16347
Szczegóły |
Tytuł |
16347 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16347 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16347 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16347 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Claire Calman
Podręcznik dla niedzielnego ojca
Tłumaczyła Marta Witkowska
Tytuł oryginału LESSONS FOR A SUNDAY FATHER
Copyright © 2001 by Claire Calman
Druk i oprawa: OPOLGRAF SA
Moim rodzicom,
którzy rozstali się dla dobra dzieci
Podziękowania
Dziękuję wszystkim — dorosłym, nastolatkom i dzieciom — z którymi rozmawiałam,
zbierając materiały do Podręcznika dla niedzielnego ojca, także tym, którzy
woleli pozostać anonimowi. Ci, którym szczególnie należą się podziękowania, to
zwłaszcza:
Kevin Grout, Jane Ufton i uczniowie Szkoły Podstawowej im. Lady Joanny Thornhill
w Wye, Kent
Joe Moran, Dominie Bergen i uczniowie Gimnazjum Wal-worth w Londynie
Trevor Dry, pogromca makreli, z podziękowaniem za inspirację i porady wędkarskie
Firma Glass N' Glaze z Pluckley, koło Ashford, a zwłaszcza Jim, Thelma i Trevor
Pearsonowie
Doktor Paul Barnett, Ned i Dan Brackenbury'owie, Jordan Dry, Will Faulkner,
Laurence Fegenbaum, Darren Peters, Oscar Russell, Mark Smithson, Igor Sprodnik,
Ben Tansey, Honor Wilson-Fletcher
7
Terry Hill i Dave Watson, za rzucenie nieco światła na niezbadane tajemnice
męskiego umysłu
James Barraclough, za poranne pobudki
Jonathan Edgington, za rady w kwestii prawdziwych mężczyzn, słownictwa i
pływania
Moja matka, Pat McNeill, za przebrnięcie przez pierwszą i drugą wersję
maszynopisu i wnikliwe uwagi redaktorskie, jak również matczyne wsparcie
Mój nieżyjący ojciec, Mel, który wiedział, że bycie niedzielnym ojcem to praca w
pełnym wymiarze godzin
Moja siostra, Stephanie, jednoosobowa drużyna cheerleade-rek, za to, że zawsze
mogłam na nią liczyć
Mój agent, Jo Frank, za to, że był dla mnie dużo więcej niż tylko agentem, i
Vicky Cubitt, za jej nie słabnący entuzjazm
Moja redaktorka, Linda Evans, za jej niewyczerpaną cierpliwość i nieliczne
poprawki czerwonym długopisem
...I Lany, mężczyzna, który temu, co robi, naprawdę oddaje się duszą i ciałem
Scott
Zeszłej nocy spałem dokładnie zero godzin, zero minut i zero sekund. Pozwólcie,
że coś wam doradzę — jeśli macie kiedyś poprztykać się porządnie z żoną,
dziewczyną albo z kim tam mieszkacie, nie róbcie tego po północy. Jeśli wina
będzie po waszej stronie, a wierzcie mi, że pewnie będzie — kiedyż to była j e j
wina? — odpuście sobie tłumaczenia, pomińcie usprawiedliwienia i od razu
zacznijcie się kajać. W ten sposób będziecie mogli przynajmniej przekimać się na
kanapie. Po nocy, jaką właśnie przyszło mi spędzić, wiele bym za to dał. Tak to
się zawsze odbywa w telewizji, no nie? Najpierw się kłócą, a potem facet, zawsze
facet, drzemie w salonie — zwróćcie uwagę, że na tej cholernej kanapie nigdy nie
ląduje kobieta — a jeśli dopisze mu szczęście, ona ciśnie w niego poduszką i
kocem. Dzięki, ja też cię kocham.
Najwyraźniej Gail nie zwracała na to nigdy dostatecznej uwagi, bo wiedziałaby,
że tak to się odbywa. Powinienem był ją wtajemniczyć:
— Nie, Gail, teraz wyganiasz mnie do salonu, a sama wchodzisz ciężkim krokiem na
górę i trzaskasz drzwiami sypialni.
Następnie przejście do banalnego zbliżenia na nasze ślubne zdjęcie, spadające z
kominka. Ale w tym momencie byłem już po złej stronie drzwi wejściowych, żałując,
że nie mam kurtki ani komórki, zamiast tej cholernej kuchennej ściereczki, która
nie za bardzo mi się przyda jako ochrona przed zamarznięciem na śmierć.
Myśli wirowały mi w głowie, niczym spływająca odpływem woda, rozpaczliwe,
szalone i dziwne myśli, goniące jedna drugą. Zadzwoniłbym do mojego kumpla
Colina, ale było już
11
po wpół do dwunastej i aż za dobrze mogłem sobie wyobrazić jego żonę, Yvonne,
jak stoi w swojej różowej koszuli nocnej, zapiętej aż po ostatni guzik, i mówi,
że ależ gdzie tam, to żaden kłopot, będzie musiała po prostu wyjąć drabinkę i
ściągnąć ze stryszku kołdrę, i proponuje mi kawę, nic się nie martw, może
przecież wyładować wszystko ze zmywarki, żeby wyciągnąć czysty kubek, i chociaż
wolą otwierać nowy kartonik mleka z samego rana, to przecież równie dobrze może
otworzyć go teraz, skoro — ojej —już rano. Nigdy nie mogę oprzeć się wrażeniu,
że zanim wejdę do nich do domu, powinienem otrząsnąć się z wody niczym mokry
psiak; Yvonne mierzy człowieka takim wzrokiem, jakby chciała rozłożyć na meblach
plastikowe pokrowce, zanim się do nich za bardzo zbliży.
Zastanawiałem się, czy by nie zatrzymać się w Holiday Inn, ale już mnie tam
znają, po tej imprezie tuż przed Bożym Narodzeniem. Zwłaszcza po tym
niefortunnym wypadku z niby to przypadkowym rzucaniem się bożonarodzeniowymi
pierożkami w sali bankietowej imienia Churchilla. Rozważałem pomysł włamania się
do salonu sprzedaży MFI* na obwodnicy, żeby przespać się na którymś z
wystawionych tam zestawów wypoczynkowych. Myślałem nawet o tym, żeby zadzwonić
do jakiegoś klasztoru z wiadomością, że Bóg dał mi powołanie i że zaraz się tam
zjawię.
„Rozmawiałem z Tym na Górze i powiedział, że macie pozwolić mi u was zostać, ale
że mogę odpuścić sobie ten cały cyrk z modleniem się, milczeniem i goleniem
głowy, okej?"
Mowy nie ma, żebym zatrzymał się u moich rodziców. Wolałbym już przekimać się w
parku na ławce. Wolałbym już nawet przekimać się na ławce razem z bezdomną,
jeśli o to chodzi. Niechby nawet — z dwiema bezdomnymi i pijaczyną. I psem ze
świerzbem. Zwykle w tym momencie Gail upominała mnie:
* MFI — angielska sieć sklepów meblowych. (Wszystkie przypisy pochodzą od
tłumaczki).
12
— Och, daj spokój, Scott, nie przesadzaj. Nie są tacy źli.
„Nie są tacy źli"? Już prędzej przebrnąłbym przez rekordowo duże opakowanie
mrożonych paluszków rybnych, niż zjadł posiłek z tą dwójką. Już prędzej żywiłbym
się do końca moich dni szkolnymi obiadami — rozmokłymi warzywami i całą resztą.
Już prędzej — och, nieważne. Chodzi mi tylko o to, że gdyby do dyscyplin
olimpijskich włączono jęczenie wyczynowe i wystawiono moich rodziców, Wielka
Brytania odnotowałaby stratosferyczny wzrost zdobytych złotych medali.
Specjalnością taty jest zrzędzenie na temat (kolejność bez znaczenia): innych
kierowców; cudzoziemców, co dotyczy oczywiście ludzi, których pradziadkowie
przybyli tu pięćdziesiąt lat temu, a także, w rzeczy samej, każdego, kto mieszka
dalej niż w Folke-stone; urządzeń wszelkiej maści, gdyż obecnie niczego nie robi
się już porządnie („Robiom to specjalnie, coby trza było co parę tygodni
sprawiać se nowe"); rządu; sąsiadów; no tak, no i na mój temat. Działką mamy
jest pogoda, Ruscy (nie jest na bieżąco z polityką), rodzina Gail, ludzie z
kolczykami („Nie wiem co oni sobie myślą metalowy ćwiek w języku to
niehigieniczne nieprawdaż oni wszyscy muszą być jakimiś zboczeńcami przydałoby
im się dobre lanie"), coraz mniejszy rozmiar „niezamiernie" małych ciasteczek
Pana Kiplida, sąsiedzi oraz — co za niespodzianka! — znowu ja. O ile wiem,
jedyna rzecz, która sprawiła, że wytrwali razem przez te wszystkie lata — to
jest razem w znaczeniu: formalnie nie rozwiedzeni i żyjący pod jednym dachem, a
nie razem w znaczeniu: oto osoba, którą kocham i z którą chcę spędzić życie — to
ich wspólna paranoja na punkcie sąsiadów i rozczarowanie moją osobą.
Nie znajdują się zatem na czele listy ludzi, u których szukałbym bez uprzedzenia
wygodnego łóżka i serdecznego powitania. Już lepiej dać się zgarnąć glinom, żeby
mogli zamknąć mnie pod kluczem na tę noc. Miałbym jakieś wyrko, a jeśli w
dodatku dzięki temu Gail poczułaby wyrzuty sumienia, byłaby to gra warta
świeczki. Ale wtedy upomniałem się w du-
13
chu, że to wszystko minie i że tylko niepotrzebnie bym się ośmieszył i zrobił z
siebie ostatniego kretyna.
Pojechałem zatem do pracy. I tak na ogół przychodzę pierwszy, ale nocą było tam
zupełnie inaczej. Niesamowicie. Ze wszech miar dziwnie. Dziwnie przez duże D,
jakby powiedział Nat. Otworzyłem sobie drzwi, szukając po omacku włącznika
światła i usłyszawszy znajome bi-bip, rzuciłem się w stronę alarmu, żeby wstukać
kod. Mamy tam małą recepcję — tylko kontuar, przy którym przyjmujemy zamówienia,
i kilka tandetnych, kwadratowych krzesełek, wyściełanych drapiącym
ciemnobrązowym materiałem, a pod przeciwległą ścianą stolik do kawy, będący
żałosną parodią mebla, który tylko dlatego ma prawo mienić się stolikiem do kawy,
że przez lata poplamiono go tyloma nakładającymi się na siebie śladami po
kubkach z kawą, że wygląda to niemal tak, jakby umieszczono je tam celowo w
charakterze wzoru. Całości dopełniają trzy plastikowe krzesła, które można
układać jedne na drugich. Kupiliśmy je, gdyż większość naszych klientów zjawia
się upaćkana farbą i pyłem tynkowym, a nie chcemy, żeby zapaskudzili tak zwane
lepsze krzesła, przeznaczone dla tych nielicznych klientów indywidualnych,
którzy przychodzą z nietypowymi zamówieniami. Wiem, wiem, zabrzmiało to, jakbym
był Yvonne, ale nie ode mnie to zależy.
Wsunąłem głowę za drzwi warsztatu, sprawdzając, czy wszystko w porządku, a potem
poszedłem do biura i usiadłem przy biurku, myśląc, że może powinienem zadzwonić
do Gail, sprawdzić, czy już ochłonęła, choć wiedziałem, że odłoży słuchawkę. Tak
czy siak, zadzwoniłem.
— To ja.
Odłożyła słuchawkę.
Zrobiłem sobie kawę, nalewając do czajnika więcej wody niż to potrzebne, żeby
dłużej się gotowała. Przynajmniej dzięki temu miałem co robić, stojąc tam
wciśnięty w kąt przy zlewie, próbując myśleć i usiłując nie myśleć. Potem
położyłem się na
14
brązowych krzesłach. Stały jedno przy drugim, ale i tak nie mogłem tak się
skulić, żeby się na nich zmieścić. Na domiar złego było cholernie zimno.
Włączyłem grzejnik, ale bardziej hałasował, niż grzał, spróbowałem więc wytropić
gdzieś coś, czym mógłbym się przykryć. Zerknąłem do warsztatu. Jak zawsze, w
jednym rogu leżały stare koce i płachty chroniące meble przed zakurzeniem, ale
tkwiło w nich pełno cholernego szkła, a wolałem już marznąć, niż się pociąć na
strzępy, dziękuję bardzo. Przypomniało mi to o tych facetach z Indii, którzy
leżą na posłaniach z gwoździ. Dopiero by Gail była wniebowzięta, gdyby mogła
zobaczyć mnie, samego jak palec i trzęsącego się z zimna, pokaleczonego i
przekłutego na wylot przez miliony malutkich odłamków szkła.
Na wewnętrznej stronie drzwi biura wisiał mój płaszcz nieprzemakalny, który
zostawiłem tam przed mniej więcej dwoma miesiącami i ciągle zapominałem wziąć do
domu. Skuliłem się znowu na krzesłach, trzęsąc się pod płaszczem, rozmyślając o
tym, co powiedziałem i co ona powiedziała, i co mógłbym zrobić, żeby to wszystko
naprawić, i martwiąc się, co będzie, jak jednak zasnę i chłopaki znajdą mnie tu
rano, i co, u licha, miałbym im powiedzieć, i jak mam się ogolić, i myśląc, że
trzeba było pójść do tego cholernego Holiday Inn, i co, jeśli nawet by mnie
rozpoznali, mogą mi skoczyć! Następnie znowu wstałem, nałożyłem płaszcz,
usiadłem na moim krześle i oparłem głowę na biurku. Psiakrew, cholera, niech to
szlag! Kurwa, kurwa, kurwa! Konkursowy z ciebie dupek, powiedziałem sobie. Co
teraz zrobisz?
Otworzyłem szufladę biurka i poszperałem w niej, jakbym miał znaleźć tam
podpowiedz, napisaną na żółtej karteczce, jednak znajdowała się tam tylko
kolekcja rozsypanych spinaczy i zabłąkanych zszywek, zapasowe nożyczki, które
nie chcą ciąć, brudna gumka myszka zostawiająca smugi przy wycieraniu i parę
markerów, w których skończył się tusz. Tak czy owak, po godzinie i dwudziestu
minutach spędzonych na udawaniu, że sprzątam biurko — wiem to, bo co trzy minuty
zer-
15
kałem na zegarek, sprawdzając, czy to możliwe, że czas mija tak wolno, jak mi
się wydaje — wstałem i pokręciłem się po biurze, wysuwając i wsuwając szuflady z
dokumentami i myszkując w schowku na artykuły papiernicze, tak na wypadek gdyby
ktoś zostawił tam grubą kołdrę i świeży pączek.
Z powrotem w recepcji, wszedłem za kontuar i żeby mieć coś do roboty,
przekartkowałem księgę zleceń. Można się było zorientować, w jakie dni w pracy
była Denise, bo stawia te kółeczka nad „i" niczym małe baloniki. No i pismo
Maureen, tak samo staranne jak to, którym Rosie pisze zadania domowe, tylko że
wszystkie literki przechylone są dokładnie w tę samą stronę, wypisz, wymaluj jak
ci tancerze, których widzieliśmy w przedstawieniu na West Endzie. Pod kontuarem
leżała paczka czekoladowych Hob-nobsów, owinięta gumką żeby się nie wysypały.
Ciasteczka Denise. Wyjąłem je i rzuciłem nimi przez pokój na brązowe krzesła.
Istny strzelec wyborowy ze mnie. Uporałem się z całą paczką uspokajając sumienie,
że odkupię je jutro, czy raczej dzisiaj, i zdając sobie sprawę, że Denise będzie
na mnie nieziemsko wściekła i że będę musiał odkupić jej ich trochę więcej, bo
inaczej „zapomni" przekazywać mi wiadomości.
Pozbierałem okruszki i wróciłem do warsztatu, szukając czegoś, na co mógłbym
sobie ponarzekać. No cóż, nawet ślepcowi z rękami zawiązanymi na plecach
wystarczyłoby dziesięć sekund, żeby znaleźć pretekst do narzekań, bo większość z
naszych pracowników to cholerne tępaki. Gogle ochronne walały się na podłodze,
zamiast wisieć na swoim miejscu. Stos zbitego szkła został po prostu zmieciony w
kąt, a na nim nadal jeszcze leżała szczotka. Brudne kubki po kawie zaśmiecały
stoły warsztatowe. Czasem mam wrażenie, że prowadzę cholerne przedszkole. Połowa
z nich zapomniałaby podetrzeć sobie tyłek, gdyby im ktoś nie przypomniał.
Dobrze, dobrze, wiem, co chcecie powiedzieć. Widzicie, po prostu potrzebowałem
czegoś, czegokolwiek, na czym mógłbym się skoncentrować, czegoś, o co mógłbym
się powkurzać, czegoś, co nie byłoby moją winą.
CaU
Proszę, powiedzcie mi, że zeszła noc to tylko zły sen. Jeśli zamknę mocno oczy i
uszczypnę się, obudzę się w prawdziwym świecie. Powiedzcie mi, że to tylko jakiś
koszmar, że zaraz ktoś mnie pocałuje i do rana o wszystkim zapomnę. Kiedy Nat
był mały, miał cztery czy pięć latek, miewał koszmary. Budził się z krzykiem i
jedno z nas — zazwyczaj ja, Scotta nie obudziłby przemarsz orkiestry dętej
dookoła łóżka — szło go uspokoić. Kołysałam go w ramionach, szeptałam mu słowa
pociechy, wtulając twarz w jego miękkie włosy, i całowałam jego zarumieniony
policzek.
— Już dobrze, to tylko zły sen, Natty, to tylko zły sen. Już po wszystkim, już
dobrze.
Wiem, oczywiście, że zeszła noc nie była snem. Stałam teraz przy zlewie,
skupiając całą uwagę na wykręcaniu ścierki, wycierając czysty blat. Wiem, że to
nie był sen, bo potem już nie mogłam zasnąć. Jakże bym mogła? Po jego odejściu
dobiegł mnie odgłos zapuszczanego silnika i odjeżdżającego samochodu. Pobiegłam
na górę, weszłam na palcach do pokoju Nata, leżącego od strony ulicy, i
wyjrzałam przez okno, zza firanki, jakbym zerkała na horror przez palce.
Czerwone światła stopu zajarzyły się jasno, kiedy zwalniał na zakręcie, a potem
skręcił w lewo w główną drogę... i zniknął. Odczekałam jeszcze chwilę, myśląc,
że lada moment wróci do domu. Albo pojedzie do ronda i tam zawróci. Tylko
patrzeć, a moim oczom ukaże się światło reflektorów, gdy będzie skręcał w naszą
uliczkę. Zbiegnę na dół, żeby otworzyć mu drzwi. Przyzna się, że to pomyłka,
głupi dowcip, który obrócił się przeciwko niemu. Wszystko mi wyjaśni i znowu
wszystko będzie dobrze. Skrzyżowałam palce i popukałam
17
w parapet. Odpukać w niemalowane. To tylko jedna wielka pomyłka.
Ale ulica pozostała cicha i ciemna. Odwróciłam się i spojrzałam na Nata,
leżącego z nogami — długimi, bo bardzo ostatnio urósł — rozrzuconymi w poprzek
łóżka, ze skłębioną górką kołdry leżącą z boku łóżka. Otuliłam go porządnie
kołdrą i pochyliłam się, by dotknąć jego włosów. To wszystko, co mogę teraz
zrobić, żeby być blisko niego; sami wiecie, jacy są chłopcy w tym wieku. Właśnie
skończył trzynaści lat. W zeszłym tygodniu. Scott zabrał go na kręgle z grupą
jego przyjaciół i świetnie się bawili, chociaż Nat podchodził do tego z
ostentacyjnym dystansem, bo w jego wieku nie wypada okazać, że się jest czymś
podekscytowanym. Wspaniały początek dojrzewania. Wybrałeś sobie świetny moment,
Scott. Wbiłam paznokcie w dłonie. Już lepiej czuć gniew. Lepiej czuć cokolwiek,
zamiast tego dziwnego otępienia, jakbym umarła i nikt nie pofatygował się, żeby
mnie o tym poinformować. W łazience spojrzałam w lustro, uspokajając się w
myślach: „Widzisz? To ty, Gail, jeszcze tu jesteś. To ty i wyglądasz dokładnie
tak, jak zawsze". Wpatrywałam się w swoje odbicie, myśląc, że może prawdziwa ja
tkwiłam tam, uwięziona za szkłem, a tutaj było tylko moje odbicie i dlatego nie
mogłam niczego poczuć.
— Chyba lepiej pójdę spać — oznajmiłam głośno. Chciałam usłyszeć swój głos,
chyba żeby upewnić się, że wciąż tam jestem, że wciąż jestem prawdziwa. Głupota,
wiem.
Wsunęłam się pod kołdrę po „mojej" stronie łóżka, gdzie leżałam wyprostowana
sztywno jak struna, niczym egipska mumia, odtwarzając wydarzenia minionego
wieczoru, wciąż obracając je w głowie i badając ze wszystkich stron, jak obcy
przedmiot, który przypadkowo wpadł mi w ręce, zastanawiając się, czy uda mi się
nagle dojrzeć coś nowego, jakąś ważną wskazówkę, która wszystko by mi wyjaśniła,
coś, czego mogłabym się trzymać i co mogłabym zrozumieć. Może po prostu opacznie
coś zrozumiałam. Może to wszystko to tylko halucynacje.
18
Przewidzenia wywołane nadmiarem kofeiny, czy coś w tym rodzaju. Na nowo zaczęłam
myśleć o głosie Scotta, o tym, co mi powiedział, unikając mego wzroku. Ciche
kliknięcie drzwi wejściowych, jego twarz, zniekształcona i obca zza matowej
szyby, twarz nieznajomego.
„Dlaczego nie płaczesz?" — pytałam się w duchu. „Powinnaś się wypłakać, Gail" —
strofowałam się dalej, starając się brzmieć stanowczo i zdecydowanie jak Cassie.
„Na litość boską kobieto, nie duś tego w sobie. Dobrze się wypłacz, jeśli
chcesz".
Leżałam tak, czekając na łzy, tłumacząc sobie, że poczuję się lepiej, jeśli uda
mi się rozluźnić. Ale łzy nie nadchodziły. Niczego nie odczuwałam. Przecież na
pewno powinnam czuć się bardziej, czy ja wiem, bardziej zraniona, bardziej
zdenerwowana, po prostu bardziej. Wtedy pomyślałam:
„Co za głupota. Jeśli już nie mam dziś zasnąć, to przecież nie mogę marnować tak
czasu, leżąc tu całą noc. Mam masę roboty".
Wstałam więc i zeszłam ponownie na dół, wyjęłam wiadro z mopem i zaczęłam
szorować podłogę w kuchni.
To przecież nie może być moje życie, pomyślałam, zatapiając mop w mydlinach.
Moje życie było proste, pracowite, ale nieskomplikowane, przewidywalna żonglerka
opieką nad dzieciakami, pracą zakupami, gotowaniem i sprzątaniem, z
niewystarczającą ilością drobnych uciech w rodzaju jedzenia na mieście, wypraw
do pubu na drinka ze Scottem albo moją najlepszą przyjaciółką Cassie, albo
babskich wieczorów z moimi siostrami, Mari i Lynn. Ale to — to nie było moje
życie. To była rzeczywistość jak z telewizyjnych tasiemców — kłótnie w kuchni,
kłamstwa i zdrady, wyprowadzka w środku nocy. Ja zaś tkwiłam w samym centrum
wydarzeń, tyle że nie miałam pojęcia, co ma teraz nastąpić. Przejeżdżałam mopem
wte i we-wte po podłodze, aż jej kolor stawał się coraz żywszy u moich stóp. To
niby prawdziwa kamienna posadzka, jakby z terakoty, ale oczywiście to tylko
wykładzina, imitacja i tyle. Praktyczna imitacja.
19
Z powrotem w sypialni. Czerwone cyferki budzika wskazywały 2:13. Dwadzieścia
cztery godziny temu spałam dokładnie w tym samym łóżku, ze Scottem tuż koło mnie.
Dwadzieścia cztery godziny temu byliśmy normalną rodziną. Nie doskonałą nie
bogatą po prostu zwyczajną. Ale byliśmy niczym dzieci, bawiące się na polu
minowym. Dwadzieścia cztery godziny temu byłam zadowolona, bezpieczna, bez
żadnych większych problemów, niż co mam zrobić na kolację, gdzie Rosie
zapodziała swój strój od wuefu i czy Nat mógłby choć raz odpowiedzieć inaczej
niż monosylabą. Dwadzieścia cztery godziny temu byłam jeszcze w jednym kawałku,
dzieci spały w swoich łóżkach, a dom wciąż stał na miejscu. Ale teraz nic już
nie było takie samo. Mina już wtedy czyhała, gotowa wybuchnąć. Tyle że nie
miałam o tym pojęcia.
Scott
Tak więc rano raczę się croissantami oraz kawą ze śmietanką które przynosi mi do
łóżka wielbiący mnie harem egzotycznych dziewic, zażywam porannych kąpieli w
głębokiej wannie, snuję się niespiesznie w jedwabnym szlafroku, wydaję polecenia
mojemu maklerowi, a następnie szofer podjeżdża po mnie limuzyną żeby zawieźć
mnie na pierwsze w tym dniu spotkanie.
Stanowczo będę musiał coś z tym zrobić. Zauważyłem, że im bardziej jestem
przygnębiony, tym częściej bujam w obłokach. Gail utrzymuje, że to dlatego, że
nie wiem, co to znaczy być dorosłym. Ale to bzdura — zarabiam na życie,
utrzymuję rodzinę, płacę podatki, uiszczam rachunki i prowadzę samochód, więc
jestem dorosły, może nie? To pytanie retoryczne.
Spojrzałem na zegarek. Za dwadzieścia ósma. No cóż, nie mam pojęcia, jak to
możliwe, bo jestem absolutnie, całkowicie i na sto procent pewien, że nawet na
sekundę nie zmrużyłem oka. I tak oto siedziałem przy biurku, w szyję złapał mnie
konkursowy skurcz, zesztywniały mi plecy i, mówiąc szczerze, czułem się jak
stara, wyżęta szmata. Chłopaki powinni zjawić się o ósmej, ale nie jesteśmy z
Harrym sfiksowani na punkcie punktualności, więc wystarczy, jeśli przed 8.30
każdy będzie już na miejscu i przestanie się obijać. Chodzi o to, że budowlańcy
przychodzą często z samego rana i na ogół chcą mieć szkło przycięte od ręki.
Jeśli nie ma chłopaków, zajmujemy się tym z Harrym, zresztą i tak nie chcę wyjść
z wprawy. Przychodzę zawsze przed ósmą żeby wyłączyć alarm i wpuścić pozostałych,
ale czasem Harry zjawia się przede mną To jego firma, to znaczy jego i jego żony.
Maureen wpada dwa, trzy razy na tydzień, żeby „nadzorować" papierkową robotę, to
znaczy mieć
21
oko na Denise, bo nie ma do niej zaufania. Ale, szczerze mówiąc, Denise jest za
tępa, żeby obawiać się nieuczciwości z jej strony. Brak jej do tego wyobraźni, a
poza tym nie wiem, jak niby miałaby robić jakieś machlojki — bo co mogłaby
zrobić, wynieść pod płaszczem kilka szyb? Mają dwa metry czterdzieści na metr
dwadzieścia, na litość boską! I gdzie by je opchnęła — to niezupełnie to samo,
co opylić w pubie kilka podróbek sportowych bluz, no nie? „Reflektujesz na
trochę taniego szkła, stary? Mam zwykłe, dymione i matowe". Nie, nie wydaje mi
się. Tak czy inaczej, mimo że Harry jest właścicielem, to nie jest on za bardzo
typem kierownika. No cóż, jasne, po to ma mnie, chociaż nie jestem pewien, czyja
sam bardziej nadaję się na kierownika. Ale lepiej sobie radzę z pozyskiwaniem i
ugłas-kiwaniem klientów, firm, urzędów i tym dalej. To ja mam czar i urodę — no
dobra, tylko w porównaniu z Harrym, ale ujdę w tłumie. Harry robi w tym
interesie, odkąd tylko wyrósł z pieluszek, i wciąż nosi ze sobą diamentowy
krajak swego dziadka, razem z kompletem nowoczesnych krajaków z wolframu. Ma
sześćdziesiąt jeden lat, więc pewnie niedługo da sobie spokój z pracą, ale nie
wiem, co zrobi z firmą. Ich syn mieszka w Australii i nie sądzę, żeby był aż
takim frajerem, żeby zostawić słońce, morze i surfowanie i zakopać się w
dzielnicy przemysłowej, gdzie jedynym urozmaiceniem jest codzienny przyjazd
furgonetki z kanapkami i zastanawianie się, czy będą mieli czekoladowe babeczki
albo ciasto cytrynowe. Wiem, żałosne, no nie?
Tak czy siak, chodzi o to, że dwadzieścia minut to znowu nie tak wiele, żeby się
ogolić i znaleźć czystą koszulę. Ale doszedłem do wniosku, że Gail zdążyła już
ochłonąć i że mógłbym zadzwonić do Harry'ego z wiadomością, że się trochę
spóźnię. Najpierw przekręciłem więc do domu.
— Gail? To ja. Posłuchaj... — Właśnie miałem zagłębić się w to, jak bardzo mi
przykro i obiecać, że jej to wynagrodzę i tak dalej, ale nie dała mi okazji, bo
odłożyła słuchawkę. Zadzwoniłem jeszcze raz.
22
- Czego chcesz? — spytała lodowato. Aż mnie ciarki przeszły po plecach. Zupełnie
jakbym był akwizytorem, sprzedającym podwójnie oszklone okna, którego chciała
spławić.
— Gail. Daj spokój, kotku. Muszę przecież wrócić do domu. Bądźmy rozsądni.
— „Bądźmy rozsądni"? A spanie z inną to szczyt rozsądku, tak? Może powinieneś
sporządzić mi listę zasad, bo odrobinę mi trudno nadążyć za twoim sposobem
rozumowania.
— Kochanie, widzę, że jesteś jeszcze troszkę zdenerwowana...
— „Troszkę zdenerwowana"? Myślisz, że tak po prostu kupisz mi bukiet kwiatów i
na tym się skończy?
— Nie, oczywiście, że nie! — Tak bardzo to się nie pomyliła, ale sądzę, że na
wszystko jest odpowiedni czas i miejsce, także na szczerość, a jak dotąd
mówienie prawdy wpakowało mnie tylko w poważne tarapaty.
— Scott, jeśli o mnie chodzi — zniżyła nagle głos do ostrego szeptu, więc
dzieciaki musiały kręcić się gdzieś w pobliżu — twoja noga nigdy więcej nie
postanie w tym domu.
Lekka przesada, nie sądzicie? Kobiety lubią w życiu trochę dramatyzmu, no nie?
To przez oglądanie telewizji, tych wszystkich telenowel i sztuk kostiumowych,
pełnych spazmu-jących, mdlejących i generalnie świrujących kobiet. Nadal byłem
całkowicie pewien, że za dzień czy dwa Gail ochłonie — jeśli tylko uda mi się to
dobrze rozegrać.
— Gail, pozwól mi przynajmniej zabrać trochę rzeczy. Nawet się nie mogę
ogolić...
— Jeśli potrzebna ci maszynka, idź do Bootsa. Spakowanie wszystkich twoich
rzeczy zajmie mi trochę czasu.
Wiedziałem, że mówi tak tylko, żeby mnie zdenerwować, więc ugryzłem się w język
i nie dałem się sprowokować. Doszedłem do wniosku, że może lepiej będzie, jeśli
się gdzieś zadekuję na dzień lub dwa i dam jej trochę czasu na uspokojenie. Po
kilku docinkach zgodziła się w końcu spakować mi do torby parę rzeczy.
— Tylko moją maszynkę, kilka koszul, bieliznę i skarpetki. Może tę
jasnoniebieską koszulę i...
23
— To nie sprzedaż przez telefon, Scott. Wezmę, co będzie czyste. Mogę ci to
podrzucić, zanim odbiorę Rosie ze szkoły.
Rosie. Co, u licha, powiedziała Rosie? „Twój ojciec to podły, zakłamany drań i
oszust i powiedziałam mu, że już nigdy nie wolno mu się z tobą spotkać".
„Mieliśmy drobną sprzeczkę, kochanie, ale nie martw się — niedługo wszystko
będzie jak zawsze". Nie miałem pojęcia. Zaczynałem myśleć, że może nie znam
swojej żony tak dobrze, jak mi się wydawało.
— Aha, i czy możesz przywieźć mi moją komórkę z ładowarką? I moją grubą kurtkę.
Zeszłej nocy cholernie przemarzłem.
Po drugiej stronie rozległ się krótki, zadowolony śmieszek. Dzięki, Gail. Miło
wiedzieć, że kobieta, która przysięgała kochać cię do grobowej deski, pewnego
dnia będzie cię tak bardzo nienawidzić, że ucieszy się na wieść, że prawie
wyciągnąłeś kopyta z powodu wyziębienia organizmu.
— Gail?
— Co znowu, na litość boską! Nie mogę tu sterczeć przez cały dzień, wysłuchując,
jak wymieniasz każde sznurowadło, które mam ci dostarczyć.
— Nie, nie o to chodzi. Po prostu...
— Co?!
— Nie rozdzieraj nad tym szat... — Błąd. Duży błąd. Nie pora, żeby wspominać o
zdzieraniu z kogokolwiek ciuchów.
Roześmiała się, ale nie był to śmiech w rodzaju: „ha, ha, ha, ale się uśmiałam".
— Nie tak jak ty, co?
— Zgoda, zasłużyłem sobie na to. Po prostu nie szalej przy chłopakach, dobrze?
Nie ma żadnego powodu, żebyśmy musieli się tutaj kłócić. Włóż rzeczy do jakiejś
starej sportowej torby czy czegoś takiego, dobra?
Kolejne westchnięcie.
— Scott?
— Hm?
— Jesteś żałosny.
Oiat
Czy starzy to zupełne tępaki, czy co? Jeeezu. Mama i tata pożarli się na maksa —
wszystkie chwyty dozwolone, sześcio-rundowa walka przez duże W — ale my niby nie
mamy nic o tym wiedzieć. W tym domu nikt nigdy człowiekowi nic nie mówi. Wiem o
tym tylko dlatego, że zeszłej nocy usłyszałem, jak na siebie wrzeszczą. Głupota
nie zna granic. Przecież mogli obudzić Rosie. Wstałem i podkradłem się na
półpiętro. Nie mogłem zrozumieć, co mówią, a tu nagle mama krzyknęła na cały
regulator: „Ty kłamliwy gnojku!" A mama nigdy nie przeklina, to jest naprawdę
nigdy, więc wiedziałem, że to nie zwyczajna sprzeczka. Tym razem tata musiał
zrobić coś naprawdę strasznego. Myślę, że to miało coś wspólnego z jakąś inną
kobietą. Zawsze tak bywa w telewizji. Wtedy mama wysyczała: „Cśśś! Dzieci
usłyszą!", więc wycofałem się prędko do mojego pokoju, a oni zeszli na dół do
kuchni i zaniknęli za sobą drzwi. Mama była tylko w koszuli nocnej i bez kapci,
ale idąc po schodach tupała tak głośno, jakby miała martensy. Zakradłem się na
dół, żeby posłuchać, omijając piąty stopień, bo trzeszczy. Mama mówi, że to
brzydko podsłuchiwać, ale jak inaczej mam się dowiedzieć, co się dzieje?
Starałem się nie oddychać, żeby mnie nie usłyszeli. Byłbym superszpiegiem.
Pomyślałem sobie, że jeśli nagle wyjdą, to powiem, że okropnie mnie boli brzuch
i zszedłem na dół napić się mleka. No co, nic na to nie poradzę, że jestem chory,
no nie? Ale wtedy usłyszałem, jak mama mówi coś o wyrzuceniu śmieci, więc
pognałem na górę do mojego pokoju, zanim drzwi się otworzyły.
Kiedy dzisiaj rano zszedłem na dół, Rosie siedziała przy kuchennym stole,
ładując do buzi Rice Krispies całymi łyżkami i bredziła coś o Henryku VIII. No
właśnie. Daj se luzu, Rosie.
25
Wszedłem więc i wrzuciłem chleb do tostera. Po tacie ani śladu, ale i tak
najczęściej wychodzi przed ósmą. Przyjrzałem się mamie, a ona spojrzała na mnie
i zastanawiam się, czy wie, że ja wiem, i czy coś powie. Zrobiłem moją minę
człowieka-za-gadki — trzeba pochylić głowę i patrzeć spod brwi i nie wolno się
uśmiechnąć, nawet przez chwilkę. To naprawdę luzacko wygląda, jeśli się wie, jak
to robić. Steve zawsze wybucha przy tym śmiechem. Ciołek. Tak więc posłałem
mamie swoją minę, opierając się niedbale o szafkę i podskakując, gdy z tostera
wyskoczyły grzanki — co nie jest dobre, jeśli chce się być człowie-kiem-zagadką.
Nie powinno się podskoczyć, choćby nie wiem co — ani na odgłos syreny policyjnej,
ani strzelaniny, ani nic.
Rozsmarowałem marmite* na połowie grzanki, a na drugiej dżem truskawkowy. Kątem
oka zerkałem na mamę. Stała, przygryzając wargi, żeby nie zwrócić mi uwagi.
Szczerze mówiąc, było to raczej obrzydliwe, ten kawałek w środku, gdzie marmite
zmieszało się z dżemem. Nie znajdzie się w pierwszej dziesiątce moich ulubionych
potraw. Potem mama podeszła bliżej i powiedziała „Nat" dziwnym głosem, więc
pomyślałem: zaczyna się, zaraz mi powie, co się stało zeszłej nocy, gadką w
stylu: „jesteś już dużym chłopcem". Wielkie dzięki. Skoczyłem więc na nogi, jak
za naciśnięciem sprężyny, i ruszyłem do drzwi.
Wróciłem po jabłko, a potem, wychodząc, krzyknąłem do Rosie:
— Hej, Rozza!
— Co?
— Słyszałaś o Henryku VIII?
— Nie, a co u niego słychać?
Rosie się wydaje, że to śmieszne. No, ale ma dopiero dziewięć lat.
— Wiesz, że miał chorobę weneryczną? Umieść to w swoim wypracowaniu.
* Marmite — ekstrakt z drożdży i warzyw, przypominający w smaku przyprawę do zup
Maggi.
26
— Nie wierzę! Naprawdę?
— No! Spytaj panią, jeśli mi nie wierzysz. Wtedy wtrąciła się mama:
— Nathan! Przestań proszę! To...
— Pa, pa wszystkim.
I już mnie nie było, szedłem ścieżką, człowiek z misją.
CaiC
Wiem, że powinnam była coś powiedzieć. Trzeba było im wyjaśnić. Zbierałam się
ciągle, żeby coś powiedzieć. Przygotowywałam śniadanie i szykowałam kanapki do
szkoły dla Rosie, a przez cały ten czas ćwiczyłam w myślach różne kwestie, wy-
próbowując, co mogłabym im powiedzieć.
„Tata musiał wyjechać na kilka dni. Służbowo".
Nigdy w to nie uwierzą. W ciągu dziesięciu lat Scott tylko raz wyjechał w
interesach i to na zaledwie dwa dni, na targi, a my wszyscy wiedzieliśmy o tym
wiele tygodni wcześniej. Nie jest jakimś znanym i bogatym dyrektorem, który
musiałby bez uprzedzenia lecieć do Nowego Jorku.
„Tata musiał wyjechać. Jego rodzina ma kłopoty".
Cóż, nie za bardzo mogłoby chodzić o jego rodziców, prawda? Co za straszna para
— Nat mówi na nich „Para z Kosz-mara". Zgoda, straszni z nich hipochondrycy,
obydwoje; w przychodni, gdzie pracuję, zawsze znajdzie się paru takich, dla
których jedyną przyjemnością w życiu zdaje się być wynajdowanie nowej części
ciała, na którą mogliby sobie ponarzekać. Ale rodzice Scotta nigdy nie są
naprawdę chorzy. A nawet gdyby byli — dajmy na to, gdyby ktoś wsypał im trutkę
na szczury do herbaty czy coś w tym rodzaju, a pewnie każdy, kto ich zna, musiał
kiedyś odczuwać taką pokusę — Nat nigdy by nie uwierzył, że Scott zmienił się
raptem w dobrego, oddanego syna. Wahałam się, czy by nie powiedzieć im, że
siostra Scotta, Shei-la, zachorowała i że popędził do niej do Szkocji, ale
dzieci ją kochają, więc nie chciałam ich martwić.
Zastanawiałam się nawet, czy nie powiedzieć im bez owijania w bawełnę, jak się
sprawy mają:
„Tata odszedł. To załgany oszust i kłamca i już nie wróci".
28
Chciałam to powiedzieć. Naprawdę chciałam. Ale powstrzymałam się. Stałam zatem,
trzęsącymi się rękami nalewając sobie kawy, a w myślach słyszałam wciąż te same
słowa, jakbym słuchała zdartej płyty. Nie byłam w stanie myśleć o niczym innym,
nawet przez chwilkę na niczym się skupić. Co i rusz otwierałam lodówkę, żeby ją
zamknąć, niczego z niej nie wyjąwszy. Wyrżnęłam się w głowę drzwiami od szafki,
tak szybko ją otworzyłam. Przewróciwszy słoiczek dżemu, rzuciłam wesoło:
— Jejku, ale mam dzisiaj dziurawe ręce.
W odpowiedzi na moje pytanie, co dzisiaj będą robić w szkole, Rosie zaczęła
trajkotać, wtem przypomniała sobie o stroju do wuefu i pobiegła na górę. Nat
siedział przy stole bez słowa, z nogami wyciągniętymi na pół kuchni, tak że
trzeba było nad nimi przechodzić. Kiedy indziej zwróciłabym mu uwagę, że ma
schować nogi. Doprawdy, czasem mam już tego powyżej uszu, czuję się jak nie
przymierzając strażnik więzienny albo nauczyciel, bez przerwy zwracający mu
uwagę, że ma się zachowywać jak człowiek. Jeśli będzie się tak zachowywał,
dopóki nie skończy dwudziestki, to będę zmuszona zrezygnować ze stanowiska jego
matki. Najgorsze jest to, że widzę, jaki Nat jest teraz, i pamiętam, jaki był
kiedyś, a potem spoglądam na Rosie i wiem, że to tylko kwestia czasu, zanim
zacznie się domagać pieniędzy na ciuchy i wykradać z domu w bluzeczce
odsłaniającej pępek.
Mniejsza z tym. Boże, zaczynam przypominać Scotta, zbaczam ciągle z tematu. Nie
kazałam Natowi usiąść porządnie, bo czułam się jakoś dziwnie: cała się trzęsłam,
było mi niedobrze i słaniałam się na nogach niczym nowo narodzone źrebię. Nadal
nie mogłam w to wszystko uwierzyć, rozumiecie? Nagle pozazdrościłam Natowi,
snującemu się bez celu, zwlekającemu do ostatniej chwili z wyjściem do szkoły.
Chętnie bym sobie posiedziała cały dzień rozwalona na krześle, z bezmyślnym
wyrazem twarzy. Nagle zauważył, że mu się przyglądam, i przestał jeść w pół kęsa,
racząc mnie widokiem w połowie przeżu-
29
tej grzanki. I wiedziałam, że on wie, że coś jest nie w porządku. Miałam
nadzieję, że niczego nie usłyszał zeszłej nocy. Po pierwszym wybuchu zeszliśmy
na dół i staraliśmy się być cicho. No cóż, przynajmniej ja. Oczywiście, Scott
wychodzi do pracy, zanim jeszcze Nat zejdzie na dół, ale Nat nie jest głupi.
Pomyślałam, że muszę coś powiedzieć.
— Nat... — zaczęłam, nie wiedząc jeszcze, co mu powiem, co mogę mu powiedzieć.
Szurnął krzesłem. Zerwał się od stołu, nie odkładając grzanki.
— Muszę lecieć.
Nasze oczy spotkały się przez chwilkę, po czym odwrócił wzrok. Skinęłam głową i
odwróciłam się, dając sobie spokój ze zwracaniem mu uwagi, żeby sprzątnął ze
stołu. Jaki miałoby to sens? U stóp dzieci właśnie zdetonowano bombę — nie była
to najlepsza chwila, żeby gonić je do sprzątania.
— Masz dziś trening?
Wiedziałam, że nie, ale musiałam coś powiedzieć, żeby zatrzymać go koło siebie
choć przez kilka sekund. Głupota, prawda? Sama nie potrafię tego wyjaśnić.
— Nie. Może wpadnę do Steve'a.
— Zostawić ci kolację?
Zmarszczył nos we właściwy mu, rozczulający sposób i wzruszył ramionami.
— No cóż. — Zbierałam talerze ze stołu. — Nieważne. — Zaczynałam mówić jak Nat.
Scott także to robi.
— Mm — Nat mruknął wymijająco, a potem odmaszero-wał, typowym dla siebie,
kołyszącym się krokiem, jak gepard skradający się w podszyciu. Pewnie wyobraża
sobie, że dzięki temu jest bardziej męski. Urocze.
Usłyszałam, jak podnosi w przedpokoju torbę i zarzuca ją sobie na ramię. Woli
teraz jeździć do szkoły autobusem, ale biorąc pod uwagę korki, pewnie szybciej
byłby piechotą bo to niedaleko. Ale Nat ma to samo podejście co Scott — czemu
chodzić, jeśli się nie musi. Jednak w przypadku Nata nie trzyma się to kupy, bo
przecież trenuje pływanie. Ma świetną kon-
30
dycję. Ale jeździ autobusem. Gdzie tu logika? Rosie, rzecz jasna, jest jeszcze w
podstawówce i chociaż to również niedaleko, podrzucam ją do szkoły w drodze do
pracy. Ulice są teraz takie niebezpieczne i jeszcze te wszystkie porwania, o
których się czyta co drugi dzień w gazetach. Zawsze się denerwuję, gdy nie wiem,
gdzie jest.
— Pa, pa! Miłego dnia! — zawołałam do Nata, słysząc, że otwiera drzwi.
Nastąpiła chwila ciszy, po czym Nat wrócił do kuchni i podszedł do szafki,
mijając mnie po drodze. Wziął jabłko z miski na owoce, po czym obdarzył mnie
dziwnym półuśmiechem i, mijając mnie znowu w drodze do wyjścia, zatrzymał się w
pół kroku i cmoknął mnie niezdarnie w policzek.
Zrobił tę swoją głupią minę w stylu Clinta Eastwooda, udając, że żuje tytoń, i
podnosząc do góry rondo wyimaginowanego kapelusza.
— Uszanowanko pięknej pani.
Mówiąc szczerze, zachciało mi się płakać. Odkąd przestał być małym szkrabem, Nat
nie przepada za czułościami, a w zeszłym roku dał nam wyraźnie do zrozumienia,
że nie życzy sobie, by go całowano na dzień dobry, a już zwłaszcza nie w
obecności przyjaciół. Wywija się wtedy z objęć i odsuwa policzek, jakby się było
trędowatym. Urocze, prawda? Ale wszyscy chłopcy są tacy w jego wieku. W jednej
chwili był moim drogim chłopczykiem, wdrapującym mi się na kolana w poszukiwaniu
pieszczot i domagającym się bajki na dobranoc, a w następnej wyprzedza mnie na
ulicy o kilka kroków, bo to obciach spacerować ze starymi, i wstydzi się moich
ciuchów, fryzury i sposobu mówienia, i nie chce mnie wpuszczać do swojego pokoju,
nie wspominając już o tym, żebym miała przyjść pocałować go na dobranoc.
Dlatego, mimo że każdego innego dnia nie posiadałabym się z radości, że Nat
pocałował mnie z własnej, nieprzymuszonej woli i to nawet nie z okazji urodzin,
tego ranka poczułam się przez to jeszcze gorzej. Co najmniej przez krótką chwilę
31
musiało mu być mnie żal i za to znienawidziłam Scotta, znienawidziłam go za to,
co zrobił dzieciom, co zrobił nam. Czułam, że zbiera mi się na płacz, ale
kazałam sobie uspokoić się, w tej chwili. Nie masz czasu płakać, gromiłam się w
duchu. Weź się w garść! Tylko spokojnie, oddychaj głęboko. Dasz sobie radę.
Musisz dać sobie radę.
Boże drogi, nie dam rady. Gdybym tylko mogła cofnąć czas, gdybym tylko mogła
cofnąć kasetę i wrócić do zeszłej nocy, może wtedy nic bym nie powiedziała.
Mogłabym zatrzymać swoje podejrzenia dla siebie i życie potoczyłoby się swoim
zwykłym trybem. Ale teraz, gdy popchnęliśmy już ten głaz, zaczął toczyć się w
dół zbocza, coraz szybciej i szybciej, coraz bardziej wymykając się nam spod
kontroli, i nie wiedzieliśmy, jak to się skończy. Ale teraz jest już za późno,
by go zatrzymać i umieścić na dawnym miejscu. Już za późno.
Ąosie
Kiedy zeszłam rano na śniadanie, taty już nie było i wcale się nie pożegnał.
Zwykle, jeśli wychodzi, zanim zejdziemy na dół, to gwiżdże w ten sposób: pip,
pip —ja tak nie umiem, kiedy próbuję, to wydmuchuję tylko powietrze — a potem
krzyczy w górę schodów: „Do zobaczenia później, pa, pa!" Mama mówi, że nie
krzyczy się na cały dom i że jeśli chce się z kimś porozmawiać, to należy do
niego pójść. Tata musi wychodzić do pracy wcześnie rano, bo jest kierownikiem i
zna kod do alarmu antywłamaniowego. Pracuje w First Glass — to taka gra słów,
jak „first class"*, żeby każdy wiedział, że ich firma jest najlepsza. Zajmują
się wstawianiem szyb, na przykład, kiedy ktoś wybije szybę piłką, to jadą i
wstawiają nową. Tata to potrafi, pozwolił mi kiedyś popatrzeć i kiedyś to ciągle
robił, ale teraz jest kierownikiem, więc musi przesiadywać przy biurku albo
spotykać się z klientami. Zajmują się drzwiami i szklarniami, i przeszklonymi
werandami, i replikami okien w stylu Tudorów, które mają malutkie, otoczone
ołowianą ramką szybki w kształcie rombu albo kwadratu. To ręczna robota i tata
mówi, że zajmuje całe cholerne wieki i nikt jej nie lubi, bo to cholerna
dłubanina, a mama wzdycha i mówi, żeby nie przeklinał w naszej obecności, ale
nam to wcale nie przeszkadza. Robią też okna niby z epoki Tudorów, które są o
wiele tańsze, no ale tata mówi, że to podróbki.
Przerabiamy teraz Tudorów z panią Collins. Henryk VIII miał sześć żon, ale nie
wszystkie naraz i kiedy jakaś mu się już nie podobała, mówił: „Ściąć ją!" i
skracali ją o głowę. Z dwiema się rozwiódł, ale to trwało całe wieki, bo wtedy
nie było
* Gra słów: glass — szkło, first class — pierwsza klasa, pierwszorzędny.
33
jeszcze porządnych rozwodów, ale on był królem, więc nie musiał przestrzegać
zasad, tak jak Nat, gdy gramy w karty. Teraz, jeśli ktoś ma dosyć swojej żony,
to po prostu się rozwodzi i mieszka się potem w dwóch domach, jak rodzice Kiry.
I Jane. I Darrena, i Sheeny, i... W mojej klasie pełno koleżanek ma
rozwiedzionych rodziców. Kira mówi, że najczęściej to nie jest wcale takie złe,
przede wszystkim dlatego, że jej rodzice mają wyrzuty sumienia, więc kupują jej
masę rzeczy, na przykład nowe adidasy, i dają jej pieniądze, kiedy tylko poprosi.
Kira ma ojczyma, który mieszka z nimi w domu i strasznie siorbie, pijąc herbatę
— jak kiedy ciągnie się przez słomkę ostatnie krople koktajlu mlecznego i mama
mówi, żeby przestać w tej chwili, bo tak się nie robi — ale na ogół jest w
porządku. Jej tata mieszka sam, ale Kira podejrzewa, że ma dziewczynę, bo zaczął
zadawać jej pytania w stylu: „Co byś powiedziała, gdyby twój stary tata znalazł
sobie dziewczynę, hę?" Akurat. Na pewno już ma jakąś. Ale Kira odpowiada, żeby
go trochę podenerwować: „Nie bądź głupi, tatusiu. Jesteś dużo, dużo za stary,
żeby mieć dziewczynę. To byłby taki obciach, że chyba bym umarła". No i teraz on
nie może jej się przyznać, że ma dziewczynę, i w niedziele Kira ma go nadal
tylko dla siebie. No, nie do końca, bo ma jeszcze małego braciszka, Rory'ego,
który ma dopiero siedem lat. Mała dzidzia. Jak jej mama nie słyszy, Kira mówi do
niego „smarkaczu".
Mama i tata czasem się kłócą, ale nie tak, jak kiedyś rodzice Kiry. Kira chowała
się w szafie na ubrania i zamykała drzwi, żeby nie słyszeć, jak krzyczą. Teraz
jest już lepiej, bo mieszkają w dwóch oddzielnych domach, więc muszą do siebie
dzwonić, żeby na siebie nawrzeszczeć. Mama Kiry tak bardzo nie cierpi jej taty,
że opowiada jej o wszystkim, co złego zrobił, a kiedy jej tata podjeżdża w
niedzielę po Kirę i trąbi, jej mama wrzeszczy:
— Niech go cholera, czy on musi pokładać się na tym cholernym klaksonie?!
Wtedy Kira wybiega przed dom, krzycząc:
34
— Tatusiu, nie trąb tym cholernym klaksonem! A jej tata wścieka się:
— Trąbię tym cholernym klaksonem, bo twoja matka nie chce mnie wpuścić do
cholernego domu. I nie mów „cholerny".
Ale moi rodzice tacy nie są, bo przede wszystkim nie są tacy głośni. Kiedy się
posprzeczają, to potem tata całuje mocno mamę i obejmuje ją, i mówi, że mu
przykro, żeby mama znowu zaczęła z nim rozmawiać. Potem idzie po jakieś żarcie
na wynos, żeby mama nie musiała gotować, i możemy jeść na tacach przed
telewizorem, a ja najbardziej lubię pizzę, ale bez tych wszystkich świństw,
które Nat dla siebie zamawia. Potem tacie zbiera się na czułości i Nat mówi, że
chce mu się rzygać od tego całego całowania, ale tylko tak mówi. Chciałby się
całować z Joannę Carter z naszej ulicy, ale cyka się z nią umówić.
Przy śniadaniu mama w ogóle się nie odzywała, a kiedy przyniosłam jej jabłko i
chipsy do mojego szkolnego śniadania, powiedziała: „grzeczna z ciebie
dziewczynka, Rosie", jak kiedy miałam dopiero sześć latek.
Ciekawe, co Henryk VIII robił z głowami swoich żon, jak już je obcięli. Muszę
spytać panią.
Scott
To po prostu nie może być prawda. Wpół do dziewiątej, a ja znowu wylądowałem w
pracy. Widzicie, byłem pewien, że uda mi się wszystko wyjaśnić — nie, żeby Gail
miała nagle wyrosnąć para skrzydeł i żeby z dnia na dzień mi wybaczyła, skąd —
ale myślałem, że zdąży nieco ochłonąć i że będę już z powrotem w domu. Sami
powiedzcie, jak niby mamy porozmawiać, jeśli ona nie chce mnie wpuścić do
pieprzonego domu. Ani myślę spędzić reszty życia na kolanach, skomląc przez
skrzynkę na listy.
Nie chcę tu znowu spać. Czy też raczej, dla ścisłości, nie spać. Niech to jasna
cholera, będę musiał podzwonić po kumplach. No dobra, rozważmy opcje. Najpierw
Colin, coś na kształt mojego najlepszego kumpla, tylko że tkwi tu pewien drobny
haczyk w postaci uroczej Yvonne o zaciśniętych ustach i koszuli nocnej zapiętej
po ostatni guzik. Na pewno powita mnie z otwartymi ramionami, już to widzę.
Następnie Roger, z którym znamy się ze sto lat, ale Roger jest przedstawicielem
handlowym i połowę życia spędza w rozjazdach. Potem Jeff, który mieszka sam. Nie,
nie dlatego, żeby był jakimś smutasem, który nie może sobie znaleźć kobiety —
chociaż może i jest smutasem, ale to tylko dlatego, że jego żona zwiała z jego
rodzonym bratem, więc trudno mu się dziwić. No bo czy może być coś bardziej
okropnego? A zanim jeszcze dała nogę, bzykała się z tym bratem w ich własnym
łóżku, łóżku Jeffa — a raz nawet zrobili to na kanapie, kiedy został u nich na
noc, a Jeff spał tuż nad nimi.
Kogo my tu jeszcze mamy? Cóż, oczywiście Harry'ego. Harry'ego z pracy. To
mogłoby okazać się trochę niezręczne, skoro razem pracujemy i w ogóle. Formalnie
rzecz biorąc, jest
36
moim szefem, jako właściciel First Glass, ale jak daleko sięgnę pamięcią, to
nigdy tak nie wyglądało. Jesteśmy raczej partnerami w interesach, czymś na
kształt rodzinnej firmy, kimś w rodzaju ojca i syna. Po szkole imałem się
przeróżnych zajęć: pracowałem w sklepie z ciuchami, opychając garnitury; na
budowach zajmowałem się murarką, malowaniem, kładzeniem kafelków i trochę
tynkowaniem; pracowałem w sklepiku z rybami i frytkami; stałem za barem;
zajmowałam się ubojem kurczaków; parałem się sprzedażą przez telefon. Potem,
pewnego wieczoru, na turnieju bilardu, poznałem w pubie