16291
Szczegóły |
Tytuł |
16291 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16291 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16291 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16291 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JAMES GRAHAM BALLAD
ZBIÓR OPOWIADAŃ
Spis treści
CZŁOWIEK PRZECIĄŻONY 3
„DUCH WALKI” 14
KLATKA Z PIASKU 31
OSTATNIA PLAŻA 50
POWRÓT 67
REKOGNICJA. 85
RZEŹBIARZE CHMUR 94
STUDZIENKA 69 108
Człowiek przeciążony
Przełożył Lech Jęczmyk
Faulkner powoli wariował.
Po śniadaniu czekał niecierpliwie w hallu, aż żona skończy robić porządki w kuchni.
Wiedział, że za kilka minut już jej nie będzie, ale nie wiadomo dlaczego te krótkie
chwile porannego oczekiwania dłużyły mu się prawie nie do wytrzymania.
Zapuszczając żaluzje i przygotowując sobie leżak na werandzie, słuchał dobrze
zorganizowanej krzątaniny Julii. W niezmiennie tej samej kolejności ustawiła kubki
i talerze w maszynie do mycia naczyń, wsunęła rondel z pieczenia na kolację do
automatycznego piekarnika i nastawiła godzinę, przesunęła gałkę klimatyzatora,
otworzyła wlew zbiornika oleju dla cysterny dostawczej mającej przyjechać po południu
i podniosła swoją połowę drzwi garażu.
Faulkner śledził ten ciąg czynności z podziwem, odliczając kolejne etapy według
trzasków przełączników.
Powinnaś siedzieć w bombowcu, pomyślał, albo w dyspozytorni zakładów
petrochemicznych. Faktycznie Julia była rejestratorką w klinice i niewątpliwie spędzała
całe dnie w podobnym wirze wydajności, wciskając guziki z napisem „Jones", „Smith"
i „Brown", kierując paraplegików na lewo, paranoików na prawo.
Weszła do hallu, seryjny obraz urzędniczki w eleganckiej czarnej garsonce i białej
bluzce. Zbliżyła się do niego i spytała:
– Nie idziesz dziś na uczelnię?
Faulkner potrząsnął głową przekładając jakieś papiery na biurku.
– Nie, mam jeszcze urlop twórczy. Do końca tygodnia.
Profesor Harman uznał, że prowadzę zbyt wiele zajęć i popadam w rutynę.
Kiwnęła głową spoglądając na niego z powątpiewaniem. Już od trzech tygodni
wałęsał się po domu i zaczynała coś podejrzewać. Wcześniej czy później, uświadomił
sobie Faulkner, żona dowie się wszystkiego, ale miał nadzieję, że do tego czasu będzie
już poza jej zasięgiem. Ciągnęło go, żeby powiedzieć jej prawdę: że dwa miesiące temu
wymówił pracę wykładowcy w Szkole Handlowej i nie ma zamiaru tam wracać.
Czeka ją diablo wielka niespodzianka, kiedy odkryje, że prawie wydali już jego
ostatnią wypłatę, może nawet będą musieli ograniczyć się do jednego samochodu.
Niech ona pracuje, myślał, i tak zarabia więcej niż ja.
Faulkner z wysiłkiem uśmiechnął się do żony. Wynoś się! krzyczał jego mózg, ona
jednak wciąż pochylała się nad nim niezdecydowanie.
– A co z twoim obiadem? Nie ma...
– Nie martw się o mnie – uciął Faulkner szybko, patrząc na zegarek. – Nie jadam
obiadów od sześciu miesięcy. Ty zjedz w klinice.
Nawet rozmowa z nią stała się wysiłkiem. Wolałby, żeby mogli porozumiewać się
za pomocą kartek: kupił nawet w tym celu dwa kołonotatniki, nigdy jednak nie zdobył
się na to, żeby jej zaproponować korzystanie z nich. Sam zostawiał dla niej kartki pod
pretekstem, że jego umysł jest zbyt zajęty, aby rozmową przerywać tok myśli.
Dziwne, ale nigdy nie rozważał poważnie myśli porzucenia jej. Taka ucieczka
niczego by nie dowiodła.
Poza tym miał inny plan.
– Nic ci nie potrzeba? – spytała nadal patrząc na niego z troską.
– Absolutnie nic – odparł zachowując uśmiech. Czuł się jak po całodziennej
harówce.
Jej pocałunek był szybki i funkcjonalny, jak automatyczne pacnięcie jakiejś wielkiej
maszyny do kapslowania butelek. Miał nadal uśmiech na twarzy, kiedy dochodziła do
drzwi. Kiedy wyszła, pozwolił mu powoli zgasnąć, potem stwierdził, że znów oddycha
i stopniowo rozluźnił się, pozwalając napięciu spłynąć wzdłuż rąk i nóg. Przez kilka
minut snuł się bez celu po pustym domu, potem wrócił do hallu gotów przystąpić do
poważnej pracy.
Jego program przebiegał zwykle podobnie. Po pierwsze, ze środkowej szuflady
biurka wyjął mały budzik połączony z baterią i pasek do zapięcia na ręku. Usiadłszy na
werandzie, zapiął pasek na przegubie, nakręcił i nastawił budzik, i ustawiwszy go na
stole obok siebie, przywiązał sobie rękę do poręczy leżaka, żeby nie ściągnąć
przypadkiem zegarka na podłogę.
Tak przygotowany, odchylił się na oparcie i obserwował widok przed sobą. Osiedle
Menninger albo „Skrzynki", jak je nazywali miejscowi, zostało zbudowane przed około
dziesięciu laty jako samowystarczalny zespół mieszkalny dla pracowników kliniki i ich
rodzin. Ogółem osiedle składało się z około sześćdziesięciu domów, każdy
zaprojektowany z myślą o określonej niszy architektonicznej, zachowujący swój własny
charakter, a jednocześnie wtapiający się w organiczną całość osiedla. Celem
architektów, postawionych wobec zadania rozmieszczenia dużej ilości małych domów
na przestrzeni czterech akrów, było przede wszystkim uniknięcie zgromadzenia
identycznych baraków, jak to się dzieje w większości takich projektów a po drugie,
zbudowanie dla poważnej fundacji psychiatrycznej pokazowego osiedla, które
służyłoby za wzór zakładowych osiedli mieszkaniowych przyszłości.
Tymczasem, jak wszyscy się o tym przekonali, mieszkanie w skrzynkach było
piekłem na ziemi.
Architekci zastosowali tak zwany system psychomodularny, oparty na elemencie
w kształcie litery L, co znaczyło, że wszystko zachodziło na wszystko. Całe osiedle było
piramidą krzyżujących się tafli matowego szkła, białych prostokątów i krzywizn, na
pierwszy rzut oka pociągających i abstrakcyjnych (Life zamieścił kilka olśniewających
fotograficznych studiów „nowych kierunków w budownictwie" inspirowanych
osiedlem), ale dla mieszkańców bezkształtnych i widokowo męczących. Większość
ważniejszych pracowników kliniki wkrótce się stąd wyniosła i teraz domki
wynajmowano każdemu, kto dał się namówić na zamieszkanie tutaj.
Faulkner patrzył z werandy na chaos białych geometrycznych kształtów ośmiu
domów, które mógł widzieć nie poruszając głową. Z lewej strony mieszkali Penzilowie,
z prawej McPhersonowie; pozostała szóstka domów stała na wprost, po drugiej stronie
gmatwaniny zachodzących na siebie ogródków, abstrakcyjnego labiryntu dla szczurów,
podzielonego niskimi białymi płotkami ze szklanych narożników i ażurowych ekranów.
Penzilowie mieli w ogródku kolekcję wielkich klocków z literami, którymi bawiła
się trójka ich dzieci.
Często układały z nich napisy dla Faulknera, czasem nieprzyzwoite, czasem po
prostu gnomiczne i zagadkowe. Dzisiejszy należał do tej ostatniej kategorii. Tekst na
klockach brzmiał:
Stój i idź Zastanawiając się nad pełnym znaczeniem tego hasła, Faulkner pozwolił
myślom wędrować, podczas gdy patrzył przed siebie nie widzącymi oczami. Stopniowo
już i tak niejasne zarysy domków zaczęły zlewać się i zacierać, a drugie balkony i rampy
częściowo przesłonięte drzewami stały się abstrakcyjnymi kształtami, jak gigantyczne
figury geometryczne.
Oddychając powoli Faulkner stopniowo wyłączał umysł, a potem bez żadnego
wysiłku pozbył się świadomości, że patrzy na domy.
Oglądał teraz kubistyczny krajobraz, zbiorowisko przypadkowych białych
kształtów pod błękitną kurtyną, na której tle kołysało się z wolna kilka strzępiastych
zielonych plam. Leniwie zastanawiał się, co te geometryczne kształty przedstawiają:
wiedział, że zaledwie przed paroma sekundami stanowiły dobrze znaną część jego
codziennego bytu, ale choć przestawiał je w myśli na różne sposoby i starał się je
z czymś skojarzyć, nadal pozostawały przypadkowym zbiorem figur geometrycznych.
Odkrył w sobie ten talent zaledwie przed trzema tygodniami. Spojrzawszy ponuro
na wyłączony telewizor w hallu pewnego niedzielnego ranka, nagle uświadomił sobie,
że do tego stopnia zaakceptował i przyswoił sobie fizyczny kształt tej plastykowej
skrzynki, iż nie pamięta już, do czego ona służy. Trzeba było niemałego wysiłku, żeby
się ocknąć i na nowo ją zidentyfikować. Z ciekawości wypróbował swój nowy talent na
innych przedmiotach i stwierdził, że najlepiej działa w stosunku do tych najbardziej
powszednich, takich jak pralki, samochody i inne dobra konsumpcyjne. Pozbawione roli
symbolu zamożności i aury sloganów reklamowych miały tak znikome prawo do
rzeczywistego bytu, że bez zbytniego wysiłku umysłowego mógł je całkowicie
skasować.
Rezultat był podobny do działania meskaliny i innych wizjotwórczych narkotyków,
pod których wpływem wgniecenia na poduszce zmieniają się w księżycowe kratery,
a fałdy firanki w fale na oceanie wieczności.
Przez następne tygodnie Faulkner eksperymentował ostrożnie, ćwicząc się
w operowaniu wyłącznikami.
Proces był powolny, ale stopniowo potrafił eliminować coraz to większe grupy
przedmiotów: seryjne meble w hallu, połyskliwe maszynki i roboty kuchenne, jego auto,
które pozbawione tożsamości leżało w garażu jak olbrzymia dynia, niekształtna i śliska.
Próba jej powtórnego rozpoznania omal nie doprowadziła go do szaleństwa. „Cóż to
u licha może być?" zadawał sobie daremnie pytanie zrywając boki ze śmiechu i, w miarę
jak jego umiejętność rozwijała się coraz bardziej, zaczął niejasno widzieć, że jest to droga
ucieczki z nieznośnego świata osiedla.
Opisał tę swoją umiejętność Rossowi Henricksowi, mieszkającemu o kilka domów
dalej, również wykładowcy w Szkole Handlowej i swojemu jedynemu bliższemu
przyjacielowi.
– Może to polega na wyjściu poza czas – teoretyzował Faulkner. – Bez poczucia
czasu trudno jest świadomość ująć w obrazy. Pozbawienie zdezidentyfikowanego
przedmiotu wektora czasu uwalnia go od wszelkich powszednich skojarzeń. Albo też
natknąłem się na sposób wyłączania ośrodków wzrokowo-asocjacyjnych, normalnie
identyfikujących widziane przedmioty, w ten sam sposób w jaki można słuchać kogoś
mówiącego znanym językiem i nie rozumieć ar»i jednego słowa. Każdy tego kiedyś
próbował.
Hendricks kiwnął głową.
– Niech się to tylko nie stanie twoim zawodem. – Przyjrzał się Faulknerowi uważnie.
– Nie możesz ot tak sobie zamknąć oczu na świat. Stosunek między przedmiotem
i przedmiotem nie jest tak biegunowy, jak sugeruje Karte-zjuszowskie „Cogito ergo
sum". Degradując świat zewnętrzny, w takim samym stopniu degradujesz siebie. Twój
problem, jak sądzę, polega na tym, że powinieneś odwrócić ten proces.
Jednak Hendricks – mimo najlepszych chęci nie mógł pomóc Faulknerowi. Poza tym
przyjemnie było oglądać świat inaczej, pławić się w nieskończonej panoramie jaskrawo
kolorowych obrazów. Czy to ważne, że była tylko forma bez treści?
Ocknął się gwałtownie na odgłos ostrego trzasku. Poderwał się i sięgnął po budzik,
nastawiony na jedenastą. Zobaczył, że jest dopiero dziesiąta pięćdziesiąt pięć. Budzik
nie dzwonił i nie poraził go prąd z baterii. A przecież coś wyraźnie trzasnęło. Z drugiej
strony w domu było tyle automatów i robotów, że mogło to być cokolwiek.
Jakiś ciemny kształt poruszał się za szybą z matowego szkła tworzącą jedną ścianę
hallu. Zobaczył przez nią, że w wąskiej alejce między domami ich i Penzilów
zatrzymuje się samochód, z którego wysiada młoda kobieta w granatowym kitlu. Była
to szwagierka Penzila, dwudziestoletnia dziewczyna mieszkająca u nich od dwóch
miesięcy. Kiedy znikła w domu, Faulkner pośpiesznie uwolnił swój przegub i wstał.
Potem otworzył drzwi werandy i zszedł do ogródka, oglądając się przez ramię.
Dziewczyna miała na imię Louise (nigdy z nią nie rozmawiał) i chodziła rano na
lekcje rzeźby, a po powrocie zawsze długo myła się pod natryskiem i szła opalać się na
dachu.
Faulkner kręcił się po ogródku rzucając kamykami do sadzawki i udając, że
poprawia żerdki pergoli, kiedy zauważył zbliżającego się z drugiej strony płotu
Harveya, piętnastoletniego syna McPhersona.
– Dlaczego nie jesteś w szkole? – spytał Harveya, dojrzewającego młodzieńca
z inteligentną lisią twarzą pod szopą kasztanowatych włosów.
– Powinienem pójść – odparł Harvey bez skrępowania. – Ale przekonałem mamę, że
jestem przemęczony, a Morrison (jego ojciec) powiedział, że jestem
przeintelektualizowany. – Wzruszył ramionami. – Rodzice tutaj są zbyt pobłażliwi.
– Tu masz rację – przytaknął Faulkner, obserwując przez ramię kabinę natrysku.
Poruszał się w niej różowy kształt regulując kurki i słychać było odgłos wody.
– Niech pan mi powie, panie Faulkner – spytał Harvey – czy pan sobie uświadamia,
że od śmierci Einsteina w 1955 roku nie było na świecie żadnego geniusza? Od Michała
Anioła przez Szekspira, Newtona, Beethovena, Goethe go, Darwina, Freuda i Einsteina,
zawsze żył jakiś geniusz.
Teraz, po raz pierwszy od pięciuset lat, jesteśmy zdani wy łącznie na siebie.
Faulkner kiwnął głową, wzrok miał nadal zajęty.
– Wiem – powiedział. – Ja też odczuwam z tego powodu osamotnienie.
Kiedy dziewczyna skończyła natrysk, mruknął na pożegnanie do Harveya, wrócił
na werandę i zajął pozycję w leżaku z przewodem od baterii przymocowanym do
przegubu.
Systematycznie, przedmiot za przedmiotem, zaczął wyuczać otaczający go świat.
Najpierw domy naprzeciwko. Białe masy dachów i balkonów szybko sprowadził do
płaskich Prostokątów, zarysy okien do małych kwadratów koloru Jak szachownica
w abstrakcjach Mondriana. Niebo było czystym polem błękitu. W oddali przecinał je
z warkotem samolot. Faulkner starannie skasował, znaczenie obrazu, a potem
obserwował smukłą srebrną strzałę oddalającą się powoli, niby znikający fragment
komiksowego snu.
Podczas gdy czekał, aż zaniknie huk silników, do jego świadomości dotarł ten sam
nie zidentyfikowany trzask, który już raz słyszał rano. Rozległ się gdzieś blisko,
w pobliżu drzwi balkonowych z prawej strony, ale Faulkner był zbyt zafascynowany
rozwijającym się przed nim kalejdoskopem, żeby się ruszyć.
Kiedy samolot znikł, Faulkner przeniósł swoją uwagę na ogród, szybko zamazał
białe płotki, fałszywą pergolę, owal ozdobnej sadzawki. Ścieżka okrążała sadzawkę
i kiedy zatarł wspomnienie niezliczonych po niej wędrówek, uniosła się w powietrze,
jak terakotowe ramię trzymające ogromny srebrny klejnot.
Zadowolony, że zlikwidował osiedle i ogródek, Faulkner przystąpił do niszczenia
domu. Tutaj otaczające go przedmioty były bardziej znajome, stanowiły jakby
przedłużenie jego samego. Zaczął od mebli na werandzie, przekształcając walcowate
krzesła i stół ze szklanym blatem w trio skręconych zielonych zwojów, potem poruszył
lekko głową i wybrał stojący po prawej stronie w hallu telewizor, który bez przekonania
bronił swojej tożsamości. Z łatwością zdekoncentrował umysł i sprowadził brązowe
plastykowe pudło z imitacją słojów drewna do bezkształtnej plamy.
Kolejno uwolnił od wszystkich skojarzeń biurko i bibliotekę, potem standardowe
lampy i ramy obrazów. Niby kloce w jakimś psychologicznym składzie drewna zawisły
poza nim IM vacuo, białe fotele i kanapa zmieniły się w rozmazane prostokątne obłoki.
Zakotwiczony w rzeczywistości wyłącznie mechanizmem zegarowym
przymocowanym do przegubu, Faulkner kręcił głową z lewa na prawo, systematycznie
zacierając wszelkie ślady znaczenia w otaczającym go świecie, sprowadzając wszystko
do czysto formalnych wartości wizualnych.
Stopniowo one też zaczęły tracić znaczenie, abstrakcyjne plamy barwne rozpływały
się, wciągając Faulknera w świat czysto psychicznych odczuć, gdzie bloki pojęciowe
wisiały jak pola magnetyczne w komorze kondensacyjnej.
Z ogłuszającym rykiem odezwał się budzik, bateria wbiła ostrogi bólu w przedramię
Faulknera. Czując mrowienie pod skórą głowy wrócił do rzeczywistości i zerwawszy
pasek z przegubu roztarł szybko rękę, a potem wyłączył budzik.
Przez kilka minut siedział masując przegub, ponownie identyfikując otaczające go
przedmioty, domy naprzeciwko, ogródki i mieszkanie, z odczuciem, że między nimi
a jego psychiką ustawiono szklaną ścianę.
Niezależnie od tego, z jakim staraniem skupiał się na świecie zewnętrznym, nadal
był od niego oddzielony przegrodą, która niepostrzegalnie stawała się coraz bardziej
matowa.
Również na innych poziomach przegrody wracały na swoje miejsca.
Żona wróciła do domu o szóstej po wyczerpującym dniu pracy, rozdrażniona
widokiem Faulknera snującego się półprzytomnie i werandy zastawionej brudnymi
szklankami.
– Posprzątaj to! – warknęła, kiedy Faulkner ustąpił jej leżak i chciał odejść na górę.
– Nie zostawisz po sobie tego śmietnika. Co się z tobą dzieje? Obudź się wreszcie!
Zebrawszy naręcze szklanek, Faulkner mruknął coś pod nosem i ruszył do kuchni,
ale stwierdził, że Julia zagradza mu drogę. Coś ją gryzło. Pośpiesznie wypiła swój
cocktail i zaczęła wypytywać go o uczelnię.
Domyślał się, że zadzwoniła tam pod jakimś pretekstem i znalazła potwierdzenie
swoich podejrzeń.
– Ludzie się tam prawie nie znają – powiedział jej Faulkner.
– Wystarczy wziąć dwa dni urlopu i już nikt nie pamięta, że się tam pracuje.
Dzięki usilnej koncentracji udało mu się nie spojrzeć żonie w oczy ani razu, odkąd
weszła do domu.
Właściwie nie wymienili bezpośredniego spojrzenia od przeszło tygodnia. Miał
cichą nadzieję, że działa jej to na nerwy.
Kolacja była powolną męką. Zapach pieczeni przenikał mieszkanie przez całe
popołudnie. Zdoławszy przełknąć zaledwie kilka kęsów, Faulkner nie miał na czym
skupić uwagi. Na szczęście Julii apetyt dopisywał i mógł gapić się na czubek jej głowy,
kiedy jadła, i błądzić wzrokiem po pokoju, kiedy podnosiła wzrok.
Po kolacji na szczęście była telewizja. Zmierzch wymazał pozostałe domki osiedla,
siedzieli więc w ciemnościach przy aparacie i Julia krytykowała program.
– Czy musimy to oglądać co wieczór? – spytała. – Przecież to czysta strata czasu.
Faulkner zrobił nieokreślony gest.
– To interesujący dokument społeczny – powiedział.
Półleżąc w głębokim fotelu z rękami niby to założonymi za głowę, mógł w każdej
chwili zasłonić sobie uszy i wyłączyć dźwięk.
– Nie zwracaj uwagi na to, co mówią – poradził żonie. – Wtedy rzecz ma więcej
sensu. – Sam obserwował postacie poruszające bezdźwięcznie wargami jak skretyniałe
ryby. Szczególnie zabawne były zbliżenia w melodramatach; im bardziej namiętna
scena, tym śmieszniej.
Coś trąciło go brutalnie w kolano. Podniósł wzrok i zobaczył pochyloną nad sobą
żonę. Brwi miała ściągnięte, usta poruszały się wściekle. Mając wciąż jeszcze zatkane
uszy, Faulkner obserwował na chłodno jej twarz i zastanawiał się przez moment, czy nie
zakończyć procesu i nie skasować jej, tak jak już raz tego dnia skasował resztę świata.
Gdyby to zrobił, nie zatroszczyłby się wcale o nastawienie budzika...
– Harry! – usłyszał wreszcie krzyk. Poderwał się gwałtownie, jazgot z telewizora
potęgował jeszcze głos żony.
– O co chodzi? Przysnąłem.
– Chcesz powiedzieć, że byłeś w transie. Na litość boską, odpowiadaj, kiedy do
ciebie mówię.
Powiedziałam, że dziś po południu spotkałam Harriet Tizzard. – Faulkner stęknął
i żona znów zbliżyła się do niego. – Wiem, że nie znosisz Tizzardów, ale postanowiłam,
że będziemy częściej się z nimi widywać...
Podczas gdy żona trajkotała dalej, Faulkner osunął się w głąb fotela. Skoro tylko
Julia wróciła na swoje krzesło, założył z powrotem ręce za głowę. Wydawszy kilka
pomruków zatkał uszy palcami i wyłączył jej głos, a potem leżał sobie spokojnie patrząc
na niemy ekran.
Nazajutrz o dziesiątej rano był znów na werandzie z systemem alarmowym
przymocowanym do przegubu.
Przez następną godzinę leżał ciesząc się zawieszonymi wokół niego bezcielesnymi
formami, z umysłem uwolnionym od wszelkich niepokojów. Kiedy sygnał obudził go
o jedenastej, czuł się wypoczęty i odświeżony.
Przez kilka chwil był w stanie oglądać pobliskie domy z ciekawością, o jaką chodziło
ich architektom. Jednak stopniowo wszystko zaczęło wydzielać swoje jady, swoje
naroślą dokuczliwych skojarzeń, i po dziesięciu minutach spoglądał z irytacją na
zegarek.
Kiedy samochód Louise Penzil podjechał pod dom, odłączył swój system alarmowy
i wyszedł do ogródka z opuszczoną głową, żeby widzieć jak najmniej sąsiednich
domów. Majstrował przy pergoli poprawiając obluzowane żerdki, gdy nagle zza płotu
wychynęła głowa Harveya McPhersona.
– Harvey, ty jeszcze tutaj? Czy ty nigdy nie chodzisz do szkoły?
– Relaksuję się zgodnie z zaleceniami mamy – wyjaśnił Harvey. – Stwierdziłem, że
atmosfera współzawodnictwa w szkole...
– Ja też usiłuję się odprężyć – przerwał mu Faulkner – Na tym skończmy. Może byś
tak spłynął?
Harvey nie speszony ciągnął dalej.
– Panie Faulkner, mam pewien dotkliwy problem metafizyczny. Może pan potrafi
mi pomóc. Jedyną wielkością absolutną w czasoprzestrzeni jest podobno prędkość
światła. A przecież każde obliczenie prędkości światła zawiera czynnik czasu, który jest
subiektywnie zmienny: cóż więc zostaje?
– Kobiety – powiedział Faulkner. Spojrzał przez ramię na dom Penzilów i z
powrotem, ze złością, na Harveya. Chłopak zmarszczył czoło usiłując przygładzić
włosy.
– Co pan ma na myśli?
– Kobiety – powtórzył Faulkner. – Wiesz, słaba płeć, białogłowy.
– O, jak pragnę zdrowia! – Kręcąc głową Harvey poszedł do domu, mrucząc coś
pod nosem.
To cię uciszy, pomyślał Faulkner. Zaczął lustrować dom Penzilów przez kratki
pergoli i nagle ujrzał Harry'ego Penzila, który stał w oknie werandy świdrując go
gniewnym spojrzeniem.
Faulkner czym prędzej odwrócił się tyłem i zaczął udawać, że przycina róże. Zanim
dotarł do mieszkania, był obficie zroszony potem. Harry Penzil należał do ludzi, którzy
mogą przejść przez płot i zacząć rozmowę od prawego sierpowego.
Zrobiwszy sobie w kuchni drinka, Faulkner zaniósł go na werandę i usiadł, czekając
z podłączeniem się do układu alarmowego, aż minie jego zdenerwowanie.
Nadsłuchiwał uważnie odgłosów z domu Penzilów i nagle usłyszał znajomy
metaliczny trzask z domu po prawej stronic Faulkner wyprostował się i spojrzał na
ścianę werandy Była to tafla grubego, całkowicie matowego szkła, podpierająca białe
belkowanie daszku pokryte płytkami z falistego tworzywa. Tuż za werandą, zasłaniając
najbliższe części sąsiednich ogródków, wznosiła się wysoka na dziesięć stóp metalowa
krata sięgająca na dwadzieścia stóp w głąb ogrodu i porośnięta pnączami.
Przyglądając się uważnie siatce Faulkner dostrzegł nagle zarys kwadratowego
czarnego przedmiotu na lekkim trójnogu, ustawionego za pierwszym słupkiem, o trzy
stopy zaledwie od otwartego okna werandy.
Przez otwór kraty wpatrywał się w niego nie mrugając krążek małego szklanego
oka.
Aparat fotograficzny! Faulkner zerwał się z leżaka z niedowierzaniem
wytrzeszczając oczy. Od wielu dni był fotografowany. Bóg jeden wie, jakie momenty
z jego intymnego życia Harvey uwiecznił dla zabawy.
Rozwścieczony tym, Faulkner podszedł do kraty, odgiął jeden z prętów i złapał
aparat. Kiedy przeciągał go przez otwór, trójnóg przewrócił się ze szczękiem i słychać
było, jak na werandzie McPhersonów ktoś wstał z fotela.
Faulkner wyszarpnął aparat na swoją stronę i wyrwał sznur do zdalnego robienia
zdjęć. Otworzywszy aparat wyciągnął film, cisnął wszystko razem na podłogę
i zmiażdżył obcasem. Potem, zgarnąwszy szczątki, przerzucił je przez płot w koniec
ogrodu McPhersona.
Kiedy wrócił na werandę i chciał dopić drinka, zadzwonił telefon.
– Tak, słucham! – warknął do słuchawki.
– Czy to ty, Harry? Tu Julia.
– Kto? – spytał Faulkner bez zastanowienia. – A, tak. Jak tam sprawy?
– Wygląda, że nie najlepiej. – Głos żony stwardniał. – Odbyłam właśnie długą
rozmowę z profesorem Harmanem. Powiedział mi, że wymówiłeś pracę dwa miesiące
temu. Co to ma znaczyć, Harry? Nie mogę w to uwierzyć.
– Ja też nie mogę w to uwierzyć – odparł Faulkner żartobliwie. – Od lat nie
słyszałem tak dobrej wiadomości. Dziękuję za potwierdzenie.
– Harry! – Julia podniosła głos do krzyku. – Weź się w garść! Jeżeli myślisz, że będę
cię utrzymywać, jesteś w błędzie. Profesor Harman powiedział...
– Ten idiota Harman! – przerwał jej Faulkner. – Czy nie rozumiesz, że on chciał mnie
doprowadzić do obłędu?
Podczas gdy głos jego żony narastał do histerycznego pisku, Faulkner odsunął
słuchawkę od ucha, a potem spokojnie odłożył ją na widełki. Po chwili zdjął ją
z powrotem i odłożył na stos książek telefonicznych.
Na dworze wiosenny ranek otulił osiedle kurtyną ciszy. Tu i ówdzie zadrżało
drzewo w ciepłym podmuchu albo otworzyło się okno błyskające światłem, ale poza
tym nic nie naruszało spokoju i ciszy.
Leżąc na werandzie z mechanizmem alarmowym porzuconym na podłodze pod
leżakiem, Faulkner zapadał coraz głębiej w swoje prywatne marzenie,
w zdemontowany świat kształtów i kolorów zawieszonych nieruchomo wokół niego.
Domy naprzeciwko znikły, ich miejsce zajęły długie, białe prostokąty. Ogród stanowił
zieloną rampę, na której końcu zawisła srebrna elipsa sadzawki. Weranda była
przezroczystym sześcianem, a on sam zawisł pośrodku, jak myśl pływająca wśród
morza wyobrażeń. Zlikwidował nie tylko otaczający go świat, lecz także swoje własne
ciało, a jego członki i tułów stały się przedłużeniami umysłu, odcieleśnionymi formami,
których fizyczne rozmiary ugniatały, jak świadomość snu, że jest snem.
W kilka godzin później, gdy nadal bujał swobodnie w swoim marzeniu, uświadomił
sobie, że coś nagle wtargnęło w jego pole widzenia. Skoncentrowawszy wzrok ujrzał ze
zdziwieniem ciemno ubraną postać żony, która stała przed nim wykrzykując coś
gniewnie i wymachując torebką.
Przez kilka minut Faulkner studiował fragmentaryczną istotę, jaką w dobrze znany
sposób prezentowała, proporcje nóg i ramion, kąty twarzy. Potem, nie ruszając się
z miejsca, zaczął ją w myśli demontować, wymazując dosłownie członek za członkiem.
Najpierw zapomniał jej dłonie, wiecznie roztrzepotane, jak oszalałe ptaki, potem ręce
i barki, zacierając wszelkie wspomnienia o ich energii i ruchliwości. Wreszcie zapomniał
jej twarz, która teraz zbliżała się do niego, gorączkowo poruszając ustami, tak iż
pozostał z niej tylko stępiony klin szaroróżowego ciasta, zniekształcony różnymi
grzbietami i rowkami, przecięty otworami, zamykającymi się i otwierającymi, niby
wentyle jakichś dziwnych miechów.
Powracając do swojej cichej krainy marzeń, miał świadomość, że żona uporczywie
szamocze się za jego plecami. Jej obecność wydawała się wstrętna i bezkształtna,
stanowiła nagromadzenie natrętnych kątów.
Wreszcie doszło do krótkiego fizycznego kontaktu. Odsuwając ją na bok, poczuł, że
wczepiła się jak pies w jego ramię. Chciał ją strząsnąć, ale ona nie dawała za wygraną
rzucając się w przystępie wściekłości.
Ruchy miała ostre i niezgrabne. Z początku usiłował je ignorować, potem zaczął ją
powstrzymywać i wygładzać, formując jej kanciasty kształt w okrąglejszy i bardziej
miękki.
Pracując nad nią, ugniatając ją jak rzeźbiarz glinę, odnotował serię głośnych
trzasków, na które nakładał się ledwo słyszalny uporczywy krzyk. Skończywszy
pozwolił jej upaść na podłogę w postaci cicho popiskującej gąbczastej masy.
Faulkner wrócił do swojej fantazji, odbudowując niezmieniony krajobraz. Starcie
z żoną przypomniało mu o jej obciążeniu, jakie jeszcze pozostało: jego własnym ciele.
Mimo iż zapomniał, co to jest, czuł jego ciężar i ciepło, niejasno uwierające, jak źle
posłane łóżko. On tymczasem szukał świata czystych wyobrażeń, niczym nie
zakłóconego odczucia psychicznego istnienia nie skażonego fizycznością. Tylko w ten
sposób mógł uciec od obrzydzenia, jakie budził w nim świat zewnętrzny.
Gdzieś w jego mózgu zrodził się pomysł. Wstawszy z leżaka przeszedł przez
werandę nie mając świadomości fizycznych ruchów, ale przemieszczając się w głąb
ogrodu.
Ukryty za różaną pergolą stał przez pięć minut na skraju sadzawki, potem wszedł
do wody. Brodził wolno ze spodniami oklejającymi kolana. Kiedy doszedł do środka,
usiadł rozgarniając trzciny, a potem położył się na wznak w płytkiej wodzie.
Czuł jak stopniowo ciastowata masa jego ciała ulega rozpuszczeniu, ciąży coraz
mniej, a jej temperatura obniża się. Patrząc z dołu przez sześciocalową warstwę wody
widział błękitny krąg nieba, bezchmurny i nieskażony, rozszerzający się aż do granic
jego świadomości. Nareszcie znalazł idealne tło, jedyne możliwe pole wyobrażeniowe,
absolutne kontinuum bytu nie tknięte rakiem materii.
Wpatrując się w nie czekał, aż świat rozpuści się i uwolni go ostatecznie.
„Duch walki”
Sen o rozejmie po raz pierwszy przyśnił się Ryanowi podczas bitwy o
bejruckiego Hiltona, ale chłopiec nie był wówczas całkiem świadomy przedziwnej wizji
pokoju w mieście, która, nieproszona, zagnieździła się w odległym zakątku jego mózgu.
Bitwa w zrujnowanym hotelu toczyła się przez cały dzień, przeskakując z piętra na
piętro i Ryan był zbyt zajęty obroną barykady z restauracyjnych stolików na półpiętrze,
by myśleć o czymś jeszcze. Pod sam koniec walki, kiedy Arkady i Michaił podczołgali
się do przodu, by uciszyć ostatniego z rojalistowskich snajperów, strzelającego z atrium,
Ryan wstał i krył ich ogniem, cały czas modląc się za swą siostrę Luizę, walczącą w
innym oddziale milicji chrześcijańskiej.
Aż wreszcie strzelanina ustała i kapitan Gomez gestem nakazał mu zejść po
schodach do recepcji. Ryan patrzył, jak kurz wpada przez dach atrium, piętnaście pięter
nad jego głową. Pokruszony cement zabłysł w promieniach słońca delikatnym halo.
opadającym ku kopii tropikalnej wyspy, wybudowanej pośrodku atrium. Miniaturowa
laguna wypełniona była gruzem, lecz kilka tamaryndów i egzotycznych paproci
przetrwało wśród szczątków mebli, zrzucanych z galeryjek wyższych pięter. Przez kilka
chwil cały ten zrujnowany raj oświetlony był przez pyl niczym cudem ocalała scena w
zbombardowanym teatrze. Ryan patrzył na gasnące halo, myśląc o tym, że, być może,
pewnego dnia cały kurz Bejrutu spłynie z nieba jak gołąb, uciszając na zawsze huk
strzałów.
Lecz halo posłużyło także bardziej praktycznemu celowi. Schodząc po schodach
za kapitanem Gomezem. Ryan zobaczył dwóch nieprzyjaciół, pełzających po dnie
laguny; ich mokre mundury odznaczały się wyraźnie na tle białego cementu. I on, i
Gomez natychmiast otworzyli ogień do złapanych w pułapkę żołnierzy, łupiąc
tamaryndy na zapałki jeszcze długo po tym, gdy chłopcy znieruchomieli, leżąc obok
siebie w płytkiej, czerwonej od krwi wodzie. Być może próbowali się poddać, lecz
relacje o okrucieństwach rojalistów. pokazywane poprzedniego wieczora w telewizji,
położyły kres ich nadziejom. Ryan. jak inni młodzi bojownicy, zabijał, bo chciał zabijać.
Mimo to, choć było już po wszystkim, czuł się oszołomiony i odrętwiały jak po
każdej z bitew, stoczonych tego lata w Bejrucie. Niemal wierzył, że i on nie żyje. Ludzie
z jego plutonu sadzali pięć ciał opierając je o ladę recepcji, tak by można było zrobić
zdjęcia do ulotek propagandowych, które rozrzucone zostaną nad umocnieniami
rojalistów w południowym Bejrucie. Próbując skoncentrować wzrok, Ryan patrzył na
dach nad atrium; ostatnie pasma kurzu ciągle jeszcze spadały ze stalowych dźwigarów.
- Ryan! Co ci jest? - Doktor Edwards, lekarz i obserwator z ramienia Organizacji
Narodów Zjednoczonych, złapał go za ramię i przytrzymał, chroniąc przed upadkiem. -
Dostrzegłeś coś tam, na górze?
- Nie... nic. Wszystko w porządku, doktorze. Tylko to dziwne światło...
- Prawdopodobnie jeden z tych nowych pocisków fosforowych, których używają
rojaliści. Szatańska broń. Mamy nadzieję, że uda się jej zakazać.
Krzywiąc się z gniewu, doktor Edwards założył na głowę swój obdrapany,
błękitny hełm wojsk ONZ. Ryan cieszył się mając przy sobie tego dzielnego, choć nieco
naiwnego człowieka, pod pewnymi względami przypominającego raczej poważnego,
młodego księdza niż lekarza, który spędził na pierwszej linii walk w Bejrucie tyle samo
czasu, co każdy z żołnierzy. Doktor Edwards mógł z łatwością wrócić do wygodnej
praktyki w Nowej Anglii, lecz z wyboru poświęcił się ratowaniu życia mężczyzn i
kobiet, ginących w zapomnianej wojnie domowej na drugim końcu świata.
Siedemnastoletni Ryan zaprzyjaźnił się się z nim bardzo i wylał przed nim wszystkie
swe obawy o siostrę i ciotkę; opowiedział mu nawet o nieodwzajemnionej miłości do
porucznik Walentyny, surowej komendantki chrześcijańskiego posterunku w centrali
telefonicznej.
Doktor Edwards zawsze opiekował się chłopcem; był miły i Ryan często
wykorzystywał dobrodusznego lekarza, wyciskając z niego najnowsze doniesienia o
zmianach sojuszy wojskowych, wykrytych przez siły pokojowe ONZ. Czasami martwił
się, że doktor Edwards przebywa w Bejrucie zbyt długo. Gwałt i śmierć jakoś dziwnie
weszły mu w krew, jakby troska o rannych i umierających satysfakcjonowała leżące w
jego charakterze umiłowanie klęsk?.
- Przyjrzyjmy się tym biedakom. - Lekarz poprowadził Ryana do żołnierzy,
wspartych o kontuar recepcji; u ich stóp leżały ułożone w ponury wzór karabiny i
znalezione w kieszeniach listy. - Przy odrobinie szczęścia znajdziemy ich najbliższych
krewnych.
Ryan przecisnął się obok kapitana Gomeza, burczącego coś nad odmawiającym
współpracy aparatem fotograficznym. Przyklęknął przy najmłodszym z martwych
żołnierzy, nastolatku o ciemnych włosach i twarzy cherubina, ubranym w wielką,
maskującą kurtkę mundurową Brygady Międzynarodowej.
- Angel...? Angel Porrua...? Ryan dotknął miękkich policzków piętnastoletniego
Hiszpana, z którym często chodził popływać na plaże wschodniego Bejrutu. Niedawno,
w niedzielę, wciągnęli razem prowizoryczny żagiel ma maszt płaskodennej łódki i - nim
zawrócił ich patrol morski ONZ - pożeglowali niecały kilometr wzdłuż wybrzeża. Ryan
zdał sobie sprawę, że po raz ostatni widział Angela czołgającego się wśród mokrych
gruzów, leżących w sztucznej sadzawce w atrium. Być może rozpoznał on przyjaciela,
schodzącego z półpiętra i chciał się poddać, gdy obaj z kapitanem Gomezem otworzyli
do niego ogień.
- Ryan? - Doktor Edwards kucnął przy chłopcu. - Ty go znasz?
- To Angel Porrua... ale on jest w Brygadach, doktorze.
Brygady są po naszej stronie.
- Już nie. - W niezdarnym geście pocieszenia doktor Edwards otoczył ramie
niem plecy Ryana. - W nocy zawarli układ z rojalistami. Przykro mi... są winni
straszliwej zdrady.’
- Nie, Angel był po naszej stronie.
Ryan wstał i odszedł od grupy pijących piwo żołnierzy. Przez kurz i gruzy
przeszedł na dekoracyjną wyspę w środku atrium. Poryte kulami tamaryndy nadal
czepiały się skalistego podłoża i Ryan miał nadzieję, że przetrwają do pierwszych
zimowych deszczy, które spadną na nie przez dziurawy dach. Spojrzał przez ramię na
rojalistowskie trupy, siedzące jak goście, którym odmówiono pokojów i którzy zeszli z
tego świata pod kontuarem recepcji, wypuszczając z rąk karabiny.
Lecz co by się stało, gdyby żywi odłożyli broń? Przypuśćmy, że w całym Bejrucie
żołnierze zwalczających się milicji złożyliby broń u stóp, razem z tabliczkami śmierci i
zdjęciami swych sióstr i dziewczyn; a wszystko w ofierze na skromną świątyńkę
rozejmu?
Rozejm? W bejruckim słowniku słowo to niemal nie istnieje, zastanawiał się Ryan
podczas powrotu do chrześcijańskiej dzielnicy miasta, siedząc na tylnym siedzeniu
jeepa kapitana Gomeza. Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciągały się zrujnowane domy
mieszkalne i zbombardowane biurowce. Wiele sklepów zmieniono na twierdze; ich
stalowe wsporniki zapisane były hasłami i oklejone plakatami - prymitywnymi
fotografiami pomordowanych kobiet i dzieci.
Podczas właściwej wojny domowej, przed trzydziestu laty, w Bejrucie mieszkało
ponad pół miliona ludzi. Wśród nich byli dziadkowie Ryana, jedni z wielu
Amerykanów, którzy rzucili pracę w szkołach i na uniwersytecie, by walczyć w
szeregach otoczonej przez wrogów milicji chrześcijańskiej. Ochotnicy ściągali do Bejrutu
z całego świata: najemnicy i idealiści, fanatycy religijni i goryle bez pracy; gotowi
umierać dla tej lub owej z walczących ze sobą frakcji.
Gdzieś głęboko, w bunkrach pod ruinami, ludzie ci potrafili nawet żenić się i
zakładać rodziny. Rodzice Ryana nie mieli jeszcze nawet po dwadzieścia lat, kiedy
zamordowano ich podczas osławionej masakry na lotnisku: w jednym z najgorszych
przypadków bestialstwa w tej wojnie, milicja nacjonalistyczna wymordowała jeńców po
obiecaniu im bezpiecznego przelotu na Cypr. Tylko dobroć Hindusa z wojsk ONZ
ocaliła Ryanowi życie - żołnierz znalazł chłopca i jego siostrę w porzuconym bloku
mieszkalnym, a następnie odszukał ich młodziutką ciotkę.
Mimo tej i innych tragedii warto było wówczas walczyć o Bejrut, miasto żywe,
pełne bazarów, sklepów i restauracji. Wtedy kościoły i meczety pełne były wiernych, a
nie szczątków dachówek leżących na posadzkach, pod gołym niebem. Teraz ludność
cywilna znikła, zostało tylko kilka tysięcy żołnierzy, żyjących wśród ruin wraz z
rodzinami. Jedzenia i innych towarów dostarczały im siły pokojowe ONZ, starające się
nie widzieć przemycanej broni i amunicji - z obawy, by nie faworyzować którejś z
walczących ze sobą stron.
I tak toczyła się ta jałowa wojna, tak bezcelowa, że dziennikarze całego świata już
dawno przestali się nią interesować. Czasami, w ruinach piwnic, Ryan znajdował
podarte egzemplarze Time’u i Paris Matcha, pełne fotografii z walk ulicznych i
szczegółowych reportaży z umierającego w mękach Bejrutu - miasta, którym wówczas
interesował się cały świat. Teraz nikogo to nie obchodziło i tylko milicje, w których
członkostwo było dziedziczne, walczyły dalej, bijąc się wśród ruin swych imperiów.
Lecz kule nie bywały bezcelowe. Kiedy mijali wypaloną skorupę starej, pro
reżymowej rozgłośni radiowej, z okna na parterze padł pojedynczy wystrzał.
- Skręcaj, kapralu! Zjedź z drogi! - Trzymając w dłoni pistolet Gomez wyrwał
kierownicę z rąk Arkadego i skręcił, kryjąc jeepa za wypalonym autobusem.
Klęcząc za tylnymi kołami, pozbawionymi powietrza w oponach, Ryan patrzył
na krążący wysoko samolot obserwacyjny Narodów Zjednoczonych. Czekał, aż Gomez
wyłowi snajpera, prawdopodobnie nacjonalistycznego fanatyka pragnącego pomścić
śmierć brata lub kuzyna. Milicja nacjonalistyczna miała bazę na bejruckim lotnisku, w
dziczy zarośniętego chwastami betonu, na którym od dziesięciu lat nie wylądował
żaden samolot - i rzadko wyprawiała się do centrum miasta.
Jeśli miałby gdzieś zapanować rozejm, powinno to nastąpić gdzieś tutaj, wzdłuż
dawnej Zielonej Linii dzielącej miasto, na ziemi niczyjej pomiędzy bazami głównych sił
- chrześcijanami zajmujących północno-wschodni Bejrut, nacjonalistów i
fundamentalistów na południu i zachodzie, rojalistów i republikanów na południu i
wschodzie oraz Brygad Międzynarodowych czepiającymi się jego obrzeży. Lecz
prawdziwa mapa miasta zmieniała się bez przerwy, kształtowana tymczasowymi
układzikami zawieranymi przez lokalnych dowódców: jeep wymieniony na ładunek
pomidorów, sześć wyrzutni rakietowych za magnetowid...
Za co dałoby się kupić rozejm?
- Obudź się, Ryan! Jedziemy! - Gomez wyłonił się z budynku radia, prowadząc
jeńca; drżącego dwunastolatka w znoszonym mundurze nacjonalistów. Złapał go za
brudne włosy i wrzucił na tylne siedzenie jeepa. - Miej to zwierzę na oku. Gryzie.
Zabieramy go na przesłuchanie.
- W porządku, kapitanie. A jeśli coś z niego zostanie, wymienimy go na nowe
kasety.
Chłopiec klęknął na podłodze jeepa z rękami związanymi na plecach, płacząc
otwarcie z wściekłości i strachu. Uderzając go kolbą swego karabinu Ryan był
zaskoczony; zdawał sobie sprawę z uczuć, które nim miotały. Mimo całej nadziei na
rozejm, poczuł przypływ prawdziwej nienawiści do tego przerośniętego dziecka. To
nienawiść napędzała wojnę. Chorował na nią nawet doktor Edwards - i nie tylko on.
Ryan widział błyszczące oczy obserwatorów ONZ, fotografujących najnowsze ofiary
wojennego bestialstwa lub przesłuchujących ludzi, którzy przeżyli okrutne ataki
odwetowe; wszyscy oni wyglądali jak pożądliwi księża przy spowiedzi. Jak mogą
położyć kres nienawiści, która przeżera ich wszystkich? Dobry Boże, on sam
znienawidził Angela Porruę za to, że ten walczył po stronie nacjonalistów...
Tego wieczora Ryan odpoczywał na balkonie mieszkania ciotki Very; miał z
niego widok na port wschodniego Bejrutu. Obserwował światła krążących nad
morzem samolotów patrolowych ONZ i myślał o swych planach dotyczących ro
zejmu. Starając się zapomnieć o dzisiejszej walce i śmierci Angela słuchał szcze
biotania Luizy, zagłuszającego muzykę pop nadawaną przez lokalną stację radio
wą.
Balkon był najdosłowniej jego sypialnią - sypiał tu na hamaku, osłonięty przed
ludzkim wzrokiem przez zawieszone na sznurkach pranie i klatkę ze sklejki, którą jako
dziecko wybudował dla królika. Z łatwością mógłby przenieść się do któregokolwiek z
kilkunastu pustych mieszkań w tym bloku, lecz lubił ciepło rodzinnego życia. Te dwa
pokoje z kuchnią były jedynym domem, jaki kiedykolwiek miał.
Młode małżeństwo z mieszkania po przeciwnej stronie ulicy zaadoptowało
niedawna osieroconego chłopca; jego płacz przypomniał Ryanowi, że przynajmniej on
sam jest jakoś spokrewniony ze swą rodziną. Więzy krwi były rzadkością w Bejrucie.
Niewiele młodych kobiet-żołnierzy zachodziło w ciążę, a większość dzieci była
sierotami wojennymi, chociaż Ryan nie potrafił sobie wytłumaczyć, skąd biorą się te
wszystkie dzieciaki. Jakimś cudem utajone życie rodzinne przetrwało w miasteczkach
szałasów, stojących na krańcach miasta.
- To nowy synek Rentonów. - Siostra Ryana weszła na balkon, odgarniając długie
do pasa włosy, za dnia związane w kok i ukryte pod hełmem. - Szkoda, że tak często
płacze.
- Ale śmieje się jeszcze częściej - Ryanowi przyszła nagle do głowy ciekawa myśl
- Powiedz mi, Luizo... czy ja i porucznik Walentyna będziemy kiedyś mieli dziecko?
- Dziecko? Słyszałaś, ciotuniu? A co myśli Walentyna?
- Nie mam pojęcia. Tak się złożyło, że nigdy z nią o tym nie rozmawiałem.
- Cóż kochanie, sądzę, że to ją musisz zapytać. Może straci trochę ze swojego
królewskiego spokoju?
- Najwyżej na chwilę. Jest bardzo dostojna.
- Wystarczy chwila, żeby począć dziecko. A może jest taka wyjątkowa, że nie
będzie miała dla ciebie nawet chwili?
- Jest zupełnie wyjątkowa.
- O kim mowa? - Ciotka Vera wieszała na balkonie kurtki mundurów bojowych,
patrząc na Luizę i Ryana z niemal macierzyńską dumą. - Mówisz o mnie, Ryan, czy o
swojej siostrze?
- O kimś znacznie bardziej wyjątkowym - odpowiedziała Luiza. - Kobiecie
jego marzeń..
- Wy dwie jesteście kobietami moich marzeń.
I była to najdosłowniejsza prawda. Ryana przerażała sama myśl o tym, że coś
mogłoby się im przydarzyć. Na ulicy, pod balkonem, nocny patrol komandosów
ustawiał się w szeregu. Żołnierze sprawdzali broń: pistolety maszynowe, granaty,
plecaki wypchane bombami-pułapkami i detonatorami. Wślizgną się w ciemność
północnego Bejrutu - a każdy z nich jest prawdziwą maszyną do zabijania, gotów
zamordować czyjąś ciotkę lub siostrę, stojącą na balkonie.
Sanitariusz wojsk ONZ przeszedł wzdłuż szeregu, wręczając im ampułki
morfiny. Mimo że ocalili wielu żołnierzy, Ryan czuł niechęć do błękitnych hełmów.
Pielęgnowali rannych, dawali pieniądze i pociechę skrzywdzonym przez wojnę,
znajdowali przybranych rodziców sierotom, lecz zbyt nerwowo odnosili się do
problemu neutralności. Otoczyli miasto, nie pozwalali nikomu ani się do niego dostać,
ani je opuścić; w pewnym sensie kontrolowali wszystko, co działo się w Bejrucie.
Mogliby dosłownie zakończyć tę wojnę... lecz doktor Edwards powtarzał Ryanowi, że
każda próba, podjęta przez siły pokojowe pragnące dorosnąć do swej nazwy,
prowadziłaby do militarnej interwencji supermocarstw przerażonych możliwością
destabilizacji całego Bliskiego Wschodu. A więc walki trwały.
Komandosi wyruszyli na nocną akcję, sześciu po każdej stronie ulicy, kierując się
w stronę wybuchającej co jakiś czas strzelaniny.
- Poszli - powiedziała ciocia Vera. - Życz im szczęścia.
- Dlaczego? - zapytał Ryan cicho. - Po co?
- Co ty mówisz? Zawsze próbujesz nas zaskoczyć, Ryan. Nie chcesz, żeby
wrócili?
- Oczywiście, chcę. Ale po co w ogóle wyruszają? Mogliby tu zostać.
- Gadasz jak wariat. - Siostra położyła mu dłoń na czole sprawdzając, czy nie ma
gorączki. - Arkady opowiadał mi, że ciężko wam było w tym Hiltonie. Pamiętaj, o co
walczymy.
- Próbuję. Dzisiaj pomogłem zabić Angela Porruę. O co walczył Angelo?
- Mówisz poważnie? Walczymy o to, w co wierzymy.
- Przecież nikt już w nic nie wierzy! Pomyśl o tym, Luizo. Rojaliści nie chcą króla,
nacjonaliści piastują w sekrecie nadzieję na rozbiór miasta, republikanie chcą układu z
następcą tronu w Monaco, chrześcijanie to w większości ateiści, a fundamentaliści
spierają się bezustannie o wszystkie swe fundamentalne zasady. Walczymy i giniemy
bez sensu!
- Więc? - Luiza wskazała szczotką na stojących na posterunku obserwatorów
ONZ. - Zostają tylko oni. W co oni wierzą?
- W pokój. W światową harmonię. W koniec walk na całym świecie.
- To może powinieneś przyłączyć się do nich?
- Tak... - Ryan odgarnął kurtkę mundurową i wyjrzał zza balustrady balkonu.
Błękitne hełmy świeciły w mroku jak blade latarenki. - Może my wszyscy powinniśmy
dołączyć do wojsk Narodów Zjednoczonych. Tak, Luizo, wszyscy powinniśmy nosić
błękitne hełmy.
I tak zrodziło się marzenie.
W ciągu kilku następnych dni Ryan prowadził badania nad swą prostą, lecz
rewolucyjną ideą. Choć zafascynowany samym pomysłem wiedział, jak trudno będzie
zastosować go w praktyce. Siostra odniosła się do tego sceptycznie, a koledzy z
oddziału byli po prostu zaskoczeni.
- Rozumiem, o co ci chodzi - przyznał Arkady, kiedy w bunkrze dowództwa na
Zielonej Linii palili wspólnie papierosa. - Tylko... jeśli wszyscy przyłączymy się do
wojsk ONZ, to kto będzie walczył?
- Arkady, przecież właśnie o to chodzi! - Ryana kusiło, by dać już sobie spokój. -
Pomyśl o tym! Wszystko znowu będzie proste i jasne. Żadnych patroli, żadnych
pochodów i ćwiczeń z bronią. Będziemy leżeć sobie wokół MacDonaldów i zajadać
hamburgery, co noc chodzić na dyskoteki. Ludzie będą spacerować po ulicach, robić
zakupy w sklepach, pić kawę w kawiarniach...
- To brzmi doprawdy dziwacznie - skomentował Arkady.
- Nic w tym dziwacznego. Zacznie się normalne życie. Tak tu bywało, tak teraz
jest wszędzie!
- Gdzie?
- Cóż... - To było trudne pytanie. Jak wszyscy bejruccy żołnierze, Ryan nie
wiedział niemal nic o otaczającym go świecie. Do miasta nie docierały żadne gazety, a
specjalne ekipy rywalizujących ze sobą ugrupowań zagłuszały zagraniczne transmisje
radiowe i telewizyjne; nikt nie chciał dopuścić do tego, by cudzozi