16299
Szczegóły |
Tytuł |
16299 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16299 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16299 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16299 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Catherine Coulther
Dziedzictwo Wyndhamów
Tytuł oryginału: The Wyndham Legacy
Przełożyła Anna Pajek
Dla Karen Evans,
osoby niezmiernie życzliwej i cudownej przyjaciółki, obdarzonej niespotykanie
błyskotliwym umysłem. Jesteś bystra, zabawna i zasługujesz na wszystko, co najlepsze. Poradzisz
sobie bez Lena D. Z podziękowaniem za to, że zawsze byłaś przy mnie
CC
Prolog
Drugiego dnia swojej pierwszej wizyty w Chase Park, w czerwcu 1804 roku - a miała
wówczas zaledwie dziewięć lat - podsłuchała, jak jedna z pokojówek na piętrze mówi o niej do
Tweenie, że jest „bukartem”.
- Bukart? Daj spokój, Annie, żarty sobie stroisz! Mała miałaby być bukartem? Wszyscy
mówią, że to kuzynka. Z Holandii, abo i z Włoch.
- Kuzynka z Holandii abo i z Włoch, też mi coś! Jej mamuśka mieszka pod Dover, najbliżej
jak tylko można, a jego lordowska mość odwiedza ją aż za często. Sama słyszałam, jak pani Emory
gadała o tym z kucharką. Mówię ci, to bukart jego lordowskiej mości i tyle. Wystarczy spojrzeć na
te jej oczy, bardziej niebieskie niż cętki na jajku rudzika.
- Że też starczyło mu śmiałości, by przywieźć brzdąca i trzymać przed samymi oczami
jaśnie pani.
- Tak, oni tak właśnie robią. Jego lordowska mość ma pewnie pełno bukartów, więc jeden
więcej nie robi różnicy. Choć skoro przywiózł tu małą, to pewnie znaczy dla niego więcej niż inne.
Jest taka słodka, cała w uśmiechach, zupełnie jakby tu było jej miejsce. A pani po prostu będzie
udawać, że ona nie istnieje, zobaczysz. I tak ma tu być tylko dwa tygodnie.
Annie parsknęła, przekładając świeżo opróżniony nocnik z jednego biodra na drugie. - To o
wiele bardziej prawdopodobne, niż żeby miała ją polubić. Wyobraź sobie tylko, przywieźć do
Chase bukarta!
- Trzeba przyznać, że mała jest śliczna.
- Tak, ma to po ojcu. Jego lordowska wysokość jest równie przystojny jak jego dziadek -
moja babka twierdzi, że nigdy nie widziała przystojniejszego mężczyzny - więc nic dziwnego, że
mała wygląda tak, jak wygląda. A poza tym, założę się, że jej mamusia też nie jest szarą myszką.
Słyszałam, jak pani Emory mówiła, że są razem już dwanaście lat, zupełnie jakby byli
małżeństwem. Tylko że nie są, i dlatego to takie okropne.
Pokojówka z piętra i posługaczka odeszły, nie przestając szczebiotać i plotkować. Ona zaś
pozostała w mroku jednej z licznych, głębokich nisz korytarza pierwszego piętra, zastanawiając się,
co to takiego ten bukart. Na pewno nie było to nic dobrego. Tego zdążyła się już domyślić.
Lord Chase miałby być jej ojcem? Na samą myśl o tym potrząsnęła gwałtownie głową. Nie,
on przecież jest jej wujkiem, starszym bratem jej prawdziwego ojca. Odwiedzał ją i jej matkę raz
na kilka miesięcy, by sprawdzić, czy u nich wszystko w porządku. Nie, jej prawdziwy ojciec zginął
zabity przez Francuzów w lutym 1797 roku, kiedy francuskie wojska wylądowały na angielskiej
ziemi. Nigdy nie miała dosyć opowieści o tym, jak to blisko dwa tysiące Francuzów - nie żołnierzy,
ale francuskich przestępców, którym obiecano wolność, jeżeli popłyną w górę Avonu i spalą
Bristol - najechało jej ojczyznę. Potem mieli przedrzeć się do Liverpoolu i także go spalić. Ale,
mówiła dalej matka, kiedy francuskie łotry wylądowały w Pencaern, trafiły na zdecydowany opór i
w końcu poddały się kawalerii chłopskiej z Pembrokeshire. A jej ojciec stał na czele dzielnych
Anglików, którzy pobili tych wstrętnych Francuzów za to, że ośmielili się postawić stopę na
angielskiej ziemi. Nie, jej prawdziwym ojcem był kapitan Geoffrey Cochrane, bohater, który
zginął za Anglię.
Spojrzenie matki zawsze łagodniało, a intensywnie niebieskie oczy błyszczały mocniej,
kiedy mówiła: - Wujek James jest szlachcicem, kochanie, człowiekiem możnym, obarczonym
wieloma obowiązkami, lecz mimo to zawsze będzie się o nas troszczył. Ma własną rodzinę, więc
nie może przyjeżdżać do nas zbyt często, ale tak to już jest i zawsze będzie. Pamiętaj jednak, że on
nas kocha i nigdy nie opuści.
A kiedy miała dziewięć lat, matka wysłała ją, aby spędziła dwa tygodnie z wujkiem
Jamesem w jego wspaniałej posiadłości, zwanej Chase Park, położonej niedaleko Darlington w
północnym Yorkshire. Błagała matkę, by pojechała z nią, lecz ona tylko potrząsnęła głową,
wprawiając w ruch te swoje niewiarygodne złote loki, i powiedziała: - Nie, kochanie, żona wuja
Jamesa niespecjalnie mnie lubi. Obiecaj, że będziesz trzymała się od niej z daleka. Masz Jam
kuzynów i na pewno zaprzyjaźnisz się z nimi, ale nie zbliżaj się do żony wuja. Pamiętaj, kochanie,
nie rozmawiaj z nikim o sobie. To takie nudne, prawda? Lepiej trzymać język za zębami i być
tajemniczą, nie uważasz?
Unikanie lady Chase przyszło jej bez trudności, gdyż ta ostatnia, zobaczywszy
dziewczynkę po raz pierwszy, obrzuciła ją tak pogardliwym spojrzeniem, że dziecku serce zamarło
w piersi, po czym obróciła się na pięcie i wyszła z pokoju. A że dzieci nie towarzyszyły państwu w
wieczornych posiłkach w wielkiej jadalni, unikanie hrabiny okazało się więc łatwiejsze, niż
mogłaby przypuszczać.
Wujek James, otoczony służbą w nieskazitelnych błękitnozielonych uniformach z
wyczyszczonymi do połysku guzikami, wydał jej się kimś innym niż mężczyzna, którego
spotykała dotychczas. Służba zdawała się być wszędzie - za każdymi drzwiami i każdym rogiem,
zawsze obecna i nieodmiennie milcząca. Z wyjątkiem Annie i Tweenie.
Podczas swych częstych wizyt w Różanym Domku, gdzie mieszkały, wuj zachowywał się
serdecznie wobec niej i jej matki. Ale nie tutaj, nie w tym zbyt wielkim, przepastnym gmaszysku,
zwanym Chase Park. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się, dlaczego ani razu jej dotąd nie przytulił.
Ale nie zrobił tego. Wezwał ją do biblioteki, pokoju niemal tak wielkiego, jak cały ich dom. Trzy z
czterech ścian pomieszczenia zakrywały półki na książki. Były tam też drabiny, sięgające na
niebotyczną wysokość i dające się przesuwać na specjalnych rolkach. Wszystko w bibliotece
wydawało się ponure i ciemne, nawet cenny dywan pod jej stopami. Gdy weszła, w pierwszej
chwili nie zobaczyła nic poza zalegającym kąty głębokim cieniem, gdyż było już późne popołudnie
i zasłony zostały prawie całkiem zaciągnięte. Lecz potem dostrzegła wujka i uśmiechnęła się.
- Dzień dobry, wujku. Dziękuję, że mnie do siebie zaprosiłeś.
- Witaj, moja kochana. Podejdź bliżej, a ja ci powiem, jak masz się tutaj zachowywać.
Miała nazywać wszystkie dzieci kuzynami, lecz o tym już wiedziała. Bo czyż nie była
mądrą dziewczynką? Będzie uczestniczyła w lekcjach, które pobierali kuzyni, będzie ich
obserwowała i naśladowała ich maniery i zachowanie. Wszystkich, poza kuzynem Marcusem,
bratankiem wujka, który także przebywał z wizytą w Chase Park. Ten Marcus to prawdziwe
diablątko, powiedział wuj, a kiedy się uśmiechnął, jego uśmiech wyrażał zarazem naganę i dumę.
- Tak - powtórzył z wolna - mój brat począł prawdziwe diablątko. Marcus ma teraz
czternaście lat, jest prawie dorosły i dlatego bardzo niebezpieczny. Nie daj się wciągnąć w żadne
chłopięce psoty - ani jemu, ani pozostałym kuzynom. Oczywiście, chłopcy i tak zapewne będą cię
ignorować. Nie przepadają za dziewczynkami.
- To ja mam jeszcze jednego wujka? - zapytała z oczami błyszczącymi podnieceniem.
Zmarszczył brwi i zbył pytanie niecierpliwym machnięciem ręki. - Tak, ale wolałbym,
żebyś nie rozmawiała o tym z Marcusem. Po prostu obserwuj, jak ludzie się zachowują. Jeżeli
zachowują się dobrze, przyswajaj sobie ich maniery. Jeśli jest inaczej, zamknij oczy i odejdź. Czy
zrozumiałaś?
Skinęła głową. Wujek wyszedł zza olbrzymiego biurka i pogłaskał ją po głowie. - Jeżeli
będziesz grzeczna, pozwolę ci odwiedzać mnie raz do roku. Nigdy nie opowiadaj o swojej mamie,
o mnie ani o sobie. Nie wspominaj o żadnych osobistych sprawach. Lecz mama już ci chyba o tym
mówiła, prawda?
- Tak, wujku, mówiła, że muszę dochować tajemnicy, a im lepiej mi się to uda, tym lepsza
zabawa, a wy będziecie ze mnie bardzo dumni.
Uśmiechnął się samymi kącikami warg. - Mogłem być pewny, że Bess zrobi z tego świetną
zabawę. Dobrze, malutka, zrób tak, jak ci powiedziała mama. A teraz biegnij i poznaj swoje
kuzynki. - Przerwał na chwilę, a potem dodał. - Powiedziano im, by nazywały cię kuzynką.
- Bo przecież nią jestem, wujku.
- No cóż, tak, oczywiście.
Nic z tego nie rozumiała. Ale nie była głupia i bardzo kochała swoją mamę. Wiedziała,
jakie to ważne, by była posłuszna, zgodna i miła. Nie będzie paplała na swój temat, zanudzając
wszystkich wokoło.
Pierwszego dnia chłopcy byli dla niej uprzejmi, potem rzeczywiście przestali zwracać na
nią uwagę, ale kuzynki, bliźniaczki, jak je tu wszyscy nazywali, natychmiast ją polubiły.
Jak dotąd, wszystko układało się po prostu wspaniale.
Tylko co to jest bukart?
*
Nie zapytała wuja Jamesa. Poszła prosto do jedynej osoby, która z pewnością jej nie lubiła
- do żony wuja.
Zapukała do drzwi jej saloniku i usłyszała cierpkie: - Wejdź, wejdź!
Stanęła w progu i spojrzała na kobietę w bardzo zaawansowanej ciąży, siedzącą na sofie i
szyjącą coś długiego, białego i wąskiego. Hrabina była nie tylko brzemienna, ale i bardzo tęga. To
niewiarygodne, że w ogóle mogła szyć, tak grube zdawały się jej palce. Twarz hrabiny nie porażała
urodą, lecz może w młodości było inaczej. Żona wujka nie wyglądała ani trochę jak jej mama -
wysoka, smukła i pełna wdzięku. Nie, hrabina wyglądała na starą i zmęczoną, a teraz, na widok
dziewczynki, jej twarz przybrała odpychający wyraz, którego nawet nie starała się ukryć. - Czego
chcesz?
Słysząc to mało zachęcające przywitanie, zwilżyła językiem nagle wyschnięte wargi.
Ogarnęło ją złe przeczucie. Mimo to postąpiła krok do przodu i wyrzuciła z siebie: - Słyszałam, jak
jedna z pokojówek mówiła do drugiej, że jestem bukartem. Nie wiem, co to takiego, ale sądząc po
tym, jak o tym mówiły, to nie może być nic dobrego. Pani mnie nie lubi, więc myślę, że powie mi
pani prawdę.
Dama zaśmiała się. - No cóż, już się wydało, a jesteś tu dopiero drugi dzień. Zawsze
twierdzę, że jeśli ktoś chce się czegoś dowiedzieć, czegokolwiek, powinien zapytać służbę, oni
zawsze wiedzą. No cóż, dziecko, nie mówi się bukart, tylko bękart, i rzeczywiście, jesteś właśnie
tym.
- Bękartem - powtórzyła powoli.
- Tak. Co oznacza, że twoja matka jest dziwką, opłacaną przez mojego męża, twojego tak
zwanego wujka Jamesa, by była na każde jego skinienie, a ty jesteś efektem jednego z takich
skinięć.
Po czym odchyliła do tyłu głowę i znów wybuchnęła śmiechem, który zdawał się trwać w
nieskończoność. Wyglądała przy tym jeszcze paskudniej.
- Nie rozumiem, proszę pani. Kto to jest dziwka?
- To kobieta bez zasad moralnych. Wujek James jest twoim ojcem, nie żadnym przeklętym
wujkiem. Lecz to ja jestem jego żoną, a twoja matka jest tylko kochanką bogatego mężczyzny,
kobietą, którą on utrzymuje, aby zaspokajała jego... no cóż, i tak teraz tego nie zrozumiesz.
Chociaż zważywszy na twoje rozkwitające wdzięki, można założyć, że kiedyś przewyższysz
pewnie swoją matkę. Nigdy nie zastanawiałaś się, dlaczego twój ukochany wujek nosi nazwisko
Wyndham, a ty nazywasz się Cochrane? Nie, wygląda na to, że nie jesteś ani trochę mądrzejsza niż
ta dziwka, twoja matka. A teraz wynoś się stąd. Nie życzę sobie oglądać twojej twarzy, dopóki nie
będę musiała.
Wybiegła więc, szarpana mdłościami, z sercem tłukącym się rozpaczliwie o żebra.
Od tego dnia stała się niezwykle spokojna, odzywając się tylko, kiedy ktoś ją zapytał, nigdy
z własnej woli. Gdy była w towarzystwie, nie śmiała się już, nie chichotała. Siedziała w milczeniu,
starając się nie przyciągać niczyjej uwagi. Pod koniec pobytu w Chase Park kuzyn Markus zaczął
nazywać ją Duchessa - księżną.
Kuzynka Antonia, zaledwie sześcioletnia, nadąsała się i zapytała: - Dlaczego, Marcus?
Przecież ona jest tylko małą dziewczynką, jak ja i Fanny. Wszystkie jesteśmy damami i należymy
do rodziny Wyndhamów. Więc dlaczego ona miałaby być księżną, a my nie?
Marcus, diabelskie nasienie, spojrzał na nią z góry i odpowiedział poważnie: - Ponieważ
ona nigdy nie śmieje się ani nie uśmiecha, trzyma się na uboczu i zachowuje z większą rezerwą niż
inne dzieci w jej wieku. Czasami tylko rozdziela skąpe uśmiechy i skinięcia głową, jakby każde z
nich warte było co najmniej gwineę, a ona miała ich tylko trzy i te trzy miały jej wystarczyć na całe
życie. Nie zauważyłaś, jak służba stara się spełnić każde jej życzenie? I jacy są szczęśliwi, jeśli
choć skinie im uprzejmie? A poza tym - dodał powoli - kiedyś będzie diabelnie ładna.
Nie odezwała się, spojrzała tylko na niego, rozpaczliwie starając się nie rozpłakać. A gdy to
się jej udało, uniosła dumnie brodę i popatrzyła przed siebie, jakby nikogo poza nią w pokoju nie
było.
- Tak, to prawdziwa księżniczka - powiedział, zaśmiał się krótko i pobiegł pojeździć konno
ze swymi kuzynami.
*
Pogodziła się z nadanym jej przezwiskiem i nosiła je z honorem. Cóż, nie miała wyboru.
Kiedy pewnego razu usłyszała, jak ktoś określa ją jako nazbyt dumną, a inny twierdzi coś wręcz
przeciwnego, jeszcze bardziej zamknęła się w sobie, nie zezwalając zbliżyć się do siebie nikomu i
pozostając obiektem żartów swego towarzystwa.
Kiedy przybyła do Chase Park w czerwcu 1808 roku - miała wówczas trzynaście lat -
Marcus już tam był.
Przyjechał z Oksfordu, aby odwiedzić kuzynów. Gdy ją zobaczył, roześmiał się, potrząsnął
głową i powiedział: - Witaj, Duchesso. Słyszałem, że teraz wszyscy tak cię nazywają. Czy ktoś ci
już mówił, jak bardzo pasuje do ciebie ten przydomek?
Uśmiechał się do niej, lecz ona widziała w tym uśmiechu tylko znudzenie i brak
zainteresowania. Czuła, że uśmiecha się do niej i rozmawia z nią tylko dlatego, że brak mu
ciekawszego zajęcia. Spojrzała na niego chłodno, zadarła lekceważąco brodę i nie odezwała się ani
słowem.
Uniósł ciemne brwi, czekając na to, co powie, lecz ona milczała, nienawidząc jego
kpiącego uśmiechu i obraźliwego braku zainteresowania w głosie. Więc w końcu to on się odezwał:
- Jakże zrobiłaś się nieprzystępna, Duchesso, jakże wyniosła. Czy to z powodu tego, co
przepowiedziałem ci, kiedy byłaś małą dziewczynką? Chyba nie. Lecz jeśli już o tym mówimy, to
rzeczywiście jesteś na najlepszej drodze, by stać się tak piękną, jak przypuszczałem. Słyszałem, że
masz trzynaście lat. Wyobrażam sobie, jak będziesz wyglądała, gdy będziesz miała szesnaście. -
Umilkł, a potem dodał cicho: - Chociaż nie sądzę, bym chciał cię oglądać, kiedy dorośniesz. - Po
czym znów się roześmiał, poklepał ją po ramieniu i wymaszerował z holu, aby dołączyć do
kuzynów.
Została więc sama ze swymi dwoma kuframi, lecz oto śpieszyła już ku niej pani Sampson,
uśmiechając się szeroko jak zwykle na jej widok. Tuż za nią sunęła pani Emory, równie
uśmiechnięta, wołając z daleka: - Witamy, panienko, witamy!
Teraz już wszyscy nazywali ją Duchessa, nawet jej ojciec, wujek James, nawet Tweenie,
która cztery lata temu mimo woli poinformowała ją o jej nieprawym pochodzeniu. Wszyscy
wiedzieli, że jest bękartem.
Dlaczego więc byli dla niej tacy mili? Nie mogła tego zrozumieć. Była bękartem Jamesa
Wyndhama i nic nie można na to poradzić.
Gdyby ktokolwiek ją o to zapytał, bez wahania odpowiedziałaby, że straciła niewinność,
gdy miała dziewięć lat. Gdy wujek James znowu przyjechał do Różanego Domku, uświadomiła
sobie, że sypia w pokoju matki. Widziała teraz, jak dotykają się wzajemnie, śmieją z głowami tuż
przy sobie, niczym anioł i diabeł, jego ciemna głowa przy złotej głowie matki, tak różne, a jednak
połączone. Oboje piękni, fascynujący i weseli. Pewnego razu zobaczyła, jak całowali się w wąskim
korytarzu drugiego piętra - matka przyciśnięta plecami do ściany, wuj James z rękami
zanurzonymi w jej wspaniałych włosach i ustami przyciśniętymi mocno do jej ust.
Na trzy miesiące przed tegoroczną wizytą w Chase Park wuj powiedział jej, że jest jego
córką. Nie odezwała się, patrzyła tylko na niego w milczeniu. Siedziała na małej bladobłękitnej
sofie w przytulnym saloniku domu matki, a on oznajmił bez żadnych wstępów: - Jesteś moją córką
i nie będziemy dłużej udawać, że jest inaczej, a przynajmniej nie tutaj. Jesteś wystarczająco
dorosła, żeby zrozumieć, prawda, Duchesso? Zresztą widzę, że to dla ciebie nic nowego. No cóż,
nie mogę powiedzieć, żebym był zdziwiony. Mówiłem twojej matce, że się domyślisz. Nie jesteś
ślepa ani niemądra.
Wzruszył ramionami, a potem powiedział: - Niestety, w Chase Park udawanie musi trwać
dalej. Moja żona zażyczyła sobie tego, a ja się zgodziłem. - Mówił także inne rzeczy, rzeczy,
których już nie pamiętała, gdyż były to słowa bez znaczenia, wypowiadane do dziecka przez
mężczyznę, który czuł się winny. Czy zależało mu na niej? Nie wiedziała. Wątpiła, czy
kiedykolwiek się dowie. Miała przecież matkę. I tak go nie potrzebowała.
Wówczas skinęła tylko głową i powiedziała: - Tak, wujku Jamesie. Jestem bękartem.
Wiedziałam o tym od wielu lat. Nie martw się, proszę, ja już się przyzwyczaiłam.
Te spokojne i obojętne słowa zaskoczyły go, lecz nie powiedział nic więcej. Ulżyło mu. A
poza tym, co mógł jej powiedzieć? Spojrzał w te ciemnoniebieskie oczy, tak podobne do jego oczu,
przyjrzał się splecionym w grube warkocze włosom, błyszczącym i czarnym jak atrament. To
także odziedziczyła po nim. Jednak było w niej też coś z matki. Niesforne loczki wymykały się z
ciasnego splotu i wiły wokół jej małych uszu, a on uwielbiał owijać sobie wokół palca loki matki,
tak miękkie i słodko pachnące. I miała też usta Bess, pełne i wyraziste, a także jej klasyczny,
smukły i prosty nos. Potrząsnął głową i spojrzał na siedzącą tuż przy nim córkę. Pomyślał, że jest
spokojna i opanowana niczym posąg. Jej spokój wprawiał go w zakłopotanie - tak bardzo różniła
się od psotnych i wiecznie roześmianych bliźniaczek.
Z bólem przypomniał sobie, że kiedyś jej nie chciał, że kazał Bess pozbyć się ciąży. Lecz
Bess odparła, że i tak urodzi dziecko, a on niech robi, co mu się podoba. A jemu podobało się
zatrzymać je obie, ponieważ pragnął Bess bardziej niż jakiejkolwiek innej kobiety. A teraz ta
niegdyś niechciana córka stała przed nim, wpatrując się w niego bez zmrużenia powiek jego
oczami, spokojna i opanowana niczym księżniczka.
Duchessa zapamiętała te dwa tygodnie 1808 roku bardzo dokładnie. Kuzyn Marcus
dokuczał jej dalej, kpiąc z niej słowami, które miały być tylko żartem, lecz ból, jaki odczuwała
słuchając ich, przyprawiał ją o dreszcze. A potem, drugiej środy jej pobytu w Chase, obaj bracia,
Charlie i Mark, utonęli podczas wyścigów łodzi na rzece Derwent, na oczach ponad dwustu
przerażonych widzów, przyglądających się temu z brzegu i co najmniej tuzina innych chłopców,
którzy natychmiast skoczyli do rzeki, by pomóc tonącym.
*
Mimo że tylu próbowało, nikomu nie udało się dopłynąć do chłopców na czas. Charlie
zginął na miejscu, uderzony w głowę: bomem, który wymknął się spod kontroli. Gdy wpadł do
wody, jego brat rzucił się na pomoc i zaczął go szukać pod szczątkami innej rozbitej łodzi. Utonął,
zaplątany w linę pod dziobem. Obaj chłopcy zostali pochowani na rodzinnym cmentarzu
Wyndhamów. Chase Park okryło się żałobą. Ojciec Duchessy zamknął się w bibliotece, a hrabina
nieprzerwanie płakała przez całe noce. Marcus, blady i wymizerowany, nie odzywał się do nikogo,
czując się winnym, że przeżył. Nawet nie było go wtedy na łodzi. Kupował huntera w stadninie
Rothermere. Duchessa wróciła do Winchelsea do matki.
W ciągu następnych pięciu lat hrabina co roku zachodziła w ciążę, starając się za wszelką
cenę zapewnić mężowi męskiego dziedzica, lecz ani jedno z jej dzieci nie przeżyło roku. A
wszystkie były chłopcami. Lord Chase popadał w coraz większe przygnębienie, bez końca starając
się spłodzić potomka. Starania te nie przynosiły przyjemności ani jemu, ani jego żonie, stając się z
upływem czasu ponurym obowiązkiem, coraz trudniejszym do zniesienia. Pozbawiony dziedzica,
lord James zaczął też inaczej spoglądać na swego bratanka, niby krew z jego krwi, lecz jednak nie
syna. Wszak pragnął przedłużyć swój ród bezpośrednio, nie za pośrednictwem brata.
Przyjeżdżał coraz częściej do Różanego Domku, lecz teraz śmiał się równie rzadko jak jego
córka. Wydawało się, iż przylgnął do jej matki, ona zaś pocieszała go, jak zawsze czuła i
niewymagająca.
Lecz kiedy wracał w końcu do Chase Park, mógł tylko obserwować, jak jego żona wydaje
na świat jedno dziecko po drugim i jak te dzieci umierają.
Wszystko wskazywało na to, że Marcus Wyndham zostanie dziedzicem Chase.
ROZDZIAŁ 1
Różany domek, Winchelsea Styczeń 1813
- Przykro mi to mówić, panno Cochrane, ale jest jeszcze coś i to niezbyt dobra wiadomość.
Wbrew temu, co mówił, pan Jollis, doradca prawny jej matki, nie wydawał się wcale
zmartwiony. Przeciwnie, jego głos brzmiał niemal radośnie. Było w tym coś dziwnego, lecz ona
milczała - nie tylko z powodu smutku po śmierci matki, lecz także dlatego, że była przyzwyczajona
do milczenia. Wyrobiła w sobie ten nawyk w ciągu wielu ostatnich lat. Przez ten czas nabyła sporo
wiedzy o ludziach, po prostu ich obserwując i przysłuchując się temu, co mówią. Znaczące
milczenie pana Jollisa powiedziało jej, że ojciec jeszcze nie wie o śmierci matki. Zapomniała o nim
w nawale wypadków, w otępieniu wywołanym bólem niespodziewanej straty. A poza nią nie miał
kto mu o tym powiedzieć. Będzie musiała do niego napisać. Oczami wyobraźni widziała go już,
jak czyta jej słowa, widziała jego niedowierzanie i ból, gdy w końcu uświadomi sobie, że to prawda.
Zamknęła na moment oczy, porażona bólem, który, jak o tym doskonale wiedziała, wkrótce stanie
się jego udziałem i który będzie trwał i trwał, gdyż ojciec kochał jej matkę bardziej niż jakąkolwiek
inną istotę na ziemi. A matka, żywa i roześmiana w jednej chwili, w następnej była już martwa. Jej
śmierć była tak bezsensowna, tak niepotrzebna: wypadek z powozem, kiedy to nie wiadomo z
jakiej przyczyny nagle urwał się dyszel, a powóz wypadł z krętej drogi, biegnącej aż nazbyt blisko
stromych kredowych klifów South Downs. Klify wznoszą się tutaj na wysokość blisko trzystu
metrów, by potem spaść pionowo do morza. Jej matka zginęła natychmiast, ale jej ciało uniósł
odpływ i nie udało się go odnaleźć. A przynajmniej nie udało się do tej pory, a od wypadku minęło
już półtora dnia. Podniosła wzrok, słysząc jak pan Jollis chrząka, najwyraźniej sposobiąc się do
wygłoszenia swej kwestii.
- Jak już przed chwilą wspomniałem - kontynuował z nieukrywanym zadowoleniem w
głosie - przykro mi to mówić, ale Różany Domek jest tylko wynajęty, a wynajmującym jest pani,
hmm... ojciec, lord Chase.
- Nie wiedziałam.
Rzeczywiście, zawsze sądziła, że domek jest własnością matki. Ale, być może, tak to się
właśnie załatwia, kiedy mężczyzna utrzymuje kobietę. Jego własnością pozostaje wszystko, co
pozwala mu zachować władzę i przywileje. Jeszcze jeden niespodziewany cios, któremu będzie
musiała stawić czoło. Siedziała w milczeniu, nieruchoma niczym posąg, czekając na dalsze słowa
prawnika. Tymczasem wyraz twarzy mężczyzny zmienił się. Nie patrzył już teraz na nią jak na
sierotę, której należałoby okazać współczucie, ale taksował ją wzrokiem jak kobietę, którą mógłby
wykorzystać do własnych celów.
Widziała już przedtem ten wyraz, pojawiający się na męskiej twarzy, lecz niezbyt często.
Dotychczas była chroniona, lecz teraz - uświadomiła sobie - będzie musiała nauczyć się sama dbać
o siebie. Jej ojciec był daleko, w Yorkshire, a ona była tutaj, sama, jeśli nie liczyć wiernego
Badgera.
- Napiszę do ojca - powiedziała głosem chłodniejszym niż zazwyczaj. Pragnęła, by sobie
poszedł. - Jak sądzę, dzierżawa wkrótce wygaśnie i będę musiała pojechać do Chase Park.
- Być może znalazłoby się inne wyjście - powiedział pan Jollis, pochylając się ku niej
niczym pies gończy, który zwęszył trop. Spojrzała na niego bardziej wrogo, niż spoglądała dotąd
na kogokolwiek w całym życiu.
- Nie, to jedyne wyjście - powiedziała głosem zimnym jak sople lodu, zwieszające się z
dachu chatki.
- Przypuśćmy - oznajmił, nadal pochylony, wciągając w jej stronę prawą dłoń - tylko
przypuśćmy, że jego lordowska wysokość nie będzie chciał, by zamieszkała pani w Chase.
- Jego żona zmarła siedem miesięcy temu, tuż przed moją coroczną wizytą. Nie wiem,
dlaczego miałby mnie tam nie chcieć. Ona była jedyną osobą, która nie mogła znieść mojego
widoku i trudno jej się dziwić. Była jego żoną, a on nie zwracał na nią uwagi. Już dawno temu
zrozumiałam, dlaczego stała się taka zgorzkniała. Zresztą teraz i tak nie żyje.
- Lecz jego lordowska wysokość musi być bardzo ostrożny, rozumie pani, panno Cochrane.
Jest w żałobie, w głębokiej żałobie. Sąsiedzi będą śledzili każdy jego krok, i nie tylko oni, lecz
wszyscy ci, których opinia jest dla niego ważna. Będą obserwowali go bardzo uważnie.
- Dlaczego? Z pewnością nie ożeni się drugi raz, a przynajmniej nie tak prędko. Ja zaś
jestem tylko nieślubną córką. Kogo będzie obchodzić, czy mieszkam w Chase Park, czy nie?
- Ludzi z pewnością będzie to obchodzić i prędko się o tym dowiedzą. A to, że ojciec
sprowadził panią do Chase Park, potraktują jako przejaw braku szacunku dla zmarłej żony. Musi
mi pani uwierzyć, ponieważ, w przeciwieństwie do pani, wiem, jak reagują tacy ludzie.
Nie wierzyła mu, ale nie miała ochoty dłużej się sprzeczać.
- Sądzę, że mężczyźni nie są tak bacznie obserwowani. Dotyczy to raczej kobiet -
powiedziała spokojnie. - Nie wierzę też, iż mężczyźni są w ogóle zdolni rozpaczać głęboko po
stracie kogoś bliskiego. - Zesztywniała jeszcze bardziej, mimo woli odsuwając się poza zasięg jego
wyciągniętej ręki.
Pamiętała, jak to było po śmierci żony ojca. Jego reakcją na śmierć małżonki w kolejnym
połogu była nieskrywana ulga. I jeśli uronił jakieś łzy, to tylko nad małym chłopcem, zmarłym w
dwie godziny po urodzeniu, nie nad żoną.
- To możliwe - powiedział prawnik. - Lecz teraz nie ma nikogo, kto by się o panią troszczył,
panno Cochrane. Być może powinna się pani rozejrzeć za kimś dobrze sytuowanym, kto mógłby
zaopiekować się panią i umożliwić pani pozostanie w tym ślicznym domku.
Uśmiechnęła się do niego. Pan Jollis, jak każdy, kto znał ją dłużej, przeżył wstrząs. Jej
uśmiech był taki piękny! Prawnik poczuł, jak oblewa go żar, sięgający odcisków na palcach stóp.
Kiedy się uśmiechała, na policzkach pojawiały się dwa dołeczki, a wargi odsłaniały zęby - małe,
białe i równie doskonałe jak jej uśmiech. Nie przypominał sobie, by widział ten uśmiech
kiedykolwiek przedtem. - Gdybym zdecydowała się tu pozostać, powiedziałby mi pan, do kogo
należy domek?
- Do wielmożnego Archibalda, ale na pewno nie ma pani dosyć pieniędzy, by chociaż
rozważać wynajęcie. Nie, to zupełny absurd, to...
Wstała. - Chciałabym, by pan już sobie poszedł, panie Jollis - powiedziała stanowczo. -
Jeżeli jeszcze o czymś powinnam wiedzieć, proszę do mnie napisać. On także wstał, gdyż nie miał
wyboru i patrzył teraz na nią z góry. Nie uśmiechała się już. - Uważa się pani za kogoś lepszego niż
jest, panno Cochrane. A jest pani tylko bękartem, niczym więcej, i zawsze tak będzie. Nie może
pani tu pozostać. Umowa na wynajem domu wygasa piętnastego następnego miesiąca i nie będzie
pani miała dość pieniędzy, by ją odnowić. Wielmożny Archibald ma siedemdziesiąt lat i z
pewnością nie zainteresują go pani wdzięki. Będzie wolał pieniądze, niż panią ogrzewającą mu
antyczne łoże. A zatem wyjedzie pani. Jeśli pani szanowny ojciec będzie chciał panią zatrzymać,
zapewni pani dach nad głową, lecz na jak długo? Proszę nie zapominać, że pani piękna matka nie
żyje. Czy naprawdę uważa pani, że on kiedykolwiek pani chciał? Nie, pragnął pani matki, nikogo
innego, a już na pewno nie pani. Być może mógłbym zostać pani protektorem, panno Cochrane...
Jej blada twarz skrywała furię, lecz on dopatrzył się w niej tylko obojętności, ponieważ
wpatrywała się w niego w milczeniu, a potem odwróciła na pięcie i opuściła salonik bez słowa.
Pan Jollis nie wiedział, co robić. Czy ona ma zamiar zastanowić się nad jego jednoznacznie
sformułowaną propozycją?
Uważał ją za zarozumiałą i arogancką, lecz to się zmieni. Ciekawe, czy jest dziewicą,
pomyślał. Nie zdążył pomyśleć o niczym więcej, ponieważ w drzwiach pojawił się Badger, służący
i opiekun obu pań Cochrane. Był to ogromny mężczyzna, muskularny i brzydki jak noc, któremu
gęsta siwa czupryna nadawała wygląd starożytnego proroka. A teraz jego oczy błyszczały żądzą
krwi.
Pan Jollis cofnął się o krok.
- Proszę pana - powiedział Badger spokojnie, zbyt spokojnie. - Chyba już pora, by zabrał
pan stąd swoją doczesną powłokę, bo jeśli nie zrobi pan tego natychmiast, postaram się, by jego
lordowska wysokość dowiedział się o pańskim nagannym zachowaniu. I ręczę panu, że nie
spodoba mu się to, co usłyszy.
- Ha! - odezwał się pan Jollis, przypuszczając, iż ten człowiek nie wie, czego dotyczyła
rozmowa. - Jego lordowska mość z przyjemnością pozbędzie się bękarta, nie ma co do tego
wątpliwości. Wkrótce ty, Badger, także będziesz bez grosza, bo ona nie ma pieniędzy, by ci
zapłacić. A wtedy, ośmielam się twierdzić, nie będziesz przemawiać w ten sposób do lepszych od
siebie. Nieważne, że masz więcej rozumu niż ci potrzeba i że tak pięknie się wysławiasz - swoją
drogą, ciekawe, gdzie nauczyłeś się mówić jak dżentelmen - i tak nie jesteś niczym więcej jak tylko
służącym, stworzeniem pozbawionym jakiegokolwiek znaczenia.
Badger tylko uśmiechnął się złowieszczo, potrząsnął głową, i błyskawicznie znalazł się tuż
obok prawnika, uniósł go niczym szmacianą lalkę i wsadził sobie pod pachę. Po czym wyniósł
nieszczęsnego pana Jollisa przed frontowe drzwi i rzucił na zmarzniętą ziemię, która za pięć
miesięcy miała pokryć się czerwonymi, białymi i żółtymi różami, ulubionymi kwiatami Duchessy.
Wrócił do domku i uśmiechnął się do swej podopiecznej, prezentując szeroką szparę pomiędzy
przednimi zębami. - Trochę odpocznie sobie na śniegu, lecz nic mu nie będzie, proszę się nie
martwić. - Ujął jej dłoń i zacisnął w pięść. - No co, Duchesso, pokazywałem ci przecież, jak
zacisnąć dłoń i uderzyć, pamiętając o tym, by kciuk znajdował się w środku. Dlaczego nie posłałaś
go między rabatki?
Próbowała się uśmiechnąć, naprawdę próbowała, ale jej twarz zdawała się równie
zmarznięta i zesztywniała jak ziemia na zewnątrz. - Po prostu nie chcę go więcej widzieć, Badger.
- I trudno się dziwić - powiedział, puszczając jej dłoń. - Ale na przyszłość postaraj się
pamiętać: jeżeli jakiś facet zbyt się zagalopuje, wepchnij mu zęby do gardła lub unieś kolano i
uderz najmocniej, jak potrafisz.
- Tak zrobię, przyrzekam. Dziękuję ci, Badger.
Chrząknął i wrócił do kuchni, by przygotować sos curry do kurczęcia, które już piekło się
nad odkrytym paleniskiem. Kucharka, a zarazem pokojówka - Panna Nieskazitelna, jak ją nazywał
- dwa lata temu wyjechała doglądać starzejącej się ciotki i Badger przejął jej obowiązki. Był
znakomitym kucharzem. Żałował tylko, że Duchessa nie jest w stanie zjeść wszystkich
wyśmienitych potraw, które dla niej przyrządzał.
Wiele lat temu pani Cochrane powiedziała mu, że kiedy Duchessa odwiedzała Chase Park,
wszyscy udawali - przynajmniej w jej obecności - że jest daleką kuzynką z Holandii czy Włoch,
choć nie mówiła słowa po niderlandzku, a po włosku bardzo słabo. Nikt jednak nie zająknął się
słowem na ten temat, ponieważ była Duchessa, a poza tym była tak piękna, dumna i wyniosła, że
wszyscy wpatrywali się w nią z podziwem, starając się sprawić jej przyjemność i zasłużyć na jeden
z jej rzadkich uśmiechów. Pani Cochrane sama błysnęła zębami w pięknym uśmiechu,
opowiadając, jak bardzo bała się wysłać córkę do Chase Park, a tymczasem, spójrzcie tylko, co z
tego wynikło. Jej mała córeczka stała się Duchessa i nią pozostanie.
Badger usłyszał, zamykające się drzwi saloniku i oczami wyobraźni ujrzał swą
podopieczną, jak podchodzi do niewielkiego biurka i siada przy nim z właściwym sobie wdziękiem,
by donieść jego lordowskiej mości o stracie, jaką oboje ponieśli.
Lord Chase dowiedział się o śmierci jej matki jeszcze zanim dostał list i natychmiast
poinformował córkę za pośrednictwem swego sekretarza, pana Crittakera, by spakowała rzeczy i
była gotowa do wyjazdu do Chase Park, gdy tylko przyjedzie po nią powóz. Badgera miała zabrać
ze sobą jako opiekuna na czas podróży. Na przygotowania pozostawiono jej dwa tygodnie.
Tymczasem dwa tygodnie minęły i nic się nie wydarzyło. Nikt po nią nie przyjechał. Nie
wiedziała, co robić. Całymi godzinami wystawała przy oknie saloniku w oczekiwaniu.
Zastanawiała się, czyby nie napisać do ojca i nie przypomnieć mu o jego instrukcjach, ale nie
mogła się na to zdobyć. Byłoby to zbyt poniżające. Minęły następne cztery dni. W końcu
pomyślała: Rozpacza po stracie mojej matki. Zapomniał o mnie. Jestem teraz sama. I co ja zrobię?
A potem przypomniała sobie, że zawsze lękała się tych corocznych wizyt w Chase Park.
Wystarczyło, że przekroczyła próg monstrualnie wielkiego holu wejściowego, urządzonego we
włoskim stylu, wyłożonego pięćsetletnią boazerią, obwieszonego równie starymi obrazami w zbyt
bogato złoconych ramach, z wielką, dominującą nad całym wnętrzem centralną klatką schodową,
ozdobioną portretami przodków, a już żołądek kurczył się jej ze strachu. Co roku mijała wielkie
dębowe drzwi i natychmiast zaczynała odliczać, jak długo jeszcze będzie musiała udawać, iż
wierzy, że ci szlachetnie urodzeni ludzie, ich szlachetnie urodzone dzieci i cała ta służba
rzeczywiście cieszą się widząc ją, podczas gdy tak naprawdę woleliby, by nigdy nie została
poczęta.
W tym roku przynajmniej nie było tu hrabiny, której lodowate spojrzenia, zgryźliwe uwagi
i niechęć sprawiały, że cała kurczyła się w sobie.
Hrabina zmarła na tydzień przed jej przyjazdem, więc cała posiadłość tonęła w zwojach
czarnej krepy, wszystkie kobiety przywdziały czarne suknie, a wszyscy mężczyźni czarne opaski.
Słyszała, jak służba szepcze pomiędzy sobą, że hrabina była zbyt stara, aby bez przerwy zachodzić
w ciążę - i patrzcie tylko, do czego to doprowadziło. Biedactwo zmarło, przeklinając swego męża,
że zmusił ją jeszcze ten jeden raz, że sam siebie zmuszał, by żyć z nią, dopóki nie poczęła -
przynajmniej tak uważała służba. A przecież dała lordowi dwóch zdrowych synów i dwie córki. To
nie jej wina, że obaj utonęli i zostały tylko bliźniaczki. Wszyscy oczekiwali, że lord ożeni się
ponownie, że weźmie sobie bardzo młodą żonę, która będzie obdarzała go synami dotąd, aż jej mąż
poczuje się usatysfakcjonowany i uwierzy, że bez względu na ilość wypadków, jakie mogą się
wydarzyć, nadal zostanie przy życiu przynajmniej jeden chłopiec, zdolny objąć tytuł i dziedzictwo.
Mężczyzna może ożenić się ponownie już po sześciu miesiącach od śmierci żony, a ten okres
minął. To właśnie usłyszała i powtórzyła panu Jollisowi, tej nędznej kreaturze.
Zmarszczyła brwi. Być może dlatego ojciec nie chce, by przyjechała do Chase Park.
Znalazł sobie następną hrabinę i nie chce, by obecność nieślubnej córki zakłócała małżeńskie
szczęście. Tak, z pewnością tak to wygląda. To oczywiste, że pragnie zadowolić swą nową żonę, a
sprowadzenie do domu bękarta, by defilował tuż przed jej nosem, z pewnością nie sprawiłoby jej
przyjemności ani nie zapewniło małżeńskiej harmonii. Ale dlaczego po prostu nie napisał i nie
zawiadomił o tym? Nie idealizowała swego ojca, lecz nigdy nie uważała go za tchórza. To
wszystko nie miało sensu.
Zaczynało padać. Na razie była to tylko mżawka, lecz Duchessa wiedziała, że wkrótce
lekki deszczyk zamieni się w potoki wody, gnane silnym wiatrem znad Kanału i uderzające w okna
z siłą huraganu.
Pomimo tego, że ją opuścił, nie mogła nie przyznać, że ojciec opiekował się nimi obiema
przez osiemnaście lat, a jej matką jeszcze dwa lata wcześniej, zanim ona się urodziła. Matka była
dla niego jak żona. Tylko że, niestety, była zaledwie kochanką, bez żadnych praw, żadnego
zabezpieczenia, niczego. A teraz, gdy matka nie żyje, dla niego i ona mogłaby umrzeć. Już go nie
obchodziła, nie czuł się za nią odpowiedzialny. Nie musiał udawać, że ją lubi. Uznał zapewne, że
skoro skończyła osiemnaście lat, może sama się o siebie zatroszczyć. Ale dlaczego zadał sobie trud,
by kłamać? Dlaczego zażądał, by przyjechała do Chase Park? To musiało być kłamstwo, chociaż
zupełnie bezcelowe. Wiedziała jedno - teraz została zupełnie sama. Mama nie miała nikogo, żadnej
rodziny. Nigdy nie przychodziły do nich żadne listy ani prezenty na Boże Narodzenie.
Przypuszczała, że muszą gdzieś być jacyś Cochrane’owie, gdyż nazwisko matki było
prawdziwe, niewymyślone dla doraźnej potrzeby. Dotąd jednak nie natknęła się choćby na
wzmiankę o jakichś braciach, siostrach czy ciotkach. Zawsze były tylko one dwie i - od czasu do
czasu - lord.
Szyba spływała strugami deszczu. I co też ona teraz pocznie, zastanawiała się. Doradca
prawny matki oznajmił jej tym swoim niestosownie radosnym tonem, iż dobrze wie, że matka nie
była wdową, ale kochanką bogatego mężczyzny, trzymaną w miłosnym gniazdku, w dodatku
wynajętym, i że to miłosne gniazdko wkrótce trzeba będzie opuścić lub za nie zapłacić. Sposób, w
jaki się do niej odnosił, sprawiał, że czuła się brudna. I wściekła. Ośmielił się dać jej do
zrozumienia, że nie jest lepsza niż matka. Ale na Boga, cóż było złego w jej kochającej, pięknej
matce? Prawdę mówiąc, znała odpowiedź na to pytanie, lecz nie chciała jej przyjąć do wiadomości.
Przynajmniej nie pozwoliła mu wyartykułować tej obraźliwej propozycji, którą miał na końcu
języka.
Wstała powoli, drżąc w wilgotnym chłodzie późnego popołudnia. Ogień w kominku
przygasał i z każdą minutą robiło się zimniej. Wstała, ułożyła starannie kilka drew na palenisku i
zaczęła niecierpliwie przemierzać pokój, uderzając się lekko po bokach, by się rozgrzać. Wiedziała,
że będzie musiała coś zrobić, lecz co? Nie miała żadnych praktycznych umiejętności - nie mogłaby
więc zostać guwernantką, osobą do towarzystwa jakiejś starszej pani czy choćby modystką.
Została wychowana na damę i nauczona jedynie, jak zainteresować sobą mężczyznę na tyle, by
zechciał ją poślubić, nie zważając na jej naganne pochodzenie.
Chodziła tak i chodziła, coraz bardziej zmartwiona. Miała ochotę zapłakać z tęsknoty za
swoją piękną matką, która kochała lorda bardziej niż córkę i dlatego godziła się na życie, jakie jej
zgotował.
Pan Jollis chełpił się, że zna wyższe sfery lepiej niż ona. Zmrużyła oczy na wspomnienie tej
impertynencji. Pochłaniała „London Times” i „Gazette” od kiedy skończyła dziesięć lat, pożerając
wręcz wiadomości o tym, co działo się pośród szlachetnie urodzonych, wyśmiewając ich słabostki
i głupie postępki, a także cechujący ich brak jakichkolwiek hamulców. O tak, znała życie tak
zwanego towarzystwa. Wiedziała, jak zachowują się i reagują ludzie z tej sfery. Kiedy tak o tym
myślała, nagle uświadomiła sobie, że posiada pewną umiejętność, której do tej pory nie traktowała
- bo nie musiała - jako umiejętności, którą mogłaby wykorzystać, by zapewnić sobie utrzymanie.
Zatrzymała się, wpatrzona niewidzącym wzrokiem w zalane deszczem okna. Tak, posiada
pewną umiejętność, dosyć niezwykłą, w dodatku taką, której nigdy nie przypisano by kobiecie.
Czy mogła brać ją pod uwagę? Będzie musiała omówić to z Badgerem. Jeżeli był jakiś
sposób, aby zamienić jej mały talencik na gotówkę, Badger z pewnością pomoże jej to
przeprowadzić.
I kiedy wspinała się po uroczych, choć wąskich schodach do swej sypialni, uśmiechnęła się
po raz pierwszy, od kiedy umarła jej matka.
ROZDZIAŁ 2
Chase Park w pobliżu Darlington, Yorkshire Marzec 1813
Panu Crittakerowi nie podobało się to, co musiał zrobić, lecz nie miał wyjścia, absolutnie
żadnego. Twarz mu pobladła, oddychał płytko i nierówno. Podniósł rękę i zastygł na chwilę w
bezruchu, wyobrażając sobie wszelkie możliwe i niewątpliwie straszliwe konsekwencje, po czym
zebrał się w sobie i w końcu zapukał do drzwi biblioteki. Było już późno, bardzo późno i Crittaker
wiedział, że to niewybaczalne zakłócać spokój jego lordowskiej mości o tej porze, lecz musiał
powiedzieć mu, co zrobił, a właściwie, czego zapomniał zrobić.
Odpowiedzi nie było. Crittaker zapukał ponownie, tym razem nieco głośniej.
W końcu zza drzwi dobiegł go poirytowany głos. - No dobrze, wejdź, zanim poranisz sobie
te cholerne knykcie.
Lord Chase stał przed kominkiem z różowo żyłkowanego kararyjskiego marmuru.
Kominek stanowił chlubę biblioteki Wyndhamów, podobnie jak trzy ściany półek, wznoszące się
na wysokość sześciu metrów i mieszczące ponad dziesięć tysięcy tomów. Był to piękny pokój, nie
tak ogromny, by głos odbijał się w nim echem, lecz bardzo majestatyczny w swoim mrocznym
przepychu. Pan Crittaker spojrzał w kierunku ogromnego biurka, ustawionego pod jedną ze ścian.
Na biurku stała zapalona świeca, lecz fotel za nim był pusty. Lord Chase stał przy kominku.
Najwyraźniej nie robił nic szczególnego, ot, po prostu stal, grzejąc sobie plecy. W końcu
dochodziła już północ.
- O co chodzi, Crittaker? Czy nie dosyć się dziś napracowałem? Podpisałem tyle papierzysk,
że aż musiałem zeskrobywać z palców ten cholerny atrament. No mów, człowieku. Cóż to za nowy
kłopot?
- Milordzie - zaczął pan Crittaker, nie bardzo wiedząc, jak wyznać swą winę i mimo woli
zastanawiając się, czy lord tylko zmiesza go z błotem słowami czy od razu wyrzuci, by zamarzł
podczas marcowej zadymki. Odchrząknął i zaczął jeszcze raz. Tym razem po prostu wyrzucił to z
siebie.
- Milordzie, na wszystko co święte, zapomniałem o pannie Cochrane!
Lord tylko wpatrywał się w niego, najwidoczniej niczego nie rozumiejąc. - O pannie
Cochrane? - zapytał w końcu.
- Tak, milordzie. O pannie Cochrane.
- A kimże jest panna Cochrane?
- To Duchessa, milordzie. Zapomniałem o niej. Jej matka umarła, a potem, no cóż, umarł
pański wuj... i te przygotowania do pańskiego przyjazdu... Krótko mówiąc, zapomniałem o niej.
Ósmy lord Chase wpatrywał się w swego sekretarza, który jeszcze do niedawna był
sekretarzem jego zmarłego wuja. - Zapomniałeś o Duchessie? Jej matka umarła? Kiedy, człowieku?
Mój Boże, ile czasu minęło? - Skinął ręką w kierunku krzesła. - Siadaj tam i wszystko mi opowiedz.
Tylko dokładnie.
Pan Crittaker, który z ulgą uświadomił sobie, iż być może nie wyląduje dzisiaj na śniegu,
podszedł bliżej i zaczął: - Taa... eee...
- Kochanka i utrzymanka - podpowiedział lord ostro. - Jego kochanka od dwudziestu jeden
lat. Co z nią?
- Tak, jego kochanka, pani Cochrane, zginęła w wypadku, kiedy przewrócił się powóz.
Pański wuj polecił mi natychmiast napisać do panny Cochrane, by spakowała się i była gotowa do
przyjazdu do Chase Park. Napisałem, że ktoś zjawi się po nią za dwa tygodnie.
- Rozumiem - powiedział lord. - Ile tygodni minęło od tego czasu?
- Osiem, milordzie.
Lord spojrzał z niedowierzaniem na swego sekretarza. - To znaczy, że osiemnastoletnią
dziewczynę pozostawiono bez opieki na dwa miesiące?
Pan Crittaker przytaknął, tak zrozpaczony, że chętnie wtopiłby się w elegancki dywan
Aubusson pod swymi stopami. - Musiała tam być jakaś służba, milordzie, na pewno był ktoś.
Lecz lord machnął tylko dłonią i powiedział z widocznym zastanowieniem: - Ciekawe,
dlaczego nie napisała do wuja i nie spytała, czemu nie przysłał po nią powozu?
Pan Crittaker nie zastanawiał się tym razem ani chwili, po prostu powiedział to, co myślał,
wyglądając przy tym jeszcze bardziej żałośnie niż przed chwilą: - Pewnie sądziła, że lord nie chce
jej teraz, kiedy umarła jej matka. Nigdy nie okazywał jej cienia uczucia, gdy była tutaj. Nie wiem,
jak traktował ją tam, u matki. Nie, na pewno nie odezwałaby się do pańskiego wuja, milordzie. Ona
jest bardzo dumna, ta nasza Duchessa.
- A może jej list po prostu nie dotarł. Albo dotarł, lecz pan go gdzieś zgubił, Crittaker.
Pan Crittaker słyszał wycie wichru za oknem. Wyobraził sobie, jak by to było, stać tak w
zadymce bez żadnej osłony poza opończą na grzbiecie. Musiał jednak przyznać: - To możliwe,
milordzie, lecz nie wydaje mi się, by coś takiego mogło się zdarzyć. Modlę się, by tak nie było.
Lord klął przez chwilę serdecznie, długo i z wprawą. Pan Crittaker był pod wrażeniem, lecz
uznał, że nie jest to dobry moment, by prawić jego lordowskiej mości komplementy. Zwłaszcza że
był on jeszcze do niedawna majorem w armii, skąd odszedł zaledwie przed sześcioma tygodniami,
by zająć swoje miejsce jako ósmy lord Chase.
Wreszcie zapas przekleństw lorda wyczerpał się. - I jak to się stało, że w końcu
przypomnieliście sobie o Duchessie? - zapytał.
Pan Crittaker pociągnął za krawat, niezdarny twór, który natychmiast się rozwiązał. -
Przypomniał mi o niej pan Spears.
- Spears - powtórzył lord z uśmiechem. - Lokaj mojego wuja, a teraz mój, przypomniał ci o
Duchessie?
- Pan Spears powziął do niej sympatię, gdy jeszcze była małą pchełką, jak ją nazywał -
powiedział pan Crittaker. - Więc teraz uświadomił sobie, iż być może w całym tym zamieszaniu
coś umknęło naszej uwagi. Z początku przypuszczał, że panna Cochrane przebywa w Londynie na
polecenie lorda. Nie była to prawda, ale pan Spears nie mógł tego wiedzieć.
- Rozumiem - powiedział młody lord i zamyślił się głęboko. Pan Crittaker siedział
nieruchomo i chociaż odczuwał wielką pokusę, aby pociągnąć się za ucho - tego nawyku nabawił
się, będąc jeszcze chłopcem - zmobilizował całą siłę woli, aby trzymać ręce przy sobie.
- Wygląda na to, że będę musiał odbyć krótką wycieczkę do Sussex - powiedział w końcu
lord. - Wyjadę wcześnie rano i przywiozę pannę Cochrane.
- Doskonale, milordzie.
- Pański, krawat, Crittaker. Niech pan coś z nim zrobi. A poza tym - dodał znacząco - jeżeli
coś przydarzyło się pannie Cochrane, może pan sobie poszukać nowej pracy.
Co powiedziawszy, odwrócił się i jął wpatrywać w płonące szczapy, od czasu do czasu
kopiąc którąś z nich czubkiem buta.
Zapomniał. Dobry Boże, pan Crittaker po prostu o niej zapomniał. Myśl o tym, że
dziewczynę pozostawiono bez opieki na dwa długie miesiące, mroziła mu krew w żyłach. A on też
o niej nie pomyślał. Ani nikt inny, z wyjątkiem Spearsa. Marcus nie widział jej od pięciu lat,