EWA KUJAWSKA Dom Małgorzaty 2007 Nad brzegiem zimnego morza przycupnęło Miasto. Rodziło się - jak większość miast - niedostrzegalnie. Jakby od niechcenia: jedna czy dwie chałupy wydane na pastwę sztormów; nieporadnie sklecona łódź wyciągana daleko na piasek, żeby nie pochwyciła jej woda; szamotanie się w sieci ukradzionych morzu ryb. Taki był zapewne początek Miasta. A może początkiem było czyjeś uważne spojrzenie, które przerodziło się w przekonanie, a potem w dojrzałą pewność, że to właśnie TO miejsce. W jakiś sposób lepsze od wszystkich innych. Że warto pozostać tu dłużej. Jednak wszystko mogło zacząć się i zdarzyć bez tej pewności. U początków Miasta mogło lec znużenie tak wielkie, że niemożliwe wydawało się dojście gdziekolwiek dalej. I zadecydowało ślepe jak los zmęczenie. Pierwsze ulice, mieszkańcy, w najlepszym wypadku pierwszy dom lub domy - to granica, poza którą pamięć nie sięga. Wszystko, co było wcześniej, kurczy się, by ostatecznie zniknąć. Raz na zawsze. I Muzyka kieliszków na cienkich nóżkach Dom stał przy głównej ulicy, która była stworzona przede wszystkim po to, aby doprowadzić Miasto nad sam brzeg morza, złapanego w pułapkę portu. Biegła ona przez Miasto leniwym meandrem brukowanym kocimi łbami, gromadząc po obu stronach sklepy i niewysokie kamienice, pyszniąc się fontanną z dwoma pyzatymi aniołkami i parkiem, w którego sercu błyszczał mały stawek. Dźwigała też kościół - strzelistą wieżą wskazujący niebo. Ulicę nazwano dumnie imieniem Wodza, jednakowoż Dom wymykał się jej, ponieważ - w odróżnieniu od innych, posłusznie ustawionych w równym szeregu - rozsiadł się nieco w głębi, co mogło sprawiać wrażenie, że zagapił się, kiedy inne domy zajmowały miejsca wzdłuż ulicy - i dla niego nie starczyło już miejsca. Albo jakby nieśmiałość nakazywała mu trzymać się na uboczu. Dzięki takiemu położeniu Dom, chroniony dodatkowo czymś w rodzaju potrójnego zabezpieczenia, stawał się niewidzialny dla ciekawskich spojrzeń. Najpierw więc była brama, i to na niej zatrzymywało się wścibskie oko. Wprawdzie jej ażurowa konstrukcja pozwalała wślizgnąć się spojrzeniu, które jednak parę metrów dalej więzło na dobre pośród czarno-białej, nieregularnej szachownicy stodoły, zbudowanej z pruskiego muru i postawionej w tym miejscu niczym ponury, przysadzisty wartownik. Trzecie zabezpieczenie stanowiły wreszcie solidne, wysokie na dwa metry wrota z desek o nieokreślonym kolorze, zbitych ciasno, jedna przy drugiej. Wobec ich burej obojętności natręci wycofywali się w przeświadczeniu, że wrota są niczym innym jak granicą, poza którą ulica nie sięga. Przed Domem rozpościerało się podwórko. Oddychało się tu swobodnie powietrzem pełnym stukotu przejeżdżających furmanek, żałosnych wrzasków mew, leniwego gdakania kur. Wiosną rosła tu trawa tak zielona, że rudy kot brodząc w niej, mrużył żółte ślepia, prychał zniecierpliwiony, kiedy delikatne źdźbła muskały jego nastroszone wąsy. Jakby chciał dać światu do zrozumienia, że ma mu za złe całą tę zieloność. Od wycierania się w trawie na futerku kota pojawiały się brudnozielone plamy, które pieczołowicie zlizywał potem swoim ostrym językiem. Jesienią trawa rudziała i czekała na złoto-czerwone liście dzikiego wina, które spadały i spadały, i spadały, i w końcu całe podwórko wyglądało jak wielkie skrzydło martwego motyla, dopóki czyjaś ręka uzbrojona w grabie nie wypowiedziała wojny zeschłym liściom i nie przywróciła podwórku należycie schludnego wyglądu. Niekiedy znienacka pojawiały się wichury, które wznosiły liście wysoko i zawieszały je na krzakach bzu, albo też ciskały nimi w okna Domu... Dom był podobny do wielu domów kreślonych dziecięcą rączką: ze spiczastym dachem, z kominem pykającym strużką dymu, oknami ułożonymi symetrycznie po dwóch stronach masywnych drzwi, w których uwięziona była ogromna mosiężna klamka. Takie domy - jeśli spojrzeć na nie z oddali, przelotnie i w zamyśleniu - przypominają smutne ludzkie twarze. Opuszczona w dół klamka tkwi w drzwiach jak wieczny grymas niezadowolenia. Dom zbudował mężczyzna imieniem Fritz. Wybudował go dla siebie, dla swojej żony Hildegard, dla swych synów i - taką żywił nadzieję - dla dzieci swych dzieci. Stawiał go razem z bratem - ponurym olbrzymem o dłoniach jak łopaty; cieślą Horstem, nie wiedzieć czemu znanym jako Czarny Horst, chociaż od dawna był łysy jak kolano. I ze starym Peterem Kruppe, w obecności którego psy kuliły się ze strachu; być może dlatego, że jego lewe oko miało barwę jasnozieloną, a prawe - tak ciemnobrązową, że właściwie było zupełnie czarne. Peter Kruppe budował domy od niepamiętnych czasów. Od zawsze domy w okolicy, w sąsiednich wsiach i miasteczkach rosły pod jego dwukolorowym spojrzeniem. - Ten dom stawiał Peter Kruppe - mawiali miejscowi. - Oo, ten dom to postoi. Przeżyje was i waszych wnuków. Albo też przestrzegali: - Dom Braunów... Taak. Ten dach nie wygląda dobrze... No cóż - to nie jest dom spod ręki Kruppego. Kiedy zaczynał się sztorm, w powietrzu dudniły wściekłe uderzenia fal przewalających się ponad molami, a całe niebo pokrywało się strzępami chmur, wyglądającymi jak rozbita i wniebowzięta piana. Wtedy to strużka dymu z komina nagle zmieniała swój bieg i próbowała sunąć w dół, wciskać się z powrotem do pieca. Kuchnia wypełniała się wówczas gryzącym zapachem. A przy naprawdę wielkiej wichurze gaszono kuchenne palenisko i piece w pokojach. Żeby po takich swawolach wiatru w domu nie przechował się nigdzie zapach dymu, prano zasłonki kuchenne, wykrochmalone zazwyczaj do granic wytrzymałości, i wiszącą w rogu kuchni serwetę, z wyhaftowanym granatową nicią napisem "Zimna woda zdrowia doda". Pokoje były cztery, nie licząc dwóch pokoików na piętrze, jako że z pozbawionej ogrzewania góry korzystało się wyłącznie latem. Wdrapywano się tam, pokonując trzeszczące schody z dębowych desek. Z nastaniem chłodów górę zajmowały usypiające pomiędzy deskami motyle ze skrzydłami złożonymi jak do modlitwy, słoiki z zaprawami i skostniałe z zimna strachy. Ten, który budował Dom, rozmieścił cztery dolne pokoje na podobieństwo paciorków nanizanych na sznurek: przedzielone dwoma korytarzykami i kuchnią opasywały Dom, pozwalając na swobodną po nim wędrówkę. Wyruszając więc z kuchni drzwiami skierowanymi na zachód, wchodziło się do pokoju nazywanego przez domowników Pokojem z Biurkiem. Znajdował się tam przysadzisty mebel z orzechowego drewna, przechowujący w swym pociętym szufladami i przegródkami wnętrzu wszystkie możliwe dokumenty, akty własności, listy, wyblakłe fotografie. Stał nobliwie pod oknem, ustawiony tak specjalnie po to, aby siedząc przy nim w wygodnym fotelu, móc zerkać przez okno ku bramie. Na blacie przykrytym wystrzępioną podkładką stały pióro, kałamarz oraz radio z zielonym okiem. Wobec okazałości tego sprzętu pozostałe meble traciły blask: ani kanapa otulana atłasową kapą, ani stół z lnianym obrusem, ani też komoda przykrywana klockowymi serwetami nie miały w sobie tego daru przykuwania spojrzeń, jaki posiadało orzechowe biurko. Pokój ów łączył się z Pokojem Stołowym, gdzie królował wielki czarny kredens zdobiony motywem winorośli. Gdy ktoś otwierał jedne z jego trojga drzwiczek, kredens brzęczał cichą muzyką kieliszków na cienkich nóżkach. Ten sam dekoracyjny motyw winorośli pysznił się na nogach rozkładanego stołu i krzeseł cisnących się wokół niego. Drugie drzwi wyprowadzały na korytarz i stawiały przed takim oto wyborem: można było wyjść z Domu przez drzwi ze smutną klamką, lub też przejść do kolejnego pokoju, tego, w którym rozpychały się kwiaty na parapecie i gdzie w kącie przysypiał obity zielonym pluszem tapczan. To tutaj w czasie sztormów najgłośniej w całym Domu huczało morze i - bez względu na otwieranie okna i mycie podłóg - bezustannie utrzymywała się nikła woń soli i morskich wodorostów. Czwarty pokój stanowił końcowe ogniwo kolistej amfilady: mijając go - dwa łóżka ustawione zagłówkami na wschód, toaletkę z marmurowym blatem, szafę podzieloną na dwie sprawiedliwe części dla rzeczy letnich i zimowych - powracało się do kuchni. Wielka, zbierająca dla siebie najlepsze światło z południowych okien kuchnia strzegła swoich odgłosów: tykania zegara, postękiwania fajerek, buzowania ognia w kuchennym palenisku. Zamykała je ścianami, zatrzymywała na biało-granatowych kafelkach, ustawionych równiutko, czystych i błyszczących. Granatowo-biały deseń, granatowo-biały rytm ustalał ostatecznie porządek, dzielił dzień na pory posiłków, zawstydzał tego, kto usiłowałby tu wejść wprost z dworu w buciorach, nie zmieniwszy ich uprzednio na domowe pantofle. Nic dodać, nic ująć. Człowiek patrzy na takie domy i przychodzi mu na myśl, że ich mieszkańcy - zamknięci w klatce ścian - poruszają się w środku zgodnie z naturalnym rytmem wschodów i zachodów słońca. Że w kuchni, której okna wychodzą na południe, kroją chleb i układają kromki na talerzach odbijających słoneczne promienie; że budzą się wraz ze światłem we wschodnim pokoju, a przed ułożeniem na spoczynek sprawdzają w północnych drzwiach, czy klucz jest należycie przekręcony. Można zrozumieć to myślenie. Jak również wynikające zeń przekonanie, że taki dom jak ten - tak przezornie i rozumnie zaprojektowany - uchroni tych, którym daje schronienie, od wszystkich nieszczęść tego świata. Że akurat ten dach nie runie człowiekowi na głowę. Że podłoga nie ucieknie spod stóp. Że ściany osłonią przed wiejącymi od morza wiatrami i przed zimnem, które tylko czeka, żeby zaszyć się gdzieś pod skórą. Że taki dom nie pozwoli, aby człowieka wziął we władanie Przypadek. Hildegard Bauske, od kiedy została sama, wiedziała, że to nieprawda. Mogła - nawet w środku nocy, wybudzona z Bóg wie jak głębokiego snu - recytować całą litanię różnorakich zagrożeń i nieszczęść czyhających na człowieka, niezależnie od tego, dokąd ów desperacko będzie próbował przed nimi uciec, gdzie będzie próbował się skryć. Wiedziała, że żaden dom nie ukryje ani jej, ani nikogo innego, kiedy przyjdzie to, co nieuniknione. Wiedza ta przyszła do niej w chwili, kiedy przestała rano kroić chleb na czternaście kromek: cztery dla Willa, cztery dla Johanna, cztery dla Fritza i dwie dla siebie. I przestała układać je na talerzach rozświetlonych porannym słońcem. Lustro Zapowiedzią rezygnacji z pierwszych czterech kromek, tych dla Fritza, były pogłoski o wojnie. Wojna wymościła sobie gniazdo w Pokoju z Biurkiem. Zamieszkała w radiu i mrugała do Fritza zielonym okiem. Najpierw jej głos był cichy i niepozorny jak szept, z czasem jął przybierać na sile. Fritz Bauske nieporuszenie siedział obok i jego głowa wypełniała się brzęczeniem płynącym z radia: "Wojna, która jest potrzebna, konieczna, słuszna, która stanowi jedyne możliwe rozwiązanie; otwiera przestrzeń przed Narodem; rozwiązuje problemy; wojna, przed którą nie wolno uciekać; wojna i Naród; wojna i świat; świat i Naród. Naród". Hildegard ostentacyjnie wychodziła z pokoju. Nie chciała słuchać tego, co mówiło radio jej Fritzowi. Nie chciała słuchać westchnień sąsiadki pielącej ogródek za płotem. Gdyby ktoś pytał ją o zdanie, odrzekłaby uczciwie, że nie dba ani o Naród, ani o wojnę. Światem, który znała najlepiej i który jej w zupełności wystarczał, był Dom, gdzie mieszkała z Fritzem i chłopcami, podwórko, ulica. Inne światy po prostu jej nie interesowały. Stroszyła się na samą myśl o nich. - To są sprawy najwyższej wagi - przemawiał nieswoim głosem Fritz w rozmowie z sąsiadem. Mniej więcej tak samo piszczała podniecona Hannelore w sklepie. A Hildegard, przygryzając wargę, myślała o tym, że trzeba zmienić kurom ziarno, bo marnie się niosą. Powodem, dla którego Hildegard nie chciała myśleć o wojnie, nie były wcale - jak mogłoby się wydawać - potworności, jakie ona z sobą niosła. Tak naprawdę nie potrafiłaby ich sobie nawet wyobrazić, bowiem jedyną wojną, jaką znała, było awanturowanie się kur na podwórku, gdzie zresztą i tak porządek zaprowadzał natychmiast wyleniały kogut o temperamencie zarządcy. Właściwie jedynym powodem była organiczna niezdolność Hildegard do wyobrażenia sobie, aby cokolwiek mogło biec innym rytmem aniżeli dotychczas, i - będąca wynikiem owej niezdolności - niezgoda na to, by choćby w najmniejszym stopniu uległy zmianie jakiekolwiek z prawy, podług których żyła. Prawa, jakie zawsze uznawali z Fritzem za swoje, były jasne i proste. Świat Fritza to krowy, świnie, naprawy w domu, zarabianie pieniędzy na rodzinę. Świat Hildegard to porządek, gotowanie, warzywa w ogrodzie, pilnowanie, żeby na czas zdjąć z okien balkonetki i założyć dodatkowe okiennice przed zimą, dbanie o Wilhelma i Johanna, o to, by mieli co na siebie włożyć. Szycie chłopcom spodni. Potem cerowanie tych spodni, naszywanie na nie łat - równiutko, dokładnie - tak by po tych łatach można się rozpoznać choćby i w niebie. Hildegard nie umiałaby sobie nawet wyobrazić klęski tak wielkiej, która byłaby w stanie sprawić, żeby w poniedziałek poniechano prania, we wtorek mycia i pastowania podłóg, we środę odkurzania komody i kredensu, we czwartek mycia okien, w piątek czyszczenia sreber i garnków, w sobotę kąpieli i pieczenia ciasta, a w niedzielę pójścia na mszę do kościoła i na spacer z rodziną - ulicą do portu, a później promenadą wzdłuż plaży. Przestrzeganie tego porządku miało kojącą moc. Niosło ze sobą pewność i poczucie, że nic złego nie może się przydarzyć. Przez szyby wymyte tak, jakby ich wcale nie było, wpadało słońce i odbijało się od srebrnych sztućców, wyjętych do wyczyszczenia. Kiedy Hildegard je odkładała, słońce wracało tam, skąd przyszło. W korytarzu naprzeciw drzwi wejściowych wisiało podłużne, kryształowe lustro z głębokimi cięciami szlifów; ujęte w prostą, ciemnobrązową ramę. Podglądane lustro sprawiało wrażenie pogrążonego we śnie. Nieobecnego. Jak obraz. Ożywiało się, widząc wchodzących. Stawało się nieruchomą taflą ciemnego stawu, nad którą przelatuje ptak, zapisując na jedno mgnienie swą ptasią historię na powierzchni wody. Kiedy Hildegard wracała do domu, po przekroczeniu progu widziała samą siebie - Hildegard z lustra. Lustro przekonywało ją, że ona, Hildegard Bauske, istnieje naprawdę. Że jest z krwi i kości. Tę samą prawdę objawiało Fritzowi, chłopcom, każdemu, kto stanął w otwartych drzwiach. Wtedy lustro łowiło też w swą połyskliwą sieć fragment nieba, krzak bzu w ogrodzie, ścianę z pnącym się winobluszczem. Hildegard miała wrażenie, że słyszy cichy szept: tu jest Dom, a tam jest Świat. Ty należysz już do Domu. Dlatego Hildegard, ilekroć przekraczała próg, zawsze przez krótką chwilę spoglądała na swe odbicie, przez moment patrzyła sobie prosto w oczy - dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Przez kilkanaście lat. Uzbierała się z tego całkiem pokaźna suma spojrzeń, powtarzających jak refren prawdę, która - będąc dla Hildegard najoczywistszą z prawd - stanowiła pierwszy akapit z Wielkiej Księgi Prawdy, jaką każdy pisze przez całe życie, nawet o tym nie wiedząc. W księdze Hildegard było zapisane: to jesteś Ty, Hildegard. To jest Twój Dom. Dom, który dla Ciebie i Twoich synów zbudował Twój mężczyzna. Spojrzenia te zbudowały świat Hildegard - ten, w którym czuła się spokojna i bezpieczna, chociaż nigdy nie przyszłoby jej do głowy zastanawiać się nad tym. Szuflada komody Hildegard nie przywiązała się do swojej młodości, do gładkiej skóry, młodych i równych zębów, do szczupłego ciała. Roztyła się bez westchnień i ubolewań, bez przelotnego nawet żalu za utraconą zwinnością. Jej synowie biegali wokół niej jak młode koźlęta, a ona sama te ścieżki przemierzała stateczniej. Zgadzała się na to, że ich czas pędzi szybciej i że tak już pozostanie. Kiedy miała dwadzieścia sześć lat, urodziła Wilhelma, a rok później Johanna i już nigdy nie mogła uwolnić się od wrażenia, że jest już po trosze sobą, po trosze Wilhelmem i Johannem. Wydawało się Hildegard, że kiedy chłopcy urosną, będą myśleć w dużym stopniu jak ona, ich matka. Zapach wykrochmalonych obrusów będzie ich przenikał przyjemnym ciepłem. Będą radośnie odczuwać spokój, jaki niesie ze sobą poddawanie się rytmowi zdarzeń powtarzanych po wielekroć, z taką samą niezmiennością. Będą patrzeć na świat jej pewnymi oczyma. Łatwo było w to wierzyć. Zwłaszcza gdy odnajdywała w rysach ich uśpionych twarzy swoje własne rysy. Kiedy patrzyła w ich oczy i na niebieskich tęczówkach synów dostrzegała takie same ciemnozłote plamki jak te, które znaczyły jej tęczówki. Macierzyństwo Hildegard przez długi czas było naznaczone ufnością, że wystarczy sama jej obecność przy nich, by synowie stali się w przyszłości tacy jak ona i Fritz. Hildegard nie rozpieszczała dzieci. Dla ich dobra, twierdziła, odszukała w sobie surowość i hamowała wybuchy czułości. Nawet twarz, którą ukazywała synom, choć pogodna, była przecież naznaczona jakimś rodzajem powagi. O tej surowości i chłodzie z niej wynikającym zwykła myśleć, że jest dobra dla synów i bezpieczna. Wysłuchiwała z uwagą ich dziecięcych szczebiotów, lecz nie szczebiotała tak, jak to czyniły inne matki - jak młoda Hilda Schultz czy Hannelore Hoffmann. W odróżnieniu od nich Hildegard była w swym macierzyństwie stateczną kwoką. I klapsy, i uśmiechy rozdawała oszczędnie, jakby i w jednym, i w drugim przypadku szczodrobliwość mogła w czymś zaszkodzić. Swoim synom Hildegard ofiarowała przede wszystkim spokój dzieciństwa, poprzez które Will i Johann dorastali bez lęku, ale i bez zachwytu, jaki bywa udziałem tych dzieci, których matki nie trzymają na wodzy swoich przypływów emocji. Jej uśmiechu nie otrzymywało się niespodziewanie - był on nagrodą, łupem wojennym. Ponieważ obawiała się ukazać chłopcom, jak bardzo ich kocha, zamiast miłości okazywała sprawiedliwość. Miarą uczucia stała się dla niej zdolność do sprawiedliwego rozdzielania kar i nagród: widoku jej ściągniętych niezadowoleniem brwi i rozjaśnionej aprobatą twarzy. Spokój ich dzieciństwa - łudziła się - miał z czasem procentować. Miał pozwolić im cierpliwie znieść burze, jakie grozić mogą w dorosłym życiu. Miał przeprowadzać synów przez rafy koralowe. Tak myślała i tak nazywała to, co się między nią a dziećmi działo przez te lata. Odbywało się to bez udziału Fritza, który zazwyczaj był nieobecny... Którego nieobecność trwała nawet wtedy, gdy siadał z rodziną do stołu. Kiedy leżał w sypialni i Hildegard słyszała jego świszczące pochrapywanie. Kiedy Wilhelm wołał: "Patrz, patrz tatusiu, co dla ciebie mam", a on z bardzo daleka odpowiadał: "Widzę, widzę...". Ponieważ tak naprawdę Fritz zawsze był gdzieś obok. Koło koni, koło krów, gdzieś przy obluzowanych dachówkach - tam, gdzie akurat błądziły jego myśli. Hildegard nauczyła się nie odczuwać żalu i rozczarowania z powodu tego, że myśli Fritza tak rzadko krążą przy tej, która jest jego żoną. Że tak często go nie ma, kiedy powinien być. Że kiedy nachodzą ją obawy, musi je oswajać sama. Z czasem ich małżeństwo zaczęło przypominać stare, niemodne rękawiczki. Nienoszone od lat, schowane do komody, opuszczone na dnie najniższej szuflady. Na które natrafi się przypadkiem po latach i znów trzeba będzie stanąć wobec konieczności rozstrzygania o ich dalszym losie. - Po co trzymać te stare szmaty, które do niczego się już nie nadają? - buntowała się Hildegard w młodości, widząc matkę przeobrażającą kolejne półki w szafie w rodzaj odzieżowego czyśćca dla wyleniałych czapek, sfilcowanych skarpet, rękawiczek z powycieranymi palcami. - Wyrzucić zawsze zdążysz - odpowiadała ze stoickim spokojem matka. - Wszystko się jeszcze może kiedyś przydać. Sama zobaczysz. A potem w jesienne i zimowe wieczory matka siadywała w fotelu i pracowicie pruła resztki rękawiczek, a Hildegard zwijała wełnę w kłębuszki. Jeszcze w pierwszych latach małżeństwa podszepty pamięci przynosiły Hildegard wspomnienia przelotnych spojrzeń, jakimi Fritz niegdyś obdarzał jej uniesione ręce, kiedy poprawiała włosy, a on przełykał ślinę na widok złotawej skóry opinającej jej krągłe ramiona. Albo bukietów jaskrów przynoszonych przez męża, gdy wracał z pola. Kiedyś te wspomnienia napływały do niej szeroką, wezbraną wodą, z upływem lat zmieniły się w wąskie, coraz ciszej szemrzące strumyczki, którym bez przeszkód pozwalała odpływać, nie starając się wstrzymać ich biegu choćby na jedną chwilę. Jednak tak naprawdę to wszystko nie znaczyło nic. Było pozbawione znaczenia do tego stopnia, że Hildegard nie przyszłoby na przykład do głowy powiedzieć, że rozczarowała się do Fritza, do małżeństwa czy do samej siebie. Wszak życie opływało ją ze wszystkich stron - łagodnie, bez wzruszeń i porywów serca. Poświęcała mu całą swą leniwą, sytą uwagę. Przecież mam dzieci - myślała, nie odczuwając żadnego niepokoju, iż uwagi tej nie wystarcza już ani dla niej samej, ani też dla żadnego innego życia. Dom był przecież Domem. Ale zarazem był też i wyspą, i morzem, którego senne fale podpływały na piaszczystą plażę tej zaginionej połaci lądu, i stateczkiem przemierzającym wody. Dom był jak wywrócona na drugą stronę kieszeń - świat krył się na zewnątrz i w samym środku. Ponieważ był świeżo zbudowany, nie mieszkały w nim niczyje wspomnienia, nie kryła się żadna pamięć - z wyjątkiem ich własnej. To sprawiało, że Hildegard w dwójnasób czuła się za niego odpowiedzialna. Radio z zielonym okiem Zastanawiała się nieraz - kiedy chłopcy odrośli już trochę od jej maminego fartucha - jakby to było, gdyby jeszcze urodziła córkę. Przy synach musiała pogodzić się z faktem, że nie będą jej asystowali ani przy pieczeniu ciasta, ani przy układaniu w szafach prze-równo złożonej pościeli, ani też przy przekładaniu bielizny na półkach ziołami i płatkami kwiatów suszonych późnym latem. Chłopcy przecież nie będą - z wysuniętym koniuszkiem języka - ścibolić igłą niezdarnego z początku ściegu na złożonym kawałku kolorowego kretonu, by z czasem dojść do większej wprawy i któregoś dnia triumfalnie położyć przed matką uszyty w sekrecie płócienny woreczek na zioła. Nie urodziła jednak Hildegard Fritzowi już ani jednego dziecka - ani chłopca, ani małej, słodkiej dziewczynki, na buzi której pojawiałby się pełen zachwytu uśmiech na widok szczęśliwego mariażu czerwonych pelargonii i kołyszących się majestatycznie na wietrze wsyp na pierzyny. Na pociechę pozostało jej posyłanie chłopców z blachami surowego ciasta do piekarni obok, skąd nie wychodzili dopóty, dopóki umączony piekarz w ich obecności nie wsunął ciasta na wielkiej łopacie do pieca. Ona zaś patrzyła przez okno Pokoju z Biurkiem, czekając, aż ukażą się znów w bramie ich dwie jasne głowy i w jej kierunku poszybują dwa spojrzenia: to ukośne Wilhelma, patrzącego tak, jakby specjalnie dla niego Bóg stworzył drugi świat - przesunięty w bok, przycupnięty obok; i miękkie spojrzenie jej małego Johanna, wiecznie zdziwione i wiecznie niepewne, czy zdziwienie zamienić już w przestrach, czy jeszcze trochę poczekać. Biedny Johann... Wszyscy pokpiwali sobie z jego dziecięcych strachów, nikt się nimi specjalnie nie przejmował, tylko Hildegard z uporem oswajała świat dla Johanna, żeby się go nie bał, żeby go polubił, żeby się potrafił zaprzyjaźnić z tym, co takie na początku straszne. W łazience, która była zawsze zimna i wilgotna, mieszkały pająki. Było ich tam całe mnóstwo. Były różne: duże i małe, a ten najbardziej okazały był naprawdę przerażający. Wielkie pajęcze monstrum. Kiedy przypadkiem ktoś, wchodząc do łazienki, natknął się na niego, pająk zastygał na moment nieruchomo, a potem bardzo powoli i majestatycznie wycofywał się na owłosionych nogach. Jedno Hildegard wiedziała z całą pewnością: nie wolno zabijać pająków. Wiedzę tę zawdzięczała swojej babci, która starym, popękanym głosem roztaczała przed małą dziewczynką widmo zagłady, jaka niechybnie nawiedzi świat pozbawiony pająków. Wierzyła zatem Hildegard święcie w to, że pająki zjadają mrówki, które zakradają się do domów, by wynosić na swoich grzbietach cukier dla królowej, żłobiąc na potrzeby tej marszruty całą sieć podziemnych korytarzy i korytarzyków zdolnych nadwątlić stabilność najtrwalszej z pozoru konstrukcji. Była przekonana, że w jakiś tajemniczy sposób pająki chronią przed powodzią i innymi nieszczęściami. Kiedy więc mały Johann któregoś dnia omal nie rozdeptał wielkiego pająka, uciekając w popłochu i wrzeszcząc do niej: "Mamo! Mamo! Zabij go, jest taki straszny!", Hildegard długo uspokajała jego płacz, opowiadając chłopcu wszystko, co tylko udało się jej naprędce wymyślić o tym wielkim, przerażającym monstrum: obdarowała go żoną i dziećmi, stworzyła historię całej rodziny. Powiedziała Johannowi, że na pająka pod wanną czeka jego potomstwo, które przeżyłoby tragedię, gdyby ich ojciec nie powrócił. Przestrach i histeria Johanna ustępowały z wolna miejsca ciekawości. - Ma dzieci? Czy to są chłopcy, mamo, czy dziewczynki? - Och, ma synów i córki... Chłopców jest trzech - to Guziczek, Olle i Bębenek, i dwie córki - mała Onni i Klara. Jest dla nich bardzo dobrym ojcem. Trzeba ci wiedzieć, że kiedy jest piękna pogoda, wybiera się z dziećmi do ogrodu. Mają swoje przejście przez dziurę w tynku. A kiedy mają już wracać, dzieci w ogóle się nie ociągają. Posłusznie idą za swoim tatusiem. Wychodzą też czasem na podwórko, ale to nie jest dla nich zbyt bezpieczne... wiesz, Johann, kot i kury mogłyby pożreć któreś z pajęczych dzieci... W miarę jak Hildegard snuła te opowieści, rozbudowując pajęczą rodzinę, dokładając pociotków i kuzynów, wujków i rodzeństwo, Johann uspokajał się i strach przed potworem, który jeszcze przed chwilą miał go bestialsko pożreć, ustępował miejsca czemuś na kształt sympatii. - Mamo, jak to dobrze, że go nie rozdeptałem, prawda? Jak go znów spotkam, to zamknę oczy, żeby się nie przestraszyć, dobrze? Innym znów razem strachy Johanna stawiały Hildegard na baczność w środku nocy, kiedy to chłopiec - wytrącony ze snu zawodzeniem wiatru albo niespodziewanym ujadaniem psa - budził przeraźliwym krzykiem cały dom. - Co się dzieje? Co tam się dzieje? - bełkotał gniewnie zaspany Fritz, a Hildegard, szukając po omacku kapci, odpowiadała mężowi nieuważnie: - To nic. Śpij, śpij... Johann się obudził. Jak kot odnajdując drogę w ciemnościach, przemykała się do pokoju synów. - No już, Johann, już... śpij spokojnie. Tamten sen już sobie poszedł - szeptała, a Johann, prowadzony spokojnym, szorstkim głosem matki, na powrót osuwał się w sen. - No, Johann - pytał Fritz przy śniadaniu - co tam znowu w nocy były za strachy, co? Jesteś już duży, nie można się wszystkiego bać. Musisz być mężczyzną, synu. - To dlatego, że wiatr rzucił dachówką, tato, a ja myślałem, że ktoś się zakrada i chce mnie zabrać - tłumaczył przejęty i zawstydzony Johann, ale Fritz kręcił z dezaprobatą głową i powtarzał: - Musisz być mężczyzną, Johann. Mężczyzna nie boi się byle dachówki. - Już nie będę, tatusiu - obiecywał skruszony Johann, a jego lęki przychodziły i odchodziły. Z upływem lat było ich coraz mniej i nawet sama Hildegard nie zauważyła, kiedy to poszły sobie na dobre. - Z Johanna już prawie mężczyzna - powiedziała któregoś wieczoru do Fritza znad cerowanej skarpety. - W końcu przestał się bać tych wszystkich rzeczy, zauważyłeś, Fritz? Fritz?! - spytała i pomyślała, że prędzej odpowie jej wełniana skarpeta niż mąż, który - zasłuchany w gadaninę płynącą z radia - nawet nie drgnął. Hildegard zachowała w pamięci obraz swego męża, który najpierw siedział i siedział przy radiu z zielonym okiem. Słuchał i słuchał głosu, jaki sączył się z radia, aż wreszcie zatruł się zupełnie tym radiowym gadaniem i zniknął. Zniknął z jej życia. Zniknął z życia Wilhelma i Johanna. Na początku wojna była więc dla Hildegard nade wszystko hipnotycznym głosem, kuszącym przez radio porządnych mężczyzn, ojców i mężów. Wyciągającym ich z domów, odrywającym od codziennych spraw, pakującym do pociągu i wywożącym, Bóg jeden wie, dokąd. W ten sposób znikły z porannego świata Hildegard cztery pierwsze kromki. Fritz wyszedł z domu z wojskowym plecakiem. I dopiero gdy zniknął z oczu jej i chłopców, do Hildegard dotarła ta najoczywistsza z prawd: że na wojnie trzeba zabijać, bo tym się żywi wojna. Że mężczyźni idą na wojnę po to, żeby zabić jakichś innych mężczyzn. Lub też po to, by samemu dać się zabić. Weszła wtedy powoli do domu, przekręciła klucz w drzwiach uważniej niż zwykle i pomyślała o Fritzu. O tym, że kiedy wróci do domu - o ile wróci - przybędą wraz z nim dusze tych zmarłych mężczyzn, których Fritz będzie musiał zabić. Przez wiele następnych nocy coś kazało jej wyobrażać sobie te bezcielesne postaci, które snuć się będą po ich Domu, niewidzialnymi oczyma przyglądać się jej i chłopcom. Przez wiele następnych dni, gdy jej wzrok napotykał spojrzenie Wilhelma czy Johanna, musiała się zastanawiać, czy ich ojciec w tej chwili właśnie do kogoś nie strzela. Albo czy ktoś nie strzela do niego. Obraz nad biurkiem Kiedy Fritz poszedł na wojnę, czas w Domu najpierw stanął: Hildegard co dzień budziła się z przekonaniem, że mąż właśnie pakuje plecak, szykując się do drogi. Dopiero po paru tygodniach czas odnalazł umiejętność wypełniania się na nowo, tak jakby uwolnił się właśnie z jakichś niewidzialnych pęt. Bardzo powoli w życie Hildegard jęło wkraczać coś innego, co być może pojawiło się po to, aby zapełnić miejsce pozostawione przez Fritza. Wprawdzie odjazd Fritza nie odebrał blasku srebrom, ścierki kuchenne, firanki czy obrusy nie utraciły nic ze swej sztywnej, wykrochmalonej kanciastości - jednak nieobecność męża sprawiła, że wszystko dookoła stało się o wiele wyraźniejsze. Domagało się uwagi. Dokładnych oględzin. Uważniejszego spojrzenia. Hildegard na przykład po raz pierwszy zauważyła, że mężczyzna na wiszącym przy biurku nad Fritzowym radiem obrazie kieruje spojrzenie ku mijającym go postaciom, drepczącym poboczem. Teraz, po odjeździe Fritza, Hildegard nauczyła się podążać za spojrzeniem tego jadącego na dwukółce mężczyzny i dostrzegła kobietę objuczoną wiklinowym koszem. Kosz, przykryty kraciastą chustką, mógł być wypełniony jabłkami, może jajami - jeden Bóg wiedział, co się kryło pod kraciastymi wybrzuszeniami. Sama nie wiedząc czemu, Hildegard złapała się na myśli, iż wolałaby, aby to były jabłka - okrągłe, pachnące kule, przyrumienione wczesnojesiennym słońcem na czerwono i złoto. Któregoś dnia medytującą nad obrazem matkę zaskoczył Johann. - Mamo, ty patrzysz na ten obraz? Dokąd jedzie ten pan, jak myślisz? - Nie wiem - odparła Hildegard - może wraca do domu? - A kim są ci ludzie na drodze? - Pewnie idą na targ. Johann patrzył przez chwilę, a potem zauważył: - On patrzy na tę kobietę z koszem, prawda mamo? - Chyba tak. - Myślisz, że oni się znają? Ci z tego obrazu? - drążył dalej Johann. Hildegard zastanowiła się nad tym. Zaczęła rozmyślać, czy mężczyzna z dwukółki znał kobietę z koszem. Przyglądała się obrazowi w taki sposób, w jaki człowiek patrzy na scenę rozgrywającą się na ulicy, na którą zerka z okna, a tych dwoje zna z widzenia. Przez chwilę zadumała się nad tym, czy Fritz również zadawał sobie podobne pytania. Czy patrzył na to, co dzieje się wewnątrz obrazu, kiedy tak siedział pochłonięty swoim radiem. Ale odrzuciła tę myśl, jako zupełnie niepasującą do Po jakimś czasie znała już obraz tak dobrze, że potrafiła z zamkniętymi oczyma przywołać każdy szczegół, każdy światłocień kładący się na twarzy mężczyzny wyrazem cichego smutku, z kobiecej zaś wydobywający zmęczenie i rezygnację. Zadawała sobie pytanie, dlaczego nigdy przedtem nie zauważyła tego, co dzieje się na obrazie. Dlaczego patrzyła nań, tak naprawdę nie widząc? Czy naprawdę tylko dlatego, że wcześniej jej uwagę przykuwał siedzący za biurkiem Fritz i to tylko ku niemu kierowała spojrzenie - najczęściej pospieszne i nieuważne, czasem rozzłoszczone, że oto siedzi tak długo, a trzeba narąbać drew albo czas przyprowadzić konia, albo zatroszczyć się o dwie nadłamane w płocie sztachety, albo cokolwiek innego? Dociekliwość, jaką niespodziewanie u siebie samej odkryła, nakazała Hildegard zastanowić się, w jaki sposób patrzył na nią Fritz. Czy kiedykolwiek przyglądał jej się z uwagą tak wielką jak ta, którą ona wykrzesała z siebie wobec nieznajomej grupy uwięzionej na zawsze w obrazie? Zaczęła o tym myśleć któregoś piątkowego popołudnia, kiedy zrywała wiśnie z drzewa, a na korze pęczniał pachnący, żywiczny sopel, o który zabrudziła fartuch. Powietrze było cierpkie od zapachu żywicy z wiśniowego drzewa, ciężkie od upału, przeczuwające burzę w migotliwym chybotaniu ważek, esach-floresach kreślonych przez jaskółki. Hildegard, plamiąc palce sokiem z dojrzałych owoców, zawieszała między gałęziami pytania: czy Fritz zauważył, jak szybko z młodej dziewczyny czas przeistoczył ją w dojrzałą kobietę? Czy dostrzegał cierpki wyraz jej ust, który zaczął się pojawiać, gdy chłopcy stawali się coraz więksi i coraz mniej obecni? Czy gościła w jego snach, czy pojawiała się w nich tak, jak on czasami jeszcze zjawiał się w jej śnie? W powietrzu rozprażonym wyjątkową spiekotą jej pytania pękały jak mydlane bańki, rozmywały się szybciej, niż Hildegard była w stanie zdecydować, czy chciałaby znać odpowiedzi. Jednak samo ich pojawianie się, fakt, że przyoblekały się w słowa - niecierpliwiły Hildegard. Sprawiały, że czuła się niepewna i zmieszana. A co to może zmienić - myślała gniewnie - w czym to komu teraz pomoże? Jakież to ma dziś znaczenie: sposób, w jaki Fritz na nią patrzył, i to, co mógł przez to swoje patrzenie zobaczyć - on, który tak bezmyślnie i potulnie dał się wyciągnąć z domu, zostawiając dwóch synów, dorastających teraz bez ojca! I to właśnie wtedy, kiedy chłopcy najbardziej potrzebują męskiej ręki i przykładu mężczyzny! - Musimy być cierpliwe. Musimy wierzyć, że wkrótce wszystko się skończy. A twój Fritz i mój Frank bezpiecznie wrócą, TO jest potrzebne, Hildegard. No przecież musisz to wiedzieć... musisz to rozumieć... - tłumaczyła jej Hannelore, kołysząc w objęciach miesięczną Nene. - Ty też już wiesz, że tatuś musiał iść, żeby nas bronić, prawda, moja kruszynko - gruchała do niemowlęcia. Hildegard kręciła głową. W takich razach Hannelore wydawała jej się tak samo głupia, beznadziejnie głupia, jak głosy z radia, jak Fritz i wszyscy ci inni, dorośli mężczyźni, których ubywało z Miasta jak wody z dziurawego dzbana. Nie wdawała się jednak z sąsiadką w dyskusję, z jednej strony przepełniona niechęcią do słów, które sprowadziły na Miasto zamęt, z drugiej zaś - bezustanny płacz niemowlęcia uniemożliwiał prowadzenie dłuższych rozmów. - Cały czas tak wrzeszczy - żaliła się Hannelore, przekrzykując dziecko. - Może to ten upał, sama już nie wiem... Żadne poprzednie tak nie płakało. A może mam gorsze mleko i mała ma kolki? - Płacze, bo chowane bez ojca - kiwała głową Hildegard. - Teraz takie dzieci będą się rodzić, zobaczysz, Hannelore. Tamta jednak uparcie wracała do swej prawdy: - Musimy być cierpliwe... - Ach, daj mi spokój - machała w końcu ręką Hildegard, głaskała na pożegnanie spoconą, czerwoną buzię malutkiej Nene i wracała do domu. Nawet gdyby chciała, nie mogłaby poświęcić Hannelore więcej czasu, ponieważ nieobecność Fritza powodowała, że z każdym dniem przybywało jej pracy. Wprawdzie chłopcy starali się we wszystkim pomagać matce, co cieszyło ją niepomiernie, ale i napawało pewną obawą, że tak szybko i nieodwołalnie mężnieli. Coraz mniej było w nich z dzieci, a więcej z mężczyzn. Zwłaszcza Wilhelm stawał się z dnia na dzień podobniejszy do ojca. Ledwo Hildegard zdążyła się przyzwyczaić do jego nowo brzmiącego, buczącego nisko głosu, już musiała na powrót oswajać zdziwienie z powodu gestów Fritza, które odkrywała u najstarszego syna - sposobu, w jaki pocierał kościstą szczękę, mierzwił włosy nad czołem, niecierpliwie bębnił palcami w oparcie krzesła. W milczeniu przeżuwała odkrycie, że twarz jej - jeszcze nie tak dawno małego - Willa staje się twarzą kogoś innego. Tak jakby w Willu mieszkał i Will, i Fritz, i ktoś jeszcze. - Mamo - huczał swoim nowym głosem Will - cała szkoła ma jechać w przyszłym miesiącu na wycieczkę. Czy mama myśli, że powinniśmy z Johannem też jechać? - A dlaczegóżby nie, skoro wszyscy inni jadą? - pytała obojętnie. - No, bo to przecież całe trzy dni - tłumaczył się niepewnie. - Zostałaby mama sama na te trzy dni... Czy mama myśli, że ojciec chciałby, żebyśmy jechali? - Nie wiem, co ojciec chciałby, a czego nie. Ojca nie ma, a ja wam mówię, że możecie jechać. Przecież nie zginę bez was. W kącikach oczu Hildegard pojawiał się cień uśmiechu. Chociaż starała się to ukryć przed Johannem i Willem, dopadało ją w takich razach rozczulenie, łagodna tkliwość przepełniająca myśli i uczucia, z którą nie wiedziała, co począć. Starszy syn przewyższał ją teraz o głowę i Hildegard, chcąc nie chcąc, musiała zacząć godzić się z tym, że z matki dwóch chłopców zmienia się w stateczną matkę dwóch zadziwiających istot, które za niewyobrażalnie krótką chwilę przedzierzgną się w mężczyzn. Czas jakiś bawiła się tym odkryciem. Częściej niż dotychczas przeglądała nieliczne fotografie, na jakich czas uwięził jej synów - przed rokiem, dwoma, siedmioma laty. Najbardziej lubiła zdjęcie zrobione im kilka lat wcześniej na plaży przez przypadkowego fotografa: ona i Fritz w strojach kąpielowych, a przed nimi dwie małe figurki siedzące na piasku. Hildegard wydawało się, że czuje ciepło promieni słonecznych emanujące z postaci synów. Któregoś wieczoru przyszło jej do głowy, że być może - pomimo przedłużającej się nieobecności męża - wszystko się jakoś poukłada, wskoczy na powrót w utarte koleiny. Trzeba tylko cierpliwie to wszystko przeczekać, nie wybiegając niepotrzebnie myślą do przodu - pomyślała. Jednak z czasem zaczął kiełkować w niej niepokój. Najpierw była to przelotna, krucha Myśl, która nie do końca dawała się ubrać w słowa. Myśl jednak żyła swoim życiem, dojrzewała i z każdym dniem stawała się coraz bardziej gotowa na urodzenie słów. Hildegard uparcie wzbraniała Myśli dostępu do siebie w słusznej obawie, że będzie ona w stanie zatruć każdą chwilę. Pojawi się i już nie odejdzie. Zadomowi się w każdej godzinie dnia i zamieszka w snach. Na dobre zmrozi chłodem ciepło grzejące dłonie, kiedy palce wędrują po światach sepiowych fotografii. Pilniej więc aniżeli dotychczas czytała Hildegard kartki od Fritza i jego oszczędne listy w nadziei, że natrafi na jakiś ślad zwiastujący rychły koniec wojny, czy choćby mglistą zapowiedź tego końca. Przedzierała się przez znaki kopiowego ołówka, jakim zazwyczaj pisał, szukając czegoś, co mogłaby ustawić między sobą a Myślą. Czym mogłaby nakryć się jak czapką-niewidką, tak żeby Myśl nie miała do niej dostępu. Fritz jednak nie dawał jej niczego: żadne zdanie z jego listu nie stawało się liną ratunkową. W końcu więc Hildegard nie pozostało nic innego, jak pomyśleć tę Myśl, tłukącą się dokoła jej głowy z niecierpliwością ćmy. Co stanie się, jeżeli chłopcy dorosną, zanim wojna się skończy? Co będzie, jeśli okażą się zdatni do noszenia karabinu, nim ta zawierucha na świecie przycichnie? A jeśli wojna uzna, że może połknąć ich również? - zahuczała w końcu Myśl w głowie Hildegard. Hildegard przyciskała dłonie do skroni, chcąc uciszyć pytania, jakimi zasypała ją Myśl. Próbowała obłaskawiać Los, modląc się za Fritza i innych żołnierzy. Tak jakby jej modlitwa mogła dodać im sił, dopomóc w skończeniu wojny. Uciekała przed Myślą, z pasją oddając się szorowaniu podłóg, praniu, myciu okien częściej, niźli to miała w zwyczaju. Wieczorami bywała tak zmęczona, że padała na kanapę, zasypiając w ubraniu. Rano budziła się przed świtem i synowie, wstając z łóżek, zastawali ją na przykład polerującą z jakąś wściekłą zaciętością mosiężne klamki, lub też myjącą klosze od lamp. W końcu dom lśnił czystością, ostatni pyłek kurzu został wymieciony i starty, a jedyne, co pozostało Hildegard, to znienawidzić Myśl - tego przeklętego intruza, który zamieszkał w niej jak nieproszony, uprzykrzony gość. Jak kornik zmieniający ulubiony mebel w sypiące się próchno. Kuchenny stół Tak więc blisko dwa lata po tym, jak jej mąż wyruszył z domu z wojskowym plecakiem, ze zdumiewającą wszystkich gwałtownością Hildegard Bauske zaczęła się nagle interesować wojną. Każdą napotkaną osobę zadręczała pytaniami o sytuację na froncie. Podobnie jak niegdyś Fritz, tak teraz ona sama wysiadywała przy radiu, z głową pochyloną w kierunku głośnika. W końcu orientowała się w tym wszystkim jak wojskowy strateg. Wydawało jej się, że dysponuje w miarę dokładną wiedzą, że potrafi powiedzieć, ile dywizji znajduje się w tej chwili na Wschodzie, o ile kilometrów przemieściła się linia frontu, jakie straty w ludziach odnoszono codziennie po każdej ze stron. Jednak to, czego się dowiadywała, nie uspokajało jej. Pomimo zapewnień, którymi każdego dnia raczyły ją głosy w radiu - o zwycięstwach i odnoszonych triumfach - narastała w niej pewność, że wojna nie skończy się szybko. Że jest gotowa poczekać, aż jej chłopcy dorosną, aby wziąć sobie i ich. Wojna rozrastała się niezależnie od jej starań i zabiegów, rozpleniała się na świecie na podobieństwo chwastu, który - jeśli raz pozwolić mu wtargnąć do ogrodu - rozpanoszy się i zagłuszy potrzebne rośliny. Na wojnę Hildegard nie miała wpływu. Uznała zatem, że jedyne, co może jeszcze zrobić, to w jakiś absurdalny z pozoru sposób zaprzeczyć dorastaniu i mężnieniu Willa i Johanna. Zamknąć przed nimi uchylone już drzwi do świata dorosłych i tak długo, jak tylko się da, zatrzymać ich w świecie dzieciństwa. - Zostaw to, synku - nakazywała łagodnie, gdy któryś z chłopców brał się za pomaganie jej w cięższych pracach. - Zostaw, to jeszcze nie dla ciebie. Will i Johann przyglądali się tej zmianie ze zdumieniem i niedowierzaniem. Przecież dotychczas matka domagała się ich uczestnictwa w większości zajęć. Próbowali oponować, wyczuwając, że gdzieś tu czai się zamach na ich niedaleką dorosłość, że tym swoim "zostaw to, synku" matka wypowiada niezrozumiałą wojnę ich sypiącemu się wąsowi, mężniejącym głosom, dłoniom, które z każdym dniem stają się coraz bardziej kanciaste i zachłanne. - No niechże się mama sama z tym nie szarpie - niecierpliwił się Johann, podczas gdy Hildegard z kropelkami potu lśniącymi nad górną wargą mocowała się z oporną okiennicą. - Przecież ja to potrafię zrobić. - Głupoty gadasz, Johann - odpowiadała, zasapana z wysiłku. - Może i potrafiłbyś, ale jeszcze nie masz dość siły. Tu trzeba dorosłego, a nie dzieciaka. Synowie wzruszali ramionami. Will uznał, że matka robi im na złość, Johanna zaś pochłaniały sny, dzięki którym odkrywał cierpkie tajemnice dorastania. Po jakichś trzech miesiącach od dnia, kiedy Hildegard pozwoliła, aby Myśl odezwała się w jej głowie po raz pierwszy, zdechł ze starości wielki, rudy kot. Pochowali go pod krzakiem bzu i Hildegard, patrząc na łzy Johanna i jego szczerą rozpacz, gdy opłakiwał kota, pomyślała z ulgą, że płacz jej syna jest wciąż taki sam jak przed laty. - Boże mój, jakie też z niego dziecko - zwierzała się starej pani Stolzowej. - Gdyby pani widziała, jak on opłakiwał tego biednego kocura... mówię pani, istny pogrzeb z Willem mu urządzili. Stara pani Stolzowa kiwała z niedowierzaniem głową. - Johann? Przecież to już stare chłopisko! Ile on ma już lat, pani Bauske? Z siedemnaście? - Johann? Johann - chłopisko? Co też pani wygaduje - oburzała się Hildegard. - On jest jeszcze taki dziecinny, nawet sobie pani nie wyobraża... Zresztą i Willie jest dokładnie taki sam. Do wszystkiego trzeba ich gonić... Jak małe dzieci... Wie pani, tak mi się czasem wydaje, że bez ojca chłopcy później dorastają, tak jakby wolniej rośli, nie myśli pani, pani Stolzowa - pytała, wstrzymując oddech, jakby to od pani Stolzowej miało ostatecznie zależeć, czy los nie uzna jej dzieci za wystarczająco dorosłe, aby je z sobą zabrać. - Pani Bauske, och, pani Bauske - wzdychała pani Stolzowa - niech jak najdłużej będą mali... Słyszała pani - tu pani Stolzowa ściszała głos - że coraz młodsi idą walczyć? Coraz więcej żołnierzy potrzeba... Niecały rok później te same słowa powtórzył Wilhelm. Zjadł śniadanie i kiedy Hildegard krzątała się, sprzątając ze stołu, nie patrząc na nią, zaczął wyrzucać z siebie zdania. Że obowiązkiem każdego młodego obywatela jest ruszyć na pomoc, kiedy Ojczyzna tego potrzebuje. Że są wojny i wojny. Że ta, która toczy się teraz, jest najsłuszniejsza ze wszystkich. Nie można tego nie rozumieć. I że z jego byłej klasy zaciągnął się już Peter Raube i Klaus Kluge, i Werner Schultz, i... Zerknął na matkę niepewnie i zająknął się pod jej ciężkim nieruchomym spojrzeniem. - Czemu mama nic mi nie mówi - podjął po chwili. - Musi mama przecież wiedzieć, że mam już skończone osiemnaście lat, a potrzeba coraz więcej żołnierzy. Od tego, czy ruszymy, zależy być może życie innych - wyrecytował drewnianym głosem, tak jak recytuje się wyuczoną formułkę. - Kto ci tak w głowie naprzewracał? - zapytała go cicho. Will skulił się pod jej głosem. - Nie chcę o tym więcej słyszeć ani jednego słowa, zrozumiałeś? Zrozumiałeś, Will? Will przełknął głośno ślinę i spuścił wzrok. - Idź podsypać ziarna kurom - poleciła szorstko Hildegard i widząc, jak ochoczo podniósł się, by spełnić jej polecenie, poczuła ulgę. Nigdzie się nie wybierze - pomyślała. - Ani on, ani Johann. Na razie boją się matki bardziej niż wojny, chwała Bogu! Przez najbliższe dni bacznie przyglądała się synom, wyczulona na najlżejszy przejaw sprzeciwu. Zaczęła im znów wynajdować coraz to nowe zajęcia, wyrzekając na nadmiar obowiązków i prac spoczywających na jej głowie. Pocieszała się myślą, że jeżeli będą chodzić cały dzień jak w kieracie, to zmęczenie uchroni ich przed pokusą ulegania niepotrzebnym gestom. Jednak los odroczył wyrok zaledwie na kilka tygodni. Tym razem Will nie powiedział ani jednego słowa. W milczeniu położył na kuchennym stole dwa urzędowe papiery. - Co to jest? - zapytała niepewnie matka. - No, co to jest? Mowę ci odebrało, Will? - Karty mobilizacyjne. Dla mnie i dla Johanna. Za tydzień wyjeżdżamy. - Mamo... Tak musi być. To nie potrwa już długo, zobaczy mama - zaczął bąkać Johann nieswoim głosem. Hildegard zamknęła oczy i myślała tylko o tykaniu zegara. W ciszy, która zapadła, wsłuchiwała się w jednostajny i miarowy dźwięk. Z oddali napłynęło pianie koguta, ale szybko umilkło. Hildegard usłyszała, jak Will głośno nabiera powietrza, chcąc chyba coś jeszcze dodać. Gestem dłoni nakazała milczenie. W końcu bardzo powoli odemknęła powieki, by ze zdziwieniem przekonać się, że wszystko jest jak dawniej. Wszystko stoi na swoim miejscu. Żaden kształt ani barwa nie zmieniły się o jotę. Stół stoi jak stał, chociaż powinien był runąć pod ciężarem dwóch świstków papieru. Will i Johann patrzą na nią, a ona patrzy na synów, chociaż tak naprawdę nie powinna być żywa po tym, co właśnie usłyszała. - Przecież mama rozumie, że mama musi być silna... No przecież mama jest silna, poradzi sobie mama - wykrztusił wreszcie Will, spłoszony i tym, co mówi, i faktem, że jego głos ni stąd, ni zowąd załamał się. Końcowe "poradzi sobie mama" zabrzmiało jak piskliwe pytanie. Hildegard zaś, patrząc i nie wiedząc sama, na co właściwie patrzy, zastanawiała się, czego nienawidzi bardziej: dwóch kartek papieru położonych na stole przez synów czy tej swojej siły, która nie pozwala jej zapaść się pod ziemię. Zniknąć. Zasnąć snem tak głębokim, poprzez który nie wślizgnie się żadna wojna, żadne karty mobilizacyjne - cisi mordercy, co pod postacią papieru weszli do jej Domu. Dopiero nazajutrz dotarła do Hildegard prawda, że wkrótce nic już nie będzie takie samo jak dawniej. Że wszystko to, co było dotychczas, zniknie razem z jej chłopcami, z jej małymi dziećmi o poobijanych kolanach i kanciastych łokciach - a ona pozostanie sama nad ziejącą dziurą, którą Czas będzie odtąd zapełniać bez jej udziału i woli. Droga Po odejściu Wilhelma i Johanna Hildegard ujrzała, że droga, jaką odeszli, zwinęła się w kłębek - jak wielki, śpiący kot. Skoro jej synowie odeszli - droga przestała być drogą. Stała się zatrzymanym w czasie wyczekiwaniem; pustką, którą do życia będzie w stanie przywrócić tylko i wyłącznie powrót Willa i Johanna. Hildegard umościła więc w pamięci obraz drogi unoszącej ze sobą rozkołysane plecy dwóch na poły mężczyzn, na poły chłopców. Uśpiła w swej pamięci ten obraz, gotowa jednak w chwili, gdy nadejdzie czas, przywołać go znowu; rozwinąć drogę tak, jak odwija się nić ze szpulki, aby powracający trafili po swoich własnych śladach - teraz przechowywanych w czułej pamięci - do Domu, do bezpiecznej przystani. Zatem po odjeździe synów do codziennych zajęć Hildegard - obok troski o kwiaty w ogrodzie, o porządek w domu i w obejściu, obok całego szeregu zajęć, które komuś innemu mogłyby wydawać się monotonne i przykre, lecz dla niej były czymś tak oczywistym jak oddychanie, jak mrużenie oczu, gdy chce się patrzeć wprost w słońce - doszła jeszcze dbałość o zrazu wyraźne i ostre, z czasem coraz bardziej odległe i mgliste, wspomnienie Drogi, usłanej opadającymi kwiatami lipy; sprawowanie pieczy nad ową Drogą, której strażnikiem przeznaczenie tak niespodziewanie uczyniło ją samą. Droga podlegała wielu kapryśnym prawom: to jaśniała nawet pod zaciśniętymi powiekami Hildegard - wyraźna i doskonale ostra jak światło Północnej Gwiazdy, to umykała nie wiedzieć dokąd i Hildegard najpierw musiała ją po wielekroć przyzywać, aby jej obraz wychynął na powierzchnię pamięci. Kiedy spadły pierwsze od wyjazdu chłopców śniegi, Hildegard ułożyła Drogę do długiego zimowego snu najwygodniej, jak tylko potrafiła. W jaki sposób sprawować należy opiekę nad ścieżką, którą odeszły jej dzieci? - pytała Hildegard. - Jak ją obłaskawiać, aby w niepewnej, nieznanej przyszłości Droga zaopiekowała się krokami synów i skierowała je nie gdzie indziej, ale właśnie tu. Wprost do miejsca, z którego wywędrowali. Czasami Hildegard pozwalała Drodze wybiegać w miejsca nieosiągalne dla kobiety. Działo się tak zwłaszcza wtedy, kiedy listonosz, pan Kraube, zapuszczał się w głąb podwórka i wręczał Hildegard kartkę od któregoś z chłopców. Zazwyczaj były to zwykłe kartki pocztowe, przybrudzone i wymięte, noszące ślady dalekiej podróży i smugę obcego zapachu, w którym Hildegard - choć bardzo się starała i obwąchiwała kartkę najdokładniej, jak potrafiła - nie odnajdywała nawet śladu woni Willa czy Johanna: ich skóry, włosów, potu. Niekiedy pan Kraube przynosił czarno-białe pocztówki. Fotografie obcych miast, innych kościołów, budynków - wszystko to, co widniało na pocztówkach, działo się w jakimś nieznanym czasie. Wzdychała więc i musiała przyjąć do wiadomości fakt, że Droga oddala synów od niej coraz bardziej. Pismo Wilhelma stawało się wyraźniejsze i kanciaste. Syn zazwyczaj donosił matce, że czuje się dobrze, że odnoszą sukcesy i że wojna wkrótce zakończy się zwycięstwem. Hildegard nie odnajdywała swego Willa ani w tym jak, ani o czym do niej pisał. Johann zaś miniaturowymi literkami zapisywał najmniejszy skrawek kartek pocztowych. Dowiadywała się z nich nie tylko tego, jaka jest pogoda pod niebem, na które patrzy jej młodszy syn, ale i wielu innych, na pozór niewiele znaczących, rzeczy. Johann zdawał matce relacje z tego, co jedli wczoraj, jak dziecko ekscytował się którymś z kolegów, opisywał krajobrazy, jakie zapadły mu w pamięć. Jego tasiemcowe zdania czyniły Drogę szerszą, bezpieczniejszą, jego listy oswajały ją - dzięki nim Hildegard czasem odnosiła wrażenie, że potrafiłaby odnaleźć i Willa, i Johanna, gdyby tylko starczyło jej odwagi, by wyruszyć w ich ślady. Najkrótsze były wiadomości od Fritza. Mąż nieodmiennie informował, że ma się dobrze, że u niego wszystko w porządku, parę razy zdarzyło mu się przypomnieć jej o jakichś niecierpiących zwłoki pracach, które należało wykonać w domu przed nadchodzącą zimą - ale jego słowa nie miały mocy wywoływania w niej uczuć i niepokojów. Wiadomości od niego czytała obojętnie, przeczytane kartki odkładała do szuflady biurka, obok tych od Willa i Johanna, by więcej do nich nie powracać. W końcu pogodziła się z tym, że droga, którą odszedł Fritz, rozwiała się nie wiedzieć gdzie, wtopiła w powietrze, a jej światło powoli acz nieubłaganie przygasało. Aby nie odczuwać wyrzutów sumienia, że nie czeka tak jak inne kobiety na swego męża-żołnierza - rozpaczliwie, z każdym uderzeniem zegara, z wiarą i pewnością, że wkrótce powróci - myśląc o Fritzu, przestała myśleć o wojnie. Uznała, że Fritz po prostu wyjechał. Gdzieś. Dokądś. Daleko. W sobie wiadomych sprawach. Jej czekanie na męża zmieniło się w spokojne trwanie w domu pozbawionym mężczyzny. W mieście, z którego cały czas ubywało mężczyzn - wsiąkali w tę wojnę, rozpływali się w niej, znikali. Jakby wojna była brudną kałużą, a oni kroplami deszczu. Sukienki z kolorowego perkalu Wiosna, która nadeszła w dziewięć miesięcy po wyjeździe synów, niespodziewanie przypomniała Hildegard o tym, że jest jeszcze kobietą. Nocami przewracała się niespokojnie w pościeli i budziły ją ciężkie, zdyszane sny, po których nie potrafiła zasnąć na powrót, więc wstawała i krążyła po pustym domu, czekając na wschód słońca. Po raz pierwszy od wielu lat przypomniała sobie o tym, że ma piersi i zdarzało jej się teraz badawczo oglądać je w lustrze - ze zdumieniem, jakby patrzyła na coś obcego. Dostrzegła też, że jej ciało straciło dawną jędrność, że brzuch stał się rozlany i ciastowaty i że coraz mniej w niej jej samej - takiej, jaką była niegdyś, gdy chłopcy byli dużo młodsi. Te smętne odkrycia nakazały Hildegard tropić ślady upływającego czasu w twarzach i sylwetkach innych znajomych kobiet. To, co ujrzała, przeraziło ją. Siedziała w wysprzątanym domu i przez parę dni myślała tylko o tym, że ani ona, ani żadna z nich - sąsiadek, znajomych - nie jest już młoda. - A co ty myślisz - pokiwała głową Hannelore, kiedy Hildegard nieśmiało powiedziała jej o swoim odkryciu. - To wojna zabrała nam młodość. Kiedy wrócą nasi mężowie, będziemy już starymi babami - dodała i rozpłakała się. Jej najmłodsze dziecko, dwuletnia Nene, przerażona niespodziewanym wybuchem matki, uderzyła w głośny ryk, a Hildegard siedziała, nie mogąc złapać tchu, ponieważ właśnie dotarło do niej, że oto najbardziej na świecie pragnie dziecka. Małego dziecka ze skórą pachnącą mlekiem i rumiankiem. Obojętnie z kim. I że cała ta wojna znów nie obchodzi jej zupełnie. W czerwcu, oprócz kartek od Willa i Johanna, pan Kraube przyniósł list od Andreasa Herbigera, który przed wojną przez kilka kolejnych lat przyjeżdżał do ich domu razem z żoną na jeden z wakacyjnych miesięcy. Hildegard pamiętała, że Fritz początkowo sarkał na jej pomysł wynajmowania pokoju letnikom, ale dość szybko okazało się, że towarzystwo Herbigerów jest czymś wyjątkowo niekłopotliwym. Andreas zazwyczaj znikał na całe dnie, zabierając ze sobą sztalugi i farby. - On jest malarzem, a jego żona nauczycielką - informowała wtedy sąsiadów, zresztą nie bez pewnego poczucia dumy, Hildegard. Kiedy Andreas Herbiger, starszy od Fritza i Hildegard o parę lat, uganiał się za krwisto-pomarańczowymi widokami wschodów i zachodów słońca, za cieniem rokitnika, chybotliwie załamującym się na ulotnych meandrach wydm, za znikającym rysunkiem, jaki na wodzie pozostawiał kuter mijający główki mola - Ruth, jego żona, dreptała za Hildegard do portu czy na rynek, asystując jej przy wyborze ryb i warzyw, z których potem wspólnie przygotowywały posiłki. Cichy, nieprzerwany monolog Ruth towarzyszył wszystkim czynnościom Hildegard: gotowaniu, zmywaniu naczyń, pieleniu w ogrodzie - czujny, by wycofać się w ciszę na pierwszy sygnał zniecierpliwienia czy znużenia. Od czasu wojny Andreas Herbiger odezwał się do nich pierwszy raz, więc Hildegard, otwierając seledynową kopertę, jakąś część swej uwagi skierowała już na przygotowanie letniego pokoju dla państwa Herbigerów. Seledynowa koperta nie przynosiła dobrych wieści. Oto Andreas Herbiger zawiadamiał ich o śmierci swej żony. Ruth umarła - pisał - pół roku temu, a jemu nie dane było swą obecnością dodawać jej w tej ostatniej chwili - tak to określił - otuchy. Hildegard zaczęła płakać już przy pierwszym zdaniu, więc łzy kapiące wprost na kartkę o ton ciemniejszą od koperty, płynęły teraz w dół, unosząc ze sobą w wąziutkich strumyczkach litery i słowa, którymi Andreas Herbiger opisywał swą rozpacz i ból dwojakiego rodzaju: spowodowany odejściem towarzyszki życia oraz własnym kalectwem. - Wojna skończyła się dla mnie wraz z amputacją prawej stopy. Stałem się bezużytecznym kaleką, drodzy państwo Bauske - kończył patetycznie, a Hildegard szlochała jak dziecko nad tymi słowami, ponieważ Andreas był pierwszą objawioną jej bezpośrednio ofiarą wojny, po wtóre zaś dlatego, że pamiętała doskonale jego ptasie, podbiegające kroki, którymi zmierzał ku furtce z blejtramem na plecach. Andreas pytał, czy znajdzie się dla niego pokój na sierpień. Hildegard napisała do niego jeszcze tego samego dnia. Mozoliła się nad listem, wciąż i wciąż poprawiając zdania, zanim wreszcie zdecydowała się przepisać go na czysto, mając jednak świadomość, że tak naprawdę chciała napisać zupełnie coś innego, czego przecież w żaden sposób nie wolno jej byłoby napisać. Nie napisała więc panu Herbigerowi, że cieszy się na jego przyjazd, ponieważ czuje się samotna i opuszczona w pustym domu. Nie napisała - oblewając się szkarłatnym rumieńcem na samą myśl, że przychodzi jej do głowy coś takiego - że czekać będzie na niego niecierpliwie również i dlatego, że powoli zaczyna zapominać, jak pachnie dom, w którym zasypia i budzi się mężczyzna. Wreszcie nie napisała mu również o tym, że rośnie w niej obawa, iż nie potrafi już rozmawiać z jakimkolwiek mężczyzną bez lęku, który budzi w niej jej własne starzejące się i wiotczejące ciało. Zamiast tego wszystkiego napisała po prostu parę oficjalnych zdań, donosząc mu o zmianach, jakie u nich zaszły, oraz o swej, naturalnie, gotowości, aby wynająć mu pokój, kiedy tylko będzie sobie tego życzył. Nie zapomniała dodać kilku słów mających dowieść Andreasowi Herbigerowi, że podziela jego ból po stracie żony i na zawsze zachowa ją w pamięci. Po wysłaniu listu Hildegard spojrzała krytycznie na swój czysty, zadbany dom i uznała, że nie jest dość czysty i zadbany, by gościć w nim malarza. Pobieliła więc kuchnię, porozsadzała kwiaty, nie przejmując się zupełnie tym, że nie jest to dobry czas na przesadzanie. Wypieliła podwórko z wszędobylskich chwastów, wyhaftowała napisy na dwóch nowych, kuchennych ściereczkach - jeden przypominający o myciu rąk, drugi zachwalający obiady podawane w tej kuchni. Uszyła nawet dwie letnie sukienki z kolorowych perkali, kupionych kiedyś tam, przed wojną. Do przyjazdu Andreasa Herbigera pozostał jeszcze tydzień. Hildegard wkładała na zmianę to jedną sukienkę, to drugą - nie mogąc zdecydować się ostatecznie, w której powinna wyjść na spotkanie gościa. W myślach układała zdania, jakimi go powita, zastanawiała się leniwie nad tematami rozmów, jakie mogliby toczyć. Przygotowała w pokoju gościnnym czystą, wykrochmaloną pościel, jednak na dwa dni przed przybyciem pana Herbigera zmieniła ją znów, ponieważ wydawało jej się, że przez ten krótki czas zdążyła się już zakurzyć i nie wygląda dość świeżo. Hildegard włożyła w czekanie na Andreasa Herbigera tyle energii i niepokoju, że poranek, kiedy Andreas miał się wreszcie pojawić, odnalazł ją szarą i wyczerpaną ze zmęczenia. Chmury wściekle kotłowały się na niebie, deszcz wisiał nisko w powietrzu. Dwie nowe sukienki - błękitna i liliowa - wisiały na wieszaku, zupełnie nieprzydatne w tak szary, chłodny poranek. Na dodatek z niespotykaną siłą załomotała w serce Hildegard Droga - ta, którą odeszli jej synowie. Kiedy więc Andreas Herbiger zapukał do drzwi, Hildegard na powitanie ukazała mu twarz ściągniętą tęsknotą i niepokojem o losy Willa i Johanna. Andreas Herbiger Pan Herbiger stał w progu, opierając się na dwóch kulach. Jego prawa noga kończyła się dwadzieścia centymetrów nad ziemią. Prawa nogawka smętnie dyndała w powietrzu przy każdym poruszeniu tułowia. Hildegard zauważyła, że posiwiał, a jego niebieskie oczy stały się dużo jaśniejsze od tych, które zapamiętała. Też się postarzał - przemknęło jej przez myśl - postarzał się i zeszczuplał. Andreas Herbiger był teraz tak drobny jak Will czy Johann. Jego głowa na cienkiej szyi wydała się Hildegard nienaturalnie mała. Od skrzydełek nosa ku krawędziom warg biegły dwie poprzeczne głębokie bruzdy, a wyblakłe oczy Andreasa mrugały tak, jakby ruchem powiek starał się uwolnić oczy od czegoś, co im przeszkadza. Wprawdzie Bóg odjął Andreasowi Herbigerowi jego ptasie kroki - kiedy wreszcie przestąpił próg okazało się, że chodzi teraz niezdarnie jak kaczka - za to całą jego postać, jak gdyby na pocieszenie, upodobnił do wielkiego, chudego ptaszyska. Ptasi Andreas nie kwapił się do rozmowy. Zmył z twarzy i dłoni kurz po podróży - ale nie zmył zmęczenia. Pokuśtykał po podwórku, pogapił się na mewy i poszukał schronienia w pokoju przygotowanym dlań przez Hildegard. Zawołała go na kolację, którą jedli w milczeniu. Potem przeprosił ją, tłumacząc, że czuje się znużony i do południa następnego dnia nie pokazał się nawet na chwilę. Przez najbliższy tydzień nic się nie zmieniło. Wychodził z pokoju na dwa lub trzy posiłki, przygotowywane przez Hildegard, która starała się gotować najlepiej, jak umiała, i po zamienieniu z nią paru zdań o pogodzie dziękował i z powrotem znikał w pokoju gościnnym. Widać było wyraźnie, że chodzenie sprawia mu trudność. Hildegard rozumiała też, że Andreas wstydzi się swego kaczego chodu. - Panie Herbiger - powiedziała po kilku dniach - tak nie można. Niech pan choć wyjdzie posiedzieć na podwórko, na powietrze. Siedzi tu pan jak w jakimś więzieniu. Po to pan tu przyjechał? - A gdy nie odpowiadał, patrząc na nią nieswoimi, bladymi oczyma, dodała z łagodnym wyrzutem: - Nie maluje już pan? Nie przywiózł pan farb, panie Herbiger? - Przyjechałem tu, żeby mieć spokój. A co też miałbym malować, pani Bauske? Podwórze? Pani kuchnię? - spytał ją z ironią, której starała się nie dostrzec, a przynajmniej udawała, że nie dostrzega. - Noo, myślałam tylko, że może zająłby się pan czymś. Nie jest dobrze tak się chować, uciekać... - Pani Bauske. Powiedziałem pani, że chcę mieć tylko i wyłącznie spokój. Niczego więcej do szczęścia nie potrzebuję. Myślałem, że go u państwa... u pani znajdę. Ja straciłem żonę i stopę, a pani mówi mi o malowaniu. Urażona Hildegard nie odezwała się. Siedzieli naprzeciw siebie w milczeniu, czując wzajemną niechęć. W głowie Hildegard myśli zaczęły przybierać kształt zdań, z którymi czekała na pana Herbigera, a przed usłyszeniem których, podobnie jak przed malowaniem, on teraz uciekał. Kiedy wreszcie zaczęła mówić, patrząc wprost w jego bladoniebieskie oczy, nie mogła już przestać. Pozwoliła więc, by słowa płynęły z niej niczym woda, która przelewa się przez tamę i rusza wprost przed siebie, nie troszcząc się o to, co niszczy i co ze sobą zabiera. Mówiła więc Hildegard panu Andreasowi Herbigerowi, że doskonale rozumie i zna jego ból, samotność po stracie żony, że potrafi wyobrazić sobie jego opuszczenie, że współczuje jego chromym krokom, że świat chyba oszalał, skoro pozwala na to, aby malarze i młodzi chłopcy ruszali Bóg jeden wie gdzie, z karabinami i innym żelastwem po to, żeby zabijać i kaleczyć lub samemu dać się zabić i okaleczyć. - To świat oszalał, panie Herbiger - mówiła szybkim, zdyszanym głosem, w którym pobrzmiewały jeszcze echa jego niegdysiejszych kroków - i wy wszyscy razem z nim. Po co pan tam poszedł? Po co pan dał się wciągnąć w to, co się teraz dzieje? Po co tam poszli mój Will i Johann, i ten głupi Fritz? No niechże mi pan wytłumaczy, skoro pan tam był! Myśli pan, że pan u mnie znajdzie spokój, tak? Otóż wszystko pan tu znajdzie - mogę panu współczuć, mogę razem z panem płakać, dlatego że umarła Ruth, mogę cierpieć razem z panem z powodu pańskiej nogi, bo jest pan teraz kaleką - ale nie znajdzie pan u mnie spokoju, panie Herbiger. A wie pan dlaczego? Bo go tutaj nie ma. Bo poszedł sobie w kawałkach razem z moim Fritzem, razem z Wilhelmem i Johannem. Niech pan wejdzie do któregokolwiek domu na tej ulicy albo na jakiejkolwiek innej - tam nigdzie nie ma spokoju. Wszędzie jest tylko czekanie i taki sam niepokój, jak ten, z którym ja zasypiam i co rano się budzę. Więc o jakim spokoju pan mówi? Jaki spokój, pytam pana raz jeszcze, chciał pan u mnie znaleźć?! Zanim się skończy to, co się wyprawia, co wy wyprawiacie, będziemy stare i samotne. I to wcale nie tak samotne jak pan, panie Herbiger. Będziemy sto razy starsze i sto razy bardziej samotne, bo nam ten czas, który się stąd zabiera razem z naszymi mężami i synami, liczy się podwójnie, albo jeszcze bardziej... - przerwała, ponieważ zabrakło jej tchu. Andreas Herbiger patrzył na Hildegard zdumiony, mrugając bez ustanku powiekami. - Pani Bauske, ale to przecież jest wojna. Pani jest kobietą i musi pani zrozumieć... - Ja już niczego nie muszę - prychnęła gniewnie Hildegard. - Ja musiałam dbać o męża i dzieci, dawać im jeść, pilnować, żeby się ubierali, jak należy, nie chodzili brudni i obdarci, wyrażali się przyzwoicie, a teraz... Teraz siedzę tu jak kołek, jak dziura w płocie, której nie ma komu naprawić, bo mężczyzn stąd wymiotło, i jedno, co jeszcze muszę, to czekać na nich i pilnować, żeby się ten dom nie rozpadł. Żeby były drzwi, przez które można wejść. I klamka u tych drzwi, którą można nacisnąć. Niech mi pan wierzy, panie Herbiger, że zazdroszczę pańskiej Ruth, zazdroszczę jej tego, że już nigdy nie zazna tego strasznego czekania i tego patrzenia w ciemność. A tam nic nie ma. Ani Willa, ani Johanna. Nic. Czy pan to rozumie? Czy może pan sobie wyobrazić, panie Herbiger, jak strasznie można czekać? I to nawet nie mając cienia pewności, że przypadkiem nie czeka się na próżno - nie mogła mówić dłużej. Zaczęła płakać, nie przejmując się tym, że płacze przy obcym mężczyźnie. Płakała i zanosiła się od szlochu. Nie zauważyła, że pan Herbiger wstał z krzesła, nie dostrzegła jego nieporadnego cofania się. Wyszedł, po cichutku zamykając drzwi od kuchni. Po krótkim wahaniu otworzył te na zewnątrz i niezdarnie pokuśtykał na ławeczkę pod krzakiem bzu. Andreas Herbiger nie lubił płaczu. Kiedy płakała Ruth, jego żona, zawsze wychodził - jakby w obawie, by cudzy płacz nie dotknął go, nie zamoczył, nie rozmazał czystej palety barw, którą nieodmiennie pielęgnował we własnej głowie, na dnie źrenic. Płacz pani Bauske wytrącił go z równowagi. Właściwie powody jej rozpaczy były dlań niezrozumiałe. Pomyślał, że to kobieca histeria, jeden z tych dziwów nie do wytłumaczenia, tym bardziej że to, co ją spotkało, nie było niczym wyjątkowym. Postanowił nie zaprzątać sobie tym głowy. Oczywiście mogę jej w jakimś stopniu współczuć - myślał Andreas Herbiger - jest samotna. Jest sama - poprawił się. Było jednak coś, co nakazywało jego myślom - zarówno w tej chwili, jak i później - krążyć wokół wybuchu rozpaczy Hildegard. Tym czymś było światło przepełniające kroplę łzy, wiszącą u nasady rzęsy przez jeden ulotny moment, przez krótką chwilę, nim łza zaczynała spływać po policzku. To światło wydało się panu Herbigerowi czymś niezwykle pięknym, skupiającym w sobie wiele znanych mu rodzajów jasności. Zastanawiał się, czy czegoś podobnego nie widział kiedykolwiek u płaczącej Ruth albo u innej kobiety, lecz odpowiedział sam sobie, że nie. Łzy Ruth nie łapały światła, wydawały się mieć inną gęstość. Westchnął głęboko raz i drugi, napełniając płuca ciepłym, ale rześkim powietrzem. Poczuł wyraźnie zapach powietrza, co go zdziwiło, bo sądził, że nie jest już i nigdy nie będzie w stanie odczuwać czegokolwiek: ani zapachów, ani smaków, ani kolorów. Na liściu dzikiego wina przysiadł żółty motyl. Poruszał lekko skrzydłami. W kurniku zagdakała kura. Pan Herbiger wyciągnął dłoń w kierunku motyla. Trzepot skrzydełek musnął w przelocie jego palce i motyl wzbił się w górę. Andreas Herbiger popatrzył w ślad za nim i zmrużył oczy. Słońce przeświecające przez puchatą białoszarą chmurę obrysowało jej kontur. Może coś jeszcze namaluję - pomyślał leniwie Herbiger - kiedyś. Kiedyś tam. I zostawię obraz państwu Bauske. Ta myśl wprawiła go w lepszy nastrój. Wspomnienie płaczącej Hildegard rozpłynęło się pod jego powiekami. Może pójdę jeszcze nad morze - ta myśl opłynęła go łagodnie i pozostała w nim. Kiedy zaszedł do kuchni, zastał Hildegard pochyloną nad kuchenną płytą, z suchymi już oczyma, doglądającą obiadu. Uśmiechnęła się przelotnie w odpowiedzi na jego zamyślone spojrzenie. Nigdy już - do końca pobytu pana Herbigera - nie wracali do niedawnej rozmowy i do jej płaczu. - Mmm, jak ładnie pachnie - powiedział Andreas Herbiger, wdychając zapachy płynące znad płyty. - Będą klopsy w jarzynach. Zawsze panu smakowały. - Uwielbiam te pani klopsy, pani Bauske - przymilił się i przez chwilę było tak jak przed wojną. Wydma Chociaż sierpień jeszcze się nie skończył, lato wyraźnie chyliło się ku upadkowi. Z każdym dniem przybywało chmur nad linią horyzontu, a poranna rosa coraz dłużej wisiała na trawie, na tych kwiatach, które nie zdążyły przekwitnąć, na gałązkach krzewów. Hildegard czuła już w kościach zbliżający się sztorm. - Jesień w tym roku przyjdzie prędzej. Sam pan zobaczy, panie Herbiger - ogłaszała co rano, a Andreas Herbiger uśmiechał się i wystawiał drobną twarz na słońce. Popołudniami, uzbrojony w swoje dwie kule, wyruszał w kierunku plaży i mola. Ponieważ Hildegard wygrzebała skądś pudło z jego starymi farbami i cztery wyliniałe pędzle, nie chcąc jej robić przykrości, pakował jakąś część owych znalezisk do plecaka i tak objuczony wędrował z każdym dniem dalej i dalej. Najczęściej przesiadywał w koszach na plaży - opustoszałej teraz i zupełnie nie takiej, jaką pamiętał sprzed lat, kiedy przyjeżdżali tu razem z Ruth. Słońce zmierzające ku zachodowi wydłużało cienie koszy na piasku i cienie nielicznych spacerowiczów - a pan Herbiger pozwalał, aby myśli przepływały przez niego jak promienie słońca po wodzie. - Podoba mi się teraz ta plaża - zwierzał się Hildegard. - Zdecydowanie więcej tu teraz spokoju. Musi pani wybrać się kiedyś ze mną, pani Bauske. Naprawdę będzie mi miło. Więc któregoś razu Hildegard spakowała do koszyka prowiant, przykryła koszyk schludną niebieską ściereczką i wyruszyli razem. Hildegard uczyła swoje kroki rytmu, w jakim posuwał się pan Herbiger. Szli powoli. W pierwszej chwili Hildegard spłoszyło to tempo, tak odmienne od tempa jej własnych kroków, ale nim minęli zakręt przy budynku poczty, jej nogi same odnalazły rytm kroków pana Herbigera. Z małego domu na rogu wyszła żona pana Kraube. Hildegard zamieniła z nią parę słów, a w tym czasie jej towarzysz przysiadł na ławce, aby odpocząć. - Chciałby pan, abyśmy poszli na molo? - zapytała Hildegard, kiedy mijali latarnię morską. Nie chciał. Chciał pójść deptakiem ciągnącym się wzdłuż plaży aż do końca, by potem wejść na wydmę, skąd jest najpiękniejszy widok - wyjaśnił jej. Ze dwa albo trzy razy przysiedli na białych ławkach, rozstawionych tu i ówdzie. Hildegard przyszło do głowy, że pewnie tak można się czuć na wakacjach - na których nigdy nie była. Andreas Herbiger patrzył na jej proste plecy, kiedy wyprzedzała go nieco, i myślał, że pani Bauske jest jeszcze całkiem postawną kobietą. Nie przyznałby się do tego za nic w świecie, ale odczuwał w stosunku do niej coś na kształt wdzięczności za to, że zgodziła się mu towarzyszyć, ponieważ w jej obecności czuł się ostatnio dużo pewniej i bezpieczniej niż w wyłącznym towarzystwie swoich znienawidzonych kul. Miejsce, ku któremu zmierzali, nie było łatwe do osiągnięcia dla człowieka pozbawionego prawej stopy. Pan Herbiger wiedział o tym doskonale, jednakże nie potrafił zapomnieć swego zachwytu sprzed lat, kiedy to stanąwszy po raz pierwszy tam, na wydmie, wyprostował się i spojrzał na morze. Zaparło mu dech w piersiach i choć przyszedł wówczas malować, nie sięgnął po farby, pozwalając, aby to, na co patrzył, zapadało weń, rozlewało się po ciele, uśmierzało niepokój i tęsknotę, jaką od zawsze nosił w sobie - chociaż nigdy nie wiedział, do czego tak naprawdę tęskni. Kiedy nastąpił kres wygodnej i równej drogi deptaku, Hildegard uświadomiła sobie, że czeka ich nie lada mozół. Posuwali się w żółwim tempie to w górę, to w dół. Andreas Herbiger sapał i stękał, jego kule raz po raz osuwały się po nierównościach terenu. - Przystańmy - proponowała Hildegard - niech pan odpocznie, panie Herbiger. Ale on, z uporem, który trudno jej było pojąć - bo przecież wyobrażała sobie, że przede wszystkim będzie chciał spacerować, a nie bić jakieś idiotyczne rekordy we wspinaczce o kulach - parł naprzód, zatrzymując się na moment tylko po to, aby pewniej chwycić kulę lub otrzeć pot spływający mu z czoła. - Chodźmy, chodźmy, pani Bauske. Niech się pani nie ociąga - dyszał. - Zobaczy pani coś, czego pani jeszcze w życiu nie widziała, daję słowo... chociaż od tylu lat pani tu mieszka. Hildegard, zła na niego, że tak się męczy, że męczy ich oboje, burczała tylko, bez przekonania dowodząc, że morze wygląda tak samo z każdego miejsca. W końcu Andreas Herbiger przystanął. Niecierpliwie badał wzrokiem okoliczne drzewa, rozglądał się na wszystkie strony. Hildegard nabrała przekonania, że zwariował, bo węszy dookoła i nasłuchuje jak myśliwski pies. Chciała zacząć przekonywać go od nowa, że może powinni wrócić i poszukać łatwiejszej drogi, ale on tylko syknął: - Cicho, cicho - i po chwili z odcieniem ulgi czy triumfu w głosie oznajmił: - Tak! To będzie tu! Musimy iść bardziej na prawo. Posłusznie ruszyła za nim. Ostatni etap ich wędrówki był dla pana Herbigera pasmem klęsk i niepowodzeń: dwa razy przewrócił się, raz jego kula zsunęła się w dół wzniesienia, po którym wspinali się jak dwa wielkie żuki, i to Hildegard musiała po nią wrócić. Podtrzymując Andreasa Herbigera, prawie wtaszczyła go na wzniesienie wydmy, naprawdę już rozsierdzona, że zgodziła się ulegać jego kaprysom. Oboje ciężko chwytali powietrze otwartymi ustami ryb wyrzuconych na brzeg. - To idiotyzm, panie Herbiger - powiedziała, kiedy wreszcie udało jej się uspokoić oddech na tyle, że mogła mówić. - Wracajmy. Andreas Herbiger popatrzył na nią szczęśliwy jak dziecko, któremu udał się psikus. Powoli przeniósł wzrok na to, co rozciągało się ponad jej ramieniem, i rzekł: - Proszę spojrzeć. No niech pani spojrzy, pani Bauske. Hildegard podniosła wzrok. Świat zniknął. Tam, w dole, lśnił w słońcu olbrzymi łan malachitowej wody kołyszącej się jak czyjś ogromny oddech albo jak wielka kołyska. - O Boże - powiedziała tylko Hildegard. I po chwili - O Boże, o Boże. Nie mogła oderwać oczu. Wydawało jej się, że to, na co tak uparcie patrzy, jest zielonym, roztopionym szkłem, w którym gdzieś bardzo daleko uwięzły dwie żaglówki - dwa znieruchomiałe punkty, rzucone w ten bezkres po to tylko, by choć na chwilę dać pogubionym oczom oparcie. Aby nie przestały wierzyć, że to wszystko wokół istnieje naprawdę. Nawet niebo wiszące nad nimi wydawało się wyższe niż zazwyczaj, tak jakby jakaś nieznana siła uniosła je w górę, zamierzając olśnić ich jeszcze bardziej. - A co? Nie mówiłem, że będzie pani zdziwiona, pani Bauske? - zapytał Andreas Herbiger, zapalając papierosa. Smużka białego dymu zmieszała się ze świeżym i czystym zapachem igliwia, sosnowej żywicy, mchu, na którym przysiedli. Hildegard kiwała głową, wdychając te mocne wonie. Miała ochotę wybuchnąć głośnym, radosnym śmiechem, by poczuć, jak od takiego śmiechu trzęsie się brzuch, głowa, ramiona, jak wszystko w środku dygoce i wraca na właściwe miejsce - ale krępowała ją obecność Andreasa Herbigera. Przeżuła więc rodzący się w niej śmiech, przełknęła go i dopiero, gdy poczuła, że na powrót panuje nad sobą, zwróciła się do siedzącego obok mężczyzny. - To naprawdę piękne miejsce, panie Herbiger. Ma pan rację, siedzę w tym domu i świata nie widzę - przyznała z uśmiechem. - Boże mój, jakże tu cicho. Cisza, która ich otaczała, była tak doskonała i przejrzysta, że nawet czas nie potrafił się z niej wyplątać. Czasami tylko, jakby przez pomyłkę czy zapomnienie, wpadały w nią inne, przytłumione i dalekie dźwięki - a właściwie ich echa: przypadkowe szlochy mew, krótki głos zagubionego gdzieś ptaka - by zaraz zniknąć i wrócić do czasu, z którego przybywały. Poza ciszą był jeszcze spokój wody. I Hildegard, i Andreas Herbiger pozwolili na to, aby spokój ten uniósł się i przeniknął ich. Przepłynął między komórkami ich ciał. Osiadł w dole brzucha - w miejscu, w którym rodzi się lęk. Oboje oddychali lekko i miarowo, nagle pozbawieni ciężarów, jakie nałożył na nich los. Oboje w jednej chwili pomyśleli, że czują się jak dzieci: z tym wszechogarniającym poczuciem ufnej nieśmiertelności przynależnej dzieciństwu i z przekonaniem, że to, co dobre, dopiero nadejdzie. Patrzyli na wszystko jednocześnie i na nic w szczególności. Widzieli wszystko, nie zezwalając, by cokolwiek przykuło ich uwagę. Przyglądali się światu, a świat przyglądał się im. Wszystko było takie, jakie być powinno. Hildegard nie miała pojęcia, jak długo tak siedzieli. W końcu bardziej z poczucia obowiązku - bo przecież nie czuła głodu - sięgnęła do koszyka z prowiantem. Rozłożyła jedzenie na niebieskiej serwetce. Jedli powoli, nie odzywając się do siebie słowem, ale teraz nie przeszkadzało to Hildegard zupełnie. Nie patrząc na pana Herbigera, słyszała, jak przełykał tą swoją chudą, ptasią grdyką, czuła zapach panaherbigerowego ciała. Przez krótką chwilę odczuła nawet coś na kształt zadowolenia, że jest tu z Andreasem Herbigerem, a nie chociażby z Fritzem. Przez krótką chwilę w pobliżu przeczuła przelotną obecność Fritza, ale ponieważ nie poświęciła zjawie męża uwagi - nieobecny Fritz zniknął. Potem pan Herbiger oświadczył, że będzie malował, a Hildegard wodziła sytym i zadowolonym wzrokiem za ruchami jego dłoni, wyjmującymi z plecaka farby, butelkę z terpentyną, kwadrat tektury. Nie chcąc mu przeszkadzać, znalazła dla siebie inne miejsce - pod karłowatą, ale rozłożystą sosną. Usiadła tam na cienkim kocyku, oparła się plecami o drzewo i sama nie wiedziała, kiedy zasnęła mocno i spokojnie. Po raz pierwszy od wielu miesięcy wraz z nią zasypiała nie droga obsypana opadającymi kwiatami lipy, a wielka malachitowa kołyska, która łagodnie i czule mościła ją we śnie. Hildegard przebudziła się, czując chłodne mrowienie. W gałęziach szeleścił wiatr. Nad drzewami wisiały chmury, a dzień pomału przepływał w zmierzch. Woda w dole, naznaczona antracytową szarością zbliżającego się deszczu i zmroku, upstrzona była siecią białych koronek. Hildegard ziewnęła i odszukała wzrokiem pana Herbigera. Pochylony nad swą pracą nie widział niczego. - Panie Herbiger - szepnęła cicho, nie chcąc, aby drgnęły palce, w których trzymał pędzel - musimy wracać. Robi się szaro. Pan Herbiger mruknął coś w odpowiedzi, więc siedziała bez ruchu, bo nic więcej nie miała do roboty. Wreszcie z hałasem jął pakować farby, wylewać zabrudzoną już, zawiesistą terpentynę. Spakowali rzeczy wśród małego zamieszania i zaczęli niełatwą drogę w dół wydmy. Hildegard niosła ostrożnie mokry obraz, na którym farby nie zdążyły wyschnąć. Nie spojrzała nań ani razu, zresztą gęstniejący już z każdą chwilą zmrok coraz bardziej uniemożliwiał dostrzeżenie czegokolwiek. W domu Andreas Herbiger postawił swoje dzieło na stole, opierając je o ścianę. - No, i jak się pani podoba, pani Bauske? Jeżeli ma pani ochotę go przyjąć, jest dla pani. Dla państwa - poprawił się. - Tylko pozwólmy mu wyschnąć. No, proszę zerknąć - zachęcał ją, widząc, że speszona nie wychodzi z kuchni. Hildegard podeszła do obrazu. Ciekawość walczyła w niej z nieśmiałością i obawą, że oto zaraz pan Herbiger będzie chciał od niej usłyszeć cokolwiek na temat tego, co namalował, a ona nie będzie potrafiła odpowiedzieć, bo przecież nie zna się na tym zupełnie. Albo też - nie daj Bóg - urazi go czymś, co powie może niepotrzebnie lub nie tak, jak powinna. Więc tymczasem z namysłem przyglądała się czubkom swoich domowych pantofli. Jednak Andreas Herbiger wyraźnie czekał na jej opinię i zachwyt. Z wahaniem podniosła wzrok. Spojrzenie dotknęło powierzchni obrazu, najpierw niepewnie, z osobliwą mieszaniną lęku i ciekawości. Omiotło go. Ogarnęło z radosnym niedowierzaniem, ale i pewnością, że cokolwiek się wydarzy, ona, Hildegard nie odda obrazu nikomu, że chce, aby pan Herbiger - tak jak obiecuje - zostawił go dla niej. - Och, dokładnie jak to, cośmy dziś widzieli, panie Herbiger - zdumiała się naiwnie. - Ależ pan pięknie maluje. Naprawdę chciałby go pan zostawić? Andreas Herbiger roześmiał się jak młody chłopak. - Nie wiem, czy chciałbym, ale go zostawiam, ponieważ daję go pani, pani Bauske. Hildegard sumitowała się przez chwilę, próbując tłumaczyć, że nie może tak po prostu przyjąć równie wspaniałego prezentu. Że w takim razie ona nie weźmie od niego pieniędzy za pokój. Że tak będzie sprawiedliwie. Ale pan Herbiger machnął na to ręką i stwierdził, że jest głodny jak wilk i jeżeli trzeba, gotów jest pomóc Hildegard w przygotowywaniu posiłku, ponieważ za chwilę będzie tak wściekły, że wykradnie jej kurę z kurnika i zje razem z piórami. Kuchnia wypełniła się pospiesznym brzęczeniem talerzy i głośnym, beztroskim śmiechem. Siedzieli potem przy stole z obrazem opartym o ścianę. Hildegard miała wrażenie, że cała jej kuchnia, cały dom łagodnie kołysze się na morzu namalowanym przez pana Herbigera, a fale wznoszą ich wraz z domem wyżej i wyżej. Andreas Herbiger opowiadał jej o Berlinie. Spojrzenie jego bladych oczu w świetle kuchennej żarówki było ciemniejsze i wyraźnie rozbawione i nie było przez ten cały wieczór mowy ani o wojnie, ani o Fritzu czy chłopcach, ani o żadnych mogących zmącić ten łagodny, niefrasobliwy nastrój przykrych rzeczach. W końcu pan Herbiger zaczął ziewać i Hildegard, uprzedzając jego zmęczenie i senność, oznajmiła, że najwyższy czas położyć się do łóżek. Wstawała już od stołu, aby zebrać talerze, kiedy Andreas Herbiger przytrzymał ją za łokieć. - Pani Bauske, chyba miała pani rację. Zacznę malować. Hildegard chciała odrzec, że przecież już zaczął, kiedy pan Herbiger objął ją w pasie i przytulił głowę do jej szerokiego brzucha. Wbrew odpowiedzi płynącej z ciała, Hildegard chciała odczytać ów gest jako wyraz bezradności i - sama nie wiedziała, jak to określić - przyjaźni? Jednak pan Herbiger wstał i zamknął ją w ramionach. Znieruchomiała. Tkwiła bez najmniejszego drgnienia, czując narastający łoskot serca i dłonie Andreasa Herbigera, cierpliwie przesuwające się wzdłuż jej pleców. Trwało to całe wieki, tymczasem myśli Hildegard rozpierzchły się jak spłoszone ptaki, a ona sama stała, nie wiedząc, co ma dalej począć z panem Herbigerem i jego cierpliwymi rękoma. Zegar w pokoju z namaszczeniem jął wybijać godzinę jedenastą. Kolejne uderzenia rozdzielała dudniąca cisza. W końcu Andreas Herbiger zsunął dłonie z pleców Hildegard, wziął ją za rękę i - niezdolną do podjęcia jakiejkolwiek decyzji - zaprowadził do gościnnego pokoju, aby tam, pośród niezręcznych i nieporadnych pieszczot, obdarować dzieckiem o imieniu Elsee. Elsee, która się nigdy nie narodzi. Elsee, która - pomimo braku narodzin - zostanie jakiś czas na świecie. Kiedy ucichł gwałtowny oddech i sapanie pana Herbigera, kiedy już serca i jego, i Hildegard zaczęły się uspokajać i odnajdować pogubiony w pomiętej pościeli rytm, wyswobodziła się z jego objęć, starając się nie dotknąć pozbawionej stopy nogi i wróciła do kuchni, by dokończyć sprzątanie ze stołu. Nigdy potem nie myślała o tym krótkim wybuchu namiętności, tak jak nigdy więcej nie wspominała jakoś specjalnie pana Herbigera, który wyjechał po dwóch dniach, żegnając ją tak, jakby nic się między nimi nie wydarzyło. Hildegard odprowadziła go nawet na pociąg, pomagając zanieść na dworzec jego bagaże. Pomachała mu ręką, zeszła z peronu i jeszcze nim pociąg ruszył, Andreas Herbiger zniknął z życia Hildegard na zawsze. Jej pamięć na tyle skutecznie wykluczyła pana Herbigera ze swych rejestrów, że gdy w oznaczonym czasie nie dostała swej kobiecej przypadłości, musiało minąć trochę czasu, nim powód jej niewystąpienia skojarzyła z rozbebeszoną pościelą w pokoju niegdysiejszego gościa. Elsee Najpierw zaczęły powiększać się piersi Hildegard. Stały się ociężałe i bolesne, wrażliwe na najlżejszy dotyk. Kiedy wieczorem przed pójściem do łóżka rozbierała się, jej piersi wyskakiwały z biustonosza jak dwie dojrzewające dynie. Rano budziły ją mdłości, które nie ustępowały aż do późnego popołudnia. Hildegard straciła apetyt i hodowała w sobie kuliste jajo oraz przeczucie, że z jaja wykluje się mała dziewczynka o imieniu Elsee. - Zmizerniałaś, Hildegard - wzdychała ze współczuciem Hannelore. - Miałaś jakieś wiadomości od Fritza i chłopców? Hildegard kręciła przecząco głową i pogrążała się w myślach o Elsee. Wyobrażała sobie jej małe różowe paluszki, białawobłękitną, pociętą siecią delikatnych żyłek skórę. I tylko czasem przelotnie zastanawiała się, jak wytłumaczy sąsiadkom oraz światu swój powiększający się brzuch. Przed Bożym Narodzeniem Elsee zaczęła poruszać się w łonie Hildegard, a ją samą - od stóp aż po czubki włosów - zalewało błogie, wszechobecne szczęście. Najchętniej siadywała w fotelu Fritza przy oknie i głaszcząc brzuch, kierowała nieobecny wzrok ku bramie, śniąc na jawie. Patrzyła na Elsee, biegającą wśród kur, drepczącą obok niej, z jasnymi włoskami rozwianymi tuż przy jej fartuchu. Czuła ciepło małej rączki wewnątrz swej dłoni. Widziała drobną buzię z ustami wygiętymi w podkówkę. Buzię, na której rodził się właśnie jeden z pierwszych wielkich płaczy z powodu rozbitego kolana. Uczyła się na nowo słów, które mają w sobie moc uśmierzania dziecięcych smutków. Z uśmiechem przyglądała się, jak czteroletnia Elsee wygładza sukienkę gałgankowej laleczce i posyła matce niebieskie spojrzenie. Rozczulała się widokiem płowej siedemnastolatki, zerkającej w lustro i poślinionym palcem wygładzającej brwi, aby wydały się ciemniejsze. Bez przelotnego nawet zadziwienia patrzyła, jak czas przyszły otwiera się dla jej Elsee, jak pozwala dziecku-dziewczynce-dziewczynie mościć się w nim, wić gniazdo, zadomawiać się. Jak nie ma nic przeciwko wędrówce Elsee pomiędzy dzieciństwem i młodością... Będziesz śliczna, Elsee - myślała Hildegard - będziesz mądra i dzielna. Będziesz silna i nic cię nie złamie - obdarowywała ją. Myśląc o dziecku, niemalże wstrzymywała oddech, by nie spłoszyć tego czasu, który dopiero się stanie. Na Boże Narodzenie Hildegard zapisała imię Elsee na białym kartoniku i położyła obok kartek z imionami Willa, Johanna i Fritza. Obok każdej z karteczek ułożyła porządnie prezenty: skarpetki dla synów, dla Fritza sweter, który zrobiła na drutach jeszcze wiosną, a dla Elsee - maleńki kaftanik z brzegiem obrębionym różową mereżką. Po świętach listonosz przyniósł życzenia dla niej i Fritza od pana Herbigera. Na kartce Andreas Herbiger namalował zieloną choinkę i pucułowatą twarz świętego Mikołaja. Hildegard schowała jego życzenia do komody, chcąc kiedyś pokazać Mikołaja Elsee. Ponieważ Hildegard niechętnie opuszczała teraz Fritzowy fotel, przewiesiła obraz od Andreasa Herbigera nad biurko, tak by nie musiała się odwracać, ilekroć zechce na niego spojrzeć. Najbardziej zdumiewało ją, iż cały ten czas, który wtedy tak mocno przespała oparta o pień sosny, został na tej pilśniowej desce zapisany farbami. Stał się zapamiętanym, pomimo jej nieobecności, bo przecież, pogrążona we śnie, nie widziała wtedy ani pierwszych fal, znaczących białymi kreskami malachitowy bezkres, ani całego korowodu barw, które musiały powoli przesuwać się, ustępować miejsca jedne drugim, tak aby ostatecznie przepełnić świat tą szarością, jaką ujrzała po przebudzeniu. Wdzięczna była panu Herbigerowi, myśląc naiwnie, że wszystkie te przemiany z gorliwością kronikarza zapisywał właśnie dla niej. Że dla niej pociągnięciami pędzla więził na zawsze to, co tamtego dnia ukazywało się jego oczom. Patrzyła więc na obraz całą zimę, nucąc piosenki dla malutkiej Elsee, która albo spała wewnątrz jej pęczniejącego już brzucha, albo pływała w niej jak ryba. Rybia Elsee nie ujrzała nigdy ani obrazu, ani świata. Hildegard urodziła ją martwą. Małą, pomarszczoną figurkę z zaciśniętymi powiekami, przez które nie mogło przeniknąć żadne światło. Elsee urodziła się martwa, ponieważ umarła już wewnątrz Hildegard, która miała nigdy się nie dowiedzieć, że jej córka - poczęta z zachwytu dla kołyszącej się wody - pozbawiona była płuc. I że więcej było w niej z ryby niż z ludzkiego dziecka. Hildegard pochowała Elsee pod drzewem wiśni, ale nie zdołała zapomnieć o jej istnieniu: Bóg wprawdzie zabrał Elsee z ciała Hildegard, ale - ponieważ był to czas, kiedy dom Boga oblegany był przez dusze żołnierzy ginących na wojnie z powodu kul, mrozu i braku nadziei - nie pamiętał o tym, by zabrać dziecko z jej myśli. Hildegard hodowała więc nadal w swojej głowie martwe niemowlę. Usypiała je śpiewanymi ściszonym głosem kołysankami i karmiła jak najbardziej rzeczywistym pokarmem, który w nocy wypływał z jej samotnych piersi, zmieniając pościel w mokry barłóg. Ogrody Wiosną na krzaku bzu przy Domu zaczęły nabrzmiewać pąki. Hildegard lwią część czasu poświęcała Elsee, kołysząc małą w ramionach i przemawiając do dziecka tkliwie, jednakże jej uwadze nie uszedł powolny, ale systematyczny powrót kalek. Do domów w Mieście zaczęli powracać mężczyźni bez dłoni, bez rąk, bez nóg. Ich okaleczone ciała snuły się po ulicach, wygrzewały na słońcu. Kalecy mężczyźni wnieśli do Miasta powiew wojny, jej ostrą, przenikliwą woń prochu i krwi. Wojna zaczęła wpełzać do domów, na zieleniejące podwórka, rozsiadła się na dobre w codziennej łunie zachodzącego słońca. Okaleczeni mężczyźni mówili, że wojna niedługo się skończy, ale tak naprawdę wydawała się teraz wszechobecna i bardziej groźna niż kiedykolwiek przedtem. Tym bardziej że powracający nie byli obdarzeni mocą wzniecania radości, przywracania ładu i spokoju w sercach tych, którzy tak długo ich oczekiwali. Okaleczone ciała budziły trwogę. Dzieci nie rozpoznawały w pokiereszowanych korpusach swych ojców. Żony czuły wyraźnie, że ujęto im tylko część ich niepewnego wdowieństwa, zaś z całą smutną resztą przyjdzie im walczyć do końca życia. Hildegard przyglądała się temu wszystkiemu ponurym wzrokiem. Od miesięcy pan Kraube ani razu nie pojawił się na jej podwórku - nie miała żadnych wiadomości ani od Fritza, ani od chłopców. Nie umiała rozstrzygnąć, czy powinno ją to cieszyć, dając wciąż nadzieję, czy wręcz przeciwnie - może powinna już zacząć opłakiwać synów. Od kiedy w Mieście pojawili się pierwsi kalecy, wiele kobiet co dzień rano wychodziło na dworzec, by czekać na powracające pociągi i napiętym wzrokiem wypatrywać znajomych twarzy. Hildegard przyłączała się do tego pochodu, zawsze gnana niepokojem, czy też nieobecna Elsee nie obudzi się właśnie wtedy, kiedy ona będzie poza domem. Tymczasem wojna dogasała na świecie, kapryśnie i beztrosko zmieniając domy w ruiny, obracając w zgliszcza całe miasta. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu nie miała nigdy dotrzeć w to miejsce. Przechodząc, ominęła Miasto szerokim łukiem, bacząc, by żadna kula nie zapuściła się w te okolice. Ocalałe domy pozostały samotną wyspą pośród morza ruin. Wiadomość o zakończeniu wojny ci, którzy mieszkali w Mieście, uznali za gorzki żart, jako że koniec ten mógł ogłosić jedynie ostatni powracający żołnierz. Kurz, który osypałby się z jego butów, zaschnięte grudki błota odklejające się od wojskowych buciorów i spadające na ulice, kiedy ze znużeniem przemierzałby ostatnie metry dzielące go od domu - o tak, to byliby najbardziej wiarygodni ze wszystkich posłańców. Wojna przecież skończy się dopiero wtedy, kiedy wróci Fritz, Johann, Will, pan Raube, mąż i ojciec Hannelore i wszyscy inni, którzy tyle lat temu przebrali się w mundury jak na maskaradę i poszli włóczyć się po świecie. Dopóki ich kroki nie zabębnią o bruk, dopóty wciąż jeszcze nie można mówić o żadnym końcu - myślała Hildegard i zaczęła gorączkowo omiatać drogę, którą kiedyś odeszli Will, Johann i Fritz. Nocą Hildegard nasłuchiwała cichego szelestu siwiejących włosów, westchnień tracącej wilgoć skóry. Pan Kraube, którego syn pojawił się bez prawej ręki i z wielką dziurą ziejącą pośrodku twarzy, zwariował. Odebrano mu torbę listonosza po tym, jak z mola puszczał na wodę papierowe stateczki zrobione z listów, które miał roznosić. Nowy listonosz po niedługim czasie odmówił dostarczania korespondencji, jako że najczęściej były to teraz zawiadomienia o frontowej śmierci lub też o nieznanym losie tego a tego, który przepadł bez wieści. Ci, którzy jeszcze czekali, chodzili więc sami do budynku pocztowego, by tam szukać przeznaczonych dla nich wiadomości. Od rana przed pocztą tworzyła się ogromna kolejka i Hildegard wyrzucała sobie, że zaczęła zaniedbywać rybią Elsee. Odnajdywała ją później śpiącą w zakamarkach swej głowy, ssącą z upodobaniem kciuk. Dokładnie tak, jak to robili dawno temu jej synowie. - Wyjmij z buzi paluszek, malutka... Chodź do mamusi - mamrotała niewyraźnie przy innych kobietach, aż te zaczęły przebąkiwać, że biedna Hildegard traci rozum podobnie jak pan Kraube. Oto wydaje jej się, że znów piastuje któregoś ze swych chłopców. Kiwały więc nad jej szaleństwem głowami i mówiły sobie, że to już chyba rzeczywiście koniec, skoro Hildegard Bauske - tej mocnej, trzeźwo stąpającej po ziemi Hildegard - miesza się w głowie. Ich racja składała się zaledwie z maleńkich odprysków prawdy. To fakt, że Hildegard zachowywała się jak szalona, umierając z niepokoju o nieobecną dziewczynkę, jednak gdy wszystko wokół upewniało ją, że Elsee ma się dobrze, powracała jej zwykła pewność i namiastka spokoju, dzięki której mogła znieść kolejny dzień. Ponieważ była to pora, w której ogrody - skąpane w coraz to wyższym słonecznym świetle i cieple - budzą się, a zielone soki roślin zaczynają krążyć coraz żywiej, Hildegard w wolnych chwilach jęła porządkować opuszczone, zaniedbane po zimie rabaty. Oczyściła je z wiszącego w smętnych strąkach zielska; z pasją wyrywała młode chwasty - ich zielone zwłoki leżały potem na pryzmie, szarzejąc z dnia na dzień. Wtedy Hildegard spaliła je, a dym - wesoły, furkoczący szary pióropusz - poszybował w górę, aby gdzieś tam połączyć się w jedno z dymami innych pożarów, przechowujących jeszcze zapachy palonych domów, ulic, mdlącą woń spopielonych ludzkich ciał. Czarna ziemia przywierała do jej palców, gdy oklepywała brzegi grządek, gdy wzdłuż każdej z nich kreśliła równe szeregi rowków, czekających na nasiona. Potem, jak co roku o tej mniej więcej porze, Hildegard i Hannelore przesypywały przy płocie nasiona zbierane poprzedniej jesieni. Wymieniały się zawartością papierowych torebek, ostrożnie i z uwagą - tak by wiatr nie porwał drobinek, by nie wysypały się tam, gdzie nie powinny. Pamięć usłużnie, choć boleśnie, znienacka podsunęła Hildegard obraz Wilhelma, który w dzieciństwie nadawał różnym nasionkom niezwykłe imiona, a później, wytargowane od matki, puszczał z wiatrem, zmieniając na krótką chwilę ich zwyczajny nasienny żywot w pełne przygód życie eskadry statków powietrznych. Matka patrzyła na to z pobłażliwością, ale i nie bez zmieszania. - Daj spokój, Willie - mówiła, kończąc zabawę. - Nie dostaniesz więcej. To marnotrawstwo. Z nasion urosną warzywa, a warzywa to jedzenie. Nie wolno marnować jedzenia - nieprzejednana kręciła przecząco głową i na nic zdawały się jego błagalne miny. Wspomnienie dziecięcej twarzyczki było tak wyraźne, że Hildegard uczuła, jak serce skurczyło się w niej z rozpaczy i tęsknoty. Odruchowo sięgnęła dłonią do piersi, chcąc nakazać sercu spokój, ale ono - ani myśląc o tym, by ją usłuchać - zaczęło walić jak oszalałe. A Hildegard zmuszona była osuwać się coraz niżej i niżej, aż w końcu uklękła na oba kolana, mając po drugiej stronie płotu pobladłą i wpatrzoną w nią z przestrachem Hannelore. Hannelore poruszała ustami. Hildegard domyślała się, że tamta coś do niej mówi, jednakże łomot serca zagłuszał wszystko. Hannelore wyglądała jak mim. W końcu jednak krzyk sąsiadki przedarł się przez łoskot serca. - Hildegard! Hildegard! Co ci się stało? Powiedz coś do mnie! O Boże, Hildegard!! - wrzeszczała Hannelore, usiłując jednocześnie sforsować płot, a do jej krzyku dołączył się wnet wrzask najmłodszych dzieci, które - przerażone przestrachem matki - porzuciły zabawę i stały obok niej, a łzy płynęły ciurkiem po ich umorusanych buziach. - Nic. Już nic. Już mi lepiej - stęknęła Hildegard, łapiąc z wysiłkiem powietrze. - Tak mi się jakoś zrobiło słabo. Może to od tej roboty na słońcu... Pójdę chyba do domu, Hannelore, potem skończę z tymi nasionami... Hannelore patrzyła na nią uważnie i z niepokojem. Hildegard zmusiła się i wykrzywiła usta w bladym uśmiechu. Nagle przemknęło jej przez głowę, że od dłuższego już czasu nie ma pojęcia, co porabia Elsee. Uświadomiła sobie, że musi jej natychmiast poszukać. - No już dobrze, widzisz? Nie martw się Hannelore - rzuciła przez ramię i na tyle szybko, na ile zezwalało jej wciąż jeszcze niespokojne serce, ruszyła do domu. Bezcielesna Elsee przebudziła się. Hildegard przysunęła krzesło do kołyski i zaczęła ją miarowo huśtać, nucąc cicho. - Taka jesteś niespokojna, córeczko - mruknęła - wiercisz się i wiercisz... Śpij, malutka. Mama nic nie może zrobić - szepnęła po chwili. - Pośpiewam ci jeszcze troszeczkę, może zaśniesz, moja słodka dziewczynko... W drzwiach stanęła Hannelore, która młodsze dzieci zostawiła pod opieką starszych, chcąc upewnić się, że z Hildegard na pewno wszystko w porządku. Otwartymi szeroko ze zdumienia oczyma patrzyła na sąsiadkę, huśtającą pustą kołyskę, przemawiającą tak, jak przemawia się do niemowlęcia - ciepło i gruchająco. Nucącą cicho. Biedna Hannelore stała w zupełnym osłupieniu, nie wiedząc ani co powiedzieć, ani też czy mówić cokolwiek. Wreszcie Hildegard rękoma czarnymi od ogrodowej ziemi zaczęła rozpinać guziki sukienki, chcąc wyłuskać pierś i nakarmić niewidzialne dziecko. - Hildegard! - krzyknęła ostro Hannelore, gdy wreszcie dotarł do niej cel zabiegów podglądanej kobiety. - Co ty wyprawiasz, na Boga? Hildegard drgnęła z przestrachem. Lęk potrząsnął nią tym mocniej, iż na rękach trzymała już Elsee, niecierpliwie domagającą się karmienia. - Ciii - syknęła. - Muszę ją nakarmić. - Kogo? - wybełkotała wstrząśnięta Hannelore. - Moje dziecko. Elsee. Hannelore otwierała i zamykała oczy. Hildegard spojrzała na nią przelotnie i przyszło jej do głowy, że ruch powiek Hannelore przypomina kapanie wody z niedokręconego kranu. - Hildegard - wyszeptała wreszcie Hannelore. - Tu nikogo oprócz nas nie ma. Ty nie masz małego dziecka, słyszysz? Nie masz. Hildegard rzuciła jej pobłażliwe spojrzenie i powiedziała najłagodniej, jak tylko umiała: - Jak mogę nie mieć, Hannelore, skoro je urodziłam? Jak mogę nie mieć, skoro je karmię? - Czemu więc nie widzę tu żadnego dziecka? - Hannelore odwołała się do zdrowego rozsądku. - Nie wiem - zasępiła się Hildegard, przekładając jednocześnie Elsee do drugiej piersi. - Może to dlatego, że potem umarło i musiałam je pochować? - Musiałaś je pochować? A teraz je karmisz? - Och, Hannelore, a jak mam nie karmić, skoro jest ze mną cały czas. Osłupiała Hannelore doszła do wniosku, że to jest nie do zniesienia. Rozsądek podpowiadał jej, że na to, co dzieje się w głowie Hildegard, nie ma lekarstwa, a w każdym razie ona, Hannelore, takiego lekarstwa nie zna. Rozum ocenił, że coś strasznego przytrafiło się jej sąsiadce. Coś, z czym ona, Hannelore, nie poradzi sobie i nawet nie powinna próbować. Najlepiej więc uczyni - doradził Rozum - jeśli natychmiast wyjdzie i zapomni o wszystkim, lub też uda, że zapomniała. Hannelore była jednak kobietą, która urodziła i wykarmiła czwórkę dzieci. Widok Hildegard karmiącej w niewytłumaczalny sposób niewidzialne dziecko, poruszył w niej serce i obudził Współczucie. I Współczucie, urągając Rozumowi, pozwoliło Hannelore stwierdzić: - Masz małą na rękach, Hildegard, a cała jesteś powalana piaskiem. Chcesz ją zabrudzić? Daj, to ją potrzymam, a ty umyj ręce. Hildegard z wdzięcznością przyjęła jej pomoc, podobnie jak z wdzięcznością przyjęła fakt, że nie musiała niczego więcej Hannelore tłumaczyć. Nie wracały nigdy do tej rozmowy. Kilka razy Hannelore, sama nie wiedząc, dlaczego to robi, zapytała o dziecko: jak się czuje, czy zdrowe. Kiedy zaś Hildegard poskarżyła się, że mała przestała sypiać, ponieważ ząbkuje i jej samej trudno wobec tego opuszczać dom, Hannelore z wahaniem zaproponowała, że przecież może zawsze zostawić Elsee u niej. Wydawało się, że ta możliwość, z której zresztą skorzystała parokrotnie, uczyniła Hildegard dużo spokojniejszą. Nareszcie - wiedząc, że mała Elsee jest pod opieką Hannelore - mogła przestać dziko popędzać swe kroki. Mogła zapuścić się aż na dworzec i tam powracających rozpytywać o swych synów. Czas wskoczył w utartą koleinę i - przynajmniej po części - mógł oznaczać dla Hildegard to samo, co znaczył dla innych. Znów nieobecnym mogła oddawać należną im daninę: napięte, wierne, uważne czekanie. Oficerki Miasto poddało się bez jednego wystrzału. Ulice zapełniły się nagle żołnierzami ubranymi w obce mundury, pokrzykującymi w nieznanym języku. Nad Miastem załopotały inne od dotychczasowych flagi. W budynku poczty rozlokowało się dowództwo tych, którzy nadeszli. Żołnierze myszkowali po podwórkach, domach, obejściach. Zaglądali w każdy kąt. Ich obecność budziła przerażenie, ponieważ była obecnością zwycięzców. Matki pilnowały dzieci, jak kwoki kurcząt, wzbraniając im oddalania się poza zasięg wzroku. Hildegard z lękiem myślała o tym, co stanie się z jej synami, jeśli powrócą właśnie teraz, kiedy w Mieście panoszy się obce wojsko. Nikt jednak nie wracał: ani Will, ani Johann, ani Fritz, ani też żaden z tych, na których czekano w domach sąsiadów. Hildegard czuła zatem ulgę, ale i poczucie winy, od którego trudno się jej było uwolnić, gdy w cowieczornych modlitwach prosiła Boga: niech wrócą, ale jeszcze nie teraz. Niech wrócą dopiero wtedy, kiedy TAMCI się stąd wyniosą. Wkrótce stało się jasne, że obcy żołnierze pozostaną dłużej. Minął jakiś czas, nie za długi, kiedy Hildegard i inni dowiedzieli się, że żołnierze pozostaną w Mieście na zawsze. Minął jeszcze jakiś czas, zanim stało się dla nich jasne, że tymi, którzy odejdą, będą oni sami. Miasto osłupiało. Oto na słupach ogłoszeniowych przed budynkiem poczty, przed kościołem, przy fontannie z dwójką obejmujących się aniołków pojawiły się obwieszczenia. Hildegard, Hannelore, stara pani Stolzowa, żona listonosza Kraube, córka Wolfganga Dietel wszystkie one stały w falującym, cichym tłumie, który oprócz tego, że mógł się zdawać po prostu tłumem, rozdzielał się przecież na pojedyncze, znane od dawna, od zawsze osoby. Na sąsiadów, na bliższych i dalszych znajomych. Na tych, z którymi rozmawiało się co dzień lub tylko od święta, parę razy do roku. Na tych, którzy mieszkali tuż obok i tych z małych uliczek za kościołem. Na tych, którym rodziły się dzieci. Na tych, którym ktoś umierał i kogo się potem - płacząc czy choćby wzdychając ciężko - odprowadzało na mały cmentarz. Więc tak naprawdę to wcale nie był zwykły tłum, chociaż to na zwykły tłum właśnie patrzył żołnierz postawiony na straży obok obwieszczenia. Obojętne oczy młodego żołnierza prześlizgiwały się nieuważnie po twarzach stojących naprzeciwko. Ani tłum, ani twarze nie budziły w nim zaciekawienia. W rześkim, morskim powietrzu, którym oddychał, żołnierz czuł już wyraźnie gorzki smak wygnania i włóczęgi, jaki niebawem miał owionąć stojących przed nim ludzi i zadomowić się na zawsze w ich ubiorze, skórze, włosach, w tobołkach, które ze sobą zabiorą. O tej włóczędze mówiły obwieszczenia, rozpostarte na ogłoszeniowych słupach jak mapy na nowo dzielące świat, zakreślające inaczej granice. Płachty byle jak przyklejonego papieru odbierały im ich świat, przyznając w zamian świat zupełnie inny, w dalekim, nieznanym miejscu. Zamieniały ich w bezimienny tłum, na który spoglądał młody żołnierz, bo nic lepszego nie miał do roboty. Hildegard stała bez ruchu, wpatrując się w ogłoszenie. Znaczenie słów docierało do niej powoli, z mozołem, opieszale. Wydawało jej się, że nie rozumie tego, co czyta, więc wracała co chwila do początku, jakby to wracanie mogło unieważnić właśnie odkrytą prawdę. Na jakiś czas porzuciła lekturę, całą uwagę poświęcając prawemu górnemu narożnikowi papierowej płachty: powiew wiatru zaplątał się tam i delikatnie poruszał brzegiem. Potem znów wróciła do słów obwieszczenia, myśląc jednocześnie, że to wszystko tak naprawdę nie będzie mogło się zdarzyć. Że są jeszcze na świecie rzeczy pewne i jedną z nich jest prawo umierania tam, gdzie człowiek się narodził, gdzie przez całe życie wrastał tak mocno, aż stał się częścią całości - jak owad zatopiony w grudce bursztynu. Przecież to nie może być prawda - myślała Hildegard - przecież nie można tak nagle wyrzucić całego miasta. Nie mogą wyrzucić nas z naszych domów. Przecież jeżeli nas nie będzie, trawa i chwasty zarosną wszystko. Domy nie oprą się sztormom. A kto będzie dbał o groby? Bez nas groby zarosną, a zielsko i krzewy rozsadzą granitowe płyty. Nie, to nie może być prawda - dumała, stojąc nieruchomo. W końcu zaczął padać deszcz i milczący tłum rozszedł się do domów, unosząc ze sobą lęk i niedowierzanie. Tej nocy Hildegard przeniosła do swego łóżka bezcielesną Elsee i do rana nuciła jej kołysanki, ponieważ wydawało jej się, że dziewczynka nie śpi. Kiedy wreszcie zasnęły obie, Hildegard śniła sen o wymarłym, kamiennym mieście. Wędrowała jego pustymi ulicami pośród ciszy tak gęstej i głuchej, że nie słyszała nawet swego oddechu. Otwierała kamienne drzwi skamieniałych domów - Hannelore i własnego - a otwieraniu temu nie towarzyszył najlżejszy dźwięk. Drzwi rozchylały się zapraszająco bez jednego skrzypnięcia, klamka nie zgrzytała, za samą zaś Hildegard nie podążało echo jej kroków. Zapuszczała się na podwórka, na których rozpościerała się kamienna trawa, i nie spotykała nikogo. Gdzieś zamajaczył niewyraźny cień, ale gdy Hildegard chciała zawołać, poczuła, że nie może wydobyć z siebie głosu. Obudziła się ze ściśniętym gardłem i zniechęcona powlokła pod budynek poczty, aby tam przekonać się, że obwieszczenia wciąż wiszą. Przed pocztą znów gromadzili się ludzie, których - podobnie jak Hildegard - przygnała złudna nadzieja, że może poprzedni dzień był tylko złym snem, gorzkim żartem Losu, lub też okrutną zabawą Nowych. Nadzieja ta gasła jednak rychło w obliczu obojętności papieru i czarnych, krzyczących liter. Gęstniejący z każdą chwilą tłum przeciwstawiał literom i słowom milczenie, w którym jeszcze nie zadomowiła się rozpacz, jako że więcej w nim było osłupiałego zdziwienia. Tłum stał więc i czekał. Drzwi w budynku poczty otwierały się i zamykały. Żołnierze kręcili się tu i ówdzie, nie zwracając uwagi na zbiegowisko. Wreszcie koło południa naprzeciw tłumu stanęło dwóch wyższych rangą oficerów w asyście tłumacza i żołnierzy z bronią gotową do strzału. - Spakujecie swoje rzeczy! - wrzeszczał tłumacz. - Na mocy porozumień! Od jutra rozpocznie się spis budynków! Do każdego domu i gospodarstwa będą przydzielani nowi mieszkańcy, których wasza wojna pozbawiła domów i dachu nad głową! Miasto należy opuścić jak najszybciej! Przez nowe władze będzie prowadzona rejestracja wyjeżdżających! Do Hildegard docierało zaledwie co trzecie zdanie z tej przemowy. Patrzyła to na tłumacza, to na wysokie buty oficera ze śladami obeschniętych grudek błota i uspokajała rozbiegany umysł, wyobrażając sobie, jak można by tym utrudzonym butom przywrócić świetność i utracony blask. W myślach sięgała więc Hildegard po miękką szczoteczkę - tak miękką, by nie porysować skóry - i delikatnie, łagodnymi ruchami zdejmowała przyschnięte pacyny błota, ścierała szarobiały kurz. Potem zwykłą, flanelową szmatką, zamoczoną w letniej wodzie, usuwała z butów zabrudzenia, które wniknęły głębiej, pokrywając czarną skórę zmatowiałą patyną. Potem pozwalała butom wyschnąć i wreszcie sięgała po płócienną szmatkę, którą kolistymi ruchami, miejsce przy miejscu, nakładała na powierzchnię butów - od brzegu, gdzie kończy się podeszwa, aż po sam skraj cholewy - czarną, gęstą pastę. Potem czekała - tyle ile potrzeba - aż pasta wniknie w skórę, wyschnie. Wtedy dopiero dłonie Hildegard odnajdywały szczotkę z miękkiego włosia i zaczynały glansowanie butów: cierpliwe i miarowe, bo dzięki glansowaniu i polerowaniu buty nabierały potrzebnego im blasku. Nieodzownego blasku. Wyglądu odpowiedniego, by stanąć w nich - wyświeconych i błyszczących - przed obcymi ludźmi. Zamykała więc Hildegard oczy, ponieważ nie mogła znieść widoku człowieka w ubłoconych oficerkach. Nie mogła znieść myśli, że te brudne buciory będą paradować po Mieście, wchodzić zwycięsko do każdego domu, a przyschnięte błoto będzie się z nich osypywać bez najmniejszego szacunku dla tych, którzy się tu urodzili i pomarli. Dlatego w świecie swoich zaciśniętych powiek obdarowała oficera lśniącymi butami. Tłumacz od nowa wykrzykiwał to, co miał do wykrzyczenia. Hildegard przestała go słuchać. Objęła zgarbione plecy starej pani Stolzowej, zanoszącej się od powstrzymywanego łkania i wyprowadziła ją poza ściśnięty krąg, w którym gęstniał i dojrzewał płacz. Obcy Wbrew logice, która w czasie gdy niepewność staje się z wolna pewnością, nakazywałaby pogrążać się w bezruchu - w domu Hildegard, w domu Hannelore, piekarza Wilkego i wielu innych rozpoczął się czas ożywionych porządków. Hildegard znów pobieliła ściany w kuchni, szorowała z pasją okopcone fajerki, myła drzwi i okna - a gdy skończyła, zaczynała od początku. Starała się nie myśleć o kolejnych dniach. Wieczorami zmęczenie skutecznie odsuwało od niej przyszłość. Wyrzucała sobie, że zaniedbuje małą Elsee: brała więc niekiedy swoje bezcielesne dziecko na ręce i ruszała z nią nad morze. Pokazywała małej port, mola wcinające się ostro w morze, piękne letniskowe domy położone wzdłuż promenady. Zachodziła też czasami do Hannelore, która czas oczekiwania znosiła dużo gorzej niż Hildegard. - Nie wiem, nie wiem Hildegard, co mam robić - płakała Hannelore. - Boże, od czego mam zacząć? Sama nie wiem, czy powinnam czekać na Franka, czy próbować wyjechać na jakiś czas, zanim wszystko się nie zmieni i nie uspokoi, i... No powiedz sama... Jak on nas odnajdzie, jeśli wyjedziemy? Dzieci, dzieci, nie plączcie się pod nogami, idźcie się pobawić na strych - wzdychała bezradnie. - Boże, co z nami będzie? Niedługo skończą się zapasy jedzenia... Hildegard kołysała w ramionach Elsee i nie umiała znaleźć odpowiedzi na pytania Hannelore, ponieważ były to pytania, które osaczały i ją. - Och, Hildegard, ta Dietel... no wiesz, ta wnuczka starego Horsta... Oni wyjeżdżają na dniach. Ta Dietel twierdzi, że transporty z Nowymi mają nadejść lada chwila i że oni już niedługo zaczną zajmować nasze domy... Słuchaj - zniżyła głos do szeptu - trzeba pochować niektóre rzeczy. No, na jakiś czas. Przecież to wszystko się zmieni, to tak nie będzie. Hildegard, ludzie mówią, że na pewno pozwolą nam wrócić... Co ty myślisz? Przecież to się tak nie skończy, nie uważasz? Przecież myśmy nic nie zrobili, nie mogą nas tak karać! - Hannelore, ja już nic nie wiem. Wiem tylko, że nie możemy wyjechać. Ja nie mogę wyjechać, zanim nie wrócą chłopcy. Jakie rzeczy mam chować?! Ja nie chcę niczego chować! Chcę tylko spokojnie czekać. - Boże mój, Hildegard, przecież ci mówię, że niedługo ONI mają zacząć tu przyjeżdżać! - Może nie przyjadą. Może nie będą chcieli - Hildegard odwoływała się do rozsądku Obcych. Nakazywała im przemyśleć raz jeszcze decyzję o podróży. - Czy ty byś chciała, Hannelore, tłuc się na koniec świata, gdzieś do jakichś obcych miast, między nieznanych ludzi, no powiedz. Hannelore milczała i ocierała spuchnięte powieki. - Sama już nie wiem - mówiła w końcu. - Niech szlag trafi tę cholerną wojnę. Hildegard kiwała głową, wieczorami zaś, uparcie wznosząc modlitwy za życie synów, polecała Bogu losy Miasta. Błagała Go, aby zechciał zawrócić Obcych. By spiętrzył przed nimi wody rzek. By wypalił pola, którymi będą wędrować. By zesłał im ciemne i bezksiężycowe noce, pośród których pogubią się i nie odnajdą. By sprawił, aby tu nigdy nie dotarli. By zakrył Miasto przed drapieżnym wzrokiem tych, którzy chcieliby doń wtargnąć. Dni mijały i nic się nie działo. Hildegard uznała, że Bóg waży ich losy. Miasto wstrzymało oddech - jednak po to tylko, by w końcu przekonać się, że wyrok jest nieodwołalny. Rozpoczęły się wyjazdy. Powoli nadciągali Obcy. Przyjeżdżali bezładnie, jakby nikt nie zaplanował ich przyjazdu, nieregularnie, ale coraz częściej. Niektórzy z osobliwą piramidą waliz kolebiących się na wozach, inni z pojedynczymi torbami, pakunkami, zawiniątkami. Nadciągali drogą z południa, wysypywali się z pociągów. Jedni cisi, inni wrzeszczący. Jedni przestraszeni, inni - przeciwnie - z oczyma śmiejącymi się do tego, co nowe. Mężczyźni, kobiety, dzieci, konie, wozy... Nadciągając, napotykali niemą rozpacz sąsiadów Hildegard, którzy w posępnym milczeniu rozpoczynali swoje wygnanie, tułaczkę tak niespodziewaną, że nie zdążyli się nawet z myślą o niej oswoić. Bo jak oswoić grom z jasnego nieba? Często owe dwie grupy spotykały się na dworcowym peronie czy w zrujnowanej poczekalni dworca. Pierwszy raz Hildegard ujrzała to wszystko, odprowadzając rodzinę Gelbów, potem starą Klarę Ziemann. Wreszcie zaszła na dworzec, odprowadzając Hannelore z czwórką jej dzieci. Biedna Hannelore zanosiła się od płaczu, którego nawet nie próbowała ukryć. Dzieci chlipały cicho, przerażone dworcową ciżbą, brzmieniem obcego języka. Mała Nene znienacka zrobiła kupę w majtki, wytrącona kompletnie z równowagi tym, co się wokół niej działo. To właśnie wtedy, gdy patrzyła na bezładną szamotaninę Hannelore, tej Hannelore, w której domu próżno by szukać najmniejszej drobiny kurzu, usiłującej teraz panicznie doprowadzić dziecko do porządku - Hildegard dopadł najstraszniejszy w życiu lęk. Poczuła rodzący się strach, ponieważ zrozumiała, że TO dosięgnie ich wszystkich. Że ją także doprowadzi na brudny, zatłoczony, wypełniony bezładnym hałasem dworzec. Nieważne - czy jutro, czy za miesiąc, czy za rok. Ważne, że dotychczasowa oczywistość ludzkiego losu, rozpięta według Hildegard od zawsze między dwoma biegunami - domu i cmentarza - została nagle rozbita. Pękła na pół i między te dwie połowy wbił się jak taran kolejowy dworzec, podróż nie wiadomo dokąd. Gdy wszystko stało się oślepiająco jasne, Hildegard dopadł nie tylko - jak poprzednimi razy - ostry, bolesny dygot serca. Przerażenie potrząsnęło każdą komórką jej ciała. Targnęło żołądkiem, przyprawiając go o kłujący skurcz, który miał odtąd powracać, gdy tylko Hildegard przypomni sobie tę chwilę; dopadło mięśni karku i podpełzło ku głowie, wywołując bóle, przed którymi Hildegard do końca życia będzie uciekać i kołysać się z cichym jękiem, ściskając oburącz skronie; odszukało w jej głowie śpiącą z kciukiem w buzi małą Elsee i zadało dziecku śmiertelny cios. Zmiotło ją z myśli i pamięci Hildegard. Wyrwało ją stamtąd raz na zawsze i litościwie odrzuciło w Niebyt. Wreszcie przerażenie znalazło sobie główny cel: ucinając jak nożem działanie jej kobiecych hormonów - zatrzymało miesiączkowanie Hildegard raz na zawsze, i to w wieku, w którym innym kobietom zdarza się jeszcze rodzić dzieci. Wszystkie te uderzenia krwi do głowy, fale gorąca, jakie u innych kobiet rozłożone są w czasie i trwają latami - dopadły Hildegard w tej jednej chwili i podcięły jej nogi. Z krzykiem runęła na zadeptaną podłogę dworcowej poczekalni, wprost pod nogi Hannelore, trzymającej w rękach ścierkę powalaną kupą Nene. Ocknęła się dwa dni później na swoim łóżku, w swoim pokoju, do którego przenieśli ją Stolzowie. Ocknęła się i napotkała zapłakane spojrzenie starej pani Stolzowej, czuwającej przy niej przez ostatnie godziny. - Nie powinnaś tam chodzić, Hildegard. Nie powinniśmy tam w ogóle chodzić - chlipnęła stara pani Stolzowa. Hildegard popatrzyła na nią bez słowa i zasnęła na kolejnych piętnaście godzin. Od tego dnia nastał dla Hildegard czas podwójnego czekania. Pierwsze - to czekanie na męża i synów. Nie miała wyboru: gdyby przestała czekać, nie pozostałoby jej nic z życia, które odeszło wraz z nimi. I drugie - ciężkie i długie czekanie na tych, którzy pojawią się na pewno. Ci Obcy. Inni. Ci, którzy ze swoimi szeleszczącymi słowami wejdą pewnego dnia do jej Domu. Wiedziała już - wszyscy w Mieście, którzy jeszcze zostali, wiedzieli - jak to się dzieje. Przychodzą w asyście człowieka w obcym mundurze. Ów człowiek, kalecząc niemiłosiernie słowa ich języka, mówi, że od teraz ich Dom nie jest już ich Domem. I koniec. Dom stoi nadal. Nad Domem przelatuje mewa. W drzwiach stoją Obcy. Można niemal dostrzec, jak wrasta w nich poczucie, że oto są, gdzie trzeba i że zostaną. Na zawsze. Ich oczy omiatają ściany, sufit, podłogę, stół. Wysyłają forpoczty do sąsiednich pokoi. Zerkają przez okna. Władzę nad Domem przekazuje się tak zwyczajnie, jakby chodziło o pióro upuszczone przez ptaka, a nie o Dom, pośród ścian którego osiadły słowa modlitw. - Dobry Boże, dobry Boże - myśli Hildegard i myślą ci, którzy jeszcze przez chwilę są i będą u siebie - cóż nam zostanie? Im zostawia się garstkę czasu. Niekiedy wręcza się urzędowy papier, z którego wynika, że to jeszcze tylko siedem dni, czasami dłużej, czasami mówi im się, że dopiero za jakiś czas. Jakiś czas... To wielka wygrana - myśli Hildegard - w tym "jakimś czasie" wszystko może się jeszcze odmienić. Niechaj więc odmieni się tak, aby ta ludzka rzeka mogła zawrócić swój bieg. Niech wróci Hannelore i inni. Niech wrócą mężczyźni z wojny. Niech Obcy odejdą po śladach swoich stóp. Niech będzie znów tak, jakby się nic nie stało. Piekarzowi Wilke zostały jeszcze cztery dni. Cztery dni i trzy walizy, w które może spakować swoje życie. - Ojej - chlipie stara pani Stolzowa - trzy walizki... Żebyż tak dom dał się złożyć do pudełka... Ale piekarz Wilke nie składa domu do pudełka. Od dwóch dni płacze bezustannie, jak małe dziecko, a jego żona z zaciętą twarzą ponuro obserwuje krzątaninę nowego piekarza, panoszącego się w ich piekarni. Nazwisko tego Nowego żona piekarza Wilke kazała sobie zapisać na Wieczne Nienawidzenie na kawałku papieru. Papier włożyła do pudełka z dokumentami. Nazwisko jest tak dziwaczne, że nie sposób go wypowiedzieć na głos - więc żona piekarza będzie tylko patrzeć na nie i tym patrzeniem będzie nienawidzić, póki żyje - relacjonuje stara pani Stolzowa. Jednak Hildegard słucha jej nieuważnie. Zaprząta ją bowiem obawa, skąd weźmie siły na nienawiść, skoro czuje się tak, jakby umarła, a jedyne uczucie, jakie jest jeszcze w stanie odczuwać, to wzbierający jak woda podczas powodzi strach. Anioły Strach bardzo szybko zawładnął Hildegard: jej ciałem, duszą, nawet wspomnieniami. Strach czyhał na każdą myśl Hildegard - zupełnie jak zły duch - by dopaść ją i przepoić lękiem. Dotychczas, nawet umierając z niepokoju o los bliskich, mocno wierzyła, iż jej modlitwy obronią Willa, Johanna i Fritza przed najgorszym. Że ocalą i ją, i Miasto. Do momentu, w którym upadła zemdlona na kolejowym dworcu, Hildegard czuła się chroniona jakimś niewidzialnym pancerzem. Teraz było tak, jakby pancerz rozsypał się w proch, a ona została wystawiona na ciosy, rzucona lękowi na pożarcie. Bała się więc Hildegard Obcych. Bała się chwili, kiedy staną pod drzwiami. Bała się skrzypienia drzwi, widoku klamki, która ugnie się pewnego dnia pod naciskiem obcej dłoni. Bała się tego, co się akurat dzieje za bramą, na ulicy. Bała się topniejących zapasów żywności, widoku zza okna. Bała się, gdy niespodziewany podmuch wiatru poruszał firanką. Strach dopadał ją wraz z nieoczekiwanym dźwiękiem, z każdą godziną, która rozpoczynała się i kończyła. Ponieważ każdy dzień budził w niej lęk, przestała liczyć dni, odgradzając się w ten sposób od czasu. - Frido, ja się boję. O niczym innym nie mogę myśleć - powiedziała Hildegard Fridzie Wilke, gdy ta zaszła do niej, aby pożegnać się przed wyjazdem. - Jedź z nami. To jest bezpieczniejsze niż siedzenie tu. Razem będzie nam raźniej, no i tobie też, Hildegard. Jedź z nami. Naprawdę. Nie ma na co czekać. Jedź - powtarzała Frida Wilke. - Och, przecież nie mogę wyjechać. Nie mogę! A Fritz? A chłopcy? - jęczała Hildegard. - Ten strach nas zeżre. Ciebie też. A w czym ty im tu pomożesz, Hildegard. Musimy wyjechać. Może stamtąd będzie nam łatwiej ich znaleźć, pomyśl o tym - szeptała Frida. - No powiedzże, jak długo jeszcze chcesz tu zostać i bać się własnego cienia, Hildegard? Hildegard nie umiała jej odpowiedzieć. Frida wyjechała. Wyjeżdżali też inni. Strumyk wyjeżdżających zmienił się w rwący potok i stało się jasne, że nic już nie powstrzyma tej fali. Miasto wydane na pastwę Obcych zaczęło dźwięczeć innym językiem. Kiedy Strach Hildegard rozrósł się na tyle, że zmienił nawet jej zapach: ciągnął się za nią obłokiem cierpko-gorzkiego welonu. Wtedy Bóg, współczując jej męce, zesłał do domu Hildegard anioły, by te zamieszkały z nią i obroniły ją przed Strachem. Anioły przybyły w okamgnieniu. Jedne porozsiadały się na kanapach, inne rozpierzchły po całym obejściu, dwa z nich chodziły za Hildegard krok w krok - jak wierne psy. Hildegard nie słyszała odgłosu ich anielskich kroków - wszak anioły unosiły się najczęściej kilka centymetrów nad ziemią - nie zauważała nawet ulotnych poruszeń powietrza, drgania wywołanego delikatnym ruchem anielskich skrzydeł, jednak w niepojęty dla siebie sposób czuła, że nie jest już sama. Znów zaczęła sypiać, a jej kamiennego snu nie przerywały już koszmary, ponieważ anioły broniły Strachowi dostępu do sennych marzeń Hildegard. Stały niewzruszenie na straży, uzbrojone w anielski oręż i Strach zaczął powoli rejterować. Karlał i malał, odzywał się coraz rzadziej, za każdym razem słabszy i łatwiejszy do okiełznania. Pozostawiał Hildegard coraz więcej czasu na zebranie sił. Ciche anioły pozostały z Hildegard dopóty, dopóki jej serce nie okrzepło. Gdy zaczęła powracać jej siła, kiedy nabrała przekonania, że zdoła wytrzymać - anioły odeszły. Wzbiły się w powietrze, wywołując chwilową panikę wśród przelatujących mew, przez chwilę kołowały nad Miastem, by ostatecznie zniknąć. W nieświadomej pamięci Hildegard pozostawiły obraz chwili, która nadejdzie niebawem - kiedy to dłoń obcej kobiety spocznie na klamce wejściowych drzwi, drzwi uchylą się, a kobieta z dzieckiem stanie na progu i po krótkiej chwili wahania wejdzie do środka, by pozostać na zawsze. Tak też się wkrótce stało. Kobieta, którą przyprowadził żołnierz, miała na imię Małgorzata. Jedenastoletni, drobny chłopiec stał pół kroku za nią, przestępując niepewnie z nogi na nogę. Hildegard obrzuciła całą trójkę spojrzeniem będącym mieszaniną pogardy, niechęci, zdumienia - i cofnęła się w głąb korytarza, co mogło się wydawać zachętą, lecz w istocie było tylko osłupiałą rezygnacją. Tak też odczytał to pewnie mężczyzna w mundurze: minął ją bez słowa i wszedł do środka. Kobieta o imieniu Małgorzata i chłopiec, który był jej synem, zawahali się przez moment, jakby nie było w nich wystarczającej pewności. W końcu kobieta wzięła małego za rękę, głęboko, ze świstem zaczerpnęła powietrze - Hildegard patrzyła na nią spod wpółprzymkniętych powiek - i chwiejąc się nieznacznie, przekroczyła próg. Hildegard odwróciła się i wolnym krokiem przeszła do Pokoju z Biurkiem. Starannie zamknęła za sobą drzwi. Usiadła w fotelu, zamknęła oczy i pomyślała - no tak, no tak... Siedziała, nasłuchując, dobrych parę godzin. Zmierzch późnego popołudnia pogrążył ją w gęstniejącym półmroku. Słyszała głosy tych dwojga dobiegające z jej własnej kuchni. Słyszała pobrzękiwanie swoich naczyń, postukiwanie talerzy i fajansowych kubków, pluskanie wody puszczanej do kuchennego zlewu. Chłopiec gadał jak najęty, dobiegała ją melodia obcego języka i niezrozumiałe słowa. Kobieta o imieniu Małgorzata odzywała się rzadko. Hildegard słyszała wyraźnie w jej głosie niepewność i zmęczenie. W końcu wszystko ucichło. Hildegard zrozumiała, że kobieta i chłopiec położyli się. Odczekała jeszcze godzinę, nim wyszła z pokoju. Nie zapalając światła, podeszła do frontowych drzwi, żeby sprawdzić, czy klucz jest przekręcony, tak jak trzeba. II Porcelanowy serwis Najgorsze były noce. Nocami Małgorzata miała wrażenie, źe krzyk mew rozcina na pół każdą godzinę, każdą chwilę. Miotając się na łóżku, próbowała odnaleźć sen i umościć się w nim choćby na kilka minut. - Co to za przeklęte miejsce - wzdychała z pasją - gdzie przez okno wpada tylko wrzask tych potępieńców! W jej przedwojennym domu, na przedmieściach miasteczka otoczonego równiną pól, wystarczyło otworzyć okna na oścież, na świat, by pokój czy kuchnia wypełniły się łagodnymi głosami trznadli, pogwizdywaniem kosów, trelami skowronków, o których Staś myślał, że mieszkają w niebie, bo tak trudno było je dostrzec - zawieszone wysoko-wysoko. Małgorzata odpowiadała kosom, też do nich pogwizdując, wtedy milkły na chwilę, jakby układając odpowiedź, a Staś zaśmiewał się do łez. - Mamo, jeszcze do nich mów, jeszcze! - Kiedy one jedzą? - pytała potem Franciszka. - Kiedy one mają czas zjeść cokolwiek, skoro cały Boży dzień dzioby mają zajęte śpiewaniem? W ich przedwojennym ogrodzie ptaki śpiewały w dzień, a spały nocą. Ptasie głosy miały w sobie słodycz i łagodność. Uspokajały i kołysały małego Stasia do południowej drzemki. Pod wieczór przycichały. Umykały przed nocą, która i Małgorzatę, i dom, i przedmieścia miasteczka, i równinę dookoła otulała na podobieństwo miękkiego kokonu, obdarzając twardym, spokojnym snem. Tu nocny krzyk mew nie pozwalał zasnąć. Przez pierwsze tygodnie Małgorzata wstawała z łóżka zła, obolała, z powiekami ciężkimi od niewyspania. Pomysł przyjazdu do Miasta wydawał jej się poniewczasie jakąś absurdalną pomyłką, błędem, którego jednak nie miała już siły naprawiać - jako że całą energię zużytkowała wcześniej na podjęcie decyzji, na rozstrzyganie wszystkich za i przeciw, na niekończące się rozmowy z rodziną. - Małgorzata nie musi nigdzie wyjeżdżać. Tu jest też i jej dom - ogłaszała matka. - Nigdzie nie wyjeżdżaj - prosiła płaczliwie Marta. - Nie zostawiaj nas. - Twoja siostra zawsze bała się wszystkiego. Jedź z nami. Zamieszkamy obok siebie. Zaczniesz nowe życie. Skąd wiesz, czy Franciszek w ogóle wróci? Chcesz do końca życia mieszkać z Martą i kłócić się z jej mężem? Wyjedźmy razem - gorącym szeptem namawiała kuzynka i Małgorzata czuła się, jakby uczestniczyły w jakimś spisku. W końcu po kolejnej sprzeczce z Wiesławem, mężem Marty, Małgorzata w gniewnej furii zadecydowała. Tak. Wyjedzie. Wyniesie się z domu rodziców, który od dawna był przede wszystkim domem jej siostry Marty i jej swarliwego męża. Przestanie wreszcie opłakiwać Dom Przedwojenny, który wybuch bomby zamienił w Dom Utracony, roznosząc go na cztery strony świata razem z nowym kredensem i nowym porcelanowym serwisem do herbaty kupionym w przededniu wojny - dlatego nie zdążyła napić się herbaty z mlecznobiałych filiżanek ozdobionych motywem spłowiałych róż. Wstawiła serwis do kredensu, ciesząc oczy jego wyrafinowaną urodą i żadna okazja - wizyta Marty, odwiedziny znajomych pań - nie wydawała się Małgorzacie wystarczająco świetna, by rozlać po raz pierwszy herbatę do nowych, kruchych filiżanek. Niedługo potem zaczęła się wojna i w ich wymarzony, wychuchany dom trafiła bomba. Małgorzata ze Stasiem i Franciszkiem byli daleko. Uciekali przed zbliżającym się frontem, kierując się na wschód. Kiedy wrócili, domu już nie było. Mogli jedynie stanąć nad ziejącą dziurą - lejem po bombie. Małgorzata wyobrażała sobie tę bombę, sunącą na tle błękitnego nieba - czarny przecinek odczepiony od pokładu samolotu - jak wchodzi miękko w czerwonawą połać dachu, jak dach rozstępuje się przed nią, jak wszystko na zewnątrz i wewnątrz rozpryskuje się na tysiące kawałków, drobin, odprysków - a między nimi wiruje jej piękny porcelanowy serwis. - Nie zostało nam nic. Zupełnie nic - płakała Małgorzata. - Co też opowiadasz? - oburzał się Franciszek. - Przecież żyjemy, mamy siebie, dziecko... Brzmiało to, jakby dokonywał swoistego zestawienia, bilansu zysków i strat. Jakby chciał ją przekonać, że po stronie "ma" bilans jest wciąż dodatni. Małgorzata jednak, z jakąś mściwą i głuchą rozpaczą, pogrążyła się w rozpamiętywaniu tego, co utracili na zawsze. Dom. Miękkie cienie na werandzie o zmierzchu. Dwa niemowlęce kaftaniki przechowywane na dnie szuflady, obok pasma jasnych włosków jej synka, obciętych, gdy Staś miał roczek. Trzy sznury pereł. Zielony salon. Przyjemny chłód kamiennej posadzki. Wanna o nogach przypominających lwie łapy. Porcelanowy serwis do herbaty. Osiem listów od P. przewiązanych białą wstążeczką i przechowywanych w pudle na kapelusze, ulubiony dzbanek do parzenia kawy, ciepły pled, sukienka w białe grochy, krwistoczerwone malwy pod płotem, lampka na nocnej szafce świecąca żółtym światłem, brosza w kształcie liścia wypełniona malutkimi ametystami, którą zakładała do wiśniowej sukienki. Staś klaskał wtedy w rączki, wołając: - Moja mamusia jest najpiękniejsza z całego świata! Rzeczy duże i małe. Okazałe jak wielka trzyskrzydłowa szafa i niepozorne jak widelczyk do ciasta. Lekkie i ciężkie Miękkie i nieprzeniknione. Jasne i ciemne. Trwałe i kruche, ulotne. Takie, które i tak zniknęłyby z ich życia po miesiącu - wojna tu niczego nie byłaby w stanie zmienić; i te, które odziedziczyłyby w przyszłości dzieci Stasia. Te ulubione i przedkładane ponad inne, jak również takie, których brak - jeśliby gdzieś się zapodziały - pozostaje na długo niezauważalny. Niezbędne i wszystkie pozostałe - bez których można się obyć. Małgorzata odkrywała, na ile sposobów można pogrupować to wszystko, czym człowiek się otacza. Czym się otaczał. Kiedyś. Przed wojną. - Jakie są moje włosy, mamusiu? - pytał Staś, a ona odpowiadała uroczyście: - Miękkie jak ten jasny koc z dużego łóżka w sypialni, pamiętasz? Staś kiwał głową. - Koloru trochę orzechowego jak stolik pod moją toaletką, pamiętasz? A trochę złocistego jak pasy na dywanie w salonie, pamiętasz? - upewniała się. Chłopiec z namysłem przytakiwał. - A dokąd teraz pójdziemy? - pytał matkę, szykującą się do wyjścia. - A wiesz, wybierzemy się na spacer, może do lasu, chciałbyś? Zobaczymy, czy są grzyby? Babcia ugotowałaby zupę. Ty lubisz zupę z grzybów, pamiętasz? Anula zawsze wlewała ją do tej jasnej wazy, pamiętasz? Ach, mój Boże, a nasze talerze... Na twoim był namalowany grzybek i krasnoludek, pamiętasz? W pamięci Małgorzaty talerzyk z grzybkiem i krasnoludkiem osiadał między wazą do zupy a dywanem z salonu. Między chłodem jasnej, porcelanowej powierzchni a szorstką fakturą dywanu. Jej rozmowy z synem coraz częściej zaczęły przypominać egzaminy sprawdzające znajomość eksponatów wypełniających listę. Rejestr ten Małgorzata wciąż uzupełniała. Zajmował on coraz więcej miejsca, tak jakby dom zamieszkał na dobre w jej pamięci - jak ona kiedyś w nim mieszkała. Małgorzata nosiła pod powiekami obraz swego domu przez całą wojnę. Co wieczór przed zaśnięciem - na pograniczu snu i jawy - odbywała wędrówkę po opuszczonych pokojach. Zaglądała do kuchni. Otwierała drzwi werandy prowadzące do ogrodu i wdychała rześkie powietrze, w którym snuły się - tak dobrze przez nią pamiętane - pasma cierpko-słodkiego zapachu macierzanki. Wygładzała pąsową narzutę na kanapie. Mrużąc oczy, podglądała, jak światło się mieni w szkiełkach żyrandola. Z czułością przebiegała palcami po długich, wąskich liściach fikusa w rogu salonu. Jak baletnica wirowała na palcach przed lustrem, nieomal tracąc oddech przy piątym czy szóstym obrocie i - pozbawiona tchu - zapadała w sen. - Są gorsze nieszczęścia, córko - mówiła matka Małgorzaty, widząc jej nieobecny wzrok - dom zawsze można zbudować od nowa. Można kupić, wynająć. Masz rodzinę, dziecko. Tak naprawdę niewiele straciłaś. Nie kuś losu rozpaczą. - Wiem, wiem - nieuważnie odpowiadała Małgorzata. - Mówi mama to samo, co Franciszek. - Skoro wiesz, to przestań patrzeć za siebie. Patrz na to, co jest teraz. I co będzie. To, co nadeszło, wydało się Małgorzacie karą za jej uporczywe przywiązanie do domu, którego nie było. Któregoś dnia została bez Franciszka. Ona i mały Staś patrzyli na jego zgarbione plecy, kiedy odchodził z niedużym tobołkiem. Małgorzata zapamiętała przede wszystkim znużenie męża. - Dokąd jedzie tatuś? - dopytywał się płaczliwie Staś. - Ja chcę jechać z tatusiem! - Nie możesz. Tatuś jedzie do pracy. - A kiedy wróci? - Niedługo synku, niedługo - kłamała, modląc się, aby to była prawda. - Ale dlaczego tatuś wyjeżdża do pracy? Przedtem pracował tutaj - histeryzował Staś. - A teraz musi wyjechać. Nic na to nie poradzimy. Niemcy potrzebują ludzi do pracy u siebie, w swoim kraju, rozumiesz? Jest wojna, Stasiu. - Ale tatuś wróci? - Wróci. Franciszek trafił na roboty do fabryki w środku Niemiec. Wiadomości od niego dochodziły do Małgorzaty tak rzadko, że przyzwyczaiła się do myśli, że jest z synem sama. Zajmowała jeden pokój w domu rodziców. Dom kiedyś wystarczająco duży - teraz ledwo mieścił ojca i matkę Małgorzaty, Małgorzatę ze Stasiem, jej siostrę Martę z dwójką dzieci i bezdomną ciocię Felę. Po blisko trzech latach od wywiezienia Franciszka na roboty wojna skończyła się. Dla Małgorzaty oznaczało to przede wszystkim kres wszechobecnego poczucia zagrożenia. Rozstanie z wieczną niepewnością i lękiem. Z przemykaniem po ulicach ze wzrokiem wbitym w ziemię, jakby pod nogami rozpościerał się jakiś drugi, dalece ciekawszy świat. Z zaciskaniem palców na wątłym przedramieniu Stasia i nakazami wydawanymi chrapliwym szeptem: "nie patrz tam, nie patrz na nich". Z odwracaniem oczu na widok kopanego starszego pana, który przed chwilą nie dość ochoczo zdjął czapkę z głowy na widok przechodzących esesmanów. Z zawstydzeniem z powodu tego, że można się aż tak bać. Z poczuciem, ze wstydu tego wyrosłym, że jest się kimś gorszym. - Już nigdy nie będę się bała - obiecała sobie Małgorzata, patrząc w lustro - nigdy. Nawet gdyby Franciszek miał nie wrócić i zostałabym sama ze Stasiem. Koniec wojny nie oznaczał wcale natychmiastowego uciszenia zawieruchy, jaka przez tę wojnę została wzniecona. Ludzkie losy przypominały po trosze stada wzbijających się do lotu ptaków - kołujących na pozór bezładnie, ćwiczących miejsce w szyku. Nawet jeśli ma to wszystko jakiś głęboki, wewnętrzny sens, to dla patrzącego jest tylko i wyłącznie zapisem chaosu, w którym trudno doszukać się zapowiedzi późniejszego ładu. Ów chaos wydawał się jednak Małgorzacie rozsądną ceną za brak strachu. Męczył ją - podobnie jak dręczyła ją niepewność co do losów męża - ale była przekonana, że cały ten ludzki ferment w końcu znieruchomieje, zastygnie, kurzawa osiądzie i wykluje się wreszcie jakiś ład - z Franciszkiem lub bez niego. Wraz z końcem wojny na nowo odezwała się w sercu Małgorzaty tęsknota za nieistniejącym już domem. Za miejscem, w którym czułaby się u siebie. Za rozpoczęciem wszystkiego jeszcze raz. Zabrała się któregoś dnia z daleką rodziną do Miasteczka, gdzie mieszkali z Franciszkiem, sama nie wiedząc, na co liczy i jaką nadzieję żywi. To, co zastała, pozbawiło ją jakichkolwiek złudzeń. Patrzyła ponuro na otoczoną wypalonymi polami wyspę rumowisk, ziejących dziur, lejów pozostałych po artyleryjskiej kanonadzie i czuła, jak pustka w jej sercu, wydrążona przez lęk, zaczyna wypełniać się furią cięższą od wszystkiego, co znała dotychczas. Błąkając się między ruinami domów przedwojennych sąsiadów, mijając opalone i połamane kikuty drzew, Małgorzata zrozumiała, że nigdy nie zbuduje tu domu. I nawet gdyby Franciszek wrócił nazajutrz i uparł się, że postawi dom na dawnym miejscu tak szybko, jak to tylko możliwe - ona już nigdy nie będzie umiała mieszkać w mieście, które wojna przemieniła w cmentarz. Wracała stamtąd do domu Marty z mocnym postanowieniem, że - póki żyje - jej noga nie postanie w miejscu, gdzie przed wojną rozpościerało się Miasteczko. Od tamtego dnia zaczęła uważniej przysłuchiwać się opowieściom o możliwościach wyjazdu. - To są całe miasta - opowiadała kuzynka Małgorzaty, która z mężem i synami mieszkała kątem u dalekiej rodziny niemalże od początku wojny. - Całe opuszczone miasta, z domami, gospodarstwami. Tamci są przesiedlani. Słuchaj, my nie mamy na co czekać. Naszego domu ani piekarni już nie ma. Twojego zresztą też. Bolesław dowiadywał się w Urzędzie - nie będzie żadnych problemów z uzyskaniem pozwolenia. Wyjedźmy razem. Będzie ci z nami raźniej. Przecież gdy Franciszek wróci, znajdzie was. No co, chcesz do końca życia siedzieć u siostry i kłócić się z Wiesławem? - Jadę z wami - zdecydowała któregoś dnia Małgorzata i poczuła ulgę. - Jeżeli wyjeżdżasz, córko, żeby od czegoś uciec - powiedziała matka - może się okazać, że to coś i tak zabierzesz ze sobą. - A co ja mam? Co jest moje? Chyba nie te ruiny! - Właśnie do nich będziesz tęsknić. - Tęsknić?! - prychnęła Małgorzata. - Nienawidzę tego wszystkiego! Kuchnia Dom, w którym Małgorzata zamieszkała ze Stasiem, był położony w najbliższym sąsiedztwie piekarni i domu, które zajęła kuzynka z mężem. To był jedyny plus. Dom był jednak położony na tyle blisko morza, że jednostajny szum fal bijących o brzeg wytrącał Małgorzatę z równowagi i nie pozwalał jej zasnąć. Nigdy wcześniej nie widziała morza. Pierwszy raz ujrzała je dwa dni po przyjeździe, rozhuśtane, z wysoką falą atakującą wściekle mola. Ponieważ złożyła sobie obietnicę, że nie będzie odczuwać lęku, nie przestraszyła się - jak Emilia, jej kuzynka, która piszcząc, nie puszczała jej łokcia - ale uznała, że nigdy nie polubi morza. - O Boże! - przekrzykiwała wiatr Emilia. - O Matko! Jakie groźne! Ale pięknie, prawda, że pięknie, Małgorzato? - Nie podoba mi się! - odwrzasnęła pod wiatr Małgorzata. Najgorsze było jednak to, że w domu, który zajęli dla siebie ze Stasiem, nie byli sami. - Chwilowo przebywa tam jeszcze dotychczasowa właścicielka. To przejściowe - wyjaśniono Małgorzacie w Biurze do Spraw Przesiedleń. - Nie powinniście mieć z nią problemów. Ci, którzy jeszcze nie wyjechali, zachowują się spokojnie. Wiedzą, ścierwa, że ich godziny są tu policzone. Małgorzata kiwnęła głową i postanowiła ignorować "dotychczasową właścicielkę", co wymagało postępowania wedle naprędce ustalonej procedury: Wychodzić z pokoju, mając pewność, że ta druga jest w swoim, za zamkniętymi drzwiami. Odczekać rano z wejściem do kuchni, aby nie spotkać Tamtej. Skradać się na palcach pod drzwi ubikacji, żeby - zanim się je otworzy - sprawdzić, czy na pewno nikogo tam nie ma. Jednak na dłuższą metę wszystkie te zabiegi okazały się i niewystarczające, i nie do końca skuteczne. I Małgorzata, i Hildegard nie były w stanie udawać, że są przezroczyste lub że ich nie ma. Małgorzata więc zaczęła korzystać z kuchni, nawet wtedy gdy była tam Hildegard. Wchodziła, ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy zaznaczając, że zauważa obecność kobiety. Milczały obie, pilnując się, aby się nawet przelotnie nie musnąć, nie dotknąć wzrokiem twarzy. Jakby oczy tej drugiej to był ogień, który połknie spojrzenie i wypali je na popiół. W jedenastoletnim sercu Stasia, który był jedynym świadkiem tych zmagań, zrodziło się najpierw przeczucie, a potem pewność, że wojna przygasła tylko po to, aby narodzić się na nowo w tej biało-granatowej kuchni bez wojsk i karabinów, gdzie jedną walczącą stroną była jego milcząca teraz matka, a drugą - ta obca, krzątająca się kobieta, która parę razy spojrzała na niego tak, że miał ochotę rozwiać się pod jej ciężkim, smutnym wzrokiem, zniknąć, zapaść się pod ziemię. Schodził więc z oczu nie tylko jej, ale nawet i matce, co nie było trudne, gdyż Małgorzata, pochłonięta niechęcią do Hildegard, do tego miejsca, do życia, do wszystkiego, zdawała się często zapominać o chłopcu. Co jakiś czas sprawdzał więc tylko, czy w kuchni nic się nie zmieniło. Czy dwa jednoosobowe wojska toczą nadal zaciętą walkę, a gdy przekonywał się, że tak, wracał do swoich zajęć - do wałęsania się po plaży, do piekarni, w której pobielony mąką wuj Bolesław wypiekał chleb z tą samą niezmienną zręcznością, z jaką wypiekał go w ich Miasteczku. Wałęsał się na koniec Miasta, na początek Miasta, na puste perony, na perony z ludźmi, na placyk koło cmentarza, który stopniowo zmieniał się w targowisko. Ponieważ Staś był przede wszystkim chłopcem, dzieckiem, a dopiero w dalszej kolejności wrogiem, to po stoczeniu paru walk na pięści, na kamienie, na słowa w obcym języku, którym posługiwał się nieomal jak własnym - Staś poczuł się w Mieście tak, jakby mieszkał w nim od zawsze. O czym nie wiedziała ani jego matka, ani Hildegard. Staś podbijał Miasto wespół z Teofilem, synem wuja Bolesława. Był to proces żmudny i rozłożony w czasie. Obaj zdobywali dla siebie podwórko po podwórku, ulicę po ulicy, skwery, placyki; zostawiając swój zapach na pamiątkę ulicznym kundlom. Miejsce można było uznać za zdobyte, kiedy dało się chodzić po nim z zamkniętymi oczyma, przywołując najdokładniejsze szczegóły - kamień z wpełzającym nań kożuchem mchu, pęknięcie tynku na murze, naciek farby na płycinie wejściowych drzwi, ślad po niegdysiejszym gnieździe jaskółek, dom z wiśniowymi okiennicami, dom, przed którym rosła przystrzyżona lipa, dom z niebieskim balkonem... Miasto było dla Stasia jedną wielką zagadką, nieznanym lądem kryjącym nieprzebrane obietnice i pokusy: porzucone koło od wozu drabiniastego, opuszczony szpadel, wyszczerbiony garnuszek, drewniana skrzynka z lekko sfatygowanym wiekiem, wypolerowana przez czas biała czaszka jakiegoś zwierzęcia. Wszystkie te znaleziska rozpalały chłopięcą wyobraźnię, a przecież Staś nie mógł wiedzieć, że Czas Prawdziwie Wielkich Odkryć jest jeszcze przed nimi. Że nadejdzie tak naprawdę dopiero wtedy, gdy zaczną schodzić do podziemnych korytarzy, do bunkrów opasujących Miasto, gdzie znajdą arsenał, który będą przemycać do domów dopóty, dopóki Małgorzata - natknąwszy się pod łóżkiem syna na rząd leżących równiutko karabinów - nie wpadnie w histerię. Histerią Małgorzaty zarażą się potem inne matki, bo dodomowy przemyt broni okaże się powszechną zabawą dzieci z Miasta. Mężowie chwycą za pasy i za pomocą razów wymierzanych na oślep wybiją z głów młodych eksploratorów te zbyt militarne pasje, sprowadzając na Miasto chwilowy spokój, masowanie obolałych pośladków, czas blednięcia siniaków. Tymczasem jednak Stasia zajmowały jeszcze nie bunkry, a tylko ulice. Ludzie, których spotykał, wydawali mu się bezbarwni, dużo mniej ciekawi od trafiających się na co dzień znalezisk. Szybko się nauczył, jak na pierwszy rzut oka odróżniać tych, którzy przybyli niedawno, od dotychczasowych mieszkańców Miasta. Trudno mu było pojąć, na jakiej zasadzie ci smutni, wynędzniali ludzie, z rozpaczą malującą się na twarzach, mieliby należeć do tego samego gatunku co żandarmi czy esesmani, których obecność budziła w nim i matce przez lata tak wielką trwogę. Ci tutaj przemykali chyłkiem. Można było odnieść wrażenie, że starają się wydawać mniejsi niż w rzeczywistości - ze wzrokiem utkwionym pod stopami. Staś czuł, że pachną strachem. Raz tylko przeraził go widok mężczyzny, pośrodku twarzy którego ziała wielka dziura: wyglądało to tak, jakby ktoś odgryzł nieznajomemu nos, chcąc utorować szeroką drogę wszelkim woniom świata. Mężczyzna spojrzał na Stasia z osobliwą mieszaniną uczuć, której chłopiec nie potrafił nawet nazwać. Dotknięty tym spojrzeniem, Staś stanął jak wryty, obrócił się na pięcie i pomknął do domu, gdzie, drżąc cały, zaszył się w kącie pokoju i nie dał się wyciągnąć stamtąd aż do popołudnia następnego dnia. Okaleczony mężczyzna śnił mu się odtąd przez wiele lat. Stawał Stasiowi na drodze i nie sposób było go wyminąć. Staś próbował się odwrócić, ale mężczyzna był wszędzie i chłopiec musiał patrzeć, jak nieznajomy odrywa kawałek po kawałku swoją twarz i zjada ją. Zupełnie jakby była z chleba. Wyjąwszy jednak owego okaleczonego człowieka, inni mieszkańcy Miasta nie budzili w nim lęku. Mijał ich - odbywając swoje codzienne marszruty - obojętnie, nie odczuwając śladu zagrożenia. Inaczej, jakże inaczej promieniowały twarze tych, którzy przybyli do Miasta, aby w nim pozostać. Nawet Staś, będący przecież tylko dzieckiem, dostrzegał tę różnicę. Błyszczeli nadzieją, wiarą w powodzenie losu, przekonaniem, że przystanąwszy onegdaj na rozstajach, ruszyli tą drogą, którą należało ruszyć. Ich twarze były żywe. I z każdym dniem było ich więcej. Ulice mówiły do Stasia językiem, który rozumiał od zawsze. Obce słowa jeszcze niosły się tu i ówdzie, ale były coraz cichsze. Dziecięcy wózek Któregoś dnia Staś natknął się w porcie na starą kobietę pchającą dziecięcy wózek wypełniony ziemniakami. Wózek podskakiwał na wyboistym bruku i kobieta manewrowała nim z widocznym trudem. W pewnej chwili stara straciła równowagę, wózek niebezpiecznie przechylił się na bok, sypiąc ziemniakami, które potoczyły się we wszystkie strony. Kobieta osunęła się na kolana i zastygła z głową zwieszoną na piersi, jakby ogrom ziemniaczanej katastrofy podciął jej nogi. Staś przyglądał się tej scenie z chłodnym zainteresowaniem jedenastolatka, lwią część uwagi poświęcając niestabilnemu wózkowi. - Jedno z kółek, o, to z przodu, jest luźno zamocowane i przekrzywia się, widzi pani? - oznajmił w końcu, licząc na to, że ta informacja przywróci staruszce chęć działania. Ona jednak tylko na moment podniosła głowę i obrzuciła go nierozumiejącym spojrzeniem. Staś pomedytował chwilę, trochę nad nią, trochę nad rozrzuconymi ziemniakami. W pobliżu nie było nikogo. W końcu schylił się i zaczął zbierać brązowe bulwy. Wózek przechylił się ostrzegawczo. Stara kobieta tkwiła bez ruchu. - Proszę pani! - syknął Staś, a kiedy nie zareagowała, zebrał się na odwagę i podjął po niemiecku: - Proszę pani, kółko jest źle zamocowane i dlatego wózek się przewraca. Mogę to poprawić. Kobieta utkwiła w nim wzrok. - Co poprawić? - Noo, to kółko. Niech pani patrzy. Odkręcimy je i odegniemy ten bolec. Wtedy będzie dobrze. I ziemniaki się nie wysypią. Musimy je teraz... - Czemu ty mówisz po niemiecku? - przerwała mu stara. Staś osłupiał. - Jak to? To pani rozumie po polsku? Stara wzruszyła ramionami. - Oczywiście, że nie. - No to jak mam wytłumaczyć pani, co jest z tym kółkiem? - prychmął zniecierpliwiony. - Gdzie ty mieszkasz? - przerwała mu znów. - Ja? Obok piekarni. - Obok piekarni po lewej stronie czy po prawej? - Po prawej. - Aha. U Hildegard Bauske - mruknęła i na powrót znieruchomiała. Staś pomilczał chwilę, popatrując na nią, w końcu spytał niepewnie: - No to jak? Poprawić to kółko? - A gdy nie odpowiadała, zdecydował sam - no to poprawiam. Wysypał resztę ziemniaków, przewrócił wózek i jął przy nim majstrować. Stara zerkała na niego spod oka. - O, widzi pani? Już jest lepiej - wysapał w końcu - teraz będzie go pani łatwiej pchać. Pozbieram ziemniaki. Kobieta wstała z kolan. Była chuda i wynędzniała. Była jeszcze starsza od prababci Stasia. Właściwie była najstarszym człowiekiem, jakiego chłopiec widział kiedykolwiek. Staś zapatrzył się na nią, zdumiony odkryciem, że na jednej twarzy może pomieścić się tyle zmarszczek. Mamrocząc coś niezrozumiale pod nosem, staruszka chwyciła rączkę wózka i poruszała nią w przód i w tył. Nie dało się ukryć, że wehikuł był teraz stabilniejszy. - Lepiej - pochwaliła oschle. - Pozbierajmy ziemniaki. Staś rzucił się na ziemię zgarniać rozsypane bulwy. Kiedy skończyli, stara, odchodząc, rzuciła przez ramię: - Jak się nazywasz, chłopcze? - Staś Fabian. - Staś? - skrzywiła się. - Niech ci będzie... Staś. Ja jestem Frau Stolz. Staś poważnie skinął głową, tak jak go uczyły mama z babcią. Spotykał Frau Stolz jeszcze nieraz. Czasami zatrzymywała go, pytając o to i owo, a on chętnie wdawał się ze starą kobietą w coś na kształt pogawędki. Oczy Frau Stolz przypominały mu na wpół przyschnięte oczy ryby. Kiedy na niego patrzyła, Stasia przenikał niepokojący dreszczyk lęku zaprawionego fascynacją. Frau Stolz nie zawsze była sama. Zdarzało się, że towarzyszył jej mały chłopiec, wypłoszony i nieufny. - To Wilhelm, mój prawnuk - powiedziała, kiedy Staś natknął się na nich oboje za pierwszym razem i pogłaskała sękatą dłonią sztywno sterczące włosy na głowie Wilhelma. Czułe ogniki zabłysły przez chwilę w jej oczach. - Aha - odpowiedział bezmyślnie Staś i obrzucił chłopca taksującym spojrzeniem. - Kiedy pójdzie do pierwszej klasy? - Do pierwszej klasy? Też coś! - oburzyła się Frau Stolz. - Wilhelm ma czternaście lat. Staś stropił się. Obrzucił ponurego Wilhelma niedowierzającym spojrzeniem. - Nie wygląda na czternaście lat - orzekł w końcu. Frau Stolz wzruszyła ramionami. - Przez wojnę przestał rosnąć. - To może teraz urośnie. - Może. Wieczorem, kiedy już szykowali się do snu, Staś zapytał Małgorzatę: - Mamo, czy ja jeszcze rosnę? - No, a jak ci się wydaje? - roześmiała się matka - wystarczy popatrzeć na nogawki twoich spodni... wciąż za krótkie. Rośniesz, rośniesz... Aż trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno, byłeś taki, o - taki mały. Mój maleńki syneczek... - rozmarzyła się. - I na pewno jeszcze urosnę? Nie zostanę taki jak teraz? - upewniał się. - Nie. Będziesz duży i mądry. Jeszcze będę zadzierała głowę, żeby na ciebie patrzeć, zobaczysz. O tym, jak bardzo jej Staś wrósł w Miasto, Małgorzata miała się dowiedzieć pewnego deszczowego popołudnia, gdy zdjęta nagłym niepokojem, wyruszyła na poszukiwanie syna, uświadamiając sobie, że nie widziała go od rana. Zajrzała do piekarni, do portu, pobiegła na placyk koło cmentarza. Wracając stamtąd, natknęła się na niego pałaszującego pajdę chleba i pogrążonego w rozmowie z niemieckim chłopcem i starą kobietą, do której jej Staś zwracał się Frau Stolz. Ja, Frau Stolz, nein Frau Stolz, danke Frau Stolz. - Ja ci dam zaraz "Frau Stolz"! Jazda do domu! Zaraz porozmawiamy, zaraz z tobą porozmawiam! - rozwrzeszczała się na całą ulicę, łapiąc syna za ucho i prowadząc, rozsierdzona, przed sobą. Porozmawiała z nim, zanim jeszcze dotarli do domu. Wepchnęła go w jakiś przez Boga i ludzi zapomniany zaułek i tarmosząc, krzyczała: - Czemu rozmawiasz po niemiecku? No czemu?! Ojciec jeszcze od nich nie wrócił, nie wiadomo, czy wróci w ogóle, a ty sobie z nimi w najlepsze po niemiecku rozmawiasz! Czy słyszałeś, żebym ja teraz po niemiecku mówiła? Jak ci nie wstyd? - Czemu ma być mi wstyd? - chlipał Staś. - Zawsze z babcią i dziadkiem mówiłaś po niemiecku. Zawsze mówiliście tak, kiedy nie chcieliście, żebym z wami rozmawiał i słyszał, co mówicie. Zawsze to było normalne. Zawsze tak było, zawsze, zawsze! - Ale teraz nie jest normalne! Teraz się nie mówi do nich, słyszysz? Ja nie mówię i ciebie nie chcę słyszeć rozmawiającego z nimi. Normalnie będzie, jak już oni wszyscy sobie wyjadą i już ich nie będzie - rozpłakała się wreszcie z poczucia bezsilności i z tego, że sama już nie wiedziała, co to znaczy "normalnie". - O Boże - zawodziła bezgłośnie - czy to tak miało być? Dlaczego ja muszę się tak sama miotać? Dlaczego każesz nam tak się błąkać? Dlaczego nie mogę mieć wreszcie spokoju, słyszysz, spokoju!? Jak to naprawdę jest? Kto tu, do jasnej cholery, jest u siebie? Czy ja mieszkam u niej, czy ona u mnie? Czy to ja gotuję w jej garnkach, czy ona w moich? Pytam się! Patrzyła wyzywająco to w niebo, to na Stasia, ale żadna odpowiedź nie nadchodziła. Tylko przerażony wybuchem matki Staś płakał cichutko, bojąc się zaszlochać głośniej. - Chodź, pójdziemy na spacer - powiedziała wreszcie do Stasia - wytrzyj buzię i nie maż się już. Ale Staś nie dawał się uspokoić. Bardziej od piekącego, wytarmoszonego ucha kłuła go objawiona właśnie bezradność matki. Ruszyli do portu, popłakując oboje. Przeszli przez molo i zeskoczyli na plażę. Morze było ciche, nieruchome jak kamienna pustynia. Małgorzata wzięła opierającego się Stasia za rękę i ciepło palców dziecka w jej dłoni poruszyło ją. Przypomniało, że jest jego matką i żadna wojna tego nie zmieni. Zatrzymali się, patrząc na gonitwę rybitw, walczących między sobą o jakiś kąsek. - Kiedy wróci tata? - spytał Staś, a Małgorzata, patrząc na rybitwy, na ołowiane niebo wiszące nad nimi, jakby miało za chwilę spaść im na głowy, odrzekła bez zastanowienia: - Niedługo, niedługo, synku. Macierzanka Małgorzata nie tęskniła za Franciszkiem. Ukrywała to starannie przed Stasiem, ale nie mogła nic na to poradzić - tęsknoty za mężem nigdy w niej nie było. Ani za mężem, ani za narzeczonym, kiedy jeszcze Franciszek nim był. Listy, które pisywał do niej w okresie narzeczeńskim, przyfruwały do niej jak białe motyle, a piękny charakter pisma Franciszka sprawiał, że poświęcała im więcej uwagi, aniżeli ich stęsknionemu nadawcy. Patrzyła na litery - długie, spiczaste jak wieże kościoła. Zachwycała się miękkością i lekkością kreski nad "ł" w jej imieniu. Wyobrażała sobie białe, miękkie ręce, które trzymają pióro, stawiając te smukłe litery. Dodawała tym subtelnym dłoniom migdałowe, wypolerowane paznokcie. Jednym słowem - wymyślała te ręce, aż zaczynały przypominać omdlałe dłonie infantek z obrazów, które jej i Marcie pokazywał w dzieciństwie ojciec. A ręce Franciszka wcale takie nie były. Były zupełnie zwyczajne. Męskie, duże, najzwyklejsze w świecie ręce. Ponieważ Małgorzata najpierw poznała listy, a dopiero później ich nadawcę, tajemniczego kaligrafa - poczuła się zrazu zawiedziona, jednak przede wszystkim - przywołana do porządku. Tym bardziej że cały Franciszek był dokładnie taki, jak te jego ręce: zwyczajny. Kiedy go już poznała lepiej, kiedy została jego żoną, dowiedziała się, że jest dobry. Uczciwy. Prostolinijny. Niezdolny do wyrządzenia krzywdy. Trochę nijaki. Ale przede wszystkim zwyczajny. To, że jest właśnie taki, absolutnie nie sprawiało jej przykrości. Nie oczekiwała wszak od Franciszka, że będzie kimś innym, wyjątkowym, uwodzicielskim jak amanci z filmów. Był, jaki był, stanowiąc trochę bezbarwny dodatek do jej życia, które też nie przypominało feerii zachwytów. Wprawdzie w życiu Małgorzaty była chwila, kiedy z nieba sfrunęło kolorowe pióro rajskiego ptaka i zaplątało się w jej włosy, obdarzając całą jej postać niewyobrażalnym blaskiem bijącym od zakochanej dziewczyny - jednak chwila ta minęła, a Małgorzata nie miała siły walczyć o nią z całym światem, z niechętnym,e, ówczesnemu wybrańcowi ojcem, któremu dość było jednego spojrzenia, by zrozumieć, że ogień płonący tak jasno spali jego córkę na popiół. Więc wszystko minęło, a na dowód, że istniało naprawdę, pozostało Małgorzacie osiem listów od P. Pisanych piórem rajskiego ptaka. Przechowywanych w pudle na kapelusze aż do dnia, kiedy morze ognia połknęło i dom, i kapelusze, i pudła, i listy, nie oszczędzając najmniejszej z liter ani jednego przecinka. W szalejącym ogniu dokonał żywota różowawy listowy papier i przepadły zapisane na nim fioletowym atramentem wyznania "jest mi pani droczą nade wszystko na świe..." (końcówka wyrazu spłynęła swego czasu ze łzami Małgorzaty) i "kiedy przypominam sobie pani oczy, czuję jeszcze pani zapach". Zwyczajny Franciszek wniósł w życie Małgorzaty dokładnie to, czego jej życiu brakowało - spokój. Samą swą flegmatyczną, wyważoną obecnością uciszał hałaśliwą kakofonię garów tłukących się na płycie kuchennego pieca, hamował chaotyczny tupot stóp Małgorzaty, nawet Staś - drący się spazmatycznie w niemowlęctwie - przycichał, gdy ojciec pochylał się nad kołyską. - No, no, już cicho, cicho - mamrotał Franciszek nad zaczerwienioną od płaczu buzią dziecka, a Małgorzata pokrzykiwała: - Zostaw go, może będzie spał. I mały Staś, wpatrując się w łagodną, prawie nieruchomą twarz ojca, wzdychał raz i drugi głęboko, jego wrzaski zamierały w tych westchnieniach, przecierał piąstką małą buzię, popatrując spoza niej, czy Franciszek jest jeszcze, i wreszcie - pod spokojnym spojrzeniem tej dorosłej, cichej twarzy - zasypiał. Los naznaczył małego Stasia płaczem. Krzyczał przeraźliwie już w chwili przyjścia na świat, kiedy to po dwudniowym porodzie w opuszczonym brzuchu Małgorzaty zasiał gorączkę połogową. Mały Staś wrzeszczał, wypluwając piersi kolejnych sprowadzanych przez Franciszka mamek, a Małgorzata przez blisko miesiąc toczyła bitwę o własne życie, miotając się na łóżku w przedśmiertnej gorączce, na zmianę to przeklinając Boga i nowonarodzone dziecko, to znów próbując wyjednać łaskę dla siebie i swojej kruszyny. Dwudziestego ósmego dnia maligny lekarz, który już nawet nie próbował Małgorzaty leczyć, popatrzył w oczy Franciszka i przerażony cierpieniem, jakie w nich dostrzegł, powiedział: - Niech pan się modli o rychłą śmierć dla żony i dziecka. Niepodobna, żeby mieli cierpieć dłużej. Ja tu już nie pomogę, nic tu po mnie. - Nie - powiedział Franciszek i kazał doktorowi wynosić się do diabła. Blado uśmiechnął się do teściowej, która siedziała przy łóżku córki, bardziej czuwając już nad płomieniem gromnicy aniżeli nad nią, i wyszedł z domu. Poszedł ulicą, która wyprowadzała z Miasteczka. Ruszył przed siebie łąkami pachnącymi macierzanką, wreszcie - sam nie wiedząc, czemu tu właśnie - runął na kolana i zaczął się modlić. Ale nie o śmierć łaskawą dla żony i dziecka. Modlił się, wyjednując dla nich życie. Zapadał zmierzch. Na łąki wypełzły mgły, otulając Franciszka, jego płacz i jego bezbrzeżny smutek. Mijały godziny. Mgły wznosiły się wyżej i wyżej, unosząc ze sobą jego modlitwy. Franciszek nigdy nie powiedział Małgorzacie, co przysiągł Bogu, aby Bóg i ją, i dziecko zechciał zostawić po tej stronie. Cokolwiek to było, Bóg przyjął przysięgę Franciszka i gdy ten wrócił do domu, zapłakana teściowa wydusiła z siebie, że Małgorzacie spadła gorączka i przed dwoma godzinami po raz pierwszy od wielu dni zapytała ją przytomnie o dziecko, o to, jaki dziś dzień. Poprosiła o wodę. Małgorzata zaczęła wracać do zdrowia. Dziecko zaczęło ssać kolejną mamkę. Do Franciszka powoli docierało, że żyją i żyć będą. Wiosna, dorastając powoli do lata, rozpychała się w ogrodzie, na łąkach, na drzewach. Małgorzata zaczęła wstawać, krzątać się koło domu, przewijać dziecko, uciszać jego płacz. Wkrótce nie pamiętała nawet, jak bardzo była chora, nie pamiętała swego krzyku: "O Boże, niechże już umrę! Ale i niech on umrze razem ze mną!" Patrzyła na męża i nie przyszłoby jej nawet do głowy, że to on, że dzięki niemu są razem ze Stasiem. Widziała jego spokój i jego zwyczajność i uznała, że to już wszystko. Za to na Stasia, im stawała się mocniejsza, rzucała się z zachłanną, łapczywą miłością. - Mój mały królewicz, moje życie, moje ty najpiękniejsze - gruchała do dziecka, przebierając je, jak lalkę, w ubranka szyte dlań przez panią Marcową. Kiedy dowiedziała się od lekarza, że nie powinna ani zachodzić już w ciążę, ani więcej rodzić, oznajmiła to Franciszkowi jako coś najnormalniejszego i najzwyklejszego w świecie i przeniosła się z łóżkiem do sypialni dziecka. Nie przeszło jej nawet przez myśl, że Franciszek mógłby się buntować, że może tęsknić do niej, skoro ona ani przez chwilę nie zatęskniła do niego. Staś stawał się coraz większy. Małgorzata stawała się coraz bardziej dumna z tego, że syn jest taki piękny, taki duży, taki mądry, taki podobny do niej. I kto tylko na nich nie spojrzał, każdy to podobieństwo od razu zauważał. Może dlatego, że wielkie, piękne oczy Małgorzaty jaśniały w twarzy jej synka jak dwie świece. Jak gwiazdy. - Po co chłopakowi takie gwiazdy? - burczała, przekomarzając się, jej matka, a Małgorzata czuła się najszczęśliwsza na świecie. - Jak to po co? Żeby było wiadomo, czyj jest. Czyj ty jesteś, moje słodkie malowanie? - szczebiotała do dziecka, obsypując jego buzię pocałunkami. - Mamusi - odpowiadał malec. - I tatusia - dopowiadał poważnie Franciszek, wodząc za nimi zakochanymi oczyma. Pokój od ogrodu Przybycie Franciszka zostało poprzedzone snami, które uparta miłość męża zesłała Małgorzacie na podobieństwo ptasich głosów, zwiastujących nadejście wiosny. Przez kilka kolejnych nocy śniła wielką wzburzoną wodę. Na jej falach kołysał się żaglowiec z trzema masztami. Wiatr z wściekłą siłą dął w żagle, a Franciszek, uzbrojony w jakąś nadludzką moc, panował nad żaglami i zmuszał wiatr, aby ten prowadził żaglowiec w kierunku obranym przez człowieka. Franciszek Ze Snu opiekował się białą mewą. Jedno z jej skrzydeł zwisało bezradnie, jednak ręka żeglarza cierpliwie - noc w noc - gładziła pióra okaleczonego ptaka i co noc skrzydło w niepojęty sposób zdrowiało. Ptak rozkładał skrzydła i bił nimi radośnie, jeszcze nim umysł Małgorzaty, posłuszny głosom budzącym się dokoła niej, wypełzał na krawędź dnia. Oczy mewy - ciemny, nieruchomy punkt; czarny sopel lodu zamykający w sobie nikły blask zimowego nieba - patrzyły ciężkim spojrzeniem poprzez Małgorzatę. Spojrzenie to sprawiało, że zaczynała wzdychać przez sen, przewracać się w pościeli z boku na bok. Wywoływało w niej nieodpartą potrzebę wynurzenia się na powierzchnię dnia. Powrotu do świata choćby tak bezpańskiego jak ten. W ciągu dnia wspomnienie sennych majaczeń rozpływało się. Ale kolejnej nocy okaleczona mewa i żeglujący Franciszek powracali do niej uporczywie. Potem Franciszek zniknął, by pojawić się ponownie po niedługiej przerwie, która jednak w ogóle nie zaniepokoiła Małgorzaty - chociaż mogło się przecież wydawać, że Franciszek zagubił się na dobre w sennej podróży. Teraz sny Małgorzaty odnajdywały męża wędrującego małą, piaszczystą dróżką, to wspinającą się, to zbiegającą z kolorowych wzgórz. Twarz wędrowca odcinała się jasną plamą od barwnych kęp kwitnących ziół, łubinów, krwawych pięciorników. Małgorzacie wydawało się, że - zamiast na mężczyznę - patrzy na przemierzającą świat smutną, białą lilię. Kroki Franciszka połykały ziemię, która pod dotknięciem jego stóp zapadała się, tworząc leje sięgające - wydawać się mogło - wnętrza Ziemi. Dusza Małgorzaty, leniwie towarzysząca mężowskiej wędrówce, raz czy dwa zajrzała w głąb takiej rozpadliny, lecz nie udało jej się dostrzec niczego, ponieważ to, na co patrzyła, nie miało początku ani końca. Jednakże to wcale nie nadprzyrodzone zdolności Franciszkowych stóp wprawiły Małgorzatę w osłupienie. Oto wędrujący przez jej sny Franciszek śpiewał, ale ona nie słyszała słów, jakie śpiew niósł za sobą. Nie słysząc, mogła je jednak ujrzeć, ponieważ stawały się obrazami, trzepocącymi nad głową idącego mężczyzny niczym roje motyli. Przeglądała się w nich jak w lustrze. Widziała siebie samą, tańczącą w letniej, kolorowej sukience. Widziała kilkumiesięcznego Stasia w okamgnieniu stającego się jakimś obcym mężczyzną o nalanej twarzy. Ze zdumieniem przypatrywała się sobie samej i swej siostrze, jak trzymając się za ręce, przeskakują na jednej nodze przez zawiły wzór wyrysowany na piasku. W którymś momencie włosy Marty stanęły w płomieniach, a Marta, śmiejąc się, zaczęła biegać wokół drzew, które nagle wyrosły. Płonący las wkrótce rozdzielił je obie i Marta znikła jak połknięta wiśnia. Na innym z obrazów pojawili się rodzice Małgorzaty. Matka stała nad balią i prała poplamione koszule ojca. Spływały z nich rdzawe mydliny i barwiły wodę, matczyny fartuch, jej ręce i twarz. Rdzawa matka Małgorzaty przemieniała się w stojący w ich dawnym domu zegar. Ojciec spoglądał na zegar i krzyczał piskliwym głosem. Nagle obraz wybiegał naprzód, gubił perspektywę i okazywało się, że ojciec Małgorzaty szlocha nad zamkniętą trumną. Zdezorientowana Małgorzata czuła się w tym śnie jak podrzucana piłka. Budziła się z wyraźną ulgą, zadając sobie pytanie, kiedy ten senny koszmar skończy się na dobre. To, co śniła, wydawało się jej tak pozbawione sensu, że starała się nie myśleć o sennej wędrówce-włóczędze męża. Pozostała jednak pewność, że Franciszek wróci, i to wkrótce. Tak też się stało. Przyprowadził go letni, dyszący od upału wieczór. Małgorzata wracała ze Stasiem z portu, gdzie chłopiec z niedającym się opanować zachwytem buszował pomiędzy rybackimi łodziami, sieciami porozkładanymi na ziemi; i gdzie jej samej udało się nadspodziewanie tanio kupić dopiero co złowione, trzepocące jeszcze ryby. Mężczyzna z łodzi rybackiej, zwiedziony jej akcentem, w pierwszej chwili gotów był wziąć ją za Niemkę. Małgorzata jednak wyniośle wyprowadziła go z błędu, patrząc na niego tak surowo i z taką odrazą, jakby on jeden uosabiał wszystkie potworności ostatnich pięciu lat. Te, których była świadkiem czy o których choćby tylko słyszała. Rybi zapach przywarł do dłoni Małgorzaty, uwiązł w jej włosach. Całe ubranie Stasia wydawało się przesycone gęstym zapachem morza, wodorostów, rybackich łodzi. - Czuć nas rybą - powiedziała do chłopca - musisz się w domu porządnie wyszorować. Trzeba też będzie uprać twoje rzeczy. Syn powąchał jej ramię. - Mama też pachnie rybą. I to wieeeelką - dodał ze śmiechem, udając jednocześnie przerażenie. - Zamieniliśmy się w rybią rodzinę, wie mamusia? Staś plótł dalej od rzeczy, roztaczając przed matką wizję zamiany ich cielesnych powłok. Śmiał się do rozpuku, udając, że dostrzega już pierwsze symptomy zmian. - O, z tyłu, tu na plecach, mamusia porasta łuską, słowo daję - zaśmiewał się. Słowa syna wprawiły Małgorzatę w dobry humor. Podśpiewywała nawet, mijając dwie bramy, oddzielające podwórko od ulicy, kiedy z domu wyszła Hildegard i patrząc na Małgorzatę, ruszyła prosto w jej stronę. Ta niespotykana dotąd konfrontacja spłoszyła powracających. Hildegard, nie spuszczając wzroku z twarzy Małgorzaty, powiedziała wyraźnie: - Twój mąż przyjechał. Śpi w pokoju od ogrodu. Był w drodze od trzech tygodni. Małgorzata stała bez ruchu. Patrzyła na Hildegard, wytrzeszczając oczy. Mogło się wydawać, że niczego nie zrozumiała. Lub też, że jest zbyt wstrząśnięta tym, co właśnie usłyszała, by uczynić najmniejszy gest. Lub też, że próbuje oswoić się z tym. co na nią czeka. Ale to nie była prawda. Lub też nie była to najważniejsza jej część. Małgorzata stała bez ruchu, ponieważ głos Hildegard dotknął jej nieuporządkowane, rozbiegane myśli i niespodziewanie zatrzymał je, wprowadzając w nie łagodność. Zmieniając gonitwę w nagły bezruch. Głos kobiety sprawił, że jedna tylko myśl w głowie Małgorzaty zaczęła rosnąć i rosnąć, pozwalając zapomnieć o innych. Chociaż tak naprawdę to nawet nie była myśl, tylko cichy spokój rozlewający się poprzez wszystkie komórki ciała, dosięgający serca, głowy, zakamarków mózgu. A ponieważ taki rodzaj spokoju nie zna czasu - bo jest poza nim - Małgorzata stała i stała, patrzyła na Hildegard, a Hildegard patrzyła na nią. I więcej w ich patrzeniu na siebie było zadziwienia nimi samymi aniżeli powrotem Franciszka, który nagle wydał się Małgorzacie tak błahy, tak mało ważny w porównaniu z brzmieniem głosu tej obcej kobiety, obdarzonym mocą uciszania cudzych niepokojów i obaw. Staś poczuł, jak scena, na którą patrzy, wrasta weń - najpierw skrzyżowane spojrzenie matki i tej drugiej kobiety zapada gdzieś na samo dno jego oczu, potem przenika do krwiobiegu, każąc zadrżeć jego nic nierozumiejącym mięśniom i wreszcie - jak opadający z wolna liść - osiada w jego duszy. - Mamo! - krzyknął w końcu, przestraszony tym przeciągającym się ponad miarę milczeniem. - Mamo! Ona mówi, że tatuś przyjechał! Mamo! - zdawał się nie pamiętać, że przecież jego matce żaden tłumacz nie jest potrzebny. Ponieważ Małgorzata nie drgnęła, zniecierpliwiony odepchnął matkę i rzucił się biegiem do domu. Tupot jego stóp obutych w rozczłapane, za duże dla chłopięcych nóżek sandały, przywrócił Małgorzacie poczucie rzeczywistości. Obie kobiety, jak na komendę, spuściły oczy. Uśmiech Małgorzaty, przeznaczony dla tej drugiej, spełzł z jej twarzy i mogło się wydawać, że zatrzymał się gdzieś na jedną chwilę - by w końcu opaść na wydeptaną, poszarzałą od słońca trawę. Żona Franciszka z westchnieniem minęła Hildegard i powoli zanurzyła się w chłodny półmrok domu, pozostawiając po sobie nikłą smugę rybiej woni. Zegar Hildegard w zamyśleniu patrzyła w niebo. Z wnętrza domu nie dobiegał najlżejszy odgłos, a jednak Hildegard doskonale widziała, co działo się w pokoju, w którym pozwoliła zmęczonemu Franciszkowi położyć się spać. Powiedziała "niech się pan położy", wiedziona domysłem, czy raczej nadzieją, że być może jakaś inna kobieta powie kiedyś to samo nieludzko zmęczonemu Fritzowi albo jej chłopcom. Pomyślała sobie, że to byłby uczciwy interes - jeśli w ten właśnie sposób mogłaby przekupić tę obcą kobietę, tę, przed którą stanie kiedyś jej syn z oczyma czerwonymi z niewyspania i szarą, wygniecioną twarzą. Jak tonący liny uczepiła się nadziei, że oto tym niespokojnym snem obcego mężczyzny w swym domu wyjednuje nocleg dla Willa i Johanna. Dlatego aż do powrotu Małgorzaty i chłopca stała na straży snu nieznajomego mężczyzny, czuwając, aby nie przebudził go niespodziewany hałas. Chciała wierzyć, że śpi mocno i bezpiecznie, a sen koi jego rany. Hildegard patrzyła w ciemniejące niebo, patrząc zarazem i na to, czego niemym świadkiem były ściany pokoju od ogrodu: trzy głowy - jedna przy drugiej, łzy - płynące po twarzach mężczyzny, kobiety i chłopca, dłonie - zaciśnięte w uścisku tak mocnym, że bieleją knykcie. Wcale nie musiała przy tym być, żeby to widzieć. W końcu na ile sposobów można witać to, bez czego żyć nie sposób? Jak długo zbierać - kropla do kropli - niewypłakane łzy? Powstrzymywać je pod zaciśniętymi powiekami, aby nie przelały się za wcześnie? Takie łzy, jeśli już mogą płynąć, są błogosławieństwem, darem od Boga... - myślała Hildegard. - Są w stanie spłukać wszystkie brudy, jakie przytrafiają się człowiekowi i przywierają do niego przez ten czas, kiedy w jego życie jak trucizna wsącza się strach, niepewność i zwątpienie. Boże mój, spraw, bym mogła dziękować Ci za łzy - modliła się, patrząc w niebo. I właśnie wtedy Hildegard poczuła, że Fritz nie wróci już nigdy. Ujrzała nagle swojego męża. Jego wpółotwarte usta, zastygłe w grymasie bólu, oblepione czarnym skrzepem krwi. Zobaczyła jego ręce i przeraziła się, że bardziej niż dłonie człowieka, którego znała, przypominają szpony dzikiego ptaka. Ogarnęło ją obrzydzenie na wspomnienie dotyku Fritzowych dłoni. Nie chciała na to patrzeć. Zaczęła modlić się do Boga, aby zabrał sprzed jej oczu widok nieżywego Fritza. By nie zostawiał jej z martwym Fritzem. Na szczęście piasek z pękniętej klepsydry pamięci niemal natychmiast zasypał obraz Fritza, który tym samym odszedł na zawsze. Wieczór przechodził w noc. Przez chwilę Hildegard zastanawiała się, czy to normalne, że odczuwa niepohamowaną radość, poznawszy los męża. Radość, że nie ujrzała w ten sposób ani Wilhelma, ani Johanna i mogła mieć nadal nadzieję, że żyją. Zmęczonym krokiem weszła do domu i ciężko usiadła na kuchennym krześle. Pomyślała, że zaraz dopadnie ją szloch, że zaraz zacznie płakać i nigdy już nie przestanie - ale nie płakała. Siedziała nieruchomo i słyszała tylko pusty dźwięk kolejnych kropel wody miarowo skapujących do zlewu, tykanie zegara - suche jak skrzydło świerszcza, którego kiedyś przyniósł do domu Willi. Hildegard pamiętała ten dziwnie zielony kolor owada. Kiedy tak przyglądali się polnemu jeńcowi, pomyślała, że nic na świecie nie ma w sobie tej zadziwiającej nuty suchej zieleni i że każda inna zieleń jest po prostu soczysta. - Wskazówki zegara są zrobione ze skrzydeł świerszcza, Willi - powiedziała do siebie. - Wasz ojciec nie żyje - dodała głośniej. Głos Hildegard zadudnił w kuchni i do kapania wody, tykania zegara dołączyło - przytrafiające się jej ostatnio coraz częściej - gwałtowne, pospieszne bicie serca. Bicie zmieniało się w łomot, pulsujący w piersiach, w szyi, w skroniach. Hildegard po ptasiemu zatrzepotała dłońmi i nagle dotarło do niej, że oto w tej jednej chwili mogłaby dokonać wyboru. Gdyby była absolutnie pewna. Może odejść. Tak po prostu, na tym krześle, bez żadnych targów. Lub też może żyć dalej. Jeżeli ma jeszcze na to siłę. - Nie mam - powiedziała Hildegard - nie mam już siły. Wskazówka zegara zatrzymała się. Hildegard pomyślała nieuważnie, że zazwyczaj zegary najlepiej wiedzą, kiedy czyjś czas dobiega końca. Ale kuchenny zegar Hildegard był zegarem niedoświadczonym - jeszcze nigdy nie odmierzał kończącego się właśnie czasu. Dotychczas nie oglądał niczyjej śmierci, więc nie wiedział tak naprawdę, co to jest śmierć, ani też - czy powinien stanąć, czy tykać dalej. Po trwającym moment wahaniu wskazówka ruszyła ponownie, aby mozolnie zbierać chwilę do chwili. Niepewność zegara powstrzymała Hildegard, która raptownie zachłysnęła się powietrzem. Łomotanie serca przestało rozsadzać jej skronie i z wolna jęło przycichać. Śmierć spojrzała na nią spod oka i z westchnieniem rozpłynęła się w mroku. Do kuchni weszła Małgorzata i zapaliła światło. Hildegard nie spojrzała na nią, a Małgorzata, obojętnie omiatając wzrokiem siedzącą kobietę, spurpurowiała ze wstydu na wspomnienie uśmiechu, którym parę godzin temu chciała obdarować tę drugą. Ławeczka przed domem Późno w nocy Małgorzata smażyła w kuchni rybę kupioną w porcie. Tłuszcz skwierczał na patelni. Cienka opalizująca skóra ryby raz po raz przywierała do dna patelni, więc Małgorzata czuła się zwolniona z obowiązku myślenia o czymkolwiek innym z wyjątkiem tego, by nie przypalić ryby. Franciszek i chłopiec spali, a pokój wypełniał się ich snami. W snach ojca stukały koła pociągu, uciekały mijane wsie, miasta i miasteczka, wypalone szkielety domów wpatrywały się weń pustymi oczodołami okien. Ludzie popychali się i pokrzykiwali na siebie, a ich niemyte ciała czuć było ostrą wonią potu, zmęczenia i głodu. Syn śnił spokojny, piękny sen o dalekich podróżach. Statki podobne wyrośniętym kutrom przemierzały morskie przestrzenie i zatrzymywały się na grzywach fal, aby ustąpić miejsca przepływającym ławicom ryb. Sen chłopca zaludniali dzielni mężczyźni, a na ich twarzach i dłoniach osiadł głęboki zapach morza. Hildegard leżała bezsennie w swoim pokoju. Nasłuchiwała dochodzących z jej kuchni odgłosów i zastanawiała się, dokąd odeszła jej nienawiść. Może jestem za bardzo zmęczona, żeby nienawidzić. Zbyt zmęczona, by czuć cokolwiek - dopowiadało w niej zmęczenie. A może nienawiść wypaliła się w niej na wiór dokładnie w tym samym momencie, w którym na twarzy Franciszka obsychały łzy, a on sam stał przed Hildegard, zupełnie bezbronny. Choć Hildegard myślała o Franciszku, jej myśli nie nadawały Franciszkowi imienia. Jej myśli myślały o nim On. Kiedy więc On przyszedł, do Hildegard nie od razu dotarło, kim jest. Najpierw, z mieszaniną przestrachu i zdziwienia, patrzyła przez okno na mężczyznę wchodzącego przez bramę. Później, z lekko przechyloną głową, przysłuchiwała się jego pukaniu do drzwi. Hildegard zdążyła już zapomnieć, że pukanie może być tak lekkie, tak nienatarczywe, tak pełne uszanowania dla domu i tych, którzy w nim mieszkają. Zdążyła zapomnieć, że pukanie do obcego domu takie właśnie być powinno. Nie otworzyła od razu. Poczekała, aż On, zrezygnowany, odejdzie spod drzwi i usiądzie na ławeczce ocienionej krzewem bzu. Pozwoliła mu tak siedzieć kwadrans albo i dłużej, dopiero potem wyszła i popatrzyła na niego bez jednego słowa. Nie mniej od pukania zdumiało Hildegard to, że On odezwał się po niemiecku. Przeprosił za najście i zapytał, czy jest tu jego żona i syn. Hildegard przyglądała się jego wynędzniałej twarzy, jego zmęczeniu, jego na wpół żywym oczom i dziwiła się w duchu, że jest tak, jak powinno być. Że On ją przeprasza i że w głosie jego nie ma ani śladu buty - przepełnia go jedynie zakłopotanie i znużenie. Poleciła mu wejść do domu. Otworzyła drzwi do pokoju od ogrodu i ogarnęło ją coś na kształt współczucia, gdy ujrzała, jak ukląkł przed suknią przewieszoną przez poręcz krzesła, suknią należącą do jego żony i płacząc głośno jak dziecko, zaczął całować wyblakły materiał. Jego pochylony kark był chudy i bezradny - przypominał szyję kurczaka, a nie mężczyzny. Wtedy Hildegard cofnęła się w głąb korytarza, wyszła przed dom i usiadła na ławeczce, na której On siedział przedtem. On wyszedł po chwili i bezładnie zaczął mówić, że był w drodze od trzech tygodni, że nie wiedział przedtem, gdzie ma ich szukać, że ich domu już nie ma, że był wywieziony do Niemiec i trzy lata pracował w niemieckiej fabryce, że to dobrze, że wojna się wreszcie skończyła, że oni - jego żona i syn - są dla niego wszystkim, że w tym miasteczku, gdzie mieszkali jej rodzice, dowiedział się, że przyjechała tu, razem z rodziną piekarza - i tu będą na niego czekać, że... Kiedy głos mu się załamał i znów zaczął płakać, Hildegard powiedziała: - Niech się pan położy spać. Oni potem wrócą. Niech pan teraz idzie do pokoju spać. Posłusznie podniósł się i ruszył do domu. Jak dziecko - pomyślała tej nocy Hildegard i poczuła, że to wszystko jest ponad jej siły. Ponad jej siły jest odczuwanie współczucia do tego wymizerowanego, zabiedzonego mężczyzny. Ponad jej siły jest wykrzesanie z siebie wściekłości i niechęci, choć On pojawił się w jej domu jak intruz - którego ani nikt nie zapraszał, ani też nikt na niego nie czekał. Ponad jej siły jest trwanie tu, chociaż to jest wszystko, co jej pozostało z dawnego życia - okaleczonego, pokiereszowanego jak ujrzana dziś twarz Fritza; życia, do którego już nikt niczego nie doda. A wręcz przeciwnie: rzeczy, zdarzenia, to wszystko, co kiedyś było bliskie, kochane, oswajane - teraz będzie się oddalać. Będzie wyciekać z jej życia jak woda z niedokręconego kranu. Sen, który w końcu litościwie opadł na Hildegard, był tej nocy pusty i głuchy. Hildegard dryfowała po omacku, jak na czarnych wodach dryfuje porzucona, niepotrzebna łódź. A sen tymczasem pracowicie bielił jej włosy, bruździł skórę twarzy, wysuszał soki jej ciała. I po tej nocy, i po każdej kolejnej Hildegard budziła się dużo starsza, niżby to wynikało z prostego rachunku godzin, coraz bardziej posiwiała i nieludzko zmęczona. Wełniane skarpety Razem z powrotem Franciszka w życie Małgorzaty i chłopca zaczęła powracać zwyczajność. Małgorzata nie tyle nawet ją dostrzegła, ile zrazu zaczęła ją przeczuwać, tropić, węszyć jej swojski zapach, by wreszcie raz po raz napotykać jej ślady. Przez pierwsze dwa tygodnie Franciszek nieomal bezustannie spał. Rozczarowany Staś, który tak długo czekał na ojca, a któremu teraz nie dane było jeszcze nacieszyć się jego obecnością - zaczął broić za trzech. Znikał na dłużej, aniżeli matka chciała mu zezwolić, wracał brudny, odpowiadał opryskliwie, raz nawet odkryła, że próbował przemycić do domu zdezelowany pistolet. - Czyś ty oszalał!? - wrzeszczała rozsierdzona. - Skaranie boskie z tobą!!! Poczekaj, poczekaj... niech no tylko ojciec się obudzi, już on porozmawia z tobą inaczej! Zobaczysz! Te pogróżki i fakt, że mogła wreszcie odwołać się do ojcowskiego autorytetu - wprawdzie jeszcze uśpionego, ale już obecnego - że mogła wreszcie skryć swoje zmęczenie za obliczem surowego ojca, po raz pierwszy od czasu wojny pozwoliły Małgorzacie czepić się nadziei, że normalność jest w zasięgu ręki. Że powoli zacznie powracać do każdej z chwil i nada czasowi odpowiedni kształt, znajomy i bezpieczny rysunek. Kiedy wreszcie Franciszek obudził się na dobre - zaczął się krzątać po domu, po obejściu tak, jak powinien się krzątać, według Małgorzaty, mężczyzna. Zajrzał do drewutni, porąbał drewno, które tam znalazł, i metodycznie poukładał je w zgrabną stertę. Wszedł na dach i umocował poluzowane przez wiosenne sztormy dachówki. W ogrodzie Hildegard przygotował miejsce pod nowy kompostownik. Naoliwił skrzypiące drzwi i wypolerował smutną klamkę, przywracając jej dawny blask. Wymienił zmurszałe sztachety w płotach, wyczyścił piece. Hildegard obserwowała tę krzątaninę z nieruchomą twarzą. Na Franciszkowe "dzień dobry" odpowiadała z początku zaledwie skinieniem głowy. Franciszek, jakby nie zauważając wyraźnego niezadowolenia żony, zwracał się do Hildegard po niemiecku. Informował ją na przykład o tym, że na dziś zaplanował uprzątnięcie stajni, albo też że musi pomyśleć o zabezpieczeniu dachu na altance. Jego planów Hildegard wysłuchiwała po części w roztargnieniu, ponieważ snem wydawał jej się fakt, że oto obcy mężczyzna przejmuje obowiązki Fritza, zajmuje jego miejsce; po części zaś z poczuciem ulgi, że stajnia, z którą ona sama nie umiałaby sobie poradzić, nabierze znów przyzwoitego wyglądu. - Tyś chyba kompletnie oszalał - po swojemu przemawiała do męża Małgorzata - a cóż ją to może obchodzić, co ty będziesz robił jutro?! Przecież ona ma się stąd i tak lada chwila wynieść! Przecież oni wszyscy się stąd wyniosą i oby to nastąpiło jak najprędzej! Franciszek nieuważnie wysłuchiwał tych połajanek. W oczach Małgorzaty jak w lustrze wciąż odbijał się ich przedwojenny dom i serce Franciszka zamierało w takich chwilach z żalu, że nie potrafił tego domu dla niej ocalić. Dlatego tylko czasami opierał się nieśmiało, biorąc Hildegard w obronę: - Przecież ona tu jeszcze mieszka, kobieto. Mamy ją traktować jak powietrze? Przecież to człowiek - co ona tu zawiniła... Myślisz, że jej jest lekko? Z nami za ścianą, z tobą w jednej kuchni? Nie widzisz, jak ona czeka? Codziennie chodzi do portu i na stację. No powiedz, gdzie ty byś czekała na jej miejscu? - Niech czeka, gdzie chce - warczała Małgorzata. - Sami tego chcieli. O Boże, niechby ją już wyniosło stąd na zawsze razem z jej cholernym czekaniem! Czekanie Hildegard napełniało Małgorzatę lękiem. Odgradzała się przed nim murem obojętności. Zamykała nocą na klucz w pokoju od ogrodu. Nie chciała niczego wiedzieć. Nie próbowała dociekać, kto też mógłby sprawić, żeby pustka wokół Tej Drugiej zapełniła się - mąż? syn? brat? kochanek? Jednakże w murze było wyraźne pęknięcie. Małgorzata nie mogła nie myśleć o tym, że w domu, który zdecydowała uznać za swój, mieszka ktoś jeszcze - a jego niewidzialna obecność jest tym groźniejsza, im bardziej nieprzenikniona. Zaś czekanie Hildegard miało trwać i trwać. Tymczasem jesienne wichury rozkołysały morze. Głuchy odgłos fal rozbijających się o brzeg, falochrony i molo dochodził nawet do wnętrza domu. Na liście dzikiego wina wpełzła czerwień, a wcześnie zapadający zmrok odgradzał Małgorzatę od wciąż nieoswojonego świata. Spojrzenia Willa i Johanna z fotografii, na której widniała data "sierpień 1937", wyblakły i zatarły się. Hildegard wpatrywała się w twarze utrwalone na białawosepiowym papierze z uwagą tak wielką, że oczy obu chłopców zdawały się ożywać. I było tak, jakby to nie ona patrzyła na Willa i Johanna, ale oni patrzyli na matkę. Spojrzenie synów towarzyszyło jej wszędzie - gdziekolwiek była, cokolwiek robiła. Ich oczy podążały za nią, odprawiającą swą codzienną pielgrzymkę na kolejowy dworzec, śledziły wraz z matką ludzkie gromady koczujące na peronach, próbując wyłuskać jakiś sens z nieprzewidywalnych tras ludzkich peregrynacji. Dołączały do jej spojrzenia kierowanego ku niebu, na wzburzone morze, na mijających ją mężczyzn, kobiety, na biegające dzieci. Hildegard zaczęła odczytywać świat jako skomplikowany wzór składający się ze znaków i sygnałów, mających zapowiadać to, co wydarzy się wkrótce. Na najlżejsze skrzypnięcie furtki jej oczy, które stały się oczyma synów, wybiegały spojrzeniem ku drodze, karmiąc się nadzieją, że może to wreszcie oni. Nocne wrzaski spłoszonych czymś mew w okamgnieniu budziły Hildegard i jej śpiące oczy, podrywały ją z łóżka wypełnioną rozespanym przekonaniem, że oto Bóg w swej nieskończonej dobroci zakończył łaskawie tułaczkę Willa i Johanna, że oto prowadzi ich do matki. Kiedy zaś była poza domem, przepytując spotykanych, coraz mniej licznych już sąsiadów o to, czy przypadkiem nie otrzymali jakiejś wiadomości, dopadała ją znienacka myśl, że może w tej właśnie chwili Wilhelm i Johann stają na progu. Ta myśl uskrzydlała kroki Hildegard i prowadziła ją z powrotem - do pokoju, w którym nieodmiennie czekały pościelone łóżka, miska i dzban z wodą, zmienianą każdego dnia. Will i Johann nie wracali. Pierwszy od przyjazdu Obcych śnieg zdążył zasypać drogi. Hildegard wyjednała u władz zezwolenie na przedłużenie pobytu w Mieście, które nie było już jej i do którego straciła prawa. Zasypane śniegiem ulice były jak biała mapa. Przechodzący zostawiali na niej ślady, wydeptany rysunek prowadzący do celu. Hildegard, patrząc na odciśnięte w śniegu obrysy róż norakich podeszew - dużych i małych, dorosłych i dziecięcych - myślała o butach chroniących stopy jej synów. Pamięć wysupływała z zakamarków obrazy pierwszych bucików Johanna, tych, które Fritz zrobił dla niemowlęcia stawiającego pierwsze, chybotliwie nieporadne kroki; zapach skóry, z której wykrojono śmieszną malutką podeszwę; wełniane papucie, które sama mozolnie wydziergiwała dla maleńkich stopek. Z gmatwaniny śladów na śniegu zdarzało jej się wybierać - jak z witryny sklepowej - odciski butów wyglądających na pierwszy rzut oka na solidne i ciepłe. Wyobrażała sobie, że takie właśnie buty niosą jej synów. Zima, która tego roku nadeszła tak szybko i tak nie w porę dla Hildegard, nie myślała ustąpić. Z drzew nie opadły jeszcze wszystkie liście, a te, które pozostały, mróz pozamieniał w smętne, popękane ruloniki niewiadomej barwy, garbiące się pod ciężarem śniegu dopóty, dopóki gwałtowniejszy podmuch wiatru nie uniósł Ich ze sobą. Noce przynosiły coraz ostrzejsze mrozy i Małgorzacie wydawało się, że w ciszy, jaka nastawała wraz ze zmrokiem, słyszy żałosne jęki pękających drzew. Z powodu topniejących w okamgnieniu zapasów drewna Franciszek palił w piecach nader oszczędnie - wkrótce do domu wkradł się chłód. Od jakiegoś czasu Hil degard zrezygnowała wobec Franciszka ze swojej milczącej etykiety i odpowiadała mu już nie tylko skinieniem głowy, ale krótkimi zdaniami. Wymieniali więc między sobą uwagi o pogodzie, o tym, jakie mrozy były tu przed wojną, o braciach Franciszka, o koniu, który padł w 1935 roku, o rybach w morzu, o jakiejś polskiej parze, która tu czasami przyjeżdżała przed wojną, a o której słuch zaginął. Franciszek nigdy nie odważył się zapytać o jej rodzinę, o bliskich, a i Hildegard starannie omijała te tematy. Jednak ze sposobu, w jaki patrzyła na Stasia, Małgorzata wywnioskowała, że Hildegard musiała mieć syna. Na tym wszakże kończyły się domysły Małgorzaty, ponieważ i ona, i Hildegard hodowały w sobie głuche milczenie, co stawało się coraz mniej skomplikowane, jako że Hildegard najczęściej siedziała samotnie w swym pokoju. Do kuchni zaglądała z rzadka i wydawać się mogło, że cały dom skurczył się dla niej do rozmiarów tego niewielkiego pokoiku z oknem wychodzącym na bramę, że świadomie zrezygnowała z innych części domu, bez walki oddając go w posiadanie Obcym. Tym, co ją zajmowało w te mroźne popołudnia, było dzierganie ciepłych skarpet na drutach i wełnianych, grubych papuci - na wypadek, gdyby Will i Johann przedarli się przez zaspy i zawieje, gdyby mieli wrócić już wkrótce. Hildegard spruła trzy swoje stare swetry i mozolnie łączyła różnokolorowe włóczki tak, aby skarpety były nie tylko grube, ale i ładne. Chciała też spruć sweter Fritza, stary, rozwleczony i wygodny - wiedziała przecież, że Fritzowi nie będzie już potrzebny - jednak po długich wahaniach odłożyła go na krzesło. Wygrzebała z szafy ciepły płaszcz Fritza, mocne buty, w których Fritz nie zdążył się nachodzić - i wszystkie te rzeczy zaniosła do kuchni. Na pytające spojrzenie Franciszka odpowiedziała tylko: - To dla pana. Nam to już niepotrzebne - po czym wróciła do swego wełnianego królestwa skarpet i papuci. Figury W domu było tak zimno, że Hildegard przyzwyczaiła się robić na drutach, chroniąc dłonie w pięciopalczastych rękawiczkach. Małgorzata chodziła zziębnięta i pokasłująca, wkrótce też zachorował Staś. - Chodził Bóg wie gdzie przemarznięty i zasmarkany, to i się przeziębił - uspokajał Małgorzatę Franciszek - zobaczysz, nic mu nie będzie. Małgorzata jednak nie dawała się tym razem uspokoić. Z niepokojem patrzyła na szkliste oczy chłopca, na rozpalone policzki, kurczyła się w sobie, słysząc jego kaszel. Raz po raz przykładała rękę do czoła Stasia, chcąc sprawdzić, czy gorączka nie spada. Po dwóch dniach jej niepokój udzielił się Franciszkowi. Teraz i on z bijącym sercem pochylał się nad jedynakiem i wzdychał głośno, czując rozpalone ciepło bijące od jego ciała. - Trzeba ci co, syneczku? Powiedz, powiedz mamusi - szeptała Małgorzata, a chłopiec kręcił tylko przecząco głową i zanosił się nieprzerwanym kaszlem. Trzeciej nocy Staś zaczął majaczyć, zrywał z czoła mokre okłady, które przykładała mu matka, chcąc obniżyć gorączkę, z trudem łapał powietrze, a jego chrapliwy oddech słychać było nawet za zamkniętymi drzwiami. - Zróbże coś, na Boga! - zaczęła krzyczeć do męża Małgorzata. - Widzisz, co się dzieje! - To chyba trzeba po lekarza... Ja poszukam, zobaczysz... - plątał się, przerażony tak samo jak ona. Wyszedł z domu, nie bardzo wiedząc, dokąd ma pójść i gdzie szukać pomocy. Małgorzata, nie zwracając uwagi na nieprzytomnego syna, zaczęła głośno płakać. Zauważyła Hildegard dopiero wtedy, gdy ta położyła jej dłoń na ramieniu. - Mały ma zapalenie płuc. Chodź za mną, dam ci nalewkę. Trzeba go będzie natrzeć - powiedziała Hildegard, a Małgorzata uczuła wyraźnie, jak ogarnia ją to samo uczucie, którego doświadczyła, gdy tamta przyniosła jej wiadomość o powrocie Franciszka. Rozlewający się po całym ciele spokój. Pewność, że nic złego się nie stanie, bo stać się nie może. Posłusznie wstała z kolan i ruszyła za Hildegard. W kuchni Hildegard sięgnęła do szafki w kredensie i wyjęła ciemny słoiczek z nieznaną miksturą. - Natrzyj małego dokładnie. Ja zaparzę ziół. Mój Will też tak kiedyś chorował. - I co? - wypluła z siebie pytanie Małgorzata. - Wyzdrowiał, rzecz jasna. Po tym się szybko zdrowieje, sama zobaczysz. Małgorzata pomknęła do pokoju. Czuła się młoda i silna. Czuła się dokładnie tak, jakby Staś już był zdrowy. Rozebrała chłopca, myśląc o nieznanym Willu. W myślach stawiała owego nieobecnego Willa obok Hildegard i uśmiechała się do niego. Była mu wdzięczna za to, że kiedyś zachorował i wyzdrowiał. Nalewka pachniała trochę spirytusem, trochę czymś nieznanym i tajemniczym. Paliła Małgorzatę w palce. Staś oddychał jak ryba wyjęta z wody. Małgorzatę zalała fala czułości na widok posklejanych potem włosów syna, jego ptasiej klatki piersiowej. Staś był zawsze dzieckiem chudym i drobnym, ale teraz jego kruchość wydała się matce czymś najcenniejszym na świecie. Do pokoju weszła Hildegard z garnkiem parujących ziół. - Ależ to kruszyna - powiedziała ni to do Małgorzaty, ni to do siebie. Małgorzata pokiwała głową, a uśmiech, który spadł swego czasu na zrudziałą trawę, powrócił teraz i rozjaśniał na jej twarzy. Specjalnie dla Hildegard. Kiedy Franciszek po paru godzinach powrócił z niemiecką akuszerką, jedyną przedstawicielką medycznego fachu, jaką udało mu się tej nocy znaleźć, Staś spał spokojnie z gorączką już mniejszą, w pokoju pachniało ziołami i czymś jeszcze, a jego żona i Hildegard pogrążone były w cichej rozmowie. - Frau Siemmens - przywitała akuszerkę Hildegard - chłopiec będzie zdrów. I tak też się stało. Czy to za przyczyną nalewki, czy ziół, czy też dlatego, że tak po prostu miało być - Franciszek nie wiedział, jednak do szczęścia wystarczyła mu promieniejąca twarz Małgorzaty, radosnej i spokojnej, bo syn wracał do zdrowia. A Staś zdrowiał jak młode szczenię. Nacierany tajemniczą nalewką, pojony ziołami, syropem słodkim jak ulepek i rybim tranem - z dnia na dzień nabierał wigoru. Małgorzata najczęściej siedziała przy jego łóżku i czytała mu na głos fragmenty jedynej książki, jaką ze sobą przywieźli. Syn uwielbiał zapisane w niej historie - na kartach książki rządzili dzielni królowie, Wanda skakała do Wisły, rycerze z mieczami wyruszali na wojenne wyprawy. Mógł tego słuchać godzinami. Kiedy matka kończyła czytać jakiś rozdział, nudził, aby przeczytała go ponownie. Małgorzata ustępowała zazwyczaj i historia działa się jeszcze raz i jeszcze - od nowa. Król ginął na wojnie, a po godzinie znów był młody i dzielny. - Ja lubię, jak mamusia czyta od początku. On, ten Mieszko, może wszystko zacząć jeszcze raz. I znów jest żywy, prawda? - upewniał się Staś z dziecięcą logiką. - No tak, skoro czytamy od początku, to wszystko, co jest w tej historii, dzieje się jeszcze raz - odpowiadała Małgorzata. - Ale nam się tak nie zdarzy, prawda? Ja nie będę znowu tak samo chory? Nie będzie od nowa wojny? - Nie, syneczku. W życiu - jeżeli coś się kończy, to nigdy nie wraca w tej samej postaci. Zawsze jest inaczej - zamyślała się, ale Staś płoszył jej myśli, nudząc: - Proooszę, niech mamusia przeczyta jeszcze... - Ale co? Znowu to samo? O Mieszku? - Tak. Kiedy Małgorzata przestawała czytać i zajmowała się przygotowaniem czegoś do jedzenia - choć zazwyczaj nie było to nic specjalnego - jej miejsce w pokoju, przy łóżku chłopca zajmował Franciszek, który albo grał z synem w warcaby, albo uczył go zasad, wedle których poruszają się figury na szachowym polu. Staś objaśnień ojca słuchał mało uważnie, daleko bardziej zajmowały go same figury: drewniany król, królowa, laufer, wieża, pionki - wszystko wyciosane z małych, drewnianych klocuszków, z podklejonymi od spodu filcowymi kółeczkami, dzięki czemu ich ruchy na szachowym polu przypominały płynny, niezrozumiały balet. Staś nazywał figury po swojemu: czarny król był złym cesarzem i miał na imię Otton, jego czarna królowa - wierna towarzyszka ponurych knowań, to zła macocha, uganiająca się po szachownicy w asyście czarnopionkowych esesmanów w pogoni za stadem białych, strwożonych pionków. - Wie tatuś, kim są białe pionki? - pytał ojca. - To są dzieci żołnierzy, tych, co nie wrócili dotąd z wojny. Ta zła, żona Ottona, przetrzymuje żołnierzy w niewoli, a teraz chce jeszcze wyłapać wszystkie dzieci i wysłać je na roboty. - Tak? - dziwił się Franciszek. - Tak. Ale ta biała królowa nie pozwoli na to. Ona ją zabije i żołnierze wrócą do domu. A laufer to jest jej główny zwiadowca. On szpieguje tę złą, wie tatuś. Szkoda tylko, że biały król i królowa nie mają pistoletów. Lepiej by wtedy wyglądali, prawda? - No cóż, synu - odpowiadał dyplomatycznie ojciec - szachy to jest wprawdzie gra wojenna, ale to bardzo stara gra, królewska. Nigdy się w niej nie strzelało. Wojen w rzeczywistości nie prowadzą pionki szachowe, zresztą wojna się już skończyła. W szachach nikt naprawdę nikogo nie zabija. Wygrywa nie ten, kto jest silniejszy i ma karabin, ale ten, kto potrafi przewidzieć wiele ruchów przeciwnika naprzód. Ten jest lepszym szachistą, rozumiesz? Monotonny głos ojca odkrywał przed Stasiem tajniki i zawiłości tej królewskiej gry, ale Staś patrzył z ukosa, nieprzekonany. A właśnie, że wojenna - myślał. A właśnie, że wojna się w ogóle nie skończyła. Znajdę jeszcze kilka karabinów - koło bunkrów zawsze się coś znajduje - i wypędzę stąd wszystkich Niemców. A mama przestanie płakać wieczorami. Wyobraźnia jego karmiła się obrazami uciekającej w popłochu Hildegard, do której on mierzy z lufy, a matka z dumą opowiada wszystkim: "Widzicie, jaki on dzielny, mój prawdziwy żołnierz". Tak naprawdę Hildegard niewiele Stasia obchodziła, nie budziła w nim żywszych uczuć, ale doskonale pamiętał napięte ciało matki, gdy tamta wchodziła do kuchni czy pojawiała się choćby na horyzoncie. Pamiętał cichą, zimną nienawiść, jaka emanowała z obu kobiet przez pierwsze tygodnie. To prawda, że na samym początku bał się Hildegard panicznie, ale bał się też wtedy matki - zmienionej, ściągniętej złym uczuciem, takiej obcej i dalekiej. Jednak doświadczenie umykających pospiesznie dni powiedziało mu w końcu, że nie ma się czego obawiać. Od jakiegoś czasu zresztą obca kobieta spoglądała na niego łagodniej, a parę razy wydawało mu się nawet, że jej oczy uśmiechają się do niego. Wzbudziło to w chłopcu poczucie winy: bał się, że mogłaby tę łagodność dostrzec matka, a wtedy nakrzyczałaby na niego, tak jak wtedy, gdy rozmawiał ze starą panią Stolzową. A on nie potrafiłby wytłumaczyć, że nie jest niczemu winien. Kiedy wreszcie pozwolono mu wstać z łóżka, Małgorzata przyniosła kolorowe, śmieszne papucie i postawiła je przed nim. - Załóż je - powiedziała, nie patrząc na syna. - Ale ładne! - ucieszył się. - Skąd mamusia je ma? - No, to od niej. Zrobiła je dla ciebie, żebyś się znowu nie przeziębił. - Od niej? To nie chcę. - Chcesz czy nie, zakładaj. Najważniejsze, że są ciepłe. - Mam je wziąć? Mogę je nosić? - Tak, przecież są dla ciebie. O co chodzi? - zniecierpliwiła się w końcu Małgorzata, widząc wahanie Stasia. - No przecież są niemieckie - wyszeptał cicho, nieomal w obawie, że usłyszy go Hildegard. Matka zerknęła na niego, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Patrzyła na papucie, jakby to one miały coś wytłumaczyć. Kolorowe wzory zaczęły zamazywać się przed oczyma i w końcu rozpłakała się cicho, sama nie rozumiejąc, dlaczego płacze. Łzy spływały po jej twarzy, kapały na brązowy sweter. Staś mrugał oczyma i zastanawiał się, co powinien zrobić, żeby matka przestała płakać. W końcu nieśmiało sięgnął po prezent i wstrzymując oddech, założył paputki na chude nogi. Laurowe liście Po jakimś czasie Małgorzata i Hildegard zaczęły wspólnie gotować. Małgorzata nie wychodziła już ostentacyjnie z kuchni na widok Hildegard, obie kobiety krzątały się przy swoich zajęciach, nie kryjąc się z oczyma jedna przed drugą. Niezdarnie zaczęły czynić sobie nawzajem pewne uprzejmości, drobne gesty, które zdumiewały je obie i nakazywały im roztrząsać je później w samotności. Hildegard na przykład, widząc Małgorzatę gotującą zupę, sięgała odruchowo do kredensu, z jego czeluści wyłuskiwała garść pokruszonych liści laurowych i podawała Małgorzacie. Ta zaś, przygotowując obiad, zaczęła gotować zawsze trochę więcej, niż sami mogliby zjeść - dla Hildegard, która początkowo wzbraniała się przed poczęstunkiem, ale po upływie paru tygodni zaczęła jeść razem z nimi. Jadali, milcząc. Milczeli tak, jakby uwierała ich niepewność, jakiego języka mają użyć; jakby tych języków było w nich za wiele. Staś siorbał zupę pośród tej ciszy i nawet jeżeli otwierał usta, żeby coś powiedzieć, głos wiązł mu w gardle pod ciężkim spojrzeniem rodziców. Więc i Staś nie odzywał się - tak samo jak i oni. Czasami łapał na sobie spojrzenie Hildegard i wtedy zaczynał jeść szybciej, chcąc uwolnić siebie od towarzystwa dorosłych. Hildegard patrzyła na jedzącego chłopca i w łapczywych ruchach jego żuchwy odnajdywała Johanna. Zerkała na drobne nadgarstki, ruchliwe brwi, którym obcy był bezruch, na rozczochraną czuprynę i spośród jaśniejszych pasm złocących kosmyki przywoływała zapach płowych włosów swoich synów. Tyle razy chciała zagadnąć chłopca, zapytać go o cokolwiek, tylko po to, by wsłuchiwać się potem w brzmienie dziecięcego głosu. Nie pytała jednak o nic, chroniąc tę dziwaczną ponad miarę ciszę przy stole, w której każde uderzenie łyżką o dno talerza brzmiało jak wystrzał. Rzecz jasna, czujnej uwadze Małgorzaty nie mogły ujść spojrzenia, jakimi Hildegard obrzucała jej syna. Od kiedy jednak Hildegard wymówiła przy niej imię Willa, coś w Małgorzacie uznało, że ta druga do takich spojrzeń ma prawo, podobnie jak i ona sama przyznawała sobie prawo do myszkowania wzrokiem po twarzy Hildegard, z powodów, które dla niej były nie do końca jasne. Małgorzata nie umiała odpowiedzieć na pytanie, co każe jej przyglądać się Hildegard, przywierać oczyma do jej pleców. Dlaczego od rana zdarza jej się myśleć o Hildegard i wyczekiwać na jej pojawienie się. - Widzę, że już się tak na nią nie boczysz - zagadnął któregoś razu Franciszek, kiedy siedziała pochylona nad łataną właśnie dziurą w synowskich spodniach. - Co to znaczy: boczysz się? - mruknęła. - No... jakoś tak normalniej jesteście ze sobą - zaczął nieporadnie tłumaczyć. Małgorzata wzruszyła ramionami. - No przecież pomogła nam, kiedy Staś był chory. - No właśnie. Mówiłem ci, że nie jest zła, tylko trudno jej w tym wszystkim. I jej, i tobie - ucieszył się wyraźnie przeświadczony, że zrozumiała, o co mu chodzi. Ona jednak znów wzruszyła ramionami i zamilkła. Nie miała ochoty na analizowanie z Franciszkiem uczuć, jakie w niej budziła Hildegard. Nie miała ochoty na rozmowy o Hildegard. Albo raczej - nie potrafiła o niej rozmawiać, ponieważ rozmowa taka - Małgorzata czuła to wyraźnie - przypominałaby krojenie cebuli, wyciskające za każdym razem łzy. Koszyki z cebulą Łzy, które Małgorzata roniła, krojąc cebulę, nie były po prostu łzami. Płacz, jakiego rozkrajana cebula była przyczyną, nie był zwykłym płaczem. Najbliższe prawdy zdawało się stwierdzenie, że bardziej przypominał szloch i lament - tak jakby cebula była kimś żywym i bliskim, a Małgorzata brała udział w tajemniczym obrządku przeprowadzania jej z jednego świata w drugi. - Małgorzata pokroi cebulę - mówiła matka, kiedy jeszcze mieszkali razem, a Marta zamierała z pełnym oczekiwania uśmiechem - tylko bez spektaklu, proszę - dodawała matka pospiesznie. Małgorzata rzucała Marcie pełne złości spojrzenie, którego barwa nie zmieniała się - bez względu na to, czy obie z Martą miały dziesięć, piętnaście, dwadzieścia czy czterdzieści lat - i z westchnieniem zanurzała dłoń w koszu, gdzie - jeśli poruszyć dłonią gwałtowniej - leżąca cebula odpowiadała suchym chrzęstem złotobrązowych łusek. Twarda i napięta jak skóra złotej jaszczurki wygrzewającej się na słońcu. Zbierającej w bezgłośnym mozole każdy okruch ciepła. Łzy wyciskało już samo ważenie w dłoni choćby najmniejszej sztuki. Sama myśl o niej. Czekanie na dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa za każdym razem, ilekroć palce Małgorzaty zaczynały gmerać, szukając miejsca zaczepienia pośród złotawych łusek. Zaraz potem pojawiał się płacz. Małgorzata zaczynała chlipać coraz głośniej, a łzy puszczały się wzbierającym z każdą chwilą strumyczkiem, strumykiem, ławą wezbranej, słonej wody, której ruch regulowały spazmatyczne szlochy, wydzierające się z piersi Małgorzaty. - Uspokój się - napominała matka - bez spektaklu, proszę. Marta oblizywała pospiesznie wargi, w niemym zachwycie obserwując cebulowe zmagania starszej siostry. Kulminacja szlochu następowała w chwili, kiedy z cebuli odpadała ostatnia, złota zasłona. Kiedy, pozbawiona łusek, boleśnie naga, sinobiała leżała na desce do krojenia, wtedy to płacz Małgorzaty osiągał rejestry - wydawałoby się - niedostępne dla śmiertelników. Ten płacz na ogół nie miał świadków: zirytowana matka Małgorzaty zazwyczaj już wcześniej opuszczała kuchnię, posykując z niecierpliwością. Małgorzata zostawała sama. Na ile sposobów można kroić cebulę? - o, tu Małgorzata była ekspertem. Podłużne piórka, delikatne i nieomal przezroczyste: płacz przy nich stawał się rzęsisty, łzy spływały po obu stronach skrzydełek nosa wyraźnie oddzielone jedna od drugiej. Wachlarzowate talarki, rozdzielające się przy energicznym ruchu na pojedyncze pierścienie - zapach uwalniający się spomiędzy pierścieni był bardziej skondensowany, esencjonalny, toteż Małgorzata reagowała nań szlochem przechodzącym w rozpaczliwe zawodzenie. Gruba kostka i kosteczka drobniutka, prawie roztarta - ta potrafiła uwolnić płacz niemalże doskonały, będący kwintesencją rozpaczy, przedzierającej się na oślep poprzez ścianę łez. Płacz nie zależał jednak wyłącznie od sposobu krojenia. Modyfikacje wywoływał również sam gatunek cebuli: najostrzejszym zapachem obdarzone były te o twardej łusce, których złotawość sięgała aż po gamę brązów. One to skrywały pod pancerzykiem najdokuczliwszy z zapachów: ostry, przejmujący, uwięziony między ściśle przylegającymi do siebie, twardawymi łupinkami. Ten nie znikał nawet po dokładnym szorowaniu dłoni szarym mydłem. Nawet po wcieraniu łagodnie pachnącego kremu. Po kilku godzinach potrafił wychynąć znienacka, przypomnieć o sobie w najmniej spodziewanym momencie, wywołując łzawienie i serie przeraźliwych kichnięć. - Dlaczego zawsze ja muszę kroić cebulę? - burczała buntowniczo Małgorzata. Matka, zdziwiona, uśmiechała się pobłażliwie. - Jak to "zawsze ja"? Co też ty opowiadasz? Kroicie na zmianę z Martą - raz Marta, raz ty. Tylko Marta nie robi przy tym takich scen jak ty, Małgorzato. - To czemu Marta nie kroi za każdym razem? Skoro, jak mama mówi, u niej obywa się bez scen. - Bo musicie się obie nauczyć, i ty, i Marta, że w życiu trzeba robić wszystko, i to, co się lubi, i te rzeczy mniej przyjemne. Nikt ci nie obieca, że akurat tobie przypadną w udziale tylko słodycze, a gorycz wypije ktoś inny. Oczekiwanie takiego rozwiązania jest samolubstwem, córko. - Dobrze już, dobrze. Przecież już kroję. Niech mama da spokój z tym kazaniem. Kiedy w czasie wojny do domów zaczął zaglądać głód, Małgorzata z nadzieją sięgała do koszyka z cebulą, czekając z wytęsknieniem chwili, w której ujrzy tam dno, co będzie oznaczać, że kłopoty z żywnością zawędrowały i na cebulowe zagonki. Jak na złość jednak cebuli przez te wszystkie lata było pod dostatkiem. I jak na złość Staś ją uwielbiał. - Z czym chciałbyś chlebka, mój syneczku? - pytała przymilnie Małgorzata, a malec odpowiadał: - Z samą cebulką, mamusiu. Staś lubi cebulkę. Hildegard po raz pierwszy usłyszała płacz Małgorzaty krojącej cebulę któregoś wiosennego przedpołudnia. W pierwszej chwili chciała go zignorować, odwrócić się doń plecami i wygrzebywać dalej zeschłe chwasty z grządki, na której planowała posiać trochę warzyw. Płacz jednak nie dawał jej spokoju. Miała wrażenie, jakby chodził za nią w krok. Przeniosła się w odleglejszy kąt ogrodu, ale i tam słyszała go na tyle wyraźnie, że nie mogła udawać sama przed sobą, iż jest on tylko wytworem jej wyobraźni. W końcu sama nie wiedząc, czy bardziej zrezygnowana, czy też zniecierpliwiona, ruszyła w kierunku domu, mając cudzy płacz i cudze łzy za niechcianego przewodnika. - Co się stało? Dlaczego pani tak płacze? - Hildegard zadała pytanie pochylonym plecom Małgorzaty zgiętej nad kuchennym blatem. - Nic, to nic - wyszlochały plecy. - Czy coś się stało chłopcu? - indagowała Hildegard. Nie wierzyła w płacz bez powodu. Szczególnie taki, który nie szuka dla siebie schronienia. Nie próbuje ukryć się przed spojrzeniami innych. - Nie - załkały plecy rozpaczliwie. - Mężowi? Małgorzata potrząsnęła przecząco głową. "Przecież wyglądam śmiesznie, domagając się od niej wyjaśnień, czemu płacze - przemknęło Hildegard przez myśl. Sama nie wiedząc, dlaczego tak się dzieje, zrobiła krok w przód, położyła Małgorzacie ręce na ramionach i powoli obróciła jej czerwoną i spuchniętą od płaczu twarz ku sobie. Popatrzyły na nią obrzmiałe szparki oczu. Bardziej przypominające bezbronne i ślepe jeszcze oczy szczeniąt niż oczy dorosłej kobiety. - Ja po prostu kroiłam cebulę - wyjąkała przepraszająco Małgorzata. - Ja zawsze tak płaczę przy krojeniu cebuli. Teraz rzeczywiście nos Hildegard złowił ostry, cebulowy zapach. Na stole, na desce do krojenia bielały pokrojone talarki, wydając z siebie gęstniejącą z każdą chwilą woń. Małgorzata stała przed nią z miną winowajcy złapanego na gorącym uczynku i starała się za wszelką cenę powstrzymać łkanie. - Ja to skończę - powiedziała po prostu Hildegard. - Trzeba było mnie zawołać. Mnie krojenie cebuli nie przeszkadza. Wyjęła z dłoni Małgorzaty nóż, by - uśmiechnięta i przepełniona niezrozumiałą, lekką radością - równiutkimi cięciami dokończyć pracę Małgorzaty. Anioły Małgorzaty i Hildegard, dotychczas wstrzymujące w napięciu oddech, z ulgą spojrzały na siebie i obdarzywszy się nawzajem anielskimi uśmiechami, zasiadłszy w bezpiecznej odległości od kuchennego pieca, zajęły się wygładzaniem piór na swoich skrzydłach. Spokojem napełniała je wiedza, że Hildegard i Małgorzata znalazły się w miejscu, kiedy nie zagrażają już sobie nawzajem. Anioły kiwały głowami w uznaniu dla własnej zręczności, dla zgoła nieanielskiej przebiegłości, która spowodowała, że oto udało im się to, co z góry wydawało się skazane na niepowodzenie - pogodzić ogień z wodą, mysz z kotem, kata z ofiarą, dwoje szczeniąt walczących o jedną kość. Tak, tak - zadumały się Anioły nad Małgorzatą i Hildegard - droga, która na nie czeka, jest na tyle powikłana, na ile najprostszą z dróg potrafią zagmatwać ludzie. Kroczenie nią będzie jak obieranie wielkiej cebuli, gdzie pod jedną zdejmowaną łupiną skrywa się kolejna i jeszcze jedna, i jedna. Jak przewracanie kartek w książce, co do której ma się pewność, że nigdy nie będzie się w stanie przeczytać jej do końca. Rysunek na piasku Od tamtego dnia zakończyła się w Domu wojna. Opłakana cebulowymi łzami wygasła nagle, jakby ucięta ostrym nożem. Dom znów stał się wyspą pośród wzburzonego morza. Któregoś dnia Hildegard pokazała Małgorzacie zdjęcia Wilhelma, Johanna i Fritza. - To są moi chłopcy - powiedziała z dumą. - A to mój mąż. Na Małgorzatę uważnie patrzyły oczy dwóch kilkunastolatków. Mężczyzna z fotografii błądził spojrzeniem gdzieś ponad jej ramieniem. - Synowie są podobni do ciebie - orzekła w końcu Małgorzata. - Ile mają lat? - Starszy dwadzieścia jeden, młodszy dwadzieścia. Nie widziałam ich już trzy lata. Bezustannie próbuję sobie wyobrażać, jak teraz wyglądają. - Na pewno zmężnieli... - O tak. - Zarost im się pewnie zrobił mocniejszy, a to bardzo zmienia rysy. - Tak... Wyostrza je. - Właśnie. - Ładni chłopcy. Na pewno wyrośli na przystojnych mężczyzn. Twój mąż też zresztą jest przystojny. - Był - ucięła Hildegard. - Fritz nie żyje. - Współczuję ci - powiedziała szczerze Małgorzata. Milczenie, jakie zapadało w takich chwilach, było dobrym milczeniem. Nie uwierało boleśnie. Nie wywoływało nagłego przyspieszenia oddechu. Żadnej z nich nie kazało marzyć o czapce-niewidce. Ani o miejscu, gdzie można by się skryć i przed całym światem, i przed tym milczeniem. Kiedy się już pojawiało, obie przyjmowały je z wdzięcznością jako naturalny kontrapunkt, dzięki któremu zmącona i wzniesiona wysoko woda ma czas opaść i uspokoić się. Wytrącić z siebie mętny osad i nabrać ponownie krystalicznej przejrzystości, tak aby myśli mogły znów widzieć siebie nawzajem i przepływać z miękką łagodnością dużych, srebrzystych ryb. Dla Małgorzaty i Hildegard było to wszystko źródłem nieomal zmysłowej przyjemności. Najpierw więc zezwalały na to, aby szklany balon milczenia zawisał między nimi jak wielka klepsydra. Potem cierpliwie czekały, aż całe milczenie przesypie się, wymilczy, by w ciszy opaść na łąkę niewypowiedzianych słów. Od kiedy stało się jasne, na kogo czeka Hildegard, Małgorzata uznała, że tamta ma pełne prawo do pozostawania w Mieście jeszcze przez jakiś czas. Jaki? Tego Małgorzata nie wiedziała i nie szukała w sobie odpowiedzi. Po raz kolejny udało się Hildegard uzyskać przedłużenie pozwolenia na pobyt. Gdy nadeszło lato, obie z Małgorzatą parę razy wybrały się nad morze. Późnym, gorącym popołudniem siadywały na drewnianych falochronach i pozwalały, aby nadbiegające fale lizały im stopy. Któregoś razu, już w drodze powrotnej do domu, Małgorzata przykucnęła i ptasim piórem naszkicowała nieporadnie na piasku plan ich przedwojennego domu. Hildegard śledziła uważnie ruchy jej dłoni i w skupieniu słuchała objaśnień. - Tu było wejście główne, o. A taras, tarasik właściwie, i zejście do ogrodu było od tej strony... tu przy werandzie. Tu była kuchnia, tu jadalnia. A salon... ojej, salon źle mi wyszedł, salon był większy. Poczekaj, poprawię... Teraz jest dobrze, widzisz? - A pokój małego? - TU... - A w tym miejscu? - Tu? Tu była sypialnia. Najpierw nasza wspólna, ale potem, jak się Staś urodził, no wiesz... A tu, za domem była droga, cała obsadzona topolami. Ona wyprowadzała na łąki i pola. Boże, jakże tam śpiewały skowronki! A wszystko dookoła nic tylko brzęczało, grało, dzwoniło pośród tych łąk! - Jak to? - nie rozumiała Hildegard. - No, trzmiele, bąki, pszczoły. To były takie miododajne łąki, piękne. A wiatr był ciepły i suchy i kilometrami niósł najrozmaitsze zapachy. A jesienią, och, jesienią wszystko dokoła zapadało w bezruch. Nieruchomiało. Taki spokój ciągnął od tych łąk i pól, taki spokój... Czuło się, jak wszystko zamiera i przycicha: ziemia, niebo, porozrzucane w oddali drzewa. Boże, nie masz pojęcia, jak ten spokój człowieka przenikał na wskroś... Jak zastygał w tobie. Wszystko wydawało się przy nim takie nieważne. Prostsze. I te kolory... Wciąż mam je przed oczyma... I światło... Jakie tam było światło... - rozmarzyła się. - A potem... ech... - Co się stało potem? - Wszystko przepadło. Najpierw bombardowanie, potem przechodziły fronty..- Nic nie zostało. - No, ale przecież łąki zostały. - Nie - westchnęła Małgorzata - ta wojna nawet łąki potrafiła obrócić w perzynę. Byłam tam rok temu. Martwe pobojowisko. Nie ma do czego wracać - ucięła. Przez chwilę znów pławiły się w słońcu i w milczeniu. Hildegard przyglądała się rowkom wyżłobionym przez Małgorzatę na piasku. Ziarenka piasku bezustannie osypywały się wzdłuż linii, łagodząc ich brzegi. - A co było tutaj? - Hildegard pokazała palcem miejsce między sypialnią a salonem. - Tu miałaś spiżarnię? - Gdzie? Tu? Tu był skarb! - parsknęła zaraźliwym śmiechem Małgorzata, a Hildegard zawtórowała jej. - Żartowałam, tu miał być gabinet Franciszka, ale zanim go umeblowaliśmy... Małgorzata nabrała w obie dłonie garść piasku i podrzuciła go w górę, tak by piaskowym deszczem opadł na jej dom. Narysowany na plaży. Na drogę w kierunku łąk. Na spokój od nich płynący. Zaczerpnęła piasku raz jeszcze, i raz jeszcze. Dom zmienił się w nieforemny kopczyk z nadmorskiego piasku. - Ot i tyle - powiedziała Małgorzata i podniosła się z kolan. - Pójdziemy chyba? - O tak. Słońce już nisko. Musi być już późno. Lada moment zacznie zmierzchać. Bukiet astrów Najwięcej światła dawało kuchenne okno. Blask, który wlewał się przez nie, był ciepły i łagodny. Rozpraszał się miękko, rysując delikatne cienie. Ten rodzaj jasności nie tworzył ostrych, wyraźnie zaznaczanych konturów, nie określał arbitralnych podziałów między światem kolorów a światem mroku. Był jak oddech. Małgorzata uzależniła się od tej jasności. Zazwyczaj jak ćma krążyła wokół kuchennego okna i rozsiadała się przy stole dostawionym do parapetu zawsze wtedy, gdy światło południa miękło, łagodniało. Zasiadała tam, kiedy musiała pokroić warzywa, owoce na kompot, kiedy trzeba było obrębić dziurkę albo przyszyć guzik, albo kiedy chciała cerować - tak jak teraz. W ogrodzie za oknem Hildegard krzątała się koło fioletowego krzewu jesiennych astrów. Małgorzata raz po raz podnosiła wzrok znad cerowanej skarpety i zatrzymywała go na pracującej kobiecie. Kiedy Hildegard na krótką chwilę zastygała w bezruchu, krzew astrów wydawał się jej fioletową spódnicą, mieniącą się w słońcu. Hildegard małym nożykiem ścinała kwiaty, układając je w pokaźny bukiet. Fioletowa plama przeskakiwała z krzewu wprost w naręcze Hildegard. Raz za razem. Małgorzata przyglądała się temu zamyślona. Wydawać się mogło, że Hildegard postanowiła nie spocząć dopóty, dopóki nie odbierze krzewowi całej jego biskupiej świetności. Pozbawiany kwiatów przyoblekał się teraz w ciemną, poszarzałą zieleń. Tylko gdzieniegdzie drżały jeszcze na wiotkich łodyżkach ostatnie krople koloru. Małgorzata westchnęła nad posmutniałym nagle ogródkiem i odłożyła do koszyczka cerowaną, wełnianą skarpetę. Skrzypnęły drzwi i Hildegard weszła do kuchni, przyciskając do piersi bukiet jesiennych astrów. - Idę na cmentarz - powiedziała. Trochę do Małgorzaty, trochę do bukietu. - Poczekaj, pójdę z tobą - zdecydowała Małgorzata - jeśli nie masz, naturalnie, nic przeciwko temu - dodała niepewnie po chwili wahania. Chwile, w których obie wybierały się dokądś razem, gdy stawiały kroki obok siebie, wcale nie należały do rzadkości. Małgorzata przyznawała się sama przed sobą, nie bez lekkiego zmieszania, że do tego stopnia lubi ich wspólne wyprawy, iż nie wyobraża sobie już Miasta bez nich. Zastanawiała się, czy Hildegard podziela jej sympatię, ale nie znalazła w sobie dość odwagi, aby ją o to zapytać. Małgorzata najbardziej lubiła czas między podjęciem decyzji a samym wyjściem. Czas, który wypełniał się nakładaniem beretów albo wiązaniem chustek, poprawianiem włosów przed lustrem w korytarzu, dwukrotnym klepnięciem w oba policzki, aby wywołać wrażenie rumieńców, pospiesznym przecieraniem butów, aby nie wydawały się zakurzone i zaniedbane, uprzejmościami czynionymi sobie nawzajem przy lustrze: proszę, teraz ty, och nie, ja zaczekam, proszę cię, ty pierwsza - to wszystko w jakiś niepojęty dla Małgorzaty sposób znosiło dzielące je obie różnice. Unieważniało pytania, które wisiały nad nimi jak gęsta, duszna mgła i prawie nigdy nie znikały. Droga na cmentarz zazwyczaj zabierała im nieporównanie więcej czasu, niż powinna. A to dlatego, że Hildegard lubiła zatrzymywać się w najrozmaitszych miejscach i odkrywać przed Małgorzatą ich tajemne znaczenia. - Tu mieszkała pani Haupke - mówiła. Albo: - Tu bawiłyśmy się w chowanego z dziećmi sąsiadów. Albo: - Tu powiesił się pan Miller. Ten, co zwariował, gdy dowiedział się, że przegraliśmy wojnę. Albo: - Tu mamusia obstalowywała mi kiedyś sukienki na święta. - Aha - odpowiadała Małgorzata, bo żadna inna odpowiedź nie przychodziła jej do głowy. Bała się chyba w takich razach pytać o cokolwiek, by nie usłyszeć czegoś, z czym nie umiałaby sobie poradzić. Wydawało się zresztą, że Hildegard wcale nie oczekuje odpowiedzi ani komentarza. Sprawiała wrażenie, jakby zapadała w nieodgadniony rodzaj stuporu, kiedy monotonnym głosem snuła przed swym jednoosobowym audytorium historię Miasta, zamieniając Małgorzatę w jedyną depozytariuszkę sekretów, w strażniczkę pamięci. Czasami jakiś wspomniany właśnie wątek przykuwał jej uwagę na dłużej, jakieś wspomnienie żywsze od innych, bardziej niż te inne zasługujące na to, by nie pozwolić mu przepaść na zawsze w mgle niepamięci. Hildegard zatrzymywała się wówczas, Małgorzata stawała obok niej - i wyglądało to tak, jakby snuta właśnie historia domagała się od nich bezruchu, jakby sam fakt opowiadania o niej podczas powolnego choćby marszu mógł sprawić, że stałaby się błahsza, mniej ważna. Tak. Niecierpliwość Małgorzaty, która odżywiała się pośpiechem, gwałtownymi ruchami, zdaniami wygłaszanymi prędko, na wydechu, nieuważnie; słowami z połkniętymi końcówkami, co na Franciszku często sprawiało wrażenie, że wypowiadane przez jego żonę wyrazy są płonącymi kulami, którymi ona sama zabawia się jak wytrawny, cyrkowy połykacz ognia - o, ta niecierpliwość była w czasie ich wspólnych z Hildegard wypraw wystawiana na ciężką próbę. Stać w miejscu, podczas gdy można iść; niespiesznie przestępować z nogi na nogę jak w jakimś dwuosobowym kondukcie, zamiast raźnie podbiegać: to była dla Małgorzaty niekończąca się lekcja. Najbardziej zadziwiało ją jednak, że oto tak się właśnie dzieje. Bez słowa sprzeciwu z jej strony. Że oto stoi posłusznie, chociaż mogłaby iść. Że słucha, chociaż wolałaby nie słyszeć. Że zgadza się na to, by Hildegard zaludniała Miasto jakimiś paniami Haupke, panami Briefke, Millerem, który zwariował, tymi wszystkimi po wielekroć obcymi ludźmi, po których słuch niedługo zaginie, a Jutro zasypie ich ślady tak dokładnie, że będzie można przyjąć, iż pani Haupke po prostu nie istniała, zaś pan Briefke nigdy nie postawił nogi na żadnej z ulic Miasta. Że pozwala na to, by Hildegard z nieuchronnością kropli drążącej skałę, zasiewała w jej umyśle jakieś skarlałe ziarno współczucia dla losu nieznanej krawcowej, u której kiedyś - tak dawno, że wydaje się to nieprawdą - matki obstalowywały sukienki dla swoich córek. Droga na cmentarz Wspólne wyjścia z Hildegard zmieniały mapę Miasta. Sprawiały, że Niewidzialni Nieobecni na krótką chwilę wracali do swych domostw. - Te dwa okna, te na pierwszym piętrze, są od mieszkania Ratzingerów. Mieli córkę Gretę i syna Wolfganga. Ta Greta miała najpiękniejsze włosy w całym mieście i kiedy siedziała w oknie, spuszczała swoje warkocze tak, że sięgały prawie parteru - wspominała Hildegard. Małgorzata zadzierała głowę i gotowa byłaby przysiąc, że Nieobecna Greta kołysze nad nią płowym warkoczem. - Wolfgang jako młody chłopak wyjechał do jakiejś dalszej rodziny, gdzieś na Zachód i już tu nie wrócił. Ożenił się tam, no a potem wybuchła wojna... - trach! Młody Wolfgang wybiegał z plecakiem z bramy, wprost na ulicę, wprost pod nogi Małgorzaty, zastygał na moment, obrzucając ją przelotnym spojrzeniem, po czym rozpływał się jak duch. - Wolfgang Ratzinger pięknie śpiewał. W kościele na chórze słychać było tylko jego głos, taki mocny i czysty... - rozmarzała się Hildegard, a Małgorzata przebiegała w myślach kościelne balkony, próbując odgadnąć, z którego miejsca dobiegał dźwięczny głos młodego Wolfganga. Kiedy mijały kościół, Hildegard milkła. Skręcały w małą uliczkę, przy której nie było chodników, szły więc, trzymając się blisko domów. Uliczka u swego końca mieściła szkołę, do której chodzili Johann, Willi i teraz Staś. Znajdowało się na niej także miejskie targowisko i cmentarz. Za każdym razem Małgorzatę dziwiło tak niefortunne sąsiedztwo. Zagadnęła o to kiedyś Hildegard, ale ta obojętnie wzruszyła ramionami: bliskość szkoły, targowiska i cmentarza nie budziła w niej zdziwienia. Cmentarna furtka zamykała się za nimi z dźwiękiem jękliwej, skrzypiącej kody. Serce Małgorzaty wtórowało jej pospiesznym, płytkim biciem. Na cmentarzu czuła się zawsze najbardziej niepotrzebna. Nie miała pojęcia, że to z powodu obecności zmarłych, którzy nadciągali w tej samej chwili, kiedy obie z Hildegard przekraczały bramę cmentarza. Myśli zmarłych krążyły nad nimi jak cichy, kryształowy rój. Gdyby dany był im głos, brzęczałyby na podobieństwo fali unoszącej się nad łąką w upalne lipcowe południe. Ponieważ jednak myśli te były nieme, ani Hildegard, ani Małgorzata nie zdawały sobie sprawy z ich obecności, czując jedynie niedający się wyjaśnić niepokój, który każda z nich tłumaczyła sobie na swój sposób: Hildegard - zaniedbaniem grobów i płynącymi stąd wyrzutami sumienia, zawstydzeniem wobec Małgorzaty, że tak właśnie wyglądają Ich groby; Małgorzata - wyraźnym przekonaniem, że jest tu intruzem. Dlatego też wlokły się zazwyczaj po żwirowej alejce wolniutko, noga za nogą, jakby każda z nich dźwigała ołowianą kulę, a nie bukiet kwiatów z ogródka. Tuż obok granitowej, czarnej tablicy z nazwiskiem konsula X. skręcały w lewo, prowadzone dalej poprzez szpaler niskich, przycinanych lip. Przy ósmym drzewie raz jeszcze skręcały w lewo i po paru krokach docierały do celu, by z uczuciem ulgi złożyć niesione naręcze kwiatów. Hildegard zastygała zazwyczaj nad grobem na długie minuty, tracąc całe zainteresowanie dla Małgorzaty, dla swej roli przewodnika, dla wszystkiego dookoła. Małgorzata początkowo stała niezręcznie obok, sama nie bardzo wiedząc: czy boi się pozostawić tu Hildegard samą, czy też lęka się pustego cmentarza. Z czasem nauczyła się dotrzymywać jej towarzystwa z oddali. Zapuszczała się w malutkie alejki, przypatrując nieznanym kopczykom, odczytywała nazwiska, niektóre bardzo już zatarte, na nagrobnych płytach. Za którymś razem zawędrowała między dwa rzędy grobów tak małych, że przykuły jej uwagę na dłużej. Tam znalazła się w miejscu, które kryło doczesne szczątki dzieci - tak małych, że nierzadko wspominanych na nagrobnych płytach zaledwie spieszczonym imieniem: mała Klarcia, która żyła dwa dni, Margareta - jej serce biło dwa miesiące, Ruth - której dane było oddychać czterdzieści dziewięć dni. - Te groby są tak małe, jakby je ktoś zrobił dla zabawy - Małgorzata zwierzyła się potem Hildegard. - Takie maleństwa... Jaka niesprawiedliwa ta śmierć... - A kiedy jest sprawiedliwa? - obruszyła się Hildegard. - Zawsze przychodzi nie w porę. Potem już zawsze było tak, że kiedy Hildegard zastygała na grobie rodziców, Małgorzata zmierzała wprost ku grobom dzieci. Krążyła między nimi, wyłuskując te wyraźnie zaniedbane i starała się przywrócić na nich porządek. Zgarniała na kupkę zeschłe liście, zbierała patyki, wyrywała chwasty. Czyniła to wszystko metodycznie, niespiesznie, odnajdując w tym zajęciu jakąś dziwną, kojącą satysfakcję. Miałby teraz dwadzieścia osiem lat - dumała nad nieznanym Klausem, dla którego świat zniknął na zawsze, gdy chłopiec miał zaledwie, jak obliczyła, dziewięćdziesiąt sześć dni. Miałby dwadzieścia osiem lat - jeśli udałoby mu się przeżyć. Jeśli nie zabiłoby go w dzieciństwie jakieś wyjątkowo ciężkie zapalenie płuc. Jeśli nie utopiłby się jakiegoś sztormowego popołudnia, zabawiając się, wbrew zakazowi matki, w najbardziej radosny z możliwych sposobów: rzucając się z głośnym okrzykiem wprost na pędzącą falę, tak by rozbiła się z ogłuszającym grzmotem dokładnie w tej samej chwili, kiedy dawało się pod nią nura. Miałby dwadzieścia osiem lat, jeśli nie zginąłby na wojnie, nie leżał z ciałem podziurawionym kulami, rozniesionym na krwawe strzępy przez celnie rzucony granat. Och, mógłby przecież zginąć na tysiące innych sposobów: umrzeć z głodu, spłonąć żywcem, zgnić w karcerze, zasnąć na mrozie i nigdy już się nie obudzić. Śmierć - gdyby żył dłużej niż dziewięćdziesiąt sześć dni - byłaby w stanie zadziwić go swoją pomysłowością - rozmyślała Małgorzata. Ale też mógłby po prostu mieć dwadzieścia osiem lat. Mógłby być kowalem, mógłby pasać bydło, mógłby być lekarzem, księdzem, złodziejem. Coś tam już pewnie było postanowione, przeznaczone akurat dla niego, na wypadek, gdyby jednak miał żyć: może jakieś miejsce czekało na dom, który Klaus postawiłby, wybierając je spośród innych. Być może jakieś drzewo obrastało już w kolejne słoje i mężniało po to właśnie, aby po latach przeobrazić się w stół i krzesła, na których zasiadałby Klaus - gdyby wszystko potoczyło się inaczej. - Gdyby potoczyło się inaczej, może miałbyś już dzieci mruczała pod nosem Małgorzata, wybierając spomiędzy listków rozchodnika wiotkie nitki perzu - dwie małe dziewczynki z kokardami we włosach albo dwóch łobuziaków z porozbijanymi wiecznie kolanami. Ciekawe, kim byłbyś dzisiaj? - dumała, z uwagą przypatrując się podsuwanym przez wyobraźnię mniej lub bardziej prawdopodobnym wcieleniom Klausa. Klaus idący do szkoły. Lekko wysunięte przednie zęby i piegi na podrapanym nosie. Klaus plujący do kałuży, celujący w powierzchnię dryfującego liścia klonu. Pionowa zmarszczka między niezadowolonymi brwiami. Klaus pędzący jak wiatr ulicą w dół do portu. I Klaus z głową podpartą na łokciach, ziewający ze zmęczenia i przecierający zapuchnięte z niewyspania oczy. W końcu wyplątywała się z ciszy spowijającej groby i ruszała w kierunku Hildegard. - Znalazłam grób chłopca, który nazywał się Klaus Moltke. Zmarł, gdy miał trzy miesiące. Znałaś tę rodzinę? - zapytała Małgorzata po powrocie do domu. - Moltke? - zmarszczyła brwi Hildegard. - Były trzy rodziny Moltke. Kiedy umarł ten mały? - Dwadzieścia osiem lat temu. - Dwadzieścia osiem lat temu? Nie wiem... Ach nie, poczekaj, to mógł być synek Lise i Hansa Moltków, tych, którzy mieszkali niedaleko listonosza. Taak... Oni stracili pierwsze dziecko jakoś tak niedługo po tym, jak się narodziło. Potem mieli jeszcze troje. - A ten Klaus czemu umarł? - Nie wiem. Ta Lise była ode mnie sporo starsza. Hans Moltke zresztą też. Aż tak dobrze się z nimi nie znaliśmy. - A ta trójka następnych żyje? - Dwóch synów nie wróciło, a córka wyszła za mąż w pierwszym roku wojny. - I co się z nimi stało? - indagowała Małgorzata. - A co się miało stać? Wyjechali, jak wszyscy. - Ci Moltkowie... Ten Hans i Liza... kim oni byli? - Hans był nauczycielem. Lise zresztą też. Dawała lekcje gry na pianinie. W młodości to była prawdziwa piękność. Zresztą nawet w ostatnich latach wyróżniała się urodą. Córka była do niej trochę podobna. A czemu pytasz? - Nie wiem, tak jakoś... - ucięła Małgorzata. Zapatrzyła się w dno kubka, grzebiąc łyżką w zbożowych fusach. Sama nie wiedziała, po co jej wiedza o Klausie Moltke, jego pięknej matce grającej na pianinie i ojcu nauczycielu. Może po prostu po to, aby bawić się obracanym w myśli zdaniem, które brzmiało: "Przed wojną Lise Moltke słynąca z urody dawała lekcje gry na pianinie". Czas, którego już nie ma, zbudowany jest z takich zdań. Sny Hildegard Świat, w którym Małgorzata i Hildegard próbowały zaleczyć swoje rany, osadzony był na niezwykle kruchej podstawie. Gdyby chcieć go porównać do czegokolwiek, należałoby pomyśleć o gnieździe remiza, zawieszonym na gałązce tak wiotkiej i delikatnej, że zapowiedzią końca dla remiziej rodziny byłby każdy, trochę tylko mocniejszy, powiew wiatru, który z łatwością mógł przerwać cienką nić łączącą gniazdo z gałęzią. Prawda o kruchości świata ostatecznie utorowała sobie drogę do Hildegard, kiedy ta pogrążona była w głębokim śnie. Księżyc wślizgnął się do jej sypialni jak złodziej. Przycupnął na brzegu pościeli i powoli, minuta po minucie, jął przesuwać się w górę, aż wpełzł na twarz śpiącej i nie przemienił jej w nieruchomą, zimną i nieomal przezroczystą od srebrnej poświaty maskę. Hildegard śniła. Była na brzegu jeziora. Stała po kolana w ciepłej, gęstej, oleistej wodzie, która nieomal więziła jej nogi w galaretowatym uścisku i sprawiała, że zrobienie choćby jednego kroku wiązało się z nadludzkim wysiłkiem. Przyglądała się gromadzie dzieci baraszkujących wesoło i beztrosko w wodzie. Wśród nich byli Johann i Willie. Dzieci przepychały się między sobą, próbując ustawiać się w jakimś szyku. Śniąca Hildegard mogłaby przyglądać się tej scenie z pobłażliwym uśmiechem, gdyby dreszczem nie przejmowała jej dudniąca w uszach cisza: dzieci otwierały buzie, gotowe do wybuchnięcia niepohamowanym śmiechem, głośnym, radosnym wrzaskiem - jednak z ich ust nie wydobywał się najmniejszy dźwięk. Zaniepokojonym wzrokiem odszukała Williego: chłopiec uśmiechnął się do matki i pomachał ręką. Boże - pomyślała - jakiż on mały. Ma dopiero osiem lat, moja kruszynka - serce zadrżało w niej z czułości. Nagle przy dzieciach pojawiło się dwóch mężczyzn. Ich obecność wyraźnie przyspieszyła formowanie się czegoś na kształt kolejki. Hildegard przyglądała się stojącym w wodzie chłopcom - stali bezładnie, przemieszani, duzi obok tych zupełnie małych. Ci z sypiącym się już wąsem obok maluchów młodszych nawet od jej Johanna. Mężczyźni, krążąc obok dzieci jak dwie łodzie, jak dwa drapieżne ptaki, szybko wprowadzili porządek w miejsce beztroskiego chaosu. Wprawdzie nadal nic nie przerywało gęstniejącej z każdą chwilą ciszy, jednak pojawienie się dwójki dorosłych sprawiło, że Hildegard zaczęła słyszeć gdzieś wewnątrz swojej głowy strzępy zdań, oderwane słowa, odpryski radosnego śmiechu. Wytężała całą uwagę, aby dopasować je do tego, na co spogląda, doznając co chwila poczucia absolutnej porażki. Głosy oddalały się coraz bardziej od przypisanego im miejsca, a Hildegard ogarniał coraz większy niepokój, którego przyczyny nie umiała sobie wytłumaczyć. Rosła w niej jednak pewność, że wszystko stanie się o wiele prostsze, kiedy tylko uda jej się doprowadzić głosy do miejsc i czasów, z których pochodzą. Mądrość snu podszeptywała jej, aby zwróciła uwagę na coś zupełnie innego. Podniosła zatem wzrok i pozwoliła mu błąkać się leniwie między konarami olch pochylających się nad ciężkimi wodami jeziora. Popłynęła stamtąd do niej - do jej oczu, serca, do napiętej twarzy - zielona fala spokoju. Utorowała drogę dźwiękom, śmiechom, cichym szeptom, głośnym, niecierpliwym pokrzykiwaniom, które niosły się ponad gęstniejącą wodą - i oto wszystko w niewytłumaczalny i nagły sposób znalazło się na swoim miejscu. Dzieci odzyskały swoje głosy. Wypowiedziane zdania - błąkające się jak bezpańskie psy - wróciły do swego czasu. Hildegard odetchnęła z ulgą. Patrzyła na Johanna śmiejącego się jak Johann i słuchała jego śmiechu. Patrzyła na twarz nieznanego chłopca, obserwując malujący się na niej Bóg jeden wie z jakiego powodu protest i - ku jej radości - w tym samym momencie do uszu Hildegard dobiegało kapryśne, gromkie "nieee". Zamknęła oczy i z lubością dała się ogarnąć fali gwaru i szczebiotu. Niespodziewany, ostry ton kazał jej otworzyć oczy. To jeden z dwójki przybyłych mężczyzn zdecydowanym głosem instruował przycichłe nagle dzieci, zwracając ich uwagę na swego towarzysza. - Do niego - mówił głośno i wyraźnie, akcentując słowa szerokimi gestami ręki - do niego będzie podchodzić każde wywołane dziecko. Reszta pozostanie spokojnie na swoim miejscu. Osoba wywołana powinna stanąć bez ruchu i czekać na zaznaczenie go numerem. Numer będzie przypisany do każdego z was - tłumaczył dzieciom mężczyzna. - To ważne. Dzięki temu będzie można znaleźć was w każdej chwili. Dzięki temu będziecie bezpieczni. Numeru nie będzie można wymazać ani zniszczyć. Numer wrośnie w wasze przedramiona, stanie się częścią was, rozumiecie? Dzieci posłusznie skinęły głowami. Niepokój Hildegard bez ostrzeżenia przemienił się w panikę - poczuła nagle, że się dusi i że robi jej się słabo. Próbowała zrobić krok w przód, ale gęstniejąca z każdą chwilą woda trzymała jej nogi niczym w potrzasku. Zaczęła szarpać się rozpaczliwie, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, czego tak naprawdę pragnie: czy chce uciekać, czy też ruszyć w obronie synów. Raptem przemknęło jej przez myśl, czyby nie spróbować obudzić się. To tylko sen. To nic więcej, tylko chory sen - zaczęła powtarzać w myśli - to wszystko mi się tylko śni. Nic mnie nie trzyma. To nie jest prawdziwe. Chcę się obudzić! Chcę się obudzić! Ujrzała mężczyznę podchodzącego do Johanna i wyciągającego rękę do jej dziecka. Ten widok przywrócił jej siły: wyszarpnęła ciało z pułapki. - Boże, spraw, żebym umiała fruwać - poprosiła i jej prośba została wysłuchana. - Johann, trzymaj się! - krzyknęła. - Popatrz, jestem ptakiem! Zaraz cię stamtąd zabiorę. Johann spojrzał na nią i zacisnął wargi. On się mnie boi - zrozumiała - myśli, że jestem zjawą. Ruszyła w kierunku chłopca, jednak kiedy już-już miała pochwycić jego dłoń, usłyszała zwierzęcy krzyk Williego. Odwróciła się w stronę, z której dobiegł wrzask, ale ujrzała jedynie plątaninę ludzkich ciał, skłębionych rąk i nóg, powykręcanych torsów. Woda jęła barwić się na kolor krwi. Hildegard krzyknęła dziko i przerażona zacisnęła powieki. Kiedy otworzyła je po chwili, ujrzała dzieci baraszkujące wesoło w wodzie. Woda miała kolor wody, nieba, drzew rosnących na brzegu. Nigdzie nie było śladu krwi. Tuż obok Johann zabawiał się beztrosko, wrzucając do wody kamień i chwytając go z małpią zręcznością za każdym razem, zanim ten zdążył osiąść na mulistym dnie. Hildegard popatrzyła na krągły otoczak, dla którego kamienna teraźniejszość nie miała - za przyczyną jej syna - nigdy przemienić się w przeszłość. Wydało jej się nawet, że jest w stanie odczuć kamienną niecierpliwość, choć nawet we śnie zdawała sobie sprawę, że to absurd. - Pozwól mu opaść na dno - poprosiła w którymś momencie. - Dlaczego? - spytał Johann. - Bo... - urwała nagle, ponieważ znów dostrzegła tę samą dwójkę nieznajomych, którzy przed chwilą ustawiali dzieci w kolejkę. - Chodź, idziemy stąd - powiedziała pospiesznie do syna. Kiedy znaleźli się na brzegu, Hildegard przypomniała sobie o kamieniu. Johann ściskał go wciąż w mokrej dłoni. - Wrzuć go do wody - poleciła chłopcu. Johann zaczął grymasić. - Chcesz, to wrzucimy go razem - przekonywała matka. W końcu Johann uległ jej perswazjom. Odwrócili się i chłopiec cisnął kamień wysoko. - A tak chciałem, żeby Willie zobaczył mój kamień - zaczął narzekać, ale Hildegard nie słuchała go. Osłupiała patrzyła na nieruchomą taflę jeziora: na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą dokazywała dzieciarnia, a gdzie teraz nie było nikogo. Nie było Willa. Nie było śladu po Willu. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Czuła, jakby jej gardło było zalane jakąś tężejącą substancją. Próbowała odchrząknąć raz i drugi i w końcu przebudziła się. Leżała w skotłowanej pościeli, oddychając chrapliwie i próbując zrozumieć, gdzie jest i co robi. Z wolna docierało do niej, że jest noc, ona leży w łóżku i trzęsie się jak osika z powodu koszmaru, który śniła, a z którego udało jej się wydostać na to pogranicze półsnu i półjawy, w jakim się teraz schroniła. O Boże, nie znalazłam Williego - uświadomiła sobie nagle - zostawiłam go nie wiadomo gdzie. Obudziłam się, a on tam został. Sam. Razem z tymi strasznymi ludźmi. Zostawiłam go. Co będzie, jeśli Willie będzie próbował mnie znaleźć? Jeśli zorientuje się, że nie ma ani mnie, ani Johanna? Hildegard leżała bez ruchu, czując dwa strumyczki gorących łez, spływających po policzkach. Chcę tam wrócić. Muszę zasnąć i wrócić tam - uświadomiła sobie tę oczywistość. - Tylko wtedy znajdę Willa i wyciągnę go stamtąd. Biedna Hildegard... Skąd mogła wiedzieć, że wędrowanie między światem Jawy i Snu jest najtrudniejszym sposobem podróżowania? Skąd mogła wiedzieć, że dobijanie się do zamkniętych bram sennego świata może być tak męczące? Skąd mogła wiedzieć, że dla kogoś, kto tak jak ona umyślił sobie wejść nieproszony, przygotowano wiele rozczarowań? Myślała - chcę tam wrócić. Zasnę i wrócę. I łudziła się, że to nastąpi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ot, tak sobie. Na zawołanie. Pstryk - i zapala się światło. Chcę tam wrócić - i jestem... Zdesperowana, biedna, nieszczęśliwa Hildegard. Niebo rozpięte nad światem patrzyło - pełne współczucia - na jej udręczoną twarz. Przyglądało się kolejnym próbom, jakie podejmowała, aby zasnąć. Najpierw liczyła w myślach sarny: pełnym gracji i lekkości susem przeskakujące omszały, zwalony pień. Jednak dziewięćset dwudziesta ósma sarna zatrzymała się przed przeszkodą i popatrzyła przytomnej Hildegard prosto w oczy uważnym spojrzeniem, jakby chcąc wysondować stan jej senności, czy raczej bezsenności. - Nie śpię - szepnęła do sarny, która rozpłynęła się w powietrzu. Potem nadszedł czas liczenia oddechów. Hildegard uczepiła się myśli, że może któryś z wydechów pociągnie ją za sobą i będzie mogła łagodnie i bezszelestnie osunąć się w sen. Wciągała powietrze do płuc powoli, niemal z namaszczeniem, jakby miała zamiar modlić się, a nie oddychać. Wydłużała bezdech do kresu swych możliwości, a potem wyobrażała sobie siebie samą nurkującą w ciemną senną głębię. Ale sen nie nadchodził. Za oknem zaczęło dnieć. Brzask wlewał się przez przysłonięte okna coraz szerszym strumieniem. Nie zasnę już nigdy - pomyślała zrozpaczona i w tym momencie usnęła. We śnie, który na nią czekał, nie było ani Williego, ani Johanna. Znikło też gdzieś jezioro, ciemne od gęstej wody. Hildegard znalazła się oto w sadzie wypełnionym brzęczeniem pszczół. Drzewa owocowe stały w karnym szyku, a pod jej spojrzeniem - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - osypywały się białym, różowym i bladożółtym kwieciem. Wystarczyło tylko, że zatrzymała wzrok chwilę dłużej na nagich zrazu gałęziach jabłoni, aby ta - z cichym sykiem pękających kwiatów - zmieniała się w przejrzysty różowawy woal. Wystarczyło, że skupiła swą uwagę na drzewie wiśni, a ono, jakby pod pieszczotą jej spojrzenia, wybuchało gęstwą białych, muślinowych płatków, drżących pod najlżejszym podmuchem wiatru. Wpływ tej zadziwiającej i nowej właściwości, jaką obdarzone zostało spojrzenie Hildegard, rozciągał się daleko poza granice śpiącego sadu. Wystarczyło jej zaledwie musnąć wzrokiem oddalony konar kasztanowca, a z uśpionych jeszcze szypułek wystrzeliwały brunatne, lśniące od lepkiego soku pąki. Rozchylały się w okamgnieniu, by utorować drogę seledynowym liściom i stulonym kwiatom, wyskakującym w górę jak tańczące baletnice z rozłożonymi ramionami. Powietrze zdawało się gęstnieć od nowych zapachów - często pojawiających się w swoim towarzystwie najzupełniej niespodziewanie: tak jak w przypadku ostrej, cierpkiej woni pąków kasztanowca i słodkiego zapachu wiotkich kwiatów mirabelki, które w zwyczajnym świecie nie mają okazji do spotkania, bo kwitną w zupełnie innym czasie. Hildegard - niekwestionowana animatorka tego sennego cudu - przyglądała się szaleństwom drzew z pobłażliwym, ale i dumnym uśmiechem matki towarzyszącej spojrzeniem poczynaniom niesfornej dzieciarni. Dreptała niespiesznie od drzewa do drzewa, zadzierając głowę i próbując złowić promienie słońca, które z trudem torowały sobie drogę przez gęstniejącą z każdą chwilą zasłonę wiotkich płatków i na wpół przezroczystych liści. Czuła się w tym śnie jak u siebie w domu. Jak w swojej własnej skórze. Słyszała szelest ziemi roztrącanej przez myszkujące korzenie. Słyszała przelewanie się soków krążących pod chropowatą korą. Słyszała cichutkie pocieranie skrzydełka o skrzydełko małej zaspanej biedronki. Słyszała przyjacielską pogawędkę, jaką ucinał sobie krzew dzikiej róży sąsiadujący ze starą gruszą. Słyszała bicie swojego własnego, śpiącego w skotłowanej pościeli, serca. W końcu, zmęczona, przysiadła wygodnie pod przysadzistą, powykręcaną jak ręce starego człowieka, jabłonią. Oparła głowę o ciepły, żywy pień i poczuła się dzieckiem, całkowicie przekonanym, że nic niespodziewanego stać się nie może. I - jak dziecko - zalała ją na chwilę fala utraconej pewności, że wszystko ma swój początek i koniec, swoje miejsce i czas. Mogłabym teraz umrzeć - pomyślała leniwie Hildegard. - Nie bałabym się teraz umierać. - Głuptasie - szepnęła stara jabłoń - dzieci nie umierają. A moje dzieci? A co z moimi dziećmi? - chciała zapytać Hildegard, ale głos znów uwiązł jej w gardle. Bladoróżowy sad rozpłynął się w powietrzu. Poznikały drzewa, krzewy, liście - jakby je ktoś wymazał gumką z dziecięcego piórnika. Znikło niebo nad jej głową i słońce. Chwilę później przepadła też ziemia spod stóp Hildegard, a ona sama - pozbawiona oparcia - runęła w przepaść, której tak naprawdę też nie było, bo być nie mogło, skoro świat postanowił pożreć samego siebie. Przez ułamek sekundy, kiedy tak spadała, nie wiadomo dokąd - w końcu nie było już niczego poza nią - Hildegard przypomniała sobie, czegóż to szukała, błąkając się od snu do snu i na króciuteńką chwilę - tę, która oddziela moment przed przebudzeniem od stanu przytomnienia - dotarło do niej, że nie znalazła tego czegoś i że już nie znajdzie. Obudziła się. Ziarenko groszku Z powodów niezrozumiałych nawet dla siebie samej, Hildegard do ostatniego dnia utrzymywała w tajemnicy datę swego wyjazdu. Nie mówiła nic ani Franciszkowi, ani Małgorzacie. Nie pakowała swoich rzeczy. Nie segregowała tych, które miałyby tu pozostać. Nie czyniła żadnych przygotowań, jakie zwykle są udziałem wyjeżdżających. - Jutro się zabieram - powiedziała po prostu przy kolacji. Powiedziała to tonem najzwyklejszym w świecie, całkowicie obojętnym, jakby to, o czym mówi, nie dotyczyło jej, ale kogoś innego, w dodatku znanego zaledwie z widzenia. - Tak, tak - powtórzyła i odetchnęła głęboko raz i drugi. Poczuła ulgę, że była w stanie tak spokojnie to powiedzieć, i wdzięczność za to, że udało jej się znaleźć te właśnie słowa, dzięki którym nie musiała słyszeć siebie samej mówiącej "jutro wyjeżdżam na zawsze" albo - i nie wiadomo, co byłoby gorsze - "jutro się wyprowadzam". Suche obwieszczenie Hildegard jak tępy nóż przecięło kolacyjną porę na dwie niesymetryczne części o poszarpanych brzegach. Przy stole zapadła cisza, choć może raczej należałoby użyć słów "przy stole eksplodowała cisza". Zawisła nad nim ciężkim oparem, w którym jeden Staś próbował jeszcze lawirować: z dziecięcą ostentacją postukiwał łyżką o brzeg talerza, ignorując świat dorosłych. Małgorzata patrzyła na Hildegard nierozumiejącym spojrzeniem. - Jak to? - wykrztusiła wreszcie. - Jak to "zabierasz się"?! - Wyjeżdżam, Małgorzato. Dłużej nie można zwlekać. - Ale przecież nie ma takiej potrzeby... Przecież nic nie jest przygotowane... Nic nie jest spakowane... Przecież to nie można tak nagle... Nie podejmuje się tak pochopnie decyzji, Hildegard. - Nie wiem, czy to pochopna decyzja, czy nie. W każdym razie nie ja ją podjęłam - ucięła twardo Hildegard. Popatrzyła na Stasia i jej spojrzenie złagodniało. - Wszystko jest przygotowane. Zgłosiłam do waszych wyjazd, mam pozwolenie i wszystkie dokumenty, a... szkoda mówić - urwała. - Dokąd pani pojedzie? - spytał Franciszek. - Nie rozmawialiśmy nigdy o tym, czy ma się pani dokąd udać, więc... - Mam daleką rodzinę w S. Napisałam do nich, że... że... - nie mogła znaleźć właściwej formy dla tego, czego nie chciała powiedzieć. Napisałam, że co? Że przyjadę w odwiedziny? Że wpadnę na parę dni - myślała rozpaczliwie. - Że przenoszę się? Że przeprowadzam się na stałe? Franciszek spuścił wzrok. Czuł się winien, choć wiedział, że to głupie. - No, to pójdę zobaczyć do piekarni. Powiem, żeby zostawili na jutro chleb na podróż - powiedział, zadowolony, że przynajmniej znalazł dla siebie jakieś zajęcie. Hildegard skinęła głową. - Ja pójdę z tatusiem - zaoferował się Staś, czując, że najbezpieczniej będzie dać nura w skórę dziecka, tatusiowego synka. Kiedy zostały same, Małgorzata rozpłakała się. Nie próbowała nawet powstrzymać szlochu. Zawodziła w głos, rozmazując łzy po twarzy. Płakała tak, jakby wojna, której od dawna nie było, właśnie wybuchła na nowo i nigdy nie miała się skończyć. Hildegard patrzyła smutno na płacz Małgorzaty. Miała wrażenie, jakby od szlochającej kobiety, od całego świata oddzielała ją szklana ściana. No więc to się dzieje naprawdę - myślała zdumiona - ja naprawdę wyjeżdżam i jutro już mnie tu nie będzie. Nie będzie mnie, chociaż wszystko inne pozostanie na swym miejscu: rzeczy Fritza i chłopców, krzak bzu, nasze zegary, nawet szpara w podłodze, w której schowało się kiedyś małe ziarenko groszku i na wiosnę wypuściło bladozielony, anemiczny kiełek. Wyłuskiwała je tamtej wiosny ostrożnie, delikatnie ciągnąc za nadspodziewanie mocny pęd, potem - otoczona niedowierzającymi okrzykami chłopców: "Naprawdę samo wykiełkowało? W podłodze? No nie, mama żartuje!" - kroczyła na czele trzyosobowego pochodu, zmierzającego ku najbardziej nasłonecznionej rabacie, aby tam, pośród wschodzącej maciejki, umieścić odnalezione ziarenko. - Po co tyle zachodu? - sarkał Fritz, kiedy Johann z Williem wytłumaczyli mu powód tej niezwykłej procesji. - Na co te ceremonie dla jednego ziarenka? Wyżywi się ktoś tym, he? - Też coś! - prychnęła Hildegard. - Przecież to jest żywe. W takiej ciemności rwało się do życia, pchało do światła... Trzeba by nie mieć sumienia, żeby to tak po prostu wyrzucić...... - Sumienie, sumienie... - gderał mąż. Czemu świat nie jest bajką opowiadaną grzecznym chłopcom przed snem? W bajkach uratowane ziarenka groszku poczuwają się do wdzięczności i opasują człowieka swymi pędami niczym liną ratunkową, by wybawiać z opresji. Trzasnęły drzwi wejściowe i załomotały kroki wracającego Stasia. Razem z chłopcem do kuchni wpadła świeża woń pieczonego chleba. Więc tak pachnie koniec świata - pomyślała Hildegard i zwiesiła głowę. Przed wyjazdem Słońce wspięło się ponad czapy drzew i dzień połknął nocną mgłę jak żarłoczna ryba. Hildegard, czując, że na pewno nie zdoła już zasnąć, wstała z ociąganiem i po chwili wahania wymknęła się przed dom. Dzień mościł się na dobre, w ciszy i skupieniu drążąc niewidzialne tunele dla porannej krzątaniny ptaków, dla kogucich piań, dla drewnianych stęknięć otwieranych na oścież okiennic, dla szerokich ziewnięć i cichutkich westchnień. Pieczołowicie nizał cieniuteńkie dróżki, którymi aż do wieczora pomykać będą dźwięczne brzęczenia owadów. Przepędzał ostatnie strzępy mroku, przyczajone pod gęstą ścianą dzikiego wina. Hildegard przymknęła powieki. Głęboko i powoli oddychała chłodnym, rześkim powietrzem, w którym pomieszkiwały wszystkie znane jej zapachy: słono-rybia woń morza, rozgrzany i zielony zapach ziemi, wwiercająca się głęboko w nozdrza żywiczna woń rąbanego drewna, smrodliwe i ciepłe opary kurzego łajna. Nos Hildegard rozkładał wciągane powietrze na części, na wszystkie poszczególne wonie, z jakich cała ta misterna mozaika była zbudowana. Zatrzymywał je, aby nawdychać się do woli, zapamiętać je na zawsze i nigdy nie utracić - wbrew temu, co stanie się już niedługo. Stała więc Hildegard cierpliwie przed Domem, wciąż i wciąż wypełniając płuca czystym, porannym powietrzem - niepohamowanie i nienasycenie, aż zakręciło jej się w głowie, a przed oczyma zawirowały kolorowe płatki. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że w ślad za ostrym, rybim zapachem wody w porcie pod skrzydełkami jej nosa wzbiera sama woda. Jakby świat skurczył się do rozmiarów włoskiego orzecha i jakby taki właśnie świat ona, Hildegard, miała pod nosem po to, aby raz na zawsze wywąchać wszystkie jego tajemnice. Pozwolić im najpierw osiąść na powierzchni skóry, a potem czekać, aż wnikną głębiej. Aż po sam szpik i po końce włosów. Tak. Tego właśnie pragnęła Hildegard. A kiedy tak stała bez ruchu - w płaszczu ze złotego światła, którym słońce, wspinające się wyżej, ogarnęło ją całą, wypełniona już po brzegi zapachami, tymi zapachami, jakie ją otaczały całe życie; pełna od tych zapachów; pęczniejąca od wody i ryb, które w ślad za zwiastującą je wonią napłynęły szarozłotą, rozedrganą ławicą; wypełniona gdakaniem kur, cichymi, słonecznymi dniami i dniami trzeszczącymi w szwach godzin od burzowych wiatrów; drżąca od rozpychających się w niej ulic i ludzkiej krzątaniny, poruszana spazmami, jakie wywoływało w jej ciele pękanie młodych liści, szelest rosnącej trawy, dojrzewanie owoców i wyskakiwanie lśniących kasztanów z kolczastych skorupek; przyobleczona w skórę rozpiętą już do granic wytrzymałości i wokół niej, i wokół tego wszystkiego, co się w niej przez całe życie nagromadziło - kiedy więc tak stała, na krótką chwilę, na jeden ulotny błysk zrozumiała, że jest i sobą, i zarazem tym wszystkim. Że potrafi być Hildegard, będąc jednocześnie tym, na co Hildegard patrzy. Że jest i sobą, i światem. I że nie ma w tym żadnej sprzeczności. Pokusa, aby tę błogosławioną chwilę, ten moment, w którym czuła się i wypełniona po brzegi, i absolutnie pusta, rozciągnąć poza czas i pozostać w niej na dłużej, na długo, na zawsze, była wielka. Nie stawać się już niczym więcej. Niczego więcej nie pragnąć. Do niczego nie tęsknić. Dryfować poprzez ten stan łagodnie, bez cienia niepewności i lęku. Niech tak się stanie - przekonywała dusza Hildegard. Tym, co wyszarpnęło jej ciało z owego stanu zawieszenia, był mysi pisk tęsknoty: przerażonej, że oto zapomniano ją na dobre, że wytęskniono do cna. W jednej chwili tęsknota obdarowała Hildegard wspomnieniem ciepła, jakie rozlewało się niegdyś w ciele, pod ufnym dotknięciem małej, pulchnej rączki jej dziecka. I o ile poprzednim uczuciom Hildegard pozwalała odpływać, o tyle teraz wszystko, co w niej żyło, spięło się w sobie, aby ten akurat obraz zatrzymać. Nie pozwolić mu rozwiać się, przepaść w niepamięci. Wczepiła się weń pazurami, przytrzymała jego tkliwą słodycz z furią drapieżnego ptaka - gotowa zgodzić się na wszystko, byleby to jedno wspomnienie móc zatrzymać. Byleby uchronić samą siebie przed rozpłynięciem się w pustce pozbawionej pamięci tego dotyku. Spokój poranka prysł jak pęcherzyk powietrza tkwiący pod powierzchnią wody. Złote światło, z którego utkany był płaszcz otulający ją całą, zgasło jak zdmuchnięta świeczka. Hildegard znów była tylko Hildegard: starzejącą się kobietą, wdową i niewdową, która - ujrzawszy jakiś czas temu oczyma duszy śmierć swego męża - bezpiecznie czuła się już tylko w czasie przeszłym, jako że minione nie niosło z sobą obaw o to, na co jeszcze przyjdzie jej patrzeć. Nie było jej pisane ujrzenie tego, czego bała się najbardziej. Hildegard nie wiedziała, że swego czasu litościwy Bóg własną dłonią zasłonił jej uszy, tak by nie doszedł jej rozpaczliwy krzyk synów. Jej dzieci zagrzebanych po śmierci gdzieś tam. Byle gdzie i byle jak. W mogile tak płytkiej, że wiosną ich szczątki rozwlekły głodne psy. Hildegard znów była Hildegard. Ugłaskała swą tęsknotę jak spłoszonego ptaka, pozwoliła mu umościć się wygodnie i wróciła do domu, żeby zapakować parę rzeczy na wyjazd - wcale nie dlatego, by miały być rzeczywiście niezbędne czy choćby potrzebne, lecz po to, by nie narażać się na zdumione pytania Małgorzaty i Franciszka i konieczność odpowiadania na nie. Z westchnieniem jęła więc wypełniać rytuał podróżnika. Wyszukała brezentową torbę, jakieś nic nieznaczące w tym momencie drobiazgi, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że czyni to z jednego powodu - aby stało się zadość wyobrażeniu Małgorzaty o podróży, o ekwipunku przemieniającym człowieka w uczestnika niechcianej wyprawy. Hildegard posunęła się nawet do tego, żeby wygrzebać z czeluści szafy grubą, wełnianą kapotę Fritza i opatulić ją z jakąś przekorną odmianą czułości, nadając jej kształt pokaźnego pakunku. Jednakże nie opuszczała jej głęboka pewność, że te wszystkie zabiegi są absolutnie niepotrzebne. Niczego nie była równie pewna, jak tego właśnie. Nachodziło ją jednak wspomnienie zapłakanej twarzy Małgorzaty, a świadomość, że jej łzy były prawdziwe, sprawiała, że serce Hildegard to topniało, to kamieniało. Na zmianę. Hildegard przygryzała wargę ponieważ czuła się nieswojo wobec tych wszystkich, którzy już wyjechali. To wszystko powinno się odbywać inaczej, wiem - myślała jakaś część Hildegard powinnam tu oto stać w deszczu nienawiści, złorzeczenia, z gardłem zasznurowanym na supeł i dłońmi zaciśniętymi w pięści. Dokładnie tak, jak wyobrażałam to sobie wcześniej. Wtedy gdy odjeżdżali Stolzowie, Millerowie, Hannelore i inni. Nikt jednak nie powiedział Hildegard, skąd brać nienawiść, kiedy serce stopniało już dawno. Przecież stało się to tak niepostrzeżenie, bez jej udziału. Nikt nie rozgrzeszył jej, mówiąc, że z tym sercem można jedynie cierpieć, bo niczego innego takie serca już nie potrafią. W ciszy przerywanej tykaniem zegara Hildegard pakowała przypadkowe części garderoby, brała do ręki przedmioty, tylko pozornie podejmując decyzje co do ich losu, jako że jej wyborem kierował nawet nie kapryśny przypadek, ale zupełny brak zainteresowania dla tego wszystkiego. W efekcie w brezentowej torbie obok dwóch łyżek, tarki do warzyw, pudełeczka na nici, dwóch sitek, pięciu lnianych ściereczek do naczyń, dwóch par spodni Johanna, z których ten wyrósł jeszcze przed wyjazdem, sukienki letniej, jaką Hildegard ostatnio założyła sześć lat temu, metalowego pudełka, w którym Fritz przechowywał fajkę i woreczki na tytoń, kapy na łóżko, znalazła się i książka Williego do matematyki, i prawidło do butów, należące do dziadka Fritza, do ojca Fritza i wreszcie do samego Fritza, i parę innych przedmiotów, zastygłych w oburzonym zdziwieniu z powodu swego niespodziewanego i obraźliwego towarzystwa. Nieobecna myślami Hildegard omiatała wzrokiem ściany i kiwała głową nad losem Domu, który niebawem miał zostać osierocony, nad swoim własnym losem, który chciał ją - wyrwaną z kolein - nieść, nie wiadomo gdzie i po co. Pieszczotliwie wodziła oczyma wzdłuż futryn drzwi, obrysowywała prostokąty okiennic, towarzyszyła spojrzeniem wędrówce kropli wody spływającej po stromiźnie kuchennego zlewu, muskała dłonią blaty stołu i kredensu. Może to dziwne, ale nie myślała nic. Nie potrafiła myśleć. Jedyne, co było jej dane, to odczuwać ból tak mocno i głęboko, że zmieniła się w żywą ranę, a jej nerwy dygotały w absolutnej pewności, że ta rana nie zabliźni się nigdy. Zgodziłaby się na wszystko, byleby tylko móc zostać. Zgodziłaby się na to, aby zamieniono ją w ptaka albo w mysz, albo w muchę, albo w kołek w płocie, albo w cokolwiek - tylko po to, aby wszystko inne mogło pozostać na swoim miejscu. Zgodziłaby się na wszystko, byleby tylko wszystkiego za sobą nie zostawiać. Nie zamykać drzwi na zawsze. Na zawsze. Tak jakby dopiero teraz dotarła do niej nieuchronność tego, co ma nastąpić - gorączkowo i w pośpiechu, niemalże w obawie, że ktoś wepchnie jej myśli z powrotem do głowy - Hildegard zaczęła żegnać Dom. Żegnaj - szeptały myśli Hildegard - żegnaj mój piękny, mój jedyny i dzielny. Moja skało i moja kołysko. Moja wyspo. Mój lesie otulony miękkim zawojem ciszy. Chroniłeś mnie i Fritza, i dzieci, kiedy były małe, maleńkie. Pozwalałeś cieszyć się porankiem i nie bać się nocy. Przechowywałeś dla nas w swym wnętrzu ciepło, które grzało. Tyle lat oddychaliśmy tobą, a twoje ściany wypełniały się naszymi oddechami, aż w końcu staliśmy się jednym. A teraz muszę mówić do ciebie "żegnaj". - Nie zostawiaj mnie - jęknął głucho Dom, zaskrzypiała podłoga, zadźwięczały pospiesznym glissando okiennice - nie zostawiaj mnie. Nie będziesz miała innego Domu... Zostań, nie jesteś już młoda. Nie zdołasz znaleźć miejsca, które będziesz umiała pokochać i które pokocha ciebie. Ty nie potrzebujesz innego miejsca, ty potrzebujesz mnie, tak jak ja nie potrzebuję nikogo innego poza tobą, Hildegard. Wiem - myślała Hildegard - ja przecież nie odchodzę, by szukać. Ja odchodzę, by zniknąć. - Weź ze sobą chociaż klucze - poprosił Anioł Hildegard słuchający tej rozmowy ze ściśniętym sercem, przepełniony niechęcią do samego siebie, bo nie ustrzegł Hildegard przed jej losem. - Weź klucze, może kiedyś zechcesz wrócić. Może będziesz mogła wrócić. - Ona nie potrzebuje kluczy. Drzwi otworzą się same, słysząc szelest jej kroków - odrzekł Dom. Tak jakby chciał pozostawić cień nadziei, choć dobrze wiedział, że jeśli Hildegard odejdzie, klucze nie będą jej potrzebne z zupełnie innego powodu. Hildegard milczała. Przyglądała się sobie samej. Patrzyła, jak wychodząc, wiesza klucze na haczyku przy lustrze. Wiedziała, że nie dotknie ich nigdy więcej. I że to już przesądzone. Zatem nic więcej nie było do dodania. Pozostawało trwanie, które nie ma nic wspólnego z czekaniem, ponieważ czeka się na coś. Na kogoś. Wierząc i wiedząc, że oczekiwane być może nadejdzie. W czekaniu zawiera się cała gama, cały wachlarz najróżniejszych możliwości i rozwiązań. W tym trwaniu, jakiego właśnie doświadczała Hildegard, nie było niczego. Najmniejszej obietnicy. Cienia nadziei. Nic. Ciszę rozdarło skrzypnięcie drzwi i w progu stanęła Małgorzata. Muszę przypomnieć Franciszkowi, żeby naoliwił zawiasy w drzwiach - pomyślała Hildegard. Małgorzata popatrzyła na Hildegard i zalała ją fala współczucia i żalu. Nie zastanawiając się, podeszła i objęła ją. Obie zastygły w tym uścisku, kołysząc się z wolna. Hildegard pierwsza uwolniła się z objęć i powiedziała: - To już niedługo. I ją, i Małgorzatę zdumiało brzmienie jej głosu: obce, przykre, szczekliwe jak skrzypiąca, zamykająca się ciężko brama. - Co mogę dla ciebie zrobić? - spytała Małgorzata. - Zostań mną. Małgorzata nie zrozumiała. Chciała coś powiedzieć, jednak Hildegard obrzuciła ją tak obojętnym, nieprzyjaznym spojrzeniem, że posłusznie spuściła wzrok, godząc się na dożywotnią obecność jeszcze jednej zagadki. Zostań mną. Nie wiedziała, co miałoby to oznaczać. Wzięcie na swe barki losu Hildegard, losu bezdomnego wygnańca? Czy też wzięcie domu we władanie? Czy było klątwą, czy przyzwoleniem? Czy otwierało przed Małgorzatą drzwi na oścież, czy - wręcz przeciwnie - zamykało je przed przybywającymi na cztery spusty? Tego Małgorzata nigdy nie zdołała rozstrzygnąć. Z niepewnością wznieconą przez owe "zostań mną" miała żyć aż do śmierci. Wolała oczywiście wierzyć, iż tym zwrotem Hildegard dobrowolnie pasowała ją na panią tego domu. Że przekazała jej dom w opiekę. Jednak były też w życiu Małgorzaty chwile, kiedy zastanawiała się, czy przypadkiem jej życie nie jest bezustanną ucieczką przed złowrogą przepowiednią. Wiecznym myleniem tropów i ciągłym kluczeniem. Bukowy las Pociąg ruszył leniwie i ciężko, wypełniając powietrze stukotem kół, nabierających rozpędu. Hildegard znikła z oczu i widzialnej części życia Małgorzaty i jej męża Franciszka. Mężczyzna odprowadzał wzrokiem malejący z wolna, czarny wąż wagonów. Dwie nitki szyn srebrzyście połyskiwały w słońcu - pociąg przez chwilę wydał się Małgorzacie nieforemną, czarnosiwą szpulą, toczącą się gładko po odwiniętej zeń wprzódy srebrnej nici. Dobiegające z kościoła bicie dzwonów zakołysało się nad nimi i raptownie ucichło, chociaż Małgorzata była przekonana, że powinno ruszyć w ślad za odjeżdżającym pociągiem, który właśnie ginął w oddali, pochłaniany przez odległą ścianę bukowego lasu. - Chodźmy już... Jest południe. No przecież pojechała... No, chodźmy już - powiedział niepewnie Franciszek, ale Małgorzata machnęła niecierpliwie ręką. Stała, przechylając głowę. Mąż uznał, że widocznie jeszcze nasłuchuje niknącego odgłosu toczących się wagonów. Na peronie znów nastał zwykły gwar i uwagę Franciszka przykuli mijający ich ludzie. Niektórych rozpoznawał już i kiwał im teraz głową. Małgorzata dalej stała nieporuszona. Zwykły peronowy gwar nie dotykał jej wcale, omijał ją niepostrzeżenie, kiedy ze skupioną, nieruchomą twarzą wypuszczała - w ślad za odjeżdżającą Hildegard - Myśli. Zupełnie tak, jakby to były pocztowe gołębie. Myślom Małgorzaty nie było łatwo wzbić się ponad zatłoczony peron, nad którym kłębiła się niepewność, przeczucia klęsk i radości, dziesiątki najrozmaitszych strachów. Raz po raz zawracały one, opadały miękko jak płatki śniegu, jednak Małgorzata łagodnie, choć stanowczo wysyłała je znów i znów. Torowały więc sobie drogę poprzez gmatwaninę innych myśli, przez powietrzne szlaki westchnień i obaw. Przychodziło im mijać się z jakimiś niedopowiedzianymi zdaniami, słowami, które nigdy nie padły, a teraz miały odbijać się między niebem a ziemią jak porzucona piłka. Trajektorie dróg, którymi biegły Myśli Małgorzaty, przecinały się z niecierpiącymi zwłoki myślami innych ludzi, wpadały w nie niczym w pajęczą sieć, by po chwili - która tak naprawdę wcale nie była ani chwilą, ani też czymś więcej, ponieważ dla myśli każdy odcinek czasu jest albo bezczasem, albo wiecznością - oswobadzać się i ruszać na nowo. Mój Boże, jakże ty, Hildegard, poradzisz sobie teraz? - pytała Pierwsza Myśl; ta, której wzbić się i poszybować w ślad za pociągiem przychodziło najtrudniej, ponieważ była ciężka od przeczucia zguby. Na cóż ty teraz będziesz patrzeć, Hildegard, skoro zabraknie ci tego, czemu przyglądałaś się całe życie? Franciszek zdążył już stracić całe zainteresowanie dla tego, co oferował jego oczom dworzec i peron kolejowy, gdy wreszcie Małgorzata poczuła wyraźnie, że przynajmniej jedna z jej Myśli dotarła do celu i odnalazła Hildegard. Małgorzata ujrzała ją wyraźnie: siedzącą w rogu przedziału, wciśniętą między tobołki. Jej dłonie ze zbielałymi knykciami, zaciśnięte powieki, krople potu nad górną wargą, kosmyk poszarzałych włosów wymykający się spod chustki i opadający nieporządnie na policzek. Myśl Małgorzaty okrążyła Hildegard, obiegła ją całą, wślizgnęła się pod powierzchnię skóry, stała się jej oddechem i dostrzegła wszystko. Nawet to, czego jeszcze nie było, a co dopiero miało zacząć się stawać. Myśl Małgorzaty omiotła więc z uwagą morze łez, które z wolna wzbierało w falującej szybkim oddechem piersi Hildegard. Myśl ze smutkiem odgadła, że to morze niebawem stanie się tak wielkie, że nieodwołalnie zaleje wątły ogień rozgrzewający serce Hildegard. Płacz, Hildegard, płacz - szeptała gorączkowo Myśl Małgorzaty - pozwól płynąć łzom. Płacz, bo w przeciwnym razie zatoniesz we własnych łzach. Utopisz się w nich i będzie po tobie. Wysłuchaj mnie, proszę. Proszę. Hildegard siedziała nieporuszona. Płacz, Hildegard - zaklinała Myśl - popatrz, ja też płaczę. Nie zamykaj oczu na świat, bo świat zamknie się na ciebie... płacz, no płaczże. Hildegard, czy ty mnie nie słyszysz? Hildegard! Powieki Hildegard nie drgnęły. Kolejna wieczność musiała upłynąć, nim Małgorzata zrozumiała, że Hildegard nie odpowie jej, ponieważ tracąc swoje miejsce, utraciła i siebie samą. Wtedy Myśl Małgorzaty pękła nad głową Hildegard jak rybi pęcherz. Do Małgorzaty stojącej wciąż na peronie powróciła jedynie głucha cisza. Ocknęła się i odszukała wzrokiem stojącego nieopodal Franciszka. - No i cóż ty tak stoisz? Wracajmy - powiedziała, nagle ponad ludzką miarę znużona, a mąż jak zwykle nie zaprotestował. Kiwnął skwapliwie głową i wziął Małgorzatę pod ramię. Kiedy wspinali się po stopniach stromych schodów, wyprowadzających ich z peronu pod jedno ze skrzydeł mostu, Franciszek zapytał bardziej siebie niż Małgorzatę: - 1 jak jej tam teraz będzie? Porządna z niej była kobieta. Małgorzata nie odpowiedziała. Mimo woli odwróciła się i powiodła spojrzeniem w stronę bukowego lasu. Z tej odległości wydał się jej ciemniejącym strupem, brzydkim zabliźnieniem powstałym w miejscu, gdzie świat rozpękł się na niebo i ziemię. Nie zapuściła się nigdy aż tak daleko - w odróżnieniu od Franciszka, który maszerując kiedyś wzdłuż kolejowych torów, zagłębił się w ten las. Piękny, bukowy las, w którym drzewa stały na potężnych, słoniowych łapach - takimi wydały mu się wówczas ich szarozielone, gładkie pnie. Światło, z trudem przedzierające się przez zielony filtr gęstych liści, sprawiało, iż wszystko dokoła niego zdawało się drżeć, tak jakby drzewa były żywymi istotami, które za chwilę ruszą razem z nim. Franciszek szedł przez ten las i szedł. Straciwszy wtedy poczucie czasu, pozwolił się prowadzić jakimś na wpół wydeptanym, niewyraźnym szlakom, zaczątkom dróg i dróżek, jaśniejszym prześwitom pomiędzy drzewami, których pojawiać zaczęło się więcej i więcej, jako że buki ustąpiły miejsca olchom i grabom, by w końcu doprowadzić go na brzeg rzeki. To nie była szeroka rzeka. Na drugi brzeg można było rzucić kamieniem, nie wysilając nadmiernie ramienia. Leniwie i bezszelestnie toczyła się, ujęta w klamrę brzegów obrośniętych sitowiem i jakimś innym zielskiem, którego Franciszek nie potrafił nazwać. Płynęła tak cicho, jakby nie była rzeką, ale skradającym się kotem. III Dom Po odjeździe Hildegard Dom zamknął się w sobie. Zmalał. Skurczył się. Obudował dudniącą ciszą. Sechł - jak duży zdechły robak leżący na poboczu drogi albo jak zmęczony dniem nietoperz zagrzebany w stercie starych ubrań. Małgorzata widziała, jak uchodzi z niego życie. Na tynku pojawiły się pęknięcia, których dotychczas - mogłaby przysiąc - nie było. Farba na ścianach zaczęła się łuszczyć niczym skóra starego człowieka. Nawet fajerki na kuchennym piecu nie dzwoniły przy przesuwaniu jak dawniej: energicznie i głośno - teraz stękały głucho, przywodząc na myśl kogoś bardzo zmęczonego i ciężko doświadczonego. Małgorzata zaczęła coraz częściej myć kuchenne okna - teraz nagle poszarzałe i pozbawione blasku. - Co ty tak szorujesz i szorujesz to okno? - pytał zdziwiony Franciszek. - A myję... Niech będzie czyste - odpowiadała zdyszana. - Przecież jest czyste. - Nie, nie jest. Mętne te szyby jakieś. Jak brudna woda. Zobacz jak mało światła. - Mętne? Szyby mętne? - zdumiewał się mąż, a Małgorzata zmieniała wodę z mydlinami i przerzucała swą uwagę na pożółkłe nadspodziewanie drzwi i framugi, które jeszcze nie tak dawno wydawały się białe, a teraz wyglądały, jakby pomalowano je przed wiekami. Kiedy zaś kończyła z framugami, kierowała uwagę na firanki, które wisiały w oknach niczym wyżęte ścierki, chociaż Małgorzata po upraniu krochmaliła je tak jak dziesiątki razy przedtem. Wszystko w domu działo się jak zazwyczaj: te codzienne zabiegi mające związek z należytym funkcjonowaniem domu, jednakże Małgorzata musiała przyznać, że wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Odmiennie niż w czasie, kiedy w domu była Hildegard. Tak jakby Dom żywił się jej obecnością. Jakby czerpał z jej soków. Oddychał powietrzem wydychanym przez nią. Jakby szyby nabierały przejrzystości tylko i wyłącznie przy cichym szeleście spódnic Hildegard, a blask emaliowanych powierzchni w niespotykany sposób wiązał się z ulotną obecnością jej westchnień, jej spojrzeń i cichego śmiechu. Jakby nieobecność Hildegard mogła wyznaczyć początek końca. - Franciszek! Franciszek! - wołała zaniepokojona Małgorzata. - Chodź no tutaj i zobacz, czy ta belka się aby nie obluzowała. No chodźże. - Która belka? - O, ta tutaj. Tak jakoś inaczej wygląda niż parę dni temu, nie wydaje ci się? - Wydaje, wydaje... - sarkał mąż, zniecierpliwiony tym, że odrywa się go od zajęć. - Dlaczego miałaby się nagle obluzować? Zastanów się, kobieto. Ten dom nie jest ze sznurka, nic ci nie spadnie na głowę znienacka - gderał, ale dla świętego spokoju sprawdzał i belkę, i futrynę: - Bo drzwi dziwnie skrzypią, a przedtem tak nie skrzypiały... I podłogę na strychu: - Coś tam szura i szura, no zobacz sam, co to może być. A może coś tam się dzieje...? I komin: - Jezus Maria, ten komin się zapchał. Mówię ci, gotować nie sposób, tak dymi! Sprawdź go, na miłość boską... I kurek w kranie, i klamkę, która zaczęła się zacinać, i okiennicę z obluzowaną szybą. - Czego ty się boisz? Co się z tobą dzieje? - pytał Franciszek. - Przecież ten dom nie rozsypie się nagle ni stąd, ni zowąd. Tu nie ma niczego niepokojącego, zrozum to. Ale Małgorzata nie rozumiała. Nie potrafiła też wytłumaczyć Franciszkowi, że najbardziej niepokojąca jest dla niej nieobecność Hildegard. I że z powodu tej nieobecności ona sama czuje się jak wydrążone drzewo, które wie, że za chwilę znajdzie się pośród rozhuśtanych fal, gdzie - nasiąkając słoną wodą - zapomni o tym, kim było. I stanie się kimś innym. Latający dywan Jakiś czas po wyjeździe Hildegard nad Miastem przewalił się wielki sztorm. Późnym wieczorem wezbrał na sile. Wściekły, północny wiatr jął szarpać gałęziami, zmiótł ostatnie liście wiszące na gałązkach drzew, przewracał doniczki z kwiatami moszczące się od wiosny na parapetach, łomotał w okna. Po kolejnych atakach wiatr nie przycichał, jak to zwykle bywa, lecz jego uderzenia jeszcze przybierały na sile. Nabierał rozpędu jak kopnięta piłka. Franciszek krążył niespokojnie pod domem, starając się zabezpieczyć to wszystko, co mogłoby paść ofiarą wiatru. Trwożnie spoglądał na dach, pełen obaw, czy i jak długo utrzymają się na nim dachówki. Czy kolejny wściekły podmuch nie zacznie ich strącać? Czy nie sfruną jak ciężkie, nieme ptaki? - Franciszek! - krzyczała Małgorzata. - Wracaj do domu! Kto to widział, spacerować po takiej wichurze?! Wiatr, jakby w odwecie za to, że kobieta próbuje krzyżować mu plany, targnął gniewnie kuchennymi drzwiami. Impet uderzenia był tak mocny, że szyba w kolorze przezroczystego nieba runęła z głośnym brzękiem na podłogę i rozprysła się na kawałki. - Jasna cholera! Psiakrew! - zaklęła Małgorzata. - A niech to! Teraz się dopiero wyziębi! - narzekała, zgarniając na szufelkę ostre, połyskliwe kawałki. Matowiały tam w okamgnieniu, a ich bladobłękitne światło przygasało. - Uciekaj mi stąd, ale już - obsztorcowała Stasia, wyglądającego ciekawie z pokoju - jeszcze się pokaleczysz. Wiatr zbił szybę, a ojciec spaceruje w najlepsze. Chłopiec schylił się i ukradkiem przesunął rombowaty kawałek szkiełka w kierunku progu. Ostrożnie, upewniając się, że matka nie patrzy w jego stronę, wziął do ręki szklany rombik o ostrych brzegach i spiczastych wierzchołkach. Zmarszczył brwi na widok rozmiarów zniszczenia i posłusznie zniknął w pokoju. Małgorzata uprzątnęła szkło, nalała sobie herbaty do szklanki i popijając ją małymi łyczkami, bezmyślnie patrzyła w okno. Wokół zapalonej przed wejściem żarówki w oszalałym tańcu wirowały liście, garnące się do światła jak wielkie, bure ćmy. Wiatr kręcił nimi zawzięcie, by potem ciskać je wysoko. Małgorzacie wydawało się, że ktoś odwrócił naturalny bieg rzeczy: liście, miast opadać na ziemię, wznosiły się - zaczepione na niewidzialnych szypułkach - do nieba, by przepadać tam na dobre w jakiejś niewidocznej z ziemi stercie. Małgorzata kręciła z niedowierzaniem głową - Taki wiatr, taki wiatr... Kolejny podmuch przywiał ze sobą burą płachtę pakowego papieru i wspomnienie Hildegard, na co serce Małgorzaty natychmiast odpowiedziało cichą tęsknotą rozlewającą się łagodnie po całym ciele, ustępującą miejsca przeczuciu, że Hildegard daleko lepiej od niej wiedziałaby, co trzeba robić, co chronić najpierw, na co wiatr może mieć największy apetyt. Małgorzata westchnęła i pozwoliła odbiec swoim myślom w czas, który minął. Ku Hildegard stojącej przy palenisku. Podnoszącej wzrok znad maszyny do szycia. Wybuchającej wraz z nią beztroskim śmiechem na widok miny Stasia, kiedy ten stał nieruchomo w szytej dlań przez nie obie marynarce, podejrzliwie patrząc na przecinające się ścieżki białej fastrygi, które znaczyły na ciemnym materiale jakiś tajny, niezrozumiały dla chłopca wzór. - Mały ma bardzo porządną marynarkę - powiedziała później do Małgorzaty nowo poznana Anna. Dzwony huczały nad ich głowami, a procesja pierwszokomunijnych dzieci okrążała kościół. - Gdzie pani udało się taką dostać? - Anna trzymała na rękach córeczkę, roczną Lalę, a słońce wzniecało w jej rudych włosach pożary. - Znikąd jej nie dostałam - odparła lekko Małgorzata. - Uszyłyśmy ją. Właściwie ona ją uszyła. - Ona? Ta wasza Niemka? - Tak. Ona bardzo dobrze szyje. Anna pokiwała głową w zamyśleniu, kreśląc kółka na brukowej kostce czubkiem rozdeptanego pantofla. - Hm... słyszałam, że z niej dość porządna kobieta - dodała - podobno wciąż nie wyjeżdża, bo czeka na swoich? - Tak. Czeka - ucięła Małgorzata i obrzuciła płomiennowłosą Annę niechętnym spojrzeniem. Czuła się nie w porządku, rozmawiając z obcą kobietą o Hildegard. Czuła się podwójnie nie w porządku, mówiąc o Hildegard "ona", chociaż ten sposób mówienia stał się niemalże normą. "A ona co? Wciąż tam u was siedzi? Ona nie wyjeżdża? Dostałam to od niej. Ona mówi, że po takim lecie można się tu spodziewać ciężkiej zimy. Już kto jak kto, ale ona dobrze to wie". Ona. Małgorzata już parę razy miała na końcu języka: - Ona nazywa się Hildegard Bauske. Hildegard Bauske. Hildegard Bauske - tym jednak, co ją powstrzymywało przed taką demonstracją, była obawa, że zachowa się głupio? niewdzięcznie? nielojalnie? "Musi być pani ciężko, kiedy ona tak siedzi i siedzi... Brrr, jak sobie tak o niej i o pani, o państwu, pomyślę, od razu mi się przypomina, co z nami wyrabiali, co zrobili z moim tatusiem, co z rodziną cioci Władzi, z panem Trzepiatowskim, co zrobili z całym światem, ze wszystkimi miastami, z dniem i z nocą, z naszym wczoraj i z naszym jutro, a niechże ich trafi jasny szlag, żeby już nikt nie musiał ich oglądać, a pani musi na nią codziennie patrzeć, dzień w dzień, dzień w dzień. Że też nie ma na to siły, nie ma sposobu, żeby ją wymazać, zapakować i odesłać tam, gdzie ich wszystkich miejsce - do niemieckiego piekła, na samo dno tego piekła, żeby tak ją zapakować jak paczkę i wio! Puścić z wiatrem - niech pędzi i nie odwraca się za siebie! O Boże, biedna, biedna pani Małgorzato, że też po tym wszystkim pani musi to jeszcze znosić!". Tak. W obliczu tego powszechnego, solidarnego współczucia zachowałaby się po prostu niewdzięcznie, próbując upomnieć się o imię dla Hildegard; o kawałek miejsca dla Hildegard, w którym ta mogłaby spokojnie czekać do jutra i do następnego jutra, i do jeszcze następnego jutra. Bo kiedy się tak czeka jak ona - Małgorzata wiedziała o tym bardzo dobrze - czas nie pełznie ku wieczności. Czas zatrzymuje się każdego wieczoru, każdej nocy w psim oczekiwaniu, że być może owo jutro, które nadejdzie wraz ze świtem, przyniesie odmianę. Przywróci to, co tak wyczekiwane i zaklinane. Czekanie Hildegard było tak wszechobecne, że Małgorzata nie mogła przed nim uciec i w końcu musiała czekać wraz z nią. Sama już nie wiedziała, czego naprawdę chce. Dlatego na to pytanie Anny odrzekła wówczas burkliwie i odpychająco. Anna zerknęła na nią niepewnie. Westchnęły obie. Na jakiś czas zapadło między nimi milczenie, ale potem procesja wynurzyła się zza załomu kościoła i zaczęły dzielić się spostrzeżeniami dotyczącymi jakichś mało ważnych szczegółów. Potem Anna swoim śpiewnym głosem opowiadała coś o Lali i jej wesoła paplanina sprawiła, że marynarka Stasia i Bezimienna Hildegard zeszły na plan dalszy. Za oknem, gdzie liście wirowały jak opętane ćmy, coś brzęknęło i Małgorzata drgnęła, sprowadzona tym dźwiękiem z powrotem do kuchni, do swojego życia, do dnia, który zaczął się o północy i o północy miał się zakończyć. Pospiesznie dopiła ostatnie małe łyki stygnącej herbaty i usiadła przy stole. Wydawało jej się, że jeszcze unosi się tu zapach ziół Hildegard, że słychać szelest jej spódnicy, że kiedy zamknie oczy i otworzy je, Hildegard pojawi się przy kuchennej płycie. Popatrzą na siebie i Hildegard, wzruszając swoim zwyczajem ramionami, powie: - Czy ja wiem, czy to jest duży wiatr? Jak byłam w ciąży z moim młodszym, to wtedy - o, pamiętam dobrze - wtedy to dopiero była wichura. Fala w porcie zatopiła kuter pana Loppe. Takiej wichury nikt nie pamiętał. Po dwóch dniach tu było istne pobojowisko! A teraz - westchnie lekceważąco - teraz to tylko wieje. Nic więcej. A Małgorzata w tym ostentacyjnym zlekceważeniu wichury odnalazłaby spokój i pewność, że nic się nie stanie. I mogłyby sobie dryfować przez odmęty sztormowe bez obaw i lęku, a jutro nadeszłoby jutro, czas rozlewałby się łagodnie i tak jak trzeba, zamiast tych wszystkich nieprzewidywalnych susów: krok w przód, trzy kroki w tył, dwa kroki w przód, dwa kroki wstecz. Czas stał się kapryśny parę tygodni po odjeździe Hildegard. Małgorzata nie mogła na to nic poradzić. Oto od samego rana dział się poniedziałek, cerowała skarpetkę Stasia i nagle, ni stąd, ni zowąd czas - miast biec utartą koleją rzeczy naprzód - ogłaszał "całą wstecz": Małgorzata odnajdywała potem samą siebie zatopioną we wspomnieniach sprzed miesiąca, dwóch, trzech... Albo więc siedziały z Hildegard w ogródku, albo szukały igły, która spadła ze stołu, albo gotowały coś w kuchni, albo szły obok siebie, albo przekomarzały się ze Stasiem, który zdecydowanie wolał ten stan rzeczy od wcześniejszej cichej wojny, a ewentualne kwestie lojalności, dręczące niekiedy jego matkę, mało go obchodziły. Do rzeczywistości przywoływał najczęściej Małgorzatę swąd przypalanych właśnie ziemniaków albo gderliwe nawoływania Franciszka: - Co się z tobą dzieje, kobieto? Śpisz na jawie, czy co? Wracała z innego czasu z coraz mniejszym poczuciem winy i coraz większą pewnością, że ubiła z życiem kiepski interes i coś zostało odebrane jej bezpowrotnie. - Wyobrażam sobie, jak musi się pani teraz cieszyć, że jesteście państwo sami? Wreszcie u siebie? - zagadnęła ją Anna parę dni po wyjeździe Hildegard, kiedy zaszła do Małgorzaty po mleko dla małej Lali. - No tak, pewnie. Cieszymy się. Naturalnie, że się cieszymy... - odpowiedziała Annie i osłupiała, ponieważ wydało jej się, że wyraźnie słyszy inny głos - też swój własny wprawdzie, ale o niebo potężniejszy - płynący gdzieś ze środka jej samej, z dołu brzucha, a jej osłupienie wywołała naznaczona lękiem niepewność, czy Anna też go słyszy. Głos Małgorzaty wyraźnie oddzielał słowo od słowa: - Nie. Wcale się nie cieszę. Brak mi jej. Brak mi jej głosu, jej obecności, widoku jej dłoni krojących cebulę - bo ja, Anno, przy cebuli strasznie płaczę, więc cebulę ona krajała - zręczności, z jaką sprawiała rybę, mówiąc mi, co po kolei trzeba robić. Brak mi ciszy, która ją otaczała. Brak mi jej wiedzy o każdym gwoździu wbitym w ściany tego domu, jej pewności, z którą zabierała się do robienia tego, co akurat było do zrobienia. Brak mi rozmowy z nią, tych wszystkich porozumiewawczych spojrzeń, które rzucałyśmy sobie ponad głową Franciszka. Brak mi tego zamętu we mnie samej, który powstał, kiedy przyznałam, że mogłabym w niej mieć przyjaciółkę, jakiej nigdy w moim życiu nie było. Nie cieszę się, bo kiedy odjechała, poczułam się opuszczona, chociaż nie umiem tego zrozumieć. Wcale się nie cieszę, bo nie jestem tu u siebie i nigdy nie będę. U siebie byłam przed wojną, tam gdzie urodził się mój Staś. Tu jestem tylko w domu opuszczonym przez nią. W obcym domu, rozumie pani, Anno? I dom, i ja - jesteśmy teraz jak dwie sieroty. Anna jednak usłyszała tylko to, co było przeznaczone dla jej uszu. Potrząsnęła rudą głową i niezrażona małomównością Małgorzaty, mówiła, gestykulując żywo: - Tak sobie myślę, że chwilami to musiało być dla was nie do zniesienia. W końcu to obcy człowiek i tyle czasu pod jednym dachem! Razem! Mój ty Boże, przecież to się ciągnęło prawie dwa lata! Wie pani, Małgorzato, podziwiam panią. To, że jednak potrafiła być pani dla niej uprzejma, no i w ogóle. W końcu to wróg, jakby nie patrzeć. Obojętnie - jaki to człowiek. Wróg to wróg! Biedna jest pani po prostu - użaliła się nad Małgorzatą - tyle czasu słyszeć, ciągle i ciągle, ten ich cholerny język! No i przecież nie można udawać wciąż, że nie wiadomo, o co chodzi. Czasami trzeba odpowiedzieć, jak się tak razem mieszka, prawda? Małgorzata przytaknęła machinalnie, wyławiając z monologu Anny, którego tak naprawdę wcale nie słuchała, bo czas znowu unosił ją ze sobą, intonację pytania. - No właśnie, pani Małgorzato. Ja mówię zawsze do mojego: słuchaj, pani Małgorzata i pan Franciszek to są święci ludzie. Raz, że w tym wielkim głodzie, w tej biedzie, jaką tu mieliśmy po przyjeździe, dzięki wam moja Lala żyje. Dwa, że nie każdy na waszym miejscu tyle czasu wytrzymałby we względnym spokoju pod jednym dachem. Bez awantur, bez wojny, pani Małgorzato - przerwała, aby zaczerpnąć tchu, ale Małgorzata machnęła ręką. - Co też pani opowiada, pani Anno. Ja i święta! Ja święta nie jestem. Ona... To ona była najbiedniejsza z nas wszystkich. My mamy siebie, ja mam syna i męża, a ona? - jak palec sama. Bez rodziny. Bez żadnych wiadomości. Siedziała tu jak mysz pod miotłą i czekała na jakiś znak. - Powiem pani, Anno, że czasami, na początku zwłaszcza, złość mnie na nią brała jak cholera za to, że w ogóle tu jest, że śmie być. No, ale potem człowiek się przyzwyczaja, a zresztą... - zamilkła na chwilę. Popatrzyła na Annę i spuściła wzrok. - Potem złość przechodzi i człowiek widzi to inaczej. Zupełnie inaczej. - Inaczej? Jak to inaczej? - Że to cały czas jej dom. I że dla niej to tak samo straszne, jak i dla nas. Albo i jeszcze gorsze. - Ale przecież to nie my wywołaliśmy tę wojnę, pani Małgorzato. - Ona też nie, Anno. I niech mi pani wierzy, nie było mi łatwo przyjąć to do wiadomości. Anna żachnęła się, ale nie odpowiedziała. Słuchając wiatru, który ani myślał zasnąć, Małgorzata uśmiechnęła się smętnie na wspomnienie tamtej rozmowy. Powiedziała wtedy Annie coś, czego nie usłyszał od niej nikt inny. I ta niespodziewana wiedza, którą obdarowała Annę, dała początek ich zażyłości. Zażyłość ta miała przerodzić się w ułomną zrazu przyjaźń, poczwarkę przyjaźni, jakiś jej przejściowy rodzaj, właściwie zapowiedź tego stanu, który później - z upływem mijających lat - miał przerodzić się w prawdziwe przywiązanie. Tamtego dnia poprzestały jednak na odsłonięciu jednej tylko z wielu zasłon, skrywających najrozmaitsze tajemnice, ledwie przyschnięte rany, które dopiero zaczynały się zabliźniać, i Małgorzata zaproponowała rudowłosej Annie, aby mówiły sobie po imieniu, na co tamta przystała z wielką ochotą. - Mamo - Staś wychylił głowę z pokoju - coraz mocniej wieje. Chce mi się pić i boli mnie głowa. Gdzie jest tata? - Tata? - Małgorzata, nagle sprowadzona na ziemię, mrugała oczyma, nie rozumiejąc w pierwszej chwili, o co chodzi synowi. - Aa, tata... no właśnie, gdzie się podziewa ten ojciec? Poczekaj, założę coś i pójdę zobaczyć. A ty czemu właściwie nie szykujesz się do spania, co? Założyła płaszcz, omotała głowę szalem i uchyliła drzwi. Wiatr przemknął dziko obok niej, targając połami płaszcza. Chciała zawołać męża, ale wołanie zgasło jej w gardle. Zakrztusiła się, mając wrażenie, że wichura wypełnia ją całą. Wreszcie wydostała się z pułapki domu. Wokół wszystko zawodziło, huczało, skowytało żałośnie. - Franciszek! - krzyknęła ochryple. - Gdzie ty jesteś?! Prawie tuż obok niej rąbnęła o ziemię zerwana z dachu dachówka. Jezu Chryste, mogło mnie zabić - pomyślała trwożnie - gdzie jest Franciszek? Rozglądała się wokół, chroniąc dłonią czoło. Chmury pędzone nawałnicą przewalały się nieomal nad jej głową. Na krótką chwilę spomiędzy tej czarnej czeluści wychynął wyszczerbiony księżyc i zalał wszystko zimnym światłem. I wtedy dostrzegła męża. Franciszek siedział na dachu altanki, chociaż może raczej należałoby powiedzieć, że siedział tam wielki ptak przypominający trochę Franciszka. U ramion łopotały mu skrzydła kurtki. Przekrzykując wiatr, Franciszek śpiewał. Do uszu Małgorzaty dobiegały zaledwie strzępy, odpryski słów i melodii, porozbijane jak ta nieszczęsna dachówka u jej stóp. - Co ty wyprawiasz?! Złaź stamtąd! - wrzasnęła co sił w płucach. Dostrzegł ją wreszcie. - Trzymam dach - odkrzyknął dumnie - żeby wichura nie zerwała! Małgorzata nie od razu zrozumiała. Parę dni temu mąż zmieniał dach na altance. Stary był zupełnie spróchniały, ten nowy zaś Franciszek z pomocnikiem piekarza zamocowali prowizorycznie, chcąc owego dnia zdążyć przed ulewą. Teraz okazało się, że niespodziewana nawałnica zagroziła poważnie konstrukcji, więc oto Franciszek bohatersko próbował ocalić ją własnym ciałem przed ostateczną zagładą. - Zawieje cię! Rozchorujesz się! - przekrzykiwała wycie Małgorzata. - Weź chociaż mój szal na głowę. Odwinęła z głowy chroniącą ją tkaninę. Wiatr rozpostarł szal jak żagiel. Franciszkowi udało się pochwycić miotany podmuchami brzeg materiału i po kilku nieudanych próbach okręcił szal wokół głowy. Małgorzata parsknęła śmiechem. Z tym zawojem na głowie Franciszek i altanka przemienili się w obłąkaną parę, którą widziała kiedyś na jakiejś rycinie: zamorski podróżnik przemierzający siekany wichurą świat na latającym dywanie - oto, co z jej mężem uczyniła nawałnica. Zniknął wielki ptak. Dach altanki, trzeszcząc i skrzypiąc, z dygotem podrywał się do lotu. Teraz odfrunie jak dwa i dwa to cztery - pomyślała i w tej samej chwili dobiegł ją przyciszony śmiech Hildegard, radosny chichot, stłumiony wprawdzie, ale brzmiący znajomo. Przyjazny i ciepły. - Uważaj, żeby cię nie zerwało - krzyknęła do Franciszka. A potem dodała, nie dbając, czyjej słowa dosięgną męża: - Wyobraź sobie tylko, jak ona by się śmiała, widząc cię tu, na dachu. Na altance! W taką wichurę! Śmiejąc się jeszcze, wróciła do domu. - A tata? - spytał chłopiec. - Ojciec siedzi na latającym dywanie. Pamiętasz tę bajkę? Babcia opowiadała ci ją, kiedy byłeś mały. - No - przytaknął Staś - pamiętam. Ale gdzie jest tatuś? - Trzyma dach altanki. Boi się, że wiatr mógłby go zerwać. Śpij już, synku. Nocą wiatr ucichł. Franciszek pokrzepiony zwycięstwem odniesionym nad rozszalałym żywiołem cicho wślizgnął się do domu. Jutro zamocuję ten dach, jak należy - pomyślał i zapadł w sen. Śnił, że ścigają go jeźdźcy o zakrytych twarzach, a on umyka przed nimi, kuląc się na szalu Małgorzaty, który wzbija się w niebo jak latający dywan. Metalowa skrzynka Dzień, który wstał po tej sztormowej nocy, zalał Miasto drżącym, złotoróżowym światłem. Wprawdzie zniszczeń było sporo, jednak nie były one na tyle wielkie, aby skomplikować mieszkańcom życie na dłużej. Franciszek wykończył dach na altance, na domu zamocował obluzowane dachówki. Wszędzie zbierano strącone i połamane gałęzie, tarasujące ulice i chodniki. Po jakimś czasie pamięć wymazała z głowy Małgorzaty wspomnienie latających dywanów. Po tej wichurze przychodziły następne, podczas których Miasto kuliło się znów w przestrachu, przywierało do ziemi na podobieństwo drapieżnego ptaka wczepionego pazurami w swą zdobycz. Małgorzata jednak przestała obawiać się wiatru, ba, przestała go nawet dostrzegać. Kilka kolejnych lat upłynęło jej jak we śnie. Jesienie ustępowały miejsca zimom. Zimy czmychały przed wiosennym ciepłem. Życie płynęło normalnie - szerokim, bezpiecznym korytem. Nie przydarzały się rzeczy straszne, ani też niezwykłe - to, co ją spotykało, było zwyczajne i letnie. Tylko Staś przemienił się w jakiś nadzwyczajny sposób w Stacha: wysokiego, porywczego młodzieńca, wykłócającego się ze wszystkimi dokoła. Z samą Małgorzatą czas też wyprawiał swoje zwykłe sztuczki, żonglując jej osobą, tak jak mu się podobało: jakby była cyrkową piłeczką, a nie coraz bardziej korpulentną, zniecierpliwioną kobietą, która powoli zanurzała się w wieku średnim. Jej twarzy nie pobruździły wprawdzie zmarszczki, skóra ciasno opinała zaokrąglające się policzki i drugi podbródek, jednak piękne niegdyś oczy nieuchronnie traciły blask, jakim onegdaj zaczarowały Franciszka. Małgorzata starzała się. I dziwiło ją to niepomiernie. Kiedy spoglądała w lustro, nie odnajdywała w nim siebie takiej, jaką pamiętała. Czasem nachodziła ją myśl, że ktoś zamienia jej twarz po to, by bawić się potem jej zmieszaniem w chwili, gdy zastygała przed swym odbiciem, aby ciemną kredką poprawić kształt brwi przed wyjściem z domu. Oddech Małgorzaty stawał się wyraźnie krótszy, a popołudniowe drzemki wpisały się w codzienny rytuał. Starzeję się - myślała ze zdumieniem. - Boże. Ja. Się. Starzeję. Powtarzała to sobie wyraźnie, na głos, kiedy była sama, starannie oddzielając słowa. Nie mogła w to uwierzyć. Którejś marcowej nocy zmarł ojciec Małgorzaty. Ta śmierć, choć nieuchronna, bo zwiastowana od lat coraz dokuczliwszymi atakami kaszlu, ostatecznie pozbawiła ją złudzeń. Zrozumiała, że jest śmiertelna. Po śmierci ojca zaczęła gorzej sypiać. Znów przewracała się w łóżku, wstając co chwilę, by otworzyć okno, zamknąć okno, napić się wody, pójść do toalety, sprawdzić, która jest godzina, znów otworzyć okno, potem je zamknąć. Całą tę marszrutę wypełniały odgłosy: szuranie pantofli, niedbałe trzaśnięcie drzwiami, głośniejsze niż zwykle odstawienie czajnika na zimną płytę kuchennego pieca, rumor przy okiennych manipulacjach - a wszystko to przy akompaniamencie westchnień, gniewnych pomruków, pełnych urazy stwierdzeń, kierowanych w stronę śpiącego Franciszka, "No tak, ty oczywiście śpisz sobie...". Franciszek tymczasem spał mocnym snem. Małgorzata nie wiedziała, że jej nocne demonstracje już nigdy nie osiągną celu. Nie miała pojęcia, że Franciszek przez opatrzność obdarowany został nowym orężem - kamiennym snem - po to, aby mógł wymościć sobie pośród głuchej nocy bezpieczne schronienie, gdzie nikt i nic - nawet ona - nie zdoła go pochwycić. Nie zburzy tej wieży spokoju, w którą co noc dawał nura. Kiedy wreszcie Małgorzata zasypiała, najczęściej śniła jej się Hildegard. Obie były dużo młodsze i mniej zmęczone. W tej sennej krainie wskazówki zegara stanęły dla nich na zawsze. W snach Małgorzata prowadziła coś na kształt podwójnego życia. Wprawdzie i tam zajmowała się domem, ale zawsze towarzyszyła jej Hildegard. Wybierały się razem do Miasta na zakupy, gotowały obiad, czekały z obiadem na Franciszka i Stasia, rozsiadały się na leżakach, z kawą parującą na małym stoliczku, oglądały zdjęcia i paplały beztrosko - jak to się zdarza młodym dziewczętom - ponieważ sen pozbawiał je niegdysiejszego dystansu. Śniącej Małgorzacie było ciepło i zacisznie, o ile tak może być w snach. Któregoś razu przyśniło jej się, że Hildegard prowadzi ją na strych, gdzie odsuwa maskującą tajemny schowek deskę i pokazuje niedużą metalową skrzynkę, przemyślnie ukrytą przed wścibskim wzrokiem. - Co to jest, Hildegard? - spytała zaskoczona. - Ach, takie tam... zdjęcia... moje i Fritza, i chłopców. Boję się, żeby nie zbutwiały. Wiesz, wilgoć może się tu dostać do środka. Małgorzata zajrzała jej przez ramię, ale Hildegard postąpiła krok w przód i rozpłynęła się. Nie pamiętała tego snu po przebudzeniu. Przypomniał jej się niespodziewanie w czasie kolacji, chyba za sprawą Stacha, który opowiadał coś ojcu o nowym rowerze syna fotografa. Małgorzata zerwała się od stołu i pomknęła na górę, na strych, nie troszcząc się o przewróconą na stole szklankę. Skrzynkę znalazła dokładnie w tym samym miejscu, które wskazała jej Hildegard. Zniosła ją ostrożnie na dół i postawiła za biurkiem, w suchym miejscu. Minęło kilkanaście lat, zanim Małgorzata zajrzała do środka, zakazała też stanowczo komukolwiek zbliżać się do metalowej, odrapanej skrzynki. - Ale też mamusia robi ceregiele - gderał Stach, zżerany przez ciekawość. - A może tam jest coś cennego? Może lepiej sprawdzić? - Nie - odpowiadała Małgorzata. - Dlaczego? - To nie nasze. - A czyje? - Nie twoja sprawa. - To po co mama to ruszała? - Nie twój interes. A na strychu mogło zapleśnieć. Stach prychał lekceważąco. Niezrozumiały upór matki drażnił go, ale skrzynki nie otworzył. Wciąż jeszcze bał się wkroczyć na wojenną ścieżkę z Małgorzatą, wciąż nie dorósł do wypowiedzenia jej posłuszeństwa. Stach wyrósł na mężczyznę o wybuchowym, kapryśnym charakterze. Utarczki z synem męczyły Małgorzatę coraz bardziej. Franciszek już dawno zdezerterował z pola walki, przenosząc swoje ubogie królestwo do drewutni. Tam, wśród pordzewiałych gwoździ, lśniących siekier, porąbanych pniaków, odnajdywał ciszę i spokój, koił nerwy skołatane po gwałtownych wybuchach, których niemym świadkiem była kuchnia. - Mówię ci, będzie tak, jak ja mówię! - pokrzykiwała na dorosłego syna Małgorzata. - Nie sprzeciwiaj mi się! Ja tu rządzę! Stach wrzeszczał teraz nie ciszej od matki. Ich spięcia były gwałtowne, nagłe i - jak kłótnie kochanków - wygasały równie szybko, jak szybko zdołały zapłonąć. Któregoś dnia Stach zapytał matkę, czy może przyprowadzić na obiad dziewczynę. Małgorzata pytająco uniosła cienkie nitki brwi, a Stach, nadspodziewanie speszony i zawstydzony, wyjaśnił: - No, chciałbym, żeby mamusia ją poznała. Tak w Domu pojawiła się Matylda. Ze sposobu, w jaki jej syn patrzył na cichą, spokojną Matyldę, Małgorzata wywnioskowała, że nieodwołalnie zostanie teściową. Myśli Franciszka Cicha Matylda została żoną Stacha pewnego zimnego, majowego dnia, bardziej przypominającego mroźne lutowe przedpołudnie niż środek wiosny. Do kościoła odprowadzał młodą parę lodowaty wiatr, blade słońce i wyszczerbiony sierp księżyca. Właściwie bardziej krzywy uśmiech niż księżyc. - Małgorzata - szeptała Emilia - czy ty widzisz ten księżyc? To nie jest najlepszy czas na ślub. Księżyca ubywa. Czy oni muszą akurat w taką porę się żenić? - pytała dramatycznie. W kościele Małgorzata przygryzała wargi i łykała słone łzy, a jej matka fukała: - No co też ty wyprawiasz! Przecież widzisz, że to dobra dziewczyna. Powinnaś się cieszyć, że nie stoi przed ołtarzem z którąś z tych lal - gniewnie dziobała palcem powietrze, wskazując tym ruchem nie wiedzieć kogo. Małgorzata jednak nie miała ochoty się cieszyć. Przez łzy widziała sylwetkę swojego ukochanego jedynaka - rozmazaną teraz i nieostrą, zastygłą na klęczniku, ramię w ramię z Matyldą. Czarny kleks garnituru obok jasno-herbacianej plamy kostiumu Matyldy. - Czyj ty jesteś najbardziej, moje słodkie kochanie? Mój syneczku? - Mamusi. Właściwie nie mogła cichej Matyldzie niczego zarzucić. Grzeczna i spokojna, ochoczo podrywała się od stołu po skończonym posiłku, aby zebrać naczynia. Po obiedzie, na który po raz pierwszy przyprowadził ją Stach, podziękowała, wstała i nawet nie pytając, czy pomóc, zabrała się za sprzątanie ze stołu. Zdenerwowana Małgorzata musiała przyznać sama przed sobą, że ruchy dziewczyny są szybkie i zręczne. Matka Małgorzaty popatrzyła wówczas na gościa z aprobatą i później, kiedy już zostały same - Stach wyszedł odprowadzić Matyldę na pociąg - powiedziała: - To dobra dziewczyna, moja Małgorzato. Oby została twoją synową. - A czy tu ktoś w ogóle zamierza już się żenić? - żachnęła się Małgorzata. - Dobra to może ona i jest, ale nie mogła chyba mama nie zauważyć, że jest bardzo mizerna. Jakaś taka cicha i zabiedzona. - Głośnej wam tu przecież nie trzeba - zauważyła jej matka. - Głośnych u was dosyć. A co Franciszek myśli? Poznać myśli Franciszka - o! to nie było łatwe. Franciszek przywiązywał się do swych myśli. Nie zwykł ich porzucać, kiedy nie były jeszcze pomyślane do końca. Kiedy Franciszek dumał nad czymś, lub też kiedy jakaś sprawa wymagała rozwiązania czy choćby zajęcia stanowiska, to niemal nigdy w żadnej sprawie nie udawało mu się podjąć decyzję. Franciszek bowiem, ważąc wszystkie "za" i "przeciw", dumając nad zagadnieniem, które komu innemu mogłoby się wydać dziecinnie proste, niewarte aż takich nakładów czasu i uwagi, zmieniał się w uosobienie skrupulatności. Każdy argument zdawał się posiadać dlań równą wagę, tożsame znaczenie. Żaden - nawet przez krótką chwilę - nie sprawiał wrażenia mniej istotnego od innych. Wszystkie z równą intensywnością i takąż samą mocą objawiały się Franciszkowi, domagając się odeń poświęcenia im skupionej, należytej uwagi. Wszak tego Franciszek nie mógł im odmówić. Żaden z owych argumentów nie zasługiwał na to, aby - choć przez moment - potraktować go lekceważąco. Zlekceważenie mogłoby okazać się zgubne dla ostatecznego efektu. Oto dlaczego myślenie Franciszka było procesem długotrwałym, skomplikowanym i nieledwie pracochłonnym. Wynik zaś, gdy się wreszcie pojawiał, wcale nie musiał być przesądzony raz na zawsze. Pomimo wydania ostatecznego werdyktu, czujny umysł Franciszka co jakiś czas dokonywał kontrolnej selekcji odrzucanych uprzednio przesłanek, hipotez, wstępnych wniosków - przyglądał się im badawczo, ustawiał ponownie w centrum swej dociekliwości, gotów w każdej chwili przyznać się do błędu i zmienić w takim mozole wypracowane zdanie. Nie mogło być zatem dla Franciszka większej tortury aniżeli brutalne wtargnięcie w ten rozbudowany proces, przerwanie jego kruchej i misternej konstrukcji. A takim właśnie wtargnięciem było postawienie mu tego przerażającego pytania: "co myśli?". Pytanie to zresztą Franciszek przeczuwał zawsze, ilekroć tylko miało się pojawić. Odgadywał je, zanim jeszcze przyoblekło się w słyszalną postać. Starczało więc samo przeczucie, że ono niechybnie zostanie zadane, aby tętno Franciszka - zazwyczaj wolne i senne jak u żółwia - zaczynało raptownie przyspieszać. Aby jedno uderzenie serca już ustępowało miejsca kolejnemu, oddech stawał się krótszy, a sam Franciszek odczuwał przemożną i nieodpartą potrzebę wzdychania. Pytanie to odbierał jako bezwzględny gwałt zadany jego niezależności, jako próbę wydarcia zeń czegoś, co jest dopiero zalążkiem, co dopiero zacznie się stawać, a on sam będzie niemym świadkiem cudu: wykluwania się prawdy, której wagi wcale nie umniejszał fakt, że prawda ta objawiała się tylko na jego własny, Franciszkowy użytek, nie zaś na użytek świata. Owo żonglowanie myślami tak naprawdę było ulubionym zajęciem Franciszka, nawet więcej niż zajęciem: było jego cichą miłością. Pozostawał głęboko wdzięczny światu za jego różnorodność i nieokreśloność. Z radością witał wszelkie odmiany i niespodzianki, jakie przynosiło ze sobą życie; widział w nich zapowiedź i obietnicę nieskończonej liczby znaków zapytania, nad którymi przyjdzie mu ślęczeć, które będą wymagały odpowiedzi, uszeregowania pod względem ważności, znaczenia, możliwych konsekwencji. Pojawienie się cichej Matyldy na obiedzie niewątpliwie było i odmianą, i czymś dużo ważniejszym - obietnicą dalszych, mniej lub bardziej prawdopodobnych zmian. W miarę jak z talerza Franciszka ubywało pachnącego rosołu, on sam - odgrodzony od pozostałych stołowników gęstą zasłoną skupienia - dookreślał pole swych przyszłych dociekań. Tym, co poczęło go nurtować w związku z obecnością przy stole tej młodej kobiety, było pytanie o możliwe następstwa tej wizyty. Cokolwiek się zdarzy, nie pozostaje bez wpływu na to, co dzieje się dookoła - snuł rozważania Franciszek. - Kamień wrzucony do wody sprawi, że na powierzchni ukażą się kręgi, które, rozbiegając się koliście na wodzie, wpłyną na bieg zdarzeń. Mogą zatopić mały liść kołyszący się na wodzie, na zawsze unicestwiając żyłkowaty rysunek na jego blaszce, który nigdy nikogo już nie zachwyci. Mogą sprawić, że dryfujący patyk dobije na mieliznę i osiądzie na brzegu. To nic, że zmiany te nie są może wielkie - dumał Franciszek - ważne, że są proporcjonalne. Ich efekty mogą się poza tym sumować w duże zmiany: i tak patyk wyrzucony na brzeg może komuś posłużyć do zmajstrowania prymitywnego wędziska, za pomocą którego majsterkowicz złowi rybę. Rybia ość utkwi niefortunnemu rybakowi w gardle podczas wieczornego posiłku i... I wszystko może się zdarzyć - rozmyślał dalej - nagły zgon amatora własnoręcznie łowionych ryb może komuś innemu ocalić życie, albo też - gdyby zdarzyło się i tak, że ów nieszczęśnik był kochany przez kogoś nad życie - może za sobą pociągnąć jeszcze jedną śmierć. Bywa, że w czyjeś narodziny wpisana jest zagłada tysięcy - Z drugiej strony, któż może wiedzieć, ile to razy śmierć w kołysce stawała się aktem łaski dla dziesiątek innych - kiwał głową w zamyśleniu. Cóż może stać się z ich życiem z chwilą wkroczenia w nie tej kobiety? Czy jej cichy głos, gasnący niemal w porównaniu z dźwięcznym i mocnym altem jego żony, zdoła być w ich domu słyszalny? Franciszek zerkał spod oka na spokojną Matyldę, po czym na powrót zatapiał wzrok w talerzu, pozwalając myślom tylko pozornie błądzić. Ponieważ pierwszym wrażeniem, jakie odniósł, ujrzawszy Matyldę, było przekonanie, że jest ona pozbawiona zła, zastanawiał się, co to ma oznaczać. Jego myśli jak ptaki zbiegły się wokół tego jasnego okruchu dobra, który dostrzegł w dziewczynie, i oglądały go z różnych stron - Przyglądały się nieporadnej delikatności, z jaką - kiedy wreszcie usiedli do stołu - palce dziewczyny pogłaskały piękny, koronkowy obrus, wyjęty przez Małgorzatę specjalnie na tę okazję. Ten gest cichej Matyldy rozczulił Franciszka. Wydawać by się mogło, że traktuje ona przedmioty na podobieństwo istot żyjących: oswaja je, uspokaja, próbuje pokazać im, że je dostrzega i podziwia. Czujne myśli Franciszka przez następnych czternaście lat miały wynajdywać coraz to nowe dowody na istnienie tej tajemniczej symbiozy Matyldy i koronkowych obrusów. Matyldy i talerzyków z różanym wzorkiem. Matyldy i zagubionych kluczy, które po odnalezieniu należy najpierw przetrzeć i pogłaskać pieszczotliwie. Tak aby poczuły, że już nie są zgubione. Że wciąż są dla kogoś ważne. Myśli Franciszka w czasie tej wizyty zapamiętały też mocny uścisk dłoni Matyldy, zupełnie niepasujący do tak kruchej istoty, i cichutki szmer jej głosu, i jasne spojrzenie, którym patrzała pewnie, nie chowając oczu przed obcesowo indagującą ją Małgorzatą. Począwszy od tego pierwszego obiadu, przez kolejne czternaście lat Franciszek sam przed sobą drobiazgowo i starannie opisywał Matyldę. Stał się jej wiernym i pieczołowitym kronikarzem. Tworzył ją z drobnych okruchów, których wypatrywał przez lata i które łowił triumfalnie, aby je potem cierpliwie nizać jedne obok drugich. Jak grudki bursztynu. W efekcie stworzył Matyldę, jakiej nie znał nikt inny poza nim i Bogiem, ponieważ nikt inny nie patrzył na nią tak dociekliwie. Nie patrzył, żeby zobaczyć. Istnienia takiej Matyldy nie przeczuwała nawet ona sama: kruchej jak filiżanka, ale i twardej na podobieństwo skały, czułej, ale też, gdy trzeba, mocnej i nieugiętej. Tajemnica takiego tworzenia leży w miłości. Franciszek pokochał Matyldę od pierwszego spojrzenia, ale nie było to uczucie mężczyzny do kobiety, które więcej zakrywa, aniżeli czyni widocznym. Ojciec Stacha pokochał swą przyszłą synową miłością absolutnie bezinteresowną, opromienioną blaskiem wdzięczności tak wielkiej, jaką jest w stanie odczuwać jedna istota ludzka wobec drugiej - za sam fakt jej obecności. Pokochał ją, sam o tym nie wiedząc, w taki sam sposób, w jaki Małgorzata kochała Hildegard. Przez następnych czternaście lat najbardziej zdumiewające dla Franciszka było nabieranie pewności, że myśląc o Matyldzie, myśli o sobie samym, jakkolwiek pokrętne i dziwaczne mogłoby się to wydawać. Wszystko sprowadzało się właściwie do jednego, do jednej prostej prawdy: to w Matyldzie, a nie w kimś innym - we własnej żonie chociażby, czy też w osobie jedynego syna - dane było ujrzeć Franciszkowi realizację boskiego zamysłu z szóstego dnia tworzenia. Tak jakby Matylda była po prostu lustrem, które Bóg ustawił przed Franciszkiem, aby ten mógł patrzeć na siebie. Oczywistość tego docierała do Franciszka stopniowo i pomału, bowiem odkrywanie tego, co naprawdę ważne, wymaga czasu i cierpliwości. - Pytam, co Franciszek myśli - powtórzyła matka Małgorzaty, patrząc na zięcia pobłażliwie - co Franciszek myśli o tej dziewczynie? Podoba się Franciszkowi czy nie? Franciszek westchnął. Mrugając powiekami, próbował podjąć decyzję, jaką część prawdy przedstawić mógłby żonie i świekrze. Małgorzata jednak machnęła niecierpliwie ręką: - I po co mama go pyta? On przecież nawet nie zauważył, że mieliśmy gościa na obiedzie. - Ja... - bąknął niepewnie Franciszek. - Czyja wiem? A co tu myśleć po jednym obiedzie? Musiałaby mnie mama zapytać za parę lat, jakby się tych obiadów trochę uzbierało. Dopiero pod koniec swoich dni Franciszek dowiedział się, co myśli o Matyldzie. Dzięki niej odkrył największą prawdę swego życia: zrozumiał, że ci wszyscy, obok których żył, byli listem pisanym doń przez Boga. Każdy, kogo los stawia nam na drodze, jest wersem tego listu, Matylda zaś była wieloma linijkami i dlatego udało mu się dostrzec to, co oczywiste. Córki Matyldy Przez pierwszy rok, jaki upłynął od ślubu Stacha i Matyldy, mieszkali w Domu we czwórkę: Stach z Matyldą na górze, a Małgorzata i Franciszek na dole. Kiedy Stach wychodził do pracy, cicha Matylda przycichała jeszcze bardziej, wiodąc - w godzinach, kiedy jej młody małżonek był poza domem - cichy żywot myszki gnieżdżącej się na piętrze i sposobiącej się do wydania na świat pierworodnej córki. Drobna dziewczynka o pomarszczonej buzi urodziła się deszczowego wieczoru. - Dziewczynka! - oznajmiła położna. - Cieszy się pani? - Tak - wyszeptała Matylda. - Pewnie, że trzeba się cieszyć. Teraz się rodzą same dziewuszki. Przynajmniej nie będzie wojny. Nowo narodzona córka Matyldy wrzasnęła donośnie, otworzyła zaciśnięte powieki i powiodła uważnym spojrzeniem po klitce porodówki. - Ależ to małe patrzy! - zdumiała się położna. - Jakby już coś rozumiało. Widzi pani? - Widzę - przytaknęła słabo Matylda i westchnęła. Jej dziecko gapiło się na nią szeroko otwartymi, niebieskimi oczkami. Do maleńkich uszu docierał monotonny stukot kropel deszczu odbijających się od parapetu jak tysiące mikroskopijnych piłeczek. Kap-kap, kap-kap, kap-kap. Zamiast wszechobecnego dotychczas odgłosu bicia matczynego serca. Małgorzata obejrzała wnuczkę z gardłem zasznurowanym wzruszeniem, pełna zachłannej, głodnej miłości na widok ciemnych włosków, filigranowych paluszków, drobnej, ziewającej buzi. Kiedy Matylda z małą wróciły do Domu, Małgorzata wzięła od synowej becik z dzieckiem i w milczeniu obeszła z wnuczką w ramionach wszystkie pokoje. Tak jakby chciała dokonać jakiejś niezrozumiałej dla innych prezentacji. Była pewna, że Hildegard - gdyby widziała ją teraz - uśmiechnęłaby się na widok dziecka i pogłaskała małą główkę. I powiedziałaby dokładnie to, co należałoby powiedzieć: że dziecko jest piękne i zdrowe, że na pewno będzie się dobrze chować, że to szczęście mieć znów w domu taką kruszynę. I że nie ma Małgorzacie za złe, że ona jest tu teraz zamiast niej, Hildegard. A Małgorzata czułaby, że te słowa płyną z głębi serca i są prawdziwe, bo przecież w obecności takiego bezbronnego maleństwa kłamstwa nie przechodzą ludziom przez usta. Więc taka deklaracja - absolutnie wiarygodna - natchnęłaby ją spokojem i przekonaniem, że Dom przyjmie córkę Stacha i otoczy ją opieką. Małgorzata była przekonana, że tak się właśnie stanie. Po roku przyszła na świat druga dziewczynka, a po kolejnych dwóch latach - trzecia. Dzieci wpadały w nadstawione dłonie położnej, która za każdym razem mówiła to samo - jakby sam fakt urodzenia dziecka wymagał wypowiedzenia koniecznego zaklęcia: - Dziewczynka! Cieszy się pani? Trzeba się cieszyć. Przynajmniej nie będzie wojny, kiedy się rodzą same dziewuszki. Matylda wzdychała. Trzy małe dziewczynki podbiły serca Franciszka i Małgorzaty. I to nawet bardziej od serc własnych rodziców. Ta pierwsza - deszczowa, bo kiedy padał deszcz, przestawała dokazywać. Dostawiała sobie krzesło do okna i przyglądała się kroplom spływającym po szybie. I nie przeszkadzało jej chodzenie po dworze w słotną pogodę. I łapanie deszczu w otwarte usta. I wymyślanie bajek o Deszczowych Ludziach, które potem, w nocy, szeptem opowiadała przestraszonym siostrom, grożąc im: - Jak nie wypijecie jutro mojego mleka przy śniadaniu, to Deszczowa Królowa umrze! I to będzie wasza wina! Ta druga, która bała się wszystkiego w taki sam sposób, w jaki czterdzieści lat wcześniej bał się mały Johann. I - tak jak Johanna - budził ją w nocy każdy hałas, każde głośniejsze stuknięcie, na co reagowała rozpaczliwym przyzywaniem matki. Ta trzecia, której wiecznie poobijane kolana i gwałtowne, prędkie ruchy kazały Małgorzacie umierać z niepokoju, że wnuczka w końcu zrobi sobie coś złego. Wpadnie na coś, pędząc na złamanie karku. Złamie rękę. Rozbije głowę. Znów wpakuje sobie do nosa ziarenko fasoli, tak jak zeszłego roku, i trzeba będzie prowadzić ją do lekarza. Trzy małe dziewczynki, których pogodna obecność sprawi, że Dom nie pozwoli wyrządzić im krzywdy. Uzna je za swoje, bo przecież - póki co - nie będzie żadnego innego domu, który mógłby się o nie upomnieć. Suchary Jesienią Małgorzata z Franciszkiem zazwyczaj wyjeżdżali do sanatorium. W tych podróżach Franciszek był jedynym i niestrudzonym słuchaczem komentarzy Małgorzaty. Gwoli ścisłości należy jednak dodać, że był słuchaczem nieuważnym. Właściwie nie tyle nawet słuchał, ile pozwalał bez przeszkód płynąć tej nieprzerwanej rzece zdziwień, zachwytów, czasem utyskiwań. Tych wszystkich "no popatrz, popatrz". On sam nigdy nie podzielał i nie rozumiał zachwytu Małgorzaty dla widoków uciekających za oknem pociągu, dla mijanych miejsc, dla drzew i lasów, które gdzie indziej wydawały się większe, okazalsze, bardziej zielone. Dla kwiatów na rabatkach przed umykającymi domami: że takie kolorowe, i duże, i małe. Dla bocianów brodzących na łąkach - jeśli z jakiegoś powodu podróżować im przyszło wiosną - że takie bocianie. Dla wszystkiego, co tylko przyciągnęło jej wzrok. Małgorzata dzieliła się z Franciszkiem tymi zachwytami bardziej z własnej potrzeby niż jego, a on zazwyczaj kiwał tylko głową i odpowiadał niezmiennie: - Tak, tak, no tak. - Zobacz to gospodarstwo, tam, o tam... Takie jak Pawłów kiedyś. Podobne. Ładna ta krowa, widzisz, ta czarna, z dużą plamą na głowie. Wygląda jak w chustce, widziałeś? - Tak, tak, no tak - odpowiadał Franciszek. - Boże mój, jakiż tu rzepak! Widzisz? Jakby złoto rosło. U nas nie zobaczysz takiego. Taki jak ten nie urośnie, za zimne wiatry od morza. Ale ten jest piękny, patrz. - Tak, tak, no tak. - A cóż to za rzeka? Ale popatrz, wieś blisko niej... Jakby była powódź, to och! strach pomyśleć, może podejść pod same domy. Podtopi to wszystko jak dwa i dwa to cztery. Popatrz... Ładne te zakola... pięknie musi być wiosną... te łąki... Zobacz, jaki dziwny kościół, ta wieża jakaś taka kopulasta. Patrzyłeś? Widziałam podobne w Westfalii. - Tak, tak - odpowiadał Franciszek. To ciche Franciszkowe "tak, tak" stukało im w podróży jak koła pociągu. Gasło i zapalało się na powrót jak niedokładne echo słów Małgorzaty, jak powidoki mijanych obrazów. Czasami Franciszek przysypiał, ale Małgorzacie nie przeszkadzało to w jej Dziele Wielkiego Objaśniania. Snuła swój monolog nawet wtedy, kiedy z otwartych ust męża z cichym świstem wydobywało się tylko pochrapywanie. Gdy głośniejsza uwaga Małgorzaty budziła go na moment, trzepotał spłoszonymi powiekami i znad granicy snu pytał: - Tak? Tak, tak... - dopowiadał. Podróże z Franciszkiem były prawie takie, jak podróże bez niego. To Małgorzata dowiadywała się u znudzonych kasjerek o godzinę odjazdu, to ona kupowała bilety, to ona nękała konduktorów pytaniami o spóźnienie pociągu. Franciszek wnosił bagaże, stawiał bagaże, kierując się instrukcjami Małgorzaty: "Ta torba najpierw, ta na górę, nie ta, tamta, tamtą przestaw". Zestawiał bagaże: "Zdejmij wpierw tę dużą walizkę, o, a torbę zestaw i połóż koło mnie". Nosił bagaże. Nieobecność Franciszka dopadła Małgorzatę w chwili, kiedy najmniej się tego spodziewała. Kiedy pogodziła się z upływającym czasem, ze swoim życiem, z miejscem, w którym przyszło jej być. Franciszek opuścił życie cicho i dyskretnie. Chorobę, która toczyła jego ciało ostatnie parę miesięcy przed śmiercią, ukrywał przed wszystkimi tak długo, jak tylko było to możliwe. Tłumaczył się przed Małgorzatą najpierw wiosennym zmęczeniem, potem brakiem apetytu spowodowanym falą upałów, próbując tymi wyjaśnieniami rozwiać jej niepokój. Na długie godziny znikał w swoim królestwie w drewutni, gdzie najczęściej siedział zgarbiony, z wpółprzymkniętymi oczyma, starając się nie myśleć ani o bólu, który pojawiał się nagle i bez uprzedzenia, ani o tym, że oto kończy życie tak, jak jego matka: przyciskając dłoń do żołądka, zamienianego przez raka w ohydny, lśniący, malinowy kalafior. Drzemał i rozmyślał. Rozmyślał i drzemał. Na zmianę. Myślał o swoich trzech wnuczkach, które od paru lat nie mieszkały już razem z nimi: Stach z Matyldą i dziećmi przeprowadzili się do własnego mieszkania; o swoim bracie, który został kowalem i kilkoma uderzeniami młotem potrafił przemienić metalowy pręt w wijącą się roślinę; o strudze, która płynęła za domem jego dzieciństwa. Kąpali się w niej od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Woda tam była lodowata, zatykająca dech w piersiach. Zimą zamarzała razem z bąbelkami powietrza, które - jak białe kuleczki - tkwiły uwięzione wpół drogi między piaszczystym dnem a powierzchnią. Pozwalał wybiegać pamięci coraz dalej wstecz, próbując obłaskawiać rozlewający się po całym ciele ból wspomnieniem tego, co - jak mu się kiedyś wydawało - zapomniał był na dobre. Wymazał. Zagubił gdzieś po drodze. Teraz jednak odgrzebywał minione na powrót, otrzepywał z kurzu zapomnienia i pojękując z cicha, pozwalał sobie pogrążać się w świecie, którego już nie było. W pogodnym - pomimo toczącej go choroby - rozpamiętywaniu tego świata. Przypominał sobie szorstkość niedogolonych policzków ojca. Smak sopla lodu zwisającego zimą z dachu werandy. Trumnę z ciałem matki i biedronkę przemierzającą dostojnie dębową płaszczyznę odemkniętego wieka. Zarówno on, jak i każdy z czwórki jego braci odprowadzał biedronkę pożądliwym wzrokiem, myśląc tylko o tym, jak wykorzystać nieuwagę dorosłych i niepostrzeżenie złapać owada w stuloną pięść, by później - ku oburzonemu przerażeniu sióstr - wrzucić czerwony zezwłok którejś z nich do zupy. Co wcale nie znaczyło, że nie kochali matki. Franciszek kochał ją tak bardzo, że fakt jej śmierci docierał do niego w kawałkach, po trochu, tak jakby matka umierała na raty. Myślał o śniegu. Którego - wiedział - nie zdąży już zobaczyć, ponieważ umrze przed pierwszymi mrozami. Rozcierał zesztywniałe palce i zastanawiał się nad tym, czy pamiętają jeszcze mokry chłód świeżego śniegu. Ale nie pamiętały, tak jak on nie pamiętał już, kiedy ostatnio lepił w dłoniach śnieżkę. Franciszek myślał też o Małgorzacie, zastanawiając się, jak poradzi sobie sama z Domem: z rąbaniem drew na zimę, noszeniem kubłów z węglem, z porządkami w obejściu, kiedy jego już nie będzie. Dziwiło go, że nie potrafi myśleć o Małgorzacie, nie wplątując w te myśli Domu, tak jakby Dom i Małgorzata nie istnieli bez siebie nawzajem, jakby nie mogli bez siebie istnieć. Prawdę o beznadziejnym stanie Franciszka uświadomiła Małgorzacie Hildegard. Pojawiła się w jej śnie i chuchając na szybę w kuchennym oknie, napisała palcem na zaparowanej powierzchni: "On jest chory". Małgorzata przebudziła się, zapaliła małą lampkę i uważnie przyjrzała się wychudzonej twarzy śpiącego płytkim snem męża. Tak. Zobaczyła to teraz wyraźnie. Franciszek był chory. Rano, w ponurym milczeniu, poszła do lekarza i poprosiła go o wizytę domową. - Dlaczegoś mi nic nie powiedział? - płakała, kiedy wyniki badań pokazały wyraźnie, że już za późno na nadzieję. - Dlaczego nic nie powiedziałeś, że jest z tobą tak źle? - A co by to zmieniło? - wzruszył ramionami Franciszek. - Tylko byś się zamartwiała niepotrzebnie. - Niepotrzebnie?! Niepotrzebnie? Czyś ty oszalał? Co ty mówisz! Franciszek umarł w dniu, kiedy ostatecznie dotarła doń prawda, że przypomniał sobie już wszystko, co było do przypomnienia. I że przemyślał to na tyle dogłębnie, na ile było go stać. Uświadomił też sobie, że myślenie owo, podobnie jak ból, zmęczyło go do tego stopnia, że chce odpocząć. Uśmiechnął się do Małgorzaty, bezskutecznie próbującej namówić go, aby przełknął choć kilka łyżeczek kleiku, który przygotowała, i pokręcił przecząco głową. - Wiesz, zjadłbym sucharka od Szymańskiego. - Od Szymańskiego? - zdziwiła się Małgorzata. - Przecież mam te dobre suchary, których ci nasuszyłam. Zaraz przyniosę. - Nie, nie. Mam ochotę na te od Szymańskiego. - To co? Mam iść po nie. - Proszę. - No dobrze... - zgodziła się potulnie. Ubrała się i poszła na drugi koniec miasta, mijając po drodze dwie inne piekarnie. Kiedy wróciła, zdyszana od szybkiego marszu, mąż nie żył. Jego martwa twarz uśmiechała się do niej pogodnie. - O Boże, mój Boże! - zaczęła zawodzić - i po co ja poszłam po te głupie suchary! Gdybym została, nie pozwoliłabym ci odejść, słyszysz?! - krzyczała do Franciszka. - Nie zostawiłbyś mnie tak!! Małgorzacie nie przyszło do głowy, że on wiedział o tym równie dobrze i dlatego właśnie pod byle pretekstem wyprawił ją z domu. Tylko po to, aby spokojnie umrzeć. Franciszek, który robił wszystko po swojemu. I który umarł po swojemu. Miejsce na cmentarzu Dwa dni po śmierci Franciszka wiatr zmienił kierunek i nad Miasto napłynęło przejmujące zimno, pokrywając drzewa i krzewy połyskliwym, szarym kożuchem szadzi, ścinając lodem kałuże. Ów lodowaty ziąb towarzyszył Franciszkowi w jego ostatniej drodze. Idąc w kondukcie tuż za trumną, Małgorzata przypomniała sobie wyprawy na cmentarz sprzed trzydziestu paru lat. Pokonywała wtedy cmentarne alejki w towarzystwie Hildegard, nie poświęcając nawet jednej chwili myśli, że kiedyś i ona odprowadzi tu swoich zmarłych, bo taka jest kolej rzeczy. Że będzie - tak jak teraz - wybierać dla nich miejsce, wierząc, że to ma znaczenie. Będzie więc podejrzliwie spoglądać na prostokąt ziemi wskazywany jej przez grabarza i z wahaniem powie: "A czy nie można by gdzieś tam, pod tymi klonami? O tam... tam jest ładniej... Przecież tam by się zmieścił". "Gdzie? Tu?". "Tak". "Ale, pani kochana, tu nie da rady". Jednak miejsce, które wypatrzy, wyda jej się na tyle idealne, że za pomocą paru banknotów uda jej się ostatecznie przekonać sceptycznego grabarza. W dodatku zerknie jeszcze na napisy na sąsiednich nagrobkach, jakby zamierzała upewnić się, czy towarzystwo, na jakie skazuje Franciszka, będzie odpowiednie. Czy nie będzie mu doskwierać przez całą wieczność. A teraz to wszystko działo się naprawdę. Naprawdę wybierała miejsce na cmentarzu. Naprawdę lustrowała okoliczne nagrobki, odczytując napisy. Naprawdę uważała, że to ma znaczenie, bo po cóż by - gdyby było inaczej - pytała Annę: - Czy ty znałaś tych ludzi? Z lewej strony Franciszka leży małżeństwo - Teresa i Marcin N. Po prawej jakaś staruszka, zapomniałam nazwiska. Dasz wiarę, że miała dziewięćdziesiąt osiem lat, kiedy umarła? Słyszałaś o tych ludziach? Naprawdę szła za trumną, niesioną przez czwórkę mężczyzn - przez Stacha, Józefa, męża Anny, i dwóch braci Franciszka - i patrzyła na czubki swych nowych butów, które uciskając niemiłosiernie jej stopy, nie pozwalały nawet na chwilę uczepić się myśli, że to wszystko jej się śni. Mężczyźni, z trumną wspartą na ramionach, oddychali ciężko. Małgorzata słyszała, jak ze świstem wciągają powietrze, jak ich oddechy stają się coraz szybsze, chociaż kondukt posuwał się bardzo powoli, a i sam Franciszek przed śmiercią ważył niewiele więcej niż dziecko. Tak jakby jego ciało, na długo przedtem nim umarł, podjęło decyzję o ostatecznym wycofaniu się; jakby komórki tworzące jego tkanki, mięśnie, ścięgna jeszcze za życia jęły popełniać zbiorowe samobójstwo, pękając jak bańki mydlane i rozpływając się w Niebycie, Franciszkowi pozostawiając jedynie białe kości obleczone suchą, za luźną dlań skórą. Patrząc na otwartą mogiłę, na dół wykopany w ziemi, gotowy na przyjęcie jej martwego męża, Małgorzata myślała o wszystkim po trochu i o niczym. Myślała o garnku rosołu pozostawionym na ciepłym piecu, tak aby po powrocie z cmentarza goście mogli się rozgrzać parującą zupą; o kogucie, którego zarżnęli chyba z piętnaście lat temu, bo był postrachem podwórka (ten ptak miał najbardziej kolorowy ogon, jaki kiedykolwiek w życiu widziała); o czarnej woalce przy kapeluszu, która przy każdym jej oddechu unosiła się i opadała jak wielkie, czarne pióro; o brązowych butach Franciszka, kupionych tej wiosny, bardzo porządnych i zupełnie nieznoszonych - że trzeba będzie je wydać, może będą pasowały na Józefa, najmłodszego brata jej męża; o Stachu, podtrzymującym jej prawe przedramię, pełna obaw, żeby się znów nie upił, nie na pogrzebie ojca. A na sam koniec pomyślała o swojej śmierci, która kiedyś doprowadzi ją w to samo miejsce, do którego właśnie dotarły ziemskie szczątki Franciszka. Bez specjalnego wrażenia. Z tym stoickim rodzajem rezygnacji, który pozwalając człowiekowi zgodzić się ze zdaniem "tak będzie", zsyła nań cichy spokój. Ów cichy spokój, który nie opuścił jej po pogrzebie, przeciwstawiała Małgorzata Stachowi i jego propozycjom. - Nie poradzi sobie mama sama z tym domem - mówił Stach. - Za chwilę przyjdzie zima, zasypie wszystko śniegiem, jakże mama będzie tu żyła? Ja mogę przychodzić odśnieżać, ja albo Matylda, ale na dłuższą metę to nie jest rozwiązanie, no niechże mama będzie rozsądna. Trzeba palić w piecach, nie ma mama już tyle siły, żeby co dzień przynosić dwa wiadra węgla. A poza tym trzeba myśleć o przyszłości - jak mama chce utrzymać ten dom? To, co zarobi mama w lecie, wynajmując pokoje letnikom, nie wystarczy na remonty. Ojciec dużo rzeczy robił sam, ale przyjdzie czas, że dom upomni się o solidny remont. I co wtedy? To są koszta. Czy mama mnie w ogóle słucha? - rzucał pytanie podniesionym głosem wprost w jej spokojną, nieruchomą twarz. - Jedyne wyjście, jakie widzę... jedyne wyjście, jakie jest - to sprzedać ten dom. Sprzeda go mama i kupi sobie małe mieszkanko w bloku. Będzie miała mama wszystkie wygody: ciepło, nie trzeba palić w piecach, na głowę się nie leje, nic mamy nie interesuje, ani remonty, ani dziurawe dachy, ani opał, nic, kompletnie nic. Przecież nie może mama mieszkać tu sama. A my, co chyba oczywiste, nie przeprowadzimy się tutaj. Nie może mama tego od nas oczekiwać. - Stach odwoływał się do ostatecznego, jego zdaniem, argumentu. - A dlaczegóż to nie miałabym mieszkać sama? Czy możesz mi to łaskawie wytłumaczyć, synu? - Czy mama kompletnie nie słucha tego, co do mamy mówię? - wściekał się Stach. - No przecież nic innego nie robię, tylko przez cały czas tłumaczę to mamie. Cały czas jedno i to samo: Dlaczego. Nie może. Mama. Mieszkać. Sama. Stach uparcie powracał do tego tematu w ciągu najbliższych tygodni. Wydawało mu się, że kapitulacja Małgorzaty to tylko kwestia czasu, tym bardziej że matka nie wysuwała żadnych kontrargumentów. Wysłuchiwała go w miarę spokojnie i - co było u niej niespotykane - nie wdawała się w dyskusję. Któregoś dnia jednak spokój Małgorzaty prysł. - Dość tego! - powiedziała ostro, kiedy Stach znów zaczął przekonywać ją o konieczności sprzedaży domu. Ton głosu matki uświadomił wtedy Stachowi ostatecznie, że Małgorzata nie ustąpi i że wszelkie próby wpłynięcia na zmianę jej decyzji są pozbawione sensu. Na tyle dobrze znał swoją matkę, że wiedział, kiedy należy zrezygnować. - Dość tego!! Będę tu mieszkać do końca życia, bo to jest mój dom! Nikt niczego nie zamierza sprzedawać. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze! To samo powtórzyła mężczyźnie w podbitej futrem pelisie - chudemu człowieczkowi z nerwowym tikiem, jakiemuś dalekiemu znajomemu znajomych - który pojawił się w jej domu, by zaproponować korzystną dla niej, jak się wyraził, zamianę: dwupokojowe mieszkanie w nowym budownictwie zajmowane dotychczas przez jego teściową oraz stosowna rekompensata pieniężna w zamian za dom. Za jej Dom. - To przecież uczciwa transakcja, musi pani sama przyznać. Zwłaszcza że w takim domu jak ten nie jest łatwo żyć samotnej kobiecie w wieku łaskawej pani - wyrokował człowieczek, mrugając bezustannie oczyma. - A to już nie jest pana sprawa - odrzekła pogodnie Małgorzata. - A co się tyczy domu, to nie zamierzam go sprzedawać. Ani teraz, ani kiedy indziej. Zapamiętaj pan to sobie raz na zawsze. - Hieny, cholerne hieny... - mruczała nad grobem męża - jeszcze dobrze nie ostygłeś w grobie, nieboraku, a oni już twój dom kupują... "Nie poradzę sobie"... też coś! Ja? - sobie nie poradzę?! Drewniana ławeczka Małgorzata miała przeżyć Franciszka o osiem lat. Nie była młoda, gdy umierał jej mąż. Miała sześćdziesiąt sześć lat i z każdym miesiącem wiek ten ciążył jej coraz bardziej. Czuła, jak sił w niej ubywa, jak coraz trudniej przychodzi jej żyć. Przez pierwsze dwa lata po śmierci Franciszka niemal codziennie chodziła na cmentarz. Stach sklecił jej małą, drewnianą ławeczkę, którą wkopał przy grobie ojca, i Małgorzata siadywała na niej, snując na głos niekończący się monolog. - No widzisz, widzisz... - przemawiała do martwych oczu męża - ty sobie tu leżysz i odpoczywasz, i nic cię już nie obchodzi, a ja muszę się z tym wszystkim sama szarpać. Nie dasz wiary, jak podrożał węgiel! Coś okropnego! Jak sobie pomyślę, ile przyjdzie zapłacić za całą zimę, to aż mnie ciarki przechodzą. - Nie słuchałeś mnie, jak ci mówiłam: porozmawiaj z nim, porozmawiaj ze Stachem - czyniła wyrzuty niesłyszącym uszom Franciszka. - Mówiłam: powiedzże mu, niech tyle nie pije, bo to się źle skończy. Tyle razy cię prosiłam, a teraz masz! Matylda płacze, już tydzień, jak Stach siedzi nie wiadomo gdzie. Albo i wiadomo. Pije gdzieś z koleżkami po pracy, do domu nie wraca... Ale ty wolałeś czekać i łudzić się, że on sam się opamięta. Trzeba było więcej mu w skórę dawać, kiedy był na to czas. Ale ty byłeś za miękki dla niego. Och, mój biedaku - rozczulała się znienacka i roniła łzę - i jakże ci tam teraz jest...? Zdarzało się też, że Małgorzata zabawiała nieżyjącego męża anegdotami z Miasta, opowiadając mu świeżo zasłyszane historie. - A pamiętasz tego Sołtysika? No wiesz, tego, który mieszkał za Fillerową. Jego syn ożenił się z tą młodą Wróblówną, a jego matka leży na lewo trzy rzędy od ciebie. No więc ten Sołtysik - ojej, jakże mu na imię, nie przypomnę sobie za nic na świecie - więc ten Sołtysik, pamiętasz, jaki z niego był niezguła? przed samymi Świętami poszedł do córki na osiedle, bo ta córka mieszka na tym osiedlu, gdzie Iwońscy, żeby jej pomóc przed Wigilią. No wiesz, karpia jej oporządzał i takie tam różne... I miał jej choinkę oświetlić. Ale jak się zabrał za tę elektrykę, te lampki i inne cudeńka, to takie zrobił spięcie, że całe osiedle było bez prądu od południa do wieczora! Wyobrażasz to sobie, Franciszek, co? - chichotała Małgorzata, wierząc głęboko w to, że Franciszek też śmieje się pod wąsem z tego niezguły Sołtysika. Znosiła Franciszkowi wszystkie nowinki, opowiadała o tym, co się wydarzyło, tak jakby jego śmierć nie miała tu nic do rzeczy. Zmiotła ona wprawdzie Franciszka z powierzchni ziemi, ale nikt nie potwierdził, że odebrała nieżyjącemu umiejętność słuchania i słyszenia. Dowiedział się więc Franciszek na przestrzeni tych ośmiu lat i o tym, kto wówczas zmarł, kto się narodził, kto wyjechał, kto wrócił. Dotarła do niego wyszlochana przez Małgorzatę wiadomość o śmierci jej siostry, o chorobach Matyldy, o tym, że zdechł kot, że pękła szyba w oknie stołowego pokoju - czy to aby nie znak czegoś groźnego; że jego najstarsza wnuczka zdała maturę i wyjechała na studia; że listonosz niemiłosiernie oszukuje ludzi, przynosząc rentę, i że nikt z tym niczego nie robi; że nie ma sprawiedliwości na świecie i że jest sprawiedliwość, bo oto kogoś tam spotkała zasłużona kara; że Małgorzata wzięła sublokatora, tak jak jej radziła Emilia, i że to rozsądne nie mieszkać samotnie; że sublokator to prosty chłopiec ze wsi, ale bardzo porządny i grzeczny - uczy się w szkole, a co niedziela, wracając z domu, przywozi jej jajka i śmietanę; że życie jest ciężkie lub że - wręcz przeciwnie - życie jest jednak bardzo zabawne, bo oto nie uwierzyłby, co ją, Małgorzatę, spotkało niedawno; że ci nowi letnicy to już, niestety, zupełnie inny gatunek ludzi niż państwo Roztoccy albo Walentowicze; że Stach zmienił pracę, ale i tak trudno się z nim dogadać - zrobił się opryskliwy, gwałtowny, a poza tym za dużo pije; że po lecie tak upalnym jak to może nadejść ciężka zima - "O mój Boże, a ty, biedaku w tej zimnej ziemi..."; że ma się o nią nie martwić, bo przecież widzi, że ona sobie radzi z tym wszystkim: z domem, z pieniędzmi, tylko ten Stach... Można powiedzieć, że Franciszek leżał w swoim grobie niemal przygnieciony tymi wszystkimi wieściami, ledwo widoczny spod góry słów - milczący, wieczny słuchacz, który nigdzie nie odejdzie. - Wiesz - wyznała któregoś razu Małgorzata - bardzo lubiłam tę Hildegard. Tę naszą Niemkę, pamiętasz ją? Ciężko mi było, jak odjechała. Przyzwyczaiłam się do niej i lubiłam z nią być. Nie mówiłam ci tego, bo jakoś tak wydawało mi się, że to nie w porządku: przyjaźnić się z kimś takim jak ona. Po tym, co wszyscy przeszliśmy w tej wojnie... A teraz coraz częściej o niej myślę, zresztą nigdy jej nie zapomniałam. Ciekawam, czy ona jeszcze żyje? Mój Boże, to już tyle lat... Poplątane to życie: ja tutaj, ona - Bóg wie gdzie... Ile razy jestem tu, u ciebie, ona staje mi w pamięci jak żywa: razem z nią przychodziłyśmy na cmentarz - o tam, na tę drugą stronę. Tam leżeli jej rodzice i dziadkowie. Tak... - zamyśliła się i po dłuższej chwili podjęła - wiesz, śmiałbyś się ze mnie, gdybyś to widział, ale ja z nią czasami w domu rozmawiam. Mówię do niej i czuję, że ona tam jest. W domu. Śmierć Małgorzaty Małgorzata, pochłonięta zmaganiami z życiem, przeoczyła znaki, jakie zsyłała jej nadchodząca Śmierć. Nie zwróciła więc uwagi ani na pojawiające się coraz częściej zawroty głowy, ani na powtarzające się duszności; czasami tylko niepokoił ją nieprzewidywalny rytm serca, które albo przyspieszało znienacka, waląc jak oszalałe, tak iż miała wrażenie, że za chwilę rozsadzi jej piersi i z głośnym plaśnięciem trzepnie o podłogę, albo zamierało na kilka chwil, a Małgorzatę ogarniało wtedy przestraszone zdziwienie. - Czuję się, jakbym tonęła - mówiła Marcie. - Nie masz pojęcia, jakie to dziwne uczucie. - Nigdy nie tonęłam. - Ja też nie. Ale to chyba właśnie tak wygląda. - Powinnaś pójść do lekarza - doradzała Marta. - Po co? Przecież to starość. Mam siedemdziesiąt pięć lat. Co on może na to pomóc? - Bo ja wiem... Przepisze ci jakieś tabletki... - E tam... - wzruszała lekceważąco ramionami. I może to lekceważenie wzburzyło Śmierć, dotknęło na tyle, że zdecydowała się przyjść po Małgorzatę w najbardziej nieodpowiednim momencie. Nie dając jej nawet cienia możliwości, żeby cokolwiek naprawić albo zrozumieć - chyba żeby za ów "cień" uznać nieludzkie zmęczenie, które ogarnęło Małgorzatę po ostatnim obiedzie w jej życiu i rozpaczliwie wskazywało jedyny możliwy kierunek: kanapę, w nadziei, że drzemka przywróci siły i zdejmie rosnący ciężar z piersi. Małgorzata nie położyła się od razu. Odstawiła do zlewu brudne naczynia, wytarła stół i - przez wzgląd na jutrzejsze imieniny Matyldy - nakręciła włosy na wałki. Dopiero wtedy, niewyobrażalnie znużona, z westchnieniem umościła się na kanapie. Przez chwilę pomyślała o Matyldzie, o Stachu, z którym kłóciła się teraz bezustannie; przypomniał jej się niedoszorowany garnek, który odstawiła na piec, a teraz kożuch zaschniętej zupy tężał na jego ściankach. Potem go umyję - pomyślała i zapadła w sen. Ale to nie był spokojny, dobry, wymazujący zmęczenie sen. Śniła, że na jej piersiach ułożył się wielki, pręgowany kot, który stawał się coraz większy i coraz cięższy, a ona nie miała w sobie dość siły, aby go odpędzić. Kiedy ciężar stał się tak dotkliwy, tak bolesny, kiedy Małgorzacie zaczęło się wydawać, że przetnie ją wkrótce na pół i te dwie połowy spadną z hukiem na ziemię, legną po obu stronach kanapy - kot spojrzał na nią, potem odwrócił się w stronę drzwi i prychnął. Małgorzata z trudnością - jakby jej oczy to nie były oczy, ale dwa młyńskie kamienie - odwróciła wzrok w tę stronę. W drzwiach stała Hildegard. Ta sama. Przeniesiona tu z chwili, w której trzydzieści lat temu wyjeżdżała z Miasta na zawsze. Uśmiechnęła się do Małgorzaty. Kot zniknął, nie było go już razem z jego przerażającym ciężarem i Małgorzacie zrobiło się lekko, lekko, radośnie. Małgorzata umierała. - Hildegard, czyja nie żyję? - zapytała, kręcąc z niedowierzaniem głową, a wałki na jej włosach podskakiwały jak piłeczki. A kiedy Hildegard nie odpowiedziała - nie musiała odpowiadać, pytająca przecież sama odgadła - Małgorzata roześmiała się głośno dźwięcznym, wesołym śmiechem, który bardzo szybko ogarnął ją całą. Śmiały się jej oczy, usta, piersi, brzuch, jej włosy i nawet te - ak nie w porę założone - wałki do włosów. Śmiał się jej smutek, jej żal, jej Wielkie Opisywanie Świata, jej zadziwienia nad losem, jej tęsknota za przedwojennym domem, za Hildegard, jej rozpacz nad Stachem-pijakiem. Śmiała się w niej młoda dziewczyna, czytająca listy od Franciszka pisane tym pięknym charakterem pisma, który sprawił, że za niego wyszła; śmiała się w niej matka małego Stasia, poprzez ten śmiech chlipiąca bezradnie nad rozpalonym ciałkiem chłopca, kiedy chorował na szkarlatynę, na odrę, na zapalenie płuc i Bóg wie, na co jeszcze - a ona bała się, że synek nie wyzdrowieje; śmiała się kobieta unoszona przez rozkolebany pociąg w Wielkie Nieznane, które okazało się małą mieściną ciśniętą na brzeg morza; śmiało się nawet jej dawno już zapomniane, niedowierzające zdumienie nad płaską, okrągłą flądrą, którą po raz pierwszy ujrzała na desce w kuchni Hildegard i nie potrafiła uwierzyć, że to płaskie, okrągłe coś jest naprawdę rybą. Śmiała się z całego swojego tułaczego, nieswojego życia, śmiała się z całej duszy. Hildegard patrzyła na ten wybuch z niepojętą czułością, której kiedyś było w niej tyle, zamkniętej na siedem kluczy, a której przez całe życie nie pozwalała zapanować nad chłodem oczu. Kiedy Małgorzata wyśmiała się już za wszystkie czasy, za te wszystkie lata, Hildegard wzięła ją za rękę i obie uniosły się w górę. Małgorzata nie czuła już w sobie lęku, spoglądała tylko wokół ze zdumieniem, że oto - na przekór prawom grawitacji - unosi się lekka niczym nasionko dmuchawca. Dookoła nich rozpościerała się jasność. Światło wlewało się nie wiadomo skąd i kierowało je wciąż wyżej i wyżej. A naprzeciw nim sunęło życie Małgorzaty. Znienacka pojawił się ich Dom z ogródkiem. Opadał przed zdziwionymi oczyma Małgorzaty, jakby był piórkiem sroki, a nie solidnym domem z pruskiego muru. Gdy Dom był całkiem blisko nich, w powietrzu zapachniało wiśniami dopiero co zerwanymi z drzewa. Małgorzata dostrzegła, że okno w pokoju na górze jest otwarte na oścież; wychyla się przez nie jej wnuczka cała w szczęśliwych uśmiechach słanych w dół. Z okna zwisa lina i - och! - po tej linie, po tych uśmiechach wspina się chłopiec, który parę lat temu zawracał jej wnuczce w głowie. Przez chwilę dom z ogródkiem, z dziewczyną, z jej młodym zalotnikiem wspinającym się po linie w czerwcowy wieczór - chociaż był to czas, kiedy ludzie latali już na Księżyc - zamarł bez ruchu, zastygł, a potem przeniknął przez duszę Małgorzaty, pozostawiając na wieczność wspomnienie szczęśliwego uśmiechu jej zakochanej wnuczki. Potem z nieba sfrunęła, z cichym pobrzękiwaniem uprzęży, stajnia. Taka, jaką Małgorzata zapamiętała sprzed prawie trzydziestu lat. Oto pochylony Franciszek stoi w stajni, opierając czoło o koński łeb. Franciszek płacze. Małgorzata pamiętała, co zdarzyło się w chwilę później, dwadzieścia osiem lat sześć miesięcy i dwanaście dni temu. Koń był bardzo stary i chory. Franciszek tego dnia przychodził do niej do kuchni trzy albo cztery razy - chcąc wyjednać ułaskawienie. Starał się wytłumaczyć jej powątpiewającej, zniecierpliwionej twarzy, że koń może wyzdrowieć. Przekonywał ją, sam nieprzekonany, aby nie zmuszała go do zrobienia tego, czego on sam zrobić nie chce, czego zrobić w żaden sposób nie może. "Przecież nie jestem rzeźnikiem, kobieto" - zaklinał jej wzgardliwą twarz. "Do tego niepotrzebny rzeźnik, wystarczy mężczyzna, który ma choć trochę siły w ramieniu" - rzuciła Małgorzata i w chwilę później Franciszek wreszcie skrócił cierpienia tego nieszczęsnego konia. Teraz stajnia też znikła, wchłonęła ją błyszcząca przezroczystość, lecz w duszy Małgorzaty pozostało załzawione spojrzenie Franciszka, opartego o koński łeb. Po stajni wychynął obraz, którego Małgorzata nie umiała sobie w pierwszej chwili wytłumaczyć: jakieś zadymione wnętrze ze stolikami nakrytymi ceratą. Przy stołach zastawionych baterią butelek wódki siedzą mężczyźni o nalanych twarzach, a jednym z nich jest jej syn, któremu dwadzieścia parę lat wcześniej nie pozwoliła zostać marynarzem, ponieważ nie była nigdy chłopcem i nie rozumiała chłopięcej duszy i jej głodu przestrzeni, jej apetytu na widoki ryb wyfruwających z wody i wreszcie - ponieważ bała się, że jej syn mógłby któregoś dnia zostać na zawsze na dnie jakiegoś morza i po kres świata słuchać tam głosu śpiewających syren. Dlatego zamknęła niegdyś swoje uszy na synowskie marzenia. I dlatego przez te lata w każdej rozmowie nauczyła się wykorzystywać gest chwytania dłonią za serce, wołając "Umrę! do grobu mnie wpędzisz!" Teraz patrzyła na smutne wnętrze jakiejś knajpy, gdzie jej noga nigdy w życiu nie postałaby, i zrobiło jej się żal. Patrzyła na Stacha. Z mlecznobiałej karafki lał wódkę w kieliszek swój i sąsiada, a za nim stał jego Anioł i kryjąc anielską twarz w dłoniach, płakał. W duszy Małgorzaty pozostała niewzruszona pewność, że jej syn będzie umierał samotnie - opuszczony przez świat i siebie samego. Przez moment zatrzepotało w niej cierpienie i udręka, ale w tejże chwili wszystko zgasło. Poznikały obrazy. Ustało drżenie światła w kroplach powietrza. Zatrzymał się czas. Małgorzata i Hildegard stanęły przed obliczem Boga.