16360
Szczegóły |
Tytuł |
16360 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16360 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16360 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16360 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maria Ziółkowska
Gawędy o drzewach
LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA WARSZAWA 1983
Opracowanie graficzne Grażyna Juszkiewicz
ISBN 83-205-3485-2
Copyright by Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1983
?. " — mim
?
Od autorki
Kiedy to się zaczęło — ta moja przyjaźń z drzewami i zainteresowanie ich życiem,
dziejami, udziałem w naszej kulturze? Przyjaźń — nie pamiętam kiedy. A
zainteresowanie — dwadzieścia kilka lat temu, w Krościenku.
Pewnego dnia lipcowego, przechadzając się brzegiem Dunajca, usłyszałam
przypadkowo, że właśnie w tym miejscu, w roku 1938, przy kopaniu studni odkryto
resztki... lasu plioceńskiego (!), a więc rosnącego tu około 12 milionów lat
temu. Później dowiedziałam się, że badania — na podstawie analizy pyłku
kwiatowego, który ma charakterystyczną budowę, odmienną dla każdego gatunku
rośliny — prowadził tu prof. Władysław Szafer, wybitny uczony, twórca polskiej
szkoły paleobotanicznej. Wyniki tych badań przyczyniły się znacznie do dalszego
rozwoju nauki o drzewach: dendrologii. A przede mną, gdy się o nich naczytałam,
odkryły całkiem nowy, choć bardzo stary świat. Zaczęłam inaczej patrzeć na
rosnące u nas drzewa. Powiało od nich historią, prehistorią, wiecznością!
Uprzytomniłam sobie, że one, znane mi przeważnie tylko z widzenia, mają swoje
ciekawe losy, swoje kraje pochodzenia, swoje bliższe i dalsze rodziny, swoje
upodobania i fobie, mają wrogów, cierpią na różne choroby i inne niedole...
Postanowiłam poznać je naprawdę. A więc literatura przedmiotu: publikacje
naukowe i popularnonaukowe, podręczniki i przewodniki, różne „klucze do
oznaczania roślin", zielniki zwyczajne i „czarodziejskie", stare i nowe
kalendarze, pamiętniki, zbiory obyczajów, wróżb, zabobonów, klechdy, podania,
żywoty świętych i pustelników zamieszkujących dziuple
5
wypróchniałych pni, horoskopy — wszystko, co na swój sposób mówiło-o drzewach...
Nie uważam się bynajmniej za autorytet w dziedzinie dendrologii. Napisałam po
prostu gawędy o moich ojczystych drzewach. Za swoje ojczyste drzewa zaś uważam
nie tylko te, które rosną u nas odwiecznie, ale również i te pochodzące z innych
krajów i kontynentów, a zadomowione w Polsce na dobre i na złe. Są to gawędy o
drzewach, które zastałam na polskiej ziemi, gdy przyszłam na świat, gawędy
zawierające trochę wiadomości z ekologii, botaniki, historii, obyczajów,
urozmaicone anegdotą, ciekawostką, horoskopem. Powstały z mojego umiłowania
drzew, które kształtują nasz ojczysty krajobraz, towarzyszą nam cicho i wiernie
w codziennym życiu, a mają także, choć często sobie tego nie uprzytamniamy,
wielki wpływ na nasze zdrowie, nastrój, sposób myślenia.
Muszę wyznać, że nie bez pewnych wahań zabierałam się do pisania. Ale chęć
podzielenia się tym, co wiem i czuję, z ludźmi, którzy jeszcze dzisiaj, lubiąc
drzewa, nie znają ich nawet z imienia, była silniejsza od oporów.
Jeśli gawędy moje sprawią, że Czytelnik, który dotąd miał ważniejsze rzeczy na
głowie niż dociekania, jakie drzewa rosną koło jego domu, przyjrzy im się z
życzliwym zainteresowaniem, jeśli się nimi w razie potrzeby zaopiekuje — cel
niniejszej książki zostanie osiągnięty.
M.Z.
Dzień dobry, drzewa, polskie drzewa! Wiatr wam ballady swoje śpiewa i rozczesuje
wasze liście, co w oczach mienią się srebrzyście.
Dzień dobry, drzewa, polskie drzewa!
Wiosenna poi was ulewa,
a potem grzeje ciepłe słońce
i słychać znów słowików koncert.
Dzień dobry, drzewa, polskie drzewa! Już was niejeden wiersz opiewał! Pod lipą
siedział Kochanowski i poszum liści zmieniał w głoski!
Dzień dobry, drzewa, polskie drzewa! Wiosna was szczodrze przyodziewa i trwacie
tak na naszej ziemi
na przemian w bieli i w zieleni!
Włodzimierz Scislowski
? ?
Akacja
Białe akacje tchną wonią opiła Pod nocą srebrzystomodrą, Jak gdyby innych
kwiatów nie było I wcale być nie mogło. Te ciemne liście i białe kwiecie
Szelestnym szemrzą szeptem, Jak gdybym żadnych głosów na świecie Nie słyszał
nigdy przedtem...
wyznaje w poetyckim uniesieniu Julian Tuwim nie dopuszczając do świadomości, że
to pełne uroku drzewo nie jest przecież żadną akacją, bo nazwa „akacja" to tylko
pseudonim, pod którym kryje się nasz grochodrzew. Nic dziwnego — arcyprozaiczny
groch zepsułby podniosły nastrój wiersza.
Właściwa akacja — o łacińskiej nazwie Acącia — nigdy u nas nie rosła i nie
rośnie, ponieważ jest drzewem stref gorących. Za jej ojczyznę uchodzi środkowa,
zachodnia i południowa część kontynentu Australii. Występuje tam — dzisiaj ponad
400 gatunków — od niepamiętnych czasów wśród twardolistnych zarośli skrubu (to
odmiana buszu), najchętniej w towarzystwie eukaliptusów i kocanki, czyli naszych
suchołusek, nieśmiertelników, które też tutaj właśnie przyszły na świat. Należy
do rodziny mimozowatych. Kwitnie żółto, zamiast dorodnych liści ma tylko
liściaki, takie ot liściokształtne ogonki o bardzo małej blaszce. Wprawdzie
niektóre akacje rosnące w Australii mają normalne liście, ale w przeważającej
liczbie gatunków są to drzewa suche, kolczaste, tak jak większość roślin
półpustynnych, wprost drapakowate. Nie mamy więc czego żałować — przy naszych
bujnych drzewach, wiosną i latem naprawdę zielo-
9
nych, a podczas złotej polskiej jesieni tak kolorowych, wyglądałyby te
autentyczne akacje niby zakurzone „zimowe bukiety".
Ale... Niektóre z nich mają drewno o tak silnym zapachu fiołków, że sprytni
kupcy-żeglarze przez długie wieki sprzedawali je w Europie jako drewno fiołkowe,
egzotyczne cudo, bardzo cenione przez rękodzielników wyrabiających puzdra na
damskie precjoza i przez szarlatanów jako specjał o właściwościach magicznych i
leczniczych. Szczególnie chętnych nabywców miało to drewno fiołkowe w Rzymie,
gdzie wierzono, iż wykonany z niego amulet, noszony na szyi, póki nie wyschnie
na kość i nie zwietrzeje, rozwesela serce i człowieka dowcipniejszym czyni, a
gdy się takowym drewienkiem potrze skroń bolącej głowy — cierpienie ściera.
Te same gatunki akacji rosną także na Nowej Gwinei. Wraz z eukaliptusami tworzą
zarośla w sawannach na południu tej wyspy. Jedni sądzą, że ich obecność tam
sięga samego dna czasu, kiedy Australia i najbliższe jej wyspy tworzyły jeden
ląd. Inni — iż nasiona akacji dostały się tam znacznie później przez obecną
Cieśninę Torresa, przeniesione przez fale, wiatr i ptaki, dla których te 180
kilometrów szerokości cieśniny to fraszka.
Prawdziwe akacje występują również w Afryce, i to powszechnie, począwszy od Gór
Smoczych poprzez półpustynną kotlinę Kalahari (z wyjątkiem pustynnej części
południowej tejże kotliny) do Namibii i wybrzeża Atlantyku. Rosną też na
Hawajach, odizolowanych od świata (od Ameryki Północnej do najbliższej wyspy
tego archipelagu — drobnostka 3500 kilometrów!) wodami Oceanu Spokojnego. Jak
się sądzi, sawanny na południowo-zachodnich pochyłościach tych górzystych wysp
są także, obok Australii, praojczyzną akacji na Ziemi.
A skąd pochodzi nasz grochodrzew i dlaczego nazywamy go akacją?
Jan Robin, botanik i ogrodnik króla francuskiego Henryka IV, panującego we
Francji w latach 1589—1610, jesienią 1600 roku, wracając z Ameryki Północnej,
dokąd został wysłany dla zbadania flory w koloniach zwanych Nową Francją,
przywiózł między innymi podarkami z „nowego świata" garść suchych strąków,
płaskich, ostro zakończonych, wewnątrz białych z jedwabistym połyskiem,
zawierających po 6—8 czarnobrunatnych ziarenek w kształcie nerki. Obiecywał
prawdziwą sensację przyrodniczą.
10
Gdy zasiał je następnej wiosny i wzeszły, wszyscy zainteresowani,. a szczególnie
dworacy zazdroszczący Robinowi przychylności króla, z ciekawością patrzyli na
kilka wątłych nieparzystopierzastych listków. Opowiadania Robina o wielkiej
urodzie tego drzewa i jego kwiatów przyjmowano z uśmiechem o podtekście
„zobaczymy". Kiedy z wiotkich roślinek wybujały jeszcze tego samego lata wysokie
na trzy łokcie badyle, obsadzone parzystymi kłującymi cierniami, Maria de Medici,
świeżo poślubiona druga małżonka króla, powiedziała, że to „wręcz odstraszające
drzewiątko". I to ona ponoć nazwała je „robinier". Biedny Robin! Wprawdzie
Maksymilian Sully, superintendent finansów, wyraził mu królewską wdzięczność w
brzęczącej monecie, ale...
11
—_—
Nie wiadomo, ile lat upłynęło, zanim robiniery zakwitły i po raz pierwszy wydały
nasiona. Według jednych botaników osiągają one zdolność wydawania nasion już
między piątym a dziesiątym rokiem życia. Według innych — dopiero między
dwudziestym a dwudziestym piątym rokiem lub nieco później. W każdym razie —
nawet najwięksi wykpisze, drwiący z Robinowego cudu, musieli wreszcie przyznać,
że jest to drzewo naprawdę godne uwagi.
Robinier rozpowszechnił się bardzo szybko po całej Francji, ponieważ, jak się
okazało, wymagania glebowe miał skromne, rósł dobrze nawet na suchych,
piaszczystych, lichutkich ziemiach. Nie lubił tylko silnych wiatrów, a przepadał
za słońcem i światłem. Kiedy odkryto, że jego wonne i piękne kwiaty przyciągają
pszczoły, a robiony przez te pszczoły miód jest szczególnie smaczny, zaczęto
obsadzać robinierem pasieki i pobliża zabudowań. Po pięciu latach swego żywota
dawał też świetne tyki do chmielu, po następnych pięciu zaś — znakomite drewno
na opał.
Z Francji przeszedł robinier przez zieloną granicę do Niemiec. Tu przemianowano
go na „Akazie". Anegdota mówi, jak to pewien „Krautjun-ker", czyli „szlachciura"
(a może to nazwisko?), na dworze Fryderyka Wilhelma, elektora brandenburskiego w
latach 1640—1688, „rozpoznał" w tym drzewie Akazie (akację), którą widział w
południowym Meksyku, gdzie spędził młodość. Wywiódł nawet pochodzenie tej nazwy
z języka Azteków, którzy identyczne drzewo zwali „huaksjakak".
Może było tak, może inaczej — w każdym razie my otrzymaliśmy od Niemców już
Akazie lub Akazienbaum. Samo drzewo bardzo nam się podobało, ale jego nazwa
raczej nie. Obmyślano więc i puszczano w obieg własne, rodzime nazwy czułek,
czułodrzew, grochodrzew, grochownik... Botanicy sięgnęli do dzieł swoich dwóch
sławnych w świecie kolegów: Marcina Siennika, znakomitego lekarza i przyrodnika
z drugiej połowy XVI wieku, oraz Szymona Syreniusza (1541—1611), profesora
medycyny w Akademii Krakowskiej. Stwierdzili, że i w księdze Siennika pt.
„Herbarz, to jest ziół tutecznych, postronnych i zamorskich opisanie, co za moc
mają...", i w Syreniusza dziele pt. „Zielnik (zowią go z łacińskiego języka
herbarzem), to jest opisanie własne imion, kształtu przyrodzenia, skutków i mocy
ziół wszelakich..." — występuje wprawdzie roślina, któ-
12
rej nazwa łacińska brzmi Acacia, ale uczeni ci przechrzcili ją na o s t o-
stręczynę.
Odtąd, choć upowszechniła się znacznie potoczna nazwa grocho-v/ n i ? albo
grochodrzew, ludzie zaznajomieni z terminologią przyrodniczą mówili na to drzewo
ostostręczyna, uznając, że pasuje jak ulał do ciernistego krzaka o
ostrokońćzastych strąkach. Niektórzy, jakby ostostręczyna wydała im się jeszcze
za mało drapieżna, przerabiali ją na ostrostrężynę.
Michał Abraham Troć (1689—1789), polski leksykograf, w swoim nieocenionym dziele
„Nowy dykcjonarz, to jest mownik polsko-francusko--niemiecki" używa jeszcze
nazwy „ostostręczyna", ale zapoczątkowana już za Augusta III (panował w Polsce w
latach 1733—1763) moda na wszystko, co niemieckie, sprawiła, że z czasem weszła
w obieg nazwa „akacja". Potem zaś ta „akacja" tak się przyjęła w polszczyźnie,
tak w nią wrosła, że dziś większość z nas nie używa w potocznej mowie rdzennie
polskiej nazwy „grochodrzew". Poeci zaś, ludzie wrażliwi na urodę słów,
znających ich barwę, temperaturę i melodię, tak upodobali sobie „akację", że nie
stosują innych nazw, pisząc o tym drzewie.
Kiedy Karol Linneusz (1707—1778), szwedzki przyrodnik, twórca współczesnego
systemu klasyfikacji organizmów, wprowadził dwuimienne nazewnictwo dla roślin i
zwierząt, drzewo zwane u nas ostostręczyna i ostrostrężyną lub grochodrzewem
otrzymało od niego łacińską nazwę Robinia pseudoacacia. Już wiemy dlaczego. Nasi
botanicy nazwali je robinia biała.
Praojczyzną robinii, jak wykazały badania przeprowadzone metodą analizy pyłków,
są południowe obszary Krainy Wielkich Jezior i Appala-chów, gdzie łagodny klimat
i szarobrunatne gleby stwarzają temu drzewu najkorzystniejsze warunki. Nie tylko
temu drzewu zresztą. Kiedyś były tam „pełne zwierza bory", a i dzisiaj, choć z
dawnej świetności lasów prawie nic już nie zostało, w dolinie rzeki Connecticut
widziałam białe robinie w porze kwitnienia, tak ogromne, że turyści przechodzący
koło nich wydawali się niemal barwnym korowodem krasnoludków z rysunkowego filmu
Disneya.
Najpospolitsza w całej Europie Środkowej jest akacja biała —
13
właśnie ta Robinia pseudoacacia. Jeśli w zaraniu życia nie zostanie trwale
okaleczona przez człowieka, zwierzę czy wiatr, dorasta do dwudziestu kilku
metrów wysokości i osiąga ponad 2 m obwodu w tak zwanej pierśnicy, tj. na
wysokości piersi człowieka średniego wzrostu (około 130 centymetrów nad ziemią).
Robinia pseudoacacia, jak już wiemy, nie grymasi na glebę, chyba że gleba ta
jest za ciężka, za wilgotna, co zimą powoduje przemarzanie drzewa. Sadzona więc
bywa na nieużytkach, na różnych wysypiskach przemysłowych, hałdach, rozkopach po
wybraniu piasku i na innych
razie. Dzięki płytkiemu i rozległemu układowi korzeni akacja-robinia przyjmuje
się łatwo na takim lichym podłożu, wzmacnia powierzchnię gleby, zamienia
śmietnisko w zielony, wonny zagajnik. Rozkrzewia się szybko, bo daje liczne
odrosty z korzeni, a jest tak żądna życia, że kiedy ktoś zrani jej korzenie (np.
podczas orki) lub nawet potnie je na kawałki, z każdego kawałka, jak gdyby na
przekór losowi, wyrasta nowe drzewo. Ale gałęzie ma kruche, łatwo łamiące się u
nasady pod naporem co gwałtowniejszych wiatrów. Dlatego rosnące w szczerym polu
akacje mają korony zazwyczaj rzadkie i pokiereszowane. Z rany pozostałej po
odłamanej gałęzi długo sączy się przezroczysta ciecz. Drzewo „płacze". Ludzie
wrażliwi na jego „łzy" opatrują mu rany maścią, którą można nabyć w sklepach
spółdzielni ogrodniczych, albo od dawien dawna stosowanym lekiem domowej roboty:
gliną rozrobioną z krowieńcem.
Niezwykle żywotna i łatwa w uprawie akacja doczekała się wielu odmian ozdobnych,
różniących się między sobą sylwetką, czyli pokrojem, jak mówią dendrologowie,
barwą kwiatów, wielkością liści i innymi cechami.
Mamy więc odkrytą u nas i wprowadzoną do uprawy w latach dziewięćdziesiątych
ubiegłego wieku polską akację Rożyńs kiego, znaną w świecie głównie przez
botaników pod nazwą Robinia pseudoacacia Rozynskiana. Jest to bardzo dekoracyjne
drzewo o gałęziach rozłożystych, odstających od pnia prawie poziomo lub nieco
zwisających. Jego bujne ciemnozielone liście dochodzą do pół metra długości (!),
kwiaty intensywnie pachną. Szkoda, że akacja ta jest w Polsce tak rzadka. Ale
14
można ją obejrzeć między innymi w Łodzi, a mianowicie w Parku im. Jana Matejki.
Polecam — szczególnie na początku czerwca.
Bardzo dekoracyjna jest również robinia lepka, Robinia viscosa, o
ciemnowiśniowych, błyszczących i lepkich, z wiekiem czerniejących pędach bez
cierni lub z niewielkimi cierniami. Oryginalność robinii lepkiej polega też na
tym, że kwitnie przeważnie dwa razy do roku, w czerwcu i sierpniu, jasnoróżowymi
kwiatami.
Najniższa z rosnących u nas akacji, bo osiągająca na ogół tylko nieco ponad 1
metr wysokości, jest robinia szczeciniasta, Robinia hispida. Pochodzi z Wirginii
oraz z Karoliny w Ameryce Północnej, z obszaru dość ciepłego, dlatego w Polsce
zimą musi być dobrze opatulana dla ochrony przed mrozem. Jest to wśród akacyj
pewnego rodzaju dzi-wadełko — pędy pokryte ma długimi, początkowo czerwonymi
szczecinkami, gałęzie bez cierni, listki szerokoeliptyczne, kwiaty ciemnoróżower
znacznie większe niż akacji białej, ale zgoła... nie pachnące. U nas nie
zawiązuje nasion, rozmnaża się więc tylko przez odrosty łub wegetatywnie,
szczepiona przez człowieka.
Bardzo podobna do akacji (robinii) i często brana przez nie wtajemniczonych za
jedną z jej odmian, dawniej także nazywana grochowni-kiem, grochem syberyjskim,
a dziś żółtą akacją, jest karagana syberyjska, Caragana arborescens, krzew
pochodzący z Syberii i Mandżurii. Liście ma pierzaste, kwiaty motylkowe, żółte,
rozwijające się w maju, miododajne. Owocuje strąkami... Wypisz wymaluj — akacja.
Ale są i różnice niełatwe do wykrycia. Jedną wskażę: liście karagany są
parzystopierzaste, a więc mają na osi zawsze parzystą liczbę blaszek, co sprawia,
iż są inaczej zakończone niż liście akacji. Dalsze różnice, a jest ich sporo,
pozostawiam do wyłowienia czytelnikom, którzy chcieliby się w to zabawić, gdy
spotkają się z karagana osobiście.
Zdawałoby się, że akacja przyszła do nas zbyt późno, aby łączyły się z nią
jakieś pogańskie wierzenia i praktyki magiczne. A jednak... Każdy,, kto,
przyglądając się naszym ojczystym krajobrazom, rozważa ich elementy, spostrzega
na pewno, iż stare cmentarze wiejskie obsadzone bywają przy ogrodzeniach, po
wewnętrznej stronie, akacjami. Jest to ślad bardzo dawnego przesądu, którego
praktykowanie weszło w zwyczaj już
15
w prasłowiańskich czasach. Nasi przodkowie, żyjący w ciągłej trwodze przed
duchami, sadzili na mogiłach kolczaste krzaki, aby w ten sposób uniemożliwić
zmarłemu wydostawanie się spod ziemi i składanie nocnych wizyt żywym. Później,
już w czasach chrześcijańskich, jedynie groby samobójców, sypane w najgorszym
miejscu, pod płotem, obsadzano tarniną, jeżyną i innymi drapieżnymi chaszczami.
Po rozpowszechnieniu się akacji zaczęto tym drzewem przystrajać groby biednych
samobójców, których jeszcze do dzisiaj w wielu krajach cywilizowanego świata
chowa się pod ogrodzeniem cmentarza.
Znana powszechnie i praktykowana do dziś, zwłaszcza przez dziewczęta, wróżba
„kocha, lubi, szanuje" podobno na niczym — ani na płatkach stokrotek, ani na
ziarenkach grochu w strąku, ani na czerwonych koralach jarzębiny — nie sprawdza
się tak często, jak na listkach akacji. Kto chce, niech wierzy.
Słyszy się nieraz, że akacja nie ma żadnych wrogów wśród owadów. Jest to lekka
przesada. Ale naprawdę lekka, bo podczas gdy inne drzewa, chociażby topola czy
dąb, mają ich całe krocie, akacja atakowana jest przez stosunkowo nieliczne.
Oto sylwetka jednego z kilku osobiście mi znanych. Wygląda całkiem niewinnie,
niby mały jasnobrązowy koralik, a jest groźnym szkodnikiem, który rozpanoszył
się w całej Europie, Azji, Ameryce, Australii, Nowej Zelandii. Żeruje na młodych
pędach, powodując zahamowanie wzrostu lub nawet usychanie drzewa. Nazywa się
misecznik śiiwowiec (bo gdy może wybierać, woli śliwy).
Nasza dziko rosnąca akacja, szczególnie zdrowa, często umiera w kwiecie wieku,
między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, choć mogłaby żyć i żyć — do 200
lat. Zostaje po prostu ścięta przez człowieka. W tym okresie bowiem drewno jej
osiąga najwyższą jakość: jest .warde, trudno łupliwe, bardzo łatwo przyjmuje
politurę, słój ma jasnozłoty z czerwonobrunatnymi żyłkami, podobny do
mahoniowego. Rarytas dla stolarzy, tokarzy, rzeźbiarzy. Jeszcze na początku
naszego stulecia... palono nim w piecach. Specjaliści od ogrzewania w XIX wieku
wyliczyli bowiem, że w stosunku do drewna bukowego, które uchodziło za opał
16
najlepszy, „wartość ciepłodajna suchych szczapek akacjowych ma się jak 7,5 do
10".
Dziwne, że drewna akacji nigdy nie używano u nas w stolarce budowlanej, na
przykład do wyrobu ram okiennych, drzwi czy poręczy schodów, choć przecież znana
była powszechnie jego trwałość. Pewien stary cieśla z Zawoi pod Babią Górą,
który już nawet nie pamięta, ile chałup „za swojego zywobycia" postawił,
zapytany przeze mnie o przyczynę niestosowania akacji w ciesielstwie, uśmiechnął
się pod wąsem i odpowiedział: „A to nie wicie, ze jak w chałpie je cóś z
kolcastego drzewa, to sie tam kolcasto żyje?". Może był to jedynie dowcip
stworzony od ręki przez mojego, chyba ździebko podchmielonego rozmówcę, a może
istnieje rzeczywiście taki przesąd. Nie wiem. W żadnym zbiorze starych
słowiańskich wierzeń, zabobonów, przesądów, magicznych praktyk niczego podobnego
nie znalazłam. Jeżeli ktoś z czytelników wie coś na ten temat, byłabym bardzo
wdzięczna za informację, która przysłużyłaby się do uzupełnienia moich
wiadomości o drzewach.
?
2 i- Gawędy
Bez
Bez z wierszy o wiośnie, o miłości, szczególnie tej pierwszej, i o rozstaniu,
gdzie służy jako niezastąpiony rym do „łez", również nie nazywa się tak, jak
myślimy i mówimy. To wcale nie bez, lecz lilak, po łacinie Syringa. O nim
później.
Prawdziwy bez natomiast to ten dziki, któremu Linneusz nadał miano Sambucus,
rodzaj z rodziny przewiertniowatych, obejmujący około dwudziestu gatunków małych
drzew, krzewów lub bylin. Rośnie w całej Europie, w zachodniej Azji, na
północnych wybrzeżach Afryki, w Ameryce. W Polsce występują trzy gatunki bzu:
bez czarny (Sambucus nigra), bez koralowy (Sambucus racemosa) i bez hebd
(Sambucus ebulus).
Oderwijmy się wyobraźnią od tego drzewa (lilaka), z którym związało się nasze
pojęcie bzu, abyśmy mogli łatwiej zająć się owym prawdziwym.
Jest to najczęściej dwży krzew lub niskie, do kilku metrów wysokości dochodzące
drzewo z powykrzywianym rachitycznie pniem, który nie przekracza trzydziestu
centymetrów grubości w pierśnicy. Chociaż zdarzają się oczywiście okazy wyższe i
grubsze Ja sama znam dziki bez, który ma 11 metrów wysokości i 94 centymetry w
obwodzie. PvOŚnie w Warszawie, przy ul. Filtrowej 71, w podwórzu, wciśnięty
między garaże i parkan sąsiedniej posesji. Pień ma prosty, bez odrostów, masywny,
opleciony częściowo bluszczem i opatrzony tabliczką: „Zabytek przyrody". Ten mój
dobry znajomy koronę ma prężną, wzniesioną wysoko. W ególe jednak dziki bez
odznacza się koroną raczej obwisłą, bo konary ma łukowato wygięte ku dołowi.
Kora bzu w młodości jest jasnozielona, porysowana, z czasem coraz bardziej
ciemniejąca. Liście ma nieparzystopie-
18
«-*• *?**?
rzaste, nakrzyżległe, matowe, po obu stronach ciemnozielone, ale pod spodem
nieco jaśniejsze.
Bez czarny, pospolity w całej Polsce, kwitnie w maju i w czerwcu białymi, lekko
kremowymi, po mocnym nasłonecznieniu żółknącymi kwiatkami, zebranymi w
talerzowate baldachy. Owocami jego są kuliste jagody, najpierw ciemnoczerwone,
potem, w końcu sierpnia i we wrześniu, czarne i błyszczące.
Bez koralowy występuje w Sudetach, Karpatach i na Podkarpaciu. Kwitnie wcześniej
niż czarny, zwykle w kwietniu. Kwiatki ma żółtawe, zebrane w wiechy skierowane
ku górze. Jego owoce, świetliście koralowe jagody, dojrzewają od czerwca do
sierpnia. Aż dziw, że ten
19
naprawdę dekoracyjny krzew tak rzadko sadzony bywa w naszych parkach.
Bez hebd na południu Polski, gdzie pospolicie występuje, hebziną zwany, to
bylina rosnąca na brzegach lasów i na porębach. Rzadko „wysoki na chłopa",
przeważnie niższy. Kwiaty ma białe lub różowe, jagody
czarne.
;
Wszystkie gatunki bzu bardzo lubią świeżą, żyzną glebę, ale nie prze-bredzają —
rosną, gdzie się da. I to jak rosną! Wystarczy, że gdzieś wybuja jeden badyl, a
już niebawem koło niego, z korzeni, przebija się przez ziemię wiele nowych,
oczywiście tego samego gatunku. Rosną szybko, najszybciej w miejscach
osłoniętych od wiatru, nasłonecznionych.
W medycynie ludowej wykorzystywany był od wieków i jest również dzisiaj — bez
czarny, zwany też lekarskim. Napar z jego suszonych kwiatów stanowi środek
napotny, moczopędny i „czyszczący krew", gdyż reguluje przepuszczalność naczyń
włoskowatych, sprzyja dobrej przemianie materii. Z owoców robiono „powidełka na
przeczyszczenie" i — ale to już w celach zgoła nie lekarskich — bardzo smaczną,
o pięknym kolorze, nalewkę na spirytusie.
W średniowieczu, gdy wszystko, co gotyckie, łącznie z sylwetkami kobiet,
uchodziło za piękne, napar z kory czarnego bzu był sekretną herbatką dam
poświęcających uwagę nie tylko duszy, ale i tuszy. Obdzierały jesienią korę z
dwu- albo trzyletnich gałązek, suszyły, tłukły w moździerzu, potem dwie garście
tych okruchów zalewały kwartą zimnej wody i gotowały tak długo, aż pozostała
połowa wywaru. Piły po pół szklanki, po wieczerzy, przed spaniem. Paskudne to
było i „gębę wykrzywiało na ramię", ale czego się nie robi dla linii...
Później na kilka wieków sekretna herbatka poszła w zapomnienie, bo zmieniła się
moda, bogate damy nabrały ciała i, jak to określają mężczyźni, prawdziwej
kobiecości. A niewiasty biedne, zaharowane, w dalszym ciągu nie musiały martwić
się nadmiarem tłuszczu na biodrach.
Był czas, kiedy fitoterapia, nauka o leczeniu ziołami, oceniała wywar z kory
czarnego bzu bardzo ujemnie. Miał ponoć więcej szkodzić niż pomagać i traktowano
go jako relikt guślarskiej medycyny ludowej. No i dobrze, bo biedne bzy mogły
złapać trochę oddechu, rosnąć sobie bez obawy,
20
że ktoś przyjdzie obedrzeć je żywe ze skóry. Ale na nieszczęście dla nich — a
czy na szczęście dla człowieka, to się dopiero okaże — w pierwszych latach
naszego XX wieku francuscy specjaliści od farmakognozji, nauki o surowcach
leczniczych, tzn. służących do sporządzania leków, iw ogóle o rozpoznawaniu
środków farmaceutycznych, odkryli na nowo odchudzające działanie wyciągu z kory
czarnego bzu. Powstały różne cudowne eliksiry, zalecane w tak modnych znów
dietach odchudzających, pastylki, herbatki... Ostatnio czytałam, że ten
„niezastąpiony" ^środek odchodzi w cień, zdetronizowany przez tzw. „królową łąk",
wiązówkę błotną, którą już ponoć w XVI wieku (wtedy nazywała się tawuła błotna)
jakiś lekarz niemiecki leczył otyłość spowodowaną zatrzymywaniem się wody w
organizmie.
Zabobony i praktyki magiczne różnych ludów bardzo często podpierają się bzem.
Przede wszystkim te, które dotyczą pogrzebów. Już Tacyt (Publius Cornelius
Tacitus, urodzony około 55 roku n.e., a zmarły około 120), najznakomitszy
historyk rzymski, podaje, że w jego czasach bez - używany był przy grzebaniu
zmarłych. W krajach skandynawskich, a także w Niemczech, w Szwajcarii oraz na
pograniczu Włoch i Austrii mierzy się nieboszczyka i sporządzaną dla niego
trumnę prętem bzu. W Niemczech ponadto ten sam pręt służył jako bat woźnicy
wiozącemu zwłoki na cmentarz, ale nie wolno było dotknąć nim konia, bo zwierzę,
jak wierzono, padłoby jeszcze tego roku. Adwokaci niemieccy w XIV wieku, pra-
wujący się o spadek po zmarłym, przynosili do sądu w kieszeni kawałki bzowego
drewna, co ponoć walnie ułatwiało wygranie sprawy, bo nie pozwalało „usnąć na
umyśle". W Polsce co prawda też miarę na trumnę brano posługując się prętem bzu
(np. w okolicach Przemyśla), ale nie gardzono i innymi tykami. Na obręczach z
okorowanej, białej gałęzi bzu oplatano cmentarne wieńce. Robiono też z gałązek
daszki nad małymi krzyżykami wieszanymi na trzonie nagrobnego krzyża.
Bez nie lubi żartów i poufałości, a pokrzywdzony — potrafi się mścić. Jeszcze
przed pierwszą wojną światową krążyła w okolicach Grójca opowieść o chłopie,
który z grobu swej żony wykopał korzeń bzu i wyrzucił. Pokręciło go tak, jak
korzeń tego bzu był pokręcony, i trzymało w tym stanie dopóty, dopóki nie
odszukał owego korzenia i nie zakopał z powro-
21
tern w mogile. Na wschodzie Polski utrzymywała się wiara, że bez, wykopany nie
tylko z grobu, ale skądkolwiek, ściąga na swego prześladowcę kurcze rąk i nóg.
Nie wolno też było palić bzem w piecu (wierzenie rozpowszechnione w XVII
stuleciu na obszarze całej środkowej Europy), bo to przecież wywoływało ognipiór
vel ogniopiór, parch na głowie i twarzy albo, w najlepszym wypadku, wrzody na
plecach u wszystkich, co się przy tym piecu ogrzewali.
Miejsce pod bzem, osłonięte okapem korony, również miało magiczną moc, ponieważ
gnieździły się tam złe duchy. W Poznańskiem jeszcze w XIX stuleciu bardzo chore
dzieci, którym już nic nie pomagało, zrozpaczone matki zanosiły pod krzak bzu,
spodziewając się ratunku od tajemniczych demonów. Czasem ponoć z dobrym skutkiem.
Pod bez wylewano też wodę po umyciu zmarłego, co miało chronić innych członków
rodziny od rychłej śmierci. I nie wolno było chodzić w to miejsce aż do końca
żałoby. Kto złamał zakaz i jeszcze w dodatku zrobił sobie dudkę, czyli
piszczałkę, z bziny, temu cała twarz sczerniała i pokryła się zmarszczkami
niczym kora na pniu.
Krzak bzu umiał też wróżyć, a jakże. Kiedy w jesieni powtórnie zakwitł, było to
niepodważalnym znakiem, że umrze ktoś młody i lubiany. Gdy natomiast usechł czy
zmarniał wiosną z niewiadomego powodu, wróżył suszę i uciekanie wody ze studni.
Bzy są ulubionymi krzewami roślinożerców. Oto dwaj spośród wielu — szkodniki
wybrane drogą losowania:
Drążnica pomidorówka, złocistoszarobrunatny motyl, który składa jaja na młodych
pędach tego drzewa (jak również na łodygach ostu, ziemniaków i najchętniej
pomidorów — stąd nazwa) i którego gąsienice czerwo-nobrunatne z czarnymi
brodawkami — w maju i czerwcu wgryzają się do wnętrza rośliny. Drugi z tych
dwóch szkodników, nie mniej groźny dla bzów, to mszyca bzowa, ledwie
dostrzegalny gołym okiem pluskwia-czek, który powoduje chorobliwe zwijanie się i
opadanie liści.
Tyle o bzie prawdziwym.
A teraz o lilaku. Otóż lilak, Sambucus, to rodzaj z rodziny oliwkowa-tych. W
całym świecie występuje w dwudziestu kilku gatunkach. Są to przeważnie krzewy,
rzadziej niskie drzewa. W Polsce rosną dziko 2 ga-
22
tunki krzewiaste. Przywędrowały do nas z Azji oraz południowej Euro-
??-
Lilak... Zaraz, zaraz! Niechaj mi dendrologowie i inni botanicy wybaczą, że
korzystając z licencji literackiej posługiwać się będę potoczną, ogólnie
przyjętą nazwą tej rośliny: bez, bez ogrodowy, zamiast: lilak.
Najpospolitszy u nas,, najpowszechniej sadzony, jak też rozsiewający się
samorzutnie i rozmnażający przez ódrosty z korzeni, nawet zdziczały, ten,
którego pełno po wsiach koło płotów, Syringa vulgaris, przyszedł do nas z
Konstantynopola, przez Wiedeń, w czasach króla Zygmunta Augusta, panującego w
latach 1549—1572. Turecką nazwę 1 e j 1 ? ? Polacy przerobili od razu na lilak.
Kiedy „lilak" zmienił się w „bez", trudno dociec, ale już w XVIII wieku ta druga
nazwa jest powszechnie używana.
Wszyscy wiemy, jak wyglądają liliowe kwiaty bzu, zebrane w duże wiechy, znamy
jego sercowate liście. Ale może nie każdy zwrócił uwagę na korę tego drzewa.
Jest ona zrazu szarobrunatna, chropowata. Z czasem ciemnieje i pokrywa się
podłużnymi rysami. Aż wreszcie zaczyna się łuszczyć, co dla stolarzy i tokarzy
stanowi wskazówkę, że drewno pod taką korą nadaje się już do wyrobu szkatułek i
innych przedmiotów ozdobnych.
Bez-lilak wzrasta dość wolno, ale za to rozkrzewia się odrostami z korzeni
niezwykle energicznie. Nie ma szczególnych wymagań co do gleby i słońca, lecz
najlepiej rośnie na podłożu próchnicznym w miejscach dobrze nasłonecznionych.
Aczkolwiek lubi wilgoć, wytrwale znosi suszę. Mrozu też się nie lęka.
Przesadzany przyjmuje się łatwo, a kwitnie tym piękniej, im dokładniej w
poprzednim roku ścięto mu kwiaty — ścięto, nie zerwano raniąc korę, bo tego
żadne drzewo nie przechodzi bezboleśnie.
Zakwitanie bzu to nieomylny znak, że już wiosna. Dla map fenolo-•gicznych,
sporządzanych na podstawie terminów zakwitania różnych roślin, bez jest drzewem
wskaźnikowym. Co to znaczy „drzewem wskaźnikowym"? Znaczy to, że obserwując porę
zakwitania bzów w poszczególnych jego stanowiskach w kraju, możemy bezbłędnie
prześledzić drogę nadciągania wiosny w danym roku. Mapy fenologiczne wprowadzi!
23
w Polsce w roku 1922 wybitny botanik Władysław Szafer, żyjący w latach 1886—1970.
Mimo że pięknie pachnący bez-lilak był zawsze ogólnie lubiany, sadzenie go w
ogrodach zaczęło się na dobre stosunkowo niedawno, bo dopiero w XIX stuleciu.
Najpierw na południu Europy, potem we Francji, w Polsce, Niemczech, Holandii,
najpóźniej w krajach skandynawskich. Dziś istnieje około 900 odmian tego
dekoracyjnego drzewa, tak bardzo cenionego w kwiaciarstwie. Odmiany te różnią
się między sobą kształtem, kolorem i wielkością, jak też intensywnością zapachu
kwiatów. Nazwy ich to nader często nazwiska hodowców lub sławnych osobistości,
nadawane na cześć tych osób. Do najozdobniejszych odmian należą: Ca-vour, Danton,
Marechal Foch — o kwiatach jasnoliliowych, ciemnofiole-towych lub purpurowych,
albo o takich samych w kolorze, lecz podwój-j nych czy potrójnych, jak np.
Archeveque i Victor Lemoine. Piękne są także odmiany Jan van ??? ? Marie Legraye
— z białymi, pojedynczymi, ale jędrnymi i upojnie pachnącymi kwiatami.
Może się wydać dziwne, że tak piękne i pachnące kwiaty nie są oblegane przez
pszczoły. Tajemnica kryje się w samym środku kwiatka, w rurce korony — rurka ta
jest zbyt długa, aby pszczoła mogła dostać się do nektaru.
Do spotykanych w Polsce bardzo rzadko należy bez (lilak) zwisłokwia-towy,
Syringa rejlexa, rodem ze środkowych Chin. Jest to krzew dochodzący do 3 metrów
wysokości, o bardzo dużych, z wierzchu ciemnozielonych i błyszczących, a pod
spodem znacznie jaśniejszych i omszonych liściach. Zakwita w czerwcu. Kwiaty w
pąkach jaskrawoczerwone, po rozwinięciu się — różowe z białym wnętrzem, zebrane
w bardzo długie (do 25 cm) tzw. kłosokształtne wiechy. Piękny krzew! I częściej
dekorowałby nasze ogrody, zwłaszcza w okresie swego kwitnienia, gdyby był
bardziej wytrzymały na mrozy.
Bzem, którego niedawno wcale u nas nie było, o którym Władysław Szafer w 1959
roku pisał, że „nie rośnie wprawdzie w obrębie dzisiejszych granic Polski, ale
występuje już niedaleko, we wschodniej części Bieszczadów ', jest lilak
węgierski, Syringa josikaea, występujący na słoneczm eh zboczach gór Bihor w
zachodnim Siedmiogrodzie i tam
24
odkryty w XIX stuleciu przez baronową Josika, która mu łaskawie użyczyła
nazwiska. Jest to prosty, sprężysty, do paru metrów wysokości dochodzący krzew o
liściach szerokoeliptycznych, z wierzchu zielonych, pod spodem sinawych lub
białawych, zależnie od odmiany. Jego fioletowe kwiaty w gęstych sztywnych
wiechach wydają nikłą, ale bardzo miłą woń.
A oto szczególny amator bzu-lilaka: szpeciel lilakowiec vel szpeciel bzowiak.
Jest to roztocz mikroskopijnych rozmiarów. Już sama nazwa tej istotki mówi o
skutkach jej działalności. Rzeczywiście szpeci drzewo. Wysysając soki z pędów
sprawia, że pędy te bądź zamierają, bądź zniekształcają się i w zranionych
miejscach wypuszczają tzw. „czarcie miotły", rózgi z drobnymi nienormalnie
listkami. Ukazywanie się tych „czarcich mioteł" brano kiedyś za złą wróżbę dla
panien na wydaniu. Podobno niejedna, której bez puścił taką „miotłę", wyprawiała
najpierw chrzciny, a potem dopiero wesele.
A propos wróżby! Tym, co w wiązankach bzu szukają cierpliwie pię-ciopłatkowych
kwiatków jako prognostyków szczęścia, radzę, aby szukali w bzach ciemnych, słabo
pachnących. Znawcy mówią, że łatwiej tam o nie niżeli w białych, wonnych.
Brzoskwinia
Należy do rodzaju drzew owocowych z rodziny różowatych. Po łacinie nazywa się
Persica, a pochodzi nie z Persji, co mogłaby sugerować łacińska nazwa, lecz z
Chin, gdzie już 4 tysiące lat temu rosła na słonecznych i zacisznych, ale dość
wilgotnych zboczach górskich dolin. Do Persji dotarła przez ziemie Buchary i
Kaszmiru dopiero w 128 roku przed naszą erą. Przyjęła się tu znakomicie i szybko
zdobyła wyższy stopień uszlachetnienia. Kiedy Rzymianie, postępowi a znakomici
ogrodnicy, przeszczepili ją w owych czasach do Italii, miała tak piękne i
smakowite owoce, że natychmiast uznano ją za prawdziwy dar niebios. Jej soczysty,
słodki, ożywczy miąższ nie tylko dawał rozkosz podniebieniu, ale ponadto
utrzymywał wilgoć, czyli humor (po łacinie: humor, umor — wilgoć, płyn, sok), w
organizmie. Brzoskwinia, „nawilżając" ludzi, czyniła ich radosnymi, skłonnymi do
uśmiechu. Należała — jakżeż działa sugestia! — do używek. Lukullus (lata 117—-§6
przed n.e.), rzymski wódz i biesiadnik niepokonany, podczas słynnych aż po dzień
dzisiejszy uczt, jakie wydawał w swoim domu, częstował gości chłodnikiem z
brzoskwiń, gdy już uraczyli się językami flamingów, grzybami w przeróżnych
sosach i innymi frykasami, wśród których królował... salceson, wchodzący wówczas
w modę i uważany za bógwico.
Z Italii przewędrowała brzoskwinia do południowej Francji, stąd zaś do Niemiec,
gdzie znana była ąuż w II wieku naszej ery.
Skąd przyszła do Polski, trudno dociec — może z Bałkanów, może z Francji przez
Niemcy, a może z różnych stron. Ale że klimat mamy dla niej niezbyt przyjazny,
przyjmowała się z oporami. W każdym razie wykopaliska w kilku grodach
prapolskich świadczą o tym, że brzoskwi-
26
nie (obok winorośli) hodowano u nas w X stuleciu. W wiekach XI i XII — kiedy to
do Polski zostają sprowadzeni z Francji w roku 1006 benedyktyni, a w 1143
cystersi, mający w regule swego zakonu, jako jedno z najważniejszych zajęć,
uprawę roli i ogrodnictwo — sadzenie brzoskwiń znacznie się upowszechniło. Nie
na tyle jednak, rzecz oczywista, abyśmy mogli pochwalić się rozległymi sadami
brzoskwiniowymi. Aliści w ogrodach, zakładanych przy pałacach magnackich nie
tylko dla pożytku, lecz i dla dekoracji, brzoskwinia miała wielkie zastosowanie.
Swoją postacią, urodą i smakiem owoców robi wrażenie drzewa przeniesionego
wprost z biblijnego raju, a owe ogrody, zwłaszcza w średniowieczu, kształtowane
były właśnie na wzór tegoż raju, tak jak go sobie ludzie ówcześni wyobrażali.
Nasi przodkowie z tamtych czasów jeszcze nie tęsknili do „łona przyrody".
Przeciwnie — wszystko, co naturalne, pier-
27
wotne, uchodziło w ich mniemaniu za brzydkie, za coś, czego trzeba się wyzbyć,
unikać. Ogrodnicy-artyści, umiejący tworzyć „raj na ziemi", dobijali się
wielkich fortun.
W XVI wieku, okresie królującego humanizmu i sztuki Odrodzenia, zmieniają się
także i ogrody. Wybija się czynnik użytkowy. Brzoskwinie hodowane są w ogrodach
królewskich i wielkopańskich. Joannes Hortu-lanus Italicus, Włoch, od roku 1546
ogrodnik naszego króla Zygmunta Augusta w Wilnie, własnoręcznie szczepi
brzoskwinie, uważając je za jedyny owoc godny królewskich ust. Bartolomeo
Ridolfi, ogrodnik Wawrzyńca Spytka, założyciela w XVI wieku sławnego ogrodu z
istniejącymi do dziś szpalerami grabowymi, nie chce być gorszy od Joannesa.
Stara się, jak może, a każdą brzoskwinię, uśmierconą przez mrozy, serdecznie
opłakuje, podobnie jak każdą figę czy pęd winorośli. Bo brzoskwinie, proszę
państwa, rosły przeważnie w takim właśnie delikatesowym towarzystwie. Dowód tego
przechował się w diariuszu podróży do Polski, pisanym przez włoskiego duchownego
Gio Paulo Mucante, sekretarza i mistrza ceremonii na dworze kardynała Henrico
Gaetano, który w latach 1*596—1597, jako nadzwyczajny legat Stolicy Apostolskiej
i papieża Klemensa VIII, przebywał u naszego króla Zygmunta III. O^tóż ci dwaj
włoscy dostojnicy kościelni, zdążając do Krakowa, zatrzymali się dla odpoczynku
w Balicach, gdzie gospodarz, kierujący się staropolską dewizą „gość w dom, Bóg w
dom", przyjął ich „czym chata bogata". Przy sposobności zaś pochwalił się
ogrodem złożonym z dziewięciu kwater, mającym i sadzawkę, i wyspę, i na wyspie
altanę... Gio Paulo Mucante, maczając gęsie pióro w inkauście, zapisał: „Pałac w
tych dobrach piękny i obszerny, drewniany jednak, ogród rozkoszny, pełen owoców,
takich nawet, które w tym kraju są rzadkie, jako to: winogron, fig, brzoskwiń,
moreli..."
Następne stulecia nie przyniosły zbyt wielkiego upowszechnienia się hodowli
brzoskwini, ale też nie zepchnęły tej hodowli do poziomu ogrodniczych sztuczek,
uprawianych dla popisu, dla zabawy, jak np. fig w specjalnych figarniach.
Brzoskwinia, choć w Polsce przebiega północna granica jej zasięgu, stała się u
nas dość pospolitym drzewem owocowym, zwłaszcza na obszarach południowych i
zachodnich.
Brzoskwinia jest drzewem niezbyt bujnym, bo osiągającym w dobrych
28
warunkach najwyżej kilka metrów wysokości. Koronę ma szeroką, gęstą. Nowe
gałęzie wyskakują poriad inne długimi zielonawymi lub fioletowymi, zależnie od
odmiany, pędami. Liście szerokolancetowate. Po zimowej drzemce, na czas której
zostaje troskliwie «patulona od mrozu, budzi się brzoskwinia w pierwszych dniach
kwietnia i pod koniec tegoż miesiąca prześlicznie rozkwita różowymi lub
czerwonymi kwiatami. Jeżeli kwiatów jej nie zwarzy przymrozek, stroją świat
jeszcze w pierwszym tygodniu maja.
Ale w czasie kwitnienia nie tylko przymrozki zagrażają brzoskwini. Właśnie w tej
porze atakuje ją poważna choroba, zwana kędzierzawką, spowodowana przez workowca,
grzyb żyjący wewnątrz tkanki liściowej. Objawem tej choroby jest zgrubienie
liści i od ich spodu — biały nalot. Ów nalot to drobniutkie worki wypełnione
zarodnikami grzyba, Liść zaczyna czerwienieć na wierzchu, fałdować się i
kędzierzawić, aż wreszcie w samym środku lata opada. A liście to przecież płuca
drzew i w pewnej mierze żołądek.
Ze świata zwierzęcego największym pod względem wzrostu i tuszy wrogiem
brzoskwini jest... zając. Bardzo lubi brzoskwiniową korę, zwłaszcza podczas
śnieżnej zimy, kiedy nie może dokopać się czegoś innego, co dałoby się zjeść.
Gdy mu kiszki marsza grają z głodu, nie maszeruje odważnie, lecz z duszą na
ramieniu przekrada się przez płoty do sadów, by tu pożywić się korą drzew.
Dlaczego spośród innych ogryza najpierw brzoskwinię, nie owiniętą na zimę przez
niedbałego gospodarza, to już jego zajęcza tajemnica. Może dlatego, że zdarza mu
się ten smakołyk bardzo rzadko? Dobrzy ludzie, lubiący zająca naprawdę, nie na
półmisku, zmuszeni jednak bronić drzew przed jego zębami, robią biedakowi pas-
skudny despekt: smarują korę fekaliami rozrobionymi z gliną.
Ze świata najdrobniejszych szkodników, pluskwiaków, bardzo groźne są mszyce.
Rozmnażają się z oszałamiającą łatwością, bez zapłodnienia, a nowe mszyce po
tygodniu znów mają dzieci — i tak w kółko, przez cały okres od wiosny do jesieni.
Całymi koloniami żerują na młodych pędach i na zawiązkach owoców. Na szczęście
hodowcy brzoskwiń potrafią sobie z nimi poradzić.
Najczęściej uprawiane u nas odmiany brzoskwiń to: Aleksander, Ama-
29
den, Elberta, Minionka Wielka, Minionka Wielka Wczesna, Magdalenka Czerwona oraz
Proszkowska.
Aleksander jest rodem z Ameryki, ale ma nieco bliższe powiązanie z Polską niż
inne brzoskwinie pochodzące z USA, bo wyhodowany został w miejscowości Mount
Pułaski, założonej pfzez Polaków w stanie Illinois, Jest to silne drzewo,
odporne na nasz polski mróz. Już w połowie lipca sypie dojrzałymi brzoskwiniami,
ale... Sympatyczne drzewa, podobnie jak sympatyczni ludzie, też mają swoje wady.
Owoce Aleksandra są drobne, niezbyt smaczne i w dodatku źle odchodzące od pestki,
a tak delikatne, że trzeba je zjadać na miejscu, bo nie znoszą transportu.
Amaden również pochodzi z Ameryki i jest bliźniaczo podobny do Aleksandra. Wady
ma takie same, z tym, że owoce rodzi jeszcze drobniejsze, ale obfitsze, no i w
czasie kwitnienia ma ładniejsze, większe i bardziej różowe kwiaty.
Elberta — prawdziwe cudo! Nie ma żadnych wad. Wyhodowano ją w Ameryce w latach
siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Duża, kształtna, odporna wielce na choroby, z
wiosennymi przymrozkami też potrafi sobie dobrze radzić — po prostu zakwita
później, kiedy na świecie już naprawdę ciepło. Elberta jest w tej chwili
najcenniejszą odmianą na świecie. Daje bardzo duże i wyjątkowo soczyste,
pachnące .owoce, których
miąższ łatwo oddziela się od pestki, a że dojrzewają późno, w pierwszej połowie
września, są jakby ukoronowaniem brzoskwiniowego sezonu.
Minionka Wielka jest Francuzką, ale już nader dawno zadomowioną w Polsce. Owoce
ma obfite i duże, o białawym miąższu, zaczerwienionym przy pestce, z którą nie
trzeba się zmagać. Dojrzewa w końcu sierpnia. Jedyną wadą Minionki Wielkiej jest
jej delikatność, wrażliwość na mróz. Wymaga miejsc zacisznych, osłoniętych od
wiatru, słonecznych, jednocześnie zaś wilgotnych. Na zimę musi być starannie
opatulona.
Minionka Wielka Wczesna,to córa poprzedniej. Dodatkową nazwę „wczesna"
zawdzięcza temu, że jej owoce dojrzewają o kilkanaście dni wcześniej. Wyhodowano
ją we Francji na początku ubiegłego stulecia. Odziedziczyła po matce wrażliwość
na zimno. Niektórzy ogrodnicy twierdzą, że jest jeszcze większym zmarzluchem i
na domiar kapryśnicą co do gleby.
30
Magdalenka Czerwona pochodzi również z Francji. Podobnie jak obie poprzednie
odmiany, jest bardzo nieodporna na polskie zimy, a poza tym skłonna do chorób.
Kwiaty ma piękne, duże, różowe — i zdawać by się mogło, że owoce będą równie
urodziwe, gdy tymczasem wcale nie: są drobne jak morele, o bladożółtym miąższu,
niepozorne. Ale smaczne.
Na koniec zostawiłam naszą brzoskwinię o polskim nazwisku: Prósz-k o w s ? a.
Wyhodowano ją na początku lat siedemdziesiątych XIX wieku w Prószkowie na Śląsku
Opolskim. Drzewo silne i odporne na mrozy, rodzi owoce wprawdzie średniej
wielkości, ale za to co za smak, co za aromat!
Zabobonów związanych z brzoskwinią nie znam, a w księgach przysłów i porzekadeł
znalazłam tylko uszczypliwe powiedzenie: „Buzia gładka jak brzoskwiniowa pestka",
czyli poorana głębokimi zmarszczkami i,porowata. Ale chętnie udostępnię przepis
na mleczko kosmetyczne da zmywania makijażu. Stosowały je damy Renesansu, o
których Baldassare Castiglione (1478—1529), włoski pisarz i dyplomata, pisze w
swoim „II Cortegiano" („Dworzaninie"), że po prostu wyklejały twarze
twardniejącymi farbami, a potem bały się uśmiechnąć, żeby nie pokruszyć maski.
Aby zmyć taki tynk, trzeba było domowym sposobem, nie zdradzając oczywiście
sekretu przyjaciółkom, przygotować brzoskwiniową „esseneyą" według następującego
przepisu: wlać do garnka 3 kwaterki mleka, ? kwaterkę wody „deszczowey abo
rzeczney destyllowaney", dodać 2 uncje (uncja — aptekarska jednostka masy — 30
gramów) „oleyku" migdałowego i postawić na wolnym ogniu; gdy mikstura zawrze,
zdjąć z ognia, włożyć do niej obrane ze skóry i drobno pokrojone spore
brzoskwinie, „mocno doźrzałe i nierobaczne", po czym, „znowu przystawiwszy do
ognia, mięszay pomiędzy niemi łopatką poty, póki nie doydą do miętkosci
kleyowatey"; następnie trzeba przetrzeć tę zupę przez gęste płótno i otrzymaną w
ten sposób „essencyą" zmywać twarz. „Od essencyi onej płeć czysta się czyni i
delikatności nabywa".
Niektórzy przypuszczają, jakoby nader często słyszane i używane określenie
„brzoskwiniowa cera" pochodziło właśnie od opisanego powyżej zabiegu, a nie od
podobieństwa cery do skórki brzoskwini, która jest przecież żółtawa i omszona.
Brzoza
Mam ją przed oczami. Rośnie nad rowem przy drodze w mojej rodzinnej wsi,
oddalona nieco od rzędu stary