16377

Szczegóły
Tytuł 16377
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16377 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16377 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16377 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jennifer Johnston Chmura cieni Tytuł oryginału: Shadows on our skin Przełożyła: Beata Janiżanka Projekt okładki: Andrzej Pągowski Redaktor: Anna Adamiak Redaktor techniczny: Grażyna Karasek Korektor: Maria Czempińska ® Copyright by Jennifer Johnston, 1977 © For the Polish edition copyright by Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1983 ???? ISBN 83-203-1533-6 /o Akc Czarny łabędź wzbił się w górę, Łabędź już ostatni, Cieni rzucił na mnie chmurą — Nie wyjdą z tej matni. Zabijania mamy czas, Zabijajmy cienie, Zgaśmy żar, co płonie w nas, Zabijmy wspomnienia. Ciało moje obołałe Pragnie snu jak chłeba. Niebo z rykiem się rozwarło — Z matni wyjścia nie ma. Przyszedł na ciebie, tato, czas. I zostawiłeś w smutku nas, Smutne jest rozstanie, W sercu żal zostanie. Gryzł pióro i starał się wyobrazić sobie te słowa wydrukowane w gazecie, podane do ogólnej wiadomości w stosownej czarnej ramce. Nie, to do niczego. Przekreślił wszystko, starannie zamazując każde słowo atramentem, żeby nikt tego nie mógł przeczytać. Szkoda, że nas opuściłeś, tato drogi. Nogi, stogi, rogi, ogi... Kreda pani McCabe żałośnie piszczała na tablicy. Trójkąt. Trzy boki. ?. ?. ? Trzy kąty. Trójkąt. Ujrzał ojca wspartego na szarych poduszkach, głowa jak u starego ptaka opadła mu na pierś. Czas byś już umarł, tato, Lecz nie myśl, że będę płakał nad tą stratą, Bo nienawidzę ciebie, tato. Drżącymi palcami napisał słowo „nienawidzę". Wszystkie boki trójkąta są tej samej długości. Pisk kredy. Od A do B. Pisk. Od ? do C. Od ? do A. Trójkąt równoboczny. Wszystkie boki są równe. 7 Oczy masz niebieskie, Nos czerwony jak rak, Trafiłby cię wreszcie szlag. Otóż każdy kąt musi mieć 60°. Kąt A ma 60°. Kąt ? ma 60°. Kąt ? ma 60°. Razem 180°. Za długo żyłeś, tato, o lat parę, Więc gdy umierasz, to mi nie jest smutno wcale. Tylko z radości skaczę, strzelam, śpiewam, Parari pararam pam pam. Kto wie, jak się nazywa trójkąt, który ma wszystkie boki tej samej długości, niech podniesie rękę.| Martin Casey. Dobrze. Trójkąt równoboczny. Równoboczny. Pisk kredy na tablicy. A kiedy będziesz w niebie wreszcie, Rozwieszę flagi, każę grać orkiestrze. O, właśnie. Całkiem dobrze to brzmi. Prawie tanecznie. —? Ile stopni mają kąty w trójkącie równobocznym? John Logan? Dzwony biją, Werble grają... — John Logan. W klasie zapanowała straszliwa cisza i raz jeszcze usłyszał swoje nazwisko. — John Logan. — Tak, proszę pani? — Cieszę się, że słyszysz, co do ciebie mówię. Kilku lizusów zachichotało. Pani McCabe wskazała kredą rysunek na tablicy. 8 — Ile stopni ma kąt A? — No... — A kąt B? — Kąt... — A może mi powiesz, ile stopni ma kąt C? No proszę. Czekam. — Bardzo przepraszam... Nauczycielka wyciągnęła ręce do klasy, która zgodnym chórem ryknęła: ,,60 stopni, proszę pani". Napisała na tablicy „60°", odwróciła się i spojrzała na Johna. — Jak nazywamy taki trójkąt? — Jest to trójkąt — zaczął bezradnie John i dopiero po chwili spostrzegł napisane dużymi literami na tablicy słowo —- równo... — Równoboczny — dokończyła pani McCabe. Usta miała gniewnie zaciśnięte. Podkreśliła słowo trzy razy na tablicy, aż pękła kreda. Rzuciła odłamki na katedrę. — Jestem nauczycielką —- powiedziała — a ty moim uczniem. Prawo — wymówiła to słowo z pogardą -— nakazuje, żebyś chodził do szkoły. Gdyby ode mnie zależało, nie zatrzymywałabym takich jak ty ani przez chwilę; skoro sami tego chcą, niech tkwią po uszy w nieuctwie. Po uszy. Otworzyła szufladę i wyjęła nowy kawałek kredy. — Pewnego dnia, kiedy już będzie za późno, pomyślisz, że może jednak warto było uważać na lekcjach. Pożałujesz tego niesłychanego marnotrawstwa czasu. Swojego, no i mojego. Zostaniesz po lekcjach. Westchnęła i odwróciła się do tablicy. Klasa też westchnęła zawiedziona, że tylko na tym się skończyło. Zmierzchało już, kiedy John wyszedł wreszcie ze szkoły. Rzędy pnących się w górę 9 domów wyglądały na tlą/pochmurnego nieba jak wycięte z tektury^ Zimny wiatr dmuchał w dolinie. Na ulicy pod nogami Johna wirował kurz i smutno szeleściły celofanowe torebki. Chłopiec nie spieszył się do domu. Matka nigdy nie wracała z kawiarni wcześniej niż za kwadrans szósta i wiedział, że stary z pewnością zacznie posyłać go tu i tam, matka go na tym przyłapie i będzie awantura. Jeszcze jedna awantura. Taki to już dzień. Same awantury. Ulica była prawie pusta. Gdzieś w dole rozległy się dwa strzały, po czym zapanowała cisza. Latarnie uliczne paliły się, w oknach nie zaciągnięto jeszcze zasłon, zmierzch więc skrzył się światłami. John zatrzymał się przy długim niskim murze i położył na nim teczkę. Matka nie lubiła, kiedy się włóczył. Wsunął ściśnięte w pięść ręce do kieszeni kurtki i szczelnie otulił się nią przed wiatrem. Dym z tysięcy domów snuł się w dolinie. Jedynym akcentem kolorystycznym była zielona trawa na przeciwległym wzgórzu, gdzie wznosiły się szare mury okalające miasto. Jakaś zabłąkana o tej późnej godzinie mewa płynęła z wiatrem, który znosił ją od rzeki ku wzgórzom. Z ogromnym wysiłkiem machnęła skrzydłami i skręciła ostro z powrotem nad wodę. John zrozumiał, że i on powinien wracać do domu; wziął teczkę i ruszył w drogę Minął dwa sklepy; przez zabite deskami okna sączyło się światło, a na zamkniętych drzwiach wielkimi literami napisano: „Otwarte". Skręcił z głównej ulicy biegnącej w dół i minął rząd opuszczonych domków, które straszyły powybijanymi oknami. Puścił się biegiem. Ten odcinek drogi zawsze napawał go lękiem. Za rogiem ujrzał dwóch mężczyzn idących beztrosko. Zwolnił kroku. Uważał, że nie należy biec bez powodu, bo ludzi to denerwuje. Jeden z mężczyzn roze 10 śmiał się z jakiegoś dowcipu. John przeszedł obok nich spokojnym krokiem. — John Logan? — Tak — odpowiedział. Stanęli i spojrzeli na siebie. Wyższy mężczyzna żuł gumę. — Powinieneś być już w domu — zauważył. Drugi mężczyzna podrapał się po nosie bardzo długim palcem. — Jak się miewa twój stary? John wzruszył ramionami. — Dobrze. — Nic się drań nie zmienił, co? — Daj spokój — powiedział ten, co żuł gumę. — Właśnie. — Ta zdawkowa odpowiedz poprawiła Johnowi samopoczucie. Mężczyźni roześmiali się. John też się roześmiał. — Co słychać u Brendana? — Mama dostaje listy... Mężczyźni byli już znudzeni. — No, czas na ciebie, chłopcze. Rozległ się sygnał straży pożarnej, a może karetki. John odwrócił się, żeby sprawdzić, czy zdoła coś dojrzeć przez szkielety zrujnowanych domów. Tym razem strzały rozległy się po drugiej stronie doliny. — Idź do domu. Kiedy John odwrócił głowę, mężczyzn już nie było. Kto wie, pomyślał, może to wyobraźnia spłatała mu figla. Już od progu słyszał wołanie. — John. Powiesił kurtkę i wszedł do kuchni. Dzwony biją, werble grają. — John. 11 Zaraz zgaśnie pod kuchnią, jeżeli nie podrzuci węgla. Matka zawsze stawiała wiadro węgla przy piecu. Położył teczkę na stole. — John. — A potem straszliwy, głęboki, rozdzierający płuca kaszel. John zdjął górną fajerkę i chwycił wiadro. Stuk, stuk, stuk — znajomy dźwięk, którego nie zagłuszało nawet kasłanie. Walenie laską w podłogę. Ostateczne wezwanie. Solidna głogowa laska, niegdyś własność dziadka. Węgiel sypał się z łoskotem do pustego niemal paleniska. John odstawił wiadro i otworzył szyber, żeby się trochę nagrzało, zanim wróci matka. — Już idę — krzyknął, ale stukanie ustało dopiero, gdy nacisnął klamkę do drzwi sypialni. Ojciec leżał na łóżku w ubraniu, ale bez butów, które stały obok na podłodze. Przykrył się kocem, żeby mu było cieplej. W pokoju unosił się zapach potu, piwa i choroby. Zawsze ten sam, odkąd John pamiętał. Resztę świeżego powietrza spalało jedno żeberko piecyka, dając w zamian niewiele ciepła. Na stoliku przy łóżku stał spodek pełen niedopałków i brudna szklanka, na podłodze leżała sterta rozrzuconych gazet. Siwy mężczyzna gniewnie spoglądał na syna. — Dlaczego tak późno? — Wcale nie jest późno. — Powinieneś być w domu o czwartej. Gdzieś ty był? Zaschło mi w gardle. Zapadła długa cisza, syn patrzał na ojca, a ten dla podkreślenia swojej słabości zamknął oczy. — W ogóle nie schodziłeś dzisiaj? — spytał chłopiec. — Nie miałem siły. Ledwie twoja matka wyszła, poczułem taki ból koło serca, że 12 z trudem nachyliłem się i ściągnąłem buty. Myślałem, że moja godzina już wybiła. Rozwieszę flagi, każę grać orkiestrze. — Nie powinna mnie tak zostawiać. Powieki drgnęły, a chytrze zmrużone oczy badały, czekały, aż wreszcie ukazały się zamglone źrenice, otoczone siatką czerwonych żyłek. W kącikach oczu gromadził się śluz. — Zaschło mi w gardle — jęknął ojciec. — Mama zaraz wróci. Przyniosę ci herbaty. — Wolałbym ze dwie butelki porteru. Wsunął rękę pod poduszkę i wyciągnął stamtąd banknot funtowy. Podał go Johnowi. — Masz. — Co to jest? — Nie udawaj głupka. Masz. Bierz i leć do McMonagles, przynieś mi dwie butelki Guinnessa i paczkę papierosów. — Ale, tato... — Żadne ale, idź już do diabła. — Przecież strzelają. — No i co z tego, że strzelają? Nie będą przecież marnować na ciebie swoich naboi. No, bierz. Machnął banknotem z energią nie spotykaną u człowieka, który jest tak bardzo chory. — Skąd masz pieniądze? — Nie twoja sprawa. Masz. No już. Bierz pieniądze i zmykaj, zanim matka wróci. John wyjął z palców ojca banknot i przyjrzał mu się uważnie. Mężczyzna leżący na łóżku wyraźnie się uspokoił. Podciągnął koc na ramiona, wcisnął głowę głębiej w poduszki. — Dziękuję ci. A, jeszcze jedno, nim wyjdziesz, włącz drugie żeberko, zmarzłem na kość. John podszedł do piecyka i przekręcił metalową gałkę. 13 Trzasnęło na końcu ogniwa. Iskra błysnęła i zgasła. Rozszedł się swąd palącego się kurzu. John wybiegł z pokoju i popędził na dół po schodach. Gonił go rozsadzający płuca kaszel. — Pospiesz się. — Głos dobiegający z góry nie był wcale taki słaby. Wiatr przyniósł ze sobą deszcz ze śniegiem, który wirował w świetle latarni. Wszędzie zaciągnięto już story i tylko gdzieniegdzie w szparze błysnął telewizor. Naraz, dość chyba blisko, rozległy się strzały, zza rogu doleciał brzęk tłuczonej szyby. John zawahał się i w tej samej chwili ujrzał matkę, która, kryjąc twarz przed smagającym śniegiem, szła szybko pod górę. Awantura gotowa. John cofnął się pod drzwi najbliższego domu w nadziei, że matka go nie spostrzeże. Gdzieś w dole słychać było krzyki chłopców. — Widzę cię — rzekła. — Znowu się włóczysz. A ja cię tyle razy prosiłam. Wysunął się z cienia. — Tylko strusie chowają głowy w piasek i myślą, że ich nie widać. W taki wieczór lepiej siedzieć w domu, synku. Zresztą i tak wiem, dokąd idziesz. Wyciągnęła rękę. Z uczuciem winy, a zarazem pewnego zadowolenia, wyjął banknot z kieszeni i podał matce. Ze złością wetknęła go do torebki. — Prędzej — powiedziała. — Spieszmy się. Jakoś dziś niespokojnie. Zaraz za drzwiami strząsnęła wodę z płaszcza, a potem go powiesiła. Wyciągnęła rękę po kurtkę Johna. — John, czy to ty? — Nie. To ja. Zapanowała cisza, ale zaraz jęknęły sprężyny i ojciec z hałasem opuścił jedną, a potem drugą nogę na ziemię. 14 — Leż spokojnie — szepnęła matka idąc korytarzem do kuchni. Słyszeli, jak ojciec stąpa niepewnie na górze. Matka nalała wody do imbryka i postawiła go na kuchni. — Masz dużo lekcji? — Nie. Odrobię je po kolacji. — Lepiej nie trać czasu i bierz się zaraz do roboty. Ciężkie kroki na schodach. Po każdym kroku przerwa na kasłanie. Matka krzątała się, to przecierała coś ścierką, to chwytała za patelnię, ręce biegały nerwowo. John wyjął z torby książki i usiadł przy końcu stołu. Meisse agus Pangur Ban, Cecthar nathar fria shaindan, Bithamenma-sam fri seilgg Mo menma ceinin shaincheird. Cicho, ale z przejęciem, wymawiał słowa. Wyobraził sobie starego mnicha i białego kota, którzy kiwają lekko głowami jak ludzie, gdy są bardzo skupieni. Na patelni syczał rozgrzany tłuszcz. Drzwi się otworzyły. — Gdzie moja herbata? — Przecież dopiero co weszłam. Zlituj się, jeszcze nie zdążyłam zdjąć mokrych butów. — Chłopak wrócił dziś późno ze szkoły. Z trudem przeszedł przez kuchnię i powoli usiadł na krześle po drugiej stronie stołu. — Co się stało, synku? Mówiąc to matka rozdzielała sklejone plastry prążkowanego boczku i ostrożnie kładła na patelni. — Pani kazała mi zostać po lekcjach. — Byłeś nieposłuszny, co? No mów? Zbuntowałeś się, co? Mamy więc syna buntownika? Wrodziłeś się w ojca, co? — Zostaw chłopaka w spokoju. Nie widzisz, że odrabia lekcje. Jedyne, przeciw czemu się kiedykolwiek buntowałeś, to praca... 15 — Ty zawsze powiesz coś mądrego. Twoja matka zawsze powie coś mądrego. — Meisse agus Pangur Ban — powiedział głośno John nie wiedząc, co robić. —? Co takiego? — Uczę się wiersza na pamięć. — Jak to było? — Meisse agus Pangur Ban — powtórzył John. W pokoju rozszedł się miły zapach smażonego boczku. — Mów dalej — mężczyzna nachylił się do chłopca, chcąc okazać zainteresowanie. — Następną linijkę. Niegdyś uczyłem się irlandzkiego. — Cechthar nathar fria shaindan. — Tak. — Bitha... — Bitha... —? Zapomniałem. Dopiero się tego uczę. — Powinieneś się bardziej przyłożyć. —? Przecież się uczę. Znów pochylił głowę nad książką. — Taak — ojciec rozparł się w krześle. Wspomnienia sprawiły, że twarz jego stała się łagodniejsza, mniej gniewna niż zwykle. — Niegdyś i ja uczyłem się irlandzkiego. — Pewnie wtedy, kiedy działałeś w ruchu oporu. Nożem przewróciła boczek i zsunęła go na brzeg patelni, żeby zrobić -miejsce na parówki. — Po co ten sarkazm? — Tak — powiedziała. — Masz rację. To sarkazm. — Kupiłeś mi papierosy? — spytał ojciec John, nie odrywając oczu od książki, potrząsnął głową. — Nie kupił papierosów. Spotkałam go na ulicy i zabrałam do domu. To nie powód, żeby posyłać chłopaka w taki wieczór jak 16 dzisiaj. Paskudny wieczór, no i ta strzelanina. — Johna nie zastrzelą. — A o zabłąkanych kulach nie słyszałeś? Tak czy owak, dziś go z domu nie puszczę. — Pieniądze mu pewnie zabrałaś? — Oczywiście. Przez chwilę słychać było tylko skwierczący na patelni tłuszcz i cichy szum im- bryka. Meisse agus... John czuł, jak żołądek kurczy mu się z głodu. Stary zaszurał po podłodze krzesłem. • — Muszę pójść do sklepu, kupić... — Myślałam, że jesteś umierający... — ...papierosy. Z trudem wstał. — Zaraz wrócę. — Przyszedł list od Brendana. Usiadł. Wyciągnął na stole czerwone ręce i przez chwilę się im przyglądał. — List? — Tak. Odwróciła się od kuchni i dotknęła ręką kieszeni. List zaszeleścił. — No i co? — spytał. Miał pulchne ręce nieroba. Nierówne, żółte paznokcie zawijały się nad opuszkami palców. — Zdrów? Co pisze? — Chce wrócić do domu. Rozłożył i złożył ręce, które znieruchomiały na obrusie niczym para odrażających zwierząt. Pangur Ban. Biały kot czatuje przy mysiej dziurze, wstrzymał oddech gotów do skoku. -— Ha — mruknął wyczekująco ojciec. /^ĄfB^SKpodeszła do kredensu i wzięła miskę 4^Mkaft>A — Tylko tyle masz mi do powiedzenia? — Nie wiem, co mówić. — Zapomniałaś języka w gębie? Co się z tobą dzieje? Cecthar anthar Brendan. — Cały dzień o tym myślałam, musisz mu napisać, żeby nie przyjeżdżał. Brendan agus Pangur. — Nie cieszysz się, że wraca? — Ręce zatańczyły na stole. — Przecież to wspaniała wiadomość. Wbiła jajko na patelnię i polała je gorącym tłuszczem, który prysnął, jakby wyrażając w ten sposób jej gniew. Uchyliła się przed parzącą kroplą tłuszczu. — Nie chcę, żeby wrócił. Następne jajko wylądowało na patelni. — Tego mu nie napiszę. — John, pozbieraj grzecznie książki ze stołu i nakryj do kolacji. Nalała wody do imbryczka. — Brendan... — Sam dźwięk tego słowa sprawiał mu przyjemność. — Nie ma mowy. Nie dopuszczę, żeby wrócił. — Dlaczego? — spytał z zainteresowaniem John. Pytanie zostało bez odpowiedzi. — Ja mu tego nie napiszę. Jeżeli chcesz, napisz sama. Napisz, że w domu nie jest mile widziany. — Nie o to chodzi. Wiesz dobrze. -? — Nie napiszę. — Napiszesz. Nie chcę, żeby wracał. Ma tam dobrą pracę. Nic mu nie grozi. Chcesz, żeby sobie napytał biedy? Stanęła tyłem do kuchni i niemal błagalnie wyciągnęła do niego łyżkę. Krople gorącego tłuszczu kapały na podłogę. — Czy ty tego nie rozumiesz? — Skoro Brendan chce wrócić do domu, 18 nie możemy mu zabronić. To jest dla mnie jasne. __ Mógłbyś mu doradzić. Nie było go dwa lata. Nie wie, jak tu jest. Doradź mu. O nie więcej nie proszę. Trzy widelce, trzy noże, trzy kubki, trzy talerze, masło, dżem, sól, mleko. Ręce ojca leżą bez ruchu pośród sztućców i porcelany. Osobliwa dekoracja. — Jest dorosły. Ketchup, pieprz, chleb. — Nie będę się wtrącał. Drobne kryształki cukru w niebieskiej misce. — Musi sam zdecydować. Mieć własne zdanie. — Boję się o niego. Nie jest najmądrzejszy. — Smutne, że mówisz to ty, która go wychowałaś. Zanim się odezwała, postawiła ostrożnie imbryczek na talerzu z niebieskim szlakiem. — My — powiedziała, zaciskając zmęczone usta. — Myśmy go wychowali. Dawałam mu klapsa, kiedy był zuchwały, pieściłam go i próbowałam tłumaczyć, co jest dob*re, a co złe. Ty natomiast opowiadałeś mu bajki o sobie i o ruchu oporu. O twojej barwnej młodości. O dniach pełnych chwały. O tym, jaki z ciebie bohater. — Coś im trzeba opowiadać. Nie kłamałem. — Niech Bóg ci wybaczy. Powiedziawszy to matka odwróciła się i zajęła gotowaniem. John obserwował ojca, który podniósł do góry ręce i zakrył twarz. — Bajki... — zaczął chłopiec i urwał. — Zwykłe kłamstwa. Lepiej ich nie słuchać. — Głos miała lodowaty jak zacinający na dworze deszcz. 19 Mężczyzna wstał i wolnym krokiem ruszył do drzwi. Nie powiedział ani słowa. Zdjął płaszcz z kołka i zarzucił na ramiona. Otworzył drzwi wyjściowe, ostry wiatr wdarł się do środka. John ręką wskazał stół. — Niech idzie — powiedziała matka. Trzasnęły drzwi. Nazajutrz było zimno, ustał wiatr i w powietrzu czuło się jeszcze swąd spalenizny. Matka szorowała próg, gdy wychodził do szkoły. Nad jej pochylonym na klęczkach ciałem łagodnie unosiła się para. — Pamiętaj, żebyś wrócił prosto do domu — powiedziała, gdy skoczył przez mokry próg na chodnik. Okno ojca wciąż było zasłonięte. Pewnie chrapie w tym zatęchłym, ponurym pokoju. Obudzi się z głową ciężką od trunku, nabitą mrzonkami. Dzień w szkole minął nader spokojnie. Słowa wiersza układały się same. Kiedy jego kolega, Derek, zaproponował mu zabawę po szkole, potrząsnął głową. Pamiętał, o co prosiła go matka. Wciąż widział lśniący wodą próg i rękę matki, która trzymała ryżową szczotkę. — Kazała mi wracać prosto do domu. Chłopcy napełniali kamieniami kieszenie, na wypadek gdyby na swojej drodze spotkali żołnierzy. — Tylko na pół godziny. Derek podrzucił kamień i złapał go wierzchem ręki. — Nic z tego — powiedział John. Przypomniał sobie nabrzmiałe żyły na ręce matki. — No, co ty. — Powinienem wrócić do domu. ?— Jak chcesz. 20 Chłopcy zaczęli rzucać w siebie kamieniami, lekko, dla zabawy. Nikt nie zauważył, że John machnął ręką na pożegnanie. W gruncie rzeczy matka nie lubiła, żeby bawił się z innymi dziećmi. Zawsze chciała mieć go przy sobie, jak był mały, a Brendan chodził do szkoły. Wówczas nie pracowała i wszędzie zabierała z sobą Johna. Chodził z nią do sklepów i do kościoła, stał prze-stępując z nogi na nogę, gdy rozmawiała z sąsiadką. Czasem, jeżeli świeciło słońce, a matka uporała się z domową robotą, zabierała go na spacer do parku albo szli nad nabrzeże popatrzeć na statki. Ona to uczyła go pisać; sadzała go wówczas przy stole kuchennym z pudełkiem kolorowych kredek i arkuszem papieru. „Em jak mama" mówiła i pochylona nad nim rysowała duże M u góry arkusza. „A teraz spróbuj sam". Wodził nieporadnie ołówkiem po papierze, a matka brała się za sprzątanie i gotowanie. Nie widział jeszcze, żeby ktokolwiek zajmował się gotowaniem tak, jak jego matka. Chciała go mieć przy sobie przez cały czas i to najprawdopodobniej nie dlatego, że nie wytrzymałaby bez niego ani godziny, ale po to, żeby ani na chwilę nie zostać sam na sam z ojcem. Obecność Johna dawała jej poczucie bezpieczeństwa. — Nie mogę zostawić dziecka — wołała, ilekroć ojciec krzyczał z góry, żeby pobiegła do sklepu po papierosy albo po dwie butelki porteru. Wtedy stary musiał czekać, aż Brendan wróci ze szkoły. Na Brendana mógł liczyć, Brendan był jego oczkiem w głowie. Brendan to prawdziwy zuch. Spełniał jedno za drugim polecenie ojca i gdy tylko wrócił do domu, zaraz biegł do baru albo do bukmachera. To on wychodził z domu szukać ojca w owe wieczory, kiedy matka wyjmowała 21 z piecyka obiad ojca i ze złością zeskroby-wała wszystko z talerza do kubła. Tylko Brendan umiał nakłonić ojca, żeby wrócił do domu. Prowadził go wówczas po schodach, kładł do łóżka, siadał obok i słuchał jak opowiada, w kółko te same bajki o dniach chwały. Brendan znał te wszystkie nazwiska na pamięć: Liam Lynch, Ernie ?'??????, Liam Mellows, Sean Russel; sami bohaterowie, żywi i umarli, ludzie nieugięci, ludzie czynu. Bohaterowie. Świat pełen był bohaterów, bojowców i smutnych pieśni, które docierały do Johna przez sufit w kuchni, pieśni o śmierci, zdradzie, wolności i znowu o bohaterach. A potem Brendan wyjechał. Stało się to pewnego letniego popołudnia, kiedy okna domów błyszczały w słońcu. — Nie mam zamiaru być przez całe życie mleczarzem — oświadczył Brendan, spojrzał w dół i uszczypnął Johna w ramię, jak gdyby chciał mu w ten sposób coś przekazać, ale John nie bardzo wiedział co. W drugiej ręce Brendan niósł starą brązową walizkę, która od niepamiętnych czasów leżała zakurzona na szafie. — Równie dobrze mógłbym być krową. Mama nie odprowadziła go do drzwi, a stary już od wielu dni nie opuszczał łóżka. — Jak wrócę, będę milionerem. Ruszył v/ dół drogą, uginając się pod ciężarem walizki. Ojciec chorował potem przez długie tygodnie. Dygotał i śmierdział tak okropnie, że John nie miał ochoty się do niego zbliżać. Pewnej nocy ojciec rozbił pięścią okno w pokoju od ulicy i matka zakryła czarny otwór tekturą, która tam została przez wiele miesięcy. Ale wówczas ogólna sytuacja tak się pogorszyła, że nie tylko oni mieli okno zabite tekturą. 22 Na ślepej ścianie domu widniał wielki biały napis „Tymczasowi". Jeszcze parę dni temu litery były szare, ale teraz ktoś je pociągnął farbą i nabrały nowego blasku. Rzucały się w oczy z daleka. Gdybym miał kota, nazwałbym go Pangur Ban. Siedziałby na murku i okręciwszy łapy ogonem, przyglądałby się kurom pani ?'??-ole, które grzebią w piasku na sąsiednim podwórku. W środku nocy wskakiwałby przez okno i układał się w moich nogach, szkoda tylko, że mama by się na to nie zgodziła. Nie chcę tu widzieć żadnych brudnych kotów, powiedziałaby, i zabrałaby pościel do gotowania. Jakaś dziewczyna siedziała na murku, który John uważał poniekąd za swoją wyłączną własność. Otulona szczelnie płaszczem siedziała spoglądając w zamyśleniu na zielone zbocze po drugiej stronie doliny, może zresztą patrzała na mury albo na iglicę katedry, która górowała nad otoczeniem. A może, pomyślał kładąc teczkę na murku, może dziewczyna zapatrzyła się w głąb swojej duszy. Najdłuższe i najniewdzięczniejsze zajęcie na świecie. John obciągnął kurtkę i też usiadł. Już przedtem widział tę dziewczynę; podobnie jak on kręciła się po okolicy bez żadnego właściwie celu. Dźwigała zawsze torbę, a jej lekko przygięta sylwetka budziła wspomnienie owego dnia, kiedy Brendan wyruszył w drogę. Teraz torba leżała obok na murku, a dziewczyna ręką w czerwonej rękawiczce ściskała klapy płaszcza. Nie zdawała sobie sprawy ani z obecności Johna, ani z tego, że wiatr splątał jej ciemne włosy, a jej blade zazwyczaj policzki skurczyły się i zsiniały. Siedziała bez ruchu i tylko unoszone podmuchami wiatru włosy opadały na jedną stronę. Raptem opuściła rękę, którą przytrzymywała kołnierz, i szybkim ruchem wsu- 23 nęła ją do kieszeni. Wyjęła paczkę papierosów i zapałki. Włożyła do ust papierosa i dopiero wtedy, nie wiadomo dlaczego, zorientowała się; że nie jest sama. Odwróciła się, spojrzała na Johna i podsunęła mu paczkę papierosów. — Palisz? Poznał po akcencie, że jest nietutejsza. John zaczerwienił się i potrząsnął głową. Dziewczyna schowała papierosy i potarła zapałkę. Ogień zamigotał na wietrze i zgasł. — Pewnie nie powinnam ci była nawet proponować. Powinnam się była... no... zastanowić. Roześmiała się. Czuł, że dziewczyna lubi się śmiać. Znów potarła zapałkę, ale tym razem osłoniła płomień dłonią. Niebieski dym przeciskał się między palcami. — Ale nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że palisz. Zastanowił się, czy uznać to za komplement, czy nie. — Próbowałem raz, ale nie bardzo wiem, co w tym takiego nadzwyczajnego. —- Już cię tu widziałam. Milczeli przez chwilę. — Tak — rzekł w końcu. — Lubię tu przychodzić. Przyglądał się, jak zaciąga się papierosem i powoli wypuszcza nosem dym. — Ja też panią tu widziałem. — Dawno temu ludzie zbierali się na szczytach wzgórz, żeby przyglądać się bitwom. Tak było, zanim bitwy stały się... — chwilę się zastanowiła — ... takie... powszechne jak obecnie. — To pani się zajmuje obserwowaniem bitew? — Pomyślał sobie, że może jest dziennikarką czy kimś w tym rodzaju. — Skądże znowu. Nie wiem, czym się wła- 24 ściwie zajmuję. I nie wiem, dlaczego tak powiedziałam... no, o tych bitwach. A ty, co tu robisz? — Po prostu nie lubię wracać do domu. Odwróciła się i przyjrzała się mu uważnie. — Dlaczego nie bawisz się z kolegami? Głową wskazała na prawo, gdzie chłopcy kopali piłkę na betonowym boisku. Wzruszył ramionami. — Nie wiem. Czasem się bawię, a czasem nie mam po prostu ochoty. Rozmowa się urwała, cisza wypełniła przestrzeń na murku między jej torbą a jego teczką. Siedzieli tak w milczeniu chyba kwadrans. Ciągnący w górę dym i szarzejące światło zapowiadały nadejście zmroku. Zimno stawało się coraz bardziej dokuczliwe. Wstał. Dziewczyna nie drgnęła, siedziała przygarbiona z rękami w kieszeniach. John wziął teczkę. — Do widzenia — powiedział niepewnie, jak gdyby wątpiąc, czy ta ich krótka rozmowa w ogóle się ? odbyła. Dziewczyna milczała. Widział, że błądzi gdzieś myślami. Odczekał chwilę, a potem ruszył. — Hej, tam — krzyknęła. — Chłopcze z charakterem. — I znów się roześmiała. Odwrócił się i pożegnał ją lekko unosząc rękę, jak to zazwyczaj robili starsi chłopcy. — Jak ci na imię? — John. John Logan. Po prostu... John. ?— Do widzenia, John. Cieszę się, że cię poznałam. Ojciec już siedział przy kuchennym stole, kiedy John wrócił do domu. — Znów zostałeś po lekcjach? — Nie. — Do domu ci się nie spieszy, co? — Mhm.. - ... - 25 Otworzył teczkę i rozłożył książki na stole. — Spotkałeś kolegów? John potrząsnął głową. — Mnie możesz powiedzieć. Ja nie poskarżę. — Głos ojca zabrzmiał płaczliwie. — Byłem sam, tato. Po prostu sam. Podrzuciłeś węgla do pieca? — Możesz mi zaufać, ja cię nie zdradzę. — Podrzuciłeś węgla? — Nie. Wciąż tylko: zrób to, zrób tamto. Dlaczego nie zostanie w domu i sama się tym nie zajmie? — Wiesz dobrze, dlaczego. Zaraz jednak pożałował tego, co powiedział. Chwycił wiadro i z całej siły sypnął węglem do pieca, jakby chciał zagłuszyć łoskotem swoje słowa. Stawiając wiadro na podłodze zerknął na ojca. Niebieskie oczy zalśniły spod przymkniętych powiek, po policzkach płynęły łzy. — Przepraszam — wybąkał chłopiec. — Nie miałem nic złego na myśli. Tak mi się tylko wyrwało. — Pewnie ci się zdaje, że ja nie wiem. Nieraz leżę w łóżku i płaczę, kiedy myślę, do czego doszedłem. Możesz mi wierzyć, wiem o tym aż za dobrze. Otarł zaczerwienione oczy wierzchem dłoni. — A ty... Zapadła długa cisza. John stał zakłopotany. Powinien zgarnąć popiół z rusztu, ale nie śmiał. — Ty patrzysz na mnie przez pryzmat swojej młodości. Niemniej. Niemniej pozwól, że coś ci powiem... chłopcze... Ja... Uderzył pięścią w stół, żeby zaakcentować ostatnie słowo. I wyczerpany tym wybuchem energii, jak gdyby stracił wątek. John zajął się książkami i ułożył je w stos po swojej strome stołu, gdy tymczasem ojciec szukał 26 po omacku w zamglonym umyśle właściwych słów. — ... zdaję sobie sprawę — rzekł wreszcie z tryumfalną miną. — Nie mam nic więcej do dodania. I pozwól, że ci powiem, skoro rzucasz na mnie oszczerstwa, wytykasz palcem... Zamilkł. Ręce leżące na stole zmagały się ze sobą. Po chwili John usiadł i otworzył podręcznik do matematyki. Przy odrobinie szczęścia... — Nastawiłeś imbryk? John westchnął. — Nie. — Napiłbym się herbaty. John podszedł z imbrykiem do zlewu, nalał wody i postawił go na kuchni. — Wypaliłem się do cna. Otóż to. Wypalony szkielet, oto czym jestem. Nie mam już siły. Ani charakteru. Przekleństwo. Wypaliłem się, synu. Dałbym głowę, że żaden z twoich kolegów nie widział, jak jego ojciec płacze. Mam rację? Co? Otworzył szeroko oczy i wpatrywał się w Johna. — Co? — ryknął. — Nie wiem, tato. Słowo daję, że nie wiem. My o takich sprawach nie rozmawiamy. — A ja płaczę — stwierdził całkiem spokojnie ojciec. Łzy obeschły mu na policzkach, zostały jedynie szare smugi. — Płaczę od lat. Nie mam wyboru. Nikt tego nie rozumie. Nikt. — Zmagające się ze sobą ręce znieruchomiały. — Jedynie Brendan. On mnie rozumiał. Tak. Siedział przy mnie i słuchał, on jeden. — Tych bajek? — Ostry język twojej matki dał mi się we znaki. Złośliwa kobieta. — O — bąknął John. 27 Zdjął imbryczek z półki i nalał wrzątku. — A mimo wszystko, przez krótki okres w życiu, byłem bohaterem. A to już jest coś. To już coś jest, prawda synu? Czyż to nie lepsze od kopniaka w tyłek? Co, synu? — Chyba tak. — Zaparz dobrą, mocną herbatę. Chcę, żeby była naprawdę mocna. John przelał wodę do imbryka i wsypał trzy łyżeczki herbaty do imbryczka. — Bohater zawsze będzie bohaterem. Czyż nie tak? Mam rację? Chłopiec wlał gotującą się wodę do imbryczka. Skinął głową. — Chyba tak. — A ja ci powiem, że to nieprawda. Nieprawda. Ani jeden z tych cholernych drani w mieście nie uchyli przede mną kapelusza na ulicy. Ani się nie przywita. No, nalej mi już herbaty. — Jeszcze się nie zaparzyła. — Nie szkodzi. Chcę stąd wyjść, zanim ona wróci. Przyglądał się, jak John wlewa mleko do kubka, a potem potrząsa imbryczkiem, żeby herbata dobrze naciągnęła. — Myślałem, że umrę dzisiaj w nocy. A kiedy będziesz w niebie wreszcie, Rozwieszę flagi, każę grać orkiestrze. Herbata trysnęła z dzióbka, mleko się zabarwiło i pokryło się tysiącem czarnych punkcików. — Tak. Myślałem, że umrę. Spojrzał ponuro w kubek, żałując, że tak ponaglał Johna. — Najwyższy czas. Wsypał trzy kopiaste łyżeczki cukru do herbaty, żeby poprawić jej smak. — Powinienem był wtedy umrzeć, a tak 28 okaleczono mi ciało i duszę. Tak, duszę też. Zmarnowałem życie. Dzwony biją, Werble grają, Witaj bohaterze, Aniołki śpiewają. A ja klaszczę, cieszę się, Ze już nie ma cię. Trzęsącą się ręką podniósł kubek wylewając przy tym herbatę, która ściekała mu po palcach na stół. Rozgniewał się i cisnął kubkiem o ziemię. — Nie sposób pić tego świństwa. Kubek pękł na trzy kawałki, strużki herbaty płynęły po linoleum, a pod białymi porcelanowymi odłamkami leżała kupka fusów i nie rozpuszczony cukier. Ojciec wstawał powoli, odepchnął się rękoma od stołu, nogami zaszurał po podłodze. — O, Boże. Z trudem wlókł bezwładne niemal ciało przez pokój i sień aż do drzwi. John nachylił się i pozbierał odłamki porcelany. Słyszał, jak ojciec ledwie powłóczy nogami i sapie, i nie mógł opanować wzbierającej w sercu nienawiści. Właśnie wyżymał nad zlewem ścierkę, kiedy usłyszał, że matka wróciła do domu. Wiatr załomotał do kuchennych drzwi. Na podwórku pani 0'Toole pewnie obluzowała się jakaś deska, bo słychać było lekkie stukanie o dach kurnika. Palcem popychał fusy w zlewie, żeby szybciej spłynęły. Miałby za swoje, gdyby się zlew zatkał. Oczyma wyobraźni widział, jak matka strząsa krople deszczu z płaszcza, a potem wspina się na palce, żeby go powiesić na kołku przy drzwiach. Dzisiaj był jej dzień zakupów, ma 29 więc ze sobą plastikowe torby i na pewno zmęczyła się dźwiganiem ich pod górę. — John. Raz jeszcze spłukał zlew i wytarł ręce o spodnie. — Jesteś, John? Po co pyta, wie przecież, że jest w domu, skoro kurtka wisi obok jej płaszcza. — Jestem. Wyszedł na środek kuchni. Matka stała w sieni jakaś niespokojna, jak gdyby weszła przez pomyłkę do cudzego domu. Usiadł i przysunął do siebie książki. — Co robisz? — Odrabiam lekcje. Weszła do kuchni uginając się pod ciężarem plastikowych toreb. Postawiła je na stole i zsunęła na bok książki. — Co z ojcem? Wyjmowała po kolei sprawunki z torby: fasola w sosie pomidorowym, proszek do prania, dwie paczki herbaty Typhoo, pół tuzina jaj w tekturowym pudełku. — Był na dole? — Tak. — Czuję jego zapach. — Tak. — Dokąd poszedł? Zatrzymała przez chwilę wzrok na suficie. Nie dochodził stamtąd żaden dźwięk, ani skrzyp sprężyny, ani rozszarpujący płuca głuchy kaszel, ani mamrotanie. Zgniotła w ręce plastikową torbę. — Czyżby umarł? Cóż to się stało, że nasz bohater mnie nie woła? Roześmiała się. Ćwierć kilograma parówek, druciak do garnków, od którego palce stawały się nieprzyjemnie szorstkie, niebieskobiały kartonik mleka. — Wyszedł? 30 Stała, trzymając w lewej ręce główkę kapusty, zupełnie jak królowa Wiktoria z obrazu, który John widział w jakiejś książce. — Wyszedł — powtórzył z głupią miną. — Dlaczego pozwoliłeś mu wyjść? — Przecież nie mogłem mu zabronić. Kiwnęła głową i położyła kapustę na stole. — No tak — rzekła i już się więcej nie odezwała. Nie przeszkadzała mu w odrabianiu lekcji. Do stołu nakryła tylko dla nich dwojga. John leżał już w łóżku, kiedy ojciec wrócił. Chłopiec nigdy nie zasłaniał w nocy okna. Z łóżka, które stało obok, lubił obserwować zmieniające się niebo. Nastąpiły dwa wybuchy i kłąb czerwonego dymu wzbił się nad mokrymi dachami po przeciwnej stronie ulicy, rozpraszając ciemności. Słyszał straż pożarną i karetki pogotowia, z daleka dobiegały krzyki. Było mu ciepło, oczy same mu się zamykały. Swąd spalenizny wciskał się nawet przez zamknięte okno. Jacyś ludzie śmiali się na ulicy. Ludzie zawsze znajdą powód do śmiechu. Co was tak rozbawiło, chłopaki? Dom trząsł się od przelatującego nad dachami helikoptera, reflektor penetrował ciemności. John zastanawiał się, czy mają aparaty rentgenowskie, które prześwietlają ściany domów i zasunięte zasłony, widzą, jak leży skulony na łóżku, a czekająca na ojca matka przyciska mocno żelazko do parującej koszuli. A może potrafią nawet zajrzeć w ciemności czaszki. Wszystko jest możliwe. Jak wygląda myśl? Jaki ma kształt? Jaką konsystencję? Uśmiechnął się i zapadł w ciepły, beztroski sen. Myśli jego jak ptaki, tuż przed nim, niedotykalne, pierzchały, gdy tylko starał się je złapać pośród wirujących 31 piór, żeby pojawić się znów, to opadając, to wzbijając się na firmamencie jego duszy. Obudziła go kłótnia rodziców na dole. W ich głosach brzmiała taka niemoc i smutek, że aż przeszył go zimny dreszcz. Nie mógł od tego uciec jak od gryzącego dymu, który dzień i noc wisiał nad miastem. Nazajutrz po południu dziewczyna znów siedziała na murku. Choć świeciło słońce, wcale nie było ciepło. Kurz wzbijał się na ulicach i znużony opadał na trawę i drzewa. — Jak się masz, John. — Uśmiechnęła się, kiedy do niej podszedł. — Dzień dobry. Miał zamiar iść prosto do domu, ale się zatrzymał. — Posiedzisz na murku? Dzisiaj jest znacznie cieplej. Ręką wskazała miejsce obok siebie. Widocznie minę miał niepewną, bo dziewczyna uśmiechnęła się drwiąco. — Nie zjem cię. Co ona sobie wyobraża, że jest dzieckiem, czy co? — Ani nie porwę. Ani... nic takiego. Traktuje go jak dziecko. — Na imię mi Kathleen. Złożyła ręce na kolanach i zaczęła recytować. — Kathleen Doherty się nazywam, Irlandia moim krajem Derry (zwane przez niektórych Lon-donderry) miejscem, gdzie przebywam. Do nieba się udaję. — Albo do piekła — zażartował i położył teczkę na murku. — Ach — westchnęła. — Dobrze jest wiedzieć, dokąd człowiek zmierza, zawsze to bez--pieczniej. 32 — Nikt nie wie, czy pójdzie do nieba, dopóki się tam nie znajdzie. Spojrzała na katedrę w oddali i lekko się uśmiechnęła. — Oni tak mówią — upierał się. — Kto jak kto, ale oni powinni wiedzieć. Usiadł na murku. — A co, może nie? Wymownie rozłożyła ręce. Miała czerwone rękawiczki z ciemnym szlaczkiem wokół każdego palca. — Skąd mogą wiedzieć? Kto to może wiedzieć? Naprawdę myślisz, że Bóg szepcze im na ucho jakieś tajemnice? Przeznaczone tylko dla ich uszu? Zawracanie głowy te ich wszystkie gadki. W pierwszej chwili zląkł się, ale dziewczyna wybuchnęła głośnym, serdecznym śmiechem. — A zresztą — powiedziała, kiedy przestała się śmiać — kto to widział, żeby tak głupio zaczynać rozmowę. Przyznał jej w duchu rację. — Nazwisko Doherty jest tu dość często spotykane. — Podobno. — Moja mama jest z domu Doherty. — Ach, tak. — Może jesteśmy krewnymi? — Wątpię. Kathleen wiecznie szukała swoich papierosów. Ale tym razem ich nie znalazła. Niecierpliwym ruchem ściągnęła rękawiczki, jakby to one były czemukolwiek winne, i zaczęła szukać od nowa. — Niech to licho. — Co? — Trucizna mi się skończyła. — Trucizna? Aha... — Jestem pewna, że miałam paczkę. Wiesz co, zaczynam podejrzewać, że ktoś mi 33 cichcem podkrada papierosy w pokoju nauczycielskim. Chyba że palę przez sen. — Jesteś nauczycielką? — Mhm. — Czego uczysz? — Jakoś nie mógł jej sobie wyobrazić w zestawieniu z trójkątem równobocznym. — Angielskiego... w każdym razie powinnam uczyć angielskiego. Ale w gruncie rzeczy każdego dnia mówię, co mi akurat przyjdzie do głowy. Wiesz, co to jest imiesłów czasu przeszłego? — Nie. —? A średnik? — Nie wiem. — A zdania orzecznikowe? — Nie. Nie. Nie. — Ja też nie wiem. I myślę, że nie jest to wcale takie ważne. Niestety, nie wszyscy są tego samego zdania. Otóż to. Zapadła bardzo długa cisza. — Co? — spytał w końcu. — No cóż, pewnie przestanę uczyć. — I co wtedy? — Ha! Tryumfalnie wyciągnęła z głębi torby zgniecionego papierosa, którego znalazła po omacku. — Jakże ja siebie nienawidzę — rzekła zapalając papierosa. — Nie umiem się opanować. No powiedz sam, o czym to świadczy, skoro nie potrafię się powstrzymać i co» pół godziny pakuję do ust białą tutkę z trucizną? — Wyjęła z kieszeni zapałki i potarła jedną z nich. Zaciągnęła się głęboko. — A poza tym jest to na pewno najdroższa trucizna na świecie. Spostrzegł, że na prawej ręce ma pierścionek z niebieskim oczkiem. — Jesteś zaręczona? 34 ! Szybkim ruchem dotknęła pierścionka palcem i schowała rękę do kieszeni. — Ach, to — powiedziała. — Nie lubię mojej nauczycielki. _— Ja też nie lubię wszystkich moich uczniów. — O. — Pewnie nie przyszło ci do głowy, że, niektórzy z was są po prostu nieznośni. —. Przecież ci płacą za to, że nas uczysz. —? Stanowczo za mało. — Mogłabyś pójść do innej pracy. — Do jakiej na przykład? — Chociażby w fabryce papierosów. Roześmiała się i rzuciła wypalonego do połowy papierosa na środek drogi. — Potwór jesteś. No i coś ty najlepszego zrobił, przedłużyłeś mi życie co najmniej o dziesięć minut. — Jeszcze mi będziesz kiedyś za to wdzięczna. — Może tak, a może nie. Chińczycy... tak, chyba Chińczycy... wyznają taką szczególną zasadę. Jeżeli uratujesz kogoś od śmierci, odpowiadasz za resztę jego życia... jakby nie dość było odpowiedzialności za własne życie. Od tej chwili jesteś więc odpowiedzialny za dziesięć minut mojego życia. Zastanowił się. — Protestuję. — Za późno. — Wstała i otuliła się płaszczem. — Idziemy. Za zimno, żeby tu dłużej siedzieć. Chodź ze mną do sklepu, kupię papierosy, a tobie czekoladę. — Nie, dziękuję. Nie nalegała, tylko spojrzała na niego i lekko się uśmiechnęła. — Cześć — powiedziała i ruszyła w dół zboczem wymachując torbą. — Wariatka — rzekł cicho do siebie odprowadzając ją wzrokiem. 35 John zastał w domu Brendana, który siedział przy stole kuchennym. Włosy miał długie jak dziewczyna i lekko opadające nad kącikami ust wąsy. Mamie nie będzie się to podobało. Obok na podłodze leżała kurtka i plecak. Niewielki bagaż. Chłopcy przyglądali się sobie w milczeniu. — Mój Boże, ależ ty urosłeś — rzekł w końcu Brendan. —? Nie jesteś już małym dzieckiem. — Cześć. — Słowo daję, nie poznałbym cię na ulicy. John nie bardzo wiedział, co na to powiedzieć. — Mama nie będzie zachwycona twoimi włosami. — Ładnie mnie witasz. Nie cieszysz się, że przyjechałem? John kiwnął głową. Brendan położył rękę na stole. — No, masz. Dotknij. Przekonaj się, że to ja. Rękę miał szczupłą, jeszcze brudną po podróży. John dotknął jej szybkim nerwowym ruchem, a potem usiadł i patrzył na brata. Płaszczyzna stołu chroniła go przed gwałtowniejszą manifestacją uczuć. — Fajno, że wróciłeś. — No, nareszcie jakieś słowo powitania. A Gdzie się wszyscy podziali? Rodzina zdrowa? ? — Mama w pracy. A on?... — ruchem gło- 'l wy wskazał na sufit. — Nie ma tam żywej duszy. A jaki za- ? duch, siekierę można powiesić. John uśmiechnął się kwaśno. — Pewnie wyszedł. —? Aha. ; I — Nie wiedzieliśmy, że przyjedziesz. — Pisałem. .... ? 1 — Ale nie podałeś, że dzisiaj. Mama chcia^ ła do ciebie napisać. 36 — A. __. żebyś nie przyjeżdżał. Właśnie to chciała napisać. Żebyś nie przyjeżdżał. Brendan uśmiechnął się. — Nic się nie zmieniła. — Owszem. __ A on?... _ Wciąż kwęka. — Ale się trzyma? John zastanowił się nad tą uwagą. —. Fajny staruch — rzekł w końcu Brendan. ___ — Skoro tak uważasz. — Życie zrobiło z niego kalekę. John zastanowił się nad tą uwagą. — Kaleka — rzekł. — Tak. Masz rację. Kaleka. — Dziecko z ciebie. I tak mnie nie zrozumiesz. — Nie? — Ani mnie, ani jego. — Napijesz się herbaty? — Nie rób sobie kłopotu. — Żaden kłopot. O tej porze zawsze robię herbatę ojcu, jeżeli jest w domu. — Piłem w pociągu. — Przyjechałeś pociągiem? — Tak. — Chciałbym się kiedyś przejechać pociągiem. — Owszem, podróż przyjemna, ale wolałbym mieć własny... no, wiesz... brum brum. — Tak. Przyglądali się sobie ponad stołem, uważnie badając, jak bardzo się zmienili, — Urosłeś. — Już to mówiłeś. Byłoby dziwne, gdybym nie urósł. — Kto cię uczy? — Pani McCabe. — O, Boże, to ona jeszcze żyje. Współ-] czuję ci. — Lepiej się martw, co matka powie, jaa zobaczy twoje włosy. — Trudno, będzie się musiała przyzwyJ czaić. — Jak tam właściwie było? — Fajno, naprawdę fajno. Wyjął z kieszeni piersiówkę i postawił na] stole. — Bądź tak dobry i podaj mi szklaneczkę; co? John wstał i podszedł do kredensu. Bren-dan bawił się zakrętką od butelki. — Nie ma ani jednej — powiedział JohnJ — Pewnie wszystkie są u niego w pokoju- — Nie szkodzi. Otworzył butelkę i przytknął ją do ustJ John obserwował, jak szyja brata rusza siej przy przełykaniu. Potem Brendan postawił' butelkę ostrożnie na stole i zamknął jąj Otarł usta wierzchem dłoni. — Fantastyczne. — Brendan znów bawił się zakrętką. — Fantastyczne? — No. Z początku jest okropnie. Myślisz sobie, o Jezu, co ja właściwie robię w tym] okropnym miejscu... i nagle wszystko jest w porządku. Fantastyczne. Wszystko jest jak trzeba. Żyjesz. Można nieźle zarobić. — No to dlaczego wróciłeś? Brendan znów otworzył butelkę i w milczeniu spoglądał na zakrętkę. — Musiałem — rzekł w końcu. Raz jeszcze zamknął starannie butelkę i posunął ją po ceracie parę kratek do przodu. Kratka była czerwono-biała, tu i ówdzie miała wypalone papierosami dziury. — Dlaczego? Dlaczego musiałeś? — Ty tego nie zrozumiesz. — Nie jestem taki głupi. 38 __ Jesteś za młody. — Mama nie chce cię tutaj. —. Wiem. __ Ona się boi, żebyś się nie wplątał w jakąś historię z Tymczasowymi. — Kochany synek mamusi. .— Co to ma do rzeczy? Brendan potrząsnął głową. — No więc jak? — Co? — Nie wplączesz się? — Milcz, gówniarzu. Rąbnął pięścią w stół, aż podskoczyła butelka. I — Oczywiście, że nie. Nie mogłem po prostu tam zostać, kiedy... kiedy... i tak tego nie zrozumiesz. Ojciec... — On nie zrozumie. Jestem tego pewien. On nic nie rozumie. Pomyśli tylko, że chcesz zostać bohaterem... jak on. — Głupstwa wygadujesz. — I nie myśl też, że dostaniesz tutaj pracę. Nie licz na to. — Mam szekiele. Wsunął rękę do kieszeni i pomacał zapewne swój wypchany portfel. — Ciężko tam pracowałem. Tak... — Pamiętam ten dzień, kiedy wyjeżdżałeś — rzekł John. — No. Brendan potarł ręką twarz jak człowiek zafrasowany. John wstał i podszedł do niego. Stanął przy nim, jak tylko mógł najbliżej, ale tak, żeby go nie dotknąć. — Źle się czujesz? — Jestem zmęczony. To takie dziwne uczucie być tu znowu, w domu... Tak... Nic się nie zmieniło. Urosłeś. Jak śmiałeś urosnąć podczas mojej nieobecności? Wybuchnęli serdecznym śmiechem. — Chyba napiję się herbaty. 39 — Dobra. John podszedł do zlewu i nalał wody do imbryka. Brendan się zmienił. John też nie poznałby brata na ulicy. Te lata spędzone w mieście nie pozosta