Jennifer Johnston Chmura cieni Tytuł oryginału: Shadows on our skin Przełożyła: Beata Janiżanka Projekt okładki: Andrzej Pągowski Redaktor: Anna Adamiak Redaktor techniczny: Grażyna Karasek Korektor: Maria Czempińska ® Copyright by Jennifer Johnston, 1977 © For the Polish edition copyright by Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1983 ???? ISBN 83-203-1533-6 /o Akc Czarny łabędź wzbił się w górę, Łabędź już ostatni, Cieni rzucił na mnie chmurą — Nie wyjdą z tej matni. Zabijania mamy czas, Zabijajmy cienie, Zgaśmy żar, co płonie w nas, Zabijmy wspomnienia. Ciało moje obołałe Pragnie snu jak chłeba. Niebo z rykiem się rozwarło — Z matni wyjścia nie ma. Przyszedł na ciebie, tato, czas. I zostawiłeś w smutku nas, Smutne jest rozstanie, W sercu żal zostanie. Gryzł pióro i starał się wyobrazić sobie te słowa wydrukowane w gazecie, podane do ogólnej wiadomości w stosownej czarnej ramce. Nie, to do niczego. Przekreślił wszystko, starannie zamazując każde słowo atramentem, żeby nikt tego nie mógł przeczytać. Szkoda, że nas opuściłeś, tato drogi. Nogi, stogi, rogi, ogi... Kreda pani McCabe żałośnie piszczała na tablicy. Trójkąt. Trzy boki. ?. ?. ? Trzy kąty. Trójkąt. Ujrzał ojca wspartego na szarych poduszkach, głowa jak u starego ptaka opadła mu na pierś. Czas byś już umarł, tato, Lecz nie myśl, że będę płakał nad tą stratą, Bo nienawidzę ciebie, tato. Drżącymi palcami napisał słowo „nienawidzę". Wszystkie boki trójkąta są tej samej długości. Pisk kredy. Od A do B. Pisk. Od ? do C. Od ? do A. Trójkąt równoboczny. Wszystkie boki są równe. 7 Oczy masz niebieskie, Nos czerwony jak rak, Trafiłby cię wreszcie szlag. Otóż każdy kąt musi mieć 60°. Kąt A ma 60°. Kąt ? ma 60°. Kąt ? ma 60°. Razem 180°. Za długo żyłeś, tato, o lat parę, Więc gdy umierasz, to mi nie jest smutno wcale. Tylko z radości skaczę, strzelam, śpiewam, Parari pararam pam pam. Kto wie, jak się nazywa trójkąt, który ma wszystkie boki tej samej długości, niech podniesie rękę.| Martin Casey. Dobrze. Trójkąt równoboczny. Równoboczny. Pisk kredy na tablicy. A kiedy będziesz w niebie wreszcie, Rozwieszę flagi, każę grać orkiestrze. O, właśnie. Całkiem dobrze to brzmi. Prawie tanecznie. —? Ile stopni mają kąty w trójkącie równobocznym? John Logan? Dzwony biją, Werble grają... — John Logan. W klasie zapanowała straszliwa cisza i raz jeszcze usłyszał swoje nazwisko. — John Logan. — Tak, proszę pani? — Cieszę się, że słyszysz, co do ciebie mówię. Kilku lizusów zachichotało. Pani McCabe wskazała kredą rysunek na tablicy. 8 — Ile stopni ma kąt A? — No... — A kąt B? — Kąt... — A może mi powiesz, ile stopni ma kąt C? No proszę. Czekam. — Bardzo przepraszam... Nauczycielka wyciągnęła ręce do klasy, która zgodnym chórem ryknęła: ,,60 stopni, proszę pani". Napisała na tablicy „60°", odwróciła się i spojrzała na Johna. — Jak nazywamy taki trójkąt? — Jest to trójkąt — zaczął bezradnie John i dopiero po chwili spostrzegł napisane dużymi literami na tablicy słowo —- równo... — Równoboczny — dokończyła pani McCabe. Usta miała gniewnie zaciśnięte. Podkreśliła słowo trzy razy na tablicy, aż pękła kreda. Rzuciła odłamki na katedrę. — Jestem nauczycielką —- powiedziała — a ty moim uczniem. Prawo — wymówiła to słowo z pogardą -— nakazuje, żebyś chodził do szkoły. Gdyby ode mnie zależało, nie zatrzymywałabym takich jak ty ani przez chwilę; skoro sami tego chcą, niech tkwią po uszy w nieuctwie. Po uszy. Otworzyła szufladę i wyjęła nowy kawałek kredy. — Pewnego dnia, kiedy już będzie za późno, pomyślisz, że może jednak warto było uważać na lekcjach. Pożałujesz tego niesłychanego marnotrawstwa czasu. Swojego, no i mojego. Zostaniesz po lekcjach. Westchnęła i odwróciła się do tablicy. Klasa też westchnęła zawiedziona, że tylko na tym się skończyło. Zmierzchało już, kiedy John wyszedł wreszcie ze szkoły. Rzędy pnących się w górę 9 domów wyglądały na tlą/pochmurnego nieba jak wycięte z tektury^ Zimny wiatr dmuchał w dolinie. Na ulicy pod nogami Johna wirował kurz i smutno szeleściły celofanowe torebki. Chłopiec nie spieszył się do domu. Matka nigdy nie wracała z kawiarni wcześniej niż za kwadrans szósta i wiedział, że stary z pewnością zacznie posyłać go tu i tam, matka go na tym przyłapie i będzie awantura. Jeszcze jedna awantura. Taki to już dzień. Same awantury. Ulica była prawie pusta. Gdzieś w dole rozległy się dwa strzały, po czym zapanowała cisza. Latarnie uliczne paliły się, w oknach nie zaciągnięto jeszcze zasłon, zmierzch więc skrzył się światłami. John zatrzymał się przy długim niskim murze i położył na nim teczkę. Matka nie lubiła, kiedy się włóczył. Wsunął ściśnięte w pięść ręce do kieszeni kurtki i szczelnie otulił się nią przed wiatrem. Dym z tysięcy domów snuł się w dolinie. Jedynym akcentem kolorystycznym była zielona trawa na przeciwległym wzgórzu, gdzie wznosiły się szare mury okalające miasto. Jakaś zabłąkana o tej późnej godzinie mewa płynęła z wiatrem, który znosił ją od rzeki ku wzgórzom. Z ogromnym wysiłkiem machnęła skrzydłami i skręciła ostro z powrotem nad wodę. John zrozumiał, że i on powinien wracać do domu; wziął teczkę i ruszył w drogę Minął dwa sklepy; przez zabite deskami okna sączyło się światło, a na zamkniętych drzwiach wielkimi literami napisano: „Otwarte". Skręcił z głównej ulicy biegnącej w dół i minął rząd opuszczonych domków, które straszyły powybijanymi oknami. Puścił się biegiem. Ten odcinek drogi zawsze napawał go lękiem. Za rogiem ujrzał dwóch mężczyzn idących beztrosko. Zwolnił kroku. Uważał, że nie należy biec bez powodu, bo ludzi to denerwuje. Jeden z mężczyzn roze 10 śmiał się z jakiegoś dowcipu. John przeszedł obok nich spokojnym krokiem. — John Logan? — Tak — odpowiedział. Stanęli i spojrzeli na siebie. Wyższy mężczyzna żuł gumę. — Powinieneś być już w domu — zauważył. Drugi mężczyzna podrapał się po nosie bardzo długim palcem. — Jak się miewa twój stary? John wzruszył ramionami. — Dobrze. — Nic się drań nie zmienił, co? — Daj spokój — powiedział ten, co żuł gumę. — Właśnie. — Ta zdawkowa odpowiedz poprawiła Johnowi samopoczucie. Mężczyźni roześmiali się. John też się roześmiał. — Co słychać u Brendana? — Mama dostaje listy... Mężczyźni byli już znudzeni. — No, czas na ciebie, chłopcze. Rozległ się sygnał straży pożarnej, a może karetki. John odwrócił się, żeby sprawdzić, czy zdoła coś dojrzeć przez szkielety zrujnowanych domów. Tym razem strzały rozległy się po drugiej stronie doliny. — Idź do domu. Kiedy John odwrócił głowę, mężczyzn już nie było. Kto wie, pomyślał, może to wyobraźnia spłatała mu figla. Już od progu słyszał wołanie. — John. Powiesił kurtkę i wszedł do kuchni. Dzwony biją, werble grają. — John. 11 Zaraz zgaśnie pod kuchnią, jeżeli nie podrzuci węgla. Matka zawsze stawiała wiadro węgla przy piecu. Położył teczkę na stole. — John. — A potem straszliwy, głęboki, rozdzierający płuca kaszel. John zdjął górną fajerkę i chwycił wiadro. Stuk, stuk, stuk — znajomy dźwięk, którego nie zagłuszało nawet kasłanie. Walenie laską w podłogę. Ostateczne wezwanie. Solidna głogowa laska, niegdyś własność dziadka. Węgiel sypał się z łoskotem do pustego niemal paleniska. John odstawił wiadro i otworzył szyber, żeby się trochę nagrzało, zanim wróci matka. — Już idę — krzyknął, ale stukanie ustało dopiero, gdy nacisnął klamkę do drzwi sypialni. Ojciec leżał na łóżku w ubraniu, ale bez butów, które stały obok na podłodze. Przykrył się kocem, żeby mu było cieplej. W pokoju unosił się zapach potu, piwa i choroby. Zawsze ten sam, odkąd John pamiętał. Resztę świeżego powietrza spalało jedno żeberko piecyka, dając w zamian niewiele ciepła. Na stoliku przy łóżku stał spodek pełen niedopałków i brudna szklanka, na podłodze leżała sterta rozrzuconych gazet. Siwy mężczyzna gniewnie spoglądał na syna. — Dlaczego tak późno? — Wcale nie jest późno. — Powinieneś być w domu o czwartej. Gdzieś ty był? Zaschło mi w gardle. Zapadła długa cisza, syn patrzał na ojca, a ten dla podkreślenia swojej słabości zamknął oczy. — W ogóle nie schodziłeś dzisiaj? — spytał chłopiec. — Nie miałem siły. Ledwie twoja matka wyszła, poczułem taki ból koło serca, że 12 z trudem nachyliłem się i ściągnąłem buty. Myślałem, że moja godzina już wybiła. Rozwieszę flagi, każę grać orkiestrze. — Nie powinna mnie tak zostawiać. Powieki drgnęły, a chytrze zmrużone oczy badały, czekały, aż wreszcie ukazały się zamglone źrenice, otoczone siatką czerwonych żyłek. W kącikach oczu gromadził się śluz. — Zaschło mi w gardle — jęknął ojciec. — Mama zaraz wróci. Przyniosę ci herbaty. — Wolałbym ze dwie butelki porteru. Wsunął rękę pod poduszkę i wyciągnął stamtąd banknot funtowy. Podał go Johnowi. — Masz. — Co to jest? — Nie udawaj głupka. Masz. Bierz i leć do McMonagles, przynieś mi dwie butelki Guinnessa i paczkę papierosów. — Ale, tato... — Żadne ale, idź już do diabła. — Przecież strzelają. — No i co z tego, że strzelają? Nie będą przecież marnować na ciebie swoich naboi. No, bierz. Machnął banknotem z energią nie spotykaną u człowieka, który jest tak bardzo chory. — Skąd masz pieniądze? — Nie twoja sprawa. Masz. No już. Bierz pieniądze i zmykaj, zanim matka wróci. John wyjął z palców ojca banknot i przyjrzał mu się uważnie. Mężczyzna leżący na łóżku wyraźnie się uspokoił. Podciągnął koc na ramiona, wcisnął głowę głębiej w poduszki. — Dziękuję ci. A, jeszcze jedno, nim wyjdziesz, włącz drugie żeberko, zmarzłem na kość. John podszedł do piecyka i przekręcił metalową gałkę. 13 Trzasnęło na końcu ogniwa. Iskra błysnęła i zgasła. Rozszedł się swąd palącego się kurzu. John wybiegł z pokoju i popędził na dół po schodach. Gonił go rozsadzający płuca kaszel. — Pospiesz się. — Głos dobiegający z góry nie był wcale taki słaby. Wiatr przyniósł ze sobą deszcz ze śniegiem, który wirował w świetle latarni. Wszędzie zaciągnięto już story i tylko gdzieniegdzie w szparze błysnął telewizor. Naraz, dość chyba blisko, rozległy się strzały, zza rogu doleciał brzęk tłuczonej szyby. John zawahał się i w tej samej chwili ujrzał matkę, która, kryjąc twarz przed smagającym śniegiem, szła szybko pod górę. Awantura gotowa. John cofnął się pod drzwi najbliższego domu w nadziei, że matka go nie spostrzeże. Gdzieś w dole słychać było krzyki chłopców. — Widzę cię — rzekła. — Znowu się włóczysz. A ja cię tyle razy prosiłam. Wysunął się z cienia. — Tylko strusie chowają głowy w piasek i myślą, że ich nie widać. W taki wieczór lepiej siedzieć w domu, synku. Zresztą i tak wiem, dokąd idziesz. Wyciągnęła rękę. Z uczuciem winy, a zarazem pewnego zadowolenia, wyjął banknot z kieszeni i podał matce. Ze złością wetknęła go do torebki. — Prędzej — powiedziała. — Spieszmy się. Jakoś dziś niespokojnie. Zaraz za drzwiami strząsnęła wodę z płaszcza, a potem go powiesiła. Wyciągnęła rękę po kurtkę Johna. — John, czy to ty? — Nie. To ja. Zapanowała cisza, ale zaraz jęknęły sprężyny i ojciec z hałasem opuścił jedną, a potem drugą nogę na ziemię. 14 — Leż spokojnie — szepnęła matka idąc korytarzem do kuchni. Słyszeli, jak ojciec stąpa niepewnie na górze. Matka nalała wody do imbryka i postawiła go na kuchni. — Masz dużo lekcji? — Nie. Odrobię je po kolacji. — Lepiej nie trać czasu i bierz się zaraz do roboty. Ciężkie kroki na schodach. Po każdym kroku przerwa na kasłanie. Matka krzątała się, to przecierała coś ścierką, to chwytała za patelnię, ręce biegały nerwowo. John wyjął z torby książki i usiadł przy końcu stołu. Meisse agus Pangur Ban, Cecthar nathar fria shaindan, Bithamenma-sam fri seilgg Mo menma ceinin shaincheird. Cicho, ale z przejęciem, wymawiał słowa. Wyobraził sobie starego mnicha i białego kota, którzy kiwają lekko głowami jak ludzie, gdy są bardzo skupieni. Na patelni syczał rozgrzany tłuszcz. Drzwi się otworzyły. — Gdzie moja herbata? — Przecież dopiero co weszłam. Zlituj się, jeszcze nie zdążyłam zdjąć mokrych butów. — Chłopak wrócił dziś późno ze szkoły. Z trudem przeszedł przez kuchnię i powoli usiadł na krześle po drugiej stronie stołu. — Co się stało, synku? Mówiąc to matka rozdzielała sklejone plastry prążkowanego boczku i ostrożnie kładła na patelni. — Pani kazała mi zostać po lekcjach. — Byłeś nieposłuszny, co? No mów? Zbuntowałeś się, co? Mamy więc syna buntownika? Wrodziłeś się w ojca, co? — Zostaw chłopaka w spokoju. Nie widzisz, że odrabia lekcje. Jedyne, przeciw czemu się kiedykolwiek buntowałeś, to praca... 15 — Ty zawsze powiesz coś mądrego. Twoja matka zawsze powie coś mądrego. — Meisse agus Pangur Ban — powiedział głośno John nie wiedząc, co robić. —? Co takiego? — Uczę się wiersza na pamięć. — Jak to było? — Meisse agus Pangur Ban — powtórzył John. W pokoju rozszedł się miły zapach smażonego boczku. — Mów dalej — mężczyzna nachylił się do chłopca, chcąc okazać zainteresowanie. — Następną linijkę. Niegdyś uczyłem się irlandzkiego. — Cechthar nathar fria shaindan. — Tak. — Bitha... — Bitha... —? Zapomniałem. Dopiero się tego uczę. — Powinieneś się bardziej przyłożyć. —? Przecież się uczę. Znów pochylił głowę nad książką. — Taak — ojciec rozparł się w krześle. Wspomnienia sprawiły, że twarz jego stała się łagodniejsza, mniej gniewna niż zwykle. — Niegdyś i ja uczyłem się irlandzkiego. — Pewnie wtedy, kiedy działałeś w ruchu oporu. Nożem przewróciła boczek i zsunęła go na brzeg patelni, żeby zrobić -miejsce na parówki. — Po co ten sarkazm? — Tak — powiedziała. — Masz rację. To sarkazm. — Kupiłeś mi papierosy? — spytał ojciec John, nie odrywając oczu od książki, potrząsnął głową. — Nie kupił papierosów. Spotkałam go na ulicy i zabrałam do domu. To nie powód, żeby posyłać chłopaka w taki wieczór jak 16 dzisiaj. Paskudny wieczór, no i ta strzelanina. — Johna nie zastrzelą. — A o zabłąkanych kulach nie słyszałeś? Tak czy owak, dziś go z domu nie puszczę. — Pieniądze mu pewnie zabrałaś? — Oczywiście. Przez chwilę słychać było tylko skwierczący na patelni tłuszcz i cichy szum im- bryka. Meisse agus... John czuł, jak żołądek kurczy mu się z głodu. Stary zaszurał po podłodze krzesłem. • — Muszę pójść do sklepu, kupić... — Myślałam, że jesteś umierający... — ...papierosy. Z trudem wstał. — Zaraz wrócę. — Przyszedł list od Brendana. Usiadł. Wyciągnął na stole czerwone ręce i przez chwilę się im przyglądał. — List? — Tak. Odwróciła się od kuchni i dotknęła ręką kieszeni. List zaszeleścił. — No i co? — spytał. Miał pulchne ręce nieroba. Nierówne, żółte paznokcie zawijały się nad opuszkami palców. — Zdrów? Co pisze? — Chce wrócić do domu. Rozłożył i złożył ręce, które znieruchomiały na obrusie niczym para odrażających zwierząt. Pangur Ban. Biały kot czatuje przy mysiej dziurze, wstrzymał oddech gotów do skoku. -— Ha — mruknął wyczekująco ojciec. /^ĄfB^SKpodeszła do kredensu i wzięła miskę 4^Mkaft>A — Tylko tyle masz mi do powiedzenia? — Nie wiem, co mówić. — Zapomniałaś języka w gębie? Co się z tobą dzieje? Cecthar anthar Brendan. — Cały dzień o tym myślałam, musisz mu napisać, żeby nie przyjeżdżał. Brendan agus Pangur. — Nie cieszysz się, że wraca? — Ręce zatańczyły na stole. — Przecież to wspaniała wiadomość. Wbiła jajko na patelnię i polała je gorącym tłuszczem, który prysnął, jakby wyrażając w ten sposób jej gniew. Uchyliła się przed parzącą kroplą tłuszczu. — Nie chcę, żeby wrócił. Następne jajko wylądowało na patelni. — Tego mu nie napiszę. — John, pozbieraj grzecznie książki ze stołu i nakryj do kolacji. Nalała wody do imbryczka. — Brendan... — Sam dźwięk tego słowa sprawiał mu przyjemność. — Nie ma mowy. Nie dopuszczę, żeby wrócił. — Dlaczego? — spytał z zainteresowaniem John. Pytanie zostało bez odpowiedzi. — Ja mu tego nie napiszę. Jeżeli chcesz, napisz sama. Napisz, że w domu nie jest mile widziany. — Nie o to chodzi. Wiesz dobrze. -? — Nie napiszę. — Napiszesz. Nie chcę, żeby wracał. Ma tam dobrą pracę. Nic mu nie grozi. Chcesz, żeby sobie napytał biedy? Stanęła tyłem do kuchni i niemal błagalnie wyciągnęła do niego łyżkę. Krople gorącego tłuszczu kapały na podłogę. — Czy ty tego nie rozumiesz? — Skoro Brendan chce wrócić do domu, 18 nie możemy mu zabronić. To jest dla mnie jasne. __ Mógłbyś mu doradzić. Nie było go dwa lata. Nie wie, jak tu jest. Doradź mu. O nie więcej nie proszę. Trzy widelce, trzy noże, trzy kubki, trzy talerze, masło, dżem, sól, mleko. Ręce ojca leżą bez ruchu pośród sztućców i porcelany. Osobliwa dekoracja. — Jest dorosły. Ketchup, pieprz, chleb. — Nie będę się wtrącał. Drobne kryształki cukru w niebieskiej misce. — Musi sam zdecydować. Mieć własne zdanie. — Boję się o niego. Nie jest najmądrzejszy. — Smutne, że mówisz to ty, która go wychowałaś. Zanim się odezwała, postawiła ostrożnie imbryczek na talerzu z niebieskim szlakiem. — My — powiedziała, zaciskając zmęczone usta. — Myśmy go wychowali. Dawałam mu klapsa, kiedy był zuchwały, pieściłam go i próbowałam tłumaczyć, co jest dob*re, a co złe. Ty natomiast opowiadałeś mu bajki o sobie i o ruchu oporu. O twojej barwnej młodości. O dniach pełnych chwały. O tym, jaki z ciebie bohater. — Coś im trzeba opowiadać. Nie kłamałem. — Niech Bóg ci wybaczy. Powiedziawszy to matka odwróciła się i zajęła gotowaniem. John obserwował ojca, który podniósł do góry ręce i zakrył twarz. — Bajki... — zaczął chłopiec i urwał. — Zwykłe kłamstwa. Lepiej ich nie słuchać. — Głos miała lodowaty jak zacinający na dworze deszcz. 19 Mężczyzna wstał i wolnym krokiem ruszył do drzwi. Nie powiedział ani słowa. Zdjął płaszcz z kołka i zarzucił na ramiona. Otworzył drzwi wyjściowe, ostry wiatr wdarł się do środka. John ręką wskazał stół. — Niech idzie — powiedziała matka. Trzasnęły drzwi. Nazajutrz było zimno, ustał wiatr i w powietrzu czuło się jeszcze swąd spalenizny. Matka szorowała próg, gdy wychodził do szkoły. Nad jej pochylonym na klęczkach ciałem łagodnie unosiła się para. — Pamiętaj, żebyś wrócił prosto do domu — powiedziała, gdy skoczył przez mokry próg na chodnik. Okno ojca wciąż było zasłonięte. Pewnie chrapie w tym zatęchłym, ponurym pokoju. Obudzi się z głową ciężką od trunku, nabitą mrzonkami. Dzień w szkole minął nader spokojnie. Słowa wiersza układały się same. Kiedy jego kolega, Derek, zaproponował mu zabawę po szkole, potrząsnął głową. Pamiętał, o co prosiła go matka. Wciąż widział lśniący wodą próg i rękę matki, która trzymała ryżową szczotkę. — Kazała mi wracać prosto do domu. Chłopcy napełniali kamieniami kieszenie, na wypadek gdyby na swojej drodze spotkali żołnierzy. — Tylko na pół godziny. Derek podrzucił kamień i złapał go wierzchem ręki. — Nic z tego — powiedział John. Przypomniał sobie nabrzmiałe żyły na ręce matki. — No, co ty. — Powinienem wrócić do domu. ?— Jak chcesz. 20 Chłopcy zaczęli rzucać w siebie kamieniami, lekko, dla zabawy. Nikt nie zauważył, że John machnął ręką na pożegnanie. W gruncie rzeczy matka nie lubiła, żeby bawił się z innymi dziećmi. Zawsze chciała mieć go przy sobie, jak był mały, a Brendan chodził do szkoły. Wówczas nie pracowała i wszędzie zabierała z sobą Johna. Chodził z nią do sklepów i do kościoła, stał prze-stępując z nogi na nogę, gdy rozmawiała z sąsiadką. Czasem, jeżeli świeciło słońce, a matka uporała się z domową robotą, zabierała go na spacer do parku albo szli nad nabrzeże popatrzeć na statki. Ona to uczyła go pisać; sadzała go wówczas przy stole kuchennym z pudełkiem kolorowych kredek i arkuszem papieru. „Em jak mama" mówiła i pochylona nad nim rysowała duże M u góry arkusza. „A teraz spróbuj sam". Wodził nieporadnie ołówkiem po papierze, a matka brała się za sprzątanie i gotowanie. Nie widział jeszcze, żeby ktokolwiek zajmował się gotowaniem tak, jak jego matka. Chciała go mieć przy sobie przez cały czas i to najprawdopodobniej nie dlatego, że nie wytrzymałaby bez niego ani godziny, ale po to, żeby ani na chwilę nie zostać sam na sam z ojcem. Obecność Johna dawała jej poczucie bezpieczeństwa. — Nie mogę zostawić dziecka — wołała, ilekroć ojciec krzyczał z góry, żeby pobiegła do sklepu po papierosy albo po dwie butelki porteru. Wtedy stary musiał czekać, aż Brendan wróci ze szkoły. Na Brendana mógł liczyć, Brendan był jego oczkiem w głowie. Brendan to prawdziwy zuch. Spełniał jedno za drugim polecenie ojca i gdy tylko wrócił do domu, zaraz biegł do baru albo do bukmachera. To on wychodził z domu szukać ojca w owe wieczory, kiedy matka wyjmowała 21 z piecyka obiad ojca i ze złością zeskroby-wała wszystko z talerza do kubła. Tylko Brendan umiał nakłonić ojca, żeby wrócił do domu. Prowadził go wówczas po schodach, kładł do łóżka, siadał obok i słuchał jak opowiada, w kółko te same bajki o dniach chwały. Brendan znał te wszystkie nazwiska na pamięć: Liam Lynch, Ernie ?'??????, Liam Mellows, Sean Russel; sami bohaterowie, żywi i umarli, ludzie nieugięci, ludzie czynu. Bohaterowie. Świat pełen był bohaterów, bojowców i smutnych pieśni, które docierały do Johna przez sufit w kuchni, pieśni o śmierci, zdradzie, wolności i znowu o bohaterach. A potem Brendan wyjechał. Stało się to pewnego letniego popołudnia, kiedy okna domów błyszczały w słońcu. — Nie mam zamiaru być przez całe życie mleczarzem — oświadczył Brendan, spojrzał w dół i uszczypnął Johna w ramię, jak gdyby chciał mu w ten sposób coś przekazać, ale John nie bardzo wiedział co. W drugiej ręce Brendan niósł starą brązową walizkę, która od niepamiętnych czasów leżała zakurzona na szafie. — Równie dobrze mógłbym być krową. Mama nie odprowadziła go do drzwi, a stary już od wielu dni nie opuszczał łóżka. — Jak wrócę, będę milionerem. Ruszył v/ dół drogą, uginając się pod ciężarem walizki. Ojciec chorował potem przez długie tygodnie. Dygotał i śmierdział tak okropnie, że John nie miał ochoty się do niego zbliżać. Pewnej nocy ojciec rozbił pięścią okno w pokoju od ulicy i matka zakryła czarny otwór tekturą, która tam została przez wiele miesięcy. Ale wówczas ogólna sytuacja tak się pogorszyła, że nie tylko oni mieli okno zabite tekturą. 22 Na ślepej ścianie domu widniał wielki biały napis „Tymczasowi". Jeszcze parę dni temu litery były szare, ale teraz ktoś je pociągnął farbą i nabrały nowego blasku. Rzucały się w oczy z daleka. Gdybym miał kota, nazwałbym go Pangur Ban. Siedziałby na murku i okręciwszy łapy ogonem, przyglądałby się kurom pani ?'??-ole, które grzebią w piasku na sąsiednim podwórku. W środku nocy wskakiwałby przez okno i układał się w moich nogach, szkoda tylko, że mama by się na to nie zgodziła. Nie chcę tu widzieć żadnych brudnych kotów, powiedziałaby, i zabrałaby pościel do gotowania. Jakaś dziewczyna siedziała na murku, który John uważał poniekąd za swoją wyłączną własność. Otulona szczelnie płaszczem siedziała spoglądając w zamyśleniu na zielone zbocze po drugiej stronie doliny, może zresztą patrzała na mury albo na iglicę katedry, która górowała nad otoczeniem. A może, pomyślał kładąc teczkę na murku, może dziewczyna zapatrzyła się w głąb swojej duszy. Najdłuższe i najniewdzięczniejsze zajęcie na świecie. John obciągnął kurtkę i też usiadł. Już przedtem widział tę dziewczynę; podobnie jak on kręciła się po okolicy bez żadnego właściwie celu. Dźwigała zawsze torbę, a jej lekko przygięta sylwetka budziła wspomnienie owego dnia, kiedy Brendan wyruszył w drogę. Teraz torba leżała obok na murku, a dziewczyna ręką w czerwonej rękawiczce ściskała klapy płaszcza. Nie zdawała sobie sprawy ani z obecności Johna, ani z tego, że wiatr splątał jej ciemne włosy, a jej blade zazwyczaj policzki skurczyły się i zsiniały. Siedziała bez ruchu i tylko unoszone podmuchami wiatru włosy opadały na jedną stronę. Raptem opuściła rękę, którą przytrzymywała kołnierz, i szybkim ruchem wsu- 23 nęła ją do kieszeni. Wyjęła paczkę papierosów i zapałki. Włożyła do ust papierosa i dopiero wtedy, nie wiadomo dlaczego, zorientowała się; że nie jest sama. Odwróciła się, spojrzała na Johna i podsunęła mu paczkę papierosów. — Palisz? Poznał po akcencie, że jest nietutejsza. John zaczerwienił się i potrząsnął głową. Dziewczyna schowała papierosy i potarła zapałkę. Ogień zamigotał na wietrze i zgasł. — Pewnie nie powinnam ci była nawet proponować. Powinnam się była... no... zastanowić. Roześmiała się. Czuł, że dziewczyna lubi się śmiać. Znów potarła zapałkę, ale tym razem osłoniła płomień dłonią. Niebieski dym przeciskał się między palcami. — Ale nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że palisz. Zastanowił się, czy uznać to za komplement, czy nie. — Próbowałem raz, ale nie bardzo wiem, co w tym takiego nadzwyczajnego. —- Już cię tu widziałam. Milczeli przez chwilę. — Tak — rzekł w końcu. — Lubię tu przychodzić. Przyglądał się, jak zaciąga się papierosem i powoli wypuszcza nosem dym. — Ja też panią tu widziałem. — Dawno temu ludzie zbierali się na szczytach wzgórz, żeby przyglądać się bitwom. Tak było, zanim bitwy stały się... — chwilę się zastanowiła — ... takie... powszechne jak obecnie. — To pani się zajmuje obserwowaniem bitew? — Pomyślał sobie, że może jest dziennikarką czy kimś w tym rodzaju. — Skądże znowu. Nie wiem, czym się wła- 24 ściwie zajmuję. I nie wiem, dlaczego tak powiedziałam... no, o tych bitwach. A ty, co tu robisz? — Po prostu nie lubię wracać do domu. Odwróciła się i przyjrzała się mu uważnie. — Dlaczego nie bawisz się z kolegami? Głową wskazała na prawo, gdzie chłopcy kopali piłkę na betonowym boisku. Wzruszył ramionami. — Nie wiem. Czasem się bawię, a czasem nie mam po prostu ochoty. Rozmowa się urwała, cisza wypełniła przestrzeń na murku między jej torbą a jego teczką. Siedzieli tak w milczeniu chyba kwadrans. Ciągnący w górę dym i szarzejące światło zapowiadały nadejście zmroku. Zimno stawało się coraz bardziej dokuczliwe. Wstał. Dziewczyna nie drgnęła, siedziała przygarbiona z rękami w kieszeniach. John wziął teczkę. — Do widzenia — powiedział niepewnie, jak gdyby wątpiąc, czy ta ich krótka rozmowa w ogóle się ? odbyła. Dziewczyna milczała. Widział, że błądzi gdzieś myślami. Odczekał chwilę, a potem ruszył. — Hej, tam — krzyknęła. — Chłopcze z charakterem. — I znów się roześmiała. Odwrócił się i pożegnał ją lekko unosząc rękę, jak to zazwyczaj robili starsi chłopcy. — Jak ci na imię? — John. John Logan. Po prostu... John. ?— Do widzenia, John. Cieszę się, że cię poznałam. Ojciec już siedział przy kuchennym stole, kiedy John wrócił do domu. — Znów zostałeś po lekcjach? — Nie. — Do domu ci się nie spieszy, co? — Mhm.. - ... - 25 Otworzył teczkę i rozłożył książki na stole. — Spotkałeś kolegów? John potrząsnął głową. — Mnie możesz powiedzieć. Ja nie poskarżę. — Głos ojca zabrzmiał płaczliwie. — Byłem sam, tato. Po prostu sam. Podrzuciłeś węgla do pieca? — Możesz mi zaufać, ja cię nie zdradzę. — Podrzuciłeś węgla? — Nie. Wciąż tylko: zrób to, zrób tamto. Dlaczego nie zostanie w domu i sama się tym nie zajmie? — Wiesz dobrze, dlaczego. Zaraz jednak pożałował tego, co powiedział. Chwycił wiadro i z całej siły sypnął węglem do pieca, jakby chciał zagłuszyć łoskotem swoje słowa. Stawiając wiadro na podłodze zerknął na ojca. Niebieskie oczy zalśniły spod przymkniętych powiek, po policzkach płynęły łzy. — Przepraszam — wybąkał chłopiec. — Nie miałem nic złego na myśli. Tak mi się tylko wyrwało. — Pewnie ci się zdaje, że ja nie wiem. Nieraz leżę w łóżku i płaczę, kiedy myślę, do czego doszedłem. Możesz mi wierzyć, wiem o tym aż za dobrze. Otarł zaczerwienione oczy wierzchem dłoni. — A ty... Zapadła długa cisza. John stał zakłopotany. Powinien zgarnąć popiół z rusztu, ale nie śmiał. — Ty patrzysz na mnie przez pryzmat swojej młodości. Niemniej. Niemniej pozwól, że coś ci powiem... chłopcze... Ja... Uderzył pięścią w stół, żeby zaakcentować ostatnie słowo. I wyczerpany tym wybuchem energii, jak gdyby stracił wątek. John zajął się książkami i ułożył je w stos po swojej strome stołu, gdy tymczasem ojciec szukał 26 po omacku w zamglonym umyśle właściwych słów. — ... zdaję sobie sprawę — rzekł wreszcie z tryumfalną miną. — Nie mam nic więcej do dodania. I pozwól, że ci powiem, skoro rzucasz na mnie oszczerstwa, wytykasz palcem... Zamilkł. Ręce leżące na stole zmagały się ze sobą. Po chwili John usiadł i otworzył podręcznik do matematyki. Przy odrobinie szczęścia... — Nastawiłeś imbryk? John westchnął. — Nie. — Napiłbym się herbaty. John podszedł z imbrykiem do zlewu, nalał wody i postawił go na kuchni. — Wypaliłem się do cna. Otóż to. Wypalony szkielet, oto czym jestem. Nie mam już siły. Ani charakteru. Przekleństwo. Wypaliłem się, synu. Dałbym głowę, że żaden z twoich kolegów nie widział, jak jego ojciec płacze. Mam rację? Co? Otworzył szeroko oczy i wpatrywał się w Johna. — Co? — ryknął. — Nie wiem, tato. Słowo daję, że nie wiem. My o takich sprawach nie rozmawiamy. — A ja płaczę — stwierdził całkiem spokojnie ojciec. Łzy obeschły mu na policzkach, zostały jedynie szare smugi. — Płaczę od lat. Nie mam wyboru. Nikt tego nie rozumie. Nikt. — Zmagające się ze sobą ręce znieruchomiały. — Jedynie Brendan. On mnie rozumiał. Tak. Siedział przy mnie i słuchał, on jeden. — Tych bajek? — Ostry język twojej matki dał mi się we znaki. Złośliwa kobieta. — O — bąknął John. 27 Zdjął imbryczek z półki i nalał wrzątku. — A mimo wszystko, przez krótki okres w życiu, byłem bohaterem. A to już jest coś. To już coś jest, prawda synu? Czyż to nie lepsze od kopniaka w tyłek? Co, synu? — Chyba tak. — Zaparz dobrą, mocną herbatę. Chcę, żeby była naprawdę mocna. John przelał wodę do imbryka i wsypał trzy łyżeczki herbaty do imbryczka. — Bohater zawsze będzie bohaterem. Czyż nie tak? Mam rację? Chłopiec wlał gotującą się wodę do imbryczka. Skinął głową. — Chyba tak. — A ja ci powiem, że to nieprawda. Nieprawda. Ani jeden z tych cholernych drani w mieście nie uchyli przede mną kapelusza na ulicy. Ani się nie przywita. No, nalej mi już herbaty. — Jeszcze się nie zaparzyła. — Nie szkodzi. Chcę stąd wyjść, zanim ona wróci. Przyglądał się, jak John wlewa mleko do kubka, a potem potrząsa imbryczkiem, żeby herbata dobrze naciągnęła. — Myślałem, że umrę dzisiaj w nocy. A kiedy będziesz w niebie wreszcie, Rozwieszę flagi, każę grać orkiestrze. Herbata trysnęła z dzióbka, mleko się zabarwiło i pokryło się tysiącem czarnych punkcików. — Tak. Myślałem, że umrę. Spojrzał ponuro w kubek, żałując, że tak ponaglał Johna. — Najwyższy czas. Wsypał trzy kopiaste łyżeczki cukru do herbaty, żeby poprawić jej smak. — Powinienem był wtedy umrzeć, a tak 28 okaleczono mi ciało i duszę. Tak, duszę też. Zmarnowałem życie. Dzwony biją, Werble grają, Witaj bohaterze, Aniołki śpiewają. A ja klaszczę, cieszę się, Ze już nie ma cię. Trzęsącą się ręką podniósł kubek wylewając przy tym herbatę, która ściekała mu po palcach na stół. Rozgniewał się i cisnął kubkiem o ziemię. — Nie sposób pić tego świństwa. Kubek pękł na trzy kawałki, strużki herbaty płynęły po linoleum, a pod białymi porcelanowymi odłamkami leżała kupka fusów i nie rozpuszczony cukier. Ojciec wstawał powoli, odepchnął się rękoma od stołu, nogami zaszurał po podłodze. — O, Boże. Z trudem wlókł bezwładne niemal ciało przez pokój i sień aż do drzwi. John nachylił się i pozbierał odłamki porcelany. Słyszał, jak ojciec ledwie powłóczy nogami i sapie, i nie mógł opanować wzbierającej w sercu nienawiści. Właśnie wyżymał nad zlewem ścierkę, kiedy usłyszał, że matka wróciła do domu. Wiatr załomotał do kuchennych drzwi. Na podwórku pani 0'Toole pewnie obluzowała się jakaś deska, bo słychać było lekkie stukanie o dach kurnika. Palcem popychał fusy w zlewie, żeby szybciej spłynęły. Miałby za swoje, gdyby się zlew zatkał. Oczyma wyobraźni widział, jak matka strząsa krople deszczu z płaszcza, a potem wspina się na palce, żeby go powiesić na kołku przy drzwiach. Dzisiaj był jej dzień zakupów, ma 29 więc ze sobą plastikowe torby i na pewno zmęczyła się dźwiganiem ich pod górę. — John. Raz jeszcze spłukał zlew i wytarł ręce o spodnie. — Jesteś, John? Po co pyta, wie przecież, że jest w domu, skoro kurtka wisi obok jej płaszcza. — Jestem. Wyszedł na środek kuchni. Matka stała w sieni jakaś niespokojna, jak gdyby weszła przez pomyłkę do cudzego domu. Usiadł i przysunął do siebie książki. — Co robisz? — Odrabiam lekcje. Weszła do kuchni uginając się pod ciężarem plastikowych toreb. Postawiła je na stole i zsunęła na bok książki. — Co z ojcem? Wyjmowała po kolei sprawunki z torby: fasola w sosie pomidorowym, proszek do prania, dwie paczki herbaty Typhoo, pół tuzina jaj w tekturowym pudełku. — Był na dole? — Tak. — Czuję jego zapach. — Tak. — Dokąd poszedł? Zatrzymała przez chwilę wzrok na suficie. Nie dochodził stamtąd żaden dźwięk, ani skrzyp sprężyny, ani rozszarpujący płuca głuchy kaszel, ani mamrotanie. Zgniotła w ręce plastikową torbę. — Czyżby umarł? Cóż to się stało, że nasz bohater mnie nie woła? Roześmiała się. Ćwierć kilograma parówek, druciak do garnków, od którego palce stawały się nieprzyjemnie szorstkie, niebieskobiały kartonik mleka. — Wyszedł? 30 Stała, trzymając w lewej ręce główkę kapusty, zupełnie jak królowa Wiktoria z obrazu, który John widział w jakiejś książce. — Wyszedł — powtórzył z głupią miną. — Dlaczego pozwoliłeś mu wyjść? — Przecież nie mogłem mu zabronić. Kiwnęła głową i położyła kapustę na stole. — No tak — rzekła i już się więcej nie odezwała. Nie przeszkadzała mu w odrabianiu lekcji. Do stołu nakryła tylko dla nich dwojga. John leżał już w łóżku, kiedy ojciec wrócił. Chłopiec nigdy nie zasłaniał w nocy okna. Z łóżka, które stało obok, lubił obserwować zmieniające się niebo. Nastąpiły dwa wybuchy i kłąb czerwonego dymu wzbił się nad mokrymi dachami po przeciwnej stronie ulicy, rozpraszając ciemności. Słyszał straż pożarną i karetki pogotowia, z daleka dobiegały krzyki. Było mu ciepło, oczy same mu się zamykały. Swąd spalenizny wciskał się nawet przez zamknięte okno. Jacyś ludzie śmiali się na ulicy. Ludzie zawsze znajdą powód do śmiechu. Co was tak rozbawiło, chłopaki? Dom trząsł się od przelatującego nad dachami helikoptera, reflektor penetrował ciemności. John zastanawiał się, czy mają aparaty rentgenowskie, które prześwietlają ściany domów i zasunięte zasłony, widzą, jak leży skulony na łóżku, a czekająca na ojca matka przyciska mocno żelazko do parującej koszuli. A może potrafią nawet zajrzeć w ciemności czaszki. Wszystko jest możliwe. Jak wygląda myśl? Jaki ma kształt? Jaką konsystencję? Uśmiechnął się i zapadł w ciepły, beztroski sen. Myśli jego jak ptaki, tuż przed nim, niedotykalne, pierzchały, gdy tylko starał się je złapać pośród wirujących 31 piór, żeby pojawić się znów, to opadając, to wzbijając się na firmamencie jego duszy. Obudziła go kłótnia rodziców na dole. W ich głosach brzmiała taka niemoc i smutek, że aż przeszył go zimny dreszcz. Nie mógł od tego uciec jak od gryzącego dymu, który dzień i noc wisiał nad miastem. Nazajutrz po południu dziewczyna znów siedziała na murku. Choć świeciło słońce, wcale nie było ciepło. Kurz wzbijał się na ulicach i znużony opadał na trawę i drzewa. — Jak się masz, John. — Uśmiechnęła się, kiedy do niej podszedł. — Dzień dobry. Miał zamiar iść prosto do domu, ale się zatrzymał. — Posiedzisz na murku? Dzisiaj jest znacznie cieplej. Ręką wskazała miejsce obok siebie. Widocznie minę miał niepewną, bo dziewczyna uśmiechnęła się drwiąco. — Nie zjem cię. Co ona sobie wyobraża, że jest dzieckiem, czy co? — Ani nie porwę. Ani... nic takiego. Traktuje go jak dziecko. — Na imię mi Kathleen. Złożyła ręce na kolanach i zaczęła recytować. — Kathleen Doherty się nazywam, Irlandia moim krajem Derry (zwane przez niektórych Lon-donderry) miejscem, gdzie przebywam. Do nieba się udaję. — Albo do piekła — zażartował i położył teczkę na murku. — Ach — westchnęła. — Dobrze jest wiedzieć, dokąd człowiek zmierza, zawsze to bez--pieczniej. 32 — Nikt nie wie, czy pójdzie do nieba, dopóki się tam nie znajdzie. Spojrzała na katedrę w oddali i lekko się uśmiechnęła. — Oni tak mówią — upierał się. — Kto jak kto, ale oni powinni wiedzieć. Usiadł na murku. — A co, może nie? Wymownie rozłożyła ręce. Miała czerwone rękawiczki z ciemnym szlaczkiem wokół każdego palca. — Skąd mogą wiedzieć? Kto to może wiedzieć? Naprawdę myślisz, że Bóg szepcze im na ucho jakieś tajemnice? Przeznaczone tylko dla ich uszu? Zawracanie głowy te ich wszystkie gadki. W pierwszej chwili zląkł się, ale dziewczyna wybuchnęła głośnym, serdecznym śmiechem. — A zresztą — powiedziała, kiedy przestała się śmiać — kto to widział, żeby tak głupio zaczynać rozmowę. Przyznał jej w duchu rację. — Nazwisko Doherty jest tu dość często spotykane. — Podobno. — Moja mama jest z domu Doherty. — Ach, tak. — Może jesteśmy krewnymi? — Wątpię. Kathleen wiecznie szukała swoich papierosów. Ale tym razem ich nie znalazła. Niecierpliwym ruchem ściągnęła rękawiczki, jakby to one były czemukolwiek winne, i zaczęła szukać od nowa. — Niech to licho. — Co? — Trucizna mi się skończyła. — Trucizna? Aha... — Jestem pewna, że miałam paczkę. Wiesz co, zaczynam podejrzewać, że ktoś mi 33 cichcem podkrada papierosy w pokoju nauczycielskim. Chyba że palę przez sen. — Jesteś nauczycielką? — Mhm. — Czego uczysz? — Jakoś nie mógł jej sobie wyobrazić w zestawieniu z trójkątem równobocznym. — Angielskiego... w każdym razie powinnam uczyć angielskiego. Ale w gruncie rzeczy każdego dnia mówię, co mi akurat przyjdzie do głowy. Wiesz, co to jest imiesłów czasu przeszłego? — Nie. —? A średnik? — Nie wiem. — A zdania orzecznikowe? — Nie. Nie. Nie. — Ja też nie wiem. I myślę, że nie jest to wcale takie ważne. Niestety, nie wszyscy są tego samego zdania. Otóż to. Zapadła bardzo długa cisza. — Co? — spytał w końcu. — No cóż, pewnie przestanę uczyć. — I co wtedy? — Ha! Tryumfalnie wyciągnęła z głębi torby zgniecionego papierosa, którego znalazła po omacku. — Jakże ja siebie nienawidzę — rzekła zapalając papierosa. — Nie umiem się opanować. No powiedz sam, o czym to świadczy, skoro nie potrafię się powstrzymać i co» pół godziny pakuję do ust białą tutkę z trucizną? — Wyjęła z kieszeni zapałki i potarła jedną z nich. Zaciągnęła się głęboko. — A poza tym jest to na pewno najdroższa trucizna na świecie. Spostrzegł, że na prawej ręce ma pierścionek z niebieskim oczkiem. — Jesteś zaręczona? 34 ! Szybkim ruchem dotknęła pierścionka palcem i schowała rękę do kieszeni. — Ach, to — powiedziała. — Nie lubię mojej nauczycielki. _— Ja też nie lubię wszystkich moich uczniów. — O. — Pewnie nie przyszło ci do głowy, że, niektórzy z was są po prostu nieznośni. —. Przecież ci płacą za to, że nas uczysz. —? Stanowczo za mało. — Mogłabyś pójść do innej pracy. — Do jakiej na przykład? — Chociażby w fabryce papierosów. Roześmiała się i rzuciła wypalonego do połowy papierosa na środek drogi. — Potwór jesteś. No i coś ty najlepszego zrobił, przedłużyłeś mi życie co najmniej o dziesięć minut. — Jeszcze mi będziesz kiedyś za to wdzięczna. — Może tak, a może nie. Chińczycy... tak, chyba Chińczycy... wyznają taką szczególną zasadę. Jeżeli uratujesz kogoś od śmierci, odpowiadasz za resztę jego życia... jakby nie dość było odpowiedzialności za własne życie. Od tej chwili jesteś więc odpowiedzialny za dziesięć minut mojego życia. Zastanowił się. — Protestuję. — Za późno. — Wstała i otuliła się płaszczem. — Idziemy. Za zimno, żeby tu dłużej siedzieć. Chodź ze mną do sklepu, kupię papierosy, a tobie czekoladę. — Nie, dziękuję. Nie nalegała, tylko spojrzała na niego i lekko się uśmiechnęła. — Cześć — powiedziała i ruszyła w dół zboczem wymachując torbą. — Wariatka — rzekł cicho do siebie odprowadzając ją wzrokiem. 35 John zastał w domu Brendana, który siedział przy stole kuchennym. Włosy miał długie jak dziewczyna i lekko opadające nad kącikami ust wąsy. Mamie nie będzie się to podobało. Obok na podłodze leżała kurtka i plecak. Niewielki bagaż. Chłopcy przyglądali się sobie w milczeniu. — Mój Boże, ależ ty urosłeś — rzekł w końcu Brendan. —? Nie jesteś już małym dzieckiem. — Cześć. — Słowo daję, nie poznałbym cię na ulicy. John nie bardzo wiedział, co na to powiedzieć. — Mama nie będzie zachwycona twoimi włosami. — Ładnie mnie witasz. Nie cieszysz się, że przyjechałem? John kiwnął głową. Brendan położył rękę na stole. — No, masz. Dotknij. Przekonaj się, że to ja. Rękę miał szczupłą, jeszcze brudną po podróży. John dotknął jej szybkim nerwowym ruchem, a potem usiadł i patrzył na brata. Płaszczyzna stołu chroniła go przed gwałtowniejszą manifestacją uczuć. — Fajno, że wróciłeś. — No, nareszcie jakieś słowo powitania. A Gdzie się wszyscy podziali? Rodzina zdrowa? ? — Mama w pracy. A on?... — ruchem gło- 'l wy wskazał na sufit. — Nie ma tam żywej duszy. A jaki za- ? duch, siekierę można powiesić. John uśmiechnął się kwaśno. — Pewnie wyszedł. —? Aha. ; I — Nie wiedzieliśmy, że przyjedziesz. — Pisałem. .... ? 1 — Ale nie podałeś, że dzisiaj. Mama chcia^ ła do ciebie napisać. 36 — A. __. żebyś nie przyjeżdżał. Właśnie to chciała napisać. Żebyś nie przyjeżdżał. Brendan uśmiechnął się. — Nic się nie zmieniła. — Owszem. __ A on?... _ Wciąż kwęka. — Ale się trzyma? John zastanowił się nad tą uwagą. —. Fajny staruch — rzekł w końcu Brendan. ___ — Skoro tak uważasz. — Życie zrobiło z niego kalekę. John zastanowił się nad tą uwagą. — Kaleka — rzekł. — Tak. Masz rację. Kaleka. — Dziecko z ciebie. I tak mnie nie zrozumiesz. — Nie? — Ani mnie, ani jego. — Napijesz się herbaty? — Nie rób sobie kłopotu. — Żaden kłopot. O tej porze zawsze robię herbatę ojcu, jeżeli jest w domu. — Piłem w pociągu. — Przyjechałeś pociągiem? — Tak. — Chciałbym się kiedyś przejechać pociągiem. — Owszem, podróż przyjemna, ale wolałbym mieć własny... no, wiesz... brum brum. — Tak. Przyglądali się sobie ponad stołem, uważnie badając, jak bardzo się zmienili, — Urosłeś. — Już to mówiłeś. Byłoby dziwne, gdybym nie urósł. — Kto cię uczy? — Pani McCabe. — O, Boże, to ona jeszcze żyje. Współ-] czuję ci. — Lepiej się martw, co matka powie, jaa zobaczy twoje włosy. — Trudno, będzie się musiała przyzwyJ czaić. — Jak tam właściwie było? — Fajno, naprawdę fajno. Wyjął z kieszeni piersiówkę i postawił na] stole. — Bądź tak dobry i podaj mi szklaneczkę; co? John wstał i podszedł do kredensu. Bren-dan bawił się zakrętką od butelki. — Nie ma ani jednej — powiedział JohnJ — Pewnie wszystkie są u niego w pokoju- — Nie szkodzi. Otworzył butelkę i przytknął ją do ustJ John obserwował, jak szyja brata rusza siej przy przełykaniu. Potem Brendan postawił' butelkę ostrożnie na stole i zamknął jąj Otarł usta wierzchem dłoni. — Fantastyczne. — Brendan znów bawił się zakrętką. — Fantastyczne? — No. Z początku jest okropnie. Myślisz sobie, o Jezu, co ja właściwie robię w tym] okropnym miejscu... i nagle wszystko jest w porządku. Fantastyczne. Wszystko jest jak trzeba. Żyjesz. Można nieźle zarobić. — No to dlaczego wróciłeś? Brendan znów otworzył butelkę i w milczeniu spoglądał na zakrętkę. — Musiałem — rzekł w końcu. Raz jeszcze zamknął starannie butelkę i posunął ją po ceracie parę kratek do przodu. Kratka była czerwono-biała, tu i ówdzie miała wypalone papierosami dziury. — Dlaczego? Dlaczego musiałeś? — Ty tego nie zrozumiesz. — Nie jestem taki głupi. 38 __ Jesteś za młody. — Mama nie chce cię tutaj. —. Wiem. __ Ona się boi, żebyś się nie wplątał w jakąś historię z Tymczasowymi. — Kochany synek mamusi. .— Co to ma do rzeczy? Brendan potrząsnął głową. — No więc jak? — Co? — Nie wplączesz się? — Milcz, gówniarzu. Rąbnął pięścią w stół, aż podskoczyła butelka. I — Oczywiście, że nie. Nie mogłem po prostu tam zostać, kiedy... kiedy... i tak tego nie zrozumiesz. Ojciec... — On nie zrozumie. Jestem tego pewien. On nic nie rozumie. Pomyśli tylko, że chcesz zostać bohaterem... jak on. — Głupstwa wygadujesz. — I nie myśl też, że dostaniesz tutaj pracę. Nie licz na to. — Mam szekiele. Wsunął rękę do kieszeni i pomacał zapewne swój wypchany portfel. — Ciężko tam pracowałem. Tak... — Pamiętam ten dzień, kiedy wyjeżdżałeś — rzekł John. — No. Brendan potarł ręką twarz jak człowiek zafrasowany. John wstał i podszedł do niego. Stanął przy nim, jak tylko mógł najbliżej, ale tak, żeby go nie dotknąć. — Źle się czujesz? — Jestem zmęczony. To takie dziwne uczucie być tu znowu, w domu... Tak... Nic się nie zmieniło. Urosłeś. Jak śmiałeś urosnąć podczas mojej nieobecności? Wybuchnęli serdecznym śmiechem. — Chyba napiję się herbaty. 39 — Dobra. John podszedł do zlewu i nalał wody do imbryka. Brendan się zmienił. John też nie poznałby brata na ulicy. Te lata spędzone w mieście nie pozostały bez śladu, twarz miał bladą jak inni, którzy wyjechali i wrócili. Jak ci, którzy wyszli z więzienia. Ich twarze były podobne. Nie mogło być aż tak1 fantastycznie, przeczył temu wygląd Bren-dana. Szekiele to dobre słowo. Użyje je przy najbliższej okazji. Choćby w rozmowie z dziewczyną na murku. Powinno się jej podobać. Dźwięczy w nim srebro i złota i nie kojarzy się ze starymi, brudnymi banknotami. Wziął imbryk i postawił go na kuchni. Wiadro na węgiel było puste. John na-j chylił się. Brendan siedział przy stole i zapatrzył się na półkę po przeciwnej stronie, jak gdyby dzieliły go od niej tysiące kilometrów. Wzgórza łagodnie pną się ku górom. Mieszanina barw, ruch światła, cienie. Chmury, pod którymi znika nieraz cały świat. Jeszcze nigdy nie spoglądał na świat ze szczytu góry. Byłoby to prawdziwe przeżycie. Nie pamięta też, żeby kiedykolwiek był na murach miasta. Wielkie zwoje drutu kolczastego i blacha falista bronią tam teraz wstępu. Brendan zapewne ma inne wizje. Za oknem, na podwórzu, mżył deszcz. Szara zasłona spłynęła z ołowianego nieba na mury i spadziste dachy. Kury pani OTo-ole cicho gdakały na sąsiednim podwórku. Deszcz przyniósł swąd dymu. Gdzieś się paliło. Brendan wciąż siedział wpatrzony w przestrzeń. John zgarnął popiół z rusztu i nasypał węgla na żar. Imbryk zaszumiał. — Chcesz coś zjeść czy poczekasz na mamę? — Hm? — Spałeś z otwartymi oczami. — Tak. Śniłem raczej. Marzyłem. 40 __, Kawałek chleba z dżemem? Zjesz coś? — Nie, dziękuję. Daj mi herbaty. Tylko herbaty. Nic więcej nie trzeba. John postawił na stole dwie filiżanki. __ Te same filiżanki — rzekł mile zaskoczony Brendan. John wsypał herbatę do imbryczka i zalał wrzątkiem. Listki herbaty zawirowały i wypłynęły na wierzch. — Wyglądają jak pływające mysie bobki. — Co tak wygląda? — Listki herbaty. — Daj spokój z takimi żartami. — Chcesz mleka i cukru? — Oczywiście. Nie wiesz, że tylko protestanci piją herbatę bez cukru. — Naprawdę? — spytał z niedowierzaniem John. — Bo ja wiem, tak mówią. — Nie wierzę. — Przemądrzały smarkacz. — Nie jestem smarkaczem. — Ale nim byłeś. Wiecznie wisiały ci gile u nosa. Miałem o to żal do mamy. John roześmiał się. — A co na to matka? — Wytrzyj małemu nos, skoro ci to przeszkadza. — To nieprawda. John poczuł się lekko urażony. Zmarszczył brwi. Ze złości aż mu ręka zadrżała, gdy nalewał herbatę. — Proszę — podsunął bratu filiżankę. — Dziękuję ci, mały. — Ziewnął szeroko pokazując całe gardło. — Mój Boże, ależ jestem skonany. Spałbym przez tydzień. — Wziął filiżankę i dmuchnął marszcząc powierzchnię herbaty. Ktoś usiłował dostać się do domu. Bracia usłyszeli skrzyp otwierających się drzwi, a potem trzask. Brzęk butelek, kasłanie. 41 Szuranie nogami — to ojciec chowa butelka za płaszczami w sieni. — Herbata gotowa? — Tak. — Brawo — rzekł przyjaźnie ojciec i sta-l nął w drzwiach kuchni, zdyszany stromymi podejściem. — Widzę, że mamy gościa. Odruchowo przygładził ręką włosy. — Nie — rzekł Brendan wstając i zrobi krok w stronę ojca. — Przecież... no proszę... O mój Bożej Brendan, witaj w domu... synu. Wyciągnął ręce w niezgrabnym geście po-l witania. — Synu. Brendan zrobił jeszcze jeden krok w stro-; nę ojca. Mężczyźni stali patrząc na siebie bez słowa jak psy, które się spotkały na' rogu ulicy. — Proszę, herbata nalana. John huknął filiżanką w stół. Herbata; chlupnęła na ceratę. — No — powiedział ojciec. Minął ostrożnie Brendana i w ostatniej chwili wyciągnął rękę, żeby oprzeć się o je-j go ramię, nim zachwiał się i siadł na krześle. — Jesteś trochę... dobrze się czujesz? Jak ty... Gestem ręki podkreślił, że uważa syna za dorosłego. — Dobrze pamiętam dzień, kiedy wyjechałeś. Johnowi na chwilę stanęła przed oczyma lekko pochylona sylwetka brata, który szedł w dół drogą. — Przyleciałeś samolotem? — Nie. Podróżowałem pociągiem i statkiem. — No tak — westchnął rozczarowany pan 42 Logan. — Tak jest chyba rozsądniej. Taniej. Bezpieczniej. Nigdy nic nie wiadomo. Zamieszał herbatę łyżeczką. — Tak. Podróż pociągiem i statkiem. Znam tę drogę doskonale. Stacja Euston, a potem szary bezkres. Byłem młody... z Dublina też wyruszałem. Tak. Ale wówczas nie byłem kaleką. Nie. Mewy lecą za statkiem. Widziałeś? — Nie zauważyłem. — Czasem lecą przez całą drogę. Podróż znosiłem doskonale. 'Nie jeździłem zresztą sam, było nas wielu. Zarobiliśmy trochę pieniędzy i wracaliśmy. Bogaci. Żyłem. — Głos mu zadrżał, jakby miał zamiar się rozpłakać. —? Myślę, że rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć. Byłem zdrowym człowiekiem. Tak. Ale te czasy już minęły. Brendan przysunął krzesło bliżej ojca i usiadł. — Tak, tato. Wiem. — No i popatrz. Gdybym wiedział, że przyjedziesz, synu, zostałbym w domu. Czekałbym na ciebie. Miałbym o czym myśleć cały dzień. — Przecież zawiadomiłem mamę. — Ale nie napisałeś, kiedy ani o której godzinie. — Chciałem zrobić niespodziankę. — Wiesz co, synu? Skoczmy, ty i ja, na jednego. Przywitamy się z kumplami. Zdążymy, zanim wróci matka. Tylko na jednego. Co ty na to? — Doskonale. — Ale... — odezwał się John. — Wrócimy — powiedział stanowczo ojciec — nie spóźnimy się. Przywitamy się tylko z chłopakami. Tylko się... Masz parę dolarów? Brendan klepnął się po kieszeni. 43 I — Zuch z ciebie. Na złego konia dziś po-l stawiłem. — Ale mama... Stary dźwignął się energicznie z krzesłaj Twarz mu się ożywiła. — A, daj spokój, dziecko. Brendan bawił się tą sytuacją i przyglądał się ojcu, jakby widział go po raz pierwszjfi w życiu. — Co jej powiem? Na pewno się zdener-j wuje. — Nie marudź. Czym się ma denerwować] Mój syn i ja... — Chwycił Brendana pod] rękę i stał chwilę, żeby złapać oddech. —j My... tak. Przywitamy się tylko z chłopa-l kami. Nic więcej. Tak jej powiedz. Nie ma w tym nic złego. — Powiedzieli, że się tylko przywitają. Siedział za stołem naprzeciw matki i ma-j czał ostatnie frytki w błyszczącym żółtku] Nie cierpiał, kiedy żółtko było rzadkie. Mat-, ka nigdy nie poczeka, aż się zetnie. A na talerzu nie wolno mu nic zostawić. Żółtą lepiące się frytki. Starał się nie patrzeć na; zagniewaną i milczącą matkę. Nie wzięła doi ust ani kęsa. Nie nakryła sobie nawet, pa-l liła tylko papierosa za papierosem, w ostat-* niej chwili wyrywała niedopałek z ust i ze złością zgniatała w popielniczce. — Już to słyszałam — rzekła. — Chyba piętnaście razy. Nie powinieneś był ich puścić. — Jak miałem ich zatrzymać? — Skończ wreszcie te frytki. — Nie lubię rzadkiego żółtka. — Zjedz te frytki. Tylu ludzi nie ma co jeść. Nie narzekaj. — Poznałem dzisiaj miłą dziewczynę. Próba zmiany tematu nie powiodła się. 44 John westchnął. _- Ona jest nauczycielką. Cisza. Zupełny brak zainteresowania. — Pali jak komin. Mówi, że zatruje się na śmierć. ..,,.. — A ja czekam śmierci jak zbawienia. __ Oj, mamo. __ No co? __. Nie wolno ci tak mówić. Wyciągnęła do niego rękę. Spracowaną lewą rękę, na której nawet obrączka zdawała się być nadmiernym ciężarem. — Ciesz się młodością, synku. To jedyny naprawdę szczęśliwy okres. — Różnie to bywa — powiedział, myśląc o trójkącie równobocznym. Matka się uśmiechnęła. — Masz lekcje do odrobienia? — Mhm. — Nie siedź więc na próżno i bierz się do roboty. Obaj mężczyźni wrócili, kiedy John składał książki przed pójściem do łóżka. Weszli rozpromienieni, w najlepszej z sobą komitywie; otaczał ich zapach piwa i tytoniu, w uszach dźwięczał im jeszcze śmiech kolegów i serdeczne słowa pożegnania. Matka, która siedziała bez ruchu, dopóki John odrabiał lekcje, wstała natychmiast, kiedy ich usłyszała. — Witaj, synu — rzekła dość chłodno. Brendan odruchowo przysunął się do ojca, jakby szukał w nim oparcia. — Cieszę się, że cię widzę, mamo. Jak dobrze być w domu. Po prostu wspaniale... Zapadła długa cisza. — Wspaniale. — Roześmiał się. — Za długo tam byłem. Na miły Bóg, wystarczy spojrzeć, jak ten dzieciak urósł. 45 — Kolacja się spaliła. — Nie szkodzi, mamo. Zobaczysz... będziw wspaniale. Przepraszam. — Dość tych przeprosin — warknął ojciec.] — Przepraszam, przepraszam, przepraszamj ona tylko na to czeka. Przepraszam za toJ przepraszam za tamto, przepraszam, że żyję] Tak się nie wita syna, kobieto. Stanęła tyłem i nachyliła się nad kuchnią.* — John, kochanie, idź spać, już późno. John skończył pakować książki do teczki,] Ojciec ruszył ku schodom. —? I tak nie mam ochoty na kolację. Jego żona nawet nie zareagowała. Wyjęła z piecyka talerz i położyła go na kuchnij Ścierką wytarła starannie brzeg talerza. Ojciec z trudem wspiął się na pierwszy| stopień. — Słyszałaś? Nie będę jadł. Nie mar apetytu. Kolanem zatrzasnęła drzwiczki piecyka. — Idę do łóżka. — Zakasłał. — Nie che nic. — Pomogę ci wejść po schodach, tato. Brendan podszedł do ojca. — Siadaj — powiedziała ostro matka.] Brendan zawahał się. — No. Siadaj. Postawiła talerz na stole i wskazała krzesło. — Sam potrafi wejść na górę. Brendan tylko zerknął na ojca i usiadł. Jajko pokrywała twarda, błyszcząca skórka i wyglądało tak — pomyślał John — jakby je kupiono gotowe w sklepie. Brendan spojrzał ze złością na talerz, choć spojrzenie to przeznaczone było dla matki. John ściskał pod pachą teczkę i przyglądał się, jak ojciec pokonuje stopień za stopniem. Nie po raz pierwszy to widział i niezbyt go to wzruszało. — Nic się nie zmieniło — słyszał głos 46 Brendana. — Mam na myśli... tutaj. U nas. Nie to wszystko dokoła. Tylko tutaj. __ Wiem dobrze — odpowiedziała matka. __Nic się nigdy nie zmienia, a jeżeli to na gorsze. Odkąd Brendan zamieszkał w domu, skończyła się dla Johna przyjemność posiadania własnego pokoju. Jego ubrania leżały wciśnięte w kąt bieliźniarki, znikł stolik przy łóżku, a połówka, która przez wiele lat schowana była pod łóżkiem, stała teraz na środku pokoju. Jedynym wolnym kawałkiem podłogi był wąski pas wytartego linoleum między łóżkami. Ukochana miska, a w niej kamienie, które trzymał w wodzie, żeby nie straciły koloru i połysku, już nie stała na stole, ale na szafce. Jeden z jego koców leżał teraz na połówce... Nie miał już złudzeń, wiedział, że to tylko kwestia czasu i będzie wkrótce musiał odstąpić swoje łóżko Bren-danowi. Było jeszcze ciemno, kiedy John obudził się w pokoju przesyconym dziwnym zapachem, ni to potu, ni to alkoholu, od którego dusiło go w gardle. Słyszał, jak mama krząta się na dole. Wstał i wziął ubranie, które leżało w nogach łóżka. Brendan mruknął tylko i spał dalej. Długo nie wytrzyma na tej połówce, pomyślał z goryczą John, patrząc na wielki ciemny kształt i opadającą na podłogę rękę. Wyszedł na palcach z pokoju i, trzymając w ręku ubranie, zszedł po schodach, żeby się umyć w kuchni. Matka właśnie sypała mu do miski płatki kukurydziane. Imbryk terkotał. Było ciepło, ale pod stopami czuł chłód wilgotnej podłogi, zapewne dopiero co wyszorowanej przez matkę. Pod brązowym fartuchem matka miała robocze ubranie, a na nogach czerwone pantofle z lekkim jak puch 47 nylonowym futerkiem wokół kostek. Pan-. I tofle te kupiła sobie kiedyś sama na Gwia-j zdkę. Zawinęła je w kolorowy świąteczny! papier i położyła na stole obok prezentu od I niego — chusteczki z niebieskim haftowa-J nym monogramem — i obok tajemniczej paczki od Brendana. John pamięta, że naj-J pierw otworzyła paczkę od niego i podzięko-! wała cmoknięciem w policzek, a potem lekkdj dotknęła paczki z Anglii, jak gdyby w obaJ wie, że jakiś nieostrożny ruch może spowoe dować eksplozję. W środku był flakonie perfum. Delikatnie odkręciła złotą nakrętke i paznokciem podważyła gumowy koreczek..'; Kropelką perfum na palcu potarła skórę za jednym, a potem za drugim uchem. Słodki* zapach dotarł aż na drugi koniec stołu, gdzie siedział John. Matka zatkała flakonik ko-^ reczkiem, nałożyła złotą nakrętkę i buteleez-1 ka powędrowała z powrotem do pudełka. Do pudełka w srebrne gwiazdki, które John bardzo chciałby mieć na różne drobiazgi i spodziewał się, że je kiedyś dostanie, ale mama chyba się nigdy więcej nie perfumowała i pudełko wciąż leżało zamknięte na toaletce w jej pokoju. Zapach perfum spra-: wił, że matka wydała mu się przez chwilę jakby inną osobą. Wreszcie otworzyła paczkę od siebie. — Bardzo dobry prezent — powiedziała, stawiając na stole pantofle, jeden obok drugiego, żeby John mógł je dobrze obejrzeć.1 W głosie jej brzmiała ironia, matka znów była sobą. — A któż ci dał te kapcie? — spytał ojciec, który nigdy nikomu nie dawał prezentów, nawet na Boże Narodzenie. — Ktoś, kto mnie kocha. — Całkiem zgłupiałaś — skwitował ojciec. Pantofle stały na stole podczas posiłku. Nikt więcej nie poruszył tego tematu. 48 __Brendan jeszcze śpi? — spytała, kiedy John skończył się myć i usiadł. Kiwnął głową. Matka zdjęła z płyty garnek i wrzącym mlekiem zalała płatki. Nie cierpiał płatków z gorącym mlekiem, robiły się miękkie i miały smak ciepłej tektury, ale dyskusje z matką na ten temat do niczego nie prowadziły. Potem dostawał zazwyczaj dwie grzanki z rozpuszczającym się masłem albo z dżemem. Pieniądze nie leżą na ulicy. I kubek herbaty, albo dwa, jeżeli zdążył. Matka piła herbatę w trakcie porannej krzątaniny __przecierała żelazny blat kuchni, zmywała podłogę wokół zlewu, prała, wyżymała ścierki i wieszała je nad kuchnią, żeby wyschły. — Sam będzie musiał przygotować sobie śniadanie. Nie mogę dłużej czekać. Trudno, żebym skakała tylko koło niego. Nie jest dzieckiem. I nie wymaga już opieki. Musi to zrozumieć, skoro ma zamiar tu zostać. — Mną też nie trzeba się opiekować — rzekł John, mając usta pełne grzanki. — Przypuśćmy. — Przecież pomagam. Robię tyle rzeczy. Rozpalam pod kuchnią i... — Ależ tak, synku. Zęby mnie bolą. — Zawsze cię bolą zęby. Powinnaś pójść do dentysty. W szkole ciągle nam o tym przypominają. — I co to da? Wyrwą mi je tylko. Chociaż nie jestem gwiazdą filmową, to jednak wolę mieć swoje zęby. Chwilę milczała. — Twój ojciec ma jeszcze wszystkie zęby. Nie wie, co to ból zęba. Niegdyś miał piękne zęby. Teraz jest stary. Stary — powtórzyła ze złością. — Czemu on wrócił? — Kto? Twoje skarpetki są na piecu. Chcesz jabłko? Dam ci jedno do szkoły. 5 - 49 — Nie, dziękuję. — No, weź jabłko. Samo zdrowie. Wyjęła jabłko z papierowej torby w krfl densie i położyła na stołe. — Trzeba jeść owoce. Może uda mu się zamienić jabłko na cci lepszego. — Ale dlaczego, mamo? Przecież miał tan dobrą pracę. Zbijał forsę. — JNie należy wierzyć we wszystko, co siJ słyszy. —? Uważasz, że Brendan kłamie. — Tego nie powiedziałam. Mam nadzieją,; że jest dobrym chłopcem. To wszystko. Wyszła do sieni, słyszał, jak zamiata linoleum i uderza o ścianę miotłą, posuwając si« w kierunku drzwi. Mój brat wrócił do domu. Dlaczego? Chciałbym to wiedzieć. Zastanawiam się. Pieniądze brzęczą mu w kieszeniach. Pieniądze trzyma też w portfelu. Powiada, że ciężką zdobył je pracą. A pracował stąd daleko. I zbijał forsę. Jak? Nie należy wierzyć we wszystko, co si< słyszy, mówi mama. Właściwie dlaczego? John obgryzał czubek pióra. O ileż to łatwiej, jeżeli się nie myśli o rymach. No, ale czy to jest wtedy poezja. Wiedział dobrze, żel niektórzy tak piszą. Sam czytał. Ważny jesi rytm, który sprawia, że brzmi to inaczej nil zwykłe zdania. Poczuł rękę na swoim ramieniu. Rozległ si< cichy śmiech. — Ile razy ci mówiłam, że w klasie ji steśmy P° t°> że^y siC uczyć- Możesz nie odpowiadać, wątpię, czy w ogóle umiesz liczyć. Zdjęła mu rękę z ramienia. Śmiech zabrzmiał głośniej, jak gdyby w przewidywania że na tym się nie skończy. _1 Tym razem pójdziesz do dyrektora. — Przepraszam panią. __. Przepraszam — powtórzyła z pogardą. jego ręka wolno się posuwała, usiłując zakryć ten niby-wiersz. — Czy rachunki tak bardzo cię nudzą? — Tak, proszę pani. Ktoś roześmiał się w głos. Twarz nauczycielki pociemniała z gniewu. — Żadnych śmiechów. To nie jest śmieszne. Zaciśniętą pięścią uderzyła w ławkę, tuż obok książki Johna. — Pokaż, czym się zajmujesz. Mam prawo wiedzieć. Mój czas też się liczy. Wyrwała mu kartkę. Literki na wymykającej mu się spod palców kartce zakołysały się. Zaczerwienił się po uszy, kiedy nauczycielka zaczęła cicho czytać. — No cóż, wydaje mi się, że matematyka bardziej ci się w życiu przyda. — Tak, proszę pani. — Dziesięć lat temu złoiłabym ci skórę, ale cóż, postęp... — Wolno ruszyła na środek klasy. — Nie będę zawracać głowy dyrektorowi, sobie ani tobie. Za karę dostaniesz zadania do rozwiązania. Zirytowałeś mnie. — Przepraszam... — Wiesz dobrze, że nie chodzi tu o skruchę. Masz uważać na lekcjach. Nazywasz to poezją? Rozległ się śmiech. Podniosła głowę i uważnie rozejrzała się po klasie, szukając winowajcy. —? Bo... — zawahał się. — Strata czasu. 50 51 Wzięła kredę i narysowała na tablicy kołol Jakaś zeszłoroczna mucha bzyczała rozpacz.] li wie w kącie przy oknie. Słońce wyjrzało] zza chmury i pokój wypełnił się wirującymi pyłkami kurzu. Nauczycielka zrobiła kreskę! przez środek koła. — To jest średnica — wyjaśniła. — Czy cała klasa uważa? — Tak, proszę pani. Lekcja toczyła się dalej. — Widzę, że stało się to już naszym zwyczajem. Te nasze spotkania. — Witaj, Kathleen. — Nieśmiało wymó-j wił jej imię. — Nie zostałeś dziś po lekcjach? Uśmiechnął się. — Nie. Ale dostałem za karę zadania do rozwiązania. — Twoja nauczycielka ma z tobą krzyżi pański. — To ja mam z nią krzyż pański. A co to właściwie znaczy? — Coś w rodzaju koszmaru, tyle że na ja-1 wie. Co tym razem zbroiłeś? — Nie uważałem. Stracony czas, jej, mój i w ogóle. — Dlaczego nie bawisz się z kolegami po szkole? — Mama mi nie pozwala. Wszystko—j przez... no wiesz... przez tę sytuację. — Boi się, żebyś nie poszedł na barykadę? — No właśnie. — Nie chce, żebyś zginął od zabłąkanej! kuli i stał się bohaterem. Bohaterem naro-j dowym. — Jak mój ojciec. Mama nie chciałaby; mieć dwóch bohaterów w rodzinie. — Twój ojciec jest bohaterem? — On tak twierdzi. 52 Wybuchnęli śmiechem. __Wiesz, mam pomysł — powiedziała. — Mieszkam tu niedaleko, parę kroków stąd. Chodź do mnie, napijemy się herbaty. Jest za zimno, żeby tutaj stać. Chyba że twoja mama będzie niezadowolona? __ A muszę jej o tym powiedzieć? — Jak uważasz. __. No to chodźmy. Szli pod górę w milczeniu, pochylając się, żeby stawić opór wiatrowi. Dziewczyna wyciągnęła z kieszeni papierosy i włożyła jednego do ust. Trzymała w ustach nie zapalonego papierosa i szła bawiąc się nim. Doszli do rzędu tarasowo położonych szarych domów, do których wchodziło się po stromych schodach prosto z ulicy. Kathleen zatrzymała się przy pierwszym domu i zapaliła papierosa. — Jesteśmy na miejscu — oznajmiła i wypuściła nosem dym. — Mówiłam, że to niedaleko. Szedł za nią po schodkach. W długim ciemnym hallu pachniało trochę gazem i wilgotną odzieżą, ale już na schodach zostawiało się ten zapach za sobą. Kathleen zajmowała pokój na pierwszym piętrze z widokiem na stojący po drugiej stronie ulicy dom z wypalonymi oknami. Nie ulękły się spojrzenia Johna, który starał się odgadnąć z migocących świateł i cieni, co dzieje się po tamtej stronie. Nieprzyjazne okna. — Lubisz „Delicje"? Odwrócił się od okna. — Tak. — Świetnie się składa. Nic innego nie mam. — Mieszkasz tu? Roześmiała się. — Tak. — Czemu się śmiejesz? 53 — Bo zadajesz dziwne pytania. Naprawdl — Nie masz rodziny? Matki, ojca albo ?? goś bliskiego? — Nie. — Och. — Nie mam ojca ani matki. Gaz pyknął i zapalił się niebieskim pło^ mieniem, który po chwili stał się pomarańczowy. John podszedł, żeby się ogrzać. — Ani rodzeństwa? — Nie. Rozmowa układała się nie najlepiej. — Jesteś więc sama? ?— Co wolisz, herbatę czy kakao? Zastanowił się. —• A jak robisz kakao? —? Dobre pytanie. Dużo mleka, ani kropli wody, i cukru, ile tylko dusza zapragnie. — W porządku — powiedział. — Właśnie tak lubię. — Siadaj. Odpocznij sobie. Zdjęła płaszcz i powiesiła go na drzwiach John usiadł na kozetce i rozejrzał się. Zobaczył stół zastawiony książkami i papierami, fotel, dwa krzesła, w kącie zlew i kuchenkę, a nad nimi półki, na których stały talerze, kubki i znowu książki. Duża, niedomknięta szafa pękała wprost od ubrań, walizek, patelni, a John wypatrzył tam jeszcze pudło wypełnione po brzegi butami. Na jaskrawym pasiastym kilimie, który przykrywał kozetkę, piętrzyły się kolorowe poduszki. Gaz na kuchence znów pyknął. — Ja też mam ochotę na kakao — powiedziała wlewając mleko z butelki do garnka. — Dlaczego przykrywasz łóżko dywanem? — A co w tym dziwnego? Kto powiedział, że dywany muszą koniecznie leżeć na podło dze. Można je wieszać na ścianach, kłaść n' łóżko, a nawet skroić i uszyć ubranie, jeżel się ma na to ochotę. Tak jest właściwie ze 54 wszystkim. Nie należy zbyt rygorystycznie dchodzić ^0 rzeczy. Trzeba mieć na wszystko świeże spojrzenie. __ A może ty jesteś troszkę stuknięta? __Może — powiedziała z uśmiechem. — Ale co w tym złego? Trzeba umieć wykorzystać to, co się ma. Gdzie się podziała moja trucizna? — Na kuchence. — Aha. Zaciągnęła się głęboko i znów położyła papierosa na spodek. — Niektórym ludziom się zdaje, że nie mają nic. Okropne jest takie życie. Postawiła dwa kubki obok siebie na stole, równo uszkami w jedną stronę, jak gdyby to miało jakiekolwiek znaczenie. — Masz ładne rzeczy. — Mhm. — Te kubki. Bardzo ładne. — Kupiłam je w Londynie. Mnóstwo rzeczy można kupić w Londynie, miliony ludzi nic tylko kupują i kupują. — Mój brat właśnie wrócił. Opowiadałem ci już o nim? — Ojej. Mleko wykipiało i wylało się na kuchenkę, nim Kathleen zdążyła dobiec. — A niech to. Chwyciła ścierkę, żeby wytrzeć mleko. — Zawsze to samo. Nawet kiedy stoję nad mlekiem i spoglądam groźnie, żeby mi przypadkiem nie wykipiało, też mi się nie udaje. Nalała mleka do dwóch kubków i wsypała kakao. — Masz. Uważaj, gorące. Rzuciła ścierkę do zlewu i usiadła obok Johna na kozetce z papierosem i kubkiem. — Przepraszam za to zamieszanie... mówiłeś coś o swoim bracie? 55 — Brendan. — Ładne imię. Ładniejsze niż John. Dmuchnął w kakao i spojrzał na marszczą,! cą się powierzchnię. Jeszcze się zrobi ko-1 zuch, pomyślał z niesmakiem. — Jesteś zadowolony? — Z czego? — Że Brendan wrócił. Długo był poza domem, co? — Tak. Wieki. Kilka lat. Byłem wtedy! mały. Uśmiechnęła się. Czuł, że się zaczerwienił. — Cieszysz się, że wrócił? — Prawdę mówiąc, nie wiem. Prawie go nie widuję. To potrwa... jakiś czas zapew- 4 ne... rozumiesz... Urwał. — ... zanim... zanim... — Znajdziecie wspólny język. Nachyliła się, żeby zgasić papierosa o kratę kominka. Spod palców wypłynęła strużka] dymu, papieros zgasł. Przyszło mu na myśl, że może Kathleen jest protestantką. — Dawniej go lubiłeś? — Nie pamiętam. Nic nie pamiętam, tylko to, że wyjechał. Wstała i zaczęła chodzić po pokoju bez żadnego celu, brała do ręki przedmioty i odkładała na miejsce. Domyślił się, że szuka papierosów. — Mama się denerwuje. Powiedział to w momencie, kiedy się odwróciła. — Boi się, że Brendan wpakuje się w jakąś kabałę. Źe wplącze się... no wiesz... Bardzo się tym martwi. Dlatego chce, żebym ze! szkoły wracał prosto do domu. Mówiłem ci.J — Tak. Znalazła je wreszcie w kieszeni płaszcza i odetchnęła z ulgą. Wróciła i usiadła na kozetce. 56 __Zamartwia się tym wszystkim. __ Wiesz co, John, są ludzie, którzy to lubią- Zawsze się czymś martwią. Spojrzał na kakao. Na powierzchni tworzył się cienki kożuch. — Myślę, że ona nie lubi się martwić. Są ludzie, którzy mają pogodny wyraz twarzy. — Tak. __. Ale nie moja matka. Nawet jak siedzi przed telewizorem. Często ją obserwuję. O, kożuch mi się zrobił. — Od tego się nie umiera. — Ale ja nie lubię. Zaraz robi mi się niedobrze. —? Weź sobie stamtąd łyżkę. — Ruchem głowy wskazała zlew. — Zbierz ten kożuch. Wstał i z kubkiem w ręce przeszedł przez pokój. Za oknem czarne niebo poprzecinane było złotymi smugami. Na suszarce leżała czerwona, plastikowa łyżka. Przeprowadził tę delikatną operację i prędko wrzucił kożuch do zlewu. Kożuch w tym stadium wyglądał jak pęknięty balon, a był to widok równie niemiły. — Mama pracuje cztery dni w tygodniu w kawiarni na nabrzeżu. — A co tam robi? Zastanawiał się chwilę. — Jest sprzątaczką. Znów usiadł, ostrożnie popijał kakao, przekonując sam siebie, że zdjął cały kożuch i nie poczuje na wargach nawet najmniejszego kawałka. — Nie jest to lekka praca. — Owszem. Ale ktoś musi utrzymywać dom. — Uśmiechnął się do Kathleen. — Tak mówi mama. — A ojciec? Co robi? — Jest chory. — O. 57 Postawiła kubek na podłodze i cały proces! zapalania papierosa zaczął się od nowa. — Matka powiada, że ojciec jest emerytowi wanym bohaterem. Spojrzał na Kathleen. Miała poważny, sku-| piony wyraz twarzy. — To taki żart. Płomień zapałki zamigotał pomarańczo-1 wym światłem na jej twarzy i zgasł. — Ranny podczas wojny domowej. Ma chorą nogę... dokucza mu krzyż... no cóż..j Powinien dostawać rentę. Mówi, że niepod-; legły rząd uchyla się od swoich powinności. Mówi... mówi... jest chory i tyle. — Ma już swoje lata, skoro walczył w wojnie domowej — powiedziała. — Tak. Jest stary. Opowiada... no wiesz,1 opowiada mnóstwo rzeczy, ale mama mówi, że nie należy wierzyć we wszystko, co się! słyszy. Często to powtarza. — Rozumiem twoją matkę. Ja też nie we] wszystko wierzę. — Jesteś protestantką? Wybuchnęła głośnym, niepohamowanym śmiechem. — Czemu tak myślisz? Zaczerwienił się. — Mam nadzieję, że się nie gniewasz. Ja... właściwie nie wiem dlaczego. — Oczywiście, że się nie gniewam. MojaJ matka była protestantką. No proszę, jaki bystry z ciebie chłopak. Po prostu czytasz, od-j gadu jesz cudze myśli. — Ładnie to powiedziałaś. Ja też chciał-* bym tak zręcznie posługiwać się słowami.! Jak ty. — Nauczysz się z czasem. — Pyszne kakao. — Mimo że z kożuchem? Skinął głową. — Chcesz jeszcze ciastko? 58 __ Tak. Dziękuję. Dwaj mężczyźni biegli ulicą, aż iskry leciały z podkutych butów, i po chwili znikli za rogiem. Kathleen zadrżała i podeszła do okna. Wyjrzała ostrożnie i zaciągnęła dokładnie zasłony, chociaż jeszcze się całkiem nie ściemniło. Trzeba chronić spokój zacisza domowego. Pokój promieniował ciepłem piecyka gazowego. Zasłony były z ciężkiej brązowej tkaniny i ręka Kathleen odcinała się na ich tle swoją bielą. Zupełnie jak ptak, pomyślał John. — Wkrótce nadejdzie wiosna — powiedziała i przytrzymała ręką zasłony, żeby się nie rozchodziły. — Wiosna sprawia, że wszystko wydaje się lepsze. — A potem będzie lato — rzekł. Odeszła od okna i usiadła obok Johna. — Już mnie tu nie będzie. — Och. — Wzięłam tę pracę na rok. Potem wyjadę. Chociaż... Nachyliła się, zdmuchnęła na bok pomarszczony kożuch i zaczęła pić kakao. — Nie wiedziałem, że wyjeżdżasz. — Muszę. — Uśmiechnęła się do siebie. — Nie mogę tu zostać. — Nie podoba ci się tutaj? — Bardzo mi się podoba. Nie w tym rzecz. — Boisz się? Zastanowiła się, nim odpowiedziała. — Chyba tak. Boję się, że stanie się coś okropnego. Nie chodzi mi o bomby czy coś w tym rodzaju. To straszne, ale w jakiś sposób człowiek się do tego przyzwyczaja. Mam jednak w głębi duszy przykre przeświadczenie... nie umiem ci tego wyjaśnić. Jakie to denerwujące, że nie znajduje się odpowiednich słów wtedy właśnie, kiedy są najbardziej potrzebne. Musimy zrobić jeszcze wiele rzeczy razem, ty i ja, zanim wyjadę. 59 Oczywiście, jeżeli masz ochotę... — No pewnie. — Świetnie. Ręką dotknęła jego kolana. — No, wypij prędziutko. Nie chcę, żeb^ się twoja matka denerwowała. Odprowadza cię. — Nie trzeba. Czuł, że traktuje go jak dziecko. — Nie ma sprawy. I tak muszę pójść po wieczorną dawkę trucizny. Pił wolno, nie chciał, żeby go popędzano ponaglano. — Nie umiem poprawiać zeszytów inaczę niż w kłębach dymu. W przeciwnym razie- stawiam wszystkim okropne stopnie. — Ro ześmiała się. — Czyż to nie głupie? — Ja i tak zawsze dostaję okropne stop nie. — Tylko dlatego, że wszystko sobie lek ceważysz. Tacy jak ty doprowadzają nauczy cieli do szału. Zdolni, ale mają wszystko w nosie. Nie wiadomo dlaczego włączyła radio sto jące obok na podłodze. Był to raczej ner wowy odruch niż chęć posłuchania radia. Mamy do zabicia czas — czysto zabrzmiał; śpiew młodych męskich głosów. Zabijamy cienie, Zgaśmy żar, co płonie w nas, Zabijmy wspomnienia. Zamyślił się. Słowa tańczyły mu w głowie. Zabijmy wspomnienia. Rytmiczna muzyka towarzyszyła słowom. Zamyślił się jeszcze bardziej. Kubek zachwiał mu się w ręce. — Uważaj — powiedziała. — Oj, uważaj.; Kakao chlupnęło na podłogę. Jeden ruchi nadgarstka i kubek znów był w pozycji pio nowej. 60 __przepraszam. Ja... __ Nie. Zostaw. Sama posprzątam. Chwyciła ścierkę ze zlewu i nachyUła się. Mamy do zabicia czas... Szybciej niż przedtem. Zabijamy cienie. Zgaśmy... __ Biedny ten czas. — Spojrzała na Johna, zaczerwieniona od schylania się. — Ludzie nieustannie zabijają czas. Niektórzy przez całe życie nie robią nic innego... zabijają czas, zanim on ich nie zabije. — Roześmiała się. — Chyba już ktoś to przede mną powiedział. Czarny łabędź wzbił się w górę, Łabędź już ostatni, Cieni rzucił na mnie chmurę — Nie wyjdę z tej matni. Pił kakao i zmuszał się, żeby przełknąć pływające w nim jeszcze resztki kożucha, traktując to jako karę za własne niedbalstwo. Kłamstwem były dobre wróżby... — Lepiej chodźmy już — powiedziała płucząc ścierkę pod kranem. Ułudą zdobycze. — W pierwszą dobrą sobotę. Słoneczną. Pójdziemy w góry. Choćby na Grianan. Co ty na to? — Czemu nie. We łzach wstydu tonie duma. Zostaliśmy z niczym. — Nie zabrzmiało to zbyt entuzjastycznie. — Podała mu kurtkę. — Mam wielką ochotę, ale ty pewnie jesteś zajęta. Zabijania mamy czas... — Ależ skąd. Byłeś kiedyś na Grianan? Potrząsnął głową. — No to jesteśmy umówieni. Weźmiemy ze sobą jajka na twardo. Przepadam za jajkami na twardo. 61 Zgaśmy żar, eo płonie w nas..., Otworzyła drzwi i wyszli na schody. — Nie gasisz radia? Zamknęia za sobą drzwi. Zabijmy wspomnienia... — ?? lubię wchodzić do ciemnych i stych pokoi. Zrozumiał. W hallu znów poczuł ten sam przykry J pach. Na dworze, z drugiej strony góry, do oiegały jakieś krzyki. Wokół ani żywego du cha. JMawet w sklepiku na rogu nie było nj kogo. Gdy się zjawili, właściciel zakłada właśnie okiennice. — Jak zdrówko? — spytał Kathleen ? ??? nął Johnowi głową. —> Wcześnie pan zamyka — powiedział płacąc za papierosy. — No pewnie. Pierwsza noc bez deszca od tygodni i nie mam najmniejszego zamiar ryzykować. Jeżeli chcą mi zdemolowa sklep, lepiej żeby mnie tu nie było. Już dw razy żądali ode mnie pieniędzy, niech dzi szukają szczęścia gdzie indziej. Proszę, ot( papierosy. Babcia przyjechała, zabieraj więc żonę do baru po drugiej stronie granicy Żeby odetchnąć. Chociaż na chwilę. — Trzeba od czasu do czasu oderwać si od tego wszystkiego — zgodziła się Kathleej — Podobno twój brat wrócił, John. — Tak... Jest w domu. — Skończony dureń. Gdzieś na dole rozległy się krzyki, a p tern brzęk tłuczonej szyby. — Pewnie nieźle zarabiał. — Nie wiem — rzekł ostrożnie John. — Skończony dureń. Wziął pieniądze z kontuaru, przyjrzał im i schował do kieszeni. — Powiem wam coś — rzekł. — ??? pieniędzy dziś nie dostaną. Nawet gdyby] 62 iał wszystko wydać. Zawsze głosowałem na McAteera. Zawsze. Na Johna ????'? też będę głosował, ale nie pozwolę, żeby ci idioci tutaj brali pieniądze z mojej kasy. Tego nie ścierpię. Cztery razy wstawiałem nowe szyby- I oświadczam, że bez względu, czy to będą nacjonaliści, czy nie, jeżeli nic się nie zmieni, zabieram dzieci, gdy tylko skończą szkołę, i wysyłam je pierwszym statkiem do Anglii- O mój Boże, co za noc! Proszę. Wziął z półki tabliczkę mlecznej czekolady i dał Johnowi. — Nie, dziękuję. Nie mogę. — Nie zawracaj głowy, bierz. Lepiej, żebyś ty ją zjadł niż inni, wolę nawet nie myśleć kto. John wziął czekoladę. — Dziękuję — mruknął. — Dobranoc — powiedziała Kathleen i wypchnęła Johna na ulicę. — Życzę miłego wieczoru. — O tak. Nawet gdyby miał to być mój ostatni wieczór, nie zrezygnuję. Trzasnął za nimi drzwiami, usłyszeli szczęk zasuwy. Kathleen i John wybuchnęli śmiechem. — Na pewno się urżnie. — John rozwinął czekoladę. — Chcesz kawałek? — Urżnie się na śmierć, a nazajutrz będzie żałował. — Gotów jestem się założyć, że jak się tu zjawi jutro rano, Tymczasowi będą już na niego czekali. Pieniądze albo życie. — Nie mam pieniędzy, powie. Ale bierzcie, co chcecie. — I da im wszystkie tabliczki czekolady. —? Poproszę kawałek. Wzięła kostkę czekolady z jego wyciągniętej ręki i włożyła do ust. — Z czego my się właściwie śmiejemy. To wcale nie jest śmieszne. 63 — Ja tu skręcam. Zatrzymali się na rogu stromej ulicy. Doi my podpierały się nawzajem, szary do ? opierał się o czerwony, czerwony o fioletcB wy, fioletowy o szarobiały, każdy dach by| odrobinę wyższy od sąsiedniego. Droga schcl dziła łagodnym łukiem — w oknach palił! się światła. — Mieszkasz na tej ulicy? Kiwnął głową. — W którym domu? Zrobił niewyraźny ruch ręką, czując ??? gle ku swemu zdumieniu, że nie chce, aby wszystko o nim wiedziała. — Mhm — mruknęła Kathleen i trochB speszona klepnęła go po ramieniu. — Da zobaczenia, mały. Roześmiała się, odwróciła i poszła tą saj mą drogą, którą przed chwilą przyszli. Johi stał na rogu i obserwował, jak dziewczyn; nachyla się nad płomieniem zapałki. Zatrzy mała się i raz jeszcze ujrzał jej twarz w migocącym świetle. Tej nocy przyszli żołnierze i zabrali Sea na Buckleya. Wówczas John nie wiedział jeszcze, dl którego domu wdarli się żołnierze, kto krzyl czy i u kogo wyłamano drzwi. Leżał sztyw-j no na połówce i nasłuchiwał odgłosu ciężkich buciorów na ulicy pod domem, a poteni łomotania do drzwi naprzeciwko. — Wychodzić, wychodzić. No, jazda, prd dzej tam. Drzwi ustąpiły z trzaskiem. Dziecko sij rozpłakało. — Co się dzieje? — wyszeptał Brendan] — Przyszli po kogoś. Pękła szyba i odłamki posypały się ni ulicę. 64 __ Po kogo? — Brendan usiadł i uchylił zasłonę. ?? _, ,,....,.. __ Nie mam pojęcia. Nie zbliżaj się lepiej do okna. Mogą zacząć strzelać. Brendan położył się. Sprężyny aż jęknęły pod jego ciężarem. — No, jazda, pod mur. Szmer głosów. Dziecko wciąż płakało. __. Wszyscy, dzieci też. Pani pozwoli. Jeden z żołnierzy roześmiał się. Zabrzmiało to jak suchy trzask drzewa. — Po kogo przyszli? — Mówiłem ci, że nie wiem. Są u Buck-leyów, a może obok. — Dranie. — Cicho. — Dlaczego mam być cicho? Przecież nas nie usłyszą. No dlaczego? Przeklęte dranie. — Nigdy nic nie wiadomo. — Dureń. Naraz rozległ się pojedynczy strzał. Huknął gdzieś w mur i kula ze świstem przeleciała ulicą. John wsunął głowę pod poduszkę. Dureń. Dziecko przestało na chwilę płakać, a potem rozwrzeszczało się na dobre. Żołnierze uciekali, szukali schronienia. Tylko im iskry lecą z butów, pomyślał John. Nieraz już to widział. Jakaś kobieta krzyczała. — Na miłość boską, wpuśćcie choć dzieci do domu. — To pani Buckley — powiedział John. — Jeszcze czego. Jak chcą, cholera, do nas strzelać, niech i do nich strzelają. Jazda pod ścianę. — Złapaliście chłopaka? — Władczy ton. Taki, który się słyszy nieraz w telewizji. Wydaje rozkazy. — Mamy go, panie majorze. —? Dobra. Wycofać się, zanim zaczną strze- 65 lać. Jeszcze któryś oberwie. Wycofajcie sil natychmiast, kapralu. Stukot butów na ulicy i warkot odjeżdżJ jących wozów pancernych. Wszystko to trwało zaledwie chwilę. Naraz jedynym dźwiękiem stał się płacz dziecka. Motorj cichły w oddali, ulica powoli wypełniała ?? ludźmi. Ktoś równomiernym, zamaszystym ruchem zaczął zmiatać szkło, a wokół na rastał gwar głosów i histeryczne zawodzenia pani Buckley. — Tak — powiedział John. — To z całą pewnością pani Buckley. Brendan ukląkł na łóżku i uchylił zasłoni John leżał na połówce i wpatrywał się w su-fit. Słyszał krzyki ojca za ścianą. Pijani dawał wyraz swojemu oburzeniu, to podno* sząc głos, to znów go ściszając. Była tan} mowa o niesprawiedliwości i wolności i pretensje do siebie samego, że ciało ma zbyt wątłe, aby zadać ostateczny cios. Płakał. Wa« lił w ścianę. — Uspokoisz się?! — wołała zirytowani matka. — Na litość boską, daj nam się wyspać. Brendan wstał i wyszedł z pokoju. John słyszał, jak brat otwiera drzwi do pokoji ojca i wchodzi. Skrzypnęła drewniana podłoga, jęknęły sprężyny łóżka. Ojciec jakb się uspokoił. Głosy obu mężczyzn zlewał się i mieszały mu się w głowie z głosam dochodzącymi z ulicy, a po chwili przeszł w skoczną melodię, którą słyszał w radiu, Zabijmy wspomnienia mamy do zabicia czat zabijajmy cienie zabijmy wspomnienia zga» śmy żar zgaśmy żar zabijania mamy czat zabijmy cienie wspomnienia... i naraz, ni| wiadomo kiedy, wszystko się urwało. Rano, gdy się obudził, można było sądzić, że nic się nie stało. Pokoik przesycony byl zapachem Brendana. Kiedy zszedł do ???? 66 i blada i poirytowana matka przypomniała mu tylko, że spóźni się do szkoły, jeżeli się nie pospieszy. __ Co się potem stało u Buckleyów? __ Jedz śniadanie. Wiedział, że lepiej nie dyskutować. Tego popołudnia wrócił na czas ze szkoły. Do domu szedł wolno, bez pośpiechu, zatrzymywał się na rogach ulic, prostował rękę zmęczoną od dźwigania teczki, zaglądał w okna, liczył nakrapiane płaty błękitu na niebie, ale jej nie spotkał. Wiatr dmuchał prawie jak w czasie sztormu, tektura i dykta w wybitych oknach łomotały, stukały i można by pomyśleć, że w środku siedzą demony, które próbują się stamtąd wydostać za wszelką cenę, nie zważając na zimno i deszcz. Czuł się zawiedziony. Może poszła do domu inną drogą, żeby uniknąć spotkania z nim. Może wczoraj zanudził ją na śmierć. Natychmiast wyobraził ją sobie bladą i zimną pośród poduszek na kozetce. Doktor właśnie chowa do torby instrumenty. Umarła z nudów. Nadmierna dawka nudy. Biedactwo. Biedaczka właściwie. Roześmiał się na głos, a przechodząca obok kobieta z torbą na zakupy spojrzała zdziwiona. No cóż, zdawała się mówić jej twarz, niektórym to dobrze, mają się z czego śmiać. Dwaj mężczyźni zabijali dyktą okna u Buckleyów. Jakiś szkrab z trudem piął się pod górę na trzykołowym rowerku, odpychając się nogami od ziemi. Gdy wszedł do kuchni, siedzieli przy stole i mówili ściszonymi głosami, głowa przy głowie niczym spiskowcy, jak gdyby mogli się porozumiewać jedynie szeptem i to na ucho. Brendan wyprostował się widząc brata i skinął głową. Pan Logan mówił dalej. 67 W kuchni było aż gęsto od dymu z papiercj sów, na stole i na podłodze poniewierały s: papiery. Sterta brudnych talerzy stała pr: zlewie. — Jeżeli się do mnie zwrócą... nic więcej, niech się do mnie zwrócą. Mam to w mały: palcu. John podszedł do pieca kuchennego i za, rżał do środka. Gdzieś na samym dnie cie: nej czeluści coś się żarzyło. Chwycił wiadn — Zostaw to mnie — powiedział Brenda — Na co czekasz. Zaraz zgaśnie. — Już idę. John odstawił wiadro. — Mam nie tylko doświadczenie, ale i duj żo czytałem. O tak. Miałem dość czasu Ą czytanie. Tak, dużo czytałem. Przez chwilę rozcierał kark ręką. — Chodzi o to... — Dorzucisz węgla, zanim mama wróci — Jeżeli powiedziałem, że dorzucę, to do rzucę. — ...że ci młodzi nie mają doświadczenia No bo skąd mają mieć? Potrzebni im sj starzy, tak. To zrozumiałe. Weźmy na przy kład wczorajszą noc. O co im chodziło Gdzie był ten snajper? Gdyby mieli cho( trochę oleju w głowie, sprzątnęliby chocia jednego żołnierza. Siadaj, gdzie cię niesie John wycofywał się w kierunku drzwi, — Mam lekcje do odrobienia. — No to siadaj. Brendan zsunął ze stołu papiery. Pan Lo-I gan udawał, że mierzy z wyimaginowanego karabinu. Wysunął go na metr przed siebie i lewą ręką podparł łokieć. Głowę przechyli! na bok i zmrużył oczy, oceniając dystans. — Mało kto mógł się ze mną równać. —I Zacisnął palec na spuście. — Mało. Ktoi Mógł. Się. Równać. — Za każdym słowenl padał strzał, karabin przesuwał się wolna 68 wzdłuż ściany. Wreszcie pan Logan odłożył broń i spojrzał zadowolony na starszego syna. __- Miałem dobre oko. A to się liczy, synu. __ Tak — rzekł Brendan, wyraźnie zaskoczony tym przedstawieniem. John był ciekaw, kogo też ojciec zabił tymi pięcioma strzałami. Jakie to postacie wyłoniły się z przeszłości i ustawiły się pod ścianą w kącie pokoju? Czy wówczas jego ręka trzęsła się tak samo jak teraz? Marny to snajper, któremu ręka drży, choćby nawet miał najlepsze oko. __ Tam, na dachu. Głowę schylasz nisko, żeby cię nikt nie zobaczył. Nie postrzelił. Celujesz wtedy i przeskakujesz na drugą stronę dachów. Potem schodzisz świetlikiem domu, w którym wiesz, że jesteś bezpieczny. Mój Boże. Potarł twarz ręką. — To były czasy. — Myślałem, że byłeś w grupie specjalnej — rzekł John. Ojciec huknął pięścią w stół. — Wszędzie, gdzie mogłem się przydać. Byłem, jakby to powiedzieć, człowiekiem uniwersalnym. Byliśmy pierwszymi partyzantami. Tak. Byliśmy pierwsi. Brendan ziewnął i przeciągnął się. Pod obgryzionymi paznokciami miał ściągniętą i zaognioną skórę. — Duszno tu. — Przejdziemy się? — Mhm. — Pospacerujemy sobie. Przewietrzymy płuca. Pójdę z tobą. Nie ma tu czym oddychać. No, podaj mi rękę, synu. Nie jestem już taki sprawny. Uff. Sapnął z wysiłku i zapewne z bólu, kiedy Brendan pomógł mu wstać z krzesła. Stał i starał się złapać równowagę. Zanim zrobił pierwszy krok do przodu, zacisnął ręce po 69 bokach, jakby gotów uderzyć niewidzialnego przeciwnika. Człowiek niepokonany, za jakiego sam siebie uważał. Czy nienawiść jes grzechem ciężkim? — zastanawiał się John A może to zaślepiające uczucie nie jest grzechem, dopóki drzemie wewnątrz, w człowieku? — Świetnie cię rozumiem — rzekł ojciec, ostrożnie posuwając się ku drzwiom. — Mo-, żesz mi wierzyć. Masz kilka szylingów, Bren-dan? Brendan kiwnął głową. — Mam. — No to chodźmy. Doszedł do drzwi, wsparł się o framugę i dopiero wtedy się wyprostował, gotów sta-] wić czoło światu. Brendan odwrócił się doi Johna i zrobił lekki ruch ręką. Może goi przepraszał. — Powiedz mamie, że nie spóźnimy się na kolację. Wychodzimy tylko na chwilę. Łyknąć świeżego powietrza... na... mam dość tego| siedzenia w domu. — Uśmiechnął się. Był to uroczy uśmiech, który rozjaśnił jego bladą twarz, jak gdyby naraz opromieniło ją słońce. — Słowo. John kiwnął głową. Brendan ściszył głos i powiedział niemal szeptem. — Lubi towarzystwo... jest mu potrzebne... rozumiesz. John znów kiwnął głową. Nie było sensu dyskutować. — Cześć — zawołał Brendan. — Do zobaczenia — odparł John. — Chodź już wreszcie, bo zaraz matka przyjdzie — krzyknął z sieni ojciec. John nasłuchiwał, dopóki na drodze prowadzącej pod górę nie umilkły ich kroki i nie ucichły głosy, po czym ze złością zabrał się do czyszczenia pieca. Wyniósł popiół 70 na podwórko za domem i. wysypał do kubła. Jasny» zimny księżyc uśmiechał się drwiąco na wyp°ler0wanym błękicie wieczornego nieba ^ pobliskiej gazowni dolatywał charakterystyczny zapach. Popiół zawirował w kuble i buchnął Johnowi prosto w nos. Stał bez ruchu, trzymał w ręce wiadro i przysłuchiwał się odgłosom ludzkiego życia, których się nie słyszy w ciągu dnia. Płacz dziecka, brzęk talerzy, cała gama głosów w telewizji, skrzypnięcie drzwi, każdy dźwięk z osobna, bardzo wyraźnie, i znów, tym razem daleko, natrętny sygnał karetki. Wkrótce murki między domami zasrebrzą się w świetle księżyca, a mróz zalśni na dachach. Mamy do zabicia czas. Roześmiał się słysząc swój ochrypły głos. Nie ma szans jako piosenkarz. — Ko ko dak — zagdakała kura na sąsiednim podwórku. John poczuł, że zmarzł. — Ko ko dak — powiedział dla podtrzymania dobrosąsiedzkich stosunków i wrócił do domu. — Wczoraj zabrali pięciu — powiedział Brendan. Palcem ugniatał na talerzu kawałek chleba w szarą, niejadalną kulkę. Siedzieli wokół stołu niczym idealna rodzina. Matka nalewała złocistą herbatę z imbryczka. — Sami są sobie winni — powiedziała i podała ojcu filiżankę w kwiatki. Mruknął tylko w odpowiedzi. Gdyby ktoś teraz wszedł, pomyślał John, byłby zachwycony. Jak tu miło. Tak by sobie właśnie pomyślał. — Nie mów tak, mamo, wiesz równie dobrze jak ja, że niektórzy z tych, co siedzą, 71 nie kiwnęli nawet palcem, nie powiedziee ani słowa... — Bardzo rzadkie wypadki. Jeżeli niszcz;! się wszystko dokoła, ma się to, na co się za! służyło. Niektórych traktują za łagodnie. — Uważasz, że ruch oporu nie ma sensu! Wzięła znów imbryczek do ręki i przysui nęła następną filiżankę. — Chcę żyć w spokoju. — A myślisz, że oni nie chcą tego samego! Czy nie o to im chodzi? Żebyś mogła żyi w spokoju? No, powiedz? — Nie będę się wdawać w dyskusję z tobą Brendan. Jestem zmęczona. 1 nie ja jedni w tym mieście jestem zmęczona. Nachylił się i bębnił pięścią w stół. Fili] żanki zabrzęczały na spodeczkach. — Nikt nie będzie żył w spokoju, dopóki nie wypędzimy stąd Brytyjczyków. — My? Uśmiechnęła się do niego i podała mu ńy, miącą filiżankę herbaty. — Przestań tłuc ręką w stół, rozlewasz herbatę. — Wszyscy bez wyjątku. — Wielu ludzi myśli inaczej. — To zdrajcy. Zdradzili Irlandię, swoich! braci i... — nachylił się do matki — ... swojąfl religię. Wyprostował się. — Masz rację, synu. Zgadzam się z tobąB — Głos starego był nadwerężony trunkiem! i chorobą. — Nie mieszaj religii do tych swoicha mrzonek. Chrystus boleje nad tym, co wyfł wyprawiacie. Boleje. Pod koniec już krzyczała i wyczerpana tym. wybuchem objęła się ramionami, jakby vi obawie, że coś w niej pęknie, — Zgadzam się z tobą, synu. 72 Spojrzała na starego z pogardą, ale się nie odezwała. Zapadła długa cisza. __. i cóż za pożytek z zabijania? — spytała wreszcie. __ Czasem jest to konieczne. __ A ci, co zginęli? Też tak uważają? __. Ach, mamo, nie bądź dziecinna. Wiesz przecież, o co mi chodzi. Zawsze byłaś rozsądna. __ John, idź do swojego pokoju i odrób lekcje. __ Już odrobiłem. — Tylko bez wykrętów. — Naprawdę, mamo. Słowo daję. — Zacisnął mocno ręce pod stołem w nadziei, że mu to kłamstwo ujdzie na sucho. — Dawniej mówiłaś inaczej, mamo. — Daj spokój, Brendan. Nie możesz pojąć, że jest zasadnicza różnica między słuchaniem garstki starców, którzy snują bohaterskie opowieści, a tym, co się w tej chwili dzieje? Zycie mnie tego nauczyło. Smutne to wszystko. Bohaterowie mnie nie interesują. — Gdyby Irlandia była wolna... — Słowa. Anglicy płyną wielkim okrętem... — zaśpiewał zmęczonym głosem ojciec. — Słowa, słowa, słowa. O, Boże. Gdybym miała dość charakteru, zostawiłabym cię. Żebyś utonął we własnych słowach. Jestem pewna, że za czterdzieści, a może pięćdziesiąt lat będziesz dokładnie taki sam jak on. Jedno mnie tylko cieszy, że nie dożyję tej chwili. — Zawzięta z niej kobieta — rzekł stary. — Zawsze ci mówiłem. Zawzięta kobieta. To najodpowiedniejsze dla niej określenie. Zawzięta. Chlipnął z żalu nad sobą, powtarzając to słowo. Matka wstała i zaczęła sprzątać zŁ stołu. Ułożyła talerze i filiżanki obok zlewij do którego nalała gorącej wody z imbrykal Stary i młody, obaj spoglądali na nią wrogoj gdy tak krzątała się między kuchnią a *zlel wem. Kiedy odkręciła kran z zimną wodąl w rurach zawarczało. — Pójdę już chyba spać. — John wstał. — Wyczyściłeś buty na jutro? — Ujdą. Zwykle sprawdzała, ale tego wieczora ??? wet nie odwróciła się od zlewu. To zanieJ pokoiło Johna. Przecisnął się obok matkiJ wyjął z pudła szmatkę i szybkim rucherd przetarł buty. Nie wpłynęło to szczególnie na ich wygląd, ale John poczuł się lepiej. — Dziwaczne! Słowo to przyszło mu naraz do głowy' i wypowiedział je na głos. — Dziwaczne. Dzi... waczne... draczne.J smaczne... pokraczne. Roześmiał się. — Zwierzę pokraczne, choć smaczne, jest dziwaczne. Matka odwróciła się od zlewu i spoglądała ma niego. — Co się z tobą dzieje? Schował szmatę do pudła. — Nic. Mówiłem po prostu do siebie. — Mam nadzieję, że dobrze się bawisz wei własnym towarzystwie. — O tak, zawsze — powiedział. Była to-zresztą prawda. Otworzył drzwi kuchenne i spojrzał na podwórko. Dmuchnął zimny wiatr. Starał się sobie wyobrazić, co ona teraz robi. Może śpi, zastanawiał się, albo leży skulona na kozetce i słucha radia? Poprawia zeszyty, puszczając kłęby dymu i marszcząc brwi niezadowolona z postępów swoich uczniów a może śpi głęboko i tylko światło kołyszą- 74 ei się na wietrze latarni ulicznej kładzie się deseniem na podłodze? __ Na miłość boską, zamknij te drzwi, bo nas wywieje. Zatrzasnął drzwi przed podmuchami wiatru i postanowił, że nie będzie się dzisiaj mył. Wystarczy, że ma czyste buty. .__ Dobranoc. Przeszedł obok matki, a potem wolnym krokiem przez kuchnię. Obaj mężczyźni, pogrążeni w myślach, siedzieli wpatrzeni gdzieś przed siebie. Matka skończyła zmywanie na- __ Zycie jest dziwaczne — rzekł, mm wszedł na schody. Nikt się tą uwagą nie zainteresował. Noc była spokojna. Nie sposób wytłumaczyć, dlaczego bywały noce, których spokoju nic nie mąciło. Nawet wiatr snuł się łagodnie po zaułkach, podczas gdy inne noce, nawet te ciche, pełne były lęku i czyhających cieni. Rano, gdy John się obudził, Brendan przewrócił się na drugi bok i zakaszlał. Jego ciemna ręka zamajaczyła na tle szarego okna. Słychać było, jak mama w kuchni zgarnia popiół z rusztu. Patrol wojskowy przejechał ulicą. John wzdrygnął się, gdy dotknął stopami zimnego linoleum. — Która godzina? — spytał szeptem Brendan. — Chyba wpół do ósmej. — O, Boże. Schował rękę pod kołdrę i odwrócił się do ściany. — Jak będziesz szedł do szkoły, to mnie obudź, dobra? 75 — Po ??? — Ts — szepnął Brendan i znowu zasną}. — Zjesz jajko? — Jajko? — John był wyraźnie zdzi* wiony. — Tak, jajko. — Z przyjemnością. Matka wolno zanurzała brązowe jajko na łyżce w gotującej wodzie. Woda w garnki] ucichła, a potem, burząc się, podeszła prawie pod sam brzeg. — Na twardo — powiedział i obserwował, jak matka smaruje grzankę masłem, a po*, tem kroi ją na wąskie paski. Prawdziwa uczta. — Lubię, żeby było dobrze ścięte. — Przecież wiem. Nie pierwszy raz gotuję ci jajko. Jajka na miękko. Imbryk zaterkotał i matka zajęła się herbatą. Włożył do ust kawałek ciepłej, ocieka-, jącej masłem grzanki. — Dziś piątek — powiedziała matka nie-] mai wesoło. A on nie odrobił lekcji, nie mówiąc już o dodatkowych zadaniach. Idiota. Idiota. — Piątek od samego rana. — Postawiła imbryczek na stole. — Jutro sobota. Naresz-j cie sobie odpocznę. — Źle się czujesz? Uśmiechnęła się. — Nie. Jestem tylko zmęczona. —? Wcale się nie dziwię. — O, tak. Nie ma się czemu dziwić. Spojrzała na jajko, które wyjęła z wody.j — Niestety, pękło. — Nie szkodzi. Chwilę trzymała je nad garnkiem, a po-l tem włożyła do kieliszka. John obserwował 76 schnącą skorupkę. Białko zastygło nierówno wzdłuż pęknięcia. Łyżeczką uderzył czubek iaika. Matka westchnęła. Spojrzał na nią. _— Mogłabyś wziąć urlop, jak inni — podsunął- __ Przypuśćmy — powiedziała z goryczą. John umoczył kawałek grzanki w jajku i stwierdził z rezygnacją, że nie jest dostatecznie ścięte. Matka wzięła swoją herbatę i wyszła z kuchni, po chwili usłyszał, jak stuka miotłą pod krzesłami obok w pokoju. Moja matka to zagadka. Nigdy nie powie, o czym myśli. Nikomu nie chce sprawić przykrości. Ale nie zawsze jej się to udaje. Usłyszała jego kroki na schodach, gdy szedł obudzić Brendana. — Gdzie idziesz? — spytała wchodząc do kuchni z miotłą w ręku. — Brendan prosił, żebym go obudził przed wyjściem do szkoły. — Zaraz mu zaniosę herbatę na górę. A ty idź już do szkoły. — A gdzie on się tak spieszy? — Może chce dostać pracę. Być pierwszym w kolejce. — Może chce, a może nie. Na ulicach pełno było żołnierzy. Po drodze do szkoły minął dwa patrole. Niektórzy żołnierze szli tyłem, ale wszyscy przez cały czas się odwracali, i choć broń mieli na pozór niedbale przerzuconą przez ramię, ich ręce i oczy były czujne. John nigdy nie odważyłby się biec, kiedy byli w pobliżu; szedł wówczas z obojętną miną, miarowym jak oni krokiem, żeby nie dać im najmniejszego powodu do niepokoju. Dzień był pogodny, wielkie chmury płynęły po niebie. W dole, na rzece, jakiś statek buczał smutno, a mewy unosiły się z wiatrem tuż pod obłokami. W taki dzień trudno 77 wytrzymać w szkole. Zamibniejte, zakurzone okna, zaduch, Jiimimy MicCafferty i jeg<| śmierdzące nogi. Jak można w talki id: uczyć się geometrii. Za oknem, na murku, siedział gołąbj i z wielką radością iskał skrzydła. Dziobną^ nastroszył się i dalej szukał. Pazurami trzy. mał się mocno kamienia. Dziobnął, rozposta: skrzydła, przekrzywił łeb. — John Logan, jaki to kąt podkreśliłan na tablicy? Mam nadzieję, że ci nie prze szkadzam? Jak się ten kąt nazywa? — Kąt... — Właśnie. Raz jeszcze z furią podkreśliła kąt na ta blicy. Pękła kreda, dając chłopcu chwilę wy tchnienia. Nauczycielka, lekko zaczerwienio-j na od nachylania się, trzymała odłamek kredy w ręce i patrzała Johnowi proste w oczy. — Kąt? — Roz... — bąknął pod nosem Jimmy McCafferty. — Rozpostarty — powiedział całkiem ju^ zdesperowany John. Ktoś się roześmiał. Nauczycielka położyła kredę na katedrza i otrzepała ręce o spódnicę. —? Jest to kąt rozwarty. Co ty za brednie: wygadujesz. — Rozwarty, tak właśnie chciałem powie-] dzieć. Przejęzyczyłem się. Naprawdę miałem! na myśli kąt rozwarty. Tylko, że... tamtej słowo chodziło mi po głowie... pani rozu-J mie... — Cieszę się — rzekła, a jej uśmiech niej wróżył nic dobrego — że coś ci chodzi pol głowie. Pewnie te twoje wiersze, co? Zapadła długa cisza. Do licha, pomyślał z goryczą, dlaczego n dadzą człowiekowi spokoju. 78 __ odpowiadaj! — Głos nauczycielki przeszedł nieomal w krzyk. __ Chyba tak, proszę pani. Przepraszam. Gołąb rozpostarł skrzydła i otrząsnął się. __ Zostaniesz po lekcjach. A teraz słuchaj uważnie. Kąt rozwarty. Powtórz. Rozwarty. __ Rozwarty. Kiedy znów spojrzał w okno, gołębia już nie było. Kathleen już na niego czekała. Kiedy wyszedł ze szkoły i szedł w dół ulicą, z daleka widział, jak siedzi zgarbiona na murku, a za nią, jak zwykle, ciągnie się smuga dymu. Biegiem pokonał ostatnie kilka metrów. Kathleen spojrzała na niego i uśmiechnęła się. — Znów zostałeś po lekcjach? Kiwnął głową. — Postanowiłam zaczekać na ciebie jeszcze chwilę. — Dziękuję. — Cudowny wieczór. — Tak. — Jutro sobota. — Od samego rana — powtórzył za matką. — Mam pewien plan... jeżeli... no, wiesz... jeżeli... Rzuciła niedopałek na chodnik i rozgniotła go butem. Ruszyli powoli ulicą. — Jeżeli... Minął ich łazik. Żołnierz siedzący z tyłu, z karabinem na kolanach, gwizdnął na widok Kathleen. Nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Ten gwizd zirytował Johna. — Jeżeli... — powtórzył znowu. — Ach, prawda. Jeżeli chcesz, możemy się wybrać na Grianan. Przygotuję prowiant. Milczał. 79 — Pogoda się chyba nie zmieni. Jak my, ślisz? — Myślałem, że się na mnie gniewasz. — Gniewam? — No, coś w tym rodzaju. Myślałem, że..] Ujrzał za jej plecami drzewo bez jednego listka, które wyglądało zza ogrodzenia i ma-3 chało drżącymi gałązkami. Pozdrowił je ge-J stem ręki i natychmiast się zaczerwienił! zdając sobie sprawę z własnej głupoty. — Może zresztą źle się wyraziłem. Równym krokiem schodzili stromym zbo-j czem, raz, dwa, raz. — Rzadko się gniewam — powiedziała, rozważając tę kwestię. — Jestem cicha, spo- ' kojna, niezwykle rozsądna i naraz wybu-i cham. — Zilustrowała to wymownym geJ stem. —? Trudno to nazwać wtedy gniewem. Wpadam w furię... a zresztą, czemuż to miałabym się na ciebie gniewać? — Nie wiem... — Dajmy temu pokój. Więc jutro?... — Tak. O rany, jak ja się cieszę. Wspaniale. Czuł, jak gdzieś w środku ogarnia go podniecenie, niczym pędząca w górę piana w butelce coca-coli, którą ktoś mocno potrząsnął. Ulica stawała się coraz szersza, zniknęły już skulone domki i pojawiły się nieprzyjazne, ponure, prostokątne bloki. Okna w wysokich domach jarzyły się tysiącem świateł, a na ich tle latarnie uliczne wyglądały jak-zielone kwiaty na długich łodygach. — Spokojnie dzisiaj. — Chwała Bogu. — Dokąd idziemy? — Nie wiem. Tam gdzie nas nogi poniosą.1 Roześmiał się. Za nimi z góry zjeżdżał motocykl, naraz, zawarczał i zahamował. — Złapałem cię — krzyknął BrendanJ 80 drugiej strony ulicy. Siedział na siodełku "'a kolegą w skórzanej kurtce. __A; cześć — rzekł John. Stanął i spojrzał na brata niezbyt uradowany. Krępowała go obecność Kathleen, która pochyliwszy lekko głowę, szperała w torbie i szukała papierosów. Przez chwilę bracia stali nieruchomo i spoglądali na siebie niczym para zwierząt, aż wreszcie Brendan odwrócił się i powiedział coś do kolegi. Silnik zawarczał i motocykl ruszył. Brendan podniósł rękę. John kiwnął głową. Kiedy się odwrócił, Kathleen właśnie zapalała papierosa. — To był mój brat. Zgasiła zapałkę i rzuciła ją na ziemię. — Aha. — Brendan. Zawrócili i z powrotem szli pod górę. —? Znasz tego drugiego? — spytała od niechcenia. — Tego kolegę na motorze? — Nie. — To ziółko. — O. — Wiesz, co chcę przez to powiedzieć. — Nie moja sprawa, jaki on jest. Wyrównał krok i szli milcząc kilka minut. — Twoi rodzice pozwolą ci pójść ze mną jutro na wycieczkę? — A dlaczego mieliby mi nie pozwolić? Taką miał dziarską minę, że aż się uśmiechnęła. — Autobus odjeżdża o dziesiątej. Jeżeli wyjedziemy wcześnie, będziemy mieli dużo czasu. Spotkamy się na dworcu. — Dobra. — O jedzenie się nie martw. — Fajno. — Mam nadzieję, że nie będzie padało. Zatrzymali się na rogu ulicy. Światło latarni padało na chodnik. 81 — No, to... — Dobranoc, John — powiedziała serdece nie. — Jutro czeka nas wspaniały dzień. — O tak. Biegł pod górę walcząc z wiatrem, oddetB miał krótki, urywany, serce waliło. JutrB ach, jutro. Pomodlił się prędko, żeby ????? nie wróciła przed nim do domu, żeby ogi^B nie wygasł, żeby ojciec tkwił w cuchnący™ łóżku, żeby mama miała dobry humor, ? Brendan trzymał język za zębami, och, Boże wiem, żądam za wiele, ale proszę cię, sprą\J żeby jutro nie padało, a ja odrobię lekcje przysięgam. I na potwierdzenie złożył dwą palce u ręki. — Co tak późno? Matka nachylona zgarniała popiół z ruszt™ Głos miała poirytowany. — Wyniosę popiół — zaproponował. Bez słowa wysunęła popielnik i trzymając go w wyciągniętej ręce ruszyła do drzwi kul chennych. Panie Boże, czy żadna z moich próśb sifl nie spełni? Z góry dochodziło człapanie ojca. — Pytam się ciebie, dlaczego wracasz tan późno. Wsunęła popielnik z powrotem i wytarM ręce o fartuch. Zaczerpnął głęboko powietrza. — Przygotowywaliśmy się do jutrzejsze wycieczki. Na Grianan. Jedna z nauczyciel Głos odmówił mu posłuszeństwa. —? Jedna z nauczycielek... — zaczął jese cze raz. Matka trzymała się ręką za krzyż i pcfl woli się prostowała. Uśmiechnęła się. — Jakże się cieszę, synku. Grianan... -I Westchnęła poruszona wspomnieniami. -? Grianan... jak tam pięknie. Trochę powietrza i ruchu dobrze ci zrobi. __Usiądź, mamo. Zaparzę herbatę. Wziął imbryk i podszedł do kranu. O, Boże modlił się, przecież to nic złego. Kiedy wrócił, matka stała przy stole z torebką w ręce. Podała mu monetę. — Będą ci potrzebne pieniądze na autobus. . Tak. O, Boże. _ Dziękuję. Drzwi od pokoju ojca otworzyły się i usłyszeli na schodach niepewne kroki. __ Schowaj — powiedziała ostro matka, podeszła prędko do szafy i wsunęła głęboko torebkę. Z kim byłeś wczoraj wieczorem, Gdy księżyc świecił nad borem? Zaśpiewał Brendan wchodząc do domu i mrugnął do Johna. Wraz z nim do kuchni wtargnął zimny wiatr i zaszeleścił gazetami pod nogami ojca. John starannie rozsmaro-wał dżem truskawkowy na kromce chleba i nawet nie spojrzał na brata. Ojciec trzęsącą się ręką podniósł filiżankę i rozlał herbatę na spodek. — Tra la la, tra la la. Od Brendana zalatywało alkoholem, oczy mu błyszczały. — I ty się spóźniłeś. Co się z wami dzisiaj dzieje? Matka wsparła się rękoma o kolana i z trudem podniosła się, żeby wyjąć kolację Brendana z piecyka. Brendan raz jeszcze mrugnął do Johna i usiadł. Krzesło z piskiem przesunęło się po linoleum. Dżem truskawkowy był za słodki i John poczuł, że go mdli. — Wyschło na pieprz — rzekła matka, stawiając talerz na stole przed Brendanem. 83 — Sam jesteś sobie winien. Ojciec zakasłał. W szkole uczono ich, że człowiek, który kaszle, wypluwa siedem rai| lionów zarazków. No, powiedzmy, może mj, lion mniej, a może więcej. W tym wypadką na pewno kilka milionów więcej, bo trzeba przyznać, że staruszek kaszle na potęga Dżem truskawkowy byłby dobrą pułapką na zarazki. Położył nadgryzioną kromkę chleba na talerzu i odsunął od siebie. Pułapka ni zarazki. — No, a ty gdzie byłeś? — spytał ojciec, gdy minął mu atak kaszlu. — Długo by opowiadać. Mała uroczystość. — Tylko pozazdrościć. Nie każdemu sil zdarza taka gratka. Matka podała ojcu filiżankę herbaty. — Nawet radość, że dzień się skończył, niewiele jest warta, skoro i tak czeka ??? następny dzień. Brendan zaczął szperać po kieszeniach i pd chwili wyciągnął banknot pięciofuntowy. Rozłożył go i wygładził palcami. Z wizerunku na banknocie królowa Anglii surowo patrzała na Brendana. Ojciec starał się nie okazać najmniejszego zainteresowania. — Pewnie przyda ci się parę funtów,1 mamo. Posunął banknot w jej stronę. Matka nil wyciągnęła ręki. — Skąd masz pieniądze? — spytała ostroj — Wiecznie niezadowolona — rzekł ojciecj; nie mogąc opanować palców. , — Dostałem pracę. — No, proszę, a to dopiero nowina — rzekł ojciec. — Wspaniale. No i co ty na toa — zwrócił się do żony. — Nie cieszysz siei Milczenie było jedyną odpowiedzią. — A nie mówiłem, że tak będzie? No cof Nie miałem racji? Na miły Bóg, trzeba to przecież oblać. 84 Spojrzał z nadzieją na syna. Brendan mrugnął i kiwnął głową. Rozumieli się bez słÓW. __Dlaczego milczysz, kobieto? __No cóż. Powiem, co mam do powiedzenia, kiedy uznam za stosowne. A będę miała sporo do powiedzenia. — Jej głos był równie lodowaty, jak wiatr wiejący zimą nad Foyle. __ Co to za praca? — zapytał John, skoro nikt się nie kwapił, żeby o to spytać. __ Nic nadzwyczajnego, ale jestem zadowolony. Będę zarabiał. I to całkiem nieźle. Będę kierowcą u tego kumpla, którego spotkałem. Zajmuje się importem. Tak. Import, eksport. Nazywa się McKeady. Pan McKea-dy. Nie będę miał dużo pracy, głównie prowadzenie samochodu, ale coś mi za to wpadnie. Na miłość boską, mamo, przecież to też praca. Wzięła banknot ze stołu, przyjrzała mu się i schowała do kieszeni fartucha. — Pieniądze się przydadzą, nie przeczę. Zapadła długa cisza. — Dziękuję — powiedziała matka. Pochyliła się nad stołem i dotknęła dłoni Brendana. Chłopak kiwnął głową i cofnął rękę. — Mój syn stanie się teraz żywicielem rodziny. Będzie żywicielem rodziny, nie tak jak jego ojciec, kaleka. I co ty na to, kobieto? Mój syn nie pozwoli nam zginąć. Tego się nie spodziewałaś, co? Spojrzała na niego z pogardą i nie odezwała się. — Gdyby wzrok mógł zabijać... — rzekł stary osłaniając się ręką. — Kiedy zaczynasz? — spytał John. — W poniedziałek. — Wspaniale. 8- 85 - Będę jeździł na różnych trasach, mamo. Może się zdarzyć, że nie wrócę na noc. — Tak — rzekła tylko. Temat został wyczerpany. Noże i widelce dzwoniły, stukały w talerze. Ojciec nachylił się, żeby podnieść gazetę, którą upuścił, kiedy Brendan wszedł do domu. j — Uff — sapnął głośno i wyciągnął rękę po gazetę. — Przyznam, że spodziewałem się większej radości. Euforii. Podaj mi cukier, proszę. John podał mu cukiernicę. — Ja jestem w euforii — rzekł stary zza gazety. John omal nie parsknął śmiechem. W porę jednak zakrył usta dłonią. — Żałuję, że wróciłeś. Wiesz zresztą dobrze. Tyle razy ci to mówiłam. — Na miłość boską, mamo. — Ale ty mnie nigdy nie słuchasz. — Bo ty wcale nie rozumiesz. — Rozumiem więcej niż on. ;— Głową wskazała gazetę. Ojciec, oburzony, zaszeleścił gazetą. — Co takiego? Kto nie rozumie? Może chłopak nie jest u siebie w domu? Może nie ma prawa tu mieszkać, skoro chce? Skoro tego pragnie? I pracować. Ha. Robić to, co uważa za stosowne. A ty co? Masz jeszcze pretensje, kiedy ci daje pięć funtów do ręki. Ładne rzeczy. Moja matka, świeć Panie nad jej duszą, nigdy nie gderała... nie... dobrze pamiętam dzień, w którym jej dałem... — Przestań. Przestań już, o nic więcej nie proszę. John, weź książki i idź odrabiać lekcje u siebie. — Jutro sobota... — Cicho, dziecko. Masz zrobić to, co powiedziałam. Szedł niechętnie po schodach, ciągnąc no-' 86 gę za nogą. Nikt się nie odezwał. W pokoju wło zimno i nie pozostało mu nic innego, jak tylko położyć się do łóżka. Nie miał ochoty się uczyć, leżał więc w ciemnościach, obok na podłodze stała nie rozpakowana teczka, z dołu dochodziły poirytowane, nie rozumiejące się nawzajem głosy. Założył ręce pod głowę i wpatrywał się w migocące na ścianach pokoju światła ulicy. Rozmowa na dole stawała się coraz głośniejsza i gwałtowniejsza, potem trzasnęły drzwi. Słyszał kroki obu mężczyzn idących stromą uliczką w górę. Słyszał płacz matki. Zakrył uszy rękoma i wcisnął twarz w poduszkę. — O, Boże — modlił się — spraw, żebym nigdy nie był dorosły. Obudził się, kiedy Brendan wszedł do pokoju. Chociaż zdjął buty, John i tak słyszał ciche szuranie skarpet po podłodze. Odwrócił się i otworzył oczy. Niebo za oknem było czerwone. W pokoju czuć było dym. John prędko zamknął oczy, słyszał tylko, że brat się rozbiera, a potem skrzypnęły sprężyny łóżka. Zawyły syreny straży pożarnej. — John — szepnął Brendan. Ojciec tłukł się w swoim pokoju. Przez ścianę słychać było, jak bełkocze. — John. — Mhm. — Co to za jedna? — Kto? John otworzył oczy i spojrzał na światło migocące na suficie. —? Gdzie się pali? — No wiesz, ta, z którą cię widziałem dziś po południu. Kto to? — Nauczycielka. Bóg mi świadkiem, że nie skłamałem. — Dobra, ale czy ona ma chłopaka? Pomarańczowe i czarne widma zakołysały się niczym tancerze. 87 — Chłopaka? — Nie udawaj głupka. — A skąd ja mam wiedzieć? — Nie miał zamiaru mu mówić, że dziewczyna nosi pierścionek i czasem dotyka go delikatnie palcem. — Nie znam jej aż tak dobrze. — Aha. Pod górę, z głośnym warkotem jechał łazik. Dziecko u sąsiadów zapłakało. Gdzieś z oddali dochodził sygnał karetki. Ojciec zakasłał. Nocny koncert. — A jak się nazywa? Co cię to obchodzi. Ona należy do mnie, jest moją przyjaciółką i niczyją więcej. — Doherty. — Panna Doherty? — Tak. Na tym się skończyło. Zacisnął mocno po-' wieki, aż w głowie zawirował mu milion kropek i zasnął przy dźwiękach nocnego koncertu. Panie Boże, Matko Przenajświętsza, spraw, aby jutro nie padało. Och, Kath-leen... Och... moja przyjaciółko... och. Mama nie pracowała w soboty, a ściślej mówiąc nie chodziła tego dnia do pracy. Sprzątała wówczas dom od góry do dołu, gotowała ręczniki i ścierki. Przez cały ranek woda gotowała się i parowała w garach na kuchni, a mama dźwigała po schodach, tam i z powrotem, pełne wrzątku kubły. Słychać było, jak szczotką ryżową szoruje podłogi uderzając o kanty, wszędzie unosił się zapach mydlin. Pod wieczór ręce miała zaczerwienione aż po łokcie i pomarszczone niczym orzechy przed Zaduszkami. Zmieniała też pościel; do jednego z garów wrzucała poszewki i prześcieradła, które tak długo obracała i waliła długim, drewnianym kijem, aż wreszcie znużone powiewały naj 88 sznurze za domem. John cieszył się, że zaraz wyjdzie z domu. Sobota wcale nie była miłym dniem. Czuł się zakłopotany, patrząc na wysiłek matki, na jej coraz bledszą twarz, zlepione na czole włosy, obolałe i zmęczone ciało. Starał się nie wchodzić jej w drogę, ale ona zawsze chciała wiedzieć, dokąd on idzie, z kim był, z każdej niemal minuty musiał zdawać dokładne sprawozdanie. . , Mama niewątpliwie wstała dużo wcześnie] od niego, bo gary szumiały już na kuchni. Długi drewniany kij uderzał lekko o brzeg garnka w takt bulgocącej wody. — Ugotowałam ci troszkę owsianki. Będziesz miał więcej siły. — Dziękuję. Usiadł i obserwował, jak łyżką nakłada mu owsiankę do miski, i znów odezwało się w nim poczucie winy, że nie powiedział matce całej prawdy. — Jedz — powiedziała, stawiając przed nim miskę. — Urośniesz duży. Było to jej ulubione powiedzonko. Próbował kiedyś wykorzystać je w wierszu, ale nic z tego nie wyszło. — Ładną masz pogodę. Nalał mleka do miski i obserwował, jak znika pod owsianką, a po chwili znów wypływa na wierzch. — Mamo... Nie była to odpowiednia chwila, żeby powiedzieć matce prawdę, bo właśnie zaglądała od jednego z bulgocących garnków i niezadowolona coś tam poszturchiwała kijem. — Hm. Wiedział, że cokolwiek by jej teraz powiedział i tak nie usłyszy. — Nie, nic. — Nie zniszcz ubrania, włócząc się po wertepach. 89 Kryształki cukru, którymi posypał owsiankę, przyjemnie chrzęściły w zębach. — Słyszałeś, co powiedziałam? — Tak. — No to pamiętaj. — Dobra. Będę uważał. Złote jest słońce W zimowy poranek. Chłód jest w powietrzu. Cicha jest rzeka W zimowy poranek. Za nią ciemna góra Stoi w złotym słońcu. Spiesz się, spiesz. Dzień się budzi, słońce rozpuszcza promienie po niebie. W dół suchymi uliczkami, gdzie czuć jeszcze dym. Mija ślepe domy, ludzie jeszcze śpią za zabitymi tekturą oknami. Czujni żołnierze stoją na rogach ulic. Oczy mają z tyłu głowy. Mewy miauczą, wzbijają się, kołują, czujne jak napotkani żołnierze, ale wolne. Czekała na niego już przy autobusie. W kąciku ust trzymała nie zapalonego papierosa, ściśnięte w pięść ręce grzały~się w kieszeniach, duża czerwona torba wisiała na ramieniu. Marszcząc lekko brwi, przyglądała się jaskrawo pomalowanym krasnoludkom po drugiej stronie drutu kolczastego, który ciągnął się wokół sklepu ogrodniczego. Miała taką minę, jakby zwątpiła, że John się zjawi. — Cześć — powiedział przerażony naraz perspektywą całego dnia, który mają razem spędzić. O czym będą rozmawiać, pomyślał. Dziewczyna odwróciła głowę i uśmiechnęła się. — Hej. Powiedziała to śmiesznie, jak Amerykanka. 90 __ Chciałbyś takiego krasnoludka na urodziny? — wyj?ła z ust papierosa i przyjrzała mu się uważnie. __ A co ja bym z nim robił? __ Wiesz co, skończyły mi się zapałki. Ty oczywiście nie masz? Potrząsnął głową. __ Idiotyczne pytanie. Skąd miałbyś mieć zapałki. Poczekaj, pobiegnę tylko na róg i kupię. Już dłużej nie wytrzymam bez papierosa. Pilnuj, żeby kierowca nie odjechał beze mnie. Masz. — Wcisnęła mu do ręki bilet. — Mam pieniądze — ujął się honorem. —? Dziś ja stawiam. Przebiegła przez punkt kontrolny, jeden z żołnierzy aż gwizdnął. Kierowca pisał coś w czarnym zeszyciku. Nic nie wskazywało, że ma zamiar zaraz ruszyć. John przyglądał się krasnoludkom.> Było ich czterech, a każdy grał na innym instrumencie. Wkoło stały doniczki, urny, a także wyschnięta fontanna i mnóstwo worków z napisami, których nie mógł odczytać. Podobno pod żaden sklep nie podkładano tylu bomb, co pod ten właśnie. Zastanawiał się dlaczego. Może są tacy, co nie lubią krasnoludków? Chciałbym mieć fontannę, pomyślał, taką ogromną fontannę, która miałaby wiele pięter i nie kończące się kaskady wody spływałyby coraz niżej i niżej, rozpryskując wokół lśniące krople. Uśmiechnął się widząc oczyma wyobraźni kury z sąsiedniego podwórka, które grzebią w ziemi w takt grającej fontanny. W drzwiach baraku, tam gdzie dawniej stał sklep ogrodniczy, ukazał się mężczyzna i spojrzał na Johna, który przyglądał się fontannie. Zapewne odgadł jego myśli, bo tylko uśmiechnął się i wszedł z powrotem do sklepu. 91 - Obudź się — powiedziała mu Kathleen prosto do ucha. Podskoczył. — Och. Kierowca przestał pisać w zeszyciku i zapuścił motor. — Niewiele brakowało, a odjechałby bez nas — powiedziała z pretensją w głosie Kathleen, kiedy już wsiedli. — Nieprawda. Weszli schodkami na górę, żeby stamtąd, ponad murkami i żywopłotami, zaglądać do cudzych ogródków. — Bardzo lubię piętrowe autobusy. Usiadł zadowolony i rękawem kurtki przetarł zapoconą od środka szybę. Kathleen zapaliła papierosa. Zaciągnęła się głęboko. — Aaach. — Nigdy nie zmądrzejesz. — Całkiem na pewno. Autobus wycofał się ze zniszczonego bombami terenu i ruszył pod górę. Oprócz nich na piętrze nie było nikogo. — Jedziemy — powiedziała Kathleen. Z góry zobaczyli rzekę w szerokiej dolinie, płynącą zakolami aż do morza. Ostry wiatr tworzył fale na powierzchni wody. — Lubisz statki? — spytała. Wzruszył ramionami. — Lubię na nie patrzeć. Nigdy... nie chciałbym... Rzeka skryła się za domami. Szare, zimowe jeszcze ogródki za murkami czekały na wiosnę. Na dole ktoś włączył radio i dźwięki muzyki dotarły na górę. Zrobiło się weselej. — Chcesz posłuchać wiersza, który sam napisałem? — Z przyjemnością. Nachyliła się, żeby nie uronić ani jednego słowa, jak gdyby miał oznajmić jej coś bar- 92 ^20 ważnego. Sprawiło mu to przyjemność. Spojrzał na jej skupioną twarz i śmiało powiedział wiersz. Złote jest słońce W zimowy poranek. Chłód jest w powietrzu. Cicha jest rzeka W zimowy poranek. Za nią ciemna góra Stoi w złotym słońcu. Zapadła cisza, dziewczyna czekała na dalszy ciąg. — Rymy nie są konieczne — wyjaśnił. — Tak, oczywiście. — Uśmiechnęła się. — Bardzo krótki wiersz. Podoba mi się. Chciałabym, żeby był dłuższy. — Ułożyłem go, sam nie wiem kiedy. — Ładny. Taki obrazek. — To mój prezent dla ciebie. Zaczerwienił się i prędko spojrzał w okno. — Chciałem... powiedzieć... że go napiszę i dam... oczywiście, jeżeli... — Sprawisz mi tym wielką przyjemność, John. Nigdy jeszcze nie dostałam tak wspaniałego prezentu. — Żartujesz chyba. Cudownie jest siedzieć na górze w piętrowym autobusie. Kolebiąc się raczej niż tocząc, człowiek, jak żyrafa, zagląda do mieszkań innych ludzi i podziwia krajobraz ukryty zwykle za bujnie rosnącymi żywopłotami. Na punkcie kontrolnym przy granicy wbiegł po schodkach żołnierz stukając obcasami, trzymał przed sobą karabin. Kathleen otworzyła torbę i podsunęła ją żołnierzowi. Przeszukał torbę. — Dziękuję, ślicznotko. Spojrzał na Johna i uśmiechnął się drwiąco. — Masz przy sobie, bracie, broń? John potrząsnął głową. 93 - Zapomniałeś języka w gębie? — Nie. —? Milczek z ciebie, co? Autobus podrygiwał, kierowca nie wyła, czył motoru. Żołnierz się nie spieszył. — To pani brat? — Nie — odparła z powagą Kathleen. — Kolega. — Troszkę chyba dla pani za młody? — Może tylko tak młodo wygląda. A może — dodała — może ma dziewięćdziesiąt trzy lata. Albo dziewięćdziesiąt cztery, co dziadku? — W niedzielę skończę dziewięćdziesiąt siedem — powiedział John drżącym, starczym głosem. — Co za zbzikowana para — rzekł żołnierz i zbiegł po schodkach brzęcząc i dzwoniąc swoim ekwipunkiem. John i Kathleen wybuchnęli śmiechem. John wyjrzał przez okno w momencie, kiedy żołnierz wyszedł już na szosę. Spojrzał do góry na nich i pomachał ręką. John nawet nie drgnął. Kathleen zawahała się i gdy autobus ruszał, nachyliła się i machnęła ręką zza szyby. — Dlaczego? — spytał John. Dotknęła nerwowo pierścionka. — Mam wrażenie, że on też wolałby, żeby go tu nie było... Taki młody, dzieciak jeszcze... Myślisz, że on coś z tego rozumie? ?—? Słyszałem ich, jak przychodzą w nocy... — Wiem. Wiem. Autobus przechylał się na zakrętach... Brązowe wzgórza wyrastały po obu stronach doliny, a dalej, przed nimi, wyłaniały się góry osnute niebieską mgiełką. — Czuję właściwie to samo co ty, z drugiej jednak strony wiem... no, wiem... że nie wszyscy są źli. Jak już powiedziałam, dzieciaki. Wiem, są wśród nich bandyci. Ale widziałam kiedyś żołnierza w barze w Bel- 94 faście, który płakał, że chce wrócić do domu. John zastanowił się nad tym. __No, wiesz, był pijany... ale... __. Tak — rzekł John. — Pijacy płaczą. —- Na ogół nie płaczą bez powodu. I chociaż nas to nudzi, a może nawet śmieszy, oni przeżywają tragedię. — Tragedię. — Przez chwilę pomyślał o ojcu. Kathleen szturchnęła go. — Jesteśmy na miejscu. Wysiadamy. Wstali i kiwając się dotarli do schodków. Kiedy ostrożnie schodzili, autobus gwałtownie zarzucił na zakręcie i niewiele brakowało, a wylecieliby oboje prosto na szosę. — Hola — zawołał przestraszony John. — Hola. Hola. Autobus zatrzymał się i wysiedli, oboje zaróżowieni z emocji. Przy drodze stało kilka domów, bar, sklep z rowerami. Była też stara stacja kolejowa z nie używanym od dawna, zardzewiałym szlabanem. Poruszane wiatrem druty telegraficzne brzdąkały im wesoło nad głową. Kathleen poprawiła torbę na ramieniu i trzymając ją mocno, ruszyła wąską drogą między wysokimi, dziko rosnącymi żywopłotami. Patrząc, jak pewnie stąpa po kamienistej drodze, John pomyślał, że Kathleen chodzi tak swobodnie jak wiejska dziewczyna. Stawiała dłuższe od niego kroki i musiał niemal biec, żeby nadążyć. — Podejście jest dość ostre — rzekła, wskazując górę na horyzoncie. — Ale nic się nie martw, damy sobie radę. — Ty nie jesteś z Derry, co? — Spędziłam tu tylko dwa lata. Moi rodzice przewróciliby się w grobie, gdyby wiedzieli, że tu jestem. — Dlaczego? — Głupstwa gadam. Wątpię, czy rzeczy- 95 wiście mieliby coś przeciw temu. Martwiliby się. Denerwowali. Dość nieufnie odnosili się do Północy. Jak zresztą wielu ludzi stamtąd. Traktowali granicę jako konieczne zabezpieczenie. Przed jakąś okropną zarazą. — Westchnęła. — Moi rodzice byli prości. Teraz, kiedy o nich myślę, wiem, że byli dobrymi ludźmi. Bardzo dobrymi. Przez otwór w żywopłocie John ujrzał ciągnące się w dole brązowe pola. Gawrony grzebały w bruzdach. W dali połyskiwała woda. Wierzchołki drzew spłaszczyły się od nieustannych wiatrów. — Byli dobrymi ludźmi — powtórzyła, czując, że trudno o właściwe słowo. — Ale pewnych rzeczy nie rozumieli. Zrezygnował z pytania, które go nurtowało. — Gdzie mieszkali? — spytał. — W Wicklow. — Aha. Nic mu to właściwie nie mówiło. Nazwa napotkana w książce. Zielony obszar na mapie. — W pogodny dzień ze wzgórza za miasteczkiem widać Walię. Jak na dłoni. Wielkie, niebieskie góry — powiedziała z dumą. — Walia. — Tak. — To dopiero widok. Roześmiała się. — Nie wiem właściwie, dlaczego ci o tym mówię. Ilekroć wchodziłam na górę, miałam nadzieję, że zobaczę Walię. Inny świat. Coś jakby kosmos. Nie idę za szybko? — Nie, ale... Zwolniła kroku i od razu zaczęła szukać w kieszeniach papierosów i zapałek. — Ojciec miał jedyny bar w Irlandii, który nie przynosił dochodu. Matka była na- 96 uczycielką. Po matce odziedziczyłam zdolności, a po ojcu złe nawyki. '—. Jakie? __ Po pierwsze jestem niesłychanie zdolna. — Pytałem o złe nawyki. Roześmiała się. — Nie ma się czym chwalić. Co też się z nimi stało? John zadawał sobie w myślach pytanie. Dobrzy ludzie powinni żyć szczęśliwie. Wyobraził sobie poczciwego, małego mężczyznę, polerującego kieliszki za wysokim blatem, znad którego wystawał mu tylko czubek głowy. Taka pocieszna łysina, która tak się błyszczy, iż można podejrzewać, że jej właściciel starannie ją przeciera, rano i wieczorem, wytworną, żółtą ściereczką od kurzu. Ma wytarte mankiety u koszuli, bo nie stać go na kupno nowej, a żona zajęta w szkole nie ma czasu ich naprawić. Dziewczyna coś mówiła. Docierała do niego melodia, ale nie sens słów. Wkrótce zazielenia się cienkie gałązki żywopłotu i wtedy chciałby znów tu przyjść. Zobaczyć tę ostrą, świeżą zieleń. Delikatne, otwierające się listki, zielone niczym niedojrzały owoc, którego sam widok sprawia, że język aż cierpnie. Melodia przeobraziła się w słowa. Spojrzał na Kathleen. Policzki miała zaróżowione od wiatru, który dmuchał jej prosto w twarz, zwiewał do tyłu włosy, łopocące jak chorągiew. — Matka mu zawsze przypominała, Jack, nie jesteś sam na szosie, a on śmiał się i mówił, że to jedna z niewielu przyjemności, jakie ma w życiu, i żeby nie nudziła jak typowa żona, a jeżeli się jej nie podoba, może wysiąść i iść piechotą. Na to ona ze śmiechem odpowiadała, pamiętaj, ja cię ostrzegałam, i tak pewnie ze sobą rozmawiali, kiedy to się stało. 97 Umilkła na chwilę, a potem się uśmiechnęła. — Kiedy siedział za kierownicą, zapominał o wszystkim. — Och. — W każdym razie nigdy się nie zestarzeli. Zawsze to jakaś pociecha. Ojciec miał wspaniałe zęby. — A co z barem? ?— Kuzyn go teraz prowadzi. Przez wiele lat pracował w Anglii. Wiedział, że kiedyś przejmie ten bar. Jest żonaty. Wrócili oboje. Szli chwilę w milczeniu. — Wsadzili w to wszystkie swoje oszczędności. Odnowili bar. Dywany i tak dalej. Szafa grająca. Bar już się nie nazywa „U Doherty'ch", ale „Bar na wzgórzu". Dania barowe, parking i muzyka w każdą sobotę wieczorem. Ludzie przyjeżdżają samochodami. Piękny stamtąd widok. — Walia? Potrząsnęła głową. — Walia? Nie. Ja już tam nie wrócę. Stanęła i włożyła papierosa do ust. Potarła zapałkę i osłaniając ją dłonią nachyliła się nad płomieniem. — Moje wspomnienia są takie... nie wiem, jak to powiedzieć... wyraźne... jasne... nie, to nie tak... ojej, jaka ja jestem głupia. Cisnęła na ziemię zapałkę i ruszyła przed siebie. Wraz z wiatrem doleciał pełen dezaprobaty śmiech. John przyspieszył kroku, żeby dopędzić Kathleen. Policzki i nos paliły go od wiatru. — Za dużo mówię. Sama do siebie. Cicho i na głos. Konwersacja z samą sobą jest nader przyjemna. Można się kłócić, filozofować, śmiać się z własnych kiepskich dowcipów... Gdybyś był pięć albo sześć lat starszy, już dawno kazałbyś mi siedzieć cicho. — Lubię, kiedy mówisz. 98 — Dziękuję, przyjacielu. Droga skręcała ostro w prawo i coraz bardziej pięła się w górę. Od strony zbocza drzewa pochylały się nad żywopłotem, a na gałązkach widać było zgrubienia, które wkrótce przemienia się w pąki. Dym snuł się z komina chałupy, która schowała się przy drodze. Wiatr przyniósł zapach torfu. Łaciaty, białoczarny pies wybiegł zza chałupy i popatrzył na nich bez większego zainteresowania... W dole, srebrzyste palce zatoki obejmowały pola. Daleko, po drugiej stronie doliny, okna domów lśniły w słońcu. — Chcesz kawałek czekolady? Wyjęła z kieszeni batonik i podała Johnowi. — Dziękuję. Szli dość długo. Co najmniej godzinę wspinali się na szczyt. Naraz skończyły się drzewa i żywopłoty, świat cały stanął przed nimi otworem. Wiatr dmuchał i pchał, atakował ze wszystkich stron. Ostatnie dwieście metrów, które dzieliły ich od wysokiego pierścienia zbudowanego z kamieni, przebyli krętą ścieżką. Zdawało się, że wystarczy jedna chwila nieuwagi, jeden nieostrożny krok, a wiatr zdmuchnie ich i ulecą wirując w powietrzu. Pochylili nisko głowy i tak przebiegli ostatnie kilka metrów, żeby schronić się w forcie. — Uuuuf. Do fortu przedostali się ciemnym, niskim korytarzem, w którym cuchnęło moczem. — Podobno stoi tu od dwóch tysięcy lat — powiedziała Kathleen. Mury wznosiły się dokoła warstwami i z jednego poziomu na drugi prowadziły kamienne schodki. Nie docierał tu nawet najlżejszy powiew wiatru, choć głuchy łoskot rozlegał się za murami. — Czy ludzie tu mieszkali? 99 Krąg trawy wyglądał jak wielka cyrkowa arena. Małe otwory, regularnie rozmieszczone wokół murów, prowadziły do tuneli. — Chyba tylko wtedy, kiedy groziło ?? niebezpieczeństwo. Uciekali tu wówczas z bydłem i rzucali kamieniami w napastników. — Naprawdę? — Co się tak dziwisz. Chodź na górę. Ostrożnie ruszyła po stopniach. — Poczekaj. Podszedł do jednego z otworów i nachylił się, żeby zajrzeć do środka. Rzeczywiście, można było tamtędy przejść, ale tylko na czworakach. Zadał sobie pytanie, czy ma dość odwagi, żeby tam wejść. Doszedł jednak do wniosku, że skoro fort stoi tu od dwóch tysięcy lat, nie powinien się teraz zawalić. Wewnątrz było mokro, ciemno i niezbyt przyjemnie. Z trudem wcisnął się do środka, zasłaniając ciałem światło. Poczuł nieprzyjemny zapach. Może to smród padliny, na którą gotów się natknąć lada moment. Szybko wycofał się. Starannie wytarł ręce o spodnie. Serce biło mu niespokojnie. — Skończony dureń. Powiedział to na głos. Kucnął i raz jeszcze zmusił się, żeby spojrzeć w głąb tunelu. Coś poruszyło się w ciemnościach. Wstał i jakby od niechcenia poszukał wzrokiem Kathleen. Stała na górze i wychylała się oparta o mur. — Chodź tutaj — wołała. — Chodź. Wiatr porwał jej słowa i zaniósł aż pod chmury. — Chodź. Machała do niego obiema rękami. Jej włosy i ubranie zdawały się tańczyć w podmuchach wiatru. John ruszył po schod- 100 kach, stawiając ostrożnie stopy na nierówno ułożonych kamieniach. Wszedł na pierwszy poziom i spojrzał w dół na arenę, oczyma wyobraźni ujrzał skulone postacie siedzące wokół ogniska, oszalałe ze strachu bydło, które tłoczy się bezładnie, potrząsa wielkimi rogami i tratuje ludzi. — To niemożliwe — krzyknął do Kathleen. — Co niemożliwe? — Żeby ci ludzie uciekali tu wraz z bydłem. — Wzruszyła ramionami i oparła się o mur. John wszedł na następny poziom i stanął obok Kathleen. — Nie zmieściliby się. — Oj, nie bądź taki dokładny. Lepiej spójrz, jeżeli wiatr cię nie zdmuchnie, powinieneś zobaczyć stąd cztery hrabstwa. Tak słyszałam. Przed nimi rozpościerał się cały świat. W dole leżał warowny gród, widać było jak na dłoni szare mury i pnące się domy na zakręcie płynącej zakolami rzeki, która rozszerzała się, im bliżej była zatoki, a nad nią wyrastała niby mur skała Benevenagh. Na wprost Inishoven, na zatoce Swilly, migały cienie, jak gdyby roiło się tam od różnobarwnych żyjątek o najprzedziwniejszych kształtach. Jeszcze dalej, oddzielone ciemnymi wzgórzami, lśniły zatoki Mulray i Sheephaven, a wielkie góry Errigal i Muc-kish dominowały nad całą okolicą, wyrastały granatowe z bezleśnych trzęsawisk i odcinały się na tle srebrnej linii Atlantyku, łączącej ziemię z niebem. Na zachodzie gromadziły się deszczowe chmury, szare, białe, rozświetlone słońcem, niczym kłęby gotującego się oceanu. Od strony zatok i morza góry stopniowo przechodziły we wzgórza, trzęsawiska w szachownicę zimo- 101 wych pól, drzewa stały na straży, dym śmiało powiewał nad chałupami, a rzeka Foyle wiła się doliną od Strabane, strzegąc swojego miasta. Johnowi zdawało się, że świat do niego należy. — Och — zawołał, ale wiatr wtłoczył mu ten okrzyk z powrotem do gardła. W milczeniu więc spacerował wzdłuż murów, walczył z wichurą i tylko od czasu do czasu przygładzał zwichrzone włosy. Daleki szczyt Errigalu chował się coraz bardziej w kłębach chmur, aż wreszcie znikł i można by pomyśleć, że go w ogóle nie ma. Ach, żeby tak napisać wiersz. Teraz, właśnie teraz. Ale w głowie huczał mu tylko wiatr. Dopiero po chwili zorientował się, że nie ma już Kathleen. Spojrzał w dół i zobaczył ją, jak stoi oparta o mur, zapamiętale paląc papierosa. Zszedł ostrożnie po schodkach i ruszył przez trawę w stronę Kathleen. Wielkie krople deszczu rozprysły się mu na policzku. Podniósł głowę — niebo było błękitne, słońce świeciło. — Deszczyk pada, słońce świeci... — Czarownica masło kleci. Uciekajmy do bramy, bo zmokniemy. Błękitne niebo naraz sczerniało i lunął deszcz. Stali w ciemnym przejściu, starali się nie zważać na fetor, który bił z mokrych kamieni. — Zjadłabym coś — powiedziała. — Zmarzłam. Nie rozumiem, jak mogłeś tam tak długo wytrzymać. Teraz dopiero poczuł, że sam też zmarzł. — Co za... — Szczęki mu zesztywniały. Roztarł je ręką, żeby przywrócić im sprawność. — ... ogrom. Przytaknęła. Wyjęła plastikową torebkę i podała Johnowi. — Masz. Twój przydział. Powinnam była 102 wziąć coś gorącego do picia, ale nie pomyślałam. No, jedz. To cię rozgrzeje. Oparli się o wilgotny mur i jedli z apetytem zimne kiełbaski, kanapki z szynką, jajkami na twardo i przepyszną słoną mielonką. Nie ulegało wątpliwości, że dla Kathleen piknik jest sprawą poważną. Deszcz wciąż padał i między kamieniami, na których stali, sączyły się strużki wody. — Ojej, ratunku — zawołała i upuściła kanapkę. John nachylił się, żeby ją podnieść. — Fuj, zostaw. Nie tknęłabym niczego, co tu leżało. Istna kloaka. — Chcesz moją kanapkę? — Miał nadzieję, że odmówi, bo był okropnie głodny. Potrząsnęła głową. — Nie, dziękuję. Będę się teraz truła papierosem... Ogrzejemy się przy płomieniu zapałki. Roześmiał się. — Masz sine policzki. — A żebyś wiedział, jak ty wyglądasz, cały umazany jajkiem. Otarł brodę ręką. — Przestanie wreszcie padać? Wyjrzał przez bramę. Widać było nie dalej niż na jakieś sto metrów, deszcz i chmury tworzyły jednolitą szarą ścianę. — Nigdy nie przestanie padać. Tylko to miejsce okaże się jedyną bezpieczną przystanią w promieniu wielu kilometrów. Za dwa dni wszyscy przypłyną tu łodziami. — A my będziemy ich witać. Gorące napoje, w pokojach ogień na kominku. — W moim pokoju nigdy się- nie pali w kominku. Za szafką był mały, czarny kominek. John odkrył go kiedyś przypadkiem, szukając pieniążka, który mu uciekł. — To najcudowniejsza rzecz na świecie. 103 Kiedy byłam chora, rozpalano ogień w kominku. Ach, leżeć i obserwować cienie mj, gocące na suficie. Roześmiał się. — Mam to samo bez kominka. — Psiakrew — powiedziała. — No cóż — odezwała się po dłuższej chwili. — Możemy pobiec i zmoknąć, albo poczekać. — Co za sens czekać? — Może przestanie padać. — Albo ktoś przyjdzie z wielkim parasolem. — A może będzie koniec świata. — Zamarzniemy, jeżeli zostaniemy tu dłużej. — Masz rację. No to biegniemy. Puściła się pędem w dół ścieżką, kamyki strzelały jej spod nóg, a torba podskakiwała na plecach. Rękoma ściskała klapy płaszcza. John biegł tuż za nią. Zewsząd płynęły potoki brudnej wody, wirowały wokół nóg, wlewały się do butów. Nie ma na świecie miejsca, gdzie byłoby sucho i spokojnie. Dopiero na drodze mniej byli narażeni na podmuchy wiatru, a deszcz jak padał, tak padał. Biegli prawie kilometr, a potem coraz wolniej, niezdarnie powłócząc nogami, szli raczej niż biegli, coraz bardziej zmęczeni. — Och, och, och — dyszała Kathleen. — Rozgrzałem się — oznajmił John. — Miał uczucie, że gromadzą się nad nim kłęby pary. — O której mamy autobus? — Lepiej nie pytaj. Módl się, żebyśmy zdążyli. Mieli szczęście. Kiedy znaleźli się na głównej drodze, autobus akurat ich mijał, podskakując na przejeździe. — Och, proszę, zatrzymaj się, proszę. 104 Puścili się pędem. Kathleen rozpaczliwie machała rękami. John też machał i zrobił błagalną minę. Autobus uprzejmie zwolnił i stanął w wielkiej, błotnistej kałuży. Przebiegli na drugą stronę drogi i wsiedli. — Popływaliście sobie, co? Kierowca wziął pieniądze z mokrej ręki Kathleen. — Kwa, kwa. — Kwak — powiedział kierowca, wydając resztę. Nawet nie weszli na górę, usiedli i bez słowa przyglądali się ulewie za oknem; czuli, jak wilgoć przenika ich do szpiku kości. W — Mam kolkę — odezwał się po chwili John. — Przejdzie ci — powiedziała Kathleen, skubiąc palcami włosy. — Okropnie było, co? — Ależ skąd. Było wspaniale. Cudowne miejsce. Chciałbym tam pójść jeszcze raz. — Roześmiał się. — Nie, nie teraz. Czułem się... wiesz... jakbym był Panem Bogiem. — Mhm. — Wyobrażasz sobie, gdybym był Panem Bogiem i tam mieszkał. Decydowałbym o wszystkim. Tu deszcz, a tam trochę wiatru. Burza, gwałtowna burza. Piorun i błyskawica. Trach. — A słońce, Panie Boże? — Tylko dla świętoszków. — Całe szczęście, że nie jesteś Panem Bogiem. Wiesz co, kiedy wysiądziemy, pójdziemy do mnie, wysuszymy ciuchy przy kominku i napijemy się czegoś gorącego. Tak. Twoja matka z pewnością by się zdenerwowała, gdyby cię zobaczyła w takim stanie. — Świetnie. — Na pewno? 105 Kiwnął głową. Jechali wyboistą drogą, mijali garaże i fabryczki. W nielicznych sklepach paliły się światła. Na ulicach prawie nie było ludzi. Minął ich łazik. Z tyłu siedzieli żołnierze, trzymali broń na kolanach, błyszczały mokre peleryny. — Wiesz co? — Co? — Już chyba ze dwie godziny nie paliłaś. — Milcz, potworze. Autobus wjeżdżał na zniszczony bombami teren, kiedy John ujrzał Brendana, który stał na rogu przy sklepie ogrodniczym. Odwrócił prędko głowę i schował się za Kath-leen, która wysiadała z autobusu. — Kwak —? powiedział na pożegnanie kierowca i wpisał do karty godzinę przyjazdu. Kathleen wybuchnęła śmiechem. John schylił głowę jak najniżej i wbił wzrok w ziemię. Jeżeli nie będzie patrzył na Brendana, to może tamten go nie zauważy. Metoda strusia. — Dzień dobry. W głosie Kathleen czuło się wahanie. — Dzień dobry... — rzekł Brendan i urwał. Struś nigdy nie wygrywa. — Cześć, Brendan — powiedział, starając się ukryć niezadowolenie. — Jak się masz, mały. Przez chwilę cała trójka spoglądała na siebie dość niepewnie. — Kwak, kwak. — Kierowca wyskoczył z autobusu i przechodząc trącił Kathleen łokciem. i 106 — Zmokliście — oświadczył Brendan. — Oboje. — Ty też — rzekła Kathleen i dotknęła jego rękawa. —? Czekałeś na nas? — Właściwie... to tak... pani... pani... —? Doherty — niechętnie dokończył za niego John. — Och, mów do mnie Kathleen. Brendan podziękował skinieniem głowy. — Dzisiaj było troszkę niespokojnie.... to znaczy.... nic poważnego, ale mama wolała, żebym po niego wyszedł. To jeszcze dziecko. Co za bezczelność, pomyślał John. I w dodatku kłamie. Na pewno kłamie. Dziecko! Spojrzał na Kathleen, która patrzała na Brendana jak na uosobienie uczciwości i dobroci. — Mieliśmy zamiar pójść do mnie i trochę się wysuszyć. Mama nie będzie się chyba o to gniewała? — Ależ skąd. Kłamczuch. Oszust. Krętacz. — Świetnie. Może wobec tego dotrzymasz nam towarzystwa i napijesz się herbaty? — Kathleen trochę się speszyła. — To znaczy... jeżeli nie masz nic innego... Bo ja odprowadzę Johna do domu. Ale jeżeli... — Idziemy — rzekł Brendan. Ruszyli pod górę. Deszcz padał coraz słabszy. — Co się stało? Są ranni? — Na ulicy Waterloo były zamieszki. Dziś rano. — Coś poważnego? —? Owszem. Podłożyli bomby pod dwa sklepy. Normalka. — Są ranni? — Właściwie nie. — Milczał przez chwilę. — Dwaj żołnierze zginęli. — O, Boże. 107 Johnowi nogi ścierpły w czasie jazdy i teraz z trudem szedł pod górę. — Jak to się stało? — Dostali. Snajper. Padli od jednego strzału. Wyborowy strzelec. — Mówisz o tym z zadowoleniem. — Płakać nie będę. A ty? — Można by całe życie przepłakać. — Nie byłeś dzisiaj w pracy? — spytał John. — Zaczynam od poniedziałku. Wyjeżdżam na pięć dni. Cieszysz się? John nachmurzył się. — Co to za praca? — Będę jeździł ciężarówką. Na dalekie trasy. No, wiesz. — Do Anglii? — Nie. Będę się kręcił po okolicy. Przez granicę i z powrotem. Nic nadzwyczajnego. — Odpowiada ci to? — Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, panno... hm... Doherty. — Kathleen. — No to weź mnie pod rękę, Kathleen. John z rozmysłem wdepnął w sam środek wielkiej, błotnistej kałuży i opryskał wszystkich brudną wodą. — Uważaj — rzekł Brendan. — Przepraszam — odpowiedział John. — Och, John, jaki ty jesteś nieuważny. Masz szczęście, że już i tak jestem mokra — powiedziała Kathleen. — Przepraszam — powiedział John. — Gdzie się ładujesz z kopytami, smarkaczu. — Przecież przeprosiłem. — Czego uczysz Johna? Roześmiała się. — Ja nie jestem jego nauczycielką. Uczę małe, urocze dziewczynki. — A ja myślałem... 108 — John i ja poznaliśmy się na ulicy, prawda, John? — Ma chłopak gust. Widać było, że ta uwaga sprawiła jej przyjemność. John rozważył możliwość wdepnięcia w drugą kałużę, ale wtedy awantura byłaby murowana. Skoncentrował się więc na bladych strugach deszczu na horyzoncie, które niczym kolumny między niebem a ziemią dźwigały kłęby chmur. Skręcili za róg, wiatr sypnął im w oczy deszczem i piaskiem, poczuli swąd mokrego dymu. Na ulicy poniewierały się kamienie, stłuczone butelki i odłamki szkła. Rozbite okna w dwóch domach utkano szmatami, które łopotały na wietrze, jakby chciały uciec. Kathleen chwyciła Johna za rękę i przebiegli ulicę pośród odłamków i kamieni. Za nimi szedł powłócząc nogami Brendan. A żeby go tak wiatr zdmuchnął! Świsnął by tylko i... cisza, nie ma szurania, nie ma Brendana. Ach, jakbym cię kochał, mój ty wietrze. W hallu u Kathleen było trochę cieplej niż na dworze. Zza zamkniętych drzwi dochodziły dźwięki telewizji. Kathleen pierwsza wbiegła po schodach na górę. — Poczekajcie na korytarzu, a ja się przebiorę. Za minutkę będę gotowa. Weszła do pokoju i zamknęła drzwi. John słyszał odgłos jej kroków, szelest zaciąganych firanek, pstryknięcie kontaktu i pisk krzesła przesuwanego po podłodze. Dwa pejzaże w złotych ramach i czworo szarych drzwi były jedynymi przedmiotami, którym mógł się przyglądać — chyba że wolałby patrzeć na Brendana. John podszedł do jednego z obrazów. Owce pasły się na purpurowym wrzosowisku, a w tle majaczyły błękitne góry. Nie ruszając się 109 z miejsca stwierdził, że drugi obraz był niemal identyczny. Za pozostałymi drzwiami panowała głucha cisza; widocznie lokatorzy umarli albo po prostu wyszli. Niebieskie trójkąty na czerwonym dywanie tak się wytarły od wieloletniego deptania, że miejscami widać było osnowę. Całą siłą woli starał się przeniknąć wzrokiem drzwi naprzeciwko, zobaczyć stoły i krzesła, kanapę, kominek gazowy, rzeczy Kathleen rozrzucone dokoła. — Przeziębisz się. —- Głos Brendana wyrwał go z zamyślenia. — Co? — Przeziębisz się, jak będziesz stał w tym mokrym ubraniu. John zaczął tańczyć. Kręcił się na palcach i wirował niczym tancerz pierwszej wody. Rękami wymachiwał jak marionetka. Podłoga drżała od wstrząsów. Brendan przyglądał mu się chwilę. — Co ty wyprawiasz? — spytał poirytowany. — Rozgrzewam się — zaśpiewał w rytm melodii, którą wytańcowywał. — Roz... roz... grzewam sięęę. — Na miłość boską, John. Czasem mi się zdaje, że coś z tobą nie tak. Że brak ci piątej klepki. — Bzdura. Jeżeli komu brak piątej klepki, to tobie. To... o... oobie. — Zobaczysz, zaraz ktoś wyjdzie. Kathleen otworzyła drzwi. Miała na sobie długi, wełniany, czerwony szlafrok. Wytarte ręcznikiem włosy, śmiesznie skręcone, sterczały wkoło głowy. Roześmiała się widząc, co John wyprawia. — Biedaku. Tak bardzo zmokłeś? No, chodź tu prędko. Weszli za nią. Kominek się palił, a im- 110 bryk zaczynał szumieć. Kathleen podała Johnowi brązowy płaszcz. — Masz. Idź teraz do łazienki i zdejmij z siebie wszystkie mokre rzeczy. Pamiętaj, wszystkie. — Nic mi się nie stanie. — Rób, co ci każę. Zaskoczył go jej ostry ton. Nauczycielka. John znów wyszedł na zimny korytarz. Zszedł po czterech stopniach i nacisnął klamkę u drzwi łazienki. Zamknięte. Ktoś był w środku. Usłyszał cichy plusk, a potem chlupotanie w wannie. — Chlup. Wrócił na korytarz. Przez drzwi słyszał, jak Kathleen się śmieje. Widocznie Brendan powiedział coś śmiesznego. No, a zresztą Kathleen niewiele trzeba do śmiechu. Może się śmieje z tego, co sama powiedziała. Brendan zawtórował jej basem. John zrzucił na ziemię kurtkę. Potem sweter i koszulę. Nawet podkoszulek mu przemókł. Był dziurawy u dołu od wiecznego obciągania, bo w końcu za którymś razem palce przeszły przez wełnianą tkaninę. Poczuł, że jest mu chłodno. Ktoś odkręcił w łazience kran. John włożył płaszcz i aż zadrżał, gdy poczuł zimną, śliską podszewkę. Płaszcz sięgał mu prawie do kostek. Kathleen znów wybuchnęła śmiechem. — Kobiety —? mruknął głośno i nachylił się, żeby zdjąć przemoczone buty. — Zawsze takie same. Sam nie bardzo wiedział, co chciał przez to powiedzieć, ale oświadczenie to sprawiło mu pewną satysfakcję. W ślad za butami poszły skarpetki. Potem dżinsy wraz ze spodenkami. Teraz nie miał już na sobie nic poza płaszczem. Dokładnie zapiął guziki od szyi po kolana. Wyglądał jak kretyn. Pozbierał swoje rzeczy i otworzył drzwi. ? - Uwinąłeś się - - powiedziała Kathleen. — Zamknij drzwi, bo napuścisz zimna. Wzięła jego rzeczy i rozwiesiła wokół kominka niczym dekorację świąteczną. Ubranie parowało i zapach mokrej wełny rozszedł się po pokoju. Brendan siedział w fotelu, nogi wyciągnął do przodu, zupełnie jakby był u siebie. Imbryk zagwizdał wesoło. — John, wytrzyj włosy ręcznikiem. Kathleen nalała gorącej wody do imbryczka, kilka razy nim potrząsnęła i wylała wodę do zlewu. Nasypała herbaty i zalała ją wrzątkiem. — Zrobisz grzanki, John? Przeszła przez pokój i ostrożnie postawiła imbryczek przed kominkiem. — Masz. Wzięła metalowy widelczyk do grzanek, który stał oparty o kominek, i pociągnęła z obu stron. Widelczyk zrobił się dwa razy dłuższy. — Co to takiego? — spytał. — Widelczyk do grzanek. Podała go Johnowi, który złożył widelczyk, a potem znów go rozciągnął. — Wspaniały przyrząd. Kathleen położyła obok na podłodze pokrojony chleb w czerwono-białym opakowaniu. — Zrób dużo grzanek — powiedziała. — Umieram z głodu. John wbił trójzębny widelczyk w kromkę chleba i przysunął do ognia. Widelczyk rozgrzał się, ciepło powędrowało ręką w starym, brązowym płaszczu aż do nagiego ciała. Ach. Chleb zwijał się od żaru kominka. Ciepło rozchodziło się po ciele Johna, czuł jak stopniowo, krok za krokiem, dociera do najdalszych zakątków. John spojrzał na 112 kromkę chleba, która zaczynała się rumienić tam, gdzie ogień był najbliżej. Kominek rzucał wkoło blask. Dawał poczucie bezpieczeństwa. Morze bierze ląd Ostrożnie w rękę. Długie chciwe palce Starają się ukraść Zielone pola. Jakiś głos. — John. Głos Kathleen. — Och... co takiego? — Grzanka. Swąd. — Ojej. Zdjął z widelczyka zwęgloną grzankę. — Przepraszam. — Mógłbyś uważać — odezwał się brat. — Chyba zasnąłeś — powiedziała Kathleen. Przewracała kiełbaski na patelni. Cudowny zapach smażeniny. — Nie. Nie spałem. Ja tylko... Zaczerwienił się. Kathleen zabrała mu zwęgloną grzankę. — Pewnie zmęczyły cię te spacery, bieganie, no i ta pogoda. Wbiła widelczyk w drugą kromkę chleba. — Może tym razem ci się uda. Przygotował sześć znakomitych grzanek, które Brendan smarował po kolei masłem i układał na talerzu przed kominkiem. Masło topiło się i tworzyło na powierzchni grzanek złociste oczka. — No, możemy już jeść. Kathleen położyła Johnowi na kolanach talerz pełen kiełbasek i fasolki w sosie pomidorowym. Brendan nalał mocnej herbaty do trzech kubków, po czym usiedli razem 113 tuż przy kominku i jedli w skupieniu, a dokoła parowały schnące ubrania. Wiatr usiłował wedrzeć się przez okno, żeby im po-towarzyszyć, ale na próżno. — Pyszne. — Było to pierwsze od dłuższego czasu słowo wypowiedziane przez Brenda na. Odstawił talerz na podłogę i poklepał się po brzuchu, co John uznał za gest zdecydowanie prostacki. — Chciałbym ci coś dać, naprawdę. Czuję się, jakbym się na nowo narodził. Chciałbym ci dać coś w zamian. — Może papierosa? — Za dużo palisz. — John też tak uważa. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i rzucił nimi w Kathleen. — Dziękuję. — Ale ja nie to miałem na myśli. Chciałem ci dać coś... no coś takiego... jak pocałunek, może piosenkę, a może coś bym ci obiecał. John, który kończył właśnie jeść kiełbaskę, omal nie zakrztusił się z wściekłości. Zerknął na Kathleen. Mógł się tego spodziewać — Kathleen się śmiała. Brendan też się śmiał, ale trochę niepewnie. John wziął widelczyk i bawił się nim machinalnie, składał go i rozkładał. Widelczyk popiskiwał cichutko, co brzmiało jak skarga. — Umiesz śpiewać? Pewnie nie usłyszała, pomyślał John, tej pierwszej bezczelnej propozycji Brendana. — Owszem. Spytaj zresztą Johna. — No więc jak, John? Ładnie śpiewa? — Owszem — bąknął pod nosem John. — Wobec tego zaśpiewaj. Usiadła na podłodze i cała zamieniła się w słuch. Jej schnące włosy lśniły w blasku kominka. Nie zapalony papieros osunął się 114 w palcach. Uśmiechnęła się ciepło do Brendana. — Raz, dwa, trzy... — Co mam zaśpiewać? — To nie moja sprawa. Ty pomyśl. Na tym polega zabawa. Brendan w zamyśleniu gryzł kciuk. — Ja też chciałbym dać ci prezent — odezwał się John. — Przecież dostałam od ciebie prezent. Ofiarowałeś mi wiersz. Dziś dostaję same prezenty. Jeżeli otworzysz tę szufladę obok, znajdziesz tam długopis i papier i będziesz mógł napisać ten wiersz dla mnie. — Wiersz? — spytał Brendan z kciukiem w ustach. Miał minę zdziwionego dziecka. — Wiersz — powiedziała poważnie Kathleen. — Lepiej pomyśl, co zaśpiewasz, a Johna i jego wiersz zostaw w spokoju. John oparł na kolanie blok listowy i zabrał się do pisania. Przyszło mu do głowy, że nada wierszowi pewien kształt graficzny. Brendan naraz wyprostował się i wyjął palec z ust. — Mogę już śpiewać? — Ależ tak, nie mogę się doczekać. Zamknął oczy i zaśpiewał. W kosa się zamienią, Będę gwizdał rankiem, Polecę na statek Za moim kochankiem. Uwiję tam gniazdko Na maszcie wysokim, Główkę złożę chłopcu Na piersi szerokiej. Śpiewał ładnie, choć pierwsze dwie linijki wypadły trochę nerwowo. Kathleen słuchała uważnie. Ubrania parowały. Przyciskając długopis, John znaczył czarny ślad na papierze. Starał się zagłuszyć słowa pio- 115 senki słowami wiersza. Rytm i rymy całkiem mu się poplątały. Kiedy nareszcie czarne, groźnie wyglądające słowa znalazły się na papierze, John postanowił spróbować ułożyć jeszcze jeden wiersz. Jam młoda dziewczyna Dzieje moje smutne. Kochał mnie marynarz, Porzucił okrutnie. Myśli i słowa kłębiły mu się w głowie, ale nie mógł sobie z nimi poradzić. Jak sformułować jasno słowa na kartce papieru. Logicznie. Trafnie. Zmarnował dzień. Kto wie, może i życie. Słowa już nigdy nie ułożą się w logiczną całość. Nigdy więcej nie będzie myślał obrazami. Łzy cisnęły mu się do oczu. Głupi Brendan trzyma z głupimi Tymczasowymi. Grubo, czarnym długopisem, napisał to na całej stronie. Zmarnował kartkę papieru. Kathleen i tak nie zależało na tym jego głupim, nędznym wierszu. Wydarł kartkę z bloku i złożył w harmonijkę na osiem części, raz w jedną, raz w drugą stronę. Za każdym razem, kiedy składał, przejeżdżał paznokciem po kancie, jakby sam sobie chciał zadać ból. Naraz uderzyła go cisza, jaka zapanowała w pokoju. Słychać było tylko pykanie kominka gazowego. — Bardzo ładnie. Naprawdę. Dziękuję. — Mówisz szczerze? — Masz wspaniały głos. Nie przypuszczałam, że tak dobrze śpiewasz. Brendan pięknie śpiewa, prawda, John? John pochylił się nad kominkiem, wyciągnął rękę i trzymał nad ogniem kartkę papieru. Obserwował, jak pod wpływem ciepła papier zaczął się zwijać, potem buchnął płomieniem, aż wreszcie czarne płatki spalonego papieru opadły na podłogę. — Owszem. 116 — Po kim masz taki głos? Po matce czy po ojcu? — Ojciec znakomicie śpiewał, zanim... — Zanim co? — No... jak był młodszy. Teraz jest stary. Głos mu się zestarzał. Drży. No, wiesz. — John, masz zamiar podpalić dom? Potrząsnął głową. — Napisałeś już dla mnie ten wiersz? — Nie mogę go sobie przypomnieć. — Och, John — powiedziała, niezadowolona, że skłamał. — Piszesz wiersze, John? — spytał Brendan i wstał, żeby podać Kathleen ogień. Wyciągnął w jej kierunku płonącą zapałkę. — Nic ci nie zostanie z tego papierosa, jeżeli dalej będziesz go tak skręcać w palcach. — Dziękuję — powiedziała i nachyliła się nad płomieniem, który rozświetlił na chwilę jej twarz. — W każdym razie dla mnie napisał wiersz. I to bardzo ładny. Na pewno sobie przypomnisz, jeżeli tylko zechcesz. Postaraj się, John. Nachyliła się i dotknęła lekko palcem jego kolana. ?—? Dobrze, postaram się. Napiszę w domu. — Jesteś kochany. Spędziłam cudowny dzień. Pomimo deszczu. A ty, John? — Ja też. — Byłeś tam kiedyś, Brendan? — Nie. — No to musisz się wybrać. Patrzysz z góry na cały świat. Masz ochotę pofrunąć. — Wcale mnie tam nie ciągnie. Widziałem Grianan z daleka, ale... wolę ulice miasta. — Okropny z ciebie mieszczuch. Ale po- 117 winieneś tam pójść, jak będzie ładna pogoda. Chociaż popatrzeć. —? Znasz tę piosenkę, którą ci zaśpiewałem? — Tak. Mój ojciec ją śpiewał. Ale nie tak ładnie jak ty. Nie umiał wyciągnąć tak wysoko. — Zdaje mi się — powiedział John — że powinniśmy już wracać do domu. Mama się na pewno niepokoi. Kathleen dotknęła swetra Johna. — Twoje rzeczy jeszcze nie wyschły. — Nie szkodzi, myślę, że... Wstał z podłogi ostrożnie, uważając, żeby płaszcz się nie rozchylił. — Ach, nie zawracaj głowy, mały. Kathleen wstała i zaczęła zbierać rzeczy Johna. — Tak. Lepiej, żebyście już poszli. Nie chcę, żeby wasza matka się denerwowała. — O, Boże — rzekł Brendan — Nie ma o co robić tyle szumu. Kathleen podała Johnowi ubranie. — Przebierzesz się w łazience? — Zajęta. Ktoś się kąpie. — Na pewno już wyszedł. Nasza łazienka nie nadaje się na dłuższe posiedzenia. — Przebiorę się tutaj. — Jak chcesz. Rzeczy Johna, chociaż wciąż wilgotne, były przynajmniej ciepłe. Wiedział, że gdy tylko owieje go wiatr, dotkliwy chłód przeszyje mu ciało. Ubierał się, wykonując przedziwne manipulacje pod długim płaszczem. Kiedyś na plaży widział, jak matka w podobny sposób przebierała się pod długim pasiastym ręcznikiem. — Jest o co robić tyle zamieszania — rzekł Brendan i wyciągnął nogi aż do kominka, nie zdradzając najmniejszej chęci, żeby sobie pójść. 118 — Daj mu spokój — powiedziała Kath- len. — Może spotkalibyśmy się któregoś wieczoru? Poszlibyśmy do baru albo na tańce. Do jakiegoś dobrego lokalu. Zastanowiła się. — Masz ochotę? — Owszem. John włożył już spodenki i dżinsy. Powoli rozpiął płaszcz i rzucił go na krzesło. Włożył przez głowę podkoszulek i naciągnął jak najdalej na białe ciało. Przynajmniej podkoszulek był suchy i pachniał swojsko. — Nie wiem jeszcze, kiedy wrócę, ala jeżeli pozwolisz, wpadnę do ciebie i umówimy się. — Dobrze. — Nie masz nic przeciw temu? Roześmiała się. — A to dlaczego? — Bo... — Nie gadaj głupstw. Można by pomyśleć, że pierwszy raz w życiu umawiasz się z dziewczyną. Zaczerwienił się i uśmiechnął się drwiąco. — A może to prawda. — Na to się nie dam nabrać. Ona jest moją przyjaciółką. Moją przyjaciółką i już. Niezdarnie zapinał koszulę. Nie dziewczyną, ale przyjaciółką. Nic więcej... a ten musiał oczywiście wetknąć nos w nie swoje sprawy. Cha cha cha. A ja nawet nie umiem napisać wiersza na kartce papieru. Cha cha cha. Naciągnął na głowę sweter. Z trudem przeciskał się przez wąski otwór. Jak zwykle ogarnął go paniczny lęk, że się udusi, i dopiero gdy oczy i nos wyswobodziły się, odetchnął z ulgą. - Jeszcze jesteś mokry. — Dotknęła go 119 zatroskana. — Idź czym prędzej do domu i przebierz się. Na korytarzu było zimno. Łazienka, którą mijali, wciąż była zajęta. John pokazał Kathleen smugę światła pod drzwiami. — Sobotnia kąpiel — powiedziała. — Każdy bierze pod pachę ręcznik i mydło i ustawia się w kolejce. — My nie mamy łazienki. — Musicie więc kiedyś przyjść i stanąć w kolejce. Roześmiali się, Johnowi humor się trochę poprawił. — Napiszę ten wiersz dla ciebie. Spotkamy się po szkole. — Jesteś kochany. Otworzyła drzwi, wiatr począł szarpać im ubrania, smagać po twarzy. — No to lećcie już. Prędko. Bo wyziębię cały dom. — Do widzenia. Dziękuję. Było wspaniale. — Tak. Musimy to powtórzyć. — Odezwę się — powiedział Brendan. Zamknęła drzwi, chłopcy spiesznie ruszyli w dół. — Po co to powiedziałeś? — spytał Brendan. — Co? — No o tej łazience. — Bo to prawda. Nie mamy łazienki. — Nie trzeba zaraz wszystkiego opowiadać. Nie trzeba... no wiesz... wszystkiego opowiadać. — Odtąd będę mówił, że mamy dwie łazienki wyłożone dywanami i z telewizorem. — Nie bądź taki bezczelny. — Czy mogę wrócić na swoje łóżko, jak Brendan wyjedzie? 120 Poniedziałek. Okropny ranek. Lekcje nie odrobione. Zimowe słońce przedziera się przez cienkie zasłony. Na posępnych ulicach wzbija się wciąż popiół i kurz. Smutna twarz matki, dla której zaczyna się nowy tydzień. Na górze kroki Brendana, a na patelni smaży się śniadanie dla pracującego mężczyzny. — Będziesz spał na połówce. — Ależ, mamo... — Słyszałeś, co powiedziałam — rzekła ostro. — To moje ostatnie słowo. I tak mam dość kłopotów. Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz spać na połówce. Iluż to ludzi nie ma na czym spać. — Ale on śpi w moim łóżku. To niesprawiedliwe. — Przestań nudzić. Matka zebrała tłuszcz z patelni i polała nim jajko. Wiedział, że zaraz żółte oczko stanie się bladoróżowe. — Nie ma na świecie sprawiedliwości i powinieneś już o tym wiedzieć. Dopił herbatę i wstał od stołu. — Skończ grzankę. Widziała wszystko, nawet jeśli stała tyłem. — Nie mogę. Rzuciła łyżeczkę na kuchnię, ale nie powiedziała ani słowa. Wziął teczkę z podłogi i wyszedł. — Do widzenia — powiedział już przy drzwiach. Matka nie odezwała się. Brendan stał w korytarzu i pakował torbę. Miał na sobie czarną skórzaną kurtkę i obcisłe granatowe dżinsy. — Idziesz do szkoły? John skinął głową i przeszedł obok brata, żeby wziąć kurtkę. — Nie gniewaj się, mały, że ci wla-złem 121 trochę w paradę. Nie zepsułem ci chyba zabawy, co? — Coś ty? Niby dlaczego? — Masz. — Brendan dał bratu pół funta. — Zaszalej. — Dziękuję. John wziął monetę. — Do zobaczenia wkrótce. Sprawuj się dobrze. Cześć. Wszedł do kuchni, gdzie czekało na niego różowe jajko na chrupiącym, dobrze wysmażonym boczku. Zły humor mamy nie zrobi na Brendanie najmniejszego wrażenia. John wyszedł trzaskając drzwiami. Na lekcji matematyki napisał wiersz dla Kathleen. Pisał na środkowych kartkach zeszytu, bo wiedział, że jeżeli je wyrwie, nikt tego nie spostrzeże. Pani McCabe nie zwracała na niego uwagi przez całą lekcję. Nie zadała mu ani jednego pytania. Tajniki średnicy i promienia zgłębiano bez udziału Johna. Zważywszy nastrój matki tego ranka, John uznał, że najrozsądniej będzie pójść prosto do domu zamiast włóczyć się i szukać Kathleen. Miał jednak nadzieję, że spotka ją po drodze. Niestety. Wszędzie natomiast napotykał grupki demonstracyjnie obejmujących się dziewczynek, które na widok chłopców poszturchiwały się i tylko udawały brak zainteresowania. Może musiała dać komuś reprymendę albo zamienić parę słów z dyrektorką, a może całkiem po prostu ucięła sobie przyjacielską pogawędkę. Niezbyt chętnie dopuszczał do siebie myśl, że Kathleen ma przyjaciół. Wolał ją sobie wyobrażać jako samotnicę, wiecznie pogrążoną w zadumie, zawsze samą, z wyjątkiem chwil, które z nim spędzała. Ta 122 myśl poprawiła mu nastrój. Wykonał kilka tanecznych kroków na chodniku i jedna z dziewczynek w grupce aż gwizdnęła. Powędrował więc dalej krokiem statecznym. Był już niedaleko domu, kiedy usłyszał wołanie. Stanął i rozejrzał się. To Kathleen przed sklepem ze słodyczami machała do niego ręką. — Hej! Zawrócił. — Cześć. Przejeżdżający samochód naraz włączył światła, zupełnie jakby ich pozdrawiał. O tej szarej godzinie, godzinie niczyjej, która nie jest ani dniem, ani nocą. — Widziałam, jak przechodziłeś. Pomachała mu przed nosem paczką papierosów. — Nic nie słyszałeś. Szedłeś jak we śnie. Istny somnambulik. Ułożyłeś nowy wiersz? Uśmiechnął się. — Proszę. Wyjął z kieszeni starannie złożoną kartkę papieru i podał ją Kathleen. Otworzyła torebkę i wsunęła kartkę uważnie do jednej z wielu kieszonek w damskiej torebce, które są całkiem bezużyteczne, chyba że dostaje się od czasu do czasu wiersze w prezencie. — Dziękuję. Miło, że pamiętałeś. Wracali drogą, którą John szedł przed chwilą. — Mam nadzieję, że w sobotę nie dostałeś bury. — Och, nie... bo widzisz... — zaczerwienił się. — Mama myślała, że to szkolna wycieczka. Więc... — Zrobił taki ruch ręką, jak matka, kiedy dawała za wygraną. — Straszny z ciebie łobuz. Kiwnął głową zadowolony, że tak właś- 123 nie powiedziała. Zatrzymali się na rogu ulicy. — Muszę już wracać do domu — powiedział. — Tak. — Może jutro się zobaczymy. Potrząsnęła głową. — Mamy przez cały tydzień egzaminy. Będę nieprzytomna. Już jestem. Wpadnij w piątek. Zjemy razem kolację, chcesz? — Tak. Bardzo chętnie. — No to do piątku. Co słychać u Brendana? — Wyjechał. Ruszył w dół drogą. Po kilku krokach zatrzymał się i obejrzał. Kathleen stała w tym samym miejscu, w którym się rozstali, i starała się osłonić migocący płomyk. Na próżno. Rzuciła zapałkę na ziemię i zaczęła od nowa. — Umrzesz przed czterdziestką — krzyknął. Wyprostowała się, schowała nie zapalonego papierosa z powrotem do pudełka i wetknęła je do kieszeni. — Odkąd to jesteś głosem mojego sumienia? Idź odrabiać lekcje i zostaw mnie i moje wady w spokoju. I znów wszystko było tak, jak przed przyjazdem Brendana. — To ty, John? Głos dochodzący z góry był ochrypły i pełen gniewu. — Tak. Już idę. Zgarnął popiół z rusztu i dorzucił węgla. Nastawił wodę w imbryku i wyniósł popiół w wiadrze na podwórze. Było ciemno i przejmująco zimno. Drobne igiełki deszczu pędziły z wiatrem doliną między do- 124 mami. Nawet kury w sąsiedztwie się nie odzywały. — Ko ko dak — zagdakał John, nie tracąc nadziei. Cisza. Ojciec walił laską w podłogę. — Zaraz, niech się woda zagotuje. Łomotanie dopiero ustało, kiedy John wszedł do pokoju ojca z dymiącym kubkiem w ręce. — Poczekałeś, aż się zaparzy? — Tak. — Sądząc po kolorze, jeszcze się dobrze nie zaparzyła. Nie będę pił tego świństwa. Odsunął kubek, oblewając herbatą palce Johna. John postawił kubek na stole i wytarł palce o spodnie. — Herbata musi się dobrze zaparzyć, inaczej jest obrzydliwa. Powinieneś o tym wiedzieć. — Waliłeś laską... — No tak, moja wina. Mogtem się spodziewać. — Ależ, tato... — Gdzie twój brat? — Wyjechał. Przecież wiesz. Dostał pracę. Jest kierowcą. — Cały dzień jestem sam. Nikt do mnie nie zagląda. — Przecież... — Gdzie Brendan? — Mówiłem już. Wyjechał. Pracuje. — Czuję się okropnie. Tylko on jeden się mną zajmuje. Zabiera mnie na spotkania z przyjaciółmi. Słuchają mnie. Tak. Rozmawiamy. Mówią mi o różnych sprawach. A ta praca Brendana związana jest z ruchem oporu? — Pracuje jako kierowca. Nic więcej nie wiem. W jakiejś firmie. — W firmie... he he. A to dobre. Można to i tak nazwać. 125 — Powtarzam tylko, co powiedział. — Brendan mi wszystko mówi. Tak. Mój syn. Niegdyś dowodziłem oddziałem specjalnym. Mówiłem ci o tym? — Tak. — Chcesz już iść. Chcesz wrócić do swoich książek albo oglądać telewizję? Widzę to po twojej minie. No, uciekaj. Będę tak leżał, dopóki Brendan nie wróci. — Wróci za parę dni. — Nawet buty mi zabrała. Szukałem wszędzie. Wredne babsko. — Po co ci buty. Masz tu pantofle. John wyciągnął pantofle spod łóżka i podał ojcu, który odepchnął je ręką, tak samo jak przedtem herbatę. — Chcę mieć buty i już. Poszukaj na dole. Tam nie szukałem. Nie zdziwiłbym się, gdyby je wzięła ze sobą do pracy tylko po to, żeby mi zrobić na złość. — Tato... — Buty, słyszałeś. John zszedł na dół i rozejrzał się po kuchni. Znalazł buty dość prędko; były wetknięte w szparę między szafką a ścianą i przykryte gazetami. Doszedł do wniosku, że lepiej będzie, jeżeli je natychmiast zaniesie ojcu, który przy odrobinie szczęścia zdąży jeszcze wyjść przed powrotem matki. Wbiegł po schodach i rzucił buty na łóżko. — Tu są twoje buty. Mężczyzna na łóżku spał snem niespokojnym. Mruknął, ale nawet nie drgnął. John wymknął się z pokoju, zszedł na dół i zabrał się do odrabiania lekcji. Kiedy siadał, usłyszał skrzypnięcie łóżka, a potem chrapliwy oddech ojca, który nachylił się, żeby włożyć buty, i z trudem wiązał sznurowadła. Uporał się z tym jednak nadzwyczaj szybko, po czym rozległo się charak- 126 terystyczne człapanie, najpierw po podłodze, a potem na schodach. _1 Wychodzę. Moi starzy przyjaciele cze-kaią __ Stanął w drzwiach. — Pomimo wszystko... — Dyszał z wysiłku. — Pomimo wszystko... przyjaciele... a tu i tak me jestem potrzebny. — Z dumą dotknął ręką kieszeni. — Dostałem odpowiednie środki od mojego syna. Tak. Zamknął drzwi. John słyszał, jak ojciec idzie po omacku przez korytarz. Naraz roześmiał się. — Odpowiednie środki. Trzasnęły drzwi. Ojciec nie zdołał oprzeć się pokusie i niewątpliwie przepuścił wszystkie pieniądze, bo nie podniósł się z łóżka aż do powrotu Brendana w czwartek wieczorem, kiedy to obaj wyszli razem i wrócili dopiero nad ranem. — Nie jem dzisiaj kolacji — powiedział w piątek John, patrząc na matkę, która stała tyłem do niego. Odwróciła się. — Dlaczego? Co to za pomysły? — Zjem kolację u państwa Logue. Pani Logue mnie zaprosiła. Bo ja i Jimmy opracowujemy razem temat. No wiesz. Za prędko to powiedział. Ściskał pod stołem ręce i modlił się, żeby mu się udało. Matka patrzała na niego podejrzliwie. — Ale najpierw rozegramy mecz piłki nożnej. Jedno kłamstwo po drugim. Wyciągnął rękę spod stołu i wziął do ust wielki kęs grzanki. Przeżuwał wszystko razem — grzankę, kłamstwa i dżem, i coraz niespokojniej spoglądał na matkę. 127 — Nie zgadzam się, żebyś wracał późno do domu — powiedziała z pewnym wahaniem. — Pani McCabe uważa, że Jimmy jest lepszy z matematyki niż ja. Raz przynajmniej nie skłamał. — Powiedziała, że dobrze by było, gdyby mi ktoś pomógł od czasu do czasu w matematyce. — To należy do obowiązków pani McCabe. — Ona nie ma czasu. Jest okropnie zajęta. A Jimmy to świetny matematyk. Umilkli oboje. Ojciec na górze coś zawołał, chyba krzyknął przez sen. — Jeżeli się zgodzę, obiecasz mi, że o ósmej będziesz w domu? Ucieszył się. — Ależ tak, na pewno. — Nie baw się na ulicy po zmierzchu. I nie kręć się tam, gdzie nie trzeba. Państwo Logue to dobrzy ludzie. Tym razem cię puszczę. — Dziękuję. Na tym się skończyło. — Jak tam praca Brendana? — Nie wiem, synku. Wpadł jak po ogień i zaraz wyleciał, razem z ojcem. Więcej ich, chwała Bogu, nie widziałam. Minę miał zadowoloną. Dał mi parę funtów, żebym była cicho. — Roześmiała się z goryczą. — Liczy się w końcu te kilka funtów. Nie będę więc narzekać ani o nic pytać. Siedział na murku i czekał na Kathleen. — Wiosna się zbliża. Zaszła go od tyłu i położyła mu dłoń na ramieniu. — Mam takie przeczucie. I pomyśleć, że w zeszłym tygodniu uważałam, że zima się 128 nigdy nie skończy. Czujesz, jak pachnie rzeka? Wciągnął powietrze nosem. — Nie. — Do kitu z takim nosem. — Co chcesz od mojego nosa? — Nie czuje zbliżającej się wiosny. Znów wciągnął powietrze. — Kurz i dym. Nic więcej. — No proszę, a uważasz się za poetę. — Muszę być w domu o ósmej — powiedział, gdy weszli do pokoju Kathleen. — Doskonale. Odprowadzę cię. — Nie trzeba. — Ależ zrobię to z przyjemnością, jestem pewna, że twoja matka by sobie tego życzyła. Nachyliła się, żeby zapalić kominek. — No. Za parę minut będzie ciepło. Proponuję pieczonego kurczaka z frytkami. Co ty na to? — Pycha. —• A teraz usiądź i baw mnie rozmową, a ja się zajmę jedzeniem. — Jak egzaminy? — O tym nie będziemy rozmawiać. Mam sterty wypracowań do poprawienia. Nie cierpię tego. Nie cierpię. Z rozkoszą bym z tego zrezygnowała. Faszerowanie niewinnych dziatek bezużytecznymi strzępami wiadomości. Wyjęła z szuflady nóż i zabrała się do krojenia cebuli. Po chwili John poczuł, że kręci go w nosie. Nos sprawował się bez zarzutu. — Przestaniesz uczyć? — Tak. W Derry, oczywiście. Zostanę tu tylko do końca roku. — A co potem? — O ho ho. — Łzy płynęły jej po policzkach, — Zawsze przez nią płaczę. — Odsu- ? nęła kciukiem cebulę. — Mam nadzieję, że lubisz cebulę, bo w przeciwnym razie znoszę te tortury całkiem niepotrzebnie. — Usmażysz? — Tak. — Świetnie. Jakie masz plany? — Pojadę do Anglii. — Po co? Rzuciła krążki cebuli na patelnię i odkręciła kran. Trzymała ręce pod strumieniem wody, patrzyła, jak woda uderza o nie i rozpryskuje się w zlewie. Potem ostrożnie je powąchała i wytarła ścierką. — Nie należy się uprzedzać — powiedziała. — Ja na przykład nie czuję się związana z określonym miejscem. Mogę żyć wszędzie. Tak mi się przynajmniej zdaje. Trzeba umieć żyć z ludźmi. To ważne. A wówczas nie można mieć uprzedzeń. Kocham Irlandię... ziemię irlandzką... przede wszystkim. Wcale nie uważam, że muszę uczyć tylko smarkaczy w Irlandii. Mogą to być równie dobrze smarkacze w Anglii. A nawet w Chinach, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Drewnianą łyżką energicznie przerzuciła cebulę na patelni. John zastanowił się nad tym, co powiedziała. — Może kiedyś będę podróżował — rzekł w końcu. — Oczywiście. — Nie wiem. Nie bardzo wiem, jak się stąd wydostać. — Dla chcącego nic trudnego. Ja wychodzę za mąż, będę więc podróżowała. — Ach. Zapadła bardzo długa cisza. Jedyna pociecha, że Brendan nie będzie miał tu nic do gadania. — Będziesz szczęśliwa. — Mam nadzieję. 130 — Chyba się nigdy nie ożenię. — Skąd ten pesymizm. Oczywiście, że się ożenisz. — Wcale nie mam ochoty. — Jak dorośniesz, zmienisz zdanie. A zresztą, skoro zostaniesz poetą, wszystkie dziewczęta w Irlandii będą zabiegały o twoje względy i nie zdołasz się im oprzeć. — Jak on ma na imię? — Fred. Beznadziejne imię. Wciąż go proszę, żeby je zmienił, ale on nie chce. — O. — Fred Burgess, a ja będę panią Bur-gess. Podoba ci się? — Owszem. Usiłował sobie wyobrazić, jak wygląda taki Fred Burgess. Na pewno jest gruby, pomyślał, ale nic więcej nie przyszło mu do głowy. Kathleen stała się dla niego inną osobą. Już nie była osobą samotną jak on. Nawet wyraz jej twarzy jakby się zmienił po tym, co mu powiedziała. — Jest żołnierzem. — Wyrzuciła z siebie te słowa. Odłożyła drewnianą łyżkę i podeszła do Johna. Nerwowym ruchem pociągnęła go za włosy. — Żołnierzem. Mówię ci to dlatego, że jesteś moim kumplem. Jest w Niemczech, a ja czuję się taka samotna. Polubiłbyś go. Wiem, jestem pewna. Jego matka pochodzi z Cork... och John... Podniósł głowę i naraz zrozumiał, jak bardzo jest nieszczęśliwa. Wziął ją za rękę i gładził po palcu, na którym nosiła pierścionek. Nie wiedział, co powiedzieć. Zakryła drugą ręką twarz, żeby nie widział łez w jej oczach. — Nie powinnam była tu przyjeżdżać. Teraz zrozumiałam... myślałam... nie rozumiałam tego przedtem... nikt tego nie może zrozumieć... myślałam, że to dobry pomysł. Ale czuję się tak okropnie... Boże... 131 Rozcierała kciukiem łzy i starała się uśmiechnąć. — Nic dziwnego, że tak dużo palę. — Nie przejmuj się — rzekł John. — Proszę. — Nie powinnam była obarczać cię swoimi kłopotami. — Cebula się przypala. Roześmiała się przez łzy. Deszczyk pada, słońce świeci... — Tam, do licha. Jestem mistrzynią w komplikowaniu sobie życia. Łyżką zdrapała cebulę z patelni. — Lubię przypaloną — rzekł wesoło John. — Dobrze się składa. Zsunęła cebulę na talerz i włożyła do piecyka. — Gotowanie nie jest moim żywiołem. Nie wiem właściwie, co jest moim żywiołem. Za bardzo poddaję się emocjom. Nie mam właściwie celu. — Nie rozumiem? — Chodzi o to, że sama nie wiem, dokąd zmierzam... i to mnie gnębi. Wielu ludzi też nie wie, ale się tym nie przejmują. A mnie to gnębi. Chciałabym wiedzieć... mieć pewność. Chociażby, jak należy smażyć cebulę. — Wyjdziesz za mąż. Westchnęła. — Chyba tak. Ale to żaden cel. Zwykła kolej rzeczy. Narodziny, małżeństwo, śmierć — zwykła kolej rzeczy. — Po co więc. wychodzisz za mąż? — Trudno nawet sobie wyjaśnić, co to jest miłość. A poza tym... nie lubię mieszkać sama... nie chcę być sama... Żałuję, że przyjechałam do Derry. — Cieszę się, że przyjechałaś. — Miły jesteś. 132 Trzymała patelnię pod strumieniem gorącej wody. Kathleen znikła w obłoku pary. — Musisz do nas przyjechać. Kiedy się to wszystko skończy. Kiedy będziesz starszy. — Kiedy co się skończy? — spytał i dopiero zrozumiał. — Ach, tak. — Najpierw zamieszkamy w Niemczech. Dobrze nam tam będzie, prawda? — Tak. — Nie mogę się doczekać. Chciał, żeby już nic nie mówiła. Kathleen powinna być szczęśliwa. Porządni ludzie zawsze powinni być szczęśliwi. Był wstrząśnięty. Że rodzice są zgorzkniali, z tym się pogodził. Miał jednak wewnętrzne przekonanie, że on będzie inny. Udręka Kathleen zaniepokoiła go. Jak sama zresztą powiedziała, nie powinna go była może obarczać swoimi kłopotami. Nie ma sprawiedliwości na świecie. Raptem Kathleen zaczęła śpiewać. Krzątała się przy kuchence zręcznie i sprawnie, wbrew temu, co sama o sobie mówiła. Ruchy rąk miała spokojne, nie tak gwałtowne jak matka, kiedy stała przy kuchni. Zabijania mamy czas, Zabijamy cienie, Zgaśmy żar, co płonie w nas, Zabijmy wspomnienia. —? Podoba ci się ta piosenka? Skinął głową. — Niestety nie śpiewam tak ładnie jak Brendan. — Mój ojciec to dopiero śpiewak. — Śpiewak i bohater. — Bohater — rzekł John z goryczą. — Przypuśćmy. Roześmiała się. — Wszyscy w którymś tam momencie 12 — 133 życia nienawidzimy rodziców. A później tego żałujemy, nie zawsze zresztą. Nie ma to chyba większego znaczenia. Taka jest normalna kolej rzeczy. Kathleen śpiewała dalej. Zastanawiał się, czy wie, że to go uspokaja. Rytm piosenki rozpraszał przejmujący go smutek. — Mogłabyś kogoś zabić? Kogoś... to znaczy... człowieka? — Jak w ogóle można odpowiedzieć na takie pytanie? Nie chciałabym nikogo zabić i myślę, że gdybym zabiła człowieka, obojętne z jakiego powodu, postąpiłabym źle. Zapadła długa cisza. Słychać było jedynie szept kominka gazowego. — A ja nie zabiłbym nikogo — powiedział stanowczo John. — Nikogo. Choćby nie wiem co. — Ach, kochany... Zmarszczył czoło niezadowolony. — Wiesz, John... czasem nie mamy wpływu na to, co się dzieje. Na nasze czyny. Są takie chwile... kiedy nie panujemy nad sytuacją. Łatwiej jest myśleć, jak należy postąpić, niż postąpić jak należy. — Nie zabiłbym nikogo — powtórzył. Kathleen znów zaczęła cicho śpiewać, bo co miała mu powiedzieć. Zabijajmy lotny czas, gdy w pędzie ucieka, W garść chwytajmy dobre chwile — jedyną pociechą. Słowa przybierały na sile wraz z rytmem piosenki. Zabijajmy lotny czas, Grób może poczekać. Przedłużyć... brakło mu słów. Przedłużyć tę chwilę. Tę serdeczność, tę nić wzajemnego porozumienia. Poczuł łzy pod powie- 134 kami i odchylił głowę do tyłu, żeby je tam zatrzymać. Zanucił razem z Kathleen. — No, proszę — powiedziała. — Całkiem nieźle śpiewasz. Z całej siły uderzył krawędzią dłoni w grzbiet nosa, aż łzy wyskoczyły mu na policzki. — Au — wyrwało mu się. — Dlaczego to zrobiłeś? — Tak sobie. Otarł twarz rękawem i uśmiechnął się szeroko. — Śmieszny z ciebie chłopak. — Śmieszny? — Klown. — Byłem raz w cyrku. Niegdyś przyjeżdżały cyrki, zanim... Ach, te klowny. Wa- riaty. Nic, tylko się przewracały. Wysadzały w powietrze siebie i wszystko dokoła. Pamiętam... — Co? — Ten hałas. Huk i łoskot. No i zapach. — Słoni, moczu i trocin. Roześmiał się. — No właśnie. — Masz. — Podała mu talerz z dużą porcją kurczaka, rumianych chrupiących frytek i przypalonej cebuli. Talerz był tak gorący, iż parzył mu skórę, ale trwało to tylko chwilę, bo zaraz ogarnęło go wspaniałe uczucie błogiego ciepła i wiedział, że nigdy tego nie zapomni. — Muszę iść. Dochodzi ósma. Siedzieli na podłodze pośród talerzy i kubków. Wstał i ostrożnie ruszył do przodu. — Pójdę z tobą. — Nie trzeba, Naprawdę. 135 — Będę spokojniejsza, jeżeli pójdę. — Nie chcę, żebyś szła ze mną. — Trudno. Nic na to nie poradzę. Bez słowa włożyli kurtki i w milczeniu zeszli po schodach, wyszli na dwór. Deszcz rozpadał się na dobre, drobny rzęsisty deszcz, który wciskał się pod ubranie. — Noc będzie spokojna — powiedział John, kiedy zatrzymali się na progu. — Odprowadzę cię do rogu i basta. — Znów ten ton nauczycielki. Na ulicy nie było żywej duszy. Domy jak gdyby się jeszcze bardziej do siebie przytuliły, żeby nie zmoknąć. — Tutaj już jestem o ciebie spokojna. Dobranoc, John. — Dobranoc... i bardzo ci dziękuję. — Do zobaczenia wkrótce. No i... — Co? — Nikomu ani słowa o tym, co ci powiedziałam. — O czym? — No, wiesz. O Fredzie i o całej tej historii. Ani mrumru. Dobra? — W porządku. Dobranoc. — Dobranoc. Można by się tak żegnać bez końca, pomyślał i pobiegł w dół ulicą. Brendan był już w domu. Stół sprzątnięto po kolacji, dwaj mężczyźni siedzieli naprzeciw siebie i czytali gazety. Mama cerowała szare skarpety Johna. Trzymała skarpetkę wysoko, blisko oczu. Naciągnęła ją na drewniany grzybek, który odziedziczyła po swojej matce. Igła wynurzała się i zanurzała w wełnie, tworząc równy wzór. Palce matki były zniszczone, pomarszczone niczym nie wyprasowana bielizna. John usiadł przy stole. — Cześć, mały. — Wróciłeś już. 136 — Tak. — Spędziłeś miło wieczór, synku? — Matka podniosła wzrok znad skarpetki. Ręce na chwilę zastygły w bezruchu. — Mhm — mruknął wymijająco. — Gdzie byłeś? — spytał Brendan i złożył gazetę. Przez chwlię John miał okropne uczucie, że nie pamięta, jaką wersję podał matce. Musiał mieć rzeczywiście przerażoną minę, bo Brendan wstał i trzepnął go po głowie gazetą. — Byłem u państwa Logue. Powiedział to prędko i cicho, żeby matka przypadkiem nie zechciała wypytywać go o szczegóły. Co jadłeś na kolację? Co mówiła pani Logue? A to, a owo. Ale matka zajęta była odgryzaniem szarej wełnianej nitki, w jednej ręce trzymała skarpetkę, a w drugiej igłę. — Idę już — oznajmił Brendan. Ojciec upuścił gazetę na podłogę. — Idę z tobą. — Dzisiaj nie, tato. Mam się spotkać z jednym facetem. Stary podniósł się. — Nie będę ci przeszkadzał. Twoi przyjaciele są moimi przyjaciółmi. Jeżeli będzie trzeba, mogę udawać, że nic nie słyszę. Napilibyśmy się piwka. — Nie, tato... dzisiaj nie... Mam pracę... — Zaczekam w barze, aż skończysz pracować. — Nie da rady. I żeby uniknąć dalszej dyskusji Brendan zakręcił się i wyszedł z pokoju. Siedzieli w trójkę bez słowa, dopóki nie trzasnęły drzwi wejściowe. Matka ruszyła się pierwsza. Odłożyła na bok grzybek ze skarpetką. — Zaparzę herbatę. Wstała i podeszła do zlewu. 137 Stary siadał powoli na krześle. — Pierwszy raz tak mnie potraktował. John wpatrywał się w kwadrat na ceracie. Gdzieniegdzie poniewierały się jeszcze okruchy po kolacji. — Pierwszy raz... John słyszał szum wody lejącej się do imbryka, a potem charakterystyczny pisk zakręcanego kranu. — Przez te wszystkie tygodnie, odkąd wrócił do domu, jeszcze ani razu nie wyszedł beze mnie. — Zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz. Postawiła imbryk na kuchni. — Jego przyjaciele są moimi przyjaciółmi. — Daj mu spokój. Pokaż mi w Derry drugiego chłopaka, który wszędzie zabiera ze sobą starego ojca. I popisuje się nim. — Zawsze jestem mile widziany... tak... Zawsze mnie słuchają. Chętnie słuchają moich rad. Lubią mnie. — No to dzisiaj sobie trochę odpoczną. — Jesteś okrutna. — Ale za to nikt nie powie, że jestem durna. Stary milczał... Zwiesił tylko głowę. John poczuł, że coś w nim drgnęło, czyżby litość? — Może ma dziewczynę — powiedział i zaraz tego pożałował, bo może to prawda, może rzeczywiście... — Dziewczynę — powiedziała zaniepokojona matka. — Naprawdę? — Myślisz, że nie powiedziałby mi, gdyby tak było? Przecież chłopak ma do mnie zaufanie. — Podniósł głowę i spojrzał badawczo na Johna. — Tak tylko powiedziałem — bąknął pod nosem John. — Widziałeś go z dziewczyną? — spytała matka. 138 — Jak mógł go widzieć z dziewczyną, skoro Brendan nie ma dziewczyny? — Może byś zamilkł na chwilę. John? — Nie. Nie widziałem go z dziewczyną. Panie Boże, przebacz, staję się zatwardziałym łgarzem. — A nie mówiłem. — Ojciec tryumfował. — Nigdy nawet nie wspomniał o żadnej dziewczynie. Imbryk zaszumiał i zaraz ucichł. — Nawet nie wspomniał. A nie ma przede mną żadnych tajemnic. — Ciekawe, co to za dziewczyna. — Ależ, mamo, ja nic takiego nie powiedziałem. Chciałem tylko... —? No pewnie, dlaczego nie miałby mieć dziewczyny. W jego wieku to całkiem naturalne. —? Stanowczo bym mu odradzał. — Ach, tak? — W głosie matki brzmiała ironia. —? Oczywiście, że bym mu odradzał. Nie ma sensu zadawać się z dziewczętami, skoro jest się w ruchu oporu. Sam gorzko tego żałowałem. Matka milczała. Postawiła imbryczek na kuchni i nalała wrzątku. Potem podeszła do zlewu. — Ty i ten twój ruch oporu. Słychać było plusk wylewanej wody. — Stanowczo bym mu odradzał. I zaręczam ci, że chłopak by mnie posłuchał. Mnie, ojca. Pojedzie ją odwiedzić. Zamieszka u niej i u Freda. U Fryderyka. Może nawet zostanie tam dłużej. Aż dorośnie. Ona go nauczy patrzeć na świat. Fred zdejmie mundur, jak wróci do domu, i można będzie zapomnieć, kim był. Będzie takim samym mężczyzną, jak inni. Będą się kochali, będą dla siebie mili i będą się śmiali. Przypom- 139 niał sobie pierścionek na palcu, ten, którego czasem dotykała. Dobrze pamiętał ten gest. Pomyślał, że chciałby być kochany. Szczęśliwie zakochany. Chciałby rzucać słowa na papier, układać je w deseń, słyszeć w głowie ich melodię i nic ponadto, bo to też jest szczęście. Może zostałby tam na zawsze. Kupiłby maszynę do pisania. Te równe czarne literki wyglądają tak ładnie. To dopiero będzie. Może zostaną na zawsze w Niemczech. Starał się sobie przypomnieć, co wie o Niemczech. Są tam sosny i dużo śniegu zimą, a wszystko tonie w ciszy. Z czasem przyjdą na świat jej dzieci. Ona nie pozwoli mu próżnować. Będzie pomagał, woził dzieci w wózku. Będzie grał z nimi w klasy, bawił się w ojca Wergiliu-sza i puszczał zajączki na ścianie. Ojcze nasz, któryś jest w niebie, proszę cię... święć się... święć się, to bardzo ładne słowo... Święć się imię... — Ogłuchłeś? — Co? Herbata stała przed nim na stole, matka siedziała, trzymając skarpetkę w ręce. Patrzała na niego. — Przepraszam — powiedział. Nie bardzo wiedział właściwie dlaczego. — Pij herbatę póki gorąca. — Tak. ?— Czasem myślę, że masz nie wszystko po kolei. — Co ty, mamo... — Trzy razy zadaję ci pytanie, a ty siedzisz jak głupek. — Zamyśliłem się. Ojciec chyba zasnął. Głowa opadła mu na pierś, oczy miał zamknięte. Też nie zwracał uwagi na dymiący przed nim kubek herbaty. — Przepraszam. O co mnie pytałaś? 140 — No, o tę dziewczynę... — Nic nie wiem, mamo, o żadnej dziewczynie. Powiedziałem, co mi ślina na język przyniosła. Żeby coś powiedzieć. A ty potraktowałaś to poważnie. — Właśnie — fuknął stary — a ty potraktowałaś to poważnie. — Pij herbatę. Mrużąc oczy pod światło, nawlekała igłę i cerowała dalej. Brendan wrócił bardzo późno, kiedy już dawno wszystkie bary były zamknięte. John nie spał, nie dlatego, że nie chciał, ale sen jakoś nie nadchodził. Słuchał, jak rodzice układają się do snu, słuchał tego szurania, skrzypienia, tych chrząknięć i westchnień, wszystkich tych dźwięków, które wydajemy codziennie, ale nie zdajemy sobie z tego sprawy. W pokoju ojca zadzwoniły szklaneczki, jęknęły sprężyny. Monotonne, nie kończące się modlitwy matki. Kiedyś wyżłobi dziurę w podłodze przy łóżku. Od czasu do czasu kroki na ulicy, żwawe kroki po mokrym chodniku; ludzie spieszą z miejsca na miejsce, głowy wystają znad podniesionych kołnierzy, twarze błyszczą jak mokre od deszczu ulice. Pomyślał, że to dziwne, ale w nocy słychać nawet westchnienia mebli. Cisza właściwie nie istnieje i dopiero w nocy zdajemy sobie z tego sprawę. Nie usłyszał kroków Brendana na ulicy. Usłyszał dopiero, jak skrzypnęły schody, a potem cicho otworzyły się drzwi. Przez na wpół przymknięte powieki widział, jak brat zrzuca ubranie na podłogę, a potem kładzie się goły do łóżka. Mama byłaby bardzo zła, gdyby się o tym dowiedziała. Uważała, że 141 to wstrętne. Nie tylko grzeszne, ale i niehigieniczne. — John — szepnął. — Nie śpisz? John milczał. Brendan westchnął, przewrócił się na bok, i po chwili chrapał. Nazajutrz Brendan obudził się, kiedy John się ubierał. Wystawił białą rękę spod kołdry i dotknął okna. Szyba wesoło błyszczała w słońcu. • — Wymarzony dzień na przejażdżkę. — Założył ręce na kołdrze i spojrzał w sufit. — Jeżeli się ma samochód. — Mam samochód. — Akurat. — Pożyczyłem. Na jeden dzień. — O. — Która godzina? — Dochodzi dziewiąta. Brendan ziewnął i przeciągnął się. — Miła z niej dziewczyna. — O kim ty mówisz? — Nie udawaj, że nie wiesz. Jadę z nią na wycieczkę. — Pytałeś, czy z tobą pojedzie? — Oczywiście. Wstąpiłem do niej wczoraj wieczorem, zanim poszedłem na spotkanie z chłopakami. Właśnie sprzątała po twojej wizycie. John czuł, że się zaczerwienił. — Piłem u niej herbatę. — I wtedy spytałeś, czy z tobą pojedzie? — Na miłość boską, John, zgłupiałeś, czy co? Spytałem, czy ze mną pojedzie i zgodziła się... Jeżeli chcesz wiedzieć dokładnie, to powiedziała, że sprawi jej to wielką przyjemność. ?— Mogę z wami jechać? 142 — Nie. -— Dlaczego? — Słyszałeś, co powiedziałem. — Weź mnie, proszę. — Nie. Milczeli przez chwilę. — Dlaczego? — Bo to ma być dla mnie przyjemność. A co to za przyjemność, jeżeli ty będziesz siedział na tylnym siedzeniu w charakterze przyzwoitki. — Ona jest moją przyjaciółką. — Chcesz, żeby się dobrze bawiła? — Pewnie, że tak. — To przestań nudzić. — Mam nadzieję, że będzie padało. Lało. Ze ci zabraknie benzyny i że złapiesz gumę. — Wyszedł z pokoju i trzasnął drzwiami. — Co to za awantury? — spytała matka, która jak zwykle w sobotę stała na posterunku przy kuchni. — Jakie awantury? — Te wrzaski i trzaskanie drzwiami? — Nic takiego. — Nie chcę słyszeć o żadnych kłótniach między tobą a Brendanem, dość mam kłopotów w domu. Przyniosłeś bieliznę do prania? — Nie. — No to idź i przynieś, a przy okazji weź rzeczy Brendana. Była to okropna sobota. Brendan nie powiedział ani słowa, gwiżdżąc zbiegł po schodach i wyszedł. Dom aż się trząsł od porządków. John nieustannie wchodził matce w drogę. W mieście było niespokojnie i matka nie pozwoliła mu wyjść. Ojciec w ogóle nie wstał z łóżka i John od rana 143 biegał tam i z powrotem po schodach, z tacą, z gazetami, pośredniczył też w gniewnej wymianie zdań między rodzicami. — Leć na górę i powiedz ojcu, żeby ściszył radio. Głowa mi pęka od tego hałasu. Miał po uszy tego wszystkiego. Słońce świeciło zupełnie jak w lecie, ukazując na oknach szare smugi i spękaną farbę. — Zanieś ojcu herbatę, sprawdź, czy jeszcze żyje. Nudno. Oczyma wyobraźni ujrzał zatokę w blasku słońca i nagie, chwiejące się na wietrze konary drzew, słyszał znajomy cichy śmiech, który ulatniał się z dymem papierosa. — Przynieś mi poszewki z pokoju ojca i powiedz mu, żeby już wreszcie wstał. Piekielnie nudno. Ciekaw był, jaki jest ten samochód pożyczony przez Brendana. Kiedyś, na ulicy Nadbrzeżnej, widział granatowy samochód w kształcie cygara, srebrne klaksony wyglądały jak głowy smoka. To na pewno nie był taki samochód. Co do tego nie miał wątpliwości. — Gdzieś tak wysmarował koszulę w tym tygodniu? Wygląda jak ścierka. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Około trzeciej matka wyszła na podwórze, roztrzepywała i składała skręcone prześcieradła, a potem je rozwieszała na sznurze. Ktoś zapukał do drzwi. Na progu stał jego kolega Derek. — Idziesz? — Mama mnie nie puści. Derek wyjął z kieszeni pasek gumy do żucia, wsadził do ust i podał drugi kawałek Johnowi. John nie odmówił. Żuli gumę i zastanawiali się, co począć w tej sytuacji. — Po co masz się pytać — powiedział Derek. 144 Niech to wszyscy diabli. John obejrzał się. Matki nie było widać. Sięgnął ręką do wieszaka za drzwiami i wziął kurtkę. Cicho zamknął za sobą drzwi i popędzili w dół ulicą, jakby ich ktoś gonił. Kiedy znaleźli się już w bezpiecznej odległości, zatrzymali się, zaróżowieni i zdyszani. — Czemu matka nie pozwala ci wyjść? John wskazał głową wzgórze. Okrzyki, które stamtąd dochodziły, nie brzmiały zbyt groźnie. Błękitne niebo nad miastem stwarzało atmosferę beztroski. Wymarzony dzień, żeby trochę porozrabiać. Najlepszy od miesięcy. — Chodź, zobaczymy, co się dzieje. W głosie Derka czuło się chęć działania. John potrząsnął głową. — Idź sam, jak chcesz. —? No co ty? Przecież to nic złego. — Będzie awantura... — I tak cię nie ominie. Chodź. Przynajmniej coś się będzie działo. — A co grają w kinie? — Nie mam ochoty na kino. Derek wypluł do rynsztoka kulkę gumy do żucia i włożył do ust następny kawałek. — Nie będziemy tu przecież stać przez cały dzień. Zostawił Johna i żeby się przekonać, jak ten zareaguje, ruszył w kierunku, gdzie spodziewał się dobrej zabawy. John niechętnie poszedł za nim. U góry ulicy Wilhelma zatrzymali się i spojrzeli w dół zataczającego łuk zbocza. Poczuli ostry swąd spalenizny. W dole ujrzeli biegnących ludzi i usłyszeli tępy odgłos gumowych kul. Derek odwrócił się i spojrzał na Johna. Bez przerwy ruszał szczękami, jakby sam do siebie mówił. 145 - Ja tam w każdym razie nie idę — rzekł John. — Mhm. — A ty? Zawyła karetka. Dwaj Arabowie skręcili w ulicę, jedną przecznicę niżej, i poszli w stronę tłumu. — Słyszysz? John kiwnął głową. — Widziałem raz faceta, który dostał gumową kulą w oko. Opowiadałem ci? — Tak —? rzekł John. —? Już mi opowiadałeś. — Chyba tam nie pójdę. — Lepiej nie. — Kto wie, co się jeszcze stanie. — Masz rację. Derek odwrócił się i szepnął Johnowi w zaufaniu na ucho: — Prawdę mówiąc, moja mama nie... no zresztą, sam wiesz... -— Tak. Spoglądali na siebie i żuli gumę z uczuciem ulgi, że uzgodnili swoje stanowiska. — Ona się boi. — Wiem. Moja mama też się boi. — Myśli, że coś mi się stanie. — Tak. — Tego się boi. — Tak. — Zresztą nie ona jedna. — Tak. — Co robimy? Wracali powoli tą samą drogą, którą przyszli. — Nie mam pojęcia. — Może pójdziemy do mnie na telewizję? — Dobra. Trzask. Dźwięk ten rozległ się blisko 146 i chłopcy rozpoznali go bez trudu. Przyspieszyli kroku. —? Coraz zimniej — powiedział Derek. Naciągnął kaptur na głowę. — Rzeczywiście — zgodził się John. — To nie była gumowa kula. — Oczywiście, że nie. John wrócił do domu za kwadrans szósta. Powiesił kurtkę i wszedł do kuchni. Stół był już nakryty do kolacji. Ojca ani śladu. Matka siedziała za stołem i pochylała się nad cerowaniem. Wstała, kiedy wszedł, i ostrożnie odłożyła robotę. Nie powiedziała ani słowa. Sprawdziła, czy wbiła igłę w skarpetkę, obeszła stół dokoła i stanęła przed Johnem. Podniosła prawą rękę i wymierzyła mu mocny policzek. Potem wróciła na swoje miejsce. — Zęby mi się to więcej nie powtórzyło... Powiedziała to tonem opanowanym, prawie bez złości. Znów zabrała się do cerowania. Patrzał na nią przez łzy, które stanęły mu w oczach. Podniósł rękę i dotknął policzka. — Złamałaś mi chyba szczękę — rzekł w końcu. ~4 — Nie — powiedziała. —? Nie złamałam, ale zrobię to następnym razem. No, a teraz siadaj grzecznie przy stole, zaraz dam ci kolację, skończę tylko cerować skarpetkę. — Chciałabym, żebyś się ustatkował i ożenił się — powiedziała mama. Siedzieli przy niedzielnym obiedzie, byli już na mszy, a teraz mieli w perspektywie nie kończące się niedzielne popołudnie, kiedy wszystkie bary są zamknięte i nie ma prawie żadnych innych rozrywek. 147 - Mam jeszcze czas — rzekł Brendan. Kroił właśnie mączystego ziemniaka i rozgniatał go z masłem. — No pewnie — odezwał się stary. Siedział i patrzył w talerz, nawet nie chciało mu się wziąć do ręki noża i widelca. — Masz jeszcze czas. Byłem dobrze po czterdziestce, kiedy się zdecydowałem. —? Miałeś prawie pięćdziesiąt lat — powiedziała mama. — Nie ma się co spieszyć. Co nagle to po diable. Mężczyzna niezależny... to człowiek... człowiek — mamrotał coraz niewy-raźniej. — To człowiek szczęśliwy. — Nie mam najmniejszego zamiaru się żenić, więc się uspokójcie. Co was dziś ugryzło? Spojrzał na Johna wzrokiem, który mógłby zabić. John nie podniósł oczu znad talerza. — Jesteś w odpowiednim wieku. Wielu młodych, twoich rówieśników, żeni się. — Durnie, co za durnie. John, podaj mi, proszę, butelkę porteru z półki. John wstał, wziął butelkę porteru i razem ze szklanką postawił obok nie tkniętego talerza. Ojciec wyciągnął rękę, dotknął czarnej, zimnej butelki i beknął. — O, mój Boże. Już mi lepiej. —? Znajdź sobie odpowiednią robotę i ustatkuj się. — Czego ty chcesz, kobieto, przecież ma pracę? Cały tydzień pracował poza domem! — Chodzi mi o prawdziwą pracę, z przyszłością. Z jakimś zabezpieczeniem. Żeby można było kupić ładny domek z ogródkiem. Zawsze o tym marzyłam. Chciałam zostać na wsi, ale nie miałam wyboru. Musieliśmy wrócić na te ciasne uliczki, gdzie jaśnie pan spędził dzieciństwo. — Może nie mam prawa mieszkać tam, 148 gdzie chcę? Każdy człowiek ma do tego prawo! Dawniej nie narzekałeś. Wszystko było wówczas: gołąbeczku kochaneczku i co tylko zechcesz, mój miły. — Zdawało mi się, że pójdziesz do pracy. Pójdziesz i zarobisz na dom, a nie będziesz się całe życie wypłakiwał każdemu napotkanemu durniowi, który zechce cię słuchać. —? A moje kalectwo? — Może o tym nie będziemy mówić. Rąbnął butelką o stół, aż zabrzęczały talerze. — Żadnej litości. Ani miłości. Ryknął jak ranny zwierz. Brendan nachylił się i zabrał mu butelkę. Stary tłukł pięścią w stół. Sos z talerza rozpryskiwał się na ceratę. — Litość — powiedziała z pogardą. — Któż miałby się nad tobą litować? Palcem nie kiwnąłeś przez całe życie. Siedzisz sobie niczym jaśnie pan, w jednej ręce porter, w drugiej kupony z wyścigów, i tylko opowiadasz, jaki to z ciebie bohater. Powiadasz, żeś kaleka? A co ja mam powiedzieć? Z tobą na karku od tylu lat? Jeżeli nad kimś się lituję, to nad sobą i nad własną głupotą. Przestań tak bębnić w stół. Nie zachowuj się jak dziecko, spójrz, co zrobiłeś z jedzeniem, porozrzucane po całym stole. Wstała, chwyciła talerz, który stał przed ojcem, i podeszła do zlewu. Słyszeli tylko, jak zgarnia jedzenie prosto do kubła. Stary przechylił głowę, zamknął oczy, łkanie tamowało mu oddech. Brendan rozgniótł ziemniaka z masłem na złocistą, błyszczącą papkę, wziął na widelec i włożył ojcu do ust. Masło ciekło mu po wargach i brodzie. Matka wróciła i usiadła przy stole. — Podaj mi porter — szepnął ojciec. — Nie — rzekła matka. Dosyć tego dobrego. 149 — Synu... Brendan posunął butelkę w stronę ojca. Stary zdjął kapsel i przechylił butelkę nad szklanką. Wszyscy obserwowali ciemny, wędrujący po ściankach szklanki płyn, na którym tworzył się kołnierz z piany. Dobry Boże, niech już nikt nic nie mówi, modlił się John. Ojcze miłosierny, niech nikt się nie odezwie, niech zapanuje cisza. Ale starzec z brodą nie słuchał. Może on też chciał zjeść spokojnie niedzielny obiad. — Mogłam się tego spodziewać. — Matka spojrzała z wyrzutem na Brendana. — Co w tym złego? — Chodzi o szacunek. Jeżeli nie dla mnie, to chociaż dla tego, co mówię. — Szanuję cię przecież. — Nie kochasz mnie. — Nie kocham? A co to znaczy kochać? Słowo bez znaczenia. Każdy wyciera sobie nim usta. Rozejrzyj się dokoła. O ileż lepszym słowem jest „nienawiść". Nie trzeba długo żyć na tym świecie, żeby pojąć, co to słowo znaczy. Wolimy tylko udawać, że jest inaczej, co? — Tego się nauczyłeś w Anglii? Zignorował słowa matki. Zwrócił się do Johna. — Napisz o tym wiersz, mały. Odsunął pusty talerz. . — Wychodzę. Wstał. — Znowu idziesz beze mnie? — Tak. —- Przecież... —? Jeszcze nieraz pójdziemy razem, tato. — Źle się dziś czuję. — Idziesz, John? — Ja? — No przecież mówię. — Gdzie zabierasz dziecko? 150 — Jest mi potrzebny. Nie martw się, mamo, będzie pod moją opieką. Idziesz, John? John zerwał się. — Idę. — Nie wróci późno. —? Rób jak uważasz — powiedziała matka. Brendan chwycił Johna za ramię i wypchnął go z pokoju. — Jazda — mruknął. — Dokąd idziemy? — spytał John, gdy znaleźli się na ulicy. —• Nie mogłem cię z nimi zostawić. — No tak. — Mam jeszcze samochód. Powiedziała, że pojedzie ze mną dzisiaj, jeżeli zabiorę ciebie. Zupełnie jakbym robił to na złość. Bzdura. Myślę, że ona po prostu lubi ciebie bardziej. John uśmiechnął się. — A poza tym, nie mogłem cię z nimi zostawić. — Gdzie samochód? — Pod jej domem. ?—? Mama mnie wczoraj uderzyła. — Pewnie sobie zasłużyłeś. Jest zdenerwowana. Wszyscy są zdenerwowani. Nie chce, żebyś był taki jak ja. — Nie rozumiem. — Ona mi nie ufa. — Chce, żebyś wrócił do Anglii. — Chce, żebym miał czyste ręce. A ty jej nie sprawisz zawodu, co? Będziesz miał najczyściejsze ręce na świecie. — Nie lubię cię. — Nawzajem. Brązowy Mini Morris stał przed domem Kathleen. Brendan poklepał samochód jak wiernego psa. Namacał w kieszeni kluczyki. — Stary nie jest taki zły, jak można by sądzić słuchając matki. Swoje w życiu prze- 151 żył. Musisz przyznać. — Spojrzał w okno Kathleen. — Kathleen. Okno na górze otworzyło się. — Witaj, John. — Cześć. — Już schodzę. — Nie można go potępiać. Trzeba go zrozumieć. John milczał. Bo cóż miał powiedzieć. Pojechali do miasteczka na zachodnim brzegu zatoki Swilly. Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy przejeżdżali nad zatoką, i długie, trochę niesamowite cienie kładły się na polach. Pod kamiennym mostkiem, na błotnistym brzegu, para łabędzi przeczesywała pióra twardymi dziobami, lekko przy tym wyginając szyje. Krowy skubały trawę w przydrożnym rowie i nie przejmowały się przejeżdżającymi samochodami. Brendan zatrzymał się u wylotu długiej, krętej uliczki na skraju wody. — Popatrzcie — wskazał ręką dolinę po drugiej stronie. — Tam jest Derry. John wyjrzał przez okno. — Gdzie? — Teraz nie zobaczysz, ale to tam. W nocy widać na niebie poświatę. Pojechali dalej. Na nabrzeżu siedzieli dwaj mężczyźni i palili fajki. Podnieśli ręce w powitalnym geście, gdy samochód ich mijał. Okna domów spoglądały na morze. Zapewne z przyjemnością, bo domy te stały tu od setek lat. Brendan zjechał z drogi na piaszczystą skarpę przy falochronie. Zaparkował obok autobusu, który, jak można było sądzić, nieprędko stąd odjedzie. — Chodźmy się przejść. Otworzył drzwiczki i pomógł Kathleen 152 wysiąść. John wygramojił się z tylnego siedzenia. Będę się starał być miły, postanowił. Nawet w myślach. Będę się uśmiechał. Uśmiechnął się. Kathleen zawiązała chustkę na głowie i też się uśmiechnęła. Brendan patrzał na nią z czułością, ale i trochę niepewnie. Szeroka złocista plaża znikała w oddali za piętrzącymi się skałami. Piękne stare drzewa, szare o zimowej porze, rosły na niewielkim wzniesieniu ponad plażą i dalej przechodziły w gęsty las. Tuż nad wodą kroczyło stado długonogich ptaków, zanurzały głowy i coś wydziobywały, robiły krok do przodu i znów się pochylały, jakby tańczyły. Brendan podał Kathleen ramię i chrzęszcząc po piasku poszli w stronę skał. Sądząc po śladach na piasku, przechodził tędy przed nimi jakiś mężczyzna z psem. — Kiwit... kiwit... kiwit. Mewa wzbiła się leniwie w powietrze, leciała tuż nad powierzchnią wody i machała skrzydłami jakby w zwolnionym tempie. Za skałami plaża pocięta była licznymi zakolami, cień drzew stykał się niemal z wodą. Po przeciwnej stronie zatoki widać było granatowe góry, spowite we mgle, natomiast tutaj były one brunatnozielone z żółtymi plamami budzącego się do życia kol-colistu. Cóż z tego, pytał siebie John, skoro nie umiem sprawić, żeby słowa tańczyły jak ptaki? Malarz za pomocą pędzla i farb przenosi na płótno obraz, który rozpoznajemy. A jak to opowiedzieć? Czy wystarczy mieć pióro i sznur słów? Co wtedy? Od czego zacząć? Jakie są zasady? Czy poznaje się je stopniowo? Metodą prób i błędów. Nie chcę być szoferem w pralni chemicznej ani elektrykiem. Potrzebny jest mi ktoś, z kim mógłbym porozmawiać. Pewnego dnia gło- 153 wa mi pęknie, słowa wysypią się, polecą z wiatrem i zawisną na gałęziach drzew. Moje słowa. Nasze słowa, należałoby raczej powiedzieć. Ojej, ratunku. Spojrzał na idącą przed nim parę, ramię przy ramieniu, głowa Brendana lekko pochylona ku dziewczynie. Wiatr zwiewał do tyłu wełnianą spódnicę, włosy wymykały się spod chustki. To ja ciebie znalazłem, pomyślał ze smutkiem. W tej samej chwili Kathleen odwróciła się, jak gdyby ją zawołał, a wraz z nią Brendan, i oboje stali zwróceni w kierunku miasteczka. —? Wracajmy. Twarze ich lśniły, rumiane jak jabłka. — Chodź, John. Wyciągnęła do niego drugą rękę. —? Napijemy się herbaty w hotelu. Widziałam tutaj hotel. Zaraz zajdzie słońce i zamarzniemy na śmierć. —? Nie wiem, czy wystarczy mi pieniędzy — powiedział Brendan. Włożył rękę do kieszeni i liczył w palcach monety. — Nie przejmuj się, mam pieniądze. Stawiam herbatę. — Nie ma mowy... — Ależ tak, nie bądź dziecinny. Napijesz się herbaty, John? Splotła palce z palcami Johna i wciągnęła je razem ze swoją ręką do kieszeni płaszcza. — Gorące bułeczki z roztopionym masłem i z dżemem i... i... placki ziemniaczane. — Bomba —? rzekł John. — To dopiero będzie uczta. — Dobrana z was para — powiedział ze śmiechem Brendan. Hotel znajdował się naprzeciw falochronu, po drugiej stronie ulicy. Kathleen strząsnę- 154 }a piasek z butów i weszła do przedsionka. Drzwi w głębi prowadziły do ciemnego hallu. Tram ta dram, grało gdzieś radio, pachniało pastą do podłogi. — Hotel jest chyba nieczynny. — Ciemności sprawiły, że mówiła szeptem. — Nie ma tu żywego ducha. Drzwi otworzyły się i zamknęły, z ciemności wyłoniła się dziewczyna, która przyglądała się im przez chwilę. — Czym mogę służyć? — Chcemy się napić herbaty. Chociaż dziewczyna zadała pytanie całkiem głośno, Brendan wciąż mówił szeptem. — Poproś — skarciła go lekko Kathleen. — Bardzo panią prosimy. Dziewczyna coś prawdopodobnie piekła, bo fartuszek w niebieską kratkę, którym była przewiązana w pasie, był oproszony mąką. Skubała palcami róg fartuszka. — W barze pali się kominek. Przyniosę tam państwu herbatę. Ale tylko jeden imbryczek. O tej porze roku nie podajemy herbaty. — Dziękujemy. To nam w zupełności wystarczy. Dziewczyna wskazała drzwi po prawej stronie hallu i znów zniknęła w korytarzu. W barze płonął kominek, trzaskały wysoko ułożone polana. Dwaj mężczyźni stali nad pustymi kuflami. Nawet się nie obejrzeli, gdy weszło troje obcych ludzi. Ściszonymi głosami dyskutowali z takim przejęciem o gonitwach, jak gdyby ich los zależał od każdego słowa. — Cudowny kominek. — Kathleen usiadła tuż obok i trzymała rękę nad żarem. — Lubię, kiedy w kominku pali się drzewem. W domu zawsze kładliśmy polana. Psyk, 155 trzask, i jak nie huknie. — Roześmiała się sama do siebie. — Zwariowana z ciebie dziewczyna —I rzekł Brendan i usiadł obok niej. -— Jestem pewien, że nie dostaniemy bułeczek ani placków — powiedział John. Podszedł do baru, żeby usłyszeć, o czym rozmawiają dwaj mężczyźni. Nie mógł się zorientować, o czym mówią. Naraz za barem pojawił się mężczyzna. Zabrał się do ] przecierania ścierką wszystkiego dokoła, jak to zwykle czynią barmani, kiedy nie napełniają szklaneczek. Ręka jego wędrowała tam i z powrotem, krążyła po blacie, głowę pochylił ku dwóm mężczyznom, ale widać było, że ich rozmowa niezbyt go interesuje. Patrząc na Kathleen i Brendana, gdy tak siedzieli przy kominku, można by sądzić, że znają jsię od lat. Dziewczyna, którą spotkali w hallu, weszła tyłem przez drzwi, z tacą w ręku. Postawiła ją na stoliku przy kominku. — Proszę. Herbata też dobra na rozgrzewkę. Stała i przyglądała się Kathleen, która nachyliła się i wzięła metalowy imbryczek. — Jesteście z Derry? — Tak. — Moja siostra cioteczna pracuje tam w szpitalu. -Naprawdę jest tak okropnie? — Można się przyzwyczaić. Słodziszl Brendan? — Dwie kostki. — No właśnie. Ona mówi to samo. Ja bym się chyba nie przyzwyczaiła. Czasem aż tutaj słychać wybuchy. Na samą myśl o tym zrobiła wystraszoną minę. — No, bo woda — wyjaśnił Brendan — i dolina. Spojrzała na niego nic nie rozumiejąc. 156 Kathleen nalała Johnowi herbaty. — John. — Dziękuję. Podszedł i usiadł przy stoliku. — Zastanawiam się, czy nie pojechać do Dublina. Bez przerwy wycierała palce o fartuszek. Najwyraźniej było to nerwowe. Palce miała całkiem czyste. Brendan zmarszczył brwi i nie podniósł oczu znad filiżanki. Kathleen uśmiechnęła się do dziewczyny. — Fajne miasto. — Mam tam siostrę. Ona pracuje u Dun-ne'a. Byliście tam kiedyś? — To znana firma. — No pewnie. Wypoleruje sobie palec do samej kości, pomyślał John. — Siostra chce, żebym przyjechała. — Wcale się nie dziwię. — W Dublinie chyba jest wesoło. — A nie boi się pani samotności? — Przecież będę z siostrą. — No tak. — A może młody człowiek ma ochotę na herbatniki? — Chcesz herbatnika, John? — spytała Kathleen i mrugnęła. — Tak, poproszę. — Pójdę poszukam, może się coś znajdzie. Wolnym krokiem przeszła przez salę, jakby się jej nigdzie nie spieszyło. Nie spojrzała na mężczyzn przy barze ani na barmana, który już nic nie wycierał, tylko nalewał piwo do kufli. — Jaka ona zabawna — szepnęła Kathleen. — Cicho, nic nie mów. Brendan wybuchnął śmiechem. — Z czego się śmiejesz? — Z ciebie. 14 — 157 — Ze mnie? Dlaczego? Co cię tak rozśmieszyło? Wyciągnął rękę i dotknął jej kolana. — Bo ty jesteś zabawna. — No wiesz! — Nie bardzo wiedziała, jak zareagować. — Dziwne — rzekł John. — Bardzo dziwne. — Co takiego? — spytał Brendan. — No to, że ona chce jechać do Dublina, skoro tu mieszka. Brendan roześmiał się. — Dziecinne gadanie. John wzruszył ramionami. — Mam nadzieję, że to będą herbatniki w czekoladzie. — Wątpię. Brendan miał rację. Herbatniki były miękkie, raczej dietetyczne i kruszyły się; albo były stare, albo nadgryzły je myszy. — Dziękuję — powiedział dziewczynie, kiedy podała mu talerzyk. — Drobiazg. Kiedy dziewczyna odeszła, skruszył w palcach dwa herbatniki i wrzucił do ognia. Wrócili do miasta przed siódmą. Brendan zatrzymał samochód pod domem Kathleen i siedział w milczeniu, trzymając ręce na kierownicy. — Było wspaniale, Brendan. Dziękuję — powiedziała serdecznie Kathleen. — Może wstąpicie na chwilkę. Tylko na chwilkę, bo mam zeszyty do poprawiania. Napilibyśmy się herbaty. — Dziękuję, ale muszę odstawić Johna do domu. Kathleen wysunęła popielniczkę i zdusiła ty niej papierosa. — No trudno. 158 Wyciągnęła rękę, żeby otworzyć drzwiczki- —? Znowu mnie nie będzie przez cały tydzień. Wielka kropla deszczu uderzyła o szybę. — Pada —? powiedział John. — Powinienem wrócić w piątek. — Tak. Nie spadła już ani jedna kropla deszczu. Dwa łaziki z rykiem przejechały u wylotu ulicy. —? Wpadnę, żeby się dowiedzieć, co słychać. — Wpadnij — powiedziała Kathleen. Otworzyła drzwiczki. Lodowaty wiatr wdarł się do środka. Kathleen czym prędzej wyskoczyła i trzasnęła drzwiczkami. Zastukała w szybę. —? Do widzenia. — Kathleen... — Pa, John. — Do zobaczenia. Wbiegła po schodkach. Brendan czekał, aż Kathleen otworzy kluczem drzwi frontowe i odwróci się, żeby im pomachać na pożegnanie. Wysokie okna katedry, którą mijali, były słabo oświetlone. Brendan podjechał do krawężnika i zatrzymał samochód. — Idź do domu. Muszę odprowadzić samochód. Powiedz mamie, że nie wrócę późno. Kolacji nie będę jadł. Jutro wyjeżdżam o wpół do dziewiątej rano. Pamiętaj, powtórz to matce. — Może mógłbym pójść z tobą? — Nie. Wysiadaj. — Mogę spać w twoim łóżku, jak wyjedziesz? — Spytaj się mamy. — Na pewno się nie zgodzi. — To ja się też nie zgadzam. — Przecież to moje łóżko. 159 Brendan nachylił się i otworzył drzwiczki. —? No już, wysiadaj i leć do domu. Nie mam czasu na dyskusje. John popchnął fotel do przodu i wygramolił się z auta. — Dobrze było, co? — spytał Brendan. — Wspaniale. — Dzięki za towarzystwo. John trzasnął drzwiczkami i ruszył do domu. - Miły chłopak z tego Brendana. — Owszem. Spotkali się tam gdzie zawsze i patrzyli na dachy domów otoczonych murami miasta. — A co powie Fred? — spytał zuchwale. Wypuszczała powoli dym, zapatrzona w dolinę. —? Nie rozumiem, o co ci chodzi? — spytała w końcu. Zaczerwienił się. — No wiesz. Gdyby wiedział, że się spotykasz z Brendanem. Nie miałby ci za złe? — Ale z ciebie głuptas. Długo milczała. Stał obok niej, ręce wetknął do kieszeni i też patrzał na szare mury. Z boiska na dole dochodziły okrzyki chłopcór/, którzy grali w piłkę. Dopiero po dłuższej chwili Kathleen powtórzyła: — Ale z ciebie głuptas. Rzuciła na ziemię niedopałek i przydeptała go. — Przecież to nic złego... Fred by mnie zrozumiał. Nic złego. Czułam się bardzo samotna, John, a teraz, przede wszystkim dzięki tobie, no i dzięki Brendanowi, nie czuję się taka samotna. — Położyła mu rę- 160 kę na ramieniu. — Mam dwóch przyjaciół, rozumiesz? — Tak. — Piękna dzisiaj pogoda. — Tak. — Masz czas, żeby pójść popatrzeć na statki? — Właściwie... — Chociaż na chwilkę. Nigdy nie chodzę na nabrzeże, a tak lubię statki. Włożyła do ust następnego papierosa, ale go nie zapaliła, i ruszyła energicznym krokiem w dół zbocza. U stóp wzgórza tlił się jeszcze jakiś budynek, kilku robotników sprzątało gruz. Przy przejściu kontrolowanym przez wojsko stał ogonek, Kathleen i John posuwali się krok za krokiem wśród kobiet z koszami i wózkami. Otwarte torby. Szurgot nóg. Kathleen zapaliła papierosa i czekała. Ręce obmacujące od góry do dołu. —? Dziękuję, złotko. Obce twarze, choć ręce blisko ciała. — Następny. Otwarte torby. Wzajemna nienawiść. —? Może masz w wózku bombę, mała? Nie czas na żarty. Broń w pogotowiu. Otwarte torby. Nigdy nie ufaj Irlandczykowi. Szurgot nóg i ciężkie torby przerzucane z ramienia na ramię. Okna sklepów zabite deskami, ratusz zastawiony rusztowaniami. Mur szarych kamieni, a na górze działa skierowane na rzekę. Milczą od lat. Na nabrzeżu pracował dźwig. Kathleen i John przyglądali się, jak delikatnym wahadłowym ruchem przenosi ładunek ze statku na brzeg. Obok stali dwaj mężczyźni i też się przyglądali. Długie drewniane bale leżały ułożone w sagi. Zwoje sznurów, łańcuchy i budynki pokrywał biały mączny 161 pył. Samochody jechały powoli po bruku. Trzej mężczyźni na pokładzie statku mówili ściszonymi głosami i bacznie obserwowali pracę dźwigu. Kot, który siedział przy nich, puszył futerko, broniąc się przed dokuczliwym wiatrem. — Zobacz — powiedział John. — Kot. Prawdziwy kot. Kto by pomyślał? — Morski kot. Przecież koty pływają na statkach. —? Ale one nie lubią wody. — Toteż na pewno trzymają się od niej z daleka. —? No, a w czasie sztormu? Jeżeli kot dostanie choroby morskiej? Kathleen wybuchnęła śmiechem. — Biedny kot. Stanęli na samym skraju nabrzeża. Woda chlupotała między brzegiem a statkiem, pudełko po papierosach podskakiwało. Kot wstał, przeciągnął wszystkie cztery łapy, po czym leniwym krokiem, jakby był panem statku, skierował się ku drzwiom. Mężczyźni na chwilę oderwali wzrok od dźwigu i spojrzeli na Kathleen. Mewy kołowały i piszczały. Flagi tańczyły na wietrze. Jeden z mężczyzn krzyknął do Kathleen w obcym języku. Uśmiechnęła się i pomachała mu ręką. Miał bardzo białe zęby i John pomyślał, że są tak białe, jak filiżanki z porcelany. Raptem z otworu w kadłubie statku wypłynęła spieniona woda. — Ktoś spuścił wodę — powiedział John. — Albo się myje — zaproponowała Kathleen. — Albo się kąpie. — Może myje zęby. John natychmiast wyobraził sobie szereg marynarzy, którzy myją białe jak porcelana zęby i zgodnie plują miętową pianą do wielkiej dziury. 162 — Na pewno myją zęby — stwierdził. Szli dalej nabrzeżem, nogi stawiali ostrożnie między sznurami i łańcuchami i przyglądali się, jak kolor wody zmienia się w promieniach zachodzącego słońca. Statek, który tu zawinął, stał samotnie i trudno się było oprzeć wrażeniu przygnębiającej pustki. — Do domu, James — powiedział naraz. — Kto to jest James? — Nie wiem. To takie powiedzonko ojca. Do domu, James, i nie żałuj koni. Czasem mi się przypomina. Dobrze brzmi. Skręcili w wąską uliczkę i zostawili za sobą nabrzeże. Z daleka, po rzece, niosło się ciche buczenie elektrowni, jak zwykle o szóstej. — Mama mnie zabije. Puścił się pędem nie zważając na Kathleen. Zaraz jednak przypomniał sobie, że nie jest sam, i odwrócił się. — Muszę lecieć. — Żegnaj, ptaszku. Światła latarni skrzyły się jak diamenty w wieczornej poświacie. Matka nie zrobiła mu awantury. Kiedy wrócił, siedziała przy stole i czytała gazetę. W pokoju ojca cicho grało radio. Matka podniosła głowę i tylko spojrzała na Johna, który miał już na końcu języka długą litanię przeprosin i wykrętów. — Dni są coraz dłuższe — powiedziała matka i w dalszym ciągu oglądała ślubne zdjęcia uśmiechniętych dziewczyn, które nawet nie przypuszczały, co je czeka. — Dostaniesz zaraz kolację. Idź umyj ręce. Stanął przy zlewie i trzymał ręce pod strumieniem wody. Obserwował rozpryskujące się krople. 163 Idzie kot, Czarny zielonooki Po mokrym pokładzie. Serce mu bije Słabiutką nadzieją, Że jednak nie wpadnie do wody. Roześmiał się na głos. — Z czego się śmiejesz? — spytała matka. — Z niczego. Ręce zaczerwieniły się od lodowatej wody- Wytarł je starannie ręcznikiem. — Powiedz, niech i ja się pośmieję. — Taka śmieszna myśl przyszła mi do głowy. Usiadł przy stole. Matka odłożyła gazetę i podeszła do piecyka, żeby wyjąć talerze. — Tata nie będzie jadł? — Źle się czuje. — Aż tak? — Ledwo się trzyma na nogach, ale się nie chce położyć. Smażona kaszanka i pomidory. Frytki. — O, frytki. Matka nachyliła się nad stołem i nalała Johnowi herbaty. — Widziałaś kiedyś kota na statku? — Jedz, bo wystygnie, i nie zadawaj głupich pytań. Dwa dni później zastrzelono następnych dwóch żołnierzy. John i Derek wychodzili właśnie ze szkoły, kiedy minął ich patrol. Trzej żołnierze szli przodem, a czwarty szedł tyłem i rozglądał się na boki, ściskając kurczowo karabin. Chłopcy nie zwrócili na nich uwagi. John szedł w dół ulicą i przede wszystkim wypatrywał Kathleen. Na próżno. 164 — Co robimy? — spytał Derek. — Nie wiem. — Zagramy w piłkę? — Jak chcesz. — Nie poznaję cię ostatnio. Co się z tobą dzieje? — Nic. Możemy zagrać w piłkę. — Masz ochotę? — Tak. Dwa strzały huknęły w pobliżu. Odbiły się echem na ulicy, a potem zapadła cisza. Kilka ptaków poderwało się i krążyło, zanim wróciły na miejsce. Derek był chyba pierwszą osobą w mieście, która przerwała tę ciszę. — Ojej. — To ta amerykańska broń — powiedział John. — Tak. Stali w miejscu, niepewni co począć. Ulica była przeraźliwie pusta. Za rogiem ktoś wykrzykiwał rozkazy, a potem wybuchła strzelanina. — Jak myślisz, co tu się dzieje? John potrząsnął głową. — Pójdziemy zobaczyć? — Nie. — Nie. Jakaś postać ukazała się na rogu ulicy. Była to Kathleen. Biegła w kierunku chłopców. Dwa łaziki przejechały pędem przez skrzyżowanie. John szedł powoli do Kathleen. — Nie idź tam. — Była blada. Zacisnęła palce mocno na jego ramieniu. — Nie idź tam. —? Co się stało? —? Zastrzelili dwóch żołnierzy... właśnie tam... nie idź... proszę. — Nie pójdę. 165 - Nie idź. — Nic więcej nie zdołała po wiedzieć. Łzy płynęły jej po policzkach. — Pobiegnę i zerknę tylko — rzekł Derek. — Zostań — powiedziała. Derek nie posłuchał. John objął Kathleen ramieniem. — Uspokój się. Ja tam nie pójdę. Otarła łzy ręką. — Szłam tamtędy. Byłam dosłownie obok. Po prostu szłam... po prostu... — Zapal papierosa. — Już miałam skręcić, kiedy jeden z nich upadł. Pomyślałam, mój Boże, przecież jeżeli zza rogu wyskoczy samochód, to go przejedzie. Co za głupia myśl. — Dlaczego? Przecież mogło się tak stać. — Ale to by nic nie zmieniło. Dostał w sam środek głowy. Tarła mocno twarz ręką. Minął ich jeszcze jeden łazik. Derek stał na rogu i nawet nie drgnął. Sygnał karetki był coraz bliższy. — Nigdy nie widziałam... — Chodź do mnie, do domu, zrobię ci herbaty. Mama będzie zła, ale nic innego nie mógł powiedzieć. Potrząsnęła głową. — Nigdy... nie... Pójdę do siebie. Ale mi przyrzeknij, że nigdzie nie będziesz chodził. Pójdziesz prosto do domu. — Odprowadzę cię. — Nie. Idź do domu. Nie wiadomo, co się jeszcze może zdarzyć... Dotknęła ręką twarzy, jakby chciała się upewnić, że jest prawdziwa, żywa. — Chodź. No, chodź, John. Przeszli na drugą stronę ulicy i wolno zbliżali się do rogu. Derek zastygł w bezruchu. Ani jedna firanka nie drgnęła. Nikt 166 nawet nie westchnął. Właściciel sklepiku tytoniowego zamykał drzwi, gdy go mijali. Skinął im tylko głową, ale nie powiedział ani słowa. — No, biegnij do domu, John. Prędko. Może się jutro spotkamy. Biegł do samego domu. Ojciec, gdy tylko usłyszał kroki Johna w hallu, zastukał w podłogę. John rzucił teczkę i poszedł na górę. — O co ci chodzi? — Gdzie moja herbata? Wsparty na poduszkach, wyglądał jak stary złośliwy demon w szarej piżamie, na którą włożył jeszcze sweter. Szarobure oczy były tego samego koloru co piżama. — Poczekaj. Daj mi chociaż zdjąć kurtkę. — Zaschło mi w gardle. — No już dobrze, zaraz. — A potem mógłbyś skoczyć i przynieść mi dwie butelki porteru, nim matka wróci. — W mieście strzelanina. — Aha. — Opadł głębiej na poduszki. — Zdawało mi się, że coś słyszałem. — Dwaj żołnierze. — Zabici? — Nie wiem. W każdym razie dostali. Chyba nie żyją. Z daleka słychać było karetki pogotowia. Stary uśmiechnął się. — Taka wiadomość stawia człowieka na nogi. No idź, zrób tę herbatę. Zaraz zejdę. John rozniecił ogień i dosypał węgla, cały czas nasłuchując, co się dzieje na górze. Nastawił imbryk i starał się sobie wyobrazić, jak wygląda człowiek z przedziurawioną głową. Ktoś głośno zastukał do drzwi. John podszedł je otworzyć. Na progu stał Derek, — Kazała mi iść do domu — powiedział John. —? Więc poszedłem. Nie gniewaj się. — Ja też idę do domu. 167 — Może wejdziesz na chwilę? Derek potrząsnął głową. Stali i spoglądali na siebie. — Co widziałeś? — Przykryli ich czerwonymi kocami. — To znaczy, że... — Lepiej już sobie pójdę. Muszą umyć ulicę. Wiedziałeś? — O tych czerwonych kocach? — Tak. Zawsze ich przykrywają czerwonymi kocami. Pójdę już. — Cześć. — Cześć. — Kto przyszedł? — zawołał ojciec ze schodów. Derek popędził w dół ulicą. John zamknął drzwi i wrócił do kuchni. — Dlaczego nie odpowiadasz? Kto to był? Ojciec stał na schodach. — Derek. — A kto to taki? — Mój kolega. John usłyszał, że matka wchodzi do domu. — Jesteś, John? Zamknęła drzwi i szła korytarzem. — Jestem. Weszła do kuchni. — Chwała Bogu. Zobaczyła starego. — Widzę, że wstałeś. — Słyszałaś, co się stało? — Pewnie się wybierasz, żeby to uczcić. — Warto by było. John postawił imbryczek na stole. — Herbata gotowa. — Dziękuję, synu. Ojciec zszedł już na dół, ale trzymał się jeszcze poręczy. Nieco teatralnym ruchem przechylił głowę i zaśpiewał: A naród nasz znowu... 168 — Jeżeli chcesz się napić herbaty, siadaj i nie rób tyle hałasu. A naród nasz znowu... — Słyszysz, co mówię? — Dwaj wrogowie zabici. — Dwaj chłopcy. — Co ty wygadujesz, jacy chłopcy? — Bo to chłopcy, dzieci prawie. Młodsi od Brendana. — Wrogowie. Jak śmiesz opłakiwać śmierć wroga. To zdrada. —? Dobrze wiesz, że nie masz prawa pomawiać mnie o zdradę. Siadaj i napij się herbaty, może ci się w głowie rozjaśni, jeżeli to w ogóle możliwe. — Roześmiała się i podeszła do krzesła, na którym siedział ojciec — Jeżeli jeszcze cokolwiek kołacze się w twojej głowie. Usiadła, a John przysunął jej filiżankę herbaty. Położyła ręce na stole i spojrzała na nie. Otwierała i zamykała dłonie. Sztywne palce z trudem się zginały. Przyglądała się palcom opuchniętym w kostkach, szorstkiej skórze, białym plamkom na chropawych paznokciach. Stary znów zaśpiewał. A naród nasz znowu... Starczy, zniszczony głos. Matka podniosła oczy i spojrzała na ojca. — Należałoby strzelać do takich starych drani jak ty, za te gadki i śpiewy o sławie i bohaterach. — Wolność... — A cóż to takiego wolność? — Nie pleć głupstw, kobieto. Dobrze wiesz, co znaczy wolność. A o co ja walczyłem? Czy nie przypłaciłem tego swoim zdrowiem? A Pearse, Panie świeć nad jego duszą, wiesz, co powiedział o wolności? — Jedno jest pewne, że ty i tak nie pa- 15 - 169 miętasz. Uważasz, że oni tam na Południu mają więcej wolności niż my? — Mylisz się... — Może mi powiesz, że wszyscy mają tam pracę? I mieszkanie? Że wszystkie dzieci mają buty? I że są kobiety, które utrzymują dom szorując podłogi, gdy tymczasem durni, bezużyteczni starcy siedzą przy piwie i tylko gadają o wolności? — Pod koniec matka już prawie krzyczała. Ojciec długo i w milczeniu patrzał na matkę. Potem ruszył do drzwi, jak człowiek złamany bólem. Bólem, który mu zadała. Bólem, jaki czują zapomniani bohaterowie. Był już przy drzwiach, kiedy powiedział: — Jesteś wstrętna. Wstrętna. — A dali ci chociaż rentę? — Ja mówię o wolności. A ty o butach i o rencie. — Nie chcę już więcej słuchać tych bredni, wynoś się z domu, zanim... — i rozszlochała się. To już druga osoba, która dzisiaj płacze, pomyślał John. Kto jeszcze? Ojciec poczłapał do korytarza i zdjął szalik z wieszaka. — Zanim co? — drwił. — Opuszczę ten dom, kiedy sam zechcę, i nikt mi tu nie będzie rozkazywał. Matka otarła twarz ręką. — Tdź już wreszcie — powiedziała tylko. Usłyszeli, jak drzwi wejściowe otwierają się, zamykają, a potem już człapanie po ścieżce. Matka wzięła w obie ręce filiżankę. — Przebacz mi, Panie Boże — modliła się. —? Przebacz mi moje myśli. — Napij się herbaty, mamo. Bał się łez. Nie wzruszały go łzy dzieci, które płakały ze złości czy bólu, ani chlipanie ojca roztkliwiającego się nad sobą, ale łzy dorosłych, takich jak matka i Kathleen; 170 zdawało mu się wtedy, że cały świat się wali. — Pójdę odrobić lekcje. — Dobrze, synku. Idź. Wziął teczkę i zostawił matkę przy stole nad trzema nie tkniętymi filiżankami herbaty. Po jakimś czasie matka zawołała go i w milczeniu zjedli kolację. Powieki miała czerwone i spuchnięte. Naraz gdzieś w mieście usłyszeli wybuch bomby. Zadzwoniły talerze, drgnęła wisząca nad stołem żarówka. Matka nie zareagowała. Zacisnęła usta i zerknęła na Johna. Tylko tyle. — Przynieś tu książki. W twoim pokoju jest za zimno — powiedziała, kiedy John skończył jeść. Nie mógł się skoncentrować, widząc co się dzieje z matką. Zwykle krzątała się po kuchni albo przysiadała na brzegu krzesła, pochylona nad cerowaniem, i tylko od czasu do czasu sięgała po nożyczki albo nici na stole. Teraz siedziała ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń, znużone ręce spoczywały na kolanach. John długo usiłował się skupić, aż wreszcie zrezygnowany odłożył pióro. — To nie Brendan, mamo. O tym myślisz, prawda? . „ — Co ty wiesz, skąd możesz wiedzieć, o czym ja myślę? Weź się lepiej do nauki. Otworzył zeszyt i na środkowych stronicach napisał wiersz o kocie. Długo wpatrywał się w słowa, ale mizerna twarz siedzącej naprzeciw matki nie dawała mu spokoju. Ważny jest przedmiot wiersza. Tak powiedziała Kathleen. Wiersz powinien być czymś więcej niż obrazem. Czy słowa mogą być przedmiotem? Przedmiot to przecież cos namacalnego jak długopis, który ściska w ręce. Pomyślał o kocie, który nie mrug- 171 nąwszy nawet okiem przeciągał się na pokładzie i wbijał w niego pazury, a tłuste, lśniące boki świadczyły, że żyło mu się dobrze i bezpiecznie. Matka westchnęła. Przekreślił wiersz dwoma ukośnymi liniami, które krzyżowały się jak na banderze. Był kot i nie ma kota. Musi pamiętać, żeby wyrwać tę kartkę przed pójściem do szkoły. Zamknął zeszyt i sięgnął po teczkę. Pozbierał ze stołu książki i starannie je zapakował. Zapiął strzępiące się paski. — Odrobiłeś już lekcje, synku? Drgnął na dźwięk głosu matki. Był zaskoczony, że matka przemówiła. — Tak. — Ojciec gdzieś przepadł. — Tak. — Pewnie znalazł kompana do picia. — Tak. — Bo inaczej byłby już w domu. — Tak. — Zostaw buty, to je wyczyszczę. Zdjął buty i postawił na krześle. Czuł pod stopami zimne linoleum. — Dobranoc, mamo. — Dobranoc. Nie ruszyła się z krzesła. Wsunął się do łóżka w skarpetkach. Matka nie byłaby zadowolona, gdyby o tym wiedziała, ale ilekroć kładł się do łóżka . i miał zimne nogi, nie był w stanie rozgrzać ich aż do rana. Nie sądzone było mu jednak spać do samego rana, bo około drugiej w nocy wojsko weszło z dwóch stron na ulicę i zaczęło rewidować dom po domu. Z początku, jeszcze przez sen, czuł, że dzieje się coś niedobrego, śniło mu się, że ktoś krzyczy, dobija się, słyszał kroki biegnących ludzi. Dopiero brzęk tłukącej się szyby sprawił, że otworzył oczy. Wstał z połówki 172 i wszedł na łóżko Brendana, żeby wyjrzeć przez okienko. Chyba połowa mieszkańców ulicy stała przed domami i w milczeniu patrzała, jak na ich oczach żołnierze systematycznie niszczą wszystko. Przesunął się na klęczkach, żeby zobaczyć, do którego domu już doszli. Uderzył kolanem o jakiś twardy przedmiot pod kocem. Błądząc ręką po omacku natknął się na coś jeszcze zimniejszego niż jego nogi. Zszedł z łóżka i odrzucił koc. Na zmiętym prześcieradle leżał pistolet. Rozejrzał się bezradnie. Nie znał się wprawdzie na pistoletach, ale nie miał wątpliwości. Nie była to zabawka. Ten czarny, zimny przedmiot niewiele miał wspólnego z plastikową zabawką, która robi pif-paf. Teraz dobijali się do drzwi pani OToole. Tam długo nie zabawią. Starsza pani i jej kury nie stanowią wielkiego zagrożenia. Miał nadzieję, że kury bardzo się nie wystraszą, bo gotowe przestać się nieść, a staruszka utrzymuje się ze sprzedaży jaj. Pistolet wciąż leżał na łóżku. John słyszał, jak matka chodzi po swoim pokoju. Ubiera się. Nie chce być wyrzucona na ulicę w nocnej koszuli. Serce tłukło mu się w piersi i podchodziło do gardła. Patrzył, jak jego własna ręka wysuwa się, palce na chwilę zawisły w powietrzu, nim znów dotknęły pistoletu. Jaki zimny. Cóż za głupota, żeby go zostawić w takim miejscu. Słyszał, jak żołnierze biegną po schodach u pani ?'??-ole i z trzaskiem otwierają szafy w jej pokoju. Wziął pistolet do ręki. Aż dziw, że taki ciężki. A może jest naładowany. O, mój Boże. Ojciec chrapał. Na pewno sporo wypił. Rozejrzał się po pokoju. O, Boże. Matka co noc kręciła włosy na wałkach. Ciekawe, czy je zdejmie, czy też zakryje granatową wełnianą chustą. O Boże, co robić? Obok łóżka leżała teczka. 173 — John. — Tak, mamo — wyszeptał. — Nie śpisz? Ruszył się dopiero, kiedy usłyszał brzęk tłuczonego szkła. — Już schodzę. — Nie mogę dobudzić ojca. Odpiął teczkę i wepchnął pistolet między książki. Meisse agus Pangur Ban i trójkąt równoboczny. Wepchnął pistolet głęboko na sam spód. Na wierzchu położył gramatykę angielską. Jeżeli tylko się spojrzy, nic nie widać. Zapiął znów teczkę i zarzucił ją na ramię. — Co z tobą, John, ogłuchłeś? Przypomniał sobie o łóżku. — Już idę. Naciągnął na łóżko koc, narzutę, i wygładził. Nawet nieźle mu to wyszło. Otworzył drzwi. Matka już czekała. Z sąsiedniego podwórka dobiegało rozpaczliwe gdakanie. — Biedne kurczaki. — Spi jak zabity — powiedziała matka. — Muszę go zostawić. Teraz na nich przyszła kolej. Dom aż się trząsł od łomotania w drzwi. — Zaraz! — krzyknęła ostro matka. Zbiegła po schodach. Na głowie miała granatową chustę. Otworzyła drzwi. John stał tuż za nią, w ręku trzymał mocno teczkę. Czterech żołnierzy wcisnęło się do korytarza. — Wychodzić. Wszyscy wychodzą. — Włóż kurtkę, John. — Prędzej. — Mój mąż... — Co z tym mężem? Ha? Pewnie w mamrze? — Nie. On... 174 — No, jazda, zabierać się z tym dzieciakiem. — Jest chory... w łóżku... Żołnierz wypchnął za drzwi matkę, a potem Johna. Kiedy znaleźli się na ulicy, John poczuł, że go mdli. Dołączyli do milczącego tłumu. Stara pani ?'????? cicho płakała. Matka podeszła i stanęła obok niej. Twarze ludzi były zmęczone i gniewne. Z domu pani ?'????? wyszedł żołnierz, w ręku niósł dwa jajka. Pokazał je koledze. — Dwa ręczne granaty na śniadanie. — Roześmiał się i schował je ostrożnie do kieszonki na piersi. — Dranie — wrzeszczała jakaś kobieta w głębi ulicy. — Zamknij się, złotko — powiedział spokojnie jeden z żołnierzy. — Bo was tu wszystkich wystrzelamy. W drzwiach stanął żołnierz i zawołał matkę Johna. — Pani tu przyjdzie. — Ja? — Tak. Co jest staremu? — Mówiłam. Jest chory. — Pijany raczej. — Może i pijany, ale to choroba. Choruje od lat. — Musimy go ruszyć. — Róbcie co chcecie — powiedziała poirytowana. — Chyba nie umrze, co? — To już wasza sprawa. Matka wróciła do pani ?'?????. Siwe cieniutkie warkoczyki opadały staruszce na ramiona. Chociaż była okryta kocem, trzęsła się z zimna i nie bardzo wiedziała, co się dzieje. — Przecież nie zrobiłam nic złego — powiedziała do matki Johna. — Nigdy... — Oczywiście — powiedziała ironicznie 175 matka — wszyscy jesteśmy niewinni jak dzieci. Żołnierz, który zabrał jajka, podszedł do nich. — Możesz już iść, babciu. Nic już od ciebie nie chcemy. — Mogę z nią pójść, żeby jej pomóc? Z pewnością narobiliście strasznego bałaganu. A to przecież stara kobieta. Uważnie przyjrzał się matce. — No, dobra. Tylko bez żadnych kawałów, bo to się źle skończy. — Powiedział to jakoś po ludzku. — Dla was i dla mnie też. —? Bez żadnych kawałów — powtórzyła z pogardą matka. Wzięła staruszkę pod rękę i obie weszły do domu. Gdyby pchnąć tego faceta mocno w pierś, myślał John, miałby jajecznicę w kieszeni. Śmiechu byłoby... a może i nie. Zmarzły mu nogi. Przycisnął mocniej do siebie teczkę i wykonał mały taniec dla rozgrzewki. Zastanawiał się, co zrobią z ojcem. Z pewnością zrzucą go na podłogę. Na samą myśl o tym uśmiechnął się. Minęło chyba pół godziny, zanim pozwolono im wrócić do domu. Szafki były pozrywane ze ścian, z szuflad powyrzucano wszystko na podłogę. Spod kuchni wygarnięto wszystek popiół. Nawet kubeł na podwórzu leżał przewrócony i śmieci z całego tygodnia wirowały w powietrzu, umykając na wszystkie strony. Przekopali węgiel, zostawiając czarne ślady na podłodze w kuchni. Dwie pelargonie, które mama hodowała w doniczkach na oknie w pokoju stołowym, leżały na podłodze wśród grudek rozsypanej ziem;. Mama podniosła kwiaty i stała, 176 trzymając je w ręku. Główka jednej pelargonii była złamana. — Idź do łóżka — powiedziała do Johna. — Rano posprzątam. — Mógłbym ci pomóc. Ściskał wciąż teczkę pod pachą. — Nie, synku. Jutro będziesz nieprzytomny w szkole. Dam sobie radę. Moje biedne roślinki. Nachyliła się, żeby zebrać ziemię z podłogi i wcisnąć ją z powrotem do doniczek. — Biedne roślinki. —- Zimno mi — powiedział John. — Ale z ciebie głuptas, żeby nie włożyć nawet butów. No idź, rozgrzejesz się vf łóżku. Po drodze zajrzyj do ojca. — Mógłbym przecież pomóc. — Rób, co ci każę. — Głos miała śmiertelnie znużony. Palcami wciskała suchą ziemię, na nowo osadzała korzenie, urwała złamaną główkę. Znów cicho płakała. John zastosował się do poleceń matki. Ojciec siedział w fotelu na środku pokoju. Dokoła leżały porozrzucane prześcieradła i koce. Miał na sobie koszulę i spodnie. Prawdopodobnie po powrocie do domu położył się w ubraniu do łóżka- Patrzał na Johna, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. Wciąż był bardzo pijany. — Powiedziałem im wyraźnie, wynoście się przeklęte brytyjskie dranie. Gazety i brudne ubrania leżały na jednej stercie razem z kocami. Na podłodze obok kominka zauważył kupkę sadzy. Drzwi bie-liźniarki były otwarte na oścież. Naraz ojciec jak gdyby otrzeźwiał. — To ty, John? — Tak. — Gdzie mama? — Na dole, 177 — Powiedz jej, żeby przyszła mi pościelić łóżko. — Ja ci pościelę. — Nie. Ona. — Mama nie ma czasu. Narobili okropnego bałaganu. — Powiedziałem im... — Wiem, mówiłeś już. Prześcieradła były szare, cuchnące. Rozłożył je na łóżku, a potem dopiero koce. Przetrzepał poduszkę, wyleciały z niej dwa piórka i spadły na podłogę. Stary kasłał i coś do siebie mamrotał. — Powiedziałem im... — No, chodź. Połóż się. — Musisz mi pomóc. Zesztywniałem z zimna. Brzydził się starego. Bał się zawsze, że palce mu ugrzęzną w miękkiej, zwiotczałej skórze. — Przedmiot — rzekł dla dodania sobie otuchy i wziął ojca pod łokieć. — Co takiego? — Nic. —? Przeklęci zbrodniarze brytyjscy, wynoście się z tego kraju, tak, powiedziałem im, co myślę. — Masz szczęście, że cię nie zabrali. Dźwignął ojca i pomógł mu stanąć na nogi. — Powiedziałem im, co myślę. Wcale się nie bałem, że mogą mnie zastrzelić. Ja też nie, ale byłby to okropny widok. Wolnym krokiem dotarli do łóżka, na które John pchnął ojca. — No już. —? Zimno mi. — Mnie też. Bardzo długo staliśmy z matką na ulicy. — Powiedziałem im, co myślę. I wierz mi, wcale im się to nie podobało. 178 Opadł na poduszkę i zaczął kasłać. John przykrył go kocem, wziął teczkę i wyszedł z pokoju. Zamknął za sobą drzwi. — Nic mu nie jest? — zawołała matka. — Wszystko w porządku. Widział ją, jak stoi bez ruchu z doniczką w ręce, widział jej szarą, pomarszczoną twarz. Myślał o matce nie z miłością, ale raczej ze współczuciem połączonym z irytacją. John, nie zwracając uwagi na bałagan w pokoju, dotarł do łóżka Brendana, a właściwie do swojego łóżka, i usiadł. Był zanadto zmęczony, żeby myśleć o czymkolwiek. Jutro się zastanowię, pomyślał i nachylił się, żeby podnieść z podłogi poduszkę i koce. Jutro. Okrył starannie kocem siebie i teczkę. Nic go nie obchodziło, w którym łóżku powinien spać. Jutro. Zasnął. Obudziła go. Szarpała za ramię, ciągnęła za piżamę. Otworzył oczy i ujrzał stojącą nad nim matkę. Wyglądała, jakby tej nocy w ogóle nie spała. — Spóźnisz się, wstawaj. Już myślałam, że cię nie dobudzę. Ściskała wciąż jego ramię, jak gdyby bała się, że on znowu zaśnie. — Mhm. — A co ta teczka tu robi, na miłość boską? — Bałem się, że zapomnę ją wziąć do szkoły — tłumaczył się głupio. Przypomniał sobie, co jest w teczce. Zaniepokoił się. Matka potrząsnęła nim jeszcze raz. — Śniadanie gotowe. — Zaraz zejdę. Było mu zimno, kiedy wysunął się spod koców i musiał szukać ubrania wśród rzeczy porozrzucanych na podłodze. Zszedł na dół. Matka rzeczywiście napracowała się, bo 179 kuchnia lśniła jak zawsze. W piecu się paliło, a na stole dymiła owsianka. — Pospiesz się, masz mało czasu. — Posprzątałaś. — Ktoś musiał to zrobić. Trzymał teczkę na kolanach, przyciskając ją piersią do stołu. Zastanawiał się, co by się z nim stało, gdyby znaleźli pistolet pod gramatyką angielską. Teraz należało pozbyć się go jak najprędzej. Po szkole. W szkole nic mu nie grozi. Ale potem. Ciepło, które wraz z owsianką wślizgiwało się do gardła, sprawiło, iż poczuł się lepiej. Ulica po minionej nocy wyglądała jak jedno wielkie pobojowisko. Znużeni ludzie z rezygnacją torowali sobie drogę. John wiedział, że w każdym domu kobiety trzepią ubrania, układają je na powrót w szufladach, wymiatają kurz z kątów, który gromadził się za stojącymi tam przedtem szafami, doprowadzają swoje mieszkania do porządku. Mają tego serdecznie dosyć. Oni i tak mieli szczęście. Czasem żołnierze zrywają deski z podłogi, zrzucają obrazy ze ścian. Zabierają mężczyzn, a także młodych chłopców. W zasadzie więc mama powinna być wdzięczna losowi. W czasie przerwy John stał pod murem na podwórku i trzymał teczkę w prawej ręce. — Boli mnie ząb — powiedział kolegom, którzy chcieli się z nim bawić. — Co ci jest? Derek stanął obok niego. — Boli mnie ząb. — Bardzo? — Jeszcze jak. — A to pech. Współczuję ci. Chodź, zagraj z nami. Przestaniesz o tym myśleć. John potrząsnął głową. — No trudno. 180 Derek pobiegł. John poczuł lekki ból w dolnej szczęce, promieniujący aż do prawego ucha. A niech to licho. Ki diabeł. Nie dość, że ma w teczce pistolet, to jeszcze na dobitkę gotów go rozboleć ząb. O, Boże, spraw, żeby mnie ząb nie bolał. O, Królowo Niebios, daruj mi to niewinne kłamstwo. Niewinne jak dziecko. Postaw się, proszę w moim położeniu. Nie jest to odpowiednia chwila, żeby mówić prawdę. Miał nadzieję, że Królowa Niebios wykaże więcej zrozumienia w tym względzie aniżeli Wszechmocny. O Matko Święta, przebacz mi wszystkie grzechy i kłamstwa. Przysięgam, nigdy więcej nie zgrzeszę, jeżeli mi pomożesz. Będę się starał nie zgrzeszyć, poprawił się od razu. Nie można zbytnio ryzykować. — No i jak? — Co? Pojawienie się Derka zaskoczyło go. — No, ząb. — Ojej... boli okropnie. — Potarł szczękę. —? Może ci go wyrwą. — Może. — Trrach. Derek zrobił odpowiedni ruch ręką. — Odpieprz się, dobrze? — Oj, jak nieładnie. Co by twoja mama na to powiedziała. ' —• Powąchaj. Zacisnął rękę w pięść. Tę drugą rękę, bez teczki. — Daj spokój. Derek odsunął się. — A może wyrwą ci wszystkie zęby. Deszcz rozpadał się na dobre, kiedy John wychodził ze szkoły. Ucieszył się, bo wiedział, że wszyscy będą się spieszyć do domu i nikt nie będzie się kręcił bez powodu. 181 Naciągnął kaptur kurtki na głowę i puścił się pędem. Człowiek, który biegnie w czasie deszczu, nie budzi podejrzeń. A John nie chciał być jedyną osobą, która biegnie ulicami miasta. Biegł tak szybko, jak tylko mógł, i nie rozglądał się ani na prawo, ani na lewo, żeby przypadkiem nie spotkać Kathleen. Na ulicach prawie nie było ludzi. Kilka mokrych wózków stało pod okapami sklepów. Okna wystawowe pokryły się parą. Ogrodnicy miejscy też się schronili pod okapami, przytupywali zniecierpliwieni, a także dla rozgrzewki, czekając aż przestanie padać. Łopaty i widły wyrastały niczym rośliny ze świeżo skopanej ziemi na stoku. Wysokie szare mury nie dziwiły się już niczemu. Były świadkami niejednej tragedii, komedii, nie dziwiły ich nawet pistolety w teczkach małych chłopców. John spokojnie wszedł po schodkach. Spodnie miał zachlapane. Szczęka nieprzyjemnie pulsowała. Żołnierze śmiali się w głos z jakiegoś dowcipu. — Troszkę przemokłeś, bracie — odezwał się jeden z nich. John skinął głową i uśmiechnął się szeroko, rozbrajająco. Starał się utrzymać ten uśmiech na twarzy, kiedy otwierał teczkę i pokazywał ją żołnierzowi. Żołnierz nawet nie rzucił okiem. — W porządku. — Obmacał go dość pobieżnie i klepnął po przyjacielsku w ramię. — Zmykaj. Jest uratowany. Szybko przeszedł przez ulicę. Prawie uratowany. Prawie. Wąską uliczką szedł na nabrzeże. Samochody jechały wolno, jeden za drugim. Dźwigi stały nieruchomo. Dwóch dokerów rozmawiało ze sobą i paliło papierosy przed magazynem. Mewy siedziały na szczytach dachów, zgarbione jak starzy i chorzy ludzie. Szedł wolno 182 nabrzeżem. Przed nim stał statek do przewozu drewna, mokre od deszczu flagi zwisały smętnie. Ostrożnie ominął cumę przerzuconą na nabrzeże. Otworzył teczkę i po omacku szukał zimnymi, mokrymi palcami. Jakiś marynarz w granatowym swetrze oparł się o barierę statku i palił papierosa. Najwyraźniej deszcz mu wcale nie przeszkadzał. Rzucił niedopałek do rzeki i odszedł. John wyjął z torby pistolet i wrzucił go do wody tuż przy nabrzeżu, pistolet spadał jak gdyby w zwolnionym tempie. Jeszcze nigdy czegoś podobnego nie widział. Stał jak przykuty do miejsca i czekał, aż pistolet nareszcie zniknie, przepadnie. Rozległ się plusk i John, jak zahipnotyzowany, wpatrywał się w rozchodzące się na wodzie kręgi, które dotarły aż na środek rzeki. Rzucił teczkę na ziemię, nachylił się nad brunatną wodą i zwymiotował. Z otworu w kadłubie statku trysnął strumień białej spienionej wody. Woda się wzburzyła. Po pistolecie nie było ani śladu. — Hej, hej, chłopcze — zawołał marynarz w granatowym swetrze. — Co ci jest? — Zwymiotowałem. — Pewnie za dużo zjadłeś. — Mhm. Otarł usta rękawem kurtki. Stanął tyłem do rzeki. — Wszystko w porządku? Hej? Chłopcze? — pytał grubym głosem marynarz, wyraźnie zatroskany. Akcent miał cudzoziemski. John kiwnął głową. — Czuję się dobrze, dziękuję. Po prostu... Chwila milczenia i marynarz sięgnął do kieszeni po następnego papierosa. — Idź już lepiej do mamy. Dobrze ci radzę. Wesoło pomachał mu ręką. John też mu pomachał. •— Do widzenia. 183 Światła sklepów migotały na mokrych ulicach. John starał się zgadnąć, gdzie teraz jest Brendan. Może gdzieś na szosie, prowadzi w deszczu ciężarówkę, wycieraczki rytmicznym ruchem strącają krople deszczu. Czy już słyszał, co się stało? Rewizje po domach. Przeszukano dom po domu. Pokaźna ilość broni i amunicji... cóż za dureń z niego, w takim miejscu zostawić pistolet. Wielka nieostrożność. Teczka wydawała się lekka jak piórko. Ból zęba zdecydowanie przeszedł. Przyszło mu na myśl, że na dnie rzeki leży pewnie niejeden pistolet. Setki pistoletów, które powoli zjada rdza. Słyszał, jak matka krzątała się w kuchni, kiedy wszedł i powiesił na kołku mokrą kurtkę. — To ty, John? — Tak. Stanęła w drzwiach kuchni. Na jej umęczonej twarzy trudno było się nawet dopatrzyć śladu gniewu. — Ile razy mówiłam, że masz wracać prosto do domu? Gdzie się włóczyłeś? — Odprowadziłem Derka. Znowu kłamstwo. — W taką pogodę? Spójrz na swoje spodnie. Przemoczyłeś je zupełnie. Kiedy ty wreszcie zmądrzejesz? Jazda na górę, przebierz się, nim dostaniesz zapalenia płuc. — Nic mi nie będzie. Podniosła rękę i podeszła do Johna. Wiedział, że tego już nie zniesie. Rozpłakał się. Matka wstrzymała się. — Synku... synku... — Podeszła do kuchni. — Zmień spodnie — zawołała, odwracając głowę. Szedł do góry po schodach. Z pokoju ojca nie dochodził żaden szmer. Mama wysprzątała cały dom. Oba łóżka, jego i Brendana, były starannie posłane, a ubrania wisiały 184 w szafie. Matka nalewała wody do imbryka. Słyszał, jak woda dudni w rurach. Miły dźwięk. Usiadł na brzegu łóżka, które właściwie było jego łóżkiem. Wiedział, że mokre spodnie zostawią ślad na narzucie, ale było mu już wszystko jedno. Pomyślał o swojej tajemnicy. O wielkiej tajemnicy. Uśmiechnął się. Tylko on i rzeka... ojej, a ten marynarz w granatowym swetrze? Nie. To miły i dobry człowiek. Życzliwy. A więc tylko ja, rzeka i flagi zwieszone nad kadłubem statku. Jest takie słowo... bardzo dobre słowo. Może dobrze byłoby zostać marynarzem w granatowym swetrze. Siedzieć w ciepłym wnętrzu kadłuba. Ale on, oczywiście, dostanie morskiej choroby. — Hej, chłopcze, jak się czujesz? — Świetnie. — No to wskakuj na pokład. Widzę, że będzie z ciebie niezły marynarz. Już ja się na tym znam. — John. Pokład, a na pokładzie mewy, dziobią, stro-szą pióra. Chytrookie ptaszyska. — John. Otarł łzy rękawem swetra. — Ile razy mam wołać? Kolacja na stole. Wstał i ruszył do drzwi. — Już idę. Stała na dole, przy schodach. — No i dlaczego się nie przebrałeś? — Zapomniałem. — Trzeba mieć do was anielską cierpliwość. — Przepraszam. Zaraz się przebiorę. Wrócił do pokoju. — Pospiesz się. Spieszył się. Starał się nie myśleć o niczym innym, jak o tym, że ma włożyć suche spodnie. 185 — Dostaniesz zapalenia płuc — powie działa matka, kiedy John zszedł na dół. Zapiekanka z mięsa i ziemniaków. — Dom zmienił się nie do poznania. — Posprzątałam. — A gdzie tata? — Tyle wiem, co ty. Upiła łyk herbaty i przez chwilę obracała ją w ustach, delektując się słodyczą. — Jak się zorientował, że nie idę do pracy, wstał, ubrał się i już go nie było. Pokuśtykał, spluwając po drodze. — Nie poszłaś do pracy? — Nie. — Będą mieli do ciebie pretensje? — Nie sądzę. Nigdy dotąd ich nie zawiodłam. Deszcz zastukał o szyby. Matka odwróciła się wyraźnie przestraszona. — To tylko deszcz — powiedział. — Moje nerwy już nie wytrzymują. — Cały dzień tak leje. Brendan wrócił? — spytał jakby od niechcenia. — Nie. — Aha. Ogarnęło go błogie uczucie sytości i ciepła. — Pycha. — Cieszę się, że ci smakuje, synku. Uśmiechnęła się. I naraz wszystko było jak niegdyś, zanim Brendan wrócił do domu. — Poproszę dokładkę. — Powinnam zostawić coś dla Brendana. John rzucił nóż i widelec na talerz. — Weź sobie chleba. — A jak on nie wróci do domu? — Oczywiście, że wróci. Co ty za głupstwa wygadujesz? A ja coś wiem, czego ty nie wiesz o twoim ukochanym Brendanie. — Może spotkał kolegów. 186 — Może, ale i tak nie dostaniesz jego kolacji. — Nic podobnego — powiedział z godnością — nie przyszło mi nawet do głowy. — Może chcesz dżemu? — Podsunęła mu słoik, żeby go udobruchać. Drzwi się otworzyły. — Brendan? — Niech będzie dżem — powiedział John. — Zaraz przyjdę. John nasłuchiwał odgłosów kroków na schodach i w pokoju na górze. Posmarował kromkę chleba masłem i dżemem. Znowu ten dżem truskawkowy, gęsty i słodki jak ulepek. Matka mogłaby choć raz kupić inny. — Przekrój kromkę na pół — powiedziała matka. — Słyszysz? Nie jedz jak dzikus. Kroki na schodach. Brendan wszedł do kuchni. —? Kolacja czeka... — Byli tu? Matka wstała i podeszła do piecyka. John przekroił kromkę na pół i złożył. — Kto? —? spytała matka. — Wiesz dobrze, o kogo pytam. O żołnierzy. Byli tutaj? Postawiła przed nim talerz. — Oczywiście, że byli. W każdym domu. Siadaj i jedz kolację. — Nie jestem głodny. Klajstrowata kanapka nie była aż taka zła. Żuł ją i spoglądał na Brendana, chcąc przekazać mu wszystko oczami. Podobno jest to możliwe. Ale wymaga ogromnego skupienia. Cóż, okazuje się, że to nieprawda. — Przygotowałam specjalnie dla ciebie kolację. — Nie, dziękuję, mamo. — Nawet nie drgnął. Matka wzruszyła ramionami. 187 — Po co tu przyszli? — Rozejrzał się po pokoju, szukając śladów ich bytności. — Jak to po co? Wywrócili dom do góry nogami i tyle. Całą noc i dzień po nich sprzątałam. I u pani OToole. Biedna staruszka okropnie się zdenerwowała. Musiałam jej pomóc. — Dranie. — Nie oni jedni. A że się tak zachowują, to wina takich jak ty i twój ojciec. Ach, wy i te wasze... — szukała odpowiedniego słowa — ...mrzonki. Mrzonki. Puścił słowa matki mimo uszu. — Znaleźli coś? — Owszem, no i zabrali trzech chłopców. — A czy?... A cóż ty się tak na mnie gapisz? John potrząsnął głową. — Wcale się nie gapię. — Oto skutki telepatycznego oddziaływania. — Widzę przecież, że się gapisz. John wziął drugą kromkę chleba i znów z trudem .rozsmarowywał kia jstrowaty dżem. — Tata na górze? — Nie mam pojęcia, gdzie jest twój ojciec! Jeżeli nie będziesz jadł, dam dziecku. — Ja już dziękuję — powiedział John. — Jak to, przecież przed chwilą chciałeś? — Ale już nie chcę. Matka była wyraźnie poirytowana. — Sama wszystko posprzątałaś? — No pewnie. A ty myślałeś, że kto? Usiadła i nalała sobie herbaty. — Na górze też byli? — Na górze i na dole, zajrzeli do każdego kąta. Nawet do kubłów na śmieci i do kurnika pani OToole. — Przeszukali wszystkie łóżka — dodał złośliwie John. — No, zjedz chociaż troszkę. 188 — Na miłość boską... kobiety myślą tylko o jednym, żebyśmy mieli brzuchy pełne żarcia. Daj mi spokój, już jadłem. — Och. Nie uwierzyła mu. John zlizał dżem z kącików ust. Odsunął krzesło i wstał. — Gdzie idziesz? — Po książki. Zostawiłem je na górze. Stanął tyłem do matki i ruszył do drzwi. Spojrzał bratu prosto w oczy. Domyśl się wreszcie, idioto jeden, domyśl się. — Zdecydowanie ci odbiło — powiedział Brendan i przesunął się, żeby przepuścić Johna. — Zostaw go raz w spokoju. John zawołał po chwili z góry: — Brendan. Brendan wystawił głowę przez drzwi i spojrzał na niego. — Co takiego? John zrobił pistolet z kciuka i palców i mierzył w brata. — Chodź. Brendan wbiegł po schodach. Wepchnął Johna do pokoju i zamknął drzwi. — No więc? Chwycił Johna za nadgarstek i mocno ścisnął. — Uważaj, boli. — No więc? — Rozluźnił nieco uścisk. — Uspokój się. Zrobiłem, co należało. Ha. Wielkie słowa. Palce zacisnęły się mocniej na nadgarstku. — Chcesz powiedzieć, że go nie znaleźli? John skinął głową. — Au. — No, mów. — Wziąłem go. Schowałem. Brendan puścił rękę Johna. — Zuch z ciebie. Wspaniale. Boże, jak ja 189 się denerwowałem. Bałem się wrócić do domu, myślałem, że może tu na mnie czekają. Poklepał Johna po ramieniu. — Brawo. Stali patrząc na siebie. — No? Gdzie go schowałeś? — spytał szeptem. Słychać było, jak matka sprząta na dole w kuchni. — Pozbyłem się go — powiedział z dumą John. — Nie ma go już. — No, dobra. Fajno. Ale gdzie on jest? — Wrzuciłem go do rzeki. — Żarty sobie stroisz, czy co? — No co ty? Dlaczego miałbym żartować? Musiałem coś z tym pistoletem zrobić. Nie mogłem zostawić... Słowo daję. — Spojrzał wystraszony na Brendana. — Nie mogłem go przecież zostawić... wrzuciłem do rzeki. Właściwie... wpuściłem... wśliznął się do wody. Nikt mnie nie widział. Wielki bohater. Brendan długo patrzał na niego nie mówiąc ani słowa, aż wreszcie ścisnął delikatnie jego ramię. — W porządku, mały. Dziękuję. Otworzył drzwi i zszedł po schodach. — Co miałem zrobić? Powiedz? — Wspaniale się zachowałeś. — Słowo? — Słowo. Brendan wsunął głowę do kuchni. — Wychodzę na chwilę, mamo. Machnął ręką do Johna i wyszedł z domu, cicho zamykając drzwi. W godzinę po tym, jak John poszedł spać, do domu wrócił ojciec. Przez podłogę dochodziły kłótliwe głosy rodziców. Pewnego dnia pójdzie w świat i nie będzie ich więcej 190 słyszał. Wyjdzie z domu jak Brendan, ale nigdy już nie wróci. Nigdy. Jeżeli zostanie tu, w tym mieście, nie ucieknie od tych głosów nabrzmiałych bólem, będzie je wciąż słyszał. A może wszędzie, gdzie pójdzie, będzie tak samo. Może nie ma przed tym ucieczki. Ojciec z trudem wdrapywał się po schodach, aż wreszcie trzasnął drzwiami. Zza ściany dobiegało mamrotanie i kasłanie. Wieczne kasłanie. Wiatr dmuchał w dyktę, którą zakryte było okno, deszcz lał bez przerwy. — Hej — szepnął, kiedy wreszcie Brendan wrócił. — Nie śpisz jeszcze? — Gdzie byłeś? — U Kathleen. — Och. Brendan zdjął buty i postawił je równo na podłodze przy łóżku. — Świetna dziewczyna. — Powiedziałeś jej? — Co miałem jej powiedzieć? — No, wiesz... o... —? Co też ci przychodzi do głowy? Oczywiście, że nie. — Myślałem, że może jej powiedziałeś. Położył się do łóżka i naciągnął koc pod samą brodę. — Dobranoc. — Dobranoc. — Kto wie, może znów pojadę do Anglii — O. — Lepiej jednak nie mów o tym nikomu. — Oczywiście. — Dobranoc. — Dobranoc. — Dziękuję ci. Nazajutrz po południu czekała na niego, 191 jak zwykle, w kłębach papierosowego dymu. Rozpuszczone włosy opadały na ramiona i wyglądała jak uczennica. Potem, gdy go zobaczyła, pomachała do niego ręką. Wprawiło go to w dobry nastrój. — Bardzo się cieszę. — Z czego się cieszysz? To ja się cieszę, że cię widzę. Roześmiał się. — Zapraszam cię na podwieczorek. Na grzanki ze słodkich bułeczek. — Ach. — Ubóstwiam takie grzanki. Szli ulicą, John wyciągał nogi, żeby nie wypaść z rytmu i dotrzymać kroku Kathleen. — Jak to przeżyliście wczorajszej nocy? — Przetrząsnęli cały dom. — Biedna twoja matka. — Wszyscy... na całej ulicy... nikogo nie oszczędzili. — Miałeś stracha? Przypomniał mu się pistolet. — Nie. Właściwie to nie, ale... Roześmiała się. — Ja bym się bała. Musimy znów się wybrać nad morze. Było wspaniale, co? — Albo na Grianan. — Albo na Grianan. Gdziekolwiek. — Jak się miewa Fred Burgess? Zaskoczyło ją to pytanie. — Dziękuję, dobrze. — Często do ciebie pisze? — Owszem. — A ty? — Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. — No, ale powiedz, piszesz? — Tak. — Codziennie? — Ależ z ciebie głuptas. Tylko damy w epoce wiktoriańskiej, które nie miały nic 192 do roboty, pisały codziennie listy do swoich kawalerów. —? A co byś wtedy pisała? — Drogi przyjacielu, dziś rano, kiedy obudziłam się kwadrans po ósmej, padał deszcz, jak zwykle zresztą. Poszłam do łazienki i wykonałam trzydzieści siedem ruchów szczoteczką do zębów... — Jakiej pasty używasz? — O tym wiedziałby już z moich poprzednich listów. — Właśnie takie listy powinnaś pisać. Wtedy wiedziałby o tobie wszystko. —? Można by umrzeć z nudów, czytając taki długi list. Długi jak dzień. Wiedząc w dodatku, że nazajutrz przyjdzie następny. — No, a twoje myśli. Mogłabyś mu pisać, o czym myślisz. — Przyjacielu, moje myśli są tak samo nudne, jak kupowanie pasty do zębów. — Nieprawda. — Niewielu jest takich miłych ludzi, jak ty. — Nudny jestem, co? — Ani trochę. — A Brendan? Rzuciła niedopałek do rynsztoka. — Dziwne zadajesz pytania. Chyba nie. A zresztą prawie go nie znam. Jest jakiś zagubiony. Nie umiem być wtedy obojętna. —? Zagubiony? — Jest w rozterce. Złe myśli ścierają się z dobrymi. Nie lubisz go zbytnio, co? John zaczerwienił się. — Nie, dlaczego. Kathleen roześmiała się. — Za dziesięć lat będziesz to inaczej odbierał. W twoim wieku trudno jeszcze pojąć, co to rozterka. — Fred Burgess też jest zagubiony? — Oczywiście. 193 - Och. Objęła go ramieniem. — Brendan może wkrótce wyjedzie... myślę... mam nadzieję... właściwie... powinien-wyjechać. Seria strzałów w oddali. — Ojej — powiedziała. Wyjęła z kieszeni paczkę papierosów i przyjrzała się im uważnie. — Myślę, że pojedzie. Tak byłoby lepiej. Wiesz, rzucę chyba palenie. — Świetnie. Cisnęła pudełko na sam środek drogi. — Rzuciłam. — Ile miałaś jeszcze papierosów w pudełku? — Nie bądź taki mądry. Puściła się biegiem, ciągnąc za sobą Johna. — Prędzej. Pyszne grzanki czekają. Zatrzymali się pod jej domem. — Wcale nie żartowałam. Nie będę się już więcej truła. — Daję ci dwadzieścia cztery godziny. — Masz brudne okna. W roztargnieniu zapalała jedną zapałkę po drugiej, a gaz pykał i od razu gasł. — Palnik się zapowietrzył — powiedział. — Rzadko wyglądam przez okno i pewnie dlatego wszystko mi jedno, czy szyby są czyste, czy brudne. I tak nie ma na co patrzeć. — Rzeczywiście. — Zresztą, kiedy zburzą te domy, wybudują pewnie jakiś wielki blok mieszkalny, na który też nie będę chciała patrzeć. — Wyjedziesz, zanim go zbudują. Westchnęła i podeszła do kuchenki. Tym razem gaz zapalił się od razu. John obserwował ruchliwe, zręczne palce Kathleen, 194 którymi przecinała bułeczki i kładła je na ruszcie, wątpił, czy jeszcze kiedykolwiek w życiu pozna kogoś takiego jak ona. — Dobrze się czujesz? — spytała. — Tak. A bo co? — Źle wyglądasz. — Jestem zmęczony. — Wszystkie dzieci są zmęczone. Długo to już trwa. — Co? — No, chociażby zima. — Dlaczego myślisz, że Brendan wyjedzie? — Mam takie przeczucie. Nic mi nie mówił. — Spojrzała na niego surowo. — Nic. Najlepiej zresztą jest nic nie wiedzieć. Wszystko albo nic. W przeciwnym razie każda ocena moralna nie ma sensu. Nic więc nie wiem. Zdaje mi się, że Brendan wyjedzie. Nie jest dostatecznie silny. Nie mam tu na myśli Tarzana. Brak mu charakteru. Za łatwo ulega wpływom. Przydałby mu się dobry przyjaciel. — Taki jak ty? Wzięła bułeczkę z rusztu i smarowała ją masłem. — W Dublinie jest wspaniały sklep z najlepszymi słodkimi bułeczkami na świecie. Nazywa się Bewleys. Wielki i ciemny sklep. Sprzedają też kawę... Zamyśliła się. — Bewleys?... Ułożyła bułeczki na talerzyku. — Proszę. Poczęstował się. Kathleen stała i patrzała na niego. — John... Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Brendan, zupełnie tak, pomyślał John, jakby był u siebie. 195 — Drzwi na dole były otwarte, więc wszedłem. — W samą porę, dostaniesz grzankę. — Cześć, John. — Cześć — odpowiedział John niezbyt uprzejmie. Brendan wziął bułeczkę i siedzieli w trójkę bez słowa, patrząc na siebie. — Kto chce herbaty? — spytała w końcu Kathleen. — Poproszę — powiedzieli obaj chłopcy równocześnie. — Cieszycie się, że przyszedłem? — Przechylił głowę, podobnie jak ojciec, i roześmiał się. — Oczywiście, że się cieszymy — powiedziała Kathleen i zaczęła nalewać herbatę. Nie czekając na zaproszenie, Brendan wyciągnął rękę po następną bułeczkę. Jakby był u siebie w domu. John jadł powoli. Kathleen nasypała dwie łyżeczki cukru do kubka i podała go Brendanowi. Nawet nie podziękował. — Mama się pewnie martwi, co się z tobą dzieje. — Na pewno nie. — Przecież zawsze cię prosi, żebyś wracał prosto do domu. — Ale nie teraz, kiedy wieczory są dłuższe. Na pewno się nie denerwuje. Kathleen podała mu herbatę. — Dziękuję — powiedział głośno. — Jeżeli chcecie się kłócić — oświadczyła. Kathleen — to bardzo proszę, ale nie tutaj. Cisza. — Przepraszam — odezwał się Brendan. — Wstałem dziś lewą nogą. Fajny z ciebie chłopak, John. Mówię poważnie. — Posłuchajmy wesołej muzyki. Kathleen włączyła radio na pełny regulator. — Zgaś. 196 — Dobrze — wyłączyła radio. — Muszę z tobą porozmawiać, Kathleen. — Później... — Proszę cię. John wstał. W ręku trzymał kawałek nie dojedzonej bułeczki. — Muszę iść. — Ależ, John... — On ma rację, mama się już pewnie niepokoi. — Jaka szkoda. — Nie ma o czym mówić. Objęła go i pocałowała. — Do jutra. Policzek był aksamitny i pachniał mydłem. John przedłużał tę chwilę. — Tak. — Jutro wszystko będzie dobrze. Przekonasz się. Zszedł sam po schodach, ich głosy cichły, oddalały się, aż wyszedł na ulicę z bułeczką w ręce. Rzucił ją do rynsztoka. Ciekaw był, co też Brendan chciał powiedzieć. Zastanawiał się, dlaczego tak trudno jest rozmawiać z ludźmi. Jeżeli się rozmawia z samym sobą, rozmowa toczy się wartko, ale kiedy się ma przed sobą drugiego człowieka, nawet myśli zamierają. Wiatr sypał kurzem i rozrzucał papiery po ulicy, zimnymi palcami dotykał jego twarzy. Czy Brendan powie jej o pistolecie? A co to właściwie za pistolet? Czy Brendan go używał? W filmach wystarczy, że zajrzą do lufy i zaraz wszystko wiedzą. Teraz już nikt się nie dowie. Chyba, żeby przeszukali dno rzeki. Ale tego nie zrobią. Na pewno nie. Śmiechu warte. Może Brendan się w niej zakochał? Zresztą to nie ma znaczenia. Jest przecież Fred Burgess. Im szybciej Kathleen pojedzie i wyjdzie za niego za mąż, tym lepiej. Słowa 197 Wpadają i wypadają z głowy, Jak dzieci, kiedy się bawią, Ale wtedy, Kiedy są naprawdę potrzebne, Uciekają, Jak dzieci. Może jutrzejszy dzień będzie udany. Może... może... Był już pod domem. Tego wieczoru milczeli wszyscy. Matka postawiła jedzenie na stole i jedli bez słowa. Ojciec czytał gazetę i pokasływał. Nic nie jadł. Był blady, krople potu wystąpiły mu na czoło i perliły się na nosie. Brendan się nie zjawiał. Matka wzdychała i spoglądała co jakiś czas na zegar. Jedzenie wyschło w piecyku. John odrobił lekcje i poszedł spać. Nazajutrz wstał, kiedy usłyszał, że matka schodzi na dół do kuchni. Ubrał się prędko i już miał wyjść z pokoju, kiedy odezwał się Brendan. — John. — Tak. — Powiedz mamie, że zaraz zejdę na śniadanie. — Co tak wcześnie? — Rzucam pracę. Powiedział to tak, jakby sam chciał się przekonać, jak to brzmi. — Aha. — Wcale się nie zdziwiłeś. — A co będziesz robił? Podszedł do łóżka i spojrzał na brata. Zawsze go dziwiło, że ludzie śpiący pachną inaczej niż ci, którzy już wstali i zdążyli trochę się przejść. — Chciałem właściwie spytać, z czego będziesz żył? 198 — Żył. — Brendan roześmiał się. — Mama... — Żebyś jej ani słówkiem nie pisnął. Słyszysz? Sam jej powiem, kiedy uznam za stosowne. W odpowiednim czasie... jemu zresztą też. — Dlaczego? — Jeszcze się nie zdecydowałem... tak ostatecznie. Nie umiem wyjaśnić... dla mnie samego nie wszystko jest jeszcze jasne, zawsze myślałem, że będę kontynuował to, co on zaczął... — Kto? Masz na myśli ojca? — Tak. Tak. Było to jak sen. A kiedy dali mi pistolet... okazało się, że nie jestem odpowiednim człowiekiem. Brnąłem dalej... tylko, że teraz... Wszystko przez ten pistolet. Nie mieliby już ze mnie żadnego pożytku... nikt by nie miał... Czuję się okropnie. O, Jezu. — Co zrobisz? — Wyjadę. Tam. Wcale nie chcę... ale... Znajdę pracę. Pary z gęby nie puszczę. — Kathleen... — Tak? — Ona jest naprawdę wspaniała. To dziewczyna... Obok w pokoju łóżko ojca zaskrzypiało. Chłopcy w ciszy nasłuchiwali. — Wszystko jej powiedziałem — szepnął Brendan tak cicho, że John musiał się nachylić, żeby usłyszeć. Przecież ona nie chciała nic wiedzieć, pomyślał z rozpaczą John. — Ona jest... jest dobra... — Co jej powiedziałeś? — Nieważne co, mały. Słuchała mnie. Niezwykła dziewczyna. Brendan uśmiechnął się do siebie. — Mówię ci o tym dlatego, bo byłeś wspaniały i nie mógłbym odejść bez słowa. Powiedziała... 199 — Żebyś wyjechał? — Tak. Może wyjadę jeszcze dziś. Obiecała pożyczyć mi kilka funtów na początek. — Och. — Nie chcę żadnego szumu... więc nie... — Oczywiście. — Ona przyjedzie z końcem lipca. Kto wie... chciałbym... Nigdy nic nie wiadomo... Dostanę może jakąś dobrą posadę. — O czym ty mówisz? — Nie bądź taki tępy. Może się pobierzemy. Nagle John usłyszał swój głos zimny, nieprzyjemny. — Ona wychodzi za mąż za kogoś innego. Brendan roześmiał się. — Ciekawe, skąd masz te wiadomości? — Sama mi powiedziała. Tobie i tak nie mówi wszystkiego. Wiem. — Podkochujesz się w niej, co? —- Ani trochę, ale powiem ci tylko tyle... jej na tobie nie zależy. Uważa cię za słabeusza. Tak powiedziała. Zresztą wychodzi za mąż za innego. Kocha go. Tobie się nie zwierza. Nawet nie chciała, żebyś jej to wszystko powiedział. Wiem. Sama mi mówiła. Brendan zrzucił koc i postawił nogę na podłodze. — Kłamiesz. John cofnął się o krok do tyłu. —- Nie kłamię. Sam ją zapytaj. Nic więcej. Po prostu zapytaj. ?— Co się tam dzieje? — zawołała zaniepokojona matka. Brendan ruszył na Johna, tylko stopy zapiszczały po linoleum. Wyciągnął rękę i chwycił Johna za kark. — Ty łgarzu. I potrząsnął Johnem z całej siły. — Chłopcy. Brendan. John. Kroki na schodach. 200 —• Wszystko w porządku, mamo — krzyknął Brendan. Kroki ucichły. — Nawet wiem, jak on się nazywa. Jeszcze wczoraj była w nim zakochana. Wczoraj o nim opowiadała. Pisze do niego listy o wszystkim. Brendan uderzył go w twarz. — O wszystkim. Plask. — Mamo, on mnie bije. — Na miłość boską. Drzwi otworzyły się z trzaskiem, na progu stanęła matka i patrzała na nich. — Brendan. Zostaw dziecko w spokoju. — Najpierw załatwię z nim swoje porachunki. — Co on ci takiego zrobił? Matka była zdezorientowana. — Obrzydliwy kłamczuch. — Nazywa się Fred Burgess. Wyśliznął się z rąk Brendana i prędko stanął za matką. — F. R. E. D. —? Cicho tam, spać mi nie dajecie — ryknął ojciec z sąsiedniego pokoju. Brendan chciał pochwycić Johna. — Burgess. Może ci przeliterować? — Brendan. Nie wiem, o co wam chodzi... — Wyciągnęła obie ręce, żeby go powstrzymać. — I jest żołnierzem. Brendan znieruchomiał i spojrzał na Johna. — Kłamiesz — powiedział już mniej pewnie. — John — błagała matka. Ale nic już nie było w stanie go powstrzymać. — Żołnierzem brytyjskim. Ona nosi pierścionek, chyba widziałeś. I wszystko mu mówi. 201 Na wszelki wypadek stanął tuż przy schodach. — Poczekaj tylko — powiedział tknięty szaleństwem — poczekaj, aż mu powie wszystko, czego się od ciebie wczoraj dowiedziała. Zbiegł po schodach. Ściągnął z wieszaka kurtkę i otworzył drzwi. — Spytaj ją sam — krzyknął przez ramię i popędził ulicą. Firanki w oknach drgnęły zaciekawione Niepotrzebnie biegł. Brendan nawet się ??? ruszył. John biegł długo, nie zdając sobie sprawy, dokąd biegnie. Serce waliło z taką siłą, że miał wrażenie, iż uciekło z piersi i kołacze mu w nogach i głowie, nawet ręce pulsowały, jak gdyby miały za chwilę się rozerwać. Wreszcie zwolnił i przestał biec, serce wróciło na miejsce. Głowa pękała mu z bólu. Miał straszliwe pragnienie. Zorientował się, że jest na drodze, która wzdłuż rzeki prowadzi do granicy. Miasto zostało daleko w tyle. Zostawił za sobą wysokie magazyny, zniszczone wybuchami bomb sklepy, gdzie na drzwiach, na przekór wszystkiemu, widniały napisy: „otwarte". Minął dworzec autobusowy, baraki wojskowe i schludne domki z ogródkami ze starannie utrzymanymi rabatami. Unoszone wiatrem mewy leciały po niebie bez określonego celu, srebrna rzeka płynęła w stronę zatoki. I nic nie mogło jej powstrzymać. Dalej ciągnęła się wieś. Wysokie drzewa, samotne o zimowej porze, pochylały się nad rozpadającymi się domostwami. Krowy szukały trawy na polach. Za każdym krokiem nagie wzgórza przybliżały się coraz bardziej. Co ja najlepszego zrobiłem? Rozmyślnie wszystko zniszczyłem. Z nienawiści. Tylko dlatego... trudno właściwie powiedzieć, dlaczego. Sam nie bardzo rozumiem, dlaczego 202 Ojcze, zgrzeszyłem. Kto mi teraz wybaczy? Powiedziałem prawdę, ale po to, żeby zniszczyć. Siebie też zniszczyłem. Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Kto... — Jutro wszystko będzie dobrze. Tak serdecznie do niego mówiła, a teraz ona go też znienawidzi. Co gorsza, będzie nim gardziła. Droga na prawo schodziła zboczem aż do rzeki. Zdecydował się pójść tamtędy. Smugi dymu unosiły się nad wysokimi kominami elektrowni na drugim brzegu. Szare i białe domki stały półkolem nad zatoczką, łodzie kołysały się w zacisznej przystani. Usiadł na murku i rozejrzał się. Za domami rzeka rozlewała się, przechodząc w zatokę, a dalej było już morze. Świat. Prawdziwy świat. Może wszędzie jest tak samo. Może wszędzie na świecie ludzie są zagubieni, rozpaczliwie szukają czegoś, czego nigdy nie znajdą. I z tej rozpaczy zadają ból sobie i innym. Nie ma od tego ucieczki. Jakiś ptak na polu niezdarnie załopotał skrzydłami, a po chwili wzbił się w powietrze z taką gracją, że Johnowi aż dech w piersi zaparło. Przypomniała mu się piosenka, której słuchał razem z Kathleen. Czarny łabędź wzbił się w góręf Łabędź już ostatni, Cieni rzucił na mnie chmurę — Nie wyjdę z tej matni. Ciało moje obołałe Pragnie snu jak chleba. Niebo z rykiem się rozwarło — Z matni wyjścia nie ma. Zabijania mamy czas... Statek płynął po głębokiej zatoczce. Niczym paw roztaczał wzorzysty ogon na wodzie. ; 203 Zabijajmy cienie. Czas wracać do domu. Zsunął się z murku, ścierając sobie rękę na kamieniu. Trzeba wracać do domu. Zgaśmy żar, co plonie w nas. To jeszcze nie wszystko. Zabijmy wspom- I nienia. Tak. Miał mokre pośladki. Brendan gotów go zabić, no, ale przecież wyjeżdża. Znów wszystko będzie jak niegdyś. Ale... To jeszcze nie wszystko. Chmura cieni. I Cienie... budzą lęk. Nogi mu zesztywniały, | nie przyzwyczajone do takich marszów, spodnie przesiąkły wilgocią. Ona go zrozumie. Wybaczy mu. Ona... Poczuł głód. Mama go I chyba zabije za to, że nie poszedł do szkoły. Brendan i mama. Marny czeka go koniec. Trudno... Nawet nie spytała, gdzie był. Wskazała tylko krzesło. Usiadł. Plecy miał obolałe. Nadmiar ruchu wyraźnie mu nie służył. —? Nie chcę więcej słyszeć o żadnych awanturach między wami — powiedziała i postawiła przed nim talerz. — Ojciec się z tego wszystkiego pochorował. Nic tylko le- 1 ży i jęczy, jakby wybiła jego ostatnia go- i dżina. Tego wieczoru Brendan się nie zjawił, nie I było go też w łóżku rano, kiedy John się obudził. — Gdzie Brendan? — Nie ma go w łóżku? — Nie. -— Pewnie poszedł do pracy. Nic mi nie I mówił. Był taki rozjuszony, kiedy wczoraj wychodził. Roześmiała się sama do siebie. — Nie powinieneś był mu mówić takich I rzeczy. Myślałam, że cię zabije. — Ja też miałem stracha. Oboje wybuchnęli śmiechem. Dziwne, że tak siedzą razem i śmieją się. Dziwne. Matka nawet nie wie, jak bardzo. — A co to za dziewczyna? — spytała, wciąż uśmiechnięta. — Znajoma. Nauczycielka... nie pamiętam, jak ma na imię. Mama wsypała mu płatków do miski. Odechciało mu się śmiać. Nie chciał, żeby matka o cokolwiek pytała. — To prawda, co o niej powiedziałeś? — Tak słyszałem. — Ale czy to prawda? — Skąd mogę wiedzieć. Zirytował mnie, powtórzyłem więc, co słyszałem. — Tylko już nie bijcie się więcej. Jadł w pośpiechu śniadanie, żeby umknąć, zanim matka zada mu następne pytanie. — Nie wolno mówić takich rzeczy, jeżeli to nieprawda. — Może to prawda. Matka zmarszczyła brwi. — Niechbym ją tylko dostała w swoje ręce, już ja bym jej dała za to, że zawraca Brendanowi głowę. — Oj, mamo... — Powiedziałabym jej, co myślę. Wstał. — Muszę już iść. — Tak. No to idź już. Nie wracaj późno, pamiętaj, że masz dać ojcu herbatę. Ostatnio ciągle gdzieś latasz... — Dobrze, mamo. — Podobno Brendan znowu wyjechał. Derek czekał na Johna przed bramą szkolną. — Kto ci to powiedział? — Wszyscy o tym wiedzą. — Ja nic nie wiem. — Jak to? 204 205 — Nie widziałem go od wczoraj. — A dlaczego nie byłeś wczoraj w szkole? — Byłem chory. — Przypuśćmy. — Naprawdę. — Wyjechał. Wyjechał, bo podpadł chłopakom. Dziwne, że ci nie powiedział. — Chyba nie chciał, żeby mama się zdenerwowała. — Przecież i tak wszyscy wiedzą. — No tak. — Nie chciałbym podpaść chłopakom. Jak się im człowiek narazi, to go znajdą, choćby na końcu świata. — Och, nie gadaj tyle. — Jak myślisz, co on takiego zrobił? — Nie mam zielonego pojęcia. — Myślisz, że donosił? — Chcesz w zęby? — Spróbuj tylko. Zaczęli się szamotać, bez większego zresztą zapału, aż przerwał im dzwonek na lekcję. Ojcze nasz, Stworzycielu nieba i ziemi, spraw, żeby Brendan już nie wrócił do domu. Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, spraw, żeby już nie wrócił do domu. Święta Mario, Matko Boża, spraw, żeby już nie wrócił do domu. Amen. W kółko po głowie chodziła mu ta litania. W szkole miał święty spokój. Nauczyciele zapewne domyślali się, że ma kłopoty, bo zostawili go w spokoju. Nikt nie pytał, czy odrobił lekcje, nikt nie wywoływał go do odpowiedzi. Zastanowił się, jak też Pan Bóg może wysłuchać wszystkich modlitw, czyżby miał sekretarza, który przekazuje mu te najważniejsze modlitwy, no i kto właściwie o tym decyduje? Będę do końca roku odrabiał lekcje. Będę uważał na lekcjach, Co wieczór 20§ t będę klękał na zimnym linoleum i odmawiał pacierz... przypomniały mu się wszystkie czcze obietnice poczynione do tej pory. Pani McCabe narysowała na tablicy mapę Irlandii. Pisk kredy. Po kolei wywoływała chłopców, żeby wpisywali nazwy miast i rzek. Za ścianą słychać było monotonny głos pana Harkina, niczym brzęczenie pszczoły w letni dzień. Helikopter warcząc przeleciał nad szkołą. Pójdę do niej po szkole. Wytłumaczę. I wszystko będzie dobrze. Ona na pewno zrozumie. Derek szturchnął go. Lekcja się skończyła. — Nie śpij. John pozbierał książki i wrzucił do teczki. Słyszał, że Derek coś mówi. Natychmiast tam pójdzie. Będzie czekał na schodach, aż Kath-leen wróci do domu. Wszystko jej opowie. Przeprosi. Tak... Wybiegł z klasy. — Hej... — zawołał Derek. Na progu domu, w którym mieszkała Kathleen, stała jakaś kobieta. — Przepraszam... — powiedział. Nawet się nie ruszyła. Na nogach miała puszyste bambosze, podobne do pantofli mamy, fartuch w kwiaty zakrywał sweter i spódnicę. Paliła papierosa. —- Przepraszam panią... Wyjęła papierosa z ust. — Do niej przyszedłeś? Głową wskazała okno. — Tak. — Już cię tu chyba widziałam. Przyszedłeś w samą porę. — W samą porę? Serce zabiło mu mocniej. — Wyprowadza się. 207 — Wyprowadza się? — Przecież powiedziałam. — Ale?... — Nic nie wiem. I nic mnie nie obchodzi. Byle się stąd wyprowadziła. Odsunęła się na bok i przepuściła Johna. Wbiegł na górę po schodach i zastukał do drzwi. — Kto tam? — John. Słyszał, jak Kathleen podchodzi do drzwi. Kiedy się otworzyły, Kathleen stanęła na progu i spojrzała na niego. — No — powiedziała lodowatym głosem — czego chcesz? Gdyby ją spotkał na ulicy, nie poznałby jej. Poznałby ją tylko po ubraniu. Ubranie by poznał. Włosy miała obcięte, krótko, po męsku. Opuchnięta twarz, w której prawie nie było widać jednego oka. — Co... Co się stało? Powiedz? Dlaczego?... — Nie udawaj, że nie wiesz. — Kathleen... Co się stało? A twoja twarz? Dlaczego wyjeżdżasz? — Twój brat ma sympatycznych kolegów. Rozpłakał się. Łzy, wielkie jak groch, trysnęły mu z oczu. — Ja... ja... ja... Spojrzała na niego bezradnie. — Wejdź. Zamknęła za nim drzwi na klucz. Dwie walizki stały na podłodze, trzecia, jeszcze nie spakowana, leżała na łóżku. — Muszę zdążyć na autobus do Dublina. — Przecież... Stała tyłem do Johna. Szybko i sprawnie wkładała książki do walizki. — Biorę ze sobą tylko ubrania i książki. Nic więcej. Nie chcę widzieć ani dotykać żadnej z tych rzeczy. Wyrzuciłam wszystko, co miałam na sobie wczoraj, kiedy oni... kie- 208 dy... gdybym miała pieniądze, zostawiłabym wszystko, co mam. Wszystko. Masz. — Wzięła książkę, która leżała na łóżku, i podała ją Johnowi. — Już dawno chciałam ci ją dać. — Kathleen... — Nie chciałam cię już widzieć. Chciałam wyjechać stąd, nienawidząc wszystkich. — Chcę cię przeprosić. Bardzo cię proszę, nie wyjeżdżaj... proszę. Jest mi strasznie przykro, przepraszam. Zamknęła walizkę, odwróciła się i spojrzała na Johna. Obok stała popielniczka pełna niedopałków. — Czemu to zrobiłeś? I to ty? Mówiła to głosem niemal obojętnym, jakby to nie jej dotyczyło. Nie czekając na odpowiedź, stanęła nad walizką i usiłowała ją zamknąć. Chciał jej powiedzieć, że stało się tak dlatego, bo ją kocha, ale nie wiedział, jak jej to wytłumaczyć. Cały czas płakał. Walizka pstryknęła przy zamykaniu. Kathleen postawiła ją na podłodze. Na dole zatrąbił samochód. — Taksówka przyjechała. Wzięła z łóżka płaszcz i włożyła go. — Dokąd jedziesz? — Przed siebie. Zawiązała wielką, czerwoną chustę na głowie. Samochód znów zatrąbił. — No, na mnie już czas. Pomożesz mi znieść walizki? Masz. Wetknęła mu do ręki dużą, białą chustkę. Otarł nią twarz i wytarł nos. Kathleen otworzyła drzwi. — Nie chcę, żebyś wyjeżdżała. Czy to wszystko... moja wina? Uśmiechnęła się i dotknęła jego policzka tym samym fuchem, co dawniej. — Biedny John. Chyba nie. Kiedyś się 209 przekonamy... kiedyś zapomnimy o tym wszystkim. Kiedyś... Podała mu walizkę i przypomniał sobie, jak Brendan pierwszy raz schodził z góry, uginając się pod ciężarem walizki. Schodzili na dół, walizki obijały się o stopnie. Kobieta wciąż stała na progu, widocznie postanowiła zaczekać, aż opuszczą jej dom. Ze złością zatrzasnęła za nimi drzwi, kiedy już stali na schodkach. Naraz Kathleen uśmiechnęła się drwiąco i postawiła walizki na ziemi. Taksówkarz wysiadł, żeby je włożyć do bagażnika. — No widzisz — powiedziała. — Miałeś rację. Znów jestem w szponach nałogu. — Wybacz mi, Kathleen. Przepraszam. Gdyby... Pocałowała go. Policzki miała rozpalone. Wsiadła prędko do taksówki. — Gdyby ciocia miała wąsy... Zatrzasnęła drzwiczki i podniosła białą chudą rękę w pożegnalnym geście. John stał na chodniku i patrzał na samochód, dopóki nie stracił go z oczu, a potem spojrzał na czerwoną książkę w ręce. Była to „Złota Księga Poezji". Otworzył ją i na pierwszej stronie ujrzał, zapisane dziecinną ręką słowa: Kathleen Doherty się nazywam, Irlandia moim krajem, Wicklow miejscem, gdzie przebywam. Do nieba się udaję. Spojrzał jeszcze raz, ale po taksówce nie było już śladu. Ostrożnie schował książkę do kieszeni i pobiegł do domu, żeby dać ojcu herbatę. ISIS RSW „Prasa—Książka—Ruch" Młodzieżowa Agencja Wydawnicza Wydanie I. Warszawa 1983 Nakład 19 700 + 300 egz. Ark. wyd. 10,0. Ark. druk 8,7 Oddano do produkcji w październiku 1982 Podpisano do druku w kwietniu 1983 r. Prasowe Zakłady Graficzne Bydgoszcz, ul. Dworcowa 13 Zam. 2665/82. M-21 212