JAMES GRAHAM BALLAD ZBIÓR OPOWIADAŃ Spis treści CZŁOWIEK PRZECIĄŻONY 3 „DUCH WALKI” 14 KLATKA Z PIASKU 31 OSTATNIA PLAŻA 50 POWRÓT 67 REKOGNICJA. 85 RZEŹBIARZE CHMUR 94 STUDZIENKA 69 108 Człowiek przeciążony Przełożył Lech Jęczmyk Faulkner powoli wariował. Po śniadaniu czekał niecierpliwie w hallu, aż żona skończy robić porządki w kuchni. Wiedział, że za kilka minut już jej nie będzie, ale nie wiadomo dlaczego te krótkie chwile porannego oczekiwania dłużyły mu się prawie nie do wytrzymania. Zapuszczając żaluzje i przygotowując sobie leżak na werandzie, słuchał dobrze zorganizowanej krzątaniny Julii. W niezmiennie tej samej kolejności ustawiła kubki i talerze w maszynie do mycia naczyń, wsunęła rondel z pieczenia na kolację do automatycznego piekarnika i nastawiła godzinę, przesunęła gałkę klimatyzatora, otworzyła wlew zbiornika oleju dla cysterny dostawczej mającej przyjechać po południu i podniosła swoją połowę drzwi garażu. Faulkner śledził ten ciąg czynności z podziwem, odliczając kolejne etapy według trzasków przełączników. Powinnaś siedzieć w bombowcu, pomyślał, albo w dyspozytorni zakładów petrochemicznych. Faktycznie Julia była rejestratorką w klinice i niewątpliwie spędzała całe dnie w podobnym wirze wydajności, wciskając guziki z napisem „Jones", „Smith" i „Brown", kierując paraplegików na lewo, paranoików na prawo. Weszła do hallu, seryjny obraz urzędniczki w eleganckiej czarnej garsonce i białej bluzce. Zbliżyła się do niego i spytała: – Nie idziesz dziś na uczelnię? Faulkner potrząsnął głową przekładając jakieś papiery na biurku. – Nie, mam jeszcze urlop twórczy. Do końca tygodnia. Profesor Harman uznał, że prowadzę zbyt wiele zajęć i popadam w rutynę. Kiwnęła głową spoglądając na niego z powątpiewaniem. Już od trzech tygodni wałęsał się po domu i zaczynała coś podejrzewać. Wcześniej czy później, uświadomił sobie Faulkner, żona dowie się wszystkiego, ale miał nadzieję, że do tego czasu będzie już poza jej zasięgiem. Ciągnęło go, żeby powiedzieć jej prawdę: że dwa miesiące temu wymówił pracę wykładowcy w Szkole Handlowej i nie ma zamiaru tam wracać. Czeka ją diablo wielka niespodzianka, kiedy odkryje, że prawie wydali już jego ostatnią wypłatę, może nawet będą musieli ograniczyć się do jednego samochodu. Niech ona pracuje, myślał, i tak zarabia więcej niż ja. Faulkner z wysiłkiem uśmiechnął się do żony. Wynoś się! krzyczał jego mózg, ona jednak wciąż pochylała się nad nim niezdecydowanie. – A co z twoim obiadem? Nie ma... – Nie martw się o mnie – uciął Faulkner szybko, patrząc na zegarek. – Nie jadam obiadów od sześciu miesięcy. Ty zjedz w klinice. Nawet rozmowa z nią stała się wysiłkiem. Wolałby, żeby mogli porozumiewać się za pomocą kartek: kupił nawet w tym celu dwa kołonotatniki, nigdy jednak nie zdobył się na to, żeby jej zaproponować korzystanie z nich. Sam zostawiał dla niej kartki pod pretekstem, że jego umysł jest zbyt zajęty, aby rozmową przerywać tok myśli. Dziwne, ale nigdy nie rozważał poważnie myśli porzucenia jej. Taka ucieczka niczego by nie dowiodła. Poza tym miał inny plan. – Nic ci nie potrzeba? – spytała nadal patrząc na niego z troską. – Absolutnie nic – odparł zachowując uśmiech. Czuł się jak po całodziennej harówce. Jej pocałunek był szybki i funkcjonalny, jak automatyczne pacnięcie jakiejś wielkiej maszyny do kapslowania butelek. Miał nadal uśmiech na twarzy, kiedy dochodziła do drzwi. Kiedy wyszła, pozwolił mu powoli zgasnąć, potem stwierdził, że znów oddycha i stopniowo rozluźnił się, pozwalając napięciu spłynąć wzdłuż rąk i nóg. Przez kilka minut snuł się bez celu po pustym domu, potem wrócił do hallu gotów przystąpić do poważnej pracy. Jego program przebiegał zwykle podobnie. Po pierwsze, ze środkowej szuflady biurka wyjął mały budzik połączony z baterią i pasek do zapięcia na ręku. Usiadłszy na werandzie, zapiął pasek na przegubie, nakręcił i nastawił budzik, i ustawiwszy go na stole obok siebie, przywiązał sobie rękę do poręczy leżaka, żeby nie ściągnąć przypadkiem zegarka na podłogę. Tak przygotowany, odchylił się na oparcie i obserwował widok przed sobą. Osiedle Menninger albo „Skrzynki", jak je nazywali miejscowi, zostało zbudowane przed około dziesięciu laty jako samowystarczalny zespół mieszkalny dla pracowników kliniki i ich rodzin. Ogółem osiedle składało się z około sześćdziesięciu domów, każdy zaprojektowany z myślą o określonej niszy architektonicznej, zachowujący swój własny charakter, a jednocześnie wtapiający się w organiczną całość osiedla. Celem architektów, postawionych wobec zadania rozmieszczenia dużej ilości małych domów na przestrzeni czterech akrów, było przede wszystkim uniknięcie zgromadzenia identycznych baraków, jak to się dzieje w większości takich projektów a po drugie, zbudowanie dla poważnej fundacji psychiatrycznej pokazowego osiedla, które służyłoby za wzór zakładowych osiedli mieszkaniowych przyszłości. Tymczasem, jak wszyscy się o tym przekonali, mieszkanie w skrzynkach było piekłem na ziemi. Architekci zastosowali tak zwany system psychomodularny, oparty na elemencie w kształcie litery L, co znaczyło, że wszystko zachodziło na wszystko. Całe osiedle było piramidą krzyżujących się tafli matowego szkła, białych prostokątów i krzywizn, na pierwszy rzut oka pociągających i abstrakcyjnych (Life zamieścił kilka olśniewających fotograficznych studiów „nowych kierunków w budownictwie" inspirowanych osiedlem), ale dla mieszkańców bezkształtnych i widokowo męczących. Większość ważniejszych pracowników kliniki wkrótce się stąd wyniosła i teraz domki wynajmowano każdemu, kto dał się namówić na zamieszkanie tutaj. Faulkner patrzył z werandy na chaos białych geometrycznych kształtów ośmiu domów, które mógł widzieć nie poruszając głową. Z lewej strony mieszkali Penzilowie, z prawej McPhersonowie; pozostała szóstka domów stała na wprost, po drugiej stronie gmatwaniny zachodzących na siebie ogródków, abstrakcyjnego labiryntu dla szczurów, podzielonego niskimi białymi płotkami ze szklanych narożników i ażurowych ekranów. Penzilowie mieli w ogródku kolekcję wielkich klocków z literami, którymi bawiła się trójka ich dzieci. Często układały z nich napisy dla Faulknera, czasem nieprzyzwoite, czasem po prostu gnomiczne i zagadkowe. Dzisiejszy należał do tej ostatniej kategorii. Tekst na klockach brzmiał: Stój i idź Zastanawiając się nad pełnym znaczeniem tego hasła, Faulkner pozwolił myślom wędrować, podczas gdy patrzył przed siebie nie widzącymi oczami. Stopniowo już i tak niejasne zarysy domków zaczęły zlewać się i zacierać, a drugie balkony i rampy częściowo przesłonięte drzewami stały się abstrakcyjnymi kształtami, jak gigantyczne figury geometryczne. Oddychając powoli Faulkner stopniowo wyłączał umysł, a potem bez żadnego wysiłku pozbył się świadomości, że patrzy na domy. Oglądał teraz kubistyczny krajobraz, zbiorowisko przypadkowych białych kształtów pod błękitną kurtyną, na której tle kołysało się z wolna kilka strzępiastych zielonych plam. Leniwie zastanawiał się, co te geometryczne kształty przedstawiają: wiedział, że zaledwie przed paroma sekundami stanowiły dobrze znaną część jego codziennego bytu, ale choć przestawiał je w myśli na różne sposoby i starał się je z czymś skojarzyć, nadal pozostawały przypadkowym zbiorem figur geometrycznych. Odkrył w sobie ten talent zaledwie przed trzema tygodniami. Spojrzawszy ponuro na wyłączony telewizor w hallu pewnego niedzielnego ranka, nagle uświadomił sobie, że do tego stopnia zaakceptował i przyswoił sobie fizyczny kształt tej plastykowej skrzynki, iż nie pamięta już, do czego ona służy. Trzeba było niemałego wysiłku, żeby się ocknąć i na nowo ją zidentyfikować. Z ciekawości wypróbował swój nowy talent na innych przedmiotach i stwierdził, że najlepiej działa w stosunku do tych najbardziej powszednich, takich jak pralki, samochody i inne dobra konsumpcyjne. Pozbawione roli symbolu zamożności i aury sloganów reklamowych miały tak znikome prawo do rzeczywistego bytu, że bez zbytniego wysiłku umysłowego mógł je całkowicie skasować. Rezultat był podobny do działania meskaliny i innych wizjotwórczych narkotyków, pod których wpływem wgniecenia na poduszce zmieniają się w księżycowe kratery, a fałdy firanki w fale na oceanie wieczności. Przez następne tygodnie Faulkner eksperymentował ostrożnie, ćwicząc się w operowaniu wyłącznikami. Proces był powolny, ale stopniowo potrafił eliminować coraz to większe grupy przedmiotów: seryjne meble w hallu, połyskliwe maszynki i roboty kuchenne, jego auto, które pozbawione tożsamości leżało w garażu jak olbrzymia dynia, niekształtna i śliska. Próba jej powtórnego rozpoznania omal nie doprowadziła go do szaleństwa. „Cóż to u licha może być?" zadawał sobie daremnie pytanie zrywając boki ze śmiechu i, w miarę jak jego umiejętność rozwijała się coraz bardziej, zaczął niejasno widzieć, że jest to droga ucieczki z nieznośnego świata osiedla. Opisał tę swoją umiejętność Rossowi Henricksowi, mieszkającemu o kilka domów dalej, również wykładowcy w Szkole Handlowej i swojemu jedynemu bliższemu przyjacielowi. – Może to polega na wyjściu poza czas – teoretyzował Faulkner. – Bez poczucia czasu trudno jest świadomość ująć w obrazy. Pozbawienie zdezidentyfikowanego przedmiotu wektora czasu uwalnia go od wszelkich powszednich skojarzeń. Albo też natknąłem się na sposób wyłączania ośrodków wzrokowo-asocjacyjnych, normalnie identyfikujących widziane przedmioty, w ten sam sposób w jaki można słuchać kogoś mówiącego znanym językiem i nie rozumieć ar»i jednego słowa. Każdy tego kiedyś próbował. Hendricks kiwnął głową. – Niech się to tylko nie stanie twoim zawodem. – Przyjrzał się Faulknerowi uważnie. – Nie możesz ot tak sobie zamknąć oczu na świat. Stosunek między przedmiotem i przedmiotem nie jest tak biegunowy, jak sugeruje Karte-zjuszowskie „Cogito ergo sum". Degradując świat zewnętrzny, w takim samym stopniu degradujesz siebie. Twój problem, jak sądzę, polega na tym, że powinieneś odwrócić ten proces. Jednak Hendricks – mimo najlepszych chęci nie mógł pomóc Faulknerowi. Poza tym przyjemnie było oglądać świat inaczej, pławić się w nieskończonej panoramie jaskrawo kolorowych obrazów. Czy to ważne, że była tylko forma bez treści? Ocknął się gwałtownie na odgłos ostrego trzasku. Poderwał się i sięgnął po budzik, nastawiony na jedenastą. Zobaczył, że jest dopiero dziesiąta pięćdziesiąt pięć. Budzik nie dzwonił i nie poraził go prąd z baterii. A przecież coś wyraźnie trzasnęło. Z drugiej strony w domu było tyle automatów i robotów, że mogło to być cokolwiek. Jakiś ciemny kształt poruszał się za szybą z matowego szkła tworzącą jedną ścianę hallu. Zobaczył przez nią, że w wąskiej alejce między domami ich i Penzilów zatrzymuje się samochód, z którego wysiada młoda kobieta w granatowym kitlu. Była to szwagierka Penzila, dwudziestoletnia dziewczyna mieszkająca u nich od dwóch miesięcy. Kiedy znikła w domu, Faulkner pośpiesznie uwolnił swój przegub i wstał. Potem otworzył drzwi werandy i zszedł do ogródka, oglądając się przez ramię. Dziewczyna miała na imię Louise (nigdy z nią nie rozmawiał) i chodziła rano na lekcje rzeźby, a po powrocie zawsze długo myła się pod natryskiem i szła opalać się na dachu. Faulkner kręcił się po ogródku rzucając kamykami do sadzawki i udając, że poprawia żerdki pergoli, kiedy zauważył zbliżającego się z drugiej strony płotu Harveya, piętnastoletniego syna McPhersona. – Dlaczego nie jesteś w szkole? – spytał Harveya, dojrzewającego młodzieńca z inteligentną lisią twarzą pod szopą kasztanowatych włosów. – Powinienem pójść – odparł Harvey bez skrępowania. – Ale przekonałem mamę, że jestem przemęczony, a Morrison (jego ojciec) powiedział, że jestem przeintelektualizowany. – Wzruszył ramionami. – Rodzice tutaj są zbyt pobłażliwi. – Tu masz rację – przytaknął Faulkner, obserwując przez ramię kabinę natrysku. Poruszał się w niej różowy kształt regulując kurki i słychać było odgłos wody. – Niech pan mi powie, panie Faulkner – spytał Harvey – czy pan sobie uświadamia, że od śmierci Einsteina w 1955 roku nie było na świecie żadnego geniusza? Od Michała Anioła przez Szekspira, Newtona, Beethovena, Goethe go, Darwina, Freuda i Einsteina, zawsze żył jakiś geniusz. Teraz, po raz pierwszy od pięciuset lat, jesteśmy zdani wy łącznie na siebie. Faulkner kiwnął głową, wzrok miał nadal zajęty. – Wiem – powiedział. – Ja też odczuwam z tego powodu osamotnienie. Kiedy dziewczyna skończyła natrysk, mruknął na pożegnanie do Harveya, wrócił na werandę i zajął pozycję w leżaku z przewodem od baterii przymocowanym do przegubu. Systematycznie, przedmiot za przedmiotem, zaczął wyuczać otaczający go świat. Najpierw domy naprzeciwko. Białe masy dachów i balkonów szybko sprowadził do płaskich Prostokątów, zarysy okien do małych kwadratów koloru Jak szachownica w abstrakcjach Mondriana. Niebo było czystym polem błękitu. W oddali przecinał je z warkotem samolot. Faulkner starannie skasował, znaczenie obrazu, a potem obserwował smukłą srebrną strzałę oddalającą się powoli, niby znikający fragment komiksowego snu. Podczas gdy czekał, aż zaniknie huk silników, do jego świadomości dotarł ten sam nie zidentyfikowany trzask, który już raz słyszał rano. Rozległ się gdzieś blisko, w pobliżu drzwi balkonowych z prawej strony, ale Faulkner był zbyt zafascynowany rozwijającym się przed nim kalejdoskopem, żeby się ruszyć. Kiedy samolot znikł, Faulkner przeniósł swoją uwagę na ogród, szybko zamazał białe płotki, fałszywą pergolę, owal ozdobnej sadzawki. Ścieżka okrążała sadzawkę i kiedy zatarł wspomnienie niezliczonych po niej wędrówek, uniosła się w powietrze, jak terakotowe ramię trzymające ogromny srebrny klejnot. Zadowolony, że zlikwidował osiedle i ogródek, Faulkner przystąpił do niszczenia domu. Tutaj otaczające go przedmioty były bardziej znajome, stanowiły jakby przedłużenie jego samego. Zaczął od mebli na werandzie, przekształcając walcowate krzesła i stół ze szklanym blatem w trio skręconych zielonych zwojów, potem poruszył lekko głową i wybrał stojący po prawej stronie w hallu telewizor, który bez przekonania bronił swojej tożsamości. Z łatwością zdekoncentrował umysł i sprowadził brązowe plastykowe pudło z imitacją słojów drewna do bezkształtnej plamy. Kolejno uwolnił od wszystkich skojarzeń biurko i bibliotekę, potem standardowe lampy i ramy obrazów. Niby kloce w jakimś psychologicznym składzie drewna zawisły poza nim IM vacuo, białe fotele i kanapa zmieniły się w rozmazane prostokątne obłoki. Zakotwiczony w rzeczywistości wyłącznie mechanizmem zegarowym przymocowanym do przegubu, Faulkner kręcił głową z lewa na prawo, systematycznie zacierając wszelkie ślady znaczenia w otaczającym go świecie, sprowadzając wszystko do czysto formalnych wartości wizualnych. Stopniowo one też zaczęły tracić znaczenie, abstrakcyjne plamy barwne rozpływały się, wciągając Faulknera w świat czysto psychicznych odczuć, gdzie bloki pojęciowe wisiały jak pola magnetyczne w komorze kondensacyjnej. Z ogłuszającym rykiem odezwał się budzik, bateria wbiła ostrogi bólu w przedramię Faulknera. Czując mrowienie pod skórą głowy wrócił do rzeczywistości i zerwawszy pasek z przegubu roztarł szybko rękę, a potem wyłączył budzik. Przez kilka minut siedział masując przegub, ponownie identyfikując otaczające go przedmioty, domy naprzeciwko, ogródki i mieszkanie, z odczuciem, że między nimi a jego psychiką ustawiono szklaną ścianę. Niezależnie od tego, z jakim staraniem skupiał się na świecie zewnętrznym, nadal był od niego oddzielony przegrodą, która niepostrzegalnie stawała się coraz bardziej matowa. Również na innych poziomach przegrody wracały na swoje miejsca. Żona wróciła do domu o szóstej po wyczerpującym dniu pracy, rozdrażniona widokiem Faulknera snującego się półprzytomnie i werandy zastawionej brudnymi szklankami. – Posprzątaj to! – warknęła, kiedy Faulkner ustąpił jej leżak i chciał odejść na górę. – Nie zostawisz po sobie tego śmietnika. Co się z tobą dzieje? Obudź się wreszcie! Zebrawszy naręcze szklanek, Faulkner mruknął coś pod nosem i ruszył do kuchni, ale stwierdził, że Julia zagradza mu drogę. Coś ją gryzło. Pośpiesznie wypiła swój cocktail i zaczęła wypytywać go o uczelnię. Domyślał się, że zadzwoniła tam pod jakimś pretekstem i znalazła potwierdzenie swoich podejrzeń. – Ludzie się tam prawie nie znają – powiedział jej Faulkner. – Wystarczy wziąć dwa dni urlopu i już nikt nie pamięta, że się tam pracuje. Dzięki usilnej koncentracji udało mu się nie spojrzeć żonie w oczy ani razu, odkąd weszła do domu. Właściwie nie wymienili bezpośredniego spojrzenia od przeszło tygodnia. Miał cichą nadzieję, że działa jej to na nerwy. Kolacja była powolną męką. Zapach pieczeni przenikał mieszkanie przez całe popołudnie. Zdoławszy przełknąć zaledwie kilka kęsów, Faulkner nie miał na czym skupić uwagi. Na szczęście Julii apetyt dopisywał i mógł gapić się na czubek jej głowy, kiedy jadła, i błądzić wzrokiem po pokoju, kiedy podnosiła wzrok. Po kolacji na szczęście była telewizja. Zmierzch wymazał pozostałe domki osiedla, siedzieli więc w ciemnościach przy aparacie i Julia krytykowała program. – Czy musimy to oglądać co wieczór? – spytała. – Przecież to czysta strata czasu. Faulkner zrobił nieokreślony gest. – To interesujący dokument społeczny – powiedział. Półleżąc w głębokim fotelu z rękami niby to założonymi za głowę, mógł w każdej chwili zasłonić sobie uszy i wyłączyć dźwięk. – Nie zwracaj uwagi na to, co mówią – poradził żonie. – Wtedy rzecz ma więcej sensu. – Sam obserwował postacie poruszające bezdźwięcznie wargami jak skretyniałe ryby. Szczególnie zabawne były zbliżenia w melodramatach; im bardziej namiętna scena, tym śmieszniej. Coś trąciło go brutalnie w kolano. Podniósł wzrok i zobaczył pochyloną nad sobą żonę. Brwi miała ściągnięte, usta poruszały się wściekle. Mając wciąż jeszcze zatkane uszy, Faulkner obserwował na chłodno jej twarz i zastanawiał się przez moment, czy nie zakończyć procesu i nie skasować jej, tak jak już raz tego dnia skasował resztę świata. Gdyby to zrobił, nie zatroszczyłby się wcale o nastawienie budzika... – Harry! – usłyszał wreszcie krzyk. Poderwał się gwałtownie, jazgot z telewizora potęgował jeszcze głos żony. – O co chodzi? Przysnąłem. – Chcesz powiedzieć, że byłeś w transie. Na litość boską, odpowiadaj, kiedy do ciebie mówię. Powiedziałam, że dziś po południu spotkałam Harriet Tizzard. – Faulkner stęknął i żona znów zbliżyła się do niego. – Wiem, że nie znosisz Tizzardów, ale postanowiłam, że będziemy częściej się z nimi widywać... Podczas gdy żona trajkotała dalej, Faulkner osunął się w głąb fotela. Skoro tylko Julia wróciła na swoje krzesło, założył z powrotem ręce za głowę. Wydawszy kilka pomruków zatkał uszy palcami i wyłączył jej głos, a potem leżał sobie spokojnie patrząc na niemy ekran. Nazajutrz o dziesiątej rano był znów na werandzie z systemem alarmowym przymocowanym do przegubu. Przez następną godzinę leżał ciesząc się zawieszonymi wokół niego bezcielesnymi formami, z umysłem uwolnionym od wszelkich niepokojów. Kiedy sygnał obudził go o jedenastej, czuł się wypoczęty i odświeżony. Przez kilka chwil był w stanie oglądać pobliskie domy z ciekawością, o jaką chodziło ich architektom. Jednak stopniowo wszystko zaczęło wydzielać swoje jady, swoje naroślą dokuczliwych skojarzeń, i po dziesięciu minutach spoglądał z irytacją na zegarek. Kiedy samochód Louise Penzil podjechał pod dom, odłączył swój system alarmowy i wyszedł do ogródka z opuszczoną głową, żeby widzieć jak najmniej sąsiednich domów. Majstrował przy pergoli poprawiając obluzowane żerdki, gdy nagle zza płotu wychynęła głowa Harveya McPhersona. – Harvey, ty jeszcze tutaj? Czy ty nigdy nie chodzisz do szkoły? – Relaksuję się zgodnie z zaleceniami mamy – wyjaśnił Harvey. – Stwierdziłem, że atmosfera współzawodnictwa w szkole... – Ja też usiłuję się odprężyć – przerwał mu Faulkner – Na tym skończmy. Może byś tak spłynął? Harvey nie speszony ciągnął dalej. – Panie Faulkner, mam pewien dotkliwy problem metafizyczny. Może pan potrafi mi pomóc. Jedyną wielkością absolutną w czasoprzestrzeni jest podobno prędkość światła. A przecież każde obliczenie prędkości światła zawiera czynnik czasu, który jest subiektywnie zmienny: cóż więc zostaje? – Kobiety – powiedział Faulkner. Spojrzał przez ramię na dom Penzilów i z powrotem, ze złością, na Harveya. Chłopak zmarszczył czoło usiłując przygładzić włosy. – Co pan ma na myśli? – Kobiety – powtórzył Faulkner. – Wiesz, słaba płeć, białogłowy. – O, jak pragnę zdrowia! – Kręcąc głową Harvey poszedł do domu, mrucząc coś pod nosem. To cię uciszy, pomyślał Faulkner. Zaczął lustrować dom Penzilów przez kratki pergoli i nagle ujrzał Harry'ego Penzila, który stał w oknie werandy świdrując go gniewnym spojrzeniem. Faulkner czym prędzej odwrócił się tyłem i zaczął udawać, że przycina róże. Zanim dotarł do mieszkania, był obficie zroszony potem. Harry Penzil należał do ludzi, którzy mogą przejść przez płot i zacząć rozmowę od prawego sierpowego. Zrobiwszy sobie w kuchni drinka, Faulkner zaniósł go na werandę i usiadł, czekając z podłączeniem się do układu alarmowego, aż minie jego zdenerwowanie. Nadsłuchiwał uważnie odgłosów z domu Penzilów i nagle usłyszał znajomy metaliczny trzask z domu po prawej stronic Faulkner wyprostował się i spojrzał na ścianę werandy Była to tafla grubego, całkowicie matowego szkła, podpierająca białe belkowanie daszku pokryte płytkami z falistego tworzywa. Tuż za werandą, zasłaniając najbliższe części sąsiednich ogródków, wznosiła się wysoka na dziesięć stóp metalowa krata sięgająca na dwadzieścia stóp w głąb ogrodu i porośnięta pnączami. Przyglądając się uważnie siatce Faulkner dostrzegł nagle zarys kwadratowego czarnego przedmiotu na lekkim trójnogu, ustawionego za pierwszym słupkiem, o trzy stopy zaledwie od otwartego okna werandy. Przez otwór kraty wpatrywał się w niego nie mrugając krążek małego szklanego oka. Aparat fotograficzny! Faulkner zerwał się z leżaka z niedowierzaniem wytrzeszczając oczy. Od wielu dni był fotografowany. Bóg jeden wie, jakie momenty z jego intymnego życia Harvey uwiecznił dla zabawy. Rozwścieczony tym, Faulkner podszedł do kraty, odgiął jeden z prętów i złapał aparat. Kiedy przeciągał go przez otwór, trójnóg przewrócił się ze szczękiem i słychać było, jak na werandzie McPhersonów ktoś wstał z fotela. Faulkner wyszarpnął aparat na swoją stronę i wyrwał sznur do zdalnego robienia zdjęć. Otworzywszy aparat wyciągnął film, cisnął wszystko razem na podłogę i zmiażdżył obcasem. Potem, zgarnąwszy szczątki, przerzucił je przez płot w koniec ogrodu McPhersona. Kiedy wrócił na werandę i chciał dopić drinka, zadzwonił telefon. – Tak, słucham! – warknął do słuchawki. – Czy to ty, Harry? Tu Julia. – Kto? – spytał Faulkner bez zastanowienia. – A, tak. Jak tam sprawy? – Wygląda, że nie najlepiej. – Głos żony stwardniał. – Odbyłam właśnie długą rozmowę z profesorem Harmanem. Powiedział mi, że wymówiłeś pracę dwa miesiące temu. Co to ma znaczyć, Harry? Nie mogę w to uwierzyć. – Ja też nie mogę w to uwierzyć – odparł Faulkner żartobliwie. – Od lat nie słyszałem tak dobrej wiadomości. Dziękuję za potwierdzenie. – Harry! – Julia podniosła głos do krzyku. – Weź się w garść! Jeżeli myślisz, że będę cię utrzymywać, jesteś w błędzie. Profesor Harman powiedział... – Ten idiota Harman! – przerwał jej Faulkner. – Czy nie rozumiesz, że on chciał mnie doprowadzić do obłędu? Podczas gdy głos jego żony narastał do histerycznego pisku, Faulkner odsunął słuchawkę od ucha, a potem spokojnie odłożył ją na widełki. Po chwili zdjął ją z powrotem i odłożył na stos książek telefonicznych. Na dworze wiosenny ranek otulił osiedle kurtyną ciszy. Tu i ówdzie zadrżało drzewo w ciepłym podmuchu albo otworzyło się okno błyskające światłem, ale poza tym nic nie naruszało spokoju i ciszy. Leżąc na werandzie z mechanizmem alarmowym porzuconym na podłodze pod leżakiem, Faulkner zapadał coraz głębiej w swoje prywatne marzenie, w zdemontowany świat kształtów i kolorów zawieszonych nieruchomo wokół niego. Domy naprzeciwko znikły, ich miejsce zajęły długie, białe prostokąty. Ogród stanowił zieloną rampę, na której końcu zawisła srebrna elipsa sadzawki. Weranda była przezroczystym sześcianem, a on sam zawisł pośrodku, jak myśl pływająca wśród morza wyobrażeń. Zlikwidował nie tylko otaczający go świat, lecz także swoje własne ciało, a jego członki i tułów stały się przedłużeniami umysłu, odcieleśnionymi formami, których fizyczne rozmiary ugniatały, jak świadomość snu, że jest snem. W kilka godzin później, gdy nadal bujał swobodnie w swoim marzeniu, uświadomił sobie, że coś nagle wtargnęło w jego pole widzenia. Skoncentrowawszy wzrok ujrzał ze zdziwieniem ciemno ubraną postać żony, która stała przed nim wykrzykując coś gniewnie i wymachując torebką. Przez kilka minut Faulkner studiował fragmentaryczną istotę, jaką w dobrze znany sposób prezentowała, proporcje nóg i ramion, kąty twarzy. Potem, nie ruszając się z miejsca, zaczął ją w myśli demontować, wymazując dosłownie członek za członkiem. Najpierw zapomniał jej dłonie, wiecznie roztrzepotane, jak oszalałe ptaki, potem ręce i barki, zacierając wszelkie wspomnienia o ich energii i ruchliwości. Wreszcie zapomniał jej twarz, która teraz zbliżała się do niego, gorączkowo poruszając ustami, tak iż pozostał z niej tylko stępiony klin szaroróżowego ciasta, zniekształcony różnymi grzbietami i rowkami, przecięty otworami, zamykającymi się i otwierającymi, niby wentyle jakichś dziwnych miechów. Powracając do swojej cichej krainy marzeń, miał świadomość, że żona uporczywie szamocze się za jego plecami. Jej obecność wydawała się wstrętna i bezkształtna, stanowiła nagromadzenie natrętnych kątów. Wreszcie doszło do krótkiego fizycznego kontaktu. Odsuwając ją na bok, poczuł, że wczepiła się jak pies w jego ramię. Chciał ją strząsnąć, ale ona nie dawała za wygraną rzucając się w przystępie wściekłości. Ruchy miała ostre i niezgrabne. Z początku usiłował je ignorować, potem zaczął ją powstrzymywać i wygładzać, formując jej kanciasty kształt w okrąglejszy i bardziej miękki. Pracując nad nią, ugniatając ją jak rzeźbiarz glinę, odnotował serię głośnych trzasków, na które nakładał się ledwo słyszalny uporczywy krzyk. Skończywszy pozwolił jej upaść na podłogę w postaci cicho popiskującej gąbczastej masy. Faulkner wrócił do swojej fantazji, odbudowując niezmieniony krajobraz. Starcie z żoną przypomniało mu o jej obciążeniu, jakie jeszcze pozostało: jego własnym ciele. Mimo iż zapomniał, co to jest, czuł jego ciężar i ciepło, niejasno uwierające, jak źle posłane łóżko. On tymczasem szukał świata czystych wyobrażeń, niczym nie zakłóconego odczucia psychicznego istnienia nie skażonego fizycznością. Tylko w ten sposób mógł uciec od obrzydzenia, jakie budził w nim świat zewnętrzny. Gdzieś w jego mózgu zrodził się pomysł. Wstawszy z leżaka przeszedł przez werandę nie mając świadomości fizycznych ruchów, ale przemieszczając się w głąb ogrodu. Ukryty za różaną pergolą stał przez pięć minut na skraju sadzawki, potem wszedł do wody. Brodził wolno ze spodniami oklejającymi kolana. Kiedy doszedł do środka, usiadł rozgarniając trzciny, a potem położył się na wznak w płytkiej wodzie. Czuł jak stopniowo ciastowata masa jego ciała ulega rozpuszczeniu, ciąży coraz mniej, a jej temperatura obniża się. Patrząc z dołu przez sześciocalową warstwę wody widział błękitny krąg nieba, bezchmurny i nieskażony, rozszerzający się aż do granic jego świadomości. Nareszcie znalazł idealne tło, jedyne możliwe pole wyobrażeniowe, absolutne kontinuum bytu nie tknięte rakiem materii. Wpatrując się w nie czekał, aż świat rozpuści się i uwolni go ostatecznie. „Duch walki” Sen o rozejmie po raz pierwszy przyśnił się Ryanowi podczas bitwy o bejruckiego Hiltona, ale chłopiec nie był wówczas całkiem świadomy przedziwnej wizji pokoju w mieście, która, nieproszona, zagnieździła się w odległym zakątku jego mózgu. Bitwa w zrujnowanym hotelu toczyła się przez cały dzień, przeskakując z piętra na piętro i Ryan był zbyt zajęty obroną barykady z restauracyjnych stolików na półpiętrze, by myśleć o czymś jeszcze. Pod sam koniec walki, kiedy Arkady i Michaił podczołgali się do przodu, by uciszyć ostatniego z rojalistowskich snajperów, strzelającego z atrium, Ryan wstał i krył ich ogniem, cały czas modląc się za swą siostrę Luizę, walczącą w innym oddziale milicji chrześcijańskiej. Aż wreszcie strzelanina ustała i kapitan Gomez gestem nakazał mu zejść po schodach do recepcji. Ryan patrzył, jak kurz wpada przez dach atrium, piętnaście pięter nad jego głową. Pokruszony cement zabłysł w promieniach słońca delikatnym halo. opadającym ku kopii tropikalnej wyspy, wybudowanej pośrodku atrium. Miniaturowa laguna wypełniona była gruzem, lecz kilka tamaryndów i egzotycznych paproci przetrwało wśród szczątków mebli, zrzucanych z galeryjek wyższych pięter. Przez kilka chwil cały ten zrujnowany raj oświetlony był przez pyl niczym cudem ocalała scena w zbombardowanym teatrze. Ryan patrzył na gasnące halo, myśląc o tym, że, być może, pewnego dnia cały kurz Bejrutu spłynie z nieba jak gołąb, uciszając na zawsze huk strzałów. Lecz halo posłużyło także bardziej praktycznemu celowi. Schodząc po schodach za kapitanem Gomezem. Ryan zobaczył dwóch nieprzyjaciół, pełzających po dnie laguny; ich mokre mundury odznaczały się wyraźnie na tle białego cementu. I on, i Gomez natychmiast otworzyli ogień do złapanych w pułapkę żołnierzy, łupiąc tamaryndy na zapałki jeszcze długo po tym, gdy chłopcy znieruchomieli, leżąc obok siebie w płytkiej, czerwonej od krwi wodzie. Być może próbowali się poddać, lecz relacje o okrucieństwach rojalistów. pokazywane poprzedniego wieczora w telewizji, położyły kres ich nadziejom. Ryan. jak inni młodzi bojownicy, zabijał, bo chciał zabijać. Mimo to, choć było już po wszystkim, czuł się oszołomiony i odrętwiały jak po każdej z bitew, stoczonych tego lata w Bejrucie. Niemal wierzył, że i on nie żyje. Ludzie z jego plutonu sadzali pięć ciał opierając je o ladę recepcji, tak by można było zrobić zdjęcia do ulotek propagandowych, które rozrzucone zostaną nad umocnieniami rojalistów w południowym Bejrucie. Próbując skoncentrować wzrok, Ryan patrzył na dach nad atrium; ostatnie pasma kurzu ciągle jeszcze spadały ze stalowych dźwigarów. - Ryan! Co ci jest? - Doktor Edwards, lekarz i obserwator z ramienia Organizacji Narodów Zjednoczonych, złapał go za ramię i przytrzymał, chroniąc przed upadkiem. - Dostrzegłeś coś tam, na górze? - Nie... nic. Wszystko w porządku, doktorze. Tylko to dziwne światło... - Prawdopodobnie jeden z tych nowych pocisków fosforowych, których używają rojaliści. Szatańska broń. Mamy nadzieję, że uda się jej zakazać. Krzywiąc się z gniewu, doktor Edwards założył na głowę swój obdrapany, błękitny hełm wojsk ONZ. Ryan cieszył się mając przy sobie tego dzielnego, choć nieco naiwnego człowieka, pod pewnymi względami przypominającego raczej poważnego, młodego księdza niż lekarza, który spędził na pierwszej linii walk w Bejrucie tyle samo czasu, co każdy z żołnierzy. Doktor Edwards mógł z łatwością wrócić do wygodnej praktyki w Nowej Anglii, lecz z wyboru poświęcił się ratowaniu życia mężczyzn i kobiet, ginących w zapomnianej wojnie domowej na drugim końcu świata. Siedemnastoletni Ryan zaprzyjaźnił się się z nim bardzo i wylał przed nim wszystkie swe obawy o siostrę i ciotkę; opowiedział mu nawet o nieodwzajemnionej miłości do porucznik Walentyny, surowej komendantki chrześcijańskiego posterunku w centrali telefonicznej. Doktor Edwards zawsze opiekował się chłopcem; był miły i Ryan często wykorzystywał dobrodusznego lekarza, wyciskając z niego najnowsze doniesienia o zmianach sojuszy wojskowych, wykrytych przez siły pokojowe ONZ. Czasami martwił się, że doktor Edwards przebywa w Bejrucie zbyt długo. Gwałt i śmierć jakoś dziwnie weszły mu w krew, jakby troska o rannych i umierających satysfakcjonowała leżące w jego charakterze umiłowanie klęsk?. - Przyjrzyjmy się tym biedakom. - Lekarz poprowadził Ryana do żołnierzy, wspartych o kontuar recepcji; u ich stóp leżały ułożone w ponury wzór karabiny i znalezione w kieszeniach listy. - Przy odrobinie szczęścia znajdziemy ich najbliższych krewnych. Ryan przecisnął się obok kapitana Gomeza, burczącego coś nad odmawiającym współpracy aparatem fotograficznym. Przyklęknął przy najmłodszym z martwych żołnierzy, nastolatku o ciemnych włosach i twarzy cherubina, ubranym w wielką, maskującą kurtkę mundurową Brygady Międzynarodowej. - Angel...? Angel Porrua...? Ryan dotknął miękkich policzków piętnastoletniego Hiszpana, z którym często chodził popływać na plaże wschodniego Bejrutu. Niedawno, w niedzielę, wciągnęli razem prowizoryczny żagiel ma maszt płaskodennej łódki i - nim zawrócił ich patrol morski ONZ - pożeglowali niecały kilometr wzdłuż wybrzeża. Ryan zdał sobie sprawę, że po raz ostatni widział Angela czołgającego się wśród mokrych gruzów, leżących w sztucznej sadzawce w atrium. Być może rozpoznał on przyjaciela, schodzącego z półpiętra i chciał się poddać, gdy obaj z kapitanem Gomezem otworzyli do niego ogień. - Ryan? - Doktor Edwards kucnął przy chłopcu. - Ty go znasz? - To Angel Porrua... ale on jest w Brygadach, doktorze. Brygady są po naszej stronie. - Już nie. - W niezdarnym geście pocieszenia doktor Edwards otoczył ramie niem plecy Ryana. - W nocy zawarli układ z rojalistami. Przykro mi... są winni straszliwej zdrady.’ - Nie, Angel był po naszej stronie. Ryan wstał i odszedł od grupy pijących piwo żołnierzy. Przez kurz i gruzy przeszedł na dekoracyjną wyspę w środku atrium. Poryte kulami tamaryndy nadal czepiały się skalistego podłoża i Ryan miał nadzieję, że przetrwają do pierwszych zimowych deszczy, które spadną na nie przez dziurawy dach. Spojrzał przez ramię na rojalistowskie trupy, siedzące jak goście, którym odmówiono pokojów i którzy zeszli z tego świata pod kontuarem recepcji, wypuszczając z rąk karabiny. Lecz co by się stało, gdyby żywi odłożyli broń? Przypuśćmy, że w całym Bejrucie żołnierze zwalczających się milicji złożyliby broń u stóp, razem z tabliczkami śmierci i zdjęciami swych sióstr i dziewczyn; a wszystko w ofierze na skromną świątyńkę rozejmu? Rozejm? W bejruckim słowniku słowo to niemal nie istnieje, zastanawiał się Ryan podczas powrotu do chrześcijańskiej dzielnicy miasta, siedząc na tylnym siedzeniu jeepa kapitana Gomeza. Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciągały się zrujnowane domy mieszkalne i zbombardowane biurowce. Wiele sklepów zmieniono na twierdze; ich stalowe wsporniki zapisane były hasłami i oklejone plakatami - prymitywnymi fotografiami pomordowanych kobiet i dzieci. Podczas właściwej wojny domowej, przed trzydziestu laty, w Bejrucie mieszkało ponad pół miliona ludzi. Wśród nich byli dziadkowie Ryana, jedni z wielu Amerykanów, którzy rzucili pracę w szkołach i na uniwersytecie, by walczyć w szeregach otoczonej przez wrogów milicji chrześcijańskiej. Ochotnicy ściągali do Bejrutu z całego świata: najemnicy i idealiści, fanatycy religijni i goryle bez pracy; gotowi umierać dla tej lub owej z walczących ze sobą frakcji. Gdzieś głęboko, w bunkrach pod ruinami, ludzie ci potrafili nawet żenić się i zakładać rodziny. Rodzice Ryana nie mieli jeszcze nawet po dwadzieścia lat, kiedy zamordowano ich podczas osławionej masakry na lotnisku: w jednym z najgorszych przypadków bestialstwa w tej wojnie, milicja nacjonalistyczna wymordowała jeńców po obiecaniu im bezpiecznego przelotu na Cypr. Tylko dobroć Hindusa z wojsk ONZ ocaliła Ryanowi życie - żołnierz znalazł chłopca i jego siostrę w porzuconym bloku mieszkalnym, a następnie odszukał ich młodziutką ciotkę. Mimo tej i innych tragedii warto było wówczas walczyć o Bejrut, miasto żywe, pełne bazarów, sklepów i restauracji. Wtedy kościoły i meczety pełne były wiernych, a nie szczątków dachówek leżących na posadzkach, pod gołym niebem. Teraz ludność cywilna znikła, zostało tylko kilka tysięcy żołnierzy, żyjących wśród ruin wraz z rodzinami. Jedzenia i innych towarów dostarczały im siły pokojowe ONZ, starające się nie widzieć przemycanej broni i amunicji - z obawy, by nie faworyzować którejś z walczących ze sobą stron. I tak toczyła się ta jałowa wojna, tak bezcelowa, że dziennikarze całego świata już dawno przestali się nią interesować. Czasami, w ruinach piwnic, Ryan znajdował podarte egzemplarze Time’u i Paris Matcha, pełne fotografii z walk ulicznych i szczegółowych reportaży z umierającego w mękach Bejrutu - miasta, którym wówczas interesował się cały świat. Teraz nikogo to nie obchodziło i tylko milicje, w których członkostwo było dziedziczne, walczyły dalej, bijąc się wśród ruin swych imperiów. Lecz kule nie bywały bezcelowe. Kiedy mijali wypaloną skorupę starej, pro reżymowej rozgłośni radiowej, z okna na parterze padł pojedynczy wystrzał. - Skręcaj, kapralu! Zjedź z drogi! - Trzymając w dłoni pistolet Gomez wyrwał kierownicę z rąk Arkadego i skręcił, kryjąc jeepa za wypalonym autobusem. Klęcząc za tylnymi kołami, pozbawionymi powietrza w oponach, Ryan patrzył na krążący wysoko samolot obserwacyjny Narodów Zjednoczonych. Czekał, aż Gomez wyłowi snajpera, prawdopodobnie nacjonalistycznego fanatyka pragnącego pomścić śmierć brata lub kuzyna. Milicja nacjonalistyczna miała bazę na bejruckim lotnisku, w dziczy zarośniętego chwastami betonu, na którym od dziesięciu lat nie wylądował żaden samolot - i rzadko wyprawiała się do centrum miasta. Jeśli miałby gdzieś zapanować rozejm, powinno to nastąpić gdzieś tutaj, wzdłuż dawnej Zielonej Linii dzielącej miasto, na ziemi niczyjej pomiędzy bazami głównych sił - chrześcijanami zajmujących północno-wschodni Bejrut, nacjonalistów i fundamentalistów na południu i zachodzie, rojalistów i republikanów na południu i wschodzie oraz Brygad Międzynarodowych czepiającymi się jego obrzeży. Lecz prawdziwa mapa miasta zmieniała się bez przerwy, kształtowana tymczasowymi układzikami zawieranymi przez lokalnych dowódców: jeep wymieniony na ładunek pomidorów, sześć wyrzutni rakietowych za magnetowid... Za co dałoby się kupić rozejm? - Obudź się, Ryan! Jedziemy! - Gomez wyłonił się z budynku radia, prowadząc jeńca; drżącego dwunastolatka w znoszonym mundurze nacjonalistów. Złapał go za brudne włosy i wrzucił na tylne siedzenie jeepa. - Miej to zwierzę na oku. Gryzie. Zabieramy go na przesłuchanie. - W porządku, kapitanie. A jeśli coś z niego zostanie, wymienimy go na nowe kasety. Chłopiec klęknął na podłodze jeepa z rękami związanymi na plecach, płacząc otwarcie z wściekłości i strachu. Uderzając go kolbą swego karabinu Ryan był zaskoczony; zdawał sobie sprawę z uczuć, które nim miotały. Mimo całej nadziei na rozejm, poczuł przypływ prawdziwej nienawiści do tego przerośniętego dziecka. To nienawiść napędzała wojnę. Chorował na nią nawet doktor Edwards - i nie tylko on. Ryan widział błyszczące oczy obserwatorów ONZ, fotografujących najnowsze ofiary wojennego bestialstwa lub przesłuchujących ludzi, którzy przeżyli okrutne ataki odwetowe; wszyscy oni wyglądali jak pożądliwi księża przy spowiedzi. Jak mogą położyć kres nienawiści, która przeżera ich wszystkich? Dobry Boże, on sam znienawidził Angela Porruę za to, że ten walczył po stronie nacjonalistów... Tego wieczora Ryan odpoczywał na balkonie mieszkania ciotki Very; miał z niego widok na port wschodniego Bejrutu. Obserwował światła krążących nad morzem samolotów patrolowych ONZ i myślał o swych planach dotyczących ro zejmu. Starając się zapomnieć o dzisiejszej walce i śmierci Angela słuchał szcze biotania Luizy, zagłuszającego muzykę pop nadawaną przez lokalną stację radio wą. Balkon był najdosłowniej jego sypialnią - sypiał tu na hamaku, osłonięty przed ludzkim wzrokiem przez zawieszone na sznurkach pranie i klatkę ze sklejki, którą jako dziecko wybudował dla królika. Z łatwością mógłby przenieść się do któregokolwiek z kilkunastu pustych mieszkań w tym bloku, lecz lubił ciepło rodzinnego życia. Te dwa pokoje z kuchnią były jedynym domem, jaki kiedykolwiek miał. Młode małżeństwo z mieszkania po przeciwnej stronie ulicy zaadoptowało niedawna osieroconego chłopca; jego płacz przypomniał Ryanowi, że przynajmniej on sam jest jakoś spokrewniony ze swą rodziną. Więzy krwi były rzadkością w Bejrucie. Niewiele młodych kobiet-żołnierzy zachodziło w ciążę, a większość dzieci była sierotami wojennymi, chociaż Ryan nie potrafił sobie wytłumaczyć, skąd biorą się te wszystkie dzieciaki. Jakimś cudem utajone życie rodzinne przetrwało w miasteczkach szałasów, stojących na krańcach miasta. - To nowy synek Rentonów. - Siostra Ryana weszła na balkon, odgarniając długie do pasa włosy, za dnia związane w kok i ukryte pod hełmem. - Szkoda, że tak często płacze. - Ale śmieje się jeszcze częściej - Ryanowi przyszła nagle do głowy ciekawa myśl - Powiedz mi, Luizo... czy ja i porucznik Walentyna będziemy kiedyś mieli dziecko? - Dziecko? Słyszałaś, ciotuniu? A co myśli Walentyna? - Nie mam pojęcia. Tak się złożyło, że nigdy z nią o tym nie rozmawiałem. - Cóż kochanie, sądzę, że to ją musisz zapytać. Może straci trochę ze swojego królewskiego spokoju? - Najwyżej na chwilę. Jest bardzo dostojna. - Wystarczy chwila, żeby począć dziecko. A może jest taka wyjątkowa, że nie będzie miała dla ciebie nawet chwili? - Jest zupełnie wyjątkowa. - O kim mowa? - Ciotka Vera wieszała na balkonie kurtki mundurów bojowych, patrząc na Luizę i Ryana z niemal macierzyńską dumą. - Mówisz o mnie, Ryan, czy o swojej siostrze? - O kimś znacznie bardziej wyjątkowym - odpowiedziała Luiza. - Kobiecie jego marzeń.. - Wy dwie jesteście kobietami moich marzeń. I była to najdosłowniejsza prawda. Ryana przerażała sama myśl o tym, że coś mogłoby się im przydarzyć. Na ulicy, pod balkonem, nocny patrol komandosów ustawiał się w szeregu. Żołnierze sprawdzali broń: pistolety maszynowe, granaty, plecaki wypchane bombami-pułapkami i detonatorami. Wślizgną się w ciemność północnego Bejrutu - a każdy z nich jest prawdziwą maszyną do zabijania, gotów zamordować czyjąś ciotkę lub siostrę, stojącą na balkonie. Sanitariusz wojsk ONZ przeszedł wzdłuż szeregu, wręczając im ampułki morfiny. Mimo że ocalili wielu żołnierzy, Ryan czuł niechęć do błękitnych hełmów. Pielęgnowali rannych, dawali pieniądze i pociechę skrzywdzonym przez wojnę, znajdowali przybranych rodziców sierotom, lecz zbyt nerwowo odnosili się do problemu neutralności. Otoczyli miasto, nie pozwalali nikomu ani się do niego dostać, ani je opuścić; w pewnym sensie kontrolowali wszystko, co działo się w Bejrucie. Mogliby dosłownie zakończyć tę wojnę... lecz doktor Edwards powtarzał Ryanowi, że każda próba, podjęta przez siły pokojowe pragnące dorosnąć do swej nazwy, prowadziłaby do militarnej interwencji supermocarstw przerażonych możliwością destabilizacji całego Bliskiego Wschodu. A więc walki trwały. Komandosi wyruszyli na nocną akcję, sześciu po każdej stronie ulicy, kierując się w stronę wybuchającej co jakiś czas strzelaniny. - Poszli - powiedziała ciocia Vera. - Życz im szczęścia. - Dlaczego? - zapytał Ryan cicho. - Po co? - Co ty mówisz? Zawsze próbujesz nas zaskoczyć, Ryan. Nie chcesz, żeby wrócili? - Oczywiście, chcę. Ale po co w ogóle wyruszają? Mogliby tu zostać. - Gadasz jak wariat. - Siostra położyła mu dłoń na czole sprawdzając, czy nie ma gorączki. - Arkady opowiadał mi, że ciężko wam było w tym Hiltonie. Pamiętaj, o co walczymy. - Próbuję. Dzisiaj pomogłem zabić Angela Porruę. O co walczył Angelo? - Mówisz poważnie? Walczymy o to, w co wierzymy. - Przecież nikt już w nic nie wierzy! Pomyśl o tym, Luizo. Rojaliści nie chcą króla, nacjonaliści piastują w sekrecie nadzieję na rozbiór miasta, republikanie chcą układu z następcą tronu w Monaco, chrześcijanie to w większości ateiści, a fundamentaliści spierają się bezustannie o wszystkie swe fundamentalne zasady. Walczymy i giniemy bez sensu! - Więc? - Luiza wskazała szczotką na stojących na posterunku obserwatorów ONZ. - Zostają tylko oni. W co oni wierzą? - W pokój. W światową harmonię. W koniec walk na całym świecie. - To może powinieneś przyłączyć się do nich? - Tak... - Ryan odgarnął kurtkę mundurową i wyjrzał zza balustrady balkonu. Błękitne hełmy świeciły w mroku jak blade latarenki. - Może my wszyscy powinniśmy dołączyć do wojsk Narodów Zjednoczonych. Tak, Luizo, wszyscy powinniśmy nosić błękitne hełmy. I tak zrodziło się marzenie. W ciągu kilku następnych dni Ryan prowadził badania nad swą prostą, lecz rewolucyjną ideą. Choć zafascynowany samym pomysłem wiedział, jak trudno będzie zastosować go w praktyce. Siostra odniosła się do tego sceptycznie, a koledzy z oddziału byli po prostu zaskoczeni. - Rozumiem, o co ci chodzi - przyznał Arkady, kiedy w bunkrze dowództwa na Zielonej Linii palili wspólnie papierosa. - Tylko... jeśli wszyscy przyłączymy się do wojsk ONZ, to kto będzie walczył? - Arkady, przecież właśnie o to chodzi! - Ryana kusiło, by dać już sobie spokój. - Pomyśl o tym! Wszystko znowu będzie proste i jasne. Żadnych patroli, żadnych pochodów i ćwiczeń z bronią. Będziemy leżeć sobie wokół MacDonaldów i zajadać hamburgery, co noc chodzić na dyskoteki. Ludzie będą spacerować po ulicach, robić zakupy w sklepach, pić kawę w kawiarniach... - To brzmi doprawdy dziwacznie - skomentował Arkady. - Nic w tym dziwacznego. Zacznie się normalne życie. Tak tu bywało, tak teraz jest wszędzie! - Gdzie? - Cóż... - To było trudne pytanie. Jak wszyscy bejruccy żołnierze, Ryan nie wiedział niemal nic o otaczającym go świecie. Do miasta nie docierały żadne gazety, a specjalne ekipy rywalizujących ze sobą ugrupowań zagłuszały zagraniczne transmisje radiowe i telewizyjne; nikt nie chciał dopuścić do tego, by cudzoziemcy udzielili cichego poparcia jakiemuś wojskowemu puczowi. Ryan spędził kilka lat w szkole ONZ we wschodnim Bejrucie, lecz głównym źródłem jego informacji o wielkim świecie były czterdziestoletnie czasopisma, znalezione w porzuconych budynkach. Przedstawiały one świat pogrążony w sporach, okrutne wojny w Wietnamie, Angoli i Iranie. Prawdopodobnie i te konflikty, znacznie groźniejsze, lecz podobne do walk w Bejrucie, nadal nie znalazły rozwiązania. A może cały świat powinien włożyć błękitny hełm? To była ekscytująca myśl. Gdyby tylko udało mu się wprowadzić zawieszenie broni w Bejrucie, może ruch pokojowy rozszerzyłby się na Azję i Afrykę, wszyscy złożyliby broń... Wielokrotnie strofowany, Ryan mimo to parł przed siebie, spierając się ze wszystkimi napotkanymi żołnierzami. Spotykał się zawsze z cichym zainteresowaniem, lecz najważniejszą przeszkodą był ciągły ogień zaporowy propagandy: plakaty ukazujące okrucieństwa przeciwników, telewizyjne informacje o zbeszczeszczonych kościołach, grające na zawsze napiętej strunie religijnego oburzenia, oraz setek rasowych i antymonarchistycznych oszczerstw. Wyrwanie głowy z dławiącej obroży propagandy nigdy nie leżało w możliwościach Ryana, lecz przypadkiem znalazł on niezwykle skuteczny oręż: humor. Podczas służby w patrolu nabrzeżnym, blisko portu, Ryan opisywał swój sen o lepszym Bejrucie gdy jego oddział mijał placówkę wojsk ONZ. Obserwatorzy zostawili hełmy na stojącym na otwartym powietrzu stole i całkiem bezmyślnie. Ryan zdjął furażerkę khaki i włożył na głowę błękitny, stalowy garnek. - Hej, spójrzcie tylko na niego! - krzyknął Arkady. Zaczęła się dobroduszna szarpanina, lecz walczących rozdzielili Michaił i Nazar. - Koniec zapasów, teraz mamy własne siły pokojowe. Paradującego w hełmie Ryana powitały przyjacielskie gwizdy, które nagle ucichły. Hełm działał uspokajająco - zauważył chłopak - zarówno na niego, jak i na jego towarzyszy broni. Powodowany nagłym impulsem poszedł wzdłuż plaży w stronę odległego o pięćset metrów posterunku fundamentalistów. - Ryan, uważaj! - Michaił pobiegł za przyjacielem, lecz zatrzymał się na widok kapitana Gomeza podjeżdżającego jeepem do nabrzeża. Razem patrzyli na Ryana, idącego wzdłuż brzegu i ignorującego nabite snajperami budynki biurowe. Przeszedł już pół drogi do strażnicy, kiedy na dach wspiął się sierżant fundamentalistów, sygnalizując mu prawo bezpiecznego przejścia. Zbyt ostrożny, by ryzykować swe zaczarowane życie, Ryan zasalutował i zawrócił. Gdy dołączył do żołnierzy swojego plutonu, koledzy patrzyli na niego z zupełnie nowym szacunkiem. Arkady i Nazar mieli na głowach błękitne hełmy, nieśmiało próbując zignorować kapitana Gomeza, wyskakującego z jeepa z marsem na twarzy. Nagle ze strażnicy ONZ wyszedł doktor Edwards, powstrzymując Gomeza. - Ja to załatwię, kapitanie. ONZ nie wniesie skargi. Wiem, że Ryan nie błaznował. Wyjaśnienie pomysłu doktorowi Edwardsowi było łatwiejsze, niż Ryan się spodziewał. Usiedli razem w punkcie obserwacyjnym i lekarz zachęcił chłopca, by opowiedział rnu o swoim planie. - To wspaniały pomysł, Ryan - Najwyraźniej zafascynowany możliwościami, doktor Edwards sprawiał wrażenie niemal odurzonego. - Nie mówię, że musi się udać, ale warto spróbować. - Głównym celem jest doprowadzenie do rozejmu - podkreślił Ryan. - Dołączenie do wojsk ONZ to tylko środek prowadzący do celu. - Oczywiście. Ale czy sądzisz, że oni wszyscy włożą błękitne hełmy? - Tylko kilku, ale to nam wystarczy. Stopniowo dołączą inni. Wszyscy mają już dość walki, doktorze, ale tu nie ma dla niej alternatywy. - Wiem o tym, Ryan. Bóg wie, że to rozpaczliwe miejsce. - Doktor Edwards sięgnął przez stół i ujął w dłonie nadgarstki Ryana, jakby chciał mu oddać trochę własnej siły. - Muszę uzgodnić sprawę z Sekretariatem ONZ w Damaszku, więc najważniejsze to nic nie popsuć. Potraktujemy to jako ochotnicze siły ONZ. - Właśnie. Będziemy nosili błękitne hełmy ochotniczo; w ten sposób nie musimy zmieniać stron i zdradzać naszych ludzi. W końcu wszyscy dołączą do tej ochotniczej formacji... - ...i.walki po prostu ustaną. To wspaniały pomysł, dziwne tylko, że nikt nie wpadł na to wcześniej. - Doktor Edwards bystro wpatrywał się w Ryana. - Czy ktoś ci pomagał? Może któryś z tych rannych byłych oficerów...? - Nikt. doktorze. Ta myśl po prostu przyszła mi do głowy, narodzona z fali śmierci... Doktor Edwards wyjechał z Bejrutu na tydzień, na naradę z przełożonymi w Damaszku; lecz w tym czasie zdarzenia następowały nawet szybciej, niż w najśmielszych marzeniach Ryana. Żołnierze milicji nosili błękitne hełmy, gdy tylko nadarzała się okazja. Zaczęło się od żartu ograniczonego do sił chrześcijańskich, po części będącego kpiną z obserwatorów Narodów Zjednoczonych. Lecz pewnego dnia, podczas patrolowania Zielonej Linii, Ryan dostrzegł kierowcę rojalistycznego jeepa w błękitnym berecie na głowie. Wkrótce co bardziej beztroscy żołnierze, dowcipnisie ze wszystkich oddziałów, nosili taki hełm lub beret jak rewolucyjną kokardę. - Ryan, popatrz tylko na to - kapitan Gomez wezwał chłopca do punktu dowodzenia w hallu stacji telewizyjnej. - Będziesz się musiał długo tłumaczyć... Po przeciwnej stronie ulicy, koło wraku spalonego Mercedesa, rojalistowski partyzant w błękitnym berecie rozłożył sobie płócienne krzesełko i składany stolik. Usiadł wygodnie, położył nogi na stoliku i spokojnie zażywał słonecznej kąpieli. - Taka bezczelność... - Gomez przyłożył do ramienia karabin Ryana i wymierzył go w żołnierza. Zagwizdał cicho i oddał broń chłopcu. - Jego szczęście, że nie mamy tu dostatecznej osłony. Już ja bym mu pokazał opaleniznę... Był to przełom - i wcale nie ostatni. Na powierzchnię najwyraźniej wypływał ukryty nurt zmęczenia. Według oceny Ryana, w dniu powrotu doktora Edwardsa jeden na dziesięciu żołnierzy z walczących ze sobą milicji nosił błękitny hełm lub beret. Strzelaniny ciągle jeszcze wstrząsały nocnym niebem, lecz dłuższe kanonady zdawały się rzadsze. - Aż trudno w to uwierzyć, Ryan! - powiedział doktor Edwards, gdy spotkali się w kwaterze sił ONZ koło portu. Wskazał na mapę, przedstawiającą labirynt linii granicznych i umocnień. - Dzisiaj wzdłuż całej Zielonej Linii nie zdarzył się ani jeden poważny incydent. Na północ od lotniska obowiązuje nawet faktyczny rozejm między fundamentalistami i nacjonalistami. Ryan patrzył na morze, gdzie grupa żołnierzy chrześcijańskich zabawiała się skokami z tratwy. Okręt strażniczy ONZ podszedł blisko brzegu, bez obawy, że ściągnie na siebie ogień. Nie zamierzając rozwodzić się nad tym, co przeszło i minęło, Ryan powiedział: - Żeglowaliśmy tam kiedyś z Angelem. - I będziecie znów żeglować: ty, Nazar, Arkady. - Doktor Edwards objął chłopca. - Ryan, dokonałeś cudu. - Cóż... - Ryan nie był pewny swych uczuć, jak ktoś, kto właśnie wygrał główną nagrodę na loterii. Zaparkowana na słońcu ciężarówka Narodów Zjednoczonych wyładowana była skrzyniami błękitnych mundurów, beretów i hełmów. Udzielono pozwolenia na sformowanie. Ochotniczych Wojsk Narodów Zjednoczonych, na bazie rekrutów z milicji. Ochotnicy mogli służyć we własnych oddziałach, lecz bez broni i bez prawa udziału w walkach, chyba że ich życie byłoby zagrożone. Na horyzoncie pojawiła się możliwość trwałego pokoju. Zaledwie sześć tygodni po tym, gdy Ryan po raz pierwszy założył błękitny hełm, w Bejrucie zapanował trwały rozejm. Ucichły strzały. Siedząc w jeepie obok kapitana Gomeza podczas wspólnego objazdu miasta, Ryan nie mógł się nadziwić tej zmianie. Nieuzbrojeni żołnierze próżnowali na stopniach Hiltona, grupy niegdyś zajadłych wrogów bratały się na tarasie gmachu parlamentu. W sklepach stojących wzdłuż Zielonej Linii otwierały się okiennice, a w hali Poczty Głównej powstał nawet skromny, targ uliczny. Dzieci wyroiły się ze swych schronień w piwnicach i bawiły się pomiędzy wypalonymi samochodami. Prawie wszystkie kobiety zamieniły polowe mundury na jaskrawe sukienki; była to pierwsza oznaka powrotu elegancji i mody, z których miasto było niegdyś tak dobrze znane. Nawet porucznik Walentyna pojawiała się teraz na ulicy w czarnej, skórzanej spódnicy i jaskrawoczeronej kurtce, z błękitnym beretem zalotnie przekrzywionym na szykownie związanych włosach. Gdy mijali punkt dowodzenia, kapitan Gomez zatrzymał jeepa i zdjął swój błękitny hełm w geście szacunku. - Mój Boże, czy to nie koniec świata, Ryan? - Oczywiście, kapitanie - zgodził się żarliwie Ryan. - Jakim cudem zdobędę się na to, żeby kiedyś do niej podejść? - Co? - Gomez podążył wzrokiem za pełnym uwielbienia lękiem spojrzeniem Ryana. - Nie, tu nie chodzi o porucznik Walentynę. Mogłaby cię zjeść na śniadanie. Mówię o dzisiejszym meczu. Wskazał na wielki plakat, niedawno naklejony na popękane okno pobliskiego hotelu Holiday Inn. O trzeciej, na stadionie, odbędzie się mecz piłkarski między drużynami republikanów i nacjonalistów, inauguracja świeżo powstałej Bejruckiej Ligii Piłki Nożnej. - Jutro: Chrześcijanie przeciw Fundamentalistom. Sędzia: pułkownik Mugabe z Brygad Międzynarodowych. No, to im nastrzelamy... - Trzymając w ręku błękitny hełm, Gomez wysiadł z jeepa i podszedł do plakatu. A Ryan gapił się tymczasem na porucznik Walentynę. Bez munduru wydawała mu się jeszcze wspanialsza; Uzi wisiał na jej ramieniu jak najmodniejsza torebka. Przywołując całą swą odwagę, Ryan wyszedł na ulicę i ruszył w jej kierunku. Mogła go zjeść na śniadanie. I równie dobrze na obiad. I na kolację również... Pani porucznik obróciła swe władcze spojrzenie w jego kierunku, poddając się bez walki zalotom tego nieśmiałego, młodego człowieka. Lecz nim Ryan miał szansę przemówić, ulicą za stacją telewizyjną rozerwała potworna eksplozja, wstrząsając ziemią i odbijając się echem od postrzelanych budynków. Odłamki pokruszonych murów spadły na ulicę, a w niebo wzbiła się chmura dymu, wieńcząca koronę płomieni unoszących się z miejsca wybuchu gdzieś na południowo-zachodnim krańcu chrześcijańskiej enklawy. Blisko dwumetrowa szabla ostrego szkła wypadła z okna Holiday Inn, przecinając plakat zapowiadający mecz piłkarski i roztraskując się u stóp Gomeza. Gdy kapitan biegł do jeepa, krzycząc na Ryana, druga eksplozja wstrząsnęła fundamentalistycznym sektorem zachodniego Bejrutu. Ponad miastem wybuchały wiązki rakiet sygnałowych, a pierwsze odgłosy strzałów zagłuszyły ryk syren i podawane przez głośniki wezwania do broni. Ryan poderwał się na równe nogi, otrzepując pył z kurtki munduru bojowego. Porucznik Walentyna znikła już w strażnicy, gdzie jej ludzie montowali na podstawie karabin maszynowy. - Kapitanie Gomez... bomba? Co spowodowało wybuch? - Zdrada, Ryan... rojaliści musieli dogadać się z nacjonalistami. - Kapitan wepchnął Ryana do jeepa, waląc go pięścią w głowę. - Całe to gadanie o pokoju. Najstarsza pułapka świata, a my wleźliśmy wprost w nią... Zdarzyło się jednak coś więcej niż tylko zdrada. Uzbrojeni żołnierze wypełnili ulice, zajmując pozycje w strażnicach i fortach. Wszyscy krzyczeli naraz, a dobiegające z różnych stron strzały zagłuszały ich krzyki. Potężne bomby zostały umieszczone tak sprytnie, by wywołać maksimum zamieszania; zdenerwowani, młodsi bojownicy strzelali w niebo, by dodać sobie odwagi. Rakiety sygnałowe wybuchały nad miastem według nieznanego, choć znaczącego wzoru. Błękitne hełmy i berety leżały, porzucone, w kanałach ściekowych. Gdy Ryan dotarł do mieszkania ciotki, zastał czekających tam na niego doktora Edwardsa i dwóch żołnierzy Narodów Zjednoczonych. - Za późno, Ryan. Przykro mi. Ryan starał się ich ominąć i wejść na schody, ale doktor Edwards przytrzymał go za rękę. Patrząc na zaniepokojonego i wyczerpanego mężczyznę Ryan uświadomił sobie, że oprócz obserwatorów ONZ on sam jest prawdopodobnie jedynym człowiekiem w Bejrucie, który ciągle ma na głowie błękitny hełm. - Doktorze Edwards, muszę poszukać Luizy i cioci. Są na górze. - Nie, Ryan. Już ich tam nie ma. Obawiam się, że znikły. - Gdzie? Mój Boże, przecież mówiłem im, żeby tu zostały! - Zabrano je jako zakładniczki. Komandosi zaatakowali przy pierwszym wybuchu. Nim się zorientowaliśmy, zdążyli zdobyć ten budynek i opuścić go. - Kto? - Nic nie rozumiejący i przerażony, Ryan wpatrywał się dziko w ulicę, gdzie uzbrojeni żołnierze formowali się w plutony. - Rojaliści, czy nacjonaliści? - Nie wiemy. To tragedia, dostaliśmy już wiadomości o wielu wstętnych zbrodniach. Ale nikt nie zrobi krzywdy Luizie lub cioci. Wiedzą, kim jesteś. - To przeze mnie je zabrali.:. - Ryan zdjął z głowy hełm. Patrzył na błękitny garnek, który polerował tak starannie chcąc, by był to najjaśniej lśniący hełm w Bejrucie. - Co masz zamiar zrobić, Ryan? - doktor Edwards wyjął mu z rąk hełm - sceniczny rekwizyt, zbędny po opadnięciu kurtyny. - Decyzja należy do ciebie. Jeśli chcesz wrócić do oddziału, zrozumiem. Jeden z obserwatorów, stojący za doktorem Edwardsem, trzymał w ręku karabin i pas Ryana. Widok broni i pocisków z kulami o stalowych czubkach przywrócił Ryanowi jego dawny gniew, tę nieokreśloną nienawiść, która pomogła im wszystkim przetrwać tyle lat. Chciał wyjść na ulicę, wytropić porywaczy, zemścić się na tych, którzy zagrozili ciotce i Luizie. - No i co, Ryan...? - Doktor Edwards obserwował go z przedziwnym dystansem, jakby Ryan był laboratoryjnym szczurem, który dotarł do ważnego rozgałęzienia labiryntu. - Masz zamiar walczyć? - Tak. Będę walczył... - Ryan pewnym gestem wcisnął sobie hełm na głowę. - Lecz nie na wojnie. Będę walczył o kolejny rozejm, doktorze. I wtedy zobaczył, że stoi naprzeciw uniesionej lufy swego własnego karabinu. Z twarzą bez wyrazu, doktor Edwards ujął go za nadgarstki, lecz minęło kilka minut, nim Ryan zorientował się, że zakuto go w kajdanki i zaaresztowano. Przez godzinę jechali południowo-wschodnimi przedmieściami Bejrutu, mijając zrujnowane fabryki i miasteczka szałasów, zatrzymując się przed stojącymi przy drodze posterunkami ONZ. Z tylnego siedzenia opancerzonej furgonetki Ryan mógł obserwować widoczne na tle nieba zrujnowane budynki miasta. Słupy dymu pełzały po niebie, lecz odgłosy strzelaniny cichły powoli. Raz zatrzymali się, by rozprostować nogi; doktor Edwards odmówił jednak rozmowy z Ryanem. Chłopiec przypuszczał, że lekarz podejrzewał go o udział w spisku, który spowodował złamanie rozejmu. Być może doktor Edwards przypuszczał, że sam pomysł rozejmu był tylko diabelskim planem, w którym Ryan wykorzystał swe kontakty wśród młodych żołnierzy...? Minęli drugi pas szczelnie otaczających miasto zasieków i wkrótce podjechali do bramy obozu wojskowego, zbudowanego koło opuszczonego sanatorium. Rzędy oliwkowozielonych namiotów wypełniały wielki plac. Pęki masztów radiowych i telewizyjnych anten satelitarnych wyrastały z dachu sanatorium; wszystkie skierowane były w stronę Bejrutu. Furgonetka zatrzymała się obok największego z namiotów, wyglądającego na szpital dla rannych partyzantów. Lecz w zielonym, chłodnym wnętrzu nie było śladu pacjentów. Szli nie przez szpitalną salę, lecz przez całkiem spory arsenał. Na ustawionych w rzędy stołach na krzyżakach leżały karabiny zwykłe i maszynowe, pudła granatów i pocisków do moździerzy. Sierżant wojsk ONZ wędrował wśród gór broni, zaznaczając poszczególne pozycje na liście - jak właściciel sklepu, który właśnie otrzymał dostawę. Za arsenałem znajdowało się duże pomieszczenie przypominające studio dziennika telewizyjnego. Zapracowani obserwatorzy ONZ stali pod ścienną mapą Bejrutu, poruszając dziesiątkami kolorowych gwiazdek i strzałek. Oznaczały one bieżące pozycje wojsk walczących o miasto; na stojących obok mapy monitorach telewizyjnych widać było toczące się walki. - Możecie odejść, kapralu. Teraz ja się nim zajmę. - Doktor Edwards wziął karabin i pas z rąk strażnika ONZ i gestem nakazał Ryanowi wejść do znajdującego się w końcu namiotu gabinetu o ścianach z płótna. Przez plastykowe okna widać było wyraźnie sąsiedni pokój, w którym dwie kobiety drukowały wielki plakat; powiększona fotografia zbrodni republikanów ukazywała ciała pomordowanych kobiet, rozstrzelanych w podziemnym garażu. Patrząc na ten okropny obraz Ryan domyślił się, dlaczego doktor Edwards cały czas unika jego wzroku. - Doktorze, ja naprawdę nie wiedziałem, że te bomby wybuchną dziś rano. Niech pan mi wierzy... - Wierzę ci, Ryan. Wszystko w porządku, spróbuj się uspokoić. - Lekarz mówił szorstkim tonem, jakby rozmawiał z kapryśnym pacjentem. Odłożył karabin na stół i zdjął kajdanki z rąk Ryana. - Wydostałeś się z Bejrutu na dobre. Jeśli o ciebie chodzi, rozejm jest trwały. - Ale... co z ciotką i siostrą? - Nic im się nie będzie. Prawdę mówiąc, w tej chwili przetrzymywane są na posterunku ONZ przy stadionie. - Dzięki Bogu. Nie wiem, co się stało. Wszyscy chcieli rozejmu... - Ryan odwrócił wzrok od okropnych plakatów, przesuwających się bez końca przez smukłe dłonie urzędniczek ONZ. Za plecami doktora Edwardsa, przypięte do płóciennych ścian, wisiały rzędy fotografii przedstawiających młodych mężczyzn i młode kobiety w mundurach polowych, zdjęć zrobionych z ukrycia obok posterunków obserwacyjnych ONZ. Na honorowym miejscu wisiało wielkie zdjęcie samego Ryana. Zebrane razem, portrety te przypominały fotografie pacjentów szpitala dla umysłowo chorych. Dwóch szeregowców przeszło przez drzwi gabinetu, pchając przed sobą wózek załadowany karabinami szturmowymi. - Ta broń, doktorze? Czy została skonfiskowana? - Nie... prawdę mówiąc jest fabrycznie nowa. W drodze na pole bitwy. - A więc poza Bejrutem także toczą się walki... - sarna myśl o tym wystarczyła, by Ryan wpadł w rozpacz. - Cały świat pogrążony jest w wojnie. - Nie, Ryan. Na świecie panuje pokój. Z wyjątkiem Bejrutu. I tam właśnie ma dotrzeć ta broń. Będzie przeszmuglowana do miasta w ładunku pomarańczy. - Dlaczego! Doktorze, to szaleństwo! Trafi w ręce milicji. - I o to właśnie chodzi. Chcemy, żeby mieli broń. Chcemy, żeby walki toczyły się nadal. Ryan próbował protestować, lecz doktor Edwards siłą posadził go na stojącym, za biurkiem krześle. - Nie denerwuj się, Ryan. Wszystko ci wyjaśnię. Ale powiedz mi najpierw - czy kiedykolwiek słyszałeś o chorobie, która nazywa się ospa? - To była taka straszliwa zaraza. Już nie istnieje. - To prawda... ale nie do końca. Pięćdziesiąt lat temu Światowa Organizacja Zdrowia przeprowadziła wielką kampanię mającą wyeliminować ospę - jedną z najgorszych chorób, jakie kiedykolwiek gnębiły ludzkość, prawdziwego mordercę, który odebrał życie dziesiątkom milionów ludzi. Opracowano globalny program szczepień, w który włączono każdego lekarza na świecie i wszystkie rządy światowe. Wspólnym wysiłkiem udało się zmieść tę zarazą z powierzchni ziemi. - Bardzo mnie to cieszy, doktorze... gdybyśmy tylko mogli zrobić to samo z wojną. - Cóż, tak naprawdę zrobiliśmy właśnie to... ale nie do końca. Jeśli chodzi o ospę, ludzie mogą teraz podróżować swobodnie po całym świecie. Wirus przetrwał w starych grobach i na cmentarzach, lecz jeśli jakimś nieprawdopodobnym przypadkiem choroba gdzieś się pojawia, są zapasy szczepionki, chroniące ludzi i zapobiegające epidemii. Doktor Edwards wyjął magazynek z karabinu Ryana i zważył go w dłoni, okazując niedbałe obycie z bronią, którego Ryan nigdy przedtem u niego nie dostrzegł. Świadom zaskoczenia chłopca, uśmiechnął się do niego blado, jak nauczyciel, przywiązany mimo wszystko do swego krnąbrnego ucznia. - Pozostawiony w spokoju, wirus ospy ulega nieustannym mutacjom. Musimy mieć pewność, że zawsze dysponujemy zapasami wartościowej szczepionki. Więc WHO bardzo starannie zadbała, by nigdy nie wytępić ospy całkowicie. Umyślnie pozwoliła jej szerzyć się w dalekim zakątku maleńkiego państewka w Trzecim Świecie - i dzięki temu może obserwować, jak zmienia się wirus. Przykre, lecz trochę ludzi umarło i nadal umiera. Ale to się opłaca -, dla reszty świata. W ten sposób zawsze będziemy gotowi na wypadek nowego wybuchu zarazy. Ryan patrzył przez plastykową szybę na ścienną mapę Bejrutu i monitory telewizyjne, pokazujące dym i toczące się walki. Hilton znów płonął. - A Bejrut, doktorze. Tu macie na oku innego wirusa? - Masz rację. Wirusa wojny. Lub, jeśli wolisz, ducha walki. Nie jest to wirus fizyczny, lecz psychologiczny, bardziej nawet niebezpieczny niż ospa. Na świecie panuje spokój, Ryan. Od trzydziestu lat nigdzie nie było wojny; nie ma armii, nie ma lotnictwa, wszystkie różnice zdań załatwia się przez negocjacje i kompromis, jak należy. Nikt nawet nie śni o pójściu na wojnę tak, jak każdej normalnej matce nie śniłoby się nawet, że może zastrzelić dzieci, które nabroiły. Ale musimy bronić się przed skrajnie nieprawdopodobną możliwością, że jakaś dzika mutacja spowoduje pojawienie się nowego Hitlera lub Poi Pota. - I to wszystko możecie zrobić tutaj? - zakpił Ryan. - W Bejrucie? - Tak się nam zdaje. Musimy obserwować, co skłania ludzi do walki, co powoduje, że nienawidzą się wystarczająco, by zabijać. Chcemy wiedzieć, jak możemy manipulować ich uczuciami, jak możemy zniekształcać informacje by uruchomić instynkt agresji, jak możemy grać na ich wierze, religii i politycznych ideałach. Musimy nawet wiedzieć, jak mocno ludzie pragną pokoju. - Wystarczająco mocno. Bardzo mocno, doktorze. - W twoim przypadku, tak. Pobiłeś nas, Ryan. I dlatego wyciągnęliśmy cię stamtąd. - Doktor Edwards mówił bez żalu, jakby zazdrościł Ryanowi, jego wytrwałości w marzeniu. - To wielki plus dla ciebie, ale eksperyment musi trwać, Musimy zrozumieć tego przerażającego wirusa. - A dzisiejszy ranek? Bomby? I atak z zaskoczenia? - My podłożyliśmy te bomby, chociaż byliśmy ostrożni i nikomu nic się nie stało. My dostarczamy broni, zawsze jej dostarczaliśmy. My drukujemy materiały propagandowe, my fałszujemy zdjęcia, ukazujące okrucieństwa przeciwników, by rywalizujące ze sobą grupy zdradzały się nawzajem i zmieniały sojusze. Brzmi to jak ponura wersja komórek do wynajęcia i w pewnym sensie nią jest. - Ale... te wszystkie lata, doktorze... - Ryan myślał o swych dawnych towarzyszach broni, którzy zginęli obok niego, na brudnych rumowiskach. Niektórzy z nich oddali życie, by ratować rannych przyjaciół. - ... Angle i Mojżesz, Aziz... tam umierają setki ludzi! - I setki ludzi ciągle umierają na ospę. A setki milionów żyją - w pokoju. To dobry interes, Ryan; nauczyliśmy się wiele od czasu, gdy trzydzieści lat temu ONZ odbudowała Bejrut. - Zaplanowali to wszystko - Hiltona, stację telewizyjną, MacDonaldy... - Wszystko. Nawet MacDonaldy. Architekci ONZ zaprojektowali Bejrut jako miasto typowe: z Hiltonem, Holiday Inn, stadionem sportowym, ciągami handlowymi. Sprowadzono tu osieroconych nastolatków z całego świata, wszystkich ras i narodowości. Na początku my musieliśmy przekręcić kluczyk - wszyscy podoficerowie i oficerowie byli żołnierzami ONZ, walczącymi w przebraniu. Ale kiedy silnik raz zaskoczył, dalej pracował już sam. - Tylko kilka zdjęć przedstawiających zbrodnie... - Ryan wstał i zaczął nakładać pas. Niezależnie od tego, co myślał o doktorze Edwardsie, pozostawała jeszcze rzeczywistość wojny domowej, jedyna logika, jaką znał. - Doktorze, muszę wracać do Bejrutu. - Za późno, Ryan. Jeśli pozwolimy ci wrócić, narazisz cały nasz eksperyment. - I tak nikt mi nie uwierzy, doktorze. Muszę zresztą znaleźć siostrę i ciotkę Verę. - Luiza nie jest twoją siostrą. Nie jest twoją prawdziwą siostrą. A Vera nie jest twoją prawdziwą ciotką. Oczywiście, one o tym nie wiedzą. Myślą, że wszyscy jesteście jedną rodziną. Luiza była córką pary francuskich badaczy z Marsylii, jej rodzice zginęli na Antarktydzie. Vera to podrzutek, wychowywany przez siostry zakonne w Montevideo. - A...? - A ty, Ryan? Twoi rodzice mieszkali w Halifax, w Nowej Szkocji. Miałeś trzy miesiące, kiedy zginęli w wypadku samochodowym. Niestety, nie jesteśmy jeszcze w stanie chronić ludzi przed niektórymi rodzajami śmierci... Doktor Edwards wpatrzył się w ścienną mapę Bejrutu, widoczna przez plastykową szybę. Sierżant z oddziału łączności pracował w oszałamiającym tempie, przypinając do wielkiej mapy dziesiątki flag oznaczających incydenty zbrojne. Ludzie gromadzili się wokół monitorów. Jeden z oficerów pomachał gwałtownie na doktora Edwardsa, który wstał i wyszedł z gabinetu. Kiedy dwaj mężczyźni po grążyli się w rozmowie, Ryan zapatrzył się w swe ręce i ledwie słyszał doktora, gdy ten wrócił, szukając hełmu i pistoletu. - Zestrzelili samolot obserwacyjny. Będę musiał cię opuścić, Ryan - walki wyrywają się nam spod kontroli. Rojaliści odbili stadion i zajęli posterunek ONZ. - Stadion? - Ryan poderwał się, trzymając w ręku broń; od czasu, gdy opuścili miasto jedynie karabin dawał mu poczucie bezpieczeństwa. - Tam jest moja siostra! I ciotka! Muszę jechać T panem, doktorze. - Ryan... wszystko zaczyna się rozpadać. Być może podłożyliśmy o jedną minę za wiele. Niektóre oddziały milicji strzelają otwarcie do obserwatorów ONZ. - Doktor Edwards zatrzymaj Ryana przy drzwiach, - Wiem, że się o nie martwisz, przecież znałeś je przez całe życie, ale one nie są... Ryan odsunął go na bok. - Doktorze, przecież to moja - siostra i ciotka! Do stadionu dojechali w trzy godziny później. Gdy konwój pojazdów ONZ przedzierał się przez miasto, Ryan wpatrywał się w kolumny dymu, zasnuwające widoczne na tle nieba, zrujnowane budynki. Ciemny płaszcz rozciągał się daleko w głąb morza, od dołu podświetlały go płomienie gwałtownych wybuchów; to wrogie drużyny saperskie wędrowały po ulicach. Ryan siedział za doktorem Edwardsem w drugim z opancerzonych pojazdów, lecz ich wzajemną rozmowę zagłuszał huk rakiet i serii z karabinów maszynowych. Teraz Ryan wiedział już, że nie mają sobie wiele do powiedzenia. Myślał tylko o zakładnikach w zdobytym posterunku ONZ. Świadomość, że wojna domowa w Bejruciej jest tylko przemyślanym eksperymentem, znalazła sobie miejsce gdzieś poza jego umysłem; w czarnej dziurze uczuć, z której nie mogło wydostać się światło... ani sens. W końcu zatrzymali się koło posterunku ONZ w porcie wschodniego Bejrutu. Doktor Edwards pobiegł do centrum łączności, a Ryan odpiął swój błękitny hełm. W pewnym sensie i on był winien temu nie kontrolowanemu wybuchowi gwałtu. Szczury w laboratorium wojny przyciskały radośnie znane sobie doskonale guziki - spusty karabinów i moździerzy - i dostawały za to codziennie ziarnko nienawiści. Oszałamiający sen o pokoju, który śnił Ryan. zdezorientował je jak narkotyk o niesprawdzonym działaniu i otworzył na gorączkę najdzikszej wściekłości... - Ryan, dobre wieści! - Doktor Edwards zabębnił w szybę, rozkazując kierowcy ruszyć. - Chrześcijańscy komandosi odbili stadion! - A moja siostra? Ciotka Vera? - Nie wiem. Miejmy nadzieję. Przynajmniej ONZ znów wkroczyło do akcji. Odrobina szczęścia i wszystko jeszcze będzie dobrze! Nieco później, stojąc w ponurym magazynie pod betonową trybuną, Ryan pomyślał o złowrogim słowie, którego użył doktor Edwards. Dobrze? Światła lamp błyskowych z aparatów fotograficznych oświetlały ciała dwudziestu zakładników, leżące pod przeciwległą ścianą. Luiza i ciocia Vera spoczywały pomiędzy dwoma obserwatorami ONZ; wszyscy zamordowani przez rojalistów, nim ci wycofali się ze stadionu. Schodkowy, betonowy sufit spryskany był krwią, jakby niewidzialni widzowie, obserwujący zagładę miasta z wygodnych trybun, zaczęli nagle krwawić w swe ławki. Tak - przysiągł Ryan - świat będzie krwawił... Fotografowie wycofali się, zostawiając Ryana samotnego z siostrą i ciotką. Już wkrótce ich portrety rozrzucone zostaną po pokrytych gruzami ulicach, naklejone na ściany budynków. - Ryan, powinniśmy wyjść, nim zacznie się kontratak. - Doktor Edwards wyszedł zza zasłony słabego światła. - Przykro mi z ich powodu; niezależnie od wszystkiego to przecież twoja ciotka i siostra. - Tak, moja... - Ale przynajmniej pomogły coś udowodnić. Chcieliśmy się dowiedzieć, do czego można sprowokować ludzi. - Doktor Edwards wskazał ciała pełnym rezygnacji gestem. - Niestety, do wszystkiego. Ryan zdjął z głowy błękitny hełm i położył go u stóp. Odciągnął zamek i wprowadził pocisk o stalowej kuli do komory. Było mu tylko przykro, że doktor Edwards spocznie obok Luizy i cioci. Na zewnątrz odgłosy walki ucichły, ale wojna trwała. Za kilka miesięcy on zjednoczy milicje wszystkich ugrupowań w jedno wojsko. Ryan już myślał o świecie poza Bejrutem, o tym znacznie większym laboratorium czekającym na testy, z jego milionami uległych świnek morskich, nieodpornych na najgroźniejszego ze wszystkich wirusów świata. - Nie „wszystkiego”, doktorze - Ryan wymierzył karabin w głowę lekarza. - Wszystko to cała ludzkość. Klatka z piasku O zachodzie, kiedy cynobrowy żar odbity od ciągnących się wzdłuż horyzontu wydm kapryśnie oświetlał białe elewacje opuszczonych hoteli, Bridgman wyszedł na balkon i popatrzył na długie pasmo stygnącego piasku, w które wsączała się powódź purpurowego cienia. Z wolna wysuwając Swoje smukłe palce pomiędzy płytkimi siodłami i zagłębieniami, cienie schodziły podobne do olbrzymich grzebieni. Pomiędzy ich zębami błysnęło na chwilę kilka fosforyzujących ostróg obsydianu, które potem połączyły się i jedną falą zalały na wpół zasypane hotele. Za milczącymi fasadami, na spadzistych, zawianych piaskiem ulicach, niegdyś migotliwych od koktajlbarów i restauracji, była już noc. Otoczki księżycowego światła pokrywały latarnie srebrzystą rosą i ubierały pozasłaniane okna i śliskie gzymsy jak zamróz we wzory. Gdy Bridgman patrzył, oparty szczupłymi brązowymi ramionami o rdzewiejącą poręcz, ostatnie promienie światła tonęły w wiśniowej lejowatej łunie, zapadając się pod horyzont, a przez martwy marsjański piasek przeleciał pierwszy powiew wiatru. Tu i tam dokoła piaszczystej ostrogi wirowały maleńkie cyklony wzniecając pióropusze oblanego blaskiem księżycowym pyłu, zaś aureola białego kurzu omiotła wydmy i osiadła w zagłębieniach i dziurach. Zaspy stopniowo narastały przesuwając się w kierunku dawnej linii wybrzeża morskiego poniżej hoteli. Pierwsze cztery piętra były już zasypane i piasek sięgał teraz dwie stopy poniżej balkonu Bridgmana. Po następnej burzy piaskowej znowu będzie musiał przeprowadzić się na wyższe piętro. - Bridgman! Głos przebił ciemność jak włócznia. Pięćdziesiąt jardów w prawo, na krawędzi walącej się zapory przeciwpiaskowej, którą kiedyś próbował zbudować pod hotelem, jakaś kanciasta, krępa postać w wytartych bawełnianych szortach machała do niego ręką. Poświato księżycowa podkreślała szeroką, umięśnioną klatkę piersiową i mocne, krzywe nogi zanurzone prawie po łydki w miękkim marsjańskim piasku. Mężczyzna miał około czterdziestu pięciu lat i krótko przystrzyżone rzednące włosy, tak że robił wrażenie prawie łysego. W prawej ręce trzymał olbrzymią płócienną torbę. Bridgman uśmiechnął się do siebie. Stojąc cierpliwie w świetle księżyca pod opuszczonym hotelem Travis przypominał mu bardzo spóźnionego turystę przybywającego do widmowej miejscowości wypoczynkowej wiele lat po jej wymarciu. - Bridgman, idziesz? - A ponieważ Bridgman dalej stał oparty o poręcz, Travis dodał: - Następna koniunkcja jutro. Bridgman potrząsnął głową i skrzywił usta w grymasie irytacji. Nie cierpiał tych koniunkcji występujących co dwa miesiące, gdy wszystkie siedem wraków kabin satelitów ciągle jeszcze okrążających Ziemię jednocześnie przecinało niebo. Niezmiennie w te noce przesiadywał w swoim pokoju, przegrywając stare taśmy, które ocalił z zasypanych domków letniskowych i moteli w dalszej części plaży (histeryczne: „Tu mama Goldberg, Bulwar Kakaowy 62955, ja naprawdę protestuję przeciwko tej idiotycznej ewakuacji...” Albo zrezygnowane: „Tu Sam Snade, Pontiac kabriolet w tylnym garażu należy do tego, kto go wykopie”). Travis i Luise Woodward przychodzili do tego hotelu zawsze w noc koniunkcji - był to najwyższy budynek w tej miejscowości, z nieograniczonym widokiem na cały horyzont - i śledzili siedem zbliżających się gwiazd, jak gnały swoim; nie skończonymi torami dokoła kuli ziemskiej. Niepomni na nic poza tym o czym doskonale wiedzieli strażnicy - zostawiali sobie drobiazgowe przetrząsanie morza piasku na te co dwumiesięczne okazje. I niezmiennie Bridgman występował jako czujka dla tamtych dwojga. - Wychodziłem wczoraj wieczorem krzyknął w dół do Travisa. - Trzymajcie się z daleka od północno-wschodniej części ogrodzenia koło przylądka. Będą reperowali drogę. Bridgman nocami dzielił czas między odkopywanie zasypanych moteli w poszukiwaniu zapasów (poprzedni mieszkańcy tej miejscowości zakładali, że rząd wkrótce uchyli rozkaz ewakuacji) a rozłączanie sekcji metalowej nawierzchni ułożonej przez pustynię dla dżipów straży. Każdy kwadrat drucianej siatki miał około pięciu jardów szerokości i ważył ponad trzysta funtów: Po wyrwaniu więc rzędów nitów, odciągnięciu elementów siatki na bok i zagrzebaniu ich wśród wydm był kompletnie wyczerpany i większą część następnego dnia spędzał pielęgnując nadwerężone ręce i barki. Niektóre sekcje drogi były zamocowane na stałe ciężkimi stalowymi prętami i wiedział, że prędzej czy później skończy się powstrzymywanie strażników przez uszkadzanie nawierzchni. Travis zawahał się i z niezobowiązującym wzruszeniem ramion zniknął wśród wydm; ciężka torba pełna narzędzi kołysała mu się na silnym ramieniu. Mimo skąpej diety nie stracił na energii i rozmachu - Bridgman widział, jak w ciągu jednej nocy zdemontował dwadzieścia sekcji drogi, a potem złączył jakoś przyległe człony na skrzyżowaniu, posyłając cały konwój sześciu pojazdów daleko w bezdroża na południe. Bridgman odwrócił się, żeby zejść z balkonu, a następnie przystanął, gdy słaby zapach soli morskiej przeniknął chłodne powietrze. O dziesięć mil dalej, ukryte za linią wydm, znajdowało się morze - długie, zielone bałwany środkowego Atlantyku załamywały się na czerwonym marsjańskim brzegu. Kiedy przed pięciu laty przybył na tę plażę po raz pierwszy, poprzez wielomilowe polocie piasku nie czuć było najlżejszego zapachu soli. Jednakże z wolna Atlantyk spychał brzeg na dawne miejsce. Niezmordowany Golfstrom łomotał w miękki pył marsjański i usypywał wydmy na kształt groteskowych rokokowych raf, które wiatr przenosił w morze piasku. Ocean wracał, odzyskując stopniowo swój wielki, gładki basen, przesiewając czarny kwarc i obsydian marsjański, których nie porywał wiatr, i wchłaniając je w swoje głębie. Coraz częściej odór soli morskiej przesycał wieczorne powietrze, przypominając Bridgmanowi, po co pierwszy raz przybył na tę plażę i niwecząc wszelką chęć wyjazdu. Przed trzema laty próbował zmierzyć, z jaką prędkością zbliża się Atlantyk, wbijając w piasek przy samym brzegu szereg prętów, lecz ruchome wydmy zabrały kolorowe pale. Później, wykorzystując wzniesienie u Przylądka Canaveral, gdzie stare wieże wyrzutni i platformy do lądowania celowały w niebo jak kawały rozbitej gigantycznej rzeźby, obliczył metodą triangulacji, że postęp przekracza nieznacznie trzydzieści jardów rocznie. Posuwając się z tą prędkością - wykalkulował niechcący, zupełnie automatycznie Atlantyk osiągnie swój dawny brzeg na Plaży Kakaowej - za pięćset z górą lat. Chociaż tak powolny, proces ten odbywał się jednak stale i Bridgman czuł się szczęśliwy, że te kilka lat, które mu jeszcze zostały, może spędzić w swoim hotelu dziesięć mil za wydmami. Później, wkrótce po przybyciu Louise Woodward, myślał o zdemontowaniu jednego z domków campingowych i wybudowaniu sobie małej chatki nad brzegiem, lecz ostatecznie uznał, że jest on zbyt przygnębiający i posępny. Wielkie czerwone wydmy przesuwały się milami, zasłaniając do połowy widok nieba i rozpływając się powoli pod naporem ciemnozielonej wody. Nie było ścisłej granicy pływu, tylko strome dno upstrzone kryształami kwarcu i rdzewiejącymi częściami rakiet marsjańskich, przywiezionymi z balastem. Spędził parę dni w pieczarze pod rafa piaskowa, przyglądając się długim galeriom ze zbitego czerwonego pyłu, które kruszyły się i rozpuszczały, omywane zimnymi prądami atlantyckimi, by zapaść się w końcu jak ozdobne kolumnady barokowej katedry. Latem gorący piasek promieniował żarem jak szlaka roztopionego słońca, przepalając gumowe zelówki jego butów, a rozrzucone bryłki wymytego kwarcu migotały jak diamenty. Bridgman wrócił do hotelu ciesząc się, że jego pokój wychodzi na ciche wydmy. Teraz podszedł do biurka, ciągle jeszcze ze słodkawym zapachem solanki w nozdrzach. Stożek osłoniętego światła padał na magnetofon i półkę z taśmami. Warkot nie wyciszonego silnika pojazdu strażników ostrzegał go przy najmniej na pięć minut przed ich przybyciem, tak że mógł śmiało zainstalować w pokoju jeszcze jedną lampę; między hotelem a morzem nie było jezdni, a każde światło odbite na balkonie było z daleka nie do odróżnienia od fosforyzującej poświaty, która wisiała nad piaskiem jak miliardy świetlików. Bridgman jednak wolał siedzieć w mrocznym pokoju, otoczony pełnymi książek półkami własnej roboty, wśród igrających nad nim przez całą noc, gdy. bawił się taśmami, strzępami przebrzmiałej przeszłości, której się nie żałuje. W dzień zaciągał zasłony, pogrążając się w świecie wiecznego półmroku. Przystosował się łatwo do samotności; szybko wypracował system codziennych zajęć, który umożliwiał mu poświęcenie maksymalnej ilości czasu na rozmyślania osobiste. Dokoła niego przypięte do ścian wisiały ogromne odbitki i rysunki architektoniczne przedstawiające różne elewacje fantastycznego miasta na Marsie, które kiedyś projektował - jego szklane iglice i ściany ekranujące wyrastały jak heliotropowe klejnoty na cynobrowej pustyni. Rzeczywiście, miasto było jednym ogromnym klejnotem; elewacje przedstawiały się wspaniale, lecz były tak symetryczne, że wydawały się czymś równie pozbawionym życia jak korona. Bridgman stale przerabiał `rysunki, wprowadzając coraz więcej detali, tak że przypominały fotografię czegoś rzeczywistego. Większość hoteli w mieście - jednej z tuzina zasypanych przez piasek miejscowości wypoczynkowych, tworzących niegdyś trzydzieści mil na południe od Przylądka, Canaveral nieprzerwany pas moteli, domków letniskowych i pięciogwiazdkowych hoteli - była dobrze zaopatrzona w zapasy konserw pozostałe po ewakuacji i odgrodzeniu tego terenu. Znajdowały się tam wielkie zbiorniki i cysterny napełnione wodą, nie licząc tysiąca zachowanych idealnie koktajlbarów sześć stóp poniżej poziomu piasku. Travis odkopał ich tuzin, poszukując swego ulubionego rocznika Burbona. Przechadzając się po pustyni za miastem można się było nagle natknąć na krótki odcinek schodów zstępujących w piasek i pod zawianą reklamę oznajmiającą bar „Satelita” lub „Salon Orbitalny”, wiodących do wnętrza sanktuarium, gdzie chromowany pokład baru sterczał opróżniony aż do lustra rżniętego w romby ze swoim ładunkiem butelek i figurynek. Bridgman byłby szczęśliwy, gdyby je pozostawiono w spokoju. Ten cały blichtr przybytków rozrywki i tanich barów na peryferiach miejscowości wypoczynkowych stanowił przygnębiający komentarz do pierwotnych lotów kosmicznych, sprowadzając je do poziomu widowisk jarmarcznych demonstrujących potworności. Na korytarzu przed pokojem Bridgmana rozbrzmiewały kroki, które powoli pięły się schodami w górę, zatrzymując się po parę sekund na każdym podeście. Bridgman opuścił rękę, w której trzymał taśmę magnetofonowa, nasłuchując znajomych zmęczonych kroków. Była to Louise Woodward; niezmiennie co wieczór wychodziła na dach dziesięć pięter wyżej. Bridgman spojrzał na tablicę przelotów przypiętą do ściany. Widać będzie tylko dwa satelity między 12.25 i 12.35, na wysokości kątowej 62 stopnie SW, jak przelatują przez konstelacje Cetusa i Eridanusa, ale w żadnym z nich nie będzie jej męża. Choć miała jeszcze dwie godziny czasu, obejmowała już swój posterunek, na którym zwykle pozostawała aż do świtu. Bridgman, zmęczony, nasłuchiwał cichnących powoli w górze kroków. Całą noc ta szczupła, blada kobieta przesiedzi w świetle księżyca, wśród miecionych wiatrem sypkich marsjańskich piasków, za których miraż jej mąż oddał życie, i będzie poprawiała wyblakłe włosy jak wdowa po marynarzu czekająca, aż morze zwróci jej drogie ciało. Travis najczęściej przyłączał się później do niej i siedzieli tak obok siebie na wprost maszynowni windy, z literami neonowej reklamy hotelu rozrzuconymi u ich stóp jak szczątki porozbijanego zodiaku. Potem o świcie szli każde w swoją stronę ulicami pełnymi cieni do swoich siedzib w pobliskich hotelach. Początkowo Bridgman często brał udział w tych nocnych czuwaniach, ale po kilku razach ich bezmyślna kontemplacja gwiazd wydała mu się czymś odpychającym, a nawet upiornym. Nie chodziło nawet o makabryczne widowisko, jakie stanowili martwi astronauci orbitujący dokoła planety w swoich kapsułach, ale raczej o dziwne, niewypowiedziane poczucie wspólnoty pomiędzy Travisem a Louise Woodward, jak gdyby celebrowali jakiś bardzo intymny obrzęd, do którego Bridgman nigdy nie miał dostępu. Podejrzewał czasem, że ich pierwotne motywy, obojętne jakie były, ustąpiły znacznie bardziej osobistym. Pozornie Louise Woodward obserwowała satelitę swego męża, aby podtrzymać pomięć o nim, lecz Bridgman domyślał się, że wspomnienie, które podświadomie pragnęła ożywiać, dotyczyło jej samej sprzed lat dwudziestu, gdy mąż był znaną osobistością, a o nią zabiegali dziennikarze z wielkich tygodników i reporterzy telewizyjni. Przez piętnaście lat po jego śmierci Woodward zginał wypróbowując nowa, lekka wyrzutnię - prowadziła życie koczownicze, jeżdżąc bez wytchnienia swoim tanim samochodem od motelu do motelu po całym kontynencie, w pogoni za gwiazdą męża, która znikała nocą na wschodzie, aż nareszcie znalazła dom na Plaży Kakaowej z widokiem na rdzewiejące rusztowania wyrzutni przez zatokę. Motywy Travisa były prawdopodobnie bardziej złożone. W dwa lata po tym, jak się poznali, wyjawił Bridgmanowi, że uważa za swój dług honorowy pełnienie warty ku czci zmarłych astronautów, którzy w dzieciństwie dali mu przykład męstwa i poświęcenia (chociaż większość z nich pilotowała już swoje kapsuły pięćdziesiąt lat przed urodzeniem Travisa), i że teraz, gdy są całkowicie zapomniani, musi choćby sam podtrzymywać gasnący płomień ich pamięci. Bridgman był przekonany o jego szczerości. Ale później, przeglądając stos starych magazynów w bagażniku samochodu, który wykopał w motelu, natrafił no fotografię Travisa w aluminiowym kombinezonie ciśnieniowym i dowiedział się o nim znacznie więcej. Travis sam musiał być kiedyś astronautą albo raczej kandydatem na astronautę. Jako pilota-oblatywacza, zatrudnionego w jednej z agencji zajmujących się orbitalnymi stacjami przekaźnikowymi, zawiodły go nerwy na parę sekund przed ostatnim „start!” w czasie odliczania i ta chwila nieoczekiwanego strachu kosztowała jego firmę około pięciu milionów dolarów. To najwyraźniej fakt, że nie mógł przejść do porządku nad swoja słabością - zdał sobie z niej sprawę w momencie bardzo niefortunnym, leżąc w fotelu konturowym dwieście stóp nad stanowiskiem startowym - sprowadził Travisa do Canaveral, opuszczonej Mekki pierwszych bohaterów astronautyki. Bridgman taktownie próbował wytłumaczyć, że nikt nie może brać mu za złe tej chwili słabości - znacznie mniejsza w tym jego wina niż tych, którzy go typowali, co najmniej nieszczęśliwy zbieg okoliczności na skutek niejasnych sformułowań ankietowych, dających do wyboru różne możliwości odpowiedzi (krzyżyki w złych kratkach, czasem trudno swój krzyżyk udźwignąć, czasem trudno wyjrzeć zza kratek - Bridgman zażartował w myśli zjadliwie). W każdym razie wyglądało na to, że w swojej sprawie Travis podjął decyzję. Noc w noc wpatrywał się we wspaniały kondukt żałobny, który prządł swą złotą ścieżkę ku Słońcu, i uspokajał się przez porównywanie własnej porażki ze znacznie większa, choć nie zasługującą na potępienie klęska siedmiu astronautów. Travis zgodnie z regulaminem nadal strzygł się krótko „na Mohikanina” jak wszyscy kosmonauci, nadal utrzymywał doskonałą kondycję fizyczną za pomocą intensywnych ćwiczeń, tych samych, które uprawiał przed swym nieudanym lotem. Podtrzymywał go jego własny, osobisty mit, czyniąc go właściwie nietykalnym. - Drogi Harry, wzięłam samochód i wiadro na śmieci. Szkoda, żeby to się miało tak skończyć... Zniecierpliwiony Bridgman wyłączył taśmę powtarzającą jakieś banalne ludzkie sprawy sprzed lat trzydziestu. Z jakichś względów nie był w stanie przyjąć Travisa i Louise Woodward takimi, jacy byli. Wyrzucał sobie ten brak współczucia, natrętna potrzebę wydobywania na jaw motywów działania innych, uderzania w czuła strunę, szczególnie, że jego własne motywy przebywania na Przylądku Caneveral były tak podejrzane. Po co tu był, co chciał odpokutować? I dlaczego wybrał Plażę Kakaowa na swe miejsce zsyłki? Przez trzy lata zadawał sobie to pytanie tak często, że straciło ono jakiekolwiek znaczenie, jak skostniały w swojej formie katechizm lub tępe samooskarżenie paranoika. Zrezygnował ze stanowiska głównego architekta dużego przedsiębiorstwa inwestycji kosmicznych po tym, jak ogromne zamówienie na projekt pierwszego marsjańskiego osiedla miejskiego, na którym zależało firmie, zostało przyznane konkurencji. Po cichu jednak zdawał sobie sprawę, że jego rezygnacja oznaczała podświadome przyznanie, iż mimo swego daru wyobraźni nie nadaje się do wyspecjalizowanych i bardziej prozaicznych celów związanych z projektowaniem osiedli. Na desce, jak wszędzie, czul się związany z Ziemią. Jego marzenia o stworzeniu nowej gotyckiej architektury portów kosmicznych i ośrodków sterowania, o zostaniu Frankiem Lloydem Wrightem i Le Corbusierem pierwszego miasta, jakie miało powstać poza Ziemia, zbladły na zawsze, ale nie był już w stanie wrócić do projektowania tanich szpitali w Ekwadorze i domów mieszkalnych w Tokio. Przez rok wałęsał się bez celu, ale parę kolorowych zdjęć pomarańczowych zachodów słońca na Plaży Kakaowej i gazetowe historyjki o samotnikach żyjących w zasypanych piaskiem motelach stanowiły potężny magnes. Wrzucił taśmę do szuflady; próbował brać Louise Woodward i Travisa takimi, jacy byli: żona pilnującą zmarłego męża i starym astronauta czuwającym samotnie nad wspomnieniem utraconych towarzyszy broni. Wiatr uderzył w okno balkonu i lekka mżawka piaskowego pyłu spadła na podłogę. W nocy burze piaskowe szalały po całej plaży. Gorące punkty w stygnącej pustyni rozrastały się gwałtownie jak krople rtęci i wybuchały w piasku jak miniaturowe tornada. W odległości zaledwie pięćdziesięciu jardów przebił się przez mrok zamierający kaszel wielkiego diesla. Bridgman szybko zgasił lampkę na biurku, winszując sobie, że skąpił bateryjek, a potem podszedł do okna. Przy lewym brzegu rozpadliny piaskowej, na wpół ukryty w długich cieniach rzucanych przez hotel, stał wielki pojazd gąsienicowy o niskiej zamaskowanej karoserii. Nad zderzakami, bezpośrednio przed tępym pyskiem maski kryjącej silnik, znajdował się wąski mostek obserwacyjny. Dwu strażników wpatrywało się przez pieksiglasowe okienka w hotelowe balkony, jeżdżąc lornetkami od pokoju do pokoju. Za nimi pod szklaną kopułą wystającej kabiny kierowcy siedziało jeszcze trzech strażników kierujących umieszczonym na zewnątrz reflektorem. Pośrodku czaszy w rytm pracy silnika pulsowało małe światełko, w każdej chwili gotowe rzucić ostry błysk do wnętrza któregoś z otwartych pokojów. Bridgman ukrył się za żaluzjami lornetki skierowały się na sąsiedni balkon; przesunęły na następny, należący do niego, po czym zawahały się i przeniosły dalej. Zirytowani sabotażem dróg strażnicy zdecydowali się widocznie na nowy typ pojazdu. Potężne, przysadziste wozy pustynne na czterech szerokich gąsienicach nie były zmuszone do poruszania się po drogach z siatki i mogły ujeżdżać do woli po wydmach i piaskowych wzgórzach. Bridgman patrzył, jak pojazd zawraca z wolna, prawie nie zmieniając niskiego, głębokiego tonu silnika, a następnie odjeżdża wzdłuż linii hoteli, z boku prawie nie do odróżnienia od ruchomych wydm i wzgórz. Sto jardów dalej skręcił w pierwsza przecznicę ku głównemu bulwarowi, tryskając z gąsienic pióropuszami pyłu przypominającymi nikłe obłoczki pary. Mężczyźni na mostku obserwacyjnym ciągle przyglądali się hotelowi. Bridgman był pewien, że zobaczyli odbity błysk światła lub jakieś poruszenie Louise Woodward na dachu. Strażnicy nie kwapili się wprawdzie z opuszczeniem wozu, co groziło skażeniem trującym pyłem, ale wiadomo, że nie zawahaliby się, gdyby mieli w perspektywie złapanie któregoś z plażowych włóczęgów. Biegnąc po schodach na dach Bridgman pochylił się pod oknami wychodzącymi na bulwar. Zaparkowany naprzeciwko pod wystającym podcieniem wielkiego domu towarowego wóz pustynny przypominał ogromnego kraba. Niegdyś pięćdziesiąt stóp nad ziemia, teraz betonowy nawis dzieliło od niej niewiele ponad pięć do sześciu stóp, wóz pustynny, który stał pod nim, ze zgaszonym silnikiem, był więc dobrze ukryty w cieniu. Jeden ruch w oknie lub niespodziewany powrót Travisa i strażnicy powyskakiwaliby z luków, sieciami na długich drągach i lassami łapiąc ich za karki i stopy. Bridgman przypomniał sobie, jak wygarnęli kiedyś pewnego włóczęgę plażowego z jego motelowej kryjówki i wynieśli niby wielkiego drgającego pająka pośrodku czarnej gumowej pajęczyny. Strażnicy z odwróconymi twarzami, o zasłoniętych maskami ustach, wyglądali jak diabły w jakimś abstrakcyjnym balecie. Na dachu zalała Bridgmana mlecznobiała poświata księżycowa. Louise Woodward stała oparta o balustradę balkonu, spoglądając w stronę dalekiego niewidocznego morza. Na słabe skrzypnięcie drzwi odwróciła się i zaczęła apatycznie spacerować wokół dachu, a jej blada twarz płynęła jak aureola. Miała na sobie świeżo uprasowaną kretonową sukienkę, znaleziona w zardzewiałym bębnie wirówki jednej z pralni, a jej włosy z pasemkami blond płynęły za nią na wietrze: - Louise! Ruszyła bezwiednie, potykając się o kawałek neonu, a następnie wróciła do balkonu wychodzącego na bulwar. - Pani Woodward! - Bridgman chwycił ją za łokieć i przysłonił jej ręka usta, zanim krzyknęła. - Tam są strażnicy. Obserwują hotel. Musimy znaleźć Travisa, zanim wróci. Louise zawahała się, najwyraźniej poznała Bridgmana z wysiłkiem, zwróciło oczu ku czarnemu marmurowi nieba, Bridgman spojrzał na zegarek; była prawie 12.25. Patrzył na gwiazdy na południowym zachodzie. Louise wyszeptała: - Zaraz tu będą, muszę ich zobaczyć. Gdzie jest Travis, przecież chyba powinien już być. Bridgman pociągnął ją za ramię. - Może zobaczył wóz pustynny. Pani Woodward, musimy uciekać. Nagle wskazała niebo, wyrwała mu się i podbiegła do balustrady. - O, są! Poirytowany, czekał, aż nasyci wzrok dwoma bliźniaczymi punktami świetlnymi mknącymi od zachodniej części horyzontu; były to Merril i Pokrowski. Jak każdy uczeń, Bridgman doskonale znał ich kolejność - drugi system planetarny o skomplikowanej, lecz znacznie bardziej uchwytnej regularności i precesji, Castor i Pollux orbitującego zodiaku, których pojawienie się zawsze zwiastowało pełną koniunkcję następnej nocy. Louise Woodward spoglądała ku nim oparta o balustradę, a wzmagający się wiatr porywał jej włosy z ramion i rozwiewał poziomo za głowę. U jej stóp czerwony pył marsjański kłębił się i szeleścił osiadając na szczątkach reklamy, zaś z palców przesuwających się wzdłuż poręczy ściekała świetlista różowa piana. Gdy satelity wreszcie zniknęły wśród gwiazd na horyzoncie, Louise pochyliła się, podnosząc twarz ku mlecznobłękitnemu księżycowi, jak gdyby chciała odwlec chwilę rozstania, a potem odwróciła się do Bridgmana promiennie uśmiechnięta. Jego uprzednie podejrzenia prysły i Bridgman odwzajemnił jej się krzepiącym uśmiechem.. - Roger znów będzie jutro w nocy, Louise. Musimy uważać, żeby strażnicy nas nie złapali, zanim go zobaczymy. Poczuł nagły podziw dla niej, dla jej stoicyzmu, w którym trwała podczas długiego czuwania. Może myślała o Woodwardzie jako o żywym człowieku i w jakimś sensie cierpliwie czekała na jego powrót? Pamiętał, jak powiedziała kiedyś: - Roger był chłopcem, kiedy poleciał, rozumiesz, czuję się teraz bardziej jego matką niż żoną - jakby się bała reakcji Woodwarda na jej wysuszoną cerę i rzednące włosy, jakby się obawiała, że o niej zapomniał. Niewątpliwie śmierć, którą sobie wyobrażała dla niego, nie była dla śmiertelnych. Trzymając się za ręce zeszli na palcach w dół po łuszczących się stopniach i wyskoczyli oknem tarasu w miękki piasek pod zaporę przeciwwiatrową. Bridgman zapadł się po kalana w drobny srebrzysty pył księżycowy, zanim ciągnąc za sobą Louise dobrnął do bardziej stałego gruntu. Przeleźli przez dziurę w chylącej się palisadzie, a następnie pobiegli oddalając się od linii martwych hoteli, majaczących jak trupie czaszki w widmowym świetle. - Poczekaj, Paul! - Z głową ciągle uniesioną ku niebu Louise Woodward padła na kolana w zagłębieniu między dwiema wydmami, a następnie dźwignęła się i ze śmiechem, potykając się, pobiegła za Bridgmanem, który pędził przez zapadliny i siodła. Wiatr porywał teraz piasek z wyższych wierzchołków, gnając tumany kurzu jak wzburzone fale. Oddalone o sto jardów miasto przypominało zamazany kadr filmowy, który wyświetlała camera obscura zachodzącego księżyca. Stali w miejscu, gdzie Atlantyk miał kiedyś dziesięć sążni głębokości, i Bridgman wyczuwał jeszcze zapach soli morskiej wśród połyskliwych białych czap pyłu, fosforyzujących jak ławice żyjątek. Wypatrywał jakiegokolwiek śladu Travisa. - Louise, będziemy musieli wracać do miasta. Burza piaskowa się wzmaga, tutaj nigdy go nie zobaczymy. Cofnęli się przez wydmy, potem przedarli wąskimi uliczkami między budynkami hoteli do północnego wjazdu do miasta. Bridgman obrał za punkt obserwacyjny mały blok mieszkalny - położyli się na ciepłej, przyjemnej poduszce piasku, wyglądając na pochyłą ulicę. Na skrzyżowaniu wiatr dął w poprzek ulicy, przesłaniając białymi obłokami wóz pustynny strażników, zaparkowany sto jardów dalej na bulwarze. Po pół godzinie silnik zachłysnął się, Bridgman zaczął zagarniać piasek w stronę przerwy znajdującej się przed nimi. - Odjeżdżają. Dzięki Bogu! Louise Woodward złapała go za ramię. - Patrz! W odległości pięćdziesięciu stóp zobaczyli strażnika w białym winylowym kombinezonie, prawie niewidocznym w chmurach pyłu, brnącego z wolna w ich stronę i wywijającego lassem. Parę kroków za nimi szedł drugi strażnik, zaglądając przez lornetkę w okna bloku mieszkalnego. Bridgman i Louise wyczołgali się z powrotem pod sufit, a następnie przekopali sobie drogę do kuchni na tyłach budynku. Jedno okno było otwarte i wychodziło na zasypane piaskiem podwórze, wyskoczyli więc przez nie i pomknęli w kłębach wzbudzonego przez siebie pyłu, który wirował między budynkami. Nagle za narożnikiem ujrzeli strażników oddalających się w szeregu boczną ulicą, a za nimi wóz pustynny. Nim Bridgman zdołał się opanować, nagły skurcz prawej łydki złapał go boleśnie, skręcając mięsień brzuchaty, i rzucając go na kolano. Louise Woodward szarpnęła go do tyłu pod ścianę i pokazała krępą krzywonoga postać, która brnęła ku nim drogą wiodącą łukiem do miasta. - Travis! Torba z narzędziami zwisała mu z prawej ręki, a kroki dźwięczały słabo na drucianej siatce jezdni. Idąc ze spuszczoną głową, zdawał się nie wiedzieć o ukrytych za rogiem strażnikach. - Chodź! - Lekceważąc i tak znikomy margines bezpieczeństwa Bridgman z trudem wstał na nogi i z impetem wybiegł na środek ulicy. Louise próbowała go zatrzymać, ale przebiegli zaledwie dziesięć jardów, kiedy strażnicy ich dostrzegli. Zabrzmiał ostrzegawczy krzyk i reflektor strzelił potężnym snopem światła wzdłuż ulicy. Wóz pustynny wyrwał do przodu jak masywny, pokryty kurzem byk, wczepiając się gąsienicami w piach. - Travis! - Dopiero kiedy Bridgman osiągnął zakręt drogi z podążającą za nim w odległości dziesięciu jardów Louise Woodward, Travis wyrwany z zadumy przerzucił torbę z narzędziami przez ramię i pogonił przed nimi w kierunku grupy dachów moteli, wyzierających z piasku po drugiej stronie ulicy. Pozostający w tyle Bridgman znów poczuł skurcz w łydce i zaczął boleśnie powłóczyć nogami. Gdy Travis po niego wrócił, próbował odpędzić go machnięciem ręki, ale Travis złapał go za łokieć i wypchnął do przodu jak sanitariusz naciągający ramię pacjentowi. Biegnąc zamglonymi ulicami, zniknęli w kłębach pyłu na pustyni, a okrzyki strażników zagłuszył ryk i hałas silnika. Dokoła nich niby dziwaczna metalowa flora jakiegoś pozaziemskiego ogrodu sterczały z czerwonego marsjańskiego piasku stare neonowe szyldy - Motel „Satelita”, Bar „Planeta”, Motel „Merkury”. Kryjąc się za nimi dotarli do wydm na skraju miasta porosłych karłowatymi krzewami i ruszyli jednym ze szlaków, jakie wiodły wśród piaskowych raf. Tam, w głębokich grotach zbitego piasku, które zwisały jak odwrócone pałace, czekali, aż burza się uspokoi. Krótko przed świtem strażnicy zaniechali poszukiwań, nie mogąc doprowadzić ciężkiego wozu pustynnego do rozsypującej się rafy. Niebaczny na bliskość strażników Travis rozniecił niewielki ogień, podpalając od zapalniczki kawałki drewna wyrzucone przez fale i osadzone w zagłębieniach piasku. Bridgman przykucnął obok, by ogrzać sobie ręce. - Pierwszy raz zdecydowali się wysiąść z wozu - rzucił pod adresem Travisa. - To znaczy, że mają rozkaz nas złapać. Travis wzruszył ramionami. - Możliwe. Dorabiają ogrodzenie wzdłuż plaży. Prawdopodobnie usiłują odciąć nas na zawsze. - Co takiego? - Bridgman podniósł się z nagłym uczuciem niepokoju. Ale po co? Jesteś pewien? Co by im z tego przyszło? Travis spojrzał na niego z błyskiem gorzkiego rozweselenia na spłowiałej twarzy. Smugi dymu wieńczyły mu głowę, a potem snuły się wokół wężowych kolumn groty aż do krętego skrawka nieba sto stóp wyżej. - Bridgman, przepraszam, że to mówię, ale jeśli chcesz stąd uciekać, to tylko teraz. Za miesiąc nie będziesz już w stanie. Bridgman pominął to milczeniem, wpatrzony w ciemną szczelinę nieba nad głową, w której widać było gwiazdozbiór Raka, jak gdyby w nadziei, że ujrzy odbicie dalekiego morza. - Chyba zwariowali. Ile tego ogrodzenia widziałeś? - Z osiemset jardów. Niewiele im brakuje do końca. Robią to z elementów prefabrykowanych o wysokości około czterdziestu stóp. - Uśmiechnął się ironicznie, widząc niepokój Bridgmana. - Nie przejmuj się. Zawsze jak będziesz chciał się wydostać, to możesz zrobić podkop. - Nie mam zamiaru się stąd wydostawać - odparł Bridgman chłodno. Niech ich cholera, robią z tego teren zoo. Rozumiesz chyba, że jak ogrodzą wszystko, to już nie będzie to samo. - Zrobią z tego zakątek Ziemi, który na zawsze pozostanie Marsem. - Spod wysokiego czoła uczy Travisa spoglądały ostro i czujnie. - Wiem, o co im chodzi. Od dwudziestu lat nie było wypadku śmiertelnego. - Spojrzał na Louise Woodward przechadzającą się po krużgankach. - A rakiety pasażerskie są rzekomo równie bezpieczne jak pociągi podmiejskie. Chcą się odciąć od przeszłości razem z Louise, ze mną i z tobą. Bardzo rozsądnie z ich strony, że nie wypalili tego całego terenu miotaczami ognia. Wirus to wystarczający powód. A my troje jesteśmy najprawdopodobniej jego jedynymi nosicielami na całej planecie. - Podniósł garść czerwonego pyłu, ponurym wzrokiem badając drobniutkie kryształki. No, Bridgman, co zamierzasz zrobić? Bridgman odszedł w milczeniu - myśli eksplodowały mu w głowie jak oszalałe rakiety sygnalizacyjne. Za nimi Louise Woodward krążyła wśród głębokich galerii groty, nucąc pod nosem w rytm westchnień wirującego piasku. Rano wrócili do miasta brnąc przez wysokie zaspy. Roziskrzone w ostrym słońcu leżały pomiędzy hotelami i sklepami jak świeżo spadły czerwony śnieg. Travis i Louise udali się do swoich siedzib w motelach w dalszej części plaży. Bridgman szukał w nieruchomym kryształowym powietrzu obecności strażników, ale wóz pustynny odjechał, a jego ślady zatarła zamieć. W domu czekała na Bridgmana wizytówka. Potężna fala kurzu wdarła się przez drzwi balkonowe, przykrywając biurko i łóżko zaspa wysokości trzech stóp przy tylnej ścianie. Na zewnątrz zapora przeciwpiaskowa została zasypana, a pejzaż pustyni zmienił się całkowicie jedynie kilka iglic obsydianu znaczyło jej poprzednie kontury jak boje w przemieszczającym się morzu. Bridgman spędził cały ranek na odkopywaniu książek i całego dobytku, na demontowaniu instalacji elektrycznej z jej bateriami i wynoszeniu wszystkiego do pokoju piętro wyżej. Chętnie przeprowadziłby się do mansardy na samej górze, ale światło z okien byłoby widoczne na odległość wielu mil. Urządzając się w nowej siedzibie włączył magnetofon; usłyszał zwięzłe wiadomość, podawana urywanymi zdaniami, energicznym głosem, tym samym który poprzedniego dnia wykrzykiwał dc strażników. - Bridgman, tu major Webster, zastępca komendanta Rezerwatu Plaż Kakaowej. Na polecenie Podkomitetu Antywirusowego Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych ogradzam cała plażę. Po zakończeniu prac opuszczanie terenu będzie wzbronione a każdy, kto się wydali poza jego granice, zostanie odprowadzony do rezerwatu. Poddaj się teraz, Bridgman zanim... - Bridgman zatrzymał, a następnie cofnąć taśmę i skasował tekst patrząc ze złością na magnetofon. Niezdolny skupić się na tyle, by zmontować na powrót instalację elektryczną w nowym miejscu, snuł się bez celu zabawiając się planami architektonicznymi poopieranymi o ściany. Był niespokojny i nadmiernie podekscytowany, być może dlatego, że usiłował, niezbyt zresztą skutecznie, stłumić w sobie wątpliwości dokładnie te same, o których mu teraz Webster przypomniał. Wyszedł na balkon i wyjrzał na pustynię, na czerwone wydmy, które jak morskie bałwany podchodziły pod same okna. Przenosił się już po raz czwarty piętro wyżej, a szereg identycznych pokojów, które kolejno zajmował, przypominał jego własne wizerunki, jak gdyby przesunięte i oglądane przez pryzmat. Ten jeden ostry - ostateczne nieuchwytne określenie samego siebie, którego poszukiwał od tak dawna jeszcze ciągle nie. został odnaleziony. Bez końca piasek sunął w jego stronę, a zmienne kontury pustyni jak żaden inny ze znanych krajobrazów odpowiadały stanowi jego własnej nicości psychicznej,. okrywając dawne niepewności i klęski swoim enigmatycznym całunem. Bridgman patrzył, jak czerwony piasek skrzy się i opalizuje w coraz to wyżej wznoszącym się słońcu. Nigdy już nie zobaczy Marsa ani nie wymaże domniemanych niedostatków talentu, ale przecież w obrębie tej plaży znajdowała się wierna kopia planety. Kilka milionów ton gleby marsjańskiej przywiezione tu w charakterze balastu jakieś pięćdziesiąt lat temu, gdy obawiano się, że ciągłe wypuszczanie w przestrzeń sond i pojazdów kosmicznych, transport ładunków masowych i sprzętu na Marsa zmniejsza o ułamek masę Ziemi i przybliża jej orbitę do Słońca. Chociaż przesunięcie wyniosłoby niewiele ponad kilka milimetrów, a temperatura atmosfery podniosłaby się ledwie dostrzegalnie, to jednak te zjawiska skumulowane na przestrzeni dłuższego czasu mogłyby spowodować utratę rozrzedzonych warstw atmosfery zewnętrznej i osłony radiologicznej, dzięki której biosfera nadaje się do zamieszkania. Przez ponad dwadzieścia lat flota ogromnych frachtowców kursowała na Marsa i z powrotem, wyrzucając balast do morza w pobliżu kosmodromu na Przylądku Canaveral. Jednocześnie Rosjanie wypełniali niewielki sektor Morza Kaspijskiego. Zakładano, że wody Atlantyku i Morza Kaspijskiego wchłoną balast, ale bardzo szybko stwierdzono, że analiza mikrobiologiczna piasku nie jest zadowalająca. Na okrytych śnieżnymi czapami biegunach Marsa, gdzie pierwotnie skraplała się w atmosferze para wodna, osad pradawnej materii organicznej utworzył glebę drobny piaszczysty less, zawierający skamieniałe zarodniki gigantycznych porostów i mchów, ostatnich żyjących na tej planecie organizmów sprzed milionów lat. Zarodniki te zawierały siatki krystaliczne wirusa, który niegdyś żerował na roślinach i którego szczątki zostały przeniesione wraz z balastem na Ziemię, na Przylądek Canaveral i do Morza Kaspijskiego. W kilka lat później zauważono w południowych stanach Ameryki oraz w republikach Kazachskiej i Turkmeńskiej Związku Radzieckiego szerzenie się różnego rodzaju chorób roślin. Na terenie całej Florydy występowały ogniska rdzy zbożowej i choroby mozaikowej, całe plantacje pomarańczy więdły i obumierały, skarłowaciałe palmy przy drogach pękały jak suche skórki banana, trawa sztywniała w letnim upale, przypominając papierowe włócznie. W ciągu kilku lat cały półwysep zamienił się w pustynię. Bagniste dżungle Everglades pobielały i wyschły, puszcze skamieniały, koryta rzek wyglądały jak popękane skorupy usiane lśniącymi szkieletami krokodyli i ptaków. Dawny obszar wyrzutni rakietowych w Canaveral został zamknięty, a krótko potem miejscowości wypoczynkowe na Plaży Kakaowej odgrodzono i ewakuowano; nieruchomości warte miliony dolarów oddano we władanie wirusowi. Szczęśliwie niegroźny dla nosicieli zwierzęcych, oddziaływał on jedynie w niewielkim promieniu na oryginalną glebę, z którą został przywieziony. Połknięty przez człowieka, współżył z florą bakteryjna jego przewodu pokarmowego, łagodny, nie zauważony przez żywiciela; zwrócony jednak glebie, przejawiał niszczycielskie działanie w stosunku do roślinności na przestrzeni tysięcy mil. Nie będąc w stanie położyć się mimo bezsennej nocy, rozdrażniony Bridgmen zabawiał się magnetofonem. Cudem wymknąwszy się strażnikom, żywił jednak cicha nadzieję, że go złapią. Dziwny skurcz nogi miał oczywiście podłoże psychiczne. Nie mogąc świadomie przyjąć argumentów Webstera, w gruncie rzeczy byłby rad, gdyby go postawiono przed faktem dokonanym pojmania, i z wdzięcznością poddałby rocznej kwarantannie w Oddziale Oczyszczenia z Pasożytów w Tampa, a następnie podjął pracę architekta - ciężko doświadczony, lecz pogodzony ze swoją porażką. Jak dotąd jednak nie nadarzyła mu się okazja poddania. Travis najwyraźniej zdawał sobie sprawę z jego rozterki: Bridgman zauważył, że on i Louis nie umówili się z nim na wieczorną koniunkcję. Wczesnym popołudniem wyszedł na ulicę i brnąc przez zaspy czerwonego piasku poszedł śladami Travisa i Louise Woodward, które kluczyły wśród bocznych uliczek, by zniknąć wreszcie pomiędzy potężniejszymi, przypominającymi krzemienne bloki wydmami wśród zasypanych moteli na południe od miasta. Zrezygnowany wrócił pustymi, pozbawionymi cienia ulicami, od czasu do czasu pokrzykując w gorącym powietrzu i nasłuchując echa grzmiącego pomiędzy zaspami. Tego samego popołudnia, nieco później, poszedł w kierunku północno- wschodnim, stąpając ostrożnie wśród dziur i rozpadlin, przykucając w plamach cienia, gdy wiatr przynosił mu dalekie odgłosy brygad budowlanych grodzących plażę. Dokoła niego, w wielkich piaszczystych basenach ziarnka czerwonego piasku połyskiwały jak diamenty. Ze zboczy piaskowych wzgórz sterczały ostre kolce rdzewiejącego metalu - pozostałości satelitów i wyrzutni marsjańskich, którymi usiane były marsjańskie pustynie, i które następnie zostały przywiezione z powrotem na Ziemię. Jedna z części, które mijał, cały element poszycia kadłuba z resztkami numeru identyfikacyjnego podobny do wygiętej tarczy sterczał pionowo w powodzi piasku jak drzwi wiodące do nikąd. Tuż przed zmierzchem Bridgman dotarł do wysokości ostrogi obsydianu wznoszącej się na tle ciemnowiśniowego, nieba jak wieża zrujnowanego kościoła. Wspiął się po jej sterczących występach i spojrzał ponad wydmami ciągnącymi się na przestrzeni dwóch czy trzech mil, ku krawędzi plaży. Oświetlone ostatnimi promieniami słońca metalowe pręty pałały różowawym żarem jak bajkowe wrota na skraju zaczarowanego morza. Co najmniej pół mili ogrodzenia było już gotowe, a na jego oczach podnoszono właśnie i osadzano w ziemi kolejny ogromny element. Już cały wschodni horyzont został przesłonięty przez wkraczające ogrodzenie, a uwięziony marsjański piach przypominał żwir rozsypany nc dnie klatki. Siedząc na górze Bridgman poczuł ostrzegawczy skurcz bólu w łydce. Zeskoczył z obłoku pyłu i nie oglądając się za siebie uciekł przez wydmy i rafy piaszczyste. Później, kiedy ostatnie barokowe aureole zachodzącego słońca zapadły się pod horyzont, wyszedł na dach czekając na Travisa i Louise Woodward i wypatrując ich niecierpliwie w pustych zalanych światłem księżyca uliczkach. Wkrótce po północy przy wysokości kątowej 35 stopni pomiędzy Aquilą a Ophiuchusem, rozpoczęła się koniunkcja. Bridgman w dalszym ciągu wpatrywał się w ulice nie zwracając uwagi na siedem punktów świetlnych mknących ku niemu od strony horyzontu niby jakaś inwazja z głębi Kosmosu. Nic nie wskazywało na rozbieżność ich orbit, na to, że wkrótce miały się rozproszyć na przestrzeni tysięcy mil - satelity sunęły, jakby zawsze były ściśle ze sobą połączone w konfigurację znaną Bridgmanowi od dziecka - jak zgubiony znaczek zodiakalny; gwiazdozbiór oderwany od sfery niebiańskiej w nieustannym gorączkowym poszukiwaniu swego dawnego miejsca. - Travis! Niech cię diabli! - warknął Bridgman, odwrócił się od balkonu i ruszył w kierunku części poręczy wysuniętej za nadbudówkę windy. Travis i Louise Woodward unikali go jak pariasa i Bridgman musiał pogodzić się z faktem, że przestał być prawdziwym rezydentem plaży, egzystując na ziemi niczyjej pomiędzy nimi a strażnikami. Siedem satelitów zbliżyło się i Bridgman spoglądał na nie od niechcenia. Tworzyły niezwykły, choć wyraźny wzór przypominający grecka literę x - koślawy krzyżyk, którego poprzeczne ramię zawierało cztery ustawione mniej więcej w linii prostej kapsuły - Connolly’ego, Tkaczewa, Merrila i Majakowskiego - przecięte przez trzy pozostałe - Pokrowskiego, Woodwarda i Brodisuka - tworzące z Tkaczewem przedłużone Z. Wzór ten był różnie odczytywany: jako sierp i młot, orzeł, swastyka, gołębica, jako różnego rodzaju emblematy religijne lub runiczne, ale wszystko to po trochu się zmieniała wobec stałej tendencji starszych pojazdów do spalania się. To właśnie dzięki owemu powolnemu procesowi rozpadu aluminiowych pokryw kadłuba satelity były widzialne. Często zwracano uwagę na to, że obserwator z Ziemi widzi nie rzeczywistą kapsułę, tylko miejscowe pole rozpylonego aluminium i zjonizowanych par wody utlenionej z pourywanych dysz stabilizujących, rozwleczone teraz na przestrzeni pól mili za każda kapsułą. Woodward, który znalazł się na orbicie jako ostatni, stanowił ledwie dostrzegalny punkt świetlny. Kadłuby kapsuł wraz ze swoim doskonale zachowanym ładunkiem ludzkim ulegały stałemu rozpadowi, a szeroki wachlarz srebrzystej rosy rozpościerał się jak złudny ślad za Merrilem i Pokrowskim (1998 i 1999), niby podwójna gwiazda przekształcająca się w nowa w samym środku konstelacji. W miarę jak masa pojazdów się zmniejszała krążyły one po coraz bliższych Ziemi orbitach, a wkrótce miały się zetknąć z gęstszymi warstwami atmosfery i spaść. Bridgman stał wpatrzony w przybliżające się ku niemu satelity, zapominając zupełnie o swojej irytacji na Travisa. Jak zawsze, wzruszony był niesamowitym, ale dziwnie pogodnym widokiem konwoju bezustannie okrążającego ciemny ocean nocnego nieba, dawno zmarłych astronautów spieszących po raz dziesięciotysięczny na krótkie spotkanie, by następnie wyruszyć ku swoim samotnym ścieżkom podniebnym biegnącym wzdłuż granicy jonosfery, tej niebiańskiej granicy pływu w przestrzeń kosmiczna, która rościła do nich prawa. Jak Louise Woodward mogła tak się wpatrywać w swojego męża - Bridgman nie był w stanie pojąć. Po jej przyjeździe zaprosił ją raz do hotelu i zrobił uwagę na temat widocznych z okien pięknych zachodów słońca, ale Louise warknęła w odpowiedzi z goryczą - Piękne? Czy możesz sobie wyobrazić, co to znaczy podziwiać zachód słońca, kiedy twój mąż krąży, tam w swojej trumnie? Była to reakcja typowa dla czasów, kiedy po nieudanych próbach połączenia się z platforma na orbicie stałej ginęli pionierzy astronautyki. Gdy na zachodzie wzeszły te pierwsze gwiazdy i powstała nieprzyjemna perspektyw, że za tysiąc lat niebo będzie usiane orbitującymi odpadami, początkowo próbowano je zestrzelić, ale ostatecznie pozostawiono je na tym naturalnym cmentarzysku, gdzie stanowiły własny pomnik. Za chmurą pyłu wzniecona przez burzę piaskowa satelity błyszczały niewiele jaśniej niż gwiazdy drugiej wielkości, mrugając, gdy pasma cirrostratusów przecinały odbite światło. Smuga rozproszonego światła za Merrilem i Pokrowskim, która zwykle przesłaniała pozostałe kapsuły, zmniejszy się, Bridgman jak gdyby po raz pierwszy od wielu miesięcy zobaczył wyraźnie Majakowskiego i Brodisuka. Patrzył w środek krzyża, który przesuwał się właśnie nad jego głowa, zastanawiając się, czy to Merril, czy Pokrowski pierwszy spadnie z orbity. Gwałtownie nabierając powietrza w płuca, zadarł głowę. Ze zdumieniem zauważył, że pośrodku układu brakuje jednego ze znanych mu punktów świetlnych. Przyczyny tego stanu rzeczy, które początkowo upatrywał w przesłonięciu towarzyszących kapsułom oparów przez chmury pyłu, były zgoła inne: po prostu brakowało jednej z kapsuł, trzeciej z pierwszej linii - Merrila, jak się zorientował - który spadł z orbity. Z uniesioną w dalszym ciągu głową Bridgman ostrożnie stąpał po dachu, omijając rdzewiejące resztki neonu i odprowadzając wzrokiem konwój w jego locie ku wschodniemu horyzontowi. Nie przesłonięty już przez ślad Merrila, pojazd Woodwarda świecił teraz znacznie jaśniej i wydawało się, że zajął miejsce tamtego, choć nie miał spaść jeszcze co najmniej przez sto lat. Gdzieś w dali zawarczał silnik. Chwilę później z innej strony odezwał się słaby kobiecy krzyk. Bridgman podszedł do barierki i ponad dachami domów zobaczył na tle nieba dwie sylwetki na nadbudówce windy bloku mieszkalnego, a następnie znów usłyszał krzyk Louise Woodward, która obydwiema rękami wskazywała w górę: wiatr rozwiewał jej wokół twarzy długie włosy, a Travis usiłował ją uspokoić. Bridgman zorientował się, że Louise błędnie sobie wytłumaczyła upadek Merrila, biorąc go za swojego męża. Podszedł do samej krawędzi balkonu i stamtąd obserwował patetyczna scenę rozgrywającą się na odległym dachu. Ponownie gdzieś wśród wydm zajęczał silnik. Zanim Bridgman zdążył się odwrócić, jasne ostrze światła rozcięło niebo na południowym zachodzie. Jak kometa ciągnąc za sobą aż po horyzont potężny ogon rozpylonych cząstek, płynęło ku nim po wyraźnie widocznej, skierowanej w dół krzywej. Oderwany od reszty kapsuł, które ginęły już wśród gwiazd wzdłuż wschodniej części horyzontu, pojazd znajdował się teraz zaledwie kilka mil nad ziemią. Bridgman obserwował, jak się zbliża, przygotowany na kolizję z hotelem. Rozszerzająca się korona białego światła niby gigantyczna rakieta sygnalizacyjna oświetlała dachy, wychwytując z mroku neonowe szyldy zasypanych moteli na przedmieściach. Bridgman rzucił się do drzwi i zbiegł po schodach; blask spadającej kapsuły oświetlił ponure ulice jak sto księżyców. Kiedy wpadł do swego pokoju, bezpieczny wewnątrz masywnego budynku wyjrzał na wydmy przed hotelem, które przypominały iluminowaną dekorację sceniczna. W odległości trzystu jardów widać było niska zamaskowana karoserię zaparkowanego na szczycie wzniesienia wozu pustynnego, którego słabe reflektory przyćmiła zupełnie łuna. Z głębokim metalicznym westchnieniem płonący katafalk zmarłego astronauty przeleciał im nad głowami, tryskając z kadłuba strumieniem rozpylonego metalu i wypełniając niebo świetlistym żarem. W dole jego odbicie niby autostrada oświetlona reflektorami samolotu przecinało pustynię w kierunku morza długa jasna smuga szerokości kilkuset jardów. Ledwie Bridgman zdążył przysłonić oczy, kiedy nagle nastąpiła eksplozja z potężna detonacja. W górę wzbiła się wielka zasłona białego pyłu, która powoli opadła na ziemię. Odgłos wybuchu uderzył w hotel i wznosząc się w przedłużonym crescendo bębnił w okna. Mniejsze wybuchy przypominały opalizujące fontanny wszędzie tam, gdzie spadły odłamki kapsuły, zapalały się na krótko pojedyncze ognie. A potem huk ucichł i w powietrzu zawisł połyskliwy całun fosforyzującego gazu jak srebrzysty welon, w którym migotały i perliły się klejnoty cząsteczek. W odległości dwustu jardów ukazała się biegnąca postać Louise Woodward, a dwadzieścia kroków za nią Travisa. Bridgman patrzył, jak chowają się i wyłaniają zza wydm, a potem nagle poczuł na twarzy zimne światło reflektora zalewające powodzią cały pokój za nim. Wóz terenowy sunął prosto na niego z dwoma strażnikami trzymającymi sieci i lassa na zewnętrznej platformie. Bridgman błyskawicznie przełożył nogę przez poręcz balkonu, zeskoczył i rzucił się ku pierwszej wydmie. Pochylony biegł w ciemności, która przecinał promień reflektora. W górze migotliwy całun powoli blakł w miarę jak rozpylone cząsteczki metalu spadały w ciemny marsjański piasek. Ostatnie echa wybuchu grzmiały jeszcze wśród hoteli zgrupowanych w dalszej części plaży. W pięć minut później dogonił Louise Woodward i Travisa. Pod wpływem uderzenia kapsuły część wydm uległa spłaszczeniu, tworząc płytki basen o średnicy mniej więcej ćwierć mili. Okoliczne wzniesienia usiane były ciągle jeszcze rozżarzonymi odłamkami, migocącymi niby gasnące oczy. Wóz pustynny pomrukiwał jakieś czterysta czy pięćset jardów za nim i Bridgman szedł teraz zmęczonym wyciągniętym krokiem. Zatrzymał się koło klęczącego Travisa, który z wysiłkiem łapał oddech. W odległości mniej więcej pięćdziesięciu jardów Louise biegła w dół bezradnie, z roztargnieniem patrząc na kawałki tlącego się metalu. Na moment reflektor nadjeżdżającego wozu pustynnego oświetlił ją i schował się między wydmy. Bridgman uchwycił wyraz niewysłowionej udręki na jej twarzy. Travis klęczał wciąż ściskając w rękach kawałek osmalonego metalu. - Travis, wytłumacz jej na miłość boską! To była kapsuła Merrila, nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości. Woodward dalej jest tam w górze. Travis popatrzył w milczeniu, wpijając się wzrokiem w twarz Bridgmana. Jego usta przeszył spazm bólu i Bridgman zorientował się, że metalowy szczątek, który tamten z takim nabożeństwem trzymał w dłoniach, jest rozpalony do czerwoności. - Travis! - próbował rozerwać mu ręce, czując przenikliwy odór palonego ciała, ale Travis wyrwał mu się. - Zostaw ją w spokoju, Bridgman! Idź sobie ze strażnikami! Bridgman ustępował przed nadjeżdżającym wozem pustynnym odległym już tylko o trzydzieści jardów i oświetlającym reflektorami cały basen. Louise Woodward dalej przeszukiwała wydmy. Travis wytrwał w miejscu, kiedy strażnicy wyskoczyli z wozu i podeszli do niego ze swoimi sieciami; w jego skrwawionych, uniesionych do góry rękach stalowy kolec połyskiwał jak sztylet. Na czele strażników szedł jedyny nie zamaskowany wśród nich, schludny mężczyzna o miłych, czystych rysach i skupionej, poważnej twarzy. Bridgman domyślił się, że jest to major Webster, że strażnicy wiedzieli o nieuniknionym wybuchu i starali się złapać ich wcześniej, w szczególności Louise. Cofnął się w stronę wydm na skraju basenu. Kiedy zbliżał się do ich wierzchołka, noga uwięzła mu w półkolistym kawałku metalu, usiadł więc, żeby uwolnić obcas. Bez wątpienia był to fragment tablicy rozdzielczej; okrągła obudowa instrumentu pozostała nietknięta. W górze migotliwy welon oparów przesunął się na północny wschód i odbite światło wisiało dokładnie nad rdzewiejącymi wieżami dawnej wyrzutni Przylądka Canaveral. Przez kilka ulotnych sekund wieże spowiła jak gdyby srebrzysta poświata - rozpylone ciało zmarłego astronauty rozpływało się nad nimi w pożegnalnym geście, powracając do miejsca, z którego przed stu laty wyruszyło ku śmierci. A potem wieże zatonęły znów w swoich niezgłębionych cieniach i całun odpłynął jak ogromne widmo w kierunku morza, prawie niewidzialny w blasku gwiazd. W dole, na ziemi, siedział Travis otoczony przez strażników. Kręcił się na czworakach jak ruchliwy krab, rzucając w nich garściami skażonego wirusem piasku. Starannie zamaskowani strażnicy uwijali się koło niego z sieciami i lassami w pogotowiu. Do Bridgmana zbliżała się powoli inna grupa. Zaczerpnął garść ciemnego marsjańskiego piasku koło obudowy instrumentu i poczuł, jak gładkie, rozżarzone kryształki grzeją go w dłoń. Oczyma wyobraźni widział w dalszym ciągu wysrebrzone wieże wyrzutni po drugiej stronie zatoki, dziwnym złudzeniem niemal identyczne z marsjańskim miastem, które zaprojektował przed laty. Patrzył, jak całun znika nad morzem, a potem rozejrzał się po innych pozostałościach kapsuły Merrila porozrzucanych wśród wydm. Wysoko na zachodzie, pomiędzy Pegazem a Cygnusem świeciła odległa tarcza Marsa, planety, która zarówno dla niego, jak i dla zmarłego astronauty tak długo była symbolem niespełnionych ambicji. Wiatr delikatnie zamiatał piasek, chłodząc tę wierna kopię planety, rozciągającą się biernie dokoła niego, i Bridgman wreszcie zrozumiał, dlaczego tu przyjechał i dlaczego nie mógł tej plaży opuścić. W odległości dwudziestu jardów od niego wleczono Travisa jak dzikiego psa szamoczącego się pośrodku pajęczyny lass. Louise Woodward pobiegła przez wydmy w stronę morza za znikającym obłokiem gazu. W nagłym przypływie wiary w siebie Bridgman wetknął pięść w ciemny piasek osadzając w nim ramię jak filar. Rozpalony pierścień z pojazdu Merrilla oparzył mu nadgarstek, łącząc go duchowo ze zmarłym astronauta. Rozproszony dokoła niego po marsjańskim piasku Merril w pewnym sensie osiągnął mimo wszystko Marsa. - Do diabła! - wykrzyknął Bridgman triumfalnie do siebie, kiedy lassa strażników wpiły mu się w kark i ramiona. A jednak dopięliśmy swego! przekład: Zofia Uhrynowska - Hanasz Ostatnia Plaża W nocy, leżąc na podłodze zrujnowanego bunkra, Traven słyszał fale rozbijające się o brzeg laguny, jak szum olbrzymich samolotów rozgrzewających się na końcach pasów startowych. To wspomnienie wielkich nocnych nalotów na Japonię wypełniało jego pierwsze miesiące na wyspie obrazami płonących bombowców spadających w powietrzu obok niego. Później, po atakach beri-beri, zmory minęły i fale zaczęły mu przypominać atlantycki przybój na plaży w bakarze, gdzie się urodził, i wieczory, kiedy wyglądał przez okno oczekując rodziców wracających do domu z lotniska. Przytłoczony tym dawno zapomnianym wspomnieniem, obudził się półprzytomny na posłaniu ze starych czasopism i poszedł na wydmy otaczające lagunę. W chłodnym nocnym powietrzu widział opuszczoną superfortecę leżącą wśród palm o trzysta jardów od granicy awaryjnego lotniska. Szedł po ciemnym piasku nie pamiętając już, w której stronie jest brzeg, mimo że atol miał niewiele ponad pół mili średnicy. Ponad nim, wzdłuż grzbietów wydm, wysokie palmy pochylały się w mroku, jak znaki tajnego alfabetu. Cały krajobraz wyspy pokrywały dziwne symbole. Zrezygnowawszy z próby znalezienia plaży, Traven natknął się na koleiny wyżłobione przed laty przez ciężki pojazd gąsienicowy. Żar wytworzony podczas próbnych wybuchów stopił piasek i podwójna linia skamieniałych śladów, odsłoniętych przez wieczorny powiew, wiła się wężowo między wądołami, jak odciski łap pradawnego jaszczura. Zbyt słaby, żeby iść dalej, Traven usiadł między koleinami. W nadziei, że mogą zaprowadzić go na plażę, zaczął odkopywać klinokształtne rowki po gąsienicach spod piasku, pod którym w pewnym miejscu znikły. Wrócił do swojego bunkra tuż przed świtem i spał w upalnej ciszy do południa. Bloki. Jak zwykle w te denerwujące popołudnia, kiedy nawet najlżejszy powiew morskiej bryzy nie wzbijał pyłu, Traven siedział w cieniu jednego z bloków, zagubiony gdzieś w środku labiryntu. Oparty plecami o szorstką betonową ścianę, wpatrywał się apatycznie w sąsiednie alejki i rząd drzwi naprzeciwko. Każdego popołudnia wychodził ze swojej celi w opuszczonym bunkrze obserwacyjnym na wydmach i szedł między bloki. Przez pierwsze pół godziny ograniczał się do alejki obwodowej, od czasu do czasu próbując otworzyć któreś drzwi zardzewiałym kluczem znalezionym wśród potłuczonych butelek i blaszanych puszek na przesmyku piasku oddzielającym poligon od lotniska, a potem w sposób nieunikniony niepewnym krokiem zmierzał do centrum bloków, wbiegając i wybiegając z korytarzy, jakby chciał wypłoszyć z kryjówki jakiegoś niewidzialnego wroga. Wkrótce zgubił się zupełnie. Wszelkie próby powrotu na alejkę obwodową kończyły się nieuchronnie powrotem do centrum. W końcu rezygnował i siadał w pyle, przyglądając się cieniom wypełzającym ze szczelin u podstawy bloków. Nie wiadomo dlaczego zawsze robił tak, żeby wpaść w pułapkę, kiedy słońce stoi w zenicie: termonuklearne południe na Eniwetok. Intrygowało go zwłaszcza jedno pytanie: „Jaki rodzaj ludzi zamieszka w tym minimalnym betonowym mieście?” Syntetyczny krajobraz. „Ta wyspa to stan umysłu” miał później powiedzieć do Travena Osborne jeden z uczonych pracujących w dawnych przystaniach dla łodzi podwodnych. Prawdziwość tego stwierdzenia stała się dla Travena oczywista po dwóch czy trzech tygodniach od jego przyjazdu. Poza piaskiem i kilkoma anemicznymi palmami cały krajobraz wyspy był syntetyczny: dzieło człowieka nasuwające skojarzenia z rozległym systemem zrujnowanych betonowych autostrad. Od czasu moratorium na próby z bronią jądrową wyspa została zrujnowana przez Komisję Energii Atomowej, ale dżungla bunkrów, rowów, wież i schronów wykluczała jej powrót do stanu naturalnego (Traven przyznawał też istnienie silniejszych motywów podświadomych: jeżeli człowiek prymitywny czuł potrzebę asymilacji zjawisk świata zewnętrznego do swojej psychiki, to człowiek dwudziestego wieku odwrócił ten proces; zgodnie z kartezjańską miarką wyspa istniała jak rzadko które inne miejsce). Jednak poza kilkoma pracownikami naukowymi nikt nie miał ochoty odwiedzać dawnego poligonu i okręt patrolowy marynarki wojennej stojący na kotwicy w lagunie został wycofany na trzy lata przed przybyciem Travena. Obraz ruiny, jaki przedstawiała wyspa, i skojarzenia z okresem zimnej wojny (to co Traven ochrzcił „przed trzecią”) działały przygnębiająco: Auschwitz duszy, którego mauzolea zawierały masowe groby jeszcze nie zamordowanych. Po rosyjsko-amerykańskim odprężeniu ten upiorny rozdział historii został skwapliwie zapomniany. Przed trzecią. Faktyczna i potencjalna siła destrukcyjna bomb atomowych to woda na młyn podświadomości. Najbardziej nawet pobieżne badanie marzeń sennych i fantazji psychopatów wykazuje, że pomysły zniszczenia świata drzemią w ludzkiej podświadomości... Nagasaki zniszczone za pomocą magii nauki to jak dotychczas najpełniejsza realizacja marzeń, które nawet w bezpiecznej sferze snu przybierają zwykle formy budzących grozę zmór. Glover: Wojna, sadyzm, pacyfizm. Przed trzecią: okres ten charakteryzował się w myślach Travena przede wszystkim swoją moralną i psychologiczną przewrotnością, poczuciem historii, a zwłaszcza najbliższej przyszłości; dwa dziesięciolecia 1945-1965, zawieszone na drżącym skraju wulkanu trzeciej wojny światowej. Nawet śmierć jego żony i sześcioletniego syna w wypadku samochodowym stała się dla niego tylko częścią tej olbrzymiej syntezy historycznej i psychologicznej pustyni - gorączkowe autostrady, na których każdego ranka ginęli ludzie, drogi dojazdowe do ogólnoświatowej zagłady. Trzecia plaża. Wyszedł na brzeg o północy, po ryzykownych poszukiwaniach przejścia w rafach. Mała motorówka, wynajęta od australijskiego poławiacza pereł na Wyspie Charlotty, utknęła na mieliźnie z dnem rozprutym ostrymi koralami Wyczerpany, Traven poszedł w ciemnościach przez wydmy w stronę, gdzie za palmami majaczyły niejasne zarysy bunkrów i betonowych wież. Ocknął się następnego ranka w pełnym słońcu, leżąc na pochyłości szerokiego betonowego obrzeża pustego basenu o średnicy około dwustu stóp, który stanowił część systemu sztucznych stawów zbudowanych pośrodku atolu. Kratki odpływowe zatkały się liśćmi i piaskiem i miał przed sobą sadzawkę ciepłej wody o głębokości dwóch stóp, odbijającą odległą linię palm. Traven usiadł i ocenił sytuację. Ten krótki remanent, który po prostu potwierdził jego tożsamość, ograniczył się głównie do jego wychudzonego ciała i postrzępionego bawełnianego ubrania. Jednak na tle otoczenia nawet ten zbiór łachmanów zdawał się promieniować niezwykłą witalnością. Pustkę i beznadziejność oraz brak jakiejkolwiek miejscowej fauny podkreślały jeszcze olbrzymie rzeźbiarskie formy betonowych basenów. Oddzielone od siebie wąskimi przesmykami stawy ciągnęły się daleko wzdłuż krzywizny atolu. Po obu ich stronach, czasami ocienione kilkoma palmami, które znalazły niepewne zaczepienie w pękniętym betonie, ciągnęły się drogi, stały wieże dla kamer filmowych i pojedyncze bunkry tworząc razem nieprzerwaną betonową pokrywę wyspy, funkcjonalną, megalityczną architekturę, równie szarą, złowrogą i na pozór równie starą (bo jakby przeniesioną w przyszłość i z powrotem) jak asyryjska czy babilońska. Serie próbnych wybuchów stopiły piasek w pseudogeologiczne warstwy, krótkie, mierzone mikrosekundami epoki termonuklearnego czasu. Ta wyspa odwróciła geologiczną maksymę mówiącą, że „klucz do przeszłości znajduje się w teraźniejszości”. Tutaj klucz do teraźniejszości leżał w przyszłości. Ta wyspa była skamieniałością czasu przyszłego, a jej bunkry i wieże potwierdzały zasadę, że skamieniały zapis życia składa się z pancerzy i szkieletów zewnętrznych. Traven ukląkł w ciepłej sadzawce, spryskał koszulę i spodnie. Woda odbijała rozmazany obraz jego chudych ramion i zarośniętej twarzy. Przybył na wyspę bez zapasów oprócz małej tabliczki czekolady, założywszy, że wyspa w jakiś sposób zapewni mu środki do życia. Możliwe również, że utożsamiał potrzebę jedzenia z postępowym ruchem czasu i sądził, że wraz z powrotem w przeszłość, lub w każdym razie do strefy zatrzymanego czasu, ta potrzeba zostanie wyeliminowana. Trudy sześciomiesięcznej podróży przez Pacyfik upodobniły i tak chudego Travena do istnego głodomora, którego utrzymywało na nogach chyba tylko zdeterminowane spojrzenie. Jednak to wychudzenie, pozbawiając go zbędnego ciała, ujawniło skrytą żylastość oraz ekonomię i zdecydowanie ruchów. Przez kilka godzin Traven wędrował od bunkra do bunkra szukając miejsca do spania. Przeszedł przez pozostałości małego lotniska, przylegającego do zwałki, gdzie z tuzin bombowców B-29 leżało na stopie, jak zdechłe pterodaktyle. Ciała. Trafił na małą uliczkę metalowych baraków mieszczących stołówkę, świetlicę i natryski. Z piasku za stołówką sterczała popsuta szafa grająca z pełnym wyborem płyt. O jakieś pięćdziesiąt jardów dalej w betonowym basenie za barakami leżały ciała, jak początkowo pomyślał, dawnych mieszkańców tego wymarłego miasteczka: kilkanaście plastykowych manekinów naturalnej wielkości. Z kłębowiska rąk, nóg i torsów spoglądały na niego ich nadtopione twarze zastygłe w niejasne grymasy. Z obu stron dobiegały go stłumione przez wydmy odgłosy przyboju, długich fal rozbijających się na rafach od strony oceanu i na plażach w lagunie. On jednak unikał morza, cofając się przed wejściem na pagórek lub wydmę, które mogły otworzyć na nie widok. Co krok wieże obserwacyjne oferowały mu dogodne spojrzenie z góry na pokrętną topografię wyspy, ale on unikał rdzewiejących drabin. Traven wkrótce odkrył, że mimo pozornego bezładu rozmieszczenia wież i bunkrów ich wspólne ognisko dominowało nad krajobrazem, nadając mu szczególną perspektywę. Kiedy przysiadł, żeby odpocząć przy otworze jednego z bunkrów, zauważył, że wszystkie stanowiska obserwacyjne były usytuowane w koncentrycznych kręgach zacieśniających łuki wokół wewnętrznego sanktuarium. Ten ostatni krąg, schodzący poniżej poziomu gruntu, pozostawał ukryty za linią wydm o ćwierć mili dalej na zachód. Ostatni bunkier. Po kilku nocach spędzonych pod gołym niebem Traven wrócił na betonową plażę, na której ocknął się pierwszego ranka i urządził sobie dom, jeżeli można tym słowem określić wilgotną, zrujnowaną norę w bunkrze obserwacyjnym odległym o pięćdziesiąt jardów od stawów służących za cel. To mroczne pomieszczenie między grubymi pochyłymi ścianami, choć mogło przypominać grobowiec, dawało mu jednak poczucie fizycznego bezpieczeństwa. Na zewnątrz piasek gromadził się pod ścianami, na wpół zasypując wąskie drzwi, jakby krystalizując bezmiar czasu, który upłynął od chwili zbudowania bunkra. Wąskie prostokąty pięciu otworów dla kamer, o kształtach i miejscach wyznaczonych przez instrumenty, zdobiły zachodnią ścianę jak znaki runiczne. Warianty tych samych znaków zdobiły ściany innych bunkrów, stanowiąc szczególny symbol wyspy. Każdego ranka, kiedy Traven nie spał, widział słońce podzielone na pięć świetlnych emblematów. Przez większość dnia izbę wypełniał jedynie wilgotny, ponury półmrok. W wieży kontrolnej na lotnisku Traven znalazł kolekcję starych czasopism i zrobił sobie z nich legowisko. Pewnego dnia, leżąc w bunkrze po pierwszym ataku beri-beri, wyciągnął ugniatające go czasopismo i znalazł w nim całostronicowe zdjęcie sześcioletniej dziewczynki. Widok jasnowłosego dziecka ze skupionym wyrazem twarzy i zamyślonymi oczami przepełnił go tysiącem bolesnych wspomnień o synku. Przypiął zdjęcie do ściany i wpatrywał się w nie marząc i majacząc. Przez kilka pierwszych tygodni prawie nie opuszczał bunkra rezygnując z dalszego zwiedzania wyspy. Symboliczna podróż po jej wewnętrznych kręgach ustaliła swoje własne czasy przyjazdów i odjazdów. Nie wypracował sobie żadnego rozkładu zajęć. Wkrótce zanikło wszelkie poczucie czasu i jego życie zostało sprowadzone do czystej egzystencji, poszczególne momenty oddzielały od siebie absolutne przerwy, jak przy zjawiskach kwantowych. Zbyt słaby, żeby robić dalsze wyprawy po. żywność, korzystał ze starych racji znalezionych w rozbitych superfortecach. Nie miał żadnych przyborów i samo otwieranie konserw zajmowało mu cały dzień. Jego stan fizyczny pogarszał się, ale on z obojętnością obserwował swoje coraz cieńsze ręce i nogi. Zdążył już zapomnieć o istnieniu morza i niejasno wyobrażał sobie, że atol jest częścią kontynentu. O sto jardów na północ i na południe od bunkra linia wydm zwieńczonych enigmatycznymi palmami zasłaniała lagunę i ocean, a stłumiony łoskot fal w nocy zlewał się z jego wspomnieniami dzieciństwa i wojny. Od wschodu miał zapasowe lotnisko i opuszczony samolot. Ich przesuwające się w popołudniowym świetle prostokątne cienie nadawały im pozory ruchu. Na wprost wejścia do bunkra, gdzie przesiadywał, miał system służących za cel płytkich basenów ciągnących się wzdłuż atolu. Nad jego głową pięć otworów dominowało nad tą sceną, jak opiekuńcze symbole z przyszłościowego mitu. Jeziora i upiory. Jeziora zbudowano, żeby badać zmiany radiologiczne u wybranych gatunków fauny, lecz okazy dawno już przekształciły się w groteskowe parodie samych siebie i zostały zniszczone. Czasem, kiedy wieczór rzucał grobowe światło na betonowe bunkry i groble, a baseny wyglądały jak ozdobne sadzawki, w mieście mauzoleów opuszczonych nawet przez zmarłych widywał na przeciwległym brzegu zjawy swojej żony i synka. Ich samotne postacie zdawały się obserwować go całymi godzinami i chociaż się nie poruszały, Traven był pewien, że go wzywają. Wyrwany w ten sposób ze swoich majaczeń szedł zataczając się przez ciemny piasek do skraju jeziorka, a potem przez wodę, wołając bezgłośnie do dwóch widm, które trzymając się za ręce oddalały się wśród jeziorek i znikały za groblami. Drżąc z zimna wracał do bunkra i opadał na posłanie ze starych czasopism, żeby czekać na ich powrót. Obrazy ich twarzy z bladą latarnią policzków żony płynęły po rzece jego wspomnień. Bloki (2). Od chwili kiedy Traven odkrył bloki, uświadomił sobie, że nigdy już nie opuści wyspy. W tym czasie, w jakieś dwa miesiące od przyjazdu, wyczerpał mu się niewielki zapas żywności i nasiliły się objawy beri-beri: drętwota dłoni i stóp oraz stopniowa utrata sił. Jedynie świadomość, że wewnętrzne sanktuarium wyspy pozostaje wciąż nie zbadane, zmusiła go, żeby z największym wysiłkiem zwlókł się ze swojego posłania z gazet i wyszedł z bunkra. Kiedy tego wieczoru siedział na pagórku z piasku nawianego przy wejściu, zauważył światło błyskające daleko za palmami po drugiej stronie atolu. Skojarzywszy je z obrazem żony i synka, wyobraził sobie, że czekają tam na niego przy jakimś ciepłym ognisku między wydmami, i poszedł w tamtą stronę. Po niecałych stu jardach stracił poczucie kierunku i przez kilka godzin błąkał się po obrzeżach pasa startowego, z tym tylko skutkiem, że skaleczył sobie nogę o stłuczoną butelkę po coca-coli. Zrezygnowawszy z dalszych poszukiwań w nocy, wyruszył ponownie rano. Szedł wśród wież i bunkrów, a upał przykrywał wyspę jak szczelna kapa. Wszedł w strefę pozbawioną czasu. Jedynie coraz ciaśniejsze kręgi były ostrzeżeniem, że zbliża się do epicentrum wybuchów. Wdrapał się na wzniesienie znaczące najdalszy punkt w jego dotychczasowych wyprawach po wyspie. Na leżącej poniżej równinie wieże obserwacyjne wznosiły się jak obeliski. Traven poszedł w ich stronę. Na szarych ścianach widniały słabe zarysy postaci ludzkich w stylizowanych pozach: cienie mieszkańców wypalone w betonie. Tu i ówdzie betonowy fartuch popękał i w nieruchomym powietrzu wisiała grupa palm. Baseny były tu mniejsze, wypełnione porozbijanymi ciałami plastykowych manekinów. Większość z nich leżała w skromnych codziennych pozach, w jakich je ułożono przed ‘próbami. Za najdalszym łańcuchem wydm, gdzie wieże obserwacyjne zaczynały się odwracać w jego stronę, stało coś, co wyglądało jak stado słoni o kwadratowych grzbietach. Były ustawione równymi szeregami w zagłębieniu tworzącym płytką zagrodę i słońce odbijało się od ich zadów. Traven zbliżył się do nich utykając na skaleczoną nogę. Z obu jego stron osypujący się piasek podciął wydmy i kilka bunkrów przechyliło się na bok. Ta równina bunkrów ciągnęła się przez jakieś ćwierć mili, na wpół zasypane cielska odsłonięte wstrząsem jakiejś wcześniejszej próby były jak opustoszałe łona, które wydały na świat to stado megalitów. Bloki (3). Aby choć w części zdać sobie sprawę z ogromnej ilości i przytłaczających rozmiarów bloków oraz ich oddziaływania na Travena, należałoby wyobrazić sobie, że siedzi się w cieniu jednego z tych betonowych potworów albo spaceruje wewnątrz tego olbrzymiego labiryntu, zajmującego centralną część wyspy. Było ich dwa tysiące, idealne sześciany o wysokości piętnastu stóp ustawione w dziesięciojardowych odstępach. Bloki były rozmieszczone w seriach rzędów po dwieście, pochylonych względem siebie i kierunku wybuchu. Niewiele się zestarzały, od czasu kiedy je zbudowano, a ich ostre profile wyglądały jak krawędzie tnące gigantycznej matrycy do wycinania w powietrzu prostokątnych form wielkości domu. Trzy boki miały gładkie, ale w czwartym, odwróconym od wybuchu, mieściły się wąskie drzwi. Ta cecha bloków szczególnie niepokoiła Travena. Mimo znacznej ilości drzwi przez jakąś sztuczkę perspektywy z każdego punktu w labiryncie widziało się tylko drzwi w jednym rzędzie bloków. Kiedy Traven szedł od obwodu do centrum kompleksu, kolejne szeregi małych metalowych drzwi pojawiały się i znikały. Około dwudziestu bloków, tych najbliższych punktu zerowego, było pełnych, pozostałe miały ściany różnej grubości. Z zewnątrz wszystkie wyglądały jednakowo masywnie. Wkraczając w pierwszą z długich alejek Traven poczuł, że uczucie wyczerpania dręczące go od tylu miesięcy zaczyna ustępować. Dzięki geometrycznej prawidłowości bloki zdawały się zajmować większą przestrzeń, niż zajmowały rzeczywiście, przekazując mu nastrój absolutnego spokoju i porządku. Traven szedł przed siebie do środka labiryntu, chcąc jak najszybciej wykluczyć ze świadomości resztę wyspy. Skręciwszy kilkakrotnie na chybił trafił, znalazł się w izolacji, obrazy laguny i wyspy zanikły. Usiadł opierając się o jeden z bloków i wkrótce zapomniał o poszukiwaniu żony i synka. Po raz pierwszy od chwili przybycia na wyspę uczucie rozkojarzenia wywołane zrujnowanym krajobrazem zaczęło słabnąć. Jednego nie przewidział. Kiedy z nadejściem zmierzchu trzeba było opuścić bloki i poszukać pożywienia, stwierdził, że zabłądził. Jednak odnajdując własne ślady, skręcając raz w lewo, raz w prawo na zawiłej trasie i~ orientując się według słońca, doszedł do miejsca, z którego wyruszył. Było już ciemno, kiedy udało mu się wyrwać z labiryntu. Porzuciwszy dotychczasowe schronienie koło zwałowiska samolotów, Traven zebrał wszystkie konserwy, jakie zdołał znaleźć w wieżyczce i kabinie superfortecy, i przeciągnął je na drugą stronę atolu na improwizowanych saniach. O pięćdziesiąt jardów od zewnętrznej linii bloków wybrał pochylony bunkier i przypiął do ściany obok drzwi spłowiałe zdjęcie jasnowłosego dziecka. Podarta stronica czasopisma była jak jego własne odbicie w potrzaskanym lustrze. Od czasu odkrycia bloków zaczął się kierować odruchami biorącymi swój początek na poziomach powyżej jego systemu nerwowego. Traven wyczuwał, że o ile układ autonomiczny jest zdominowany przez przeszłość, to mózgowo-rdzeniowy wybiega w przyszłość. Co wieczór po przebudzeniu pożywiał się bez apetytu, a potem snuł się wśród bloków. Czasem brał ze sobą manierkę wody i pozostawał tam przez dwa lub trzy dni. Przystań łodzi podwodnych. Ten prowizoryczny tryb życia Traven kontynuował przez następne tygodnie. Wychodząc pewnego wieczoru do bloków, znów ujrzał żonę i syna, którzy stali na wydmach pod pojedynczą wieżą obserwacyjną i patrzyli na niego z obojętnym wyrazem twarzy. Zrozumiał, że przyszli za nim przez całą wyspę ze swego dawnego miejsca wśród wyschłych jeziorek. W tym samym czasie dostrzegł ponownie dalekie, wzywające go światło i postanowił kontynuować zwiedzanie wyspy. O pół mili dalej na obwodzie atolu znalazł zespół czterech przystani dla łodzi podwodnych, zbudowanych nad wyschniętą obecnie odnogą morza wciskającą się między wydmy. W basenach było jeszcze po parę stóp wody, pełnej dziwnych świecących ryb i roślin. Ostrzegawcze światło mrugało w regularnych odstępach ze szczytu metalowego rusztowania. Opodal na pomoście znajdowały się pozostałości sporego obozu, widocznie niedawno opuszczonego. Traven zachłannie załadował swoje sanki produktami znalezionymi w jednym z metalowych baraków. Po zmianie diety beri-beri cofnęło się, i w ciągu następnych dni często wracał do obozu, który wyglądał na miejsce postoju wyprawy biologów. W jednym z baraków trafił na serię wielkich wykresów zmutowanych chromosomów. Zwinął je i zabrał do swojego bunkra. Abstrakcyjne rysunki nic dla niego nie znaczyły, ale w okresie rekonwalescencji zabawiał się wynajdywaniem dla nich odpowiednich tytułów. (Później, przechodząc podczas jednej z wypraw przez zwałowisko samolotów, znalazł na wpół zasypaną szafę grającą i zerwał z niej listę płyt, uświadomiwszy sobie, że to będą najodpowiedniejsze podpisy. Tak ozdobione wykresy nabierały wielopiętrowych skojarzeń). Traven: w nawiasie Elementy kwantowego świata: Ostatnia plaża. Ostatni bunkier. Bloki. Krajobraz jest zaszyfrowany. Punkty kontaktu z przyszłoścją = Poziomy w krajobrazie kręgosłupa = strefy znaczącego czasu. 5 sierpnia. Znalazłem człowieka nazwiskiem Traven. Dziwna wynędzniała postać, ukrywająca się w bunkrze w głębi bezludnej wyspy. Wykazuje oznaki chronicznego niedożywienia, ale nie zdaje sobie z tego sprawy, podobnie zresztą jak z tego, co się wokół niego dzieje... Twierdzi, że przybył na wyspę w celu przeprowadzenia jakichś bliżej nie sprecyzowanych badań naukowych, ale podejrzewam, że on rozumie swoje prawdziwe motywy i szczególny charakter tego miejsca... Tutejszy krajobraz wydaje się w jakiś sposób wiązać z podświadomym odczuciem czasu, a w szczególności z tym, co jest ukrytym przeczuciem śmierci. Siła przyciągająca i niebezpieczeństwa podobnej architektury, jak wykazała przeszłość, nie wymagają podkreślania... 6 sierpnia. Ma wzrok opętanego. Przypuszczam, że nie jest ani pierwszym, ani ostatnim, który przybywa na tę wyspę. Dr C. Osborne. Dziennik Eniwetok Traven zagubiony wśród bloków W miarę wyczerpywania się zapasów Traven spędzał coraz więcej czasu w obrębie bloków, oszczędzając resztkę sił na powolne błądzenie ich pustymi alejkami. Infekcja prawej stopy utrudniała mu uzupełnienie zapasów w obozie biologów i będąc coraz słabszy, znajdował coraz mniej woli, żeby oddalać się od bloków. Ten zbiór megalitów całkowicie zastąpił teraz te funkcje jego umysłu, które zapewniały mu poczucie trwałego, racjonalnego uporządkowania czasu i przestrzeni. Bez nich jego świadomość rzeczywistości ograniczała się prawie wyłącznie do kilku cali kwadratowych piasku pod stopami. Podczas jednej z ostatnich wypraw do labiryntu Traven spędził całą noc i większość następnego ranka na daremnych próbach znalezienia wyjścia. Wlokąc się od jednego prostokąta cienia do następnego, z nogą ciężką jak kloc i wyraźnie spuchniętą do kolana, zrozumiał, że musi czym prędzej znaleźć coś, co mu zastąpi bloki, bo w przeciwnym razie zakończy wśród nich życie, uwięziony w tym wybranym przez siebie mauzoleum niczym świta faraona. Siedział bezradnie gdzieś w centrum budowli wśród oddalających się linii ślepych grobowców, kiedy niebo powoli przeciął warkot lekkiego samolotu. Samolot przeleciał i po pięciu minutach wrócił. Korzystając z okazji Traven podniósł się z trudem i wyszedł spomiędzy bloków z uniesioną głową, śledząc słabo połyskującą strzałę smugi spalin. Leżąc już w bunkrze słyszał stłumiony odgłos powracającego samolotu, który dokonywał inspekcji wyspy. Spóźniony ratunek - Kim pan jest? Czy pan wie, że jest na ostatnich nogach? - Traven... Miałem jakiś wypadek. Cieszę się, że pan przyleciał. - No myślę. Ale dlaczego nie skorzystał pan z naszego radiotelefonu? Zresztą zawiadomię marynarkę i zabiorą pana. - Nie... - Traven podniósł się na łokciu i sięgnął niepewnie do tylnej kieszeni spodni. - Gdzieś mam pozwolenie. Prowadzę badania. - Czego? - Pytanie zakładało pełne zrozumienie motywów Travena. On sam leżał w cieniu pod ścianą bunkra i z trudem pił z manierki, podczas gdy doktor Osborne bandażował mu stopę. - Podkradał pan też nasze zapasy. Traven potrząsnął głową. O pięćdziesiąt jardów dalej pomalowana w błękitne pasy Cessna przysiadła na betonowym pasie jak lśniąca ważka. - Myślałem, że już nie wrócicie. - Pan chyba musiał być w transie. Młoda kobieta siedząca za sterami samolotu wyszła z kabiny i zbliżyła się do nich. Obrzuciła spojrzeniem szare bunkry i wieże, nie zdradzając zainteresowania żałosną postacią Travena. Osborne coś jej powiedział i spojrzawszy raz z góry na Travena wróciła do samolotu. Kiedy się odwracała, Traven mimo woli wstał, rozpoznając w niej dziecko z fotografii, którą przypiął sobie na ścianie bunkra. Po chwili uświadomił sobie, że czasopismo nie mogło mieć więcej niż cztery do pięciu lat. Silnik samolotu zawarczał. Traven patrzył, jak maszyna wjeżdża na jeden z betonowych pasów i startuje pod wiatr. Później tego samego popołudnia kobieta podjechała do bloków jeepem, z którego wyładowała łóżko polowe i brezentowy daszek. Następne godziny Traven przespał. Obudził się silniejszy, kiedy Osborne wrócił po inspekcji okolicznych wydm. - Co pan tu robi? - spytała młoda kobieta mocując linki daszka do bunkra. Traven obserwował jej krzątaninę. - Poszukuję... żony i syna. - Oni są tu, na wyspie? - Była zdziwiona, ale potraktowała odpowiedź poważnie i rozejrzała się dokoła. - Tutaj? - W pewnym sensie. Obejrzawszy bunkier dołączył do nich Osborne. - Czy to dziecko na fotografii to pańska córka? Traven zawahał się. - Nie. Ona mnie adoptowała. Nie rozumiejąc nic z jego odpowiedzi, ale akceptując jego zapewnienia, że opuści wyspę, Osborne i młoda kobieta odjechali do swego obozu. Osborne wracał codziennie, żeby zmieniać opatrunek przywożony przez młodą kobietę, która zaczynała jakby wchodzić w rolę wyznaczoną jej przez Travena. Osborne, kiedy dowiedział się, że Traven był pilotem wojskowym, zaczął w nim podejrzewać współczesnego męczennika, ofiarę moratorium na próby termonuklearne. - Kompleks winy nie jest nieograniczonym źródłem sankcji moralnych. Myślę, że pan przesadził. - Kiedy wspomniał nazwisko Eatherly’ego, Traven potrząsnął głową. Nie zbity z tropu Osborne mówił dalej: - Czy pan przypadkiem nie robi podobnego użytku z obrazu Eniwetok, czekając na swój znak z nieba? - Może mi pan wierzyć, że nie - odparł Traven zdecydowanie. - Dla mnie bomba wodorowa była symbolem absolutnej wolności. Uważałem, że dała mi prawo, a nawet obowiązek robienia wszystkiego, co zechcę. - Dość dziwna logika - zauważył Osborne. - Czyż nie odpowiadamy przynajmniej za swoją powłokę fizyczną? - Myślę, że teraz już nie - odpowiedział Traven. - Ostatecznie jesteśmy w gruncie rzeczy ludźmi wskrzeszonymi z martwych. Jednak często rozmyślał o Eatherlym, prototypie człowieka sprzed trzeciej wojny (datując ten okres od 6 sierpnia 1945 roku) dźwigającego pełne brzemię kosmicznej winy. Skoro tylko Traven wzmocnił się i zaczął chodzić, trzeba go było po raz drugi ratować z labiryntu. Osborne zdradzał oznaki zniecierpliwienia. - Nasze prace tutaj dobiegają końca - powiedział ostrzegawczo. Pan tu zginie, Traven. Czego pan właściwie szuka wśród tych bloków? - Grobu nieznanego cywila, homo hydrogenesis, człowieka z Eniwetok - mruknął Traven do siebie. - Doktorze - powiedział na głos - pańskie laboratorium jest na niewłaściwym końcu wyspy. - Zdaję sobie z tego sprawę - odparł Osborne cierpko. - W pańskiej głowie pływają dziwniejsze ryby niż w przystaniach łodzi podwodnych. Na dzień przez odlotem młoda kobieta zawiozła Travena do stawów, tam gdzie wylądował pierwszego dnia. Jako prezent pożegnalny, będący ironicznym gestem, nieoczekiwanym u starego biologa, przywiozła od Osborne’a właściwą listę podpisów do wykresów chromosomów. Zatrzymali się przy popsutej szafie grającej i przykleiła je na spisie płyt. Wędrowali wśród wraków superfortec i Traven stracił ją z oczu. Przez następne dziesięć minut przeszukiwał wydmy. Znalazł ją w małym amfiteatrze utworzonym przez pochyłą ścianę luster baterii słonecznych, dzieło jednej z ekspedycji naukowych. Uśmiechnęła się do Travena, kiedy przeszedł przez rusztowanie. Potłuczone lustra odbijały ją w kilkunastu rozszczepionych obrazach: w jednym była pozbawiona głowy, w innych otaczało ją mnóstwo rąk, jak wężowe członki hinduskiej bogini. Zbity z tropu Traven zawrócił i poszedł do samochodu. W drodze powrotnej odzyskał spokój. Opisał widzenia żony i syna. - Twarze mają zawsze spokojne - powiedział. - Zwłaszcza mój syn, chociaż naprawdę zawsze się śmiał. Poważną twarz miał tylko raz: kiedy się rodził. Wyglądał wtedy, jakby miał milion lat. Młoda kobieta kiwnęła głową. - Mam nadzieję, że ich pan odnajdzie. - I po namyśle dodała: - Doktor Osborne chce zawiadomić marynarkę, że pan tu jest. Niech się pan gdzieś schowa. - Traven podziękował. Pomachał jej ze środka labiryntu, kiedy następnego dnia odlatywała po raz ostatni. Wyprawa ratunkowa Kiedy przybyła grupa poszukiwawcza, Traven ukrył się w jedynym logicznym miejscu. Na szczęście poszukiwania były pobieżne i zostały odwołane po kilku godzinach. Marynarze przywieźli ze sobą zapas piwa i poszukiwanie wkrótce zmieniło się w pijatykę. Traven znalazł później na ścianach wież obserwacyjnych dymki z nieprzyzwoitymi dialogami dorysowane do ust postaci-cieni, co nadawało ich pozycjom priapiczną radość tancerzy z naskalnych malowideł. Ukoronowaniem pikniku było podpalenie podziemnego zbiornika z benzyną w pobliżu pasa startowego. Słuchając najpierw megafonów wykrzykujących jego nazwisko, z echem oddalającym się wśród wydm, jak żałosne głosy umierających ptaków, a potem huku wybuchu i śmiechów, kiedy motorówka odbijała, Traven miał przeczucie, że są to ostatnie dźwięki, jakie słyszy w życiu. Ukrył się w jednym z basenów, gdzie położył się między połamanymi ciałami plastykowych manekinów. W upalnym słońcu ich zniekształcone twarze wpatrywały się w niego ślepo z plątaniny ciał, a ich rozmazane uśmiechy przypominały bezgłośny śmiech umarłych. Te twarze przepełniały jego umysł, kiedy wspiąwszy się po ich ciałach wracał do swojego bunkra. Zbliżając się do bloków ujrzał na swojej drodze postacie żony i syna. Stali o niecałe dziesięć jardów od niego, ich blade twarze patrzyły na niego z wyrazem dojmującej tęsknoty. Nigdy jeszcze Traven nie widział ich tak blisko labiryntu. Blade oblicze jego żony wydawało się rozświetlone od wewnątrz, wargi miała rozchylone jak do powitania, jedną rękę wyciągała, jakby chciała dotknąć jego dłoni. Dziwnie nieruchoma twarz syna wpatrywała się w niego z zagadkowym uśmiechem dziecka z fotografii. - Judith! David! - Traven zaskoczony pobiegł w ich stronę. Wtedy w nagłym ruchu światła ich ubrania zmieniły się w całuny i ujrzał rany zniekształcające ich szyje i piersi. Krzyknął przerażony. Kiedy znikli, pobiegł schronić się w bezpieczeństwie labiryntu. Katechizm pożegnania Tym razem okazało się, że zgodnie z przepowiednią Osborne’a nie może wydostać się z gąszczu bloków. Gdzieś w centrum usiadł oparty o betonową ścianę, kierując wzrok ku słońcu. Kontury otaczających go sześcianów tworzyły horyzont jego świata. Chwilami zdawało się, że postępują w jego stronę, nawisając nad nim jak skały, wśród których biegły labirynty korytarzy zwężających się na długość ramienia. Potem bloki cofały się oddalając od siebie, jak punkty rozszerzającego się wszechświata, aż najbliższy szereg tworzył przerywaną palisadę wzdłuż horyzontu. Czas nabrał charakteru kwantowego. Całymi godzinami było południe, cienie nie wychodziły spod bloków, upał odbijał się od betonowego podłoża. Nagle Traven stwierdzał, że jest wczesne południe albo wieczór i wszędzie widać cienie niby wskazujące palce. - Żegnaj, Eniwetok - szepnął. Gdzieś rozbłysło światło, jakby jeden z bloków został wyrwany niczym koralik z liczydeł. Żegnaj, Los Alamos. Znów, zdawało się, jeden blok znikł. Alejki wokół niego pozostały nietknięte, ale gdzieś w jego umyśle pojawiło się małe pole wolnej przestrzeni. Żegnaj, Hiroszimo. Żegnaj, Alamagordo. Żegnaj, Moskwo, Londynie, Paryżu, Nowy Yorku... Czółenka błyskały. Błysk przekaźników, szum wyłączonych elementów. Przerwał uświadomiwszy sobie daremność tego pożegnalnego maratonu. Taka inwentaryzacja wymagałaby złożenia podpisu na każdej z cząsteczek wszechświata. Totalne południe: Eniwetok Bloki były teraz umieszczone na obracającym się bez końca diabelskim młynie. Wynosiły go w górę, pod niebo, skąd widział całą wyspę i morze, a potem w dół, przez półprzezroczysty krąg betonowej podłogi. Stamtąd widział w górze spod betonowego pokrycia odwrócony krajobraz prostokątnych wgłębień, kopulastych wybrzuszeń systemu basenów i tysięcy pustych sześciennych dołów-bloków. Żegnaj, Traven Pod koniec stwierdził ku swemu rozczarowaniu, że to najwyższe wyrzeczenie nic mu nie dało. W chwili przytomności spojrzał na swoje wychudłe ręce i nogi ozdobione koronką wrzodów. Z prawej strony miał ciąg śladów na piasku, krzywą linię niepewnych kroków. Z lewej miał długą alejkę między blokami zakończoną o sto jardów dalej ukośną ścianą bloków. W przerwach między nimi widać było cień w kształcie półksiężyca z rogami skierowanymi w górę. Przez ostatnie pół godziny cień wędrował powoli wraz ze słońcem, wykreślając profil wydmy. Szczelina Chwyciwszy się tego znaku, który wisiał przed nim jak herb na tarczy, Traven poruszył się w piasku. Wstał chwiejnie na nogi i osłonił oczy, żeby nie widzieć bloków. Zaczął się posuwać robiąc po kilka kroków naraz. Po dziesięciu minutach wyszedł poza zachodnią granicę bloków, jak zataczający się żebrak, który opuszcza wymarłe pustynne miasto. O pięćdziesiąt jardów przed sobą miał wydmę. Za nią, jak ekran, na którym igrały cienie, ciągnęło się pasmo wapiennych wzgórz niknące wśród pagórków śmietnika, gdzie wynurzały się z piasku szczątki starego buldożera, kłęby drutu kolczastego i blaszane beczki. Traven zbliżył się do wydmy, przyciągany do tego anonimowego stosu piasku. Powłócząc nogami obszedł go dokoła i usiadł w ujściu płytkiego wąwozu poniżej szczytu. Otrzepawszy ubranie wpatrywał się cierpliwie w wielki krąg bloków. Po chwili zauważył, że ktoś mu się przygląda. Wyrzucony na brzeg Japończyk Trup, który przyglądał się Travenowi, leżał na dnie wąwozu z lewej strony. Był to silnie zbudowany mężczyzna w średnim wieku, spoczywający na plecach, z głową na kamiennej poduszce, z rękami wyciągniętymi wzdłuż boków, jakby studiował okno nieba. Materiał jego ubrania przegnił, zmieniając się w wypłowiałą szarą koszulę, ale dzięki nieobecności na wyspie drobnych mięsożerców skóra i mięśnie trupa zachowały się. Tu i ówdzie, w zgięciu kolana albo przegubu, przez powłokę skóry przeświecała kość, ale twarz pozostała nie naruszona, zdradzając Japończyka i inteligenta. Patrząc na mocny nos, wysokie czoło i szerokie usta Traven pomyślał, że Japończyk był lekarzem lub prawnikiem. Zastanawiając się, skąd nieboszczyk wziął się w tym miejscu, Traven ześlizgnął się nieco niżej po zboczu. Na skórze nie było śladów poparzeń promieniotwórczych, co wskazywało, że Japończyk przebywał tutaj nie dłużej niż pięć lat. Nie wyglądało też na to, by miał na sobie mundur wojskowy, nie był więc pechowym członkiem ekspedycji wojskowej ani naukowej. Z lewej strony ciała, w zasięgu jego lewej ręki, leżała postrzępiona skórzana torba, resztki mapnika. Z prawej strony leżał szkielet chlebaka, ujawniający manierkę na wodę i mały pojemnik na żywność. Traven zsunął się niżej, aż jego stopy dotknęły popękanych butów nieboszczyka, a odruch głodu chwilowo odwrócił jego uwagę od faktu, że Japończyk świadomie postanowił umrzeć w wąwozie. Wyciągnął rękę i złapał manierkę. Resztka stęchłej wody zawirowała na rdzewiejącym dnie. Traven jednym łykiem wypił wodę, rozpuszczone sole metali pokryły jego wargi i język gorzkim osadem. Blaszane pudełko było puste, oblepione tylko zaschniętą słodyczą. Traven zdrapał ją pokrywką i wsypał do ust kleiste wióry, które rozpuszczały się w ustach z jakąś aż oszałamiającą słodyczą. Po chwili poczuł zawrót głowy i usiadł obok trupa, którego niewidzące oczy spoglądały na niego z nieruchomym współczucie. Mucha (Mała mucha, która, jak Traven przypuszcza, przyleciała za nim do wąwozu, brzęczy teraz koło twarzy trupa. Poczuwając się do winy, Traven pochyla się, żeby ją zabić, potem zastanawia się, że może ta miniaturowa strażniczka jest od dawna wierną towarzyszką nieboszczyka, karmiącą się w nagrodę pożywnymi trunkami i destylatami jego porów. Ostrożnie, tak żeby nie zrobić musze krzywdy, zachęca ją do przeniesienia się na jego przegub.) Doktor Yasuda: Dziękuję, Traven. W mojej sytuacji, sam pan rozumie... Traven: Oczywiście, doktorze. Przykro mi, że chciałem ją zabić, stare nawyki, wie pan, trudno się z nich otrząsnąć. Dzieci pańskiej siostry w Osace w 1944, konieczności wojenne, na które powołuję się z najwyższą niechęcią. Przeważnie motywy postępowania są tak podłe. Szuka się nieznanego, w nadziei, że... Yasuda: Niepotrzebnie się pan tłumaczy, Traven. Mucha ma szczęście, że udało jej się zachować osobowość tak długo. Syn, którego pan opłakuje, nie mówiąc o moich dwóch siostrzenicach i siostrzeńcu, czyż oni nie umierali codziennie? Wszyscy rodzice świata opłakują synów i córki z okresu wcześniejszego dzieciństwa. Traven: Jest pan bardzo tolerancyjny, doktorze. Nie ośmieliłbym się... Yasuda: Nie ma o czym mówić. Nie szukam wcale dla pana usprawiedliwień. Każdy z nas jest tylko cienkim osadem ogromu nie zrealizowanych możliwości swojego życia. Ale pański syn i mój siostrzeniec trwają w naszych umysłach nie zmienieni i pewni jak gwiazdy. Traven: (Niezupełnie przekonany) Może i tak, doktorze, ale w przypadku tej wyspy prowadzi to do niebezpiecznego wniosku. Na przykład bloki... Yasuda: To jest właśnie to, o co mi chodzi. Tutaj, wśród bloków, znajduje pan przynajmniej obraz samego siebie uwolniony od pułapek czasu i przestrzeni. Ta wyspa jest ontologicznym Rajskim Ogrodem, po co ubiegać się o wygnanie do świata kwantowych przeskoków? Traven: Przepraszam (Mucha wróciła na twarz trupa i siedzi na jednej z wyschniętych gałek ocznych, przydając spojrzeniu dobrego doktora groteskowy wyraz. Sięgnąwszy, Traven przynęca ją na swoją dłoń i ogląda ją uważnie): No cóż, te bunkry mogą być przedmiotami ontologicznymi, ale wątpliwe, czy ta mucha jest ontologiczna. Co prawda, jest na tej wyspie jedyną muchą, a to prawie na jedno wychodzi... Yasuda: Nie potrafi pan przyjąć pluralizmu wszechświata, niech pan spyta samego siebie dlaczego. Czemuż miałoby to pana dręczyć? Mam wrażenie, że pan goni za białym lewiatanem, który równa się zeru. Plaża jest strefą niebezpieczeństwa. Niech jej pan unika. Niech pan się uzbroi w należytą pokorę, uprawia filozofię akceptacji. Traven: Czy mogę zatem spytać, po co pan tu przybył, doktorze? Yasuda: Żeby karmić tę muchę. „Większej nad tę miłość żaden nie ma... Traven: (Nadal z niedowierzaniem) To wciąż nie rozwiązuje mojego problemu. Widzi pan, te bloki... Yasuda: Dobrze, skoro się pan upiera... Traven: Ale, doktorze... Yasuda: (Bezapelacyjnie) Zabij tę muchę! Traven: To nie jest ani koniec, ani początek. (Zdesperowany zabija muchę i wyczerpany zasypia obok trupa.) Ostatnia plaża Szukając jakiejś linki na śmietnisku za wydmami Traven znalazł zwój zardzewiałego drutu. Rozplątawszy go zrobił pętlę wokół piersi trupa i wyciągnął go z wąwozu. Wieko drewnianej skrzynki zastąpiło sanie. Traven przywiązał na nim ciało w pozycji siedzącej i wyruszył w drogę po obwodzie labiryntu. Wyspa trwała w milczeniu. Linie palm zastygły w blasku słońca i tylko jego własny ruch zmieniał hieroglify ich krzyżujących się pni. Kwadratowe baszty wież obserwacyjnych wznosiły się między wydmami jak zapomniane obeliski. Po godzinie, kiedy Traven dotarł do daszku przed swoim bunkrem, uwolnił się od drutu, którym był obwiązany w pasie. Wziął krzesło pozostawione mu przez doktora Osborne’a i zaniósł je na połowę drogi między bunkrem a blokami. Potem przywiązał do krzesła ciało Japończyka w taki sposób, że ręce spoczywały na drewnianych poręczach nadając jego trupiej postaci pozory spokojnego wypoczynku. Osiągnąwszy zamierzony efekt Traven wrócił do bunkra i usiadł pod daszkiem. Podczas gdy następne dnie zmieniały się w tygodnie, pełna godności postać Japończyka siedziała na krześle o pięćdziesiąt jardów przed nim, strzegąc Travena od strony bloków. Miał teraz dość siły, żeby co jakiś czas wstawać i wyprawiać się po żywność. W upalnym słońcu skóra Japończyka stawała się coraz bardziej pergaminowa i Traven budząc się w nocy stwierdził, że grobowa postać z rękami po bokach wciąż tam siedzi, na pokreślonym cieniami betonie. W takich chwilach często widywał żonę i syna przyglądających mu się z wydm. W miarę upływu czasu podchodzili coraz bliżej i czasem byli już tylko o kilka jardów za jego plecami. Traven cierpliwie czekał, aż się do niego odezwą, i rozmyślał o wielkich blokach, do których wstępu strzegła siedząca postać martwego archanioła, podczas gdy fale uderzały o daleki brzeg, a w jego snach spadały płonące bombowce. Przełożył Lech Jęczmyk Powrót Przylądek Kennedy’ego odszedł w zapomnienie wraz ze swoimi wieżami wznoszącymi się teraz ponad pustynnymi wydmami. Piasek przedarł się przez koryto rzeki Banana zasypując jej odnogi i obrócił stary kosmiczny kompleks w odludny obszar bagien i spękanego betonu. W lecie w rozbitych wozach dowodzenia . łowcy urządzali swoje kryjówki, lecz na początku listopada, kiedy przybyłem tu z Judytą, cały ten teren był już opuszczony. Poza Cocoa Beach, gdzie zatrzymałem samochód, zniszczone motele tkwiły na wpół ukryte w dziko rosnącej trawie. Wieże wyrzutni rakietowych wznosiły się na tle wieczornego nieba niczym rdzewiejące cyfry jakiejś zapomnianej algebry nieba. - Pół mili przed nami jest ogrodzenie - powie-działem. - Zaczekamy tutaj, aż się ściemni. Czujesz się już lepiej? Judyta patrzyła na ogromną, wiśniową, lejkowatą chmurę, które sunąc leniwie po niebie zdawała się wlec za sobą dzień poza horyzont, zagarniając resztki światła z jej spłowiałych włosów. Poprzedniego popołudnia w hotelu w Tampie zapadła nagle na Jakąś bliżej nie określoną dolegliwość. - Co z pieniędzmi? - zapytała. - Teraz kiedy jesteśmy, tutaj mogą zażądać więcej. - Pięć tysięcy dolarów to aż nadto, Judyto. Ci łowcy relikwii to wymierające plemię. Obecnie już tylko kilka osób interesuje się Przylądkiem Kennedy’ego. Przestań przejmować się na zapas. Niespokojnie przebierając smukłymi palcami marszczyła kołnierz swojej zamszowej kurtki. - Ja... zdaje się, że powinnam była ubrać się na czarno. - Dlaczego? Przecież to nie pogrzeb. Na miłość boską, Judyto, przecież on umarł dwadzieścia lat temu. Wiem dobrze, czym był dla nas, ale sama chyba rozumiesz... Bladymi oczami głęboko osadzonymi w wychudłej twarzy gapiła się na rumowisko opon i porzuconych samochodów. - Czy nie rozumiesz, Filipie, że on teraz wraca. Ktoś tutaj musi być. Ta msza w radiu poświęcona jego pamięci, to była jakaś koszmarna parodia... Bóg mi świadkiem, że gdyby Robert nagle przemówił, tego cholernego kaznodzieję na pewno z miejsca trafiłby szlag. Tu powinien czekać na niego cały komitet, a nie tylko ty i ja, i te puste nocne kluby. - Judyto - powiedziałem stanowczo - sądzę, że gdybyśmy powiadomili Fundację NASA, to z pewnością przybyłaby tu jakaś grupa oficjeli. Nie wykluczone nawet, że potem jego szczątki zostałyby pochowane w grobowcu NASA w Arlington przy dźwiękach orkiestry... może nawet sam Prezydent zaszczyciłby swoją osobą tę uroczystość. Właściwie jest jeszcze czas. Czekałem na jej reakcję, lecz była Jakby nieobecna patrząc na niknące w ciemniejącym niebie wieże wyrzutni. Piętnaście lat temu, kiedy tylko zdążono zapomnieć o zmarłym tragicznie astronaucie, który wciąż tkwił w przegrzanej kapsule krążącej wokół Ziemi, Judyta postanowiła utworzyć z własnej osoby komitet powitalny. I być może już za kilka dni, kiedy bidzie trzymała w rękach szczątki ciała Roberta, Hamiltona, jej obsesja wreszcie dopełni się. - Filipie, spójrz tam! Czy to... Wysoko na niebie pomiędzy gwiazdozbiorami Cefeusze i Kasjopei, niczym zagubiona gwiazda szukająca swojego zodiaku, mknął z zachodu ku nam punkt białego światła. W ciągu kilku minut przeleciał nad naszymi głowami i skrył się za olbrzymią chmurą wiszącą ponad morzem. - Spokojnie, Judyto. - Pokazałem jej zestawienie czasów i trajektorii zapisane ołówkiem w moim notatniku. - Łowcy relikwii lepiej niż niejeden komputer znają na bieżąco aktualne orbity poszczególnych satelitów. Siedzą je od wielu lat. - Kto to był? - Radziecka kosmonautka Walentyna Prokrowna. Została wysłana z kosmodromu znajdującego się u podnóża Uralu dwadzieścia pięć lat temu, aby nadzorować pracę przekaźnika telewizyjnego. - Telewizyjnego? Mam nadzieję, że podobały się im te programy, które przekazywała. - Ta nietaktowna uwaga, którą zrobiła wychodząc z samochodu, raz jeszcze przypominała mi jej motywację, która przywiodła nas tutaj na Przylądek Kennedy’ego. Jak zawsze przejęty owym tragicznym a olśniewającym spektaklem w wykonaniu jednego z tych upiornych pątników wracających po wielu latach ze swojej kosmicznej wędrówki, śledziłem lot sputnika z nieżyjącą już kobietą, który jak oddalająca się latarnia morska zniknęła ponad ciemnym pasem wód Atlantyku. Wszystko, co wiedziałem o tej Rosjance, to był jej pseudonim wywoławczy: mewa. Byłem poniekąd nawet zadowolony z faktu, że jestem tutaj, kiedy ona wraca, w przeciwieństwie do Judyty, której to wydarzenie nie interesowało w najmniejszym nawet stopniu. W ciągu ostatnich lat często przesiadywała w ogrodzie w chłodzie wieczoru, niejednokrotnie zbyt zmęczona by położyć się do łóżka, bez końca podkreślając swoje zainteresowanie wyłącznie tym Jednym spośród wszystkich dwunastu martwych astronautów krążących wokół Ziemi. Kiedy czekała tak siedząc zwrócona tyłem do morza wprowadziłem samochód do garażu przy jednym z nocnych klubów oddalonych pięćdziesiąt metrów od drogi. 2 bagażnika wyjąłem dwie torby. Jedna z nich, lekka torba podróżna wypełniona była naszym ubraniem, druga, wyłożona w środku folią i wzmocniona paskami oraz drugą rączką, była pusta. Skierowaliśmy się na północ ku ogrodzeniu Jak dwaj spóźnieni wczasowicze przybywający do dawno opuszczonego kurortu. Minęło już dwadzieścia lat, odkąd - ostatnia rakieta opuściła swoją wieże startową na Przylądku Kennedy’ego. Było to już po przeniesieniu mnie i Judyty przez NASA - pełniłem w owym czasie funkcję starszego specjalisty do spraw programowania lotów - do nowego wielkiego Centrum Kosmicznego w Nowym Meksyku. Niedługo po przybyciu tam poznaliśmy Roberta Hamiltona - jednego z astronautów, którzy przygotowywali się w owym ośrodku do lotów. Po dwudziestu latach, jakie minęły od tego momentu, jedynym, co zostało po nim w mojej pamięci, było wspomnienie przesadnie grzecznego lecz bystrookiego młodego człowieka o bladej skórze podobnej w kolorze do oczu Judyty i włosach barwy opalu, będących efektem działania u nich obojga tego samego genu arktycznej bieli. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi przez zaledwie sześć tygodni. Gwałtowna i niepohamowania namiętność Judyty do niego była jedną z tych kłopotliwych chuci, które wszystkie młode kobiety objawiają zawsze w ten sam infantylny sposób. Kiedy przyglądałem się im, jak pływają i grają razem w tenisa, bardziej czułem sit; zakłopotany tym, w jaki sposób najdłużej zachować ją w tej przeklętej iluzji, niż zazdrosny. W rok później Robert Hamiltona już nie żył. Wrócił na Przylądek Kennedy’ego w celu odbycia ostatnich lotów wojskowych tuż przed unieruchomieniem na zawsze tamtejszych wyrzutni rakietowych. W trzy godziny po starcie w wyniku przypadkowego zderzenia z meteorytem został uszkodzony układ tlenowy statku. Żył Jeszcze przez pięć godzin, oddychając skromnym zapasem tlenu, jaki pozostał mu w układzie zasilania kombinezonu. Z początku był opanowany, jednak w miarę jak jego czas dobiegał końca, jego słowa przemieniały się coraz bardziej w bezładną paplaninę, której jednak ni-gdy nie dano nam posłuchać. Dwunastu astronautów poniosło śmierć w wypadkach na orbicie. Ich statki pozostały tam świecąc na nocnym niebie niczym gwiazdy nowego gwiazdozbioru. Początkowo Judyta nie interesowała się tym zbytnio, lecz potem, kiedy poroniła, osoba tego martwego astronauty regularnie pojawiającego się nad naszymi głowami wynurzała się z otchłani jej pamięci i z czasem stała się jej obsesją. Potrafiła godzinami wpatrywać się w zegar stojący w sypialni, jak gdyby czekała na coś. Pięć lat później, kiedy zrezygnowałem z pracy w NASA, udaliśmy się po raz pierwszy na Przylądek Kennedy’ego. Kilka jednostek wojskowych nadal jeszcze strzegło opuszczonych wyrzutni; wówczas to teren ten był już używany jako cmentarzysko sztucznych satelitów. Tracąc prędkość orbitalną bezużyteczne już sputniki kierowano ku tutejszej wieży kontrolnej. Nie tylko amerykańskie, ale również francuskie i radzieckie sputniki z połączonych europejsko - amerykańskich programów kosmicznych spadały tutaj i roztrzaskując się na spękanym betonie, rozpryskiwały wokoło swoje rozżarzone szczątki. W owym czasie na Przylądku Kennedy’ego byli już łowcy relikwii, którzy przeczesywali wypaloną trawę w poszukiwaniu części tablic instrumentów pomiarowych, kombinezonów i - najcenniejszych - zmumifikowanych ciał martwych kosmonautów, Sczerniałe części obojczyków, żeber, skóry oraz innych części ciała były jedynymi w swoim rodzaju reliktami początku ery kosmicznej, równie cennymi, jak relikwie z grobów średniowiecznych świętych. Wkrótce po pierwszym wypadku w przestrzeni opinia publiczna zaczęła domagać się ściągnięcia na Ziemię owych krążących trumien. Kiedy jeden ze sputników - księżycowy człon załogowy - roztrzaskał się na Pustyni Kalahari, ku rozpaczy wielu ludzi, tubylcy, którzy sądzili, że to przybyli do nich bogowie, wtargnęli do jego wnętrza, obcięli im ręce i zniknęli ze swoim trofeum w buszu. Wytropienie ich zajęło blisko trzy lata. Od tego czasu postanowiono, że ściągane na Ziemie sztuczne satelity będą płonęły w atmosferze. Wszelkie pozostałości po takim twardym lądowaniu na tutejszym cmentarzysku były skrzętnie zbierane przez łowców relikwii. Owi nomadzi Przylądka Kennedy’ego żyli od lat w zniszczonych i opuszczonych samochodach i motelach sprzątając swoje relikwie sprzed nos3 strażnikom patrolującym tę betonową pustynie. Kiedy na początku października dowiedziałem się od mojego przyjaciela, z którym pracowałem kiedyś w KA5, że satelita Roberta Hamiltona traci dotychczasową stabilność, udałem się bezzwłocznie do Tampy, aby zorientować się w cenie jego szczątków. Pięć tysięcy dolarów nie było zbyt wygórowaną sumą za możliwość uwolnienia się od jego ducha i złożenia go na wieczny spoczynek w otchłań pamięci Judyty. W odległości siedmiuset metrów od drogi przekroczyliśmy wysokie na sześć metrów ogrodzenie, które obecnie w wielu miejscach na całej swej długości leżało powalone, zapadłszy się pod naporem wydm. W miejscach, gdzie leżało, było ledwie widoczne pod gęstą trawą, która wyrastała spod stalowej siatki. W miejscu, gdzie się zatrzymaliśmy, znajdo-wała się pod warstwą piasku obwodnica, która biegła w kierunku opuszczonej wartowni, gdzie rozwidlała się na dwie wyłożonymi betonowymi płytami drogi. W czasie kiedy czekaliśmy w umówionym miejscu, czołowe reflektory transporterów straży przeczesywały wieże wyrzutni wznoszące się w pobliżu plaży. Nie minęło pięć minut, kiedy z tylnego siedzenia samochodu przysypanego piaskiem w miejscu oddalonym od nas nie więcej niż pięćdziesiąt metrów wynurzył się niepozorny mężczyzna o śniadej cerze i podbiegł do nas chyłkiem. - Państwo Groves? - spytał wpatrując się uważnie w nasze twarze i po chwili nie wdając się zbytnio w szczegóły przedstawił się krótko: - Quinton. Sam Quinton. Kiedy uścisnęliśmy dłonie, swoimi szponowatymi palcami obmacał przegub i przedramię mojej ręki. Miał oczy, nerwowego ptaka, którymi bezustannie rozglądał się wypatrując czegoś pośród wydm i trawy, i spiczasty nos, którym kreślił w powietrzu szerokie łuki. Ubrany był w czarny drelich prze-pasany parcianym pasem wojskowym. Gestykulował wymachując rękoma w powietrzu, jak gdyby dyrygował orkiestrą ukrytą za otaczającymi nas wydmami. Zauważyłem, że jego dłonie pokryte były gęsto bliznami; olbrzymie pręgi owych blizn połyskiwały w ciemności niczym nikłe gwiazdy. Przez chwilę wyglądał na rozczarowanego nami; był zobojętniały do tego stopnia, że można było odnieść wrażenie, że się już więcej nie poruszy. Szybko jednak odzyskał swą żwawość i niemal pędem ruszył w kierunku wydm, spomiędzy których wyszedł, zostawiając nas samych, zdezorientowanych i bezradnych. Niewiele namyślając się ruszyliśmy jego śladem z trudem nadążając za nim, gubiąc go co chwilę z oczu. Kiedy pół godziny później dotarliśmy z Judytą do niecki znajdującej się obok poletek osadowych, byliśmy już całkiem wykończeni wleczeniem ze sobą walizek przez to rumowisko zużytych opon i drutu kolczastego. Znaczny część niecki wypełniały domki plażowe, które przetransportowano tutaj i ustawiono każdy z osobna na pochyłym zboczu z piasku dekorując ich zewnętrzne ściany papierem w kwiaty i elementami używanymi do zdobienia obrzeży kominków. Pozostałą część niecki wypełniały różne ocalałe przedmioty będące bezpośrednio związane z eksploatacją przestrzeni wokółziemskiej: części sputników, fragmenty osłon termicznych, anteny i pojemniki spadochronów, W pobliżu po-gniecionego satelity meteorologicznego siedziało w fotelach samochodowych dwóch mężczyzn odzianych w baranie skóry; ich twarze nosiły niezdrowy żółtawy odcień. Jeden z nich, starszy, miał na głowie mocno znoszoną czapkę Sił Powietrznych, której opuszczony daszek zasłaniał jego oczy. Pokrytymi bliznami rękoma pucował stalowy daszek hełmu skafandra kosmicznego. Drugi, znacznie młodszy, z rzadkim zarostem zakrywającym usta, przyglądał się nam obojętnym wzrokiem grabarza, kiedy zbliżaliśmy się do nich. Weszliśmy do największego domku składającego się z dwóch pomieszczeń, które tworzyły ongiś tył jakiegoś większego domku na plaży. Quinton zapalił lampę i powiódł ręką wokoło zapraszającym gestem. - Mam nadzieję, że będzie państwu tu wygodnie - powiedział chłodno. Kiedy dostrzegł na twarzy Judyty wyraz obrzydzania, dorzucił zgryźliwie: - Niestety, nie odwiedza nas tu zbyt wielu gości. Postawiłem torby na metalowym łóżku. Judyta weszła do kuchni, zaś Quinton zajrzał do pustej torby. - Czy to jest tutaj? Wyjąłem z kieszeni kurtki dwa pliki studolarówek. - Ta walizka jest na te... szczątki - powiedziałem wręczając mu pieniądze I zaraz dodałem: - Wystarczy? Nie jest za mała? Spojrzał na mnie badawczym wzrokiem grzęznącym w rudym półmroku, jaki wypełniał tę norę, wysiadał na zakłopotanego naszą obecnością, jak gdyby wciąż nie mógł uwierzyć, że jednak jesteśmy tu. - Niepotrzebnie pan to wlókł tutaj, panie Groves. Ci biedacy tkwią tam na górze już szmat czasu. Po upadku zupełnie nieoczekiwanie rzucił przelotnie, lubieżne spojrzenie w kierunku Judyty - zwykle nie zostaje z nich więcej, niż może zmieścić się w garści. Kiedy wyszedł, wszedłem do kuchni. Judyta stała przy piecyku wsparta rękoma na pudełku wypełnionym jedzeniem w puszkach. Patrzyła na owo złomowisko kosmicznych śmieci, które wkrótce powiększy się o jeszcze jedną zardzewiałą wirówkę wypełnioną ciałem Roberta Hamiltona. Przez chwilę do-znałem dziwnego uczucia, że cała Ziemia pokryta jest szczątkami i że tutaj na Przylądku Kennedy’ego znaleźliśmy się u ich źródła. Delikatnie ująłem ją za ramię. - Czy naprawdę koniecznie musimy być tutaj, Judyto? Moglibyśmy przecież wrócić do Tampy, a za jakieś dziesięć dni, jak już będzie po wszystkim, wrócimy tu i... Strząsnęła moją rękę, skręciwszy lekko tułów. - Chcę tu być, Filipie - powiedziała pocierając niespokojnie kołnierz niezmiennie w ten sani sposób i w tym miejscu - bez względu na niezgody. Czy ty tego nie rozumiesz? Była Już północ, kiedy skończyłem przyrządzać posiłek. Stała na skraju betonowej ściany osadnika niczym po-sąg. Wszyscy trzej łowcy siedzieli nieruchomo w swoich fotelach samochodowych i patrzyli w milczeniu na nią. 0 trzeciej nad ranem, kiedy leżeliśmy na tym za wąskim jak na dwie osoby łóżku nie mogąc zasnąć, rozpoczął się ostatni etap lotu Walentyny Prokrownej - twarde lądowanie. Tkwiła w swojej kapsule niczym klejnot na płonących trzystu-metrowych aluminiowych marach. Było jeszcze ciemno, kiedy wyszedłem na zewnątrz. Łowców już nie było. Kiedy znalazłem się na krawędzi osadnika, wypatrzyłem ich wśród wydm, gdzie jak zające przebiegali niemal, niepostrzeżenie pomiędzy starymi oponami i drutem kolczastym. - Właśnie schodzi do lądowania, Judyto - zagadnąłem ją, kiedy wróciłem do naszej”rezydencji”. - Nie idziesz zobaczyć? Leżała na łóżku z głową owiniętą białym ręcznikiem i nieruchomo patrzyła na wykonany z dyli gipsowych popękany sufit. Krótko po czwartej, kiedy siedziałem u Jej boku, naszą norę wypełniła poświata. Niedługo potem powietrze rozdarł huk wybuchu, który dotarł do nas przytłumiony nieco przez wydmy. Natychmiast zapłoniły światła reflektorów, a w ślad za nimi rozległ się ryk syren i odgłos uruchamianych silników. Kiedy zaczęło się rozjaśniać, łowcy wracali właśnie ze swoim łupem ciągnąc go za sobą niestarannie owiniętymi w bandaże rękoma. Po tym dłuższym ataku melancholii, Judyta zupełnie nieoczekiwanie ożywiła się. Jak gdyby spodziewając się jakiegoś gościa, zawiesiła nowe zasłony i z godną uwagi pieczołowitością sprzątnęła oba pomieszczenia, zdobyła się nawet na poproszenie Quintona o butelkę płynu do czyszczenia. Całymi godzinami wysiadywała przed toaletką i czesała swoje włosy próbując różnych fryzur. Patrzyłem, jak masuje swoje wychudłe policzki, jak gdyby chciała przywrócić im dawny kształt, który straciły dwadzieścia lat temu, Kiedy mówiła o Robercie Hamiltonie, odniosłem wrażenie, że boi się, iż może wyglądać zbyt staro w jego oczach. Innymi zaś razy z Jej wspomnień wynikało, że myśli o nim jak o dziecku, jak o upragnionym synu, który się nigdy nie narodził, ponieważ od czasu poronienia nie mogła już zajść w ciąże. Te dwa zupełnie różne wyobrażenia o nim przenikały się w Jej wspomnieniach Jak w psychodramie. Prawdę mówiąc, zupełnie nie - świadomie wykorzystywaliśmy z Judytą Roberta Hamiltona do własnych celów. Czekałem tutaj z nią na niego, wiedząc dobrze, że nie będzie miała później do kogo wrócić prócz mnie, przeto nie mówiłem nic, co mogłoby ją zranić. Kiedy przeszedłem do łowców, krzątali się właśnie przy szczątkach kapsuły Walentyny Prokrownej: odłamkach osłony termicznej, obudowie urządzeń radiotelemetrycznych i kasetach filmowych, na których zapisany był przebieg jej śmierci. Owe filmy przedstawiające przerażający, niemal deliryczny obraz tragedii, o ile nadawały się jeszcze do wykorzystania, osiągały najwyższe ceny i były wyświetlane w różnych nielegalnych kinach Los Angeles, Londynu i Moskwy Wy-szedłem do drugiego pomieszczenia, gdzie na fotelach samo chodowych leżał rozpostarty, mocno postrzępiony kombinezon. Suinton wraz ze swoimi kumplami klęcząc obok niego grzebiąc w jego nogawkach i rękawach. Spojrzał na mnie milcząco pełnymi zachwytu oraz skupienia oczyma jubilera i po chwili wrócił do swojego zajścia. Na godziną przed świtem obudził mnie odgłos silników dochodzący od brzegu. W ciemności dostrzegłem oświetlone nikłym światłem oddalonych reflektorów wynędzniałe twarze łowców, którzy siedzieli skuleni obok osadnika. Długi konwój ciężarówek i transporterów gąsienicowych sunął w kierunku opuszczonych wyrzutni. Żołnierze wyskakiwali z wozów i wyładowywali namioty i żywność. - Co jest grane? - zapytał Quintona. - Czyżby szukali mnie? Przysłonił oczy rękoma i powiedział niepewnie: - To wojsko. Chyba Jakieś manewry. Nigdy się ich tutaj tylu nie kręciło. - A co z Hamiltonen? - Chwyciłem go za rękę. - Jest pan pewny? Odepchnął mnie ze złością. - Będziemy mieli go pierwsi. Może być pan spokojny, będzie tu wcześniej, niż oni myślą. Dwa dni później w nocy, tak Jak powiedział Quinton, Robert Hamilton rozpoczął ostatni etap swojej wędrówki po niebie. Siedząc wśród wydm w pobliżu osadnika, obserwowaliśmy go, Jak wynurza się spomiędzy gwiazd, aby wkrótce spaść tu. Odbity w szybach zasypanego obok samochodu obraz płonącej w górnych warstwach atmosfery kapsuły migotał tysiącem błysków n9 powierzchni otaczające nas trawy. Tuż za satelitą ciągnął się niczym jakaś zjawa obłok srebrzystej poświaty. W obozie wojskowym u podnóży wyrzutni dało się zauważyć poruszenie. Snopy światła reflektorów co chwilę prze-czesywały betonowe pasy. Niemal od samego początku, kiedy tylko zjawiło się wojsko, było dla mnie jasne, może nawet i Quintonowi, że ich obecność tutaj miała niewiele wspólnego z manewrami, i że najprawdopodobniej przygotowywali się as przyjęcie satelity Roberta Hamiltona. Kilka transporterów gąsienicowych krążyło wśród wydm wzniecając tumany kurzu, paliło opuszczone domki plażowe i rozjeżdżało, miażdżąc swoim ciężarem, karoserie starych, porzuconych samochodów znaj-dujących się na ich trasie. Kilka plutonów żołnierzy naprawiało ogrodzenie i metalową drogą rozmontowaną w wielu miej-scach przez łowców relikwii. Krótko po północy na wysokości czterdziestu dwóch stopni w kierunku północno-zachodnia pomiędzy gwiazdo zbiorami Lutni i Herkulesa Robert Hamilton ukazał się po raz ostatni. Judyta wstała nagle i krzyknęła w kierunku nieba, i natychmiast w odpowiedzi powietrze przeszył potężny snop światła skierowany na nas Rozszerzający się Jaskrawy krąg mknął ku nam Jak Jakiś gigantyczny sygnał świetlny. Oświetlając wyraźnie każdy detal otaczającego nas krajobrazu. - Pani Groves! - wrzasnął Quinton i skoczył ku niej. Chwycił Ją, kiedy usiłowała biec w kierunku zbliżającego się satelity i wciągnął Ją w trawę. V odległości blisko trzystu metrów na samotnej wydmie zamajaczyła sylwetka transportera gąsienicowego, którego nikłe światła reflektorów tonęły w oślepiającej smudze szukającego nas wśród wydm. Wydając głuchy metaliczny odgłos, Jakby westchnienia, płonąca kapsuła z ciałem Roberta Hamiltona wznosiła się trzystopniowo nad głowami, ciągnąc za sobą poświatę i mgłę wywołaną przez parujące cząsteczki metalowej powłoki. Zasłoniłem oczy niemal Jednocześnie usłyszałem niedaleko za sobą wybuch oraz poczułem lekki podmuch fali uderzeniowej, która w miejscu upadku wyrzuciła w powietrze ogromne ilości piasku i pyłu, które zawisły Jak Jakaś zasłona, Jak potężny upiór zrodzony z rozpylanych kości. Odgłos wybuchu wolno przewalił się aż po horyzont. W pobliżu wyrzutni, tam gdzie spadły cząstki kapsuły, zapłonęły ogniki, a w powietrzu zawisł obłok migoczącego iskierkami, fosforyzującego gazu* Judyta pobiegła za łowcami przemykającymi przez sieć skrzyżowanych świateł reflektorów. Kiedy dogoniłem ich, ostatnie ognie wzniecone wokół miejsca upadku dopalały się Już. Kapsuła spadała w rejonie wyrzutni rakiet serii Atlas tworząc płytki krater pięćdziesiąciometrowej średnicy. Jego zbocze pokryte było żarzącymi się odłamkami, które iskrzyły się Jak gasnące oczy. Judyta Jak oszalałe zwierzę biegała z miejsca na miejsce szukając tlących się odłamków. Ktoś trącił mnie w ramię. To Quinton i Jego ludzie przebiegali obok niczym Jacyś pomyleńcy; pełne blizn ręce mieli pokryte piekącym pyłem, oczy dzikie i czujne. Kiedy minęliśmy światła reflektorów, obejrzałem się za siebie w kierunku plaży, gdzie wśród wież unosiła się nisko nad”zie-mią srebrzysta poświata, która wolno Jak zjawa przesuwała się ku morzu. 0 świcie, kiedy kończyliśmy zbierać ostatnie szczątki Roberta Hamiltona, dobiegł nas oddali ryk silników. Guinton wszedł razem z nami do naszego domku. Kiedy wrę-czał mi tekturowe pudełko do butów, Judyta wycierała ręce w kuchni patrząc na nas w milczeniu. - Czy to wszystko? - spytałem z niedowierzaniem lekko zaskoczony, biorąc to pudełko do rąk. - To wszystko, co tam było. Może par. sprawdzić, jeżeli pan nie wierzy. Proszę zajrzeć do środka. - W porządku. Wyjeżdżamy za pół godziny. - Nie teraz. - Zaprzeczył ruchem głowy. - Są wszędzie. Jeśli tylko wychyli pan nos z tej budy, złapią nas od razu. Poczekał, aż Judyta otworzyła pudełko, potem skrzy-wił się z niesmakiem na twarzy 1 wyszedł. Pozostaliśmy jeszcze przez cztery dni, podczas gdy partole przeszukiwały dokładnie wydmy. Dzień i noc transportery sunęły bardzo wolno między zniszczonymi samochodami i budami. Pewnego razu kiedy razem z Quintonem obserwowaliśmy okolicę ze zburzonej - wieży ciśnień, jeden transporter i japy zbliżały się na odległość czterystu metrów od naszej kryjówki; posuwały się wolno, trzymając się tej odległości, która chroniła ich przed odorem dochodzących z poletek osadowych, a nas przed ich wizytą, dodatkową przeszkoda na ich trasie stanowiła mocno spękana droga. Cały ten czas Judyta przesiedziała w naszym domku, trzymając na kolanach pudełko ze szczątkami Roberta Hamiltona. Nie odezwała się do mnie ani razu; wyglądała, jak gdyby straciła zupełnie zainteresowanie moją osobą i tą zapełniona szczątkami ery kosmicznej na Przylądku Kennedy’ego. Kiedy wróciłem następnego.dnia po zasypaniu wraz z Quintonem doków na wysokość okien, stała właśnie przy stole pudełko ze szczątkami było, otwarte. Na środku stołu znajdo-wał się maleńki stos zwęglonych Żerdzi. Początkowo pomyślałem, że rozpaliła ogień, żeby się nieco ogrzać, lecz rychło zorientowałem się, co się stało, kiedy zaczęła przebierać palcami w popiele, odsłaniając szczątki stawów łączących żebra oraz prawą rękę z ramieniem, które przy dotknięciu odpadły od siebie. Spojrzała na mnie zdziwiona. - Popatrz, są czarne - powiedziała dosyć pretensjonalnie. Trzymając Ją mocno w objęciach leżałem z nią w łóżku. Z oddali dochodziły nas strzępy rozkazów wydawanych przez megafon, które chwilami wprawiały w lekkie drżenie szyby. Kiedy ucichły, Judyta przemówiła do mnie: - Chyba Już możemy wracać. - Lepiej Jeszcze trochę zaczekać, aż się zupełnie uspokoi. Co z tym zrobimy? - Zakopiemy. Obojętnie gdzie, to już teraz nie ma znaczenia. Odniosłem wrażenie, że spokój zaczął na dobre wracać w Jej duszę, kiedy uśmiechnęła się do mnie, jak gdyby chciała mi w ten sposób powiedzieć, że ma już poza sobą ów koszmar, który dotąd ją nękał. Omyliłem się jednak, bowiem kiedy zgarnąłem ze stołu łyżeczką nie dopalone kości i prochy Roberta Hamiltona do pudełka, zabrała je ze sobą do kuchni, gdzie poszła zrobić coś do jedzenia. Trzeciego dnia czuliśmy się niezbyt dobrze. Po trwającej całą wieczność niespokojnej nocy znalazł Judytę siedzącą przed lustrem; czesała właśnie włosy, które wychodziły jej całymi kosmykami. Usta miała otwarte; oglądały, jak gdyby były spieczone jakimś kwasem. Kiedy strzepnęła na ziemię włosy pokrywające jej kolana, dostrzegłem, że jej twarz była biała jak papier. Wstałem z łóżka z dużym trudem i powlokłem się do kuchni, gdzie znalazłem rondel z zimną kawą. Ogarnęło mnie nie dające się wytłumaczyć uczucie nagłego osłabiania, jak gdyby wszystkie kości wewnątrz mojego ciała utraciły swoją sztywność. Pokrywające gęsto klapy mojej kurtki włosy, które zaczęły wychodzić również mnie, spłynęły bezszelestnie na podłogę. - Filipie... - odezwała się Judyta i pochyliła w moim kierunku. - Czujesz to samo? Boże, co się dzieje? - To pewnie ta woda. - Wylałem kawę z rondla do zlewu i rozmasowałem szyję. - Chyba jest zatruta. Wyjedźmy stąd, zaraz. Chyba już możemy - przyłożyłem rękę do czoła i przeczesałem nią włosy, zgarniając ich całą garść. - Boże, Filipie... Popatrz moje włosy wypadają! Na miłość boską co z nimi?! Straciliśmy również apetyt. Z trudem przemogłem się i zjadłem kilka plasterków zimnego mięsa, musiałem jednak zaraz wyjść na zewnątrz, gdzie zwymiotowałem je. Quinton siedział ze swoimi ludźmi skulony przy osadniku. Kiedy zbliżyłem się do nich i oparłem o kadłub satelity meteorologicznego, zszedł do mnie. Powiedziałem mu, że woda, której używaliśmy, Jest czymś zakażona. Spojrzał na mnie swoimi ptasimi oczyma zupełnie zaskoczony. Pół godziny później już ich nie było. Nazajutrz - ostatniego dnia - czuliśmy się Jeszcze gorzej. Judyta leżała na łóżku ubrana w kurtkę i trzęsła się cała; w jedną ręce trzymała pudełko. Przez kilka godzin szukałem po wszystkich domkach wody, która nadawałaby się do picia. Wróciłem z pustymi rękoma zupełnie wyczerpany przedzieraniem się przez zaspy piachu wypełniającego całą nieckę Patrole wojskowe były już coraz bliżej. Wyraźnie słyszeliśmy zmiany biegów transporterów. Głos z megafonów kołatał w mojej głowie niemal ją rozsadzając. Później, kiedy znalazłem się u drzwi wejściowych, spojrzałem na Judytę i wówczas kilka słów wdarło się do mojej świadomości. Podszedłem do niej i wyrwałem jej z rąk pudełko. - Filipie... - Spojrzała na mnie błagalnie przygaszonym wzrokiem. - Oddaj... proszę. Twarz miała opuchniętą. Ma przegubach dłoni pojawiły się już białe plamki. Wyciągnęła do mnie lewą rękę podobną do ręki kościotrupa. Potrząsnąłem pudełkiem z trudem tłumiąc przeszywającą mnie wściekłość. Kości zagrzechotały w środku. - Jezu Chryste, to właśnie to! Czy ty nic nie rozumiesz, dlaczego jesteśmy chorzy? - Filipie...(gdzie są pozostali? Quinton. Poproś Ich może ci pomogą: - Już ich tu nie ma. Odeszli wczoraj, mówiłem ci już. Spuściłem pudełko na stół. Pokrywka odskoczyła i ze środka wysypały się złączone ze sobą Jak pęk chrustu kości. - Quinton chyba wyczuł, o co chodzi... co tu robi wojsko. Zorientowałem się, że chcą nas ostrzec. Nie rozumiem. Co masz na myśli? - Podniosła się na łóżku, wytężając z całej siły wzrok. Nie pozwól im zabrać Roberta. Pochowaj go tutaj, teraz. Wrócimy po niego później. - Ależ, Judyto! - Pochyliłem się nad nią i wykrzyczałem z całej siły chrapliwym głosem. - Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz! Czy nic do ciebie nie dociera! Na tym statku była bomba! Robert Hamilton był tam razem z bombą atomową! - Odsłoniłem okna. - Boże co za ironia losu. Przez dwadzieścia lat godziłem się z myślą o nim, nie mając pewności... - Filipie... Już dobrze. Cały ten czas myślałem o nim, ponieważ wiedziałem dobrze, że jest jedyną rzeczą, która nas łączy, A on czyhał tam na nas i teraz odpłacił się nam za to, co zrobiliśmy dla niego. Z zewnątrz dobiegał nas odgłos silnika. Na skraju zatrzymał się transporter z wymalowanymi po obu bokach czerwonymi krzyżami. Z zewnątrz wyskoczyło dwóch ludzi ubranych w plastikowe kombinezony z licznikiem w rękach. - Zanim odejdziemy stąd, powiedz mi, Judyto... Nigdy wcześniej nie pytałem cię o to... - Siedziała zamyślona dotykając włosów na poduszce. Znaczna część jej głowy była już łysa. Patrzyła na swoje białe wychudłe ręce Na jej twarzy dostrzegłem wyraz, którego nigdy wcześniej u niej nie widziałem - wyraz gniewu i zdrady. Kiedy tak patrzyła na mnie i na porozrzucane na stole kości, wiedziałem już. Rekognicja Tłum. Maria Gębicka-Frąc W noc świętojańską mały cyrk zajechał do niewielkiego miasta w West Country, gdzie spędzałem urlop. Trzy dni wcześniej wielki objazdowy lunapark z diabelskim młynem, karuzelami, tuzinami budek i strzelnic, zawsze latem goszczący w mieście, zajął swoje zwykłe miejsce na głównym placu, więc drugi przybysz musiał rozbić obóz na nieużytkach za magazynami nad rzeką. O zmroku, gdy spacerowałem po mieście, koło diabelskiego młyna obracało się nad kolorowymi światłami, a ludzie jeździli na karuzelach i chodzili pod rękę po brukowanych ulicach wokół placu. Z dala od zgiełku, bliżej rzeki, ulice były prawie wyludnione. Z zadowoleniem szedłem przez cienie, mijając przysłonięte roletami sklepowe wystawy. Dla mnie noc świętojańska była czasem tyleż do świętowania, co do refleksji, uważnego obserwowania zmian w przyrodzie. Kiedy przekroczyłem rzekę, której ciemne wody wiły się przez miasto niczym złocony wąż, i wszedłem w las rosnący po jednej stronie drogi, opadło mnie niedwuznaczne wrażenie, że las się do czegoś przygotowuje i że nawet pod powierzchnią korzenie drzew prężą się w glebie i wypróbowują swoje ścięgna. W powrotnej drodze zobaczyłem z mostu, że do miasta zmierza mały wędrowny cyrk. Kawalkada, która boczną drogą zbliżała się do przeprawy, składała się nie więcej niż z pół tuzina wozów z wysokimi klatkami, ciągniętych przez pary zgnębionych koni. Na czele, na siwym ogierze, jechała młoda kobieta o bladej twarzy i nagich ramionach. Oparłem się o balustradę pośrodku mostu i patrzyłem, jak zbliżają się do skarpy. Młoda kobieta zawahała się, ściągnęła ciężkie skórzane lejce i popatrzyła przez ramię na wozy, które zbiły się ciaśniej. Wozy zaczęły wjeżdżać na most. Choć nachylenie było niewielkie, wydawało się, że konie chwiejące się na słabych nogach nie dadzą rady go pokonać. Dzięki temu miałem sporo czasu, żeby po raz pierwszy przyjrzeć się dziwnej karawanie, która później tak bardzo mnie zaabsorbowała. Młoda kobieta – wówczas wydało mi się, że jest młoda, ale później przekonałem się, że jej wiek był kwestią jej i mojego nastroju – przynagliła steranego ogiera i minęła mnie. Widziałem ją przy paru okazjach – raz wyglądała niemal jak dwunastoletnia dziewczynka, z miękko zarysowanym podbródkiem, dużymi oczami i zapadniętymi policzkami, a kiedy indziej jak kobieta w średnim wieku, z siwymi włosami i skórą napiętą na kanciastej czaszce. Z początku, gdy patrzyłem z mostu, oceniłem ją na około dwadzieścia lat i przypuszczałem, że jest córką właściciela tego podupadłego cyrku. Gdy truchtała z jedną ręką na wodzach, światła z dalekiego wesołego miasteczka przesuwały się po jej twarzy, ujawniając wydatny nos i zdecydowane usta. Choć pod żadnym względem nie była piękna, cechował ją ten specyficzny powab, który często zauważałem u kobiet pracujących w wesołych miasteczkach, nieuchwytny sex appeal mimo wyświechtanych ubrań i nędznego otoczenia. Spojrzała na mnie, jej spokojne oczy skupiły się w jakimś niewiadomym punkcie wewnątrz mojej twarzy. Sześć wozów jechało za nią, konie przeciągały ciężkie klatki przez garb mostu. Za kratami mignęło mi zdeptane siano i nieduża budka w kącie, ale zwierząt nie zobaczyłem. Założyłem, że są zbyt niedożywione, by robić coś więcej poza spaniem. Gdy mijał mnie ostatni wóz, zobaczyłem drugiego członka trupy, karła w skórzanej kurtce, powożącego drewnianym wozem cyrkowym. Ruszyłem za nimi przez most, zastanawiając się, czy są spóźnionymi przybyszami na trwający już festyn. Ale z wahania, jakie okazała kobieta za mostem, rozglądając się w prawo i w lewo, podczas gdy karzeł siedział zgarbiony w cieniu poprzedzającej go klatki, jasno wynikało, że nie są związani z błyszczącym diabelskim młynem i zabawą odbywającą się na placu. Nawet konie, stojące niepewnie z opuszczonymi łbami, unikające kolorowych świateł rażących je w oczy, wyglądały tak, jakby zdawały sobie sprawę, że są nieproszonymi gośćmi. Po chwili pociągnęli wąską drogą wzdłuż brzegu, wozy kolebały się z boku na bok, drewniane koła ślizgały się po trawie. Niedaleko stąd rozciągały się nieużytki, oddzielające nadbrzeżne magazyny od szeregowców poniżej mostu. Nikły blask z jedynej latarni po północnej stronie sączył się na żużlową nawierzchnię placu. Zmierzch już zapadł nad miasteczkiem i odizolował od świata ten obskurny spłachetek ziemi, ani trochę nie ożywiany przez ruch pobliskiej rzeki. Karawana zmierzała w kierunku tego ciemnego bezludzia. Młoda kobieta zjechała z drogi i poprowadziła wozy przez żużel pod wysoką ścianę pierwszego magazynu. Wozy zatrzymały się jeden za drugim, konie sprawiały wrażenie zadowolonych, że skrywa je mrok. Karzeł zeskoczył z kozła i podreptał do kobiety, która zsiadała z ogiera. W tym czasie szedłem niespiesznie brzegiem rzeki kawałek za nimi. Zaintrygowało mnie coś w tej dziwnej małej trupie – patrząc z perspektywy czasu, być może było to chłodne spojrzenie, jakim kobieta obrzuciła mnie na moście, choć wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Tak czy inaczej, moje zainteresowanie wzbudził bezsens ich egzystencji. Niewiele rzeczy dorównuje bezbarwnością podupadłemu cyrkowi, ale ten tutaj był tak sfatygowany po podróży i tak ponury, że praktycznie nie mógł mieć szans bodaj na najlichszy zarobek. Kim była ta dziwna jasnowłosa kobieta i jej karzeł? Czy wyobrażali sobie, że ktoś naprawdę przyjdzie na ten żałosny płachetek ziemi przy magazynach, żeby popatrzeć na ich zakonspirowane zwierzęta? A może tylko prowadzili grupę leciwych podopiecznych do rzeźni specjalizującej się w uboju zwierząt cyrkowych i przystanęli tutaj na noc, by rankiem ruszyć dalej. Jak przewidywałem, młoda kobieta i karzeł już ustawiali wozy w sposób typowy dla cyrku. Kobieta ciągnęła za uzdy, podczas gdy karzeł plątał się jej pod nogami, smagając konie po pęcinach skórzanym kapeluszem. Potulne chabety ciągnęły swoje wozy i po pięciu minutach klatki utworzyły kanciasty krąg wokół żużlowej areny. Karzeł i kobieta wyprzęgli konie i zaprowadzili je nad rzekę, gdzie znużone zwierzęta zaczęły cicho skubać spowitą mrokiem trawę. W klatkach coś się poruszyło i parę bladych kształtów zaszurało w sianie. Karzeł wbiegł po schodkach do wozu mieszkalnego i zapalił lampę nad piecem, który widziałem przez otwarte drzwi. Wrócił z blaszanym wiadrem i ruszył w obchód od jednej klatki do drugiej. Nalewał wodę do poideł i miotłą popychał je w kierunku budek. Kobieta szła za nim, ale podobnie jak on nie wykazywała cienia zainteresowania mieszkańcami klatek. Kiedy odstawił kubeł, przytrzymała mu drabinę, po której wspiął się na dach barakowozu. Opuścił stamtąd rolkę klepek połączonych pasem płótna. Rozwiązał je i zaniósł do klatek. Znów wspiął się po drabinie i zaczął mocować szyld nad kratami. W nikłym blasku ulicznej latarni widziałem tylko spłowiałe desenie wymalowane przed laty w tradycyjnym jarmarcznym stylu, kwiaty i esy-floresy wokół napisów. Przybliżyłem się do klatek, stanąłem na skraju placu. Młoda kobieta odwróciła się i zobaczyła mnie. Karzeł mocował ostatni szyld, a ona stała przy drabinie z ręką na szczeblu, patrząc na mnie nieruchomym wzrokiem. Może była to jej obronna poza, przybierana ilekroć mała postać znajdowała się wyżej od niej, ale wydawała się dużo starsza niż wtedy, gdy zjawiła się wraz ze swoją menażerią na przedmieściach miasteczka. W przyćmionym świetle jej włosy stały się niemal siwe, a nagie ramiona wydawały się pomarszczone i zniszczone od pracy. Gdy podszedłem bliżej, mijając pierwszą klatkę, odwróciła się i śledziła mnie wzrokiem, jakby starała się wykrzesać w sobie zainteresowanie moim zjawieniem się na scenie. Coś zatrzepotało na czubku drabiny. Szyld wyśliznął się z palców karła, odbił od dachu i spadł na ziemię u stóp kobiety. Wymachując krótkimi rękami i nogami, karzeł zeskoczył z drabiny. Zakołysał się jak bąk, odzyskując równowagę. Otrzepał kapelusz o cholewę i założył go na głowę, potem znów zaczął wspinać się na górę. Kobieta złapała go za ramię. Przestawiła drabinę kawałek dalej, próbując znaleźć najpewniejszy punkt oparcia o pręty klatki. Impulsywnie, mniej lub bardziej wiedziony współczuciem, postąpiłem w ich stronę. – Może pomóc? – zapytałem. – Może ja sięgnę na dach. Jeśli poda mi pan szyld... Karzeł zawahał się, patrząc na mnie smutnymi oczami. Wydawało się, że jest gotów przyjąć moją pomoc, ale stał z kapeluszem w ręce, jakby niesprecyzowane okoliczności zabraniały mu odezwać się do mnie, jakby dzieliła nas bariera tak formalna i nieprzekraczalna jak granice między najbardziej sztywnymi kastami. Za to kobieta ruchem ręki wskazała mi drabinę, odwracając twarz, gdy opierałem żerdzie o klatkę. W nikłym świetle patrzyła na konie szczypiące trawę na brzegu. Wspiąłem się po drabinie i wziąłem szyld z rąk karła. Położyłem go na dachu, obciążając dwoma półcegłówkami, które leżały tam w tym celu i zerknąłem na napis wymalowany na spaczonych klepkach. Gdy odcyfrowałem słowa „cuda” i „spektakularne” (najwyraźniej tablice nie miały związku ze zwierzętami w klatkach; zapewne zostały skradzione z jakiegoś wesołego miasteczka lub znalezione na wysypisku), zauważyłem nagły ruch w klatce pode mną. Niskie, jasnoskóre stworzenie rozkopało siano i uciekło do swojej nory. Poruszone siano – nie wiem, czy zwierzę podskoczyło ze strachu, czy w próbie odstraszenia mnie – wydało silny i mgliście znajomy zapach. Woń wisiała wokół mnie, gdy schodziłem po drabinie, przytłumiona, lekko odpychająca. Zajrzałem do budy, chcąc zobaczyć zwierzę, ale wejście zapchane było sianem. Karzeł i kobieta skinęli głowami, gdy odwróciłem się od drabiny. Ich zachowanie nie zdradzało wrogości – prawdę mówiąc, karzeł był o krok od podziękowania mi za pomoc, jego usta poruszyły się w niemym skurczu – lecz wydawało się, że coś uniemożliwia im nawiązanie ze mną kontaktu. Kobieta stała tyłem do latarni i jej twarz, zmiękczona przez ciemność, przypominała drobną, ledwo ukształtowaną buzię zaniedbanego dziecka. – Jesteście gotowi – powiedziałem na wpół żartobliwie. Z pewnym wysiłkiem dodałem: – Wygląda bardzo ładnie. Zerknąłem na klatki, gdy nie skomentowali. Parę zwierząt siedziało z tyłu swoich bud, ich blade kształty rysowały się niewyraźnie w półmroku. – Kiedy otwieracie? – zapytałem. – Jutro? – Już jest otwarte – powiedział karzeł. – Teraz? – Niepewny, czy nie żartuje, chciałem wskazać ręką na klatki, ale oświadczenie najwyraźniej trzeba było przyjąć za dobrą monetę. – Rozumiem... otwieracie dziś wieczorem. – Szukając czegoś do powiedzenia, bo ta para wyglądała tak, jakby mogła stać tutaj w nieskończoność, podjąłem: – Kiedy odjeżdżacie? – Jutro – odparła kobieta cicho. – Musimy ruszyć jutro z samego rana. Jakby jej słowa były sygnałem, oboje ruszyli przez małą arenę, zbierając na jedną stronę strzępy gazet i inne śmieci. Nim odszedłem, skonsternowany charakterem tej całej opłakanej menażerii, skończyli sprzątać i stanęli między klatkami, czekając na pierwszych klientów. Przystanąłem na brzegu za pasącymi się szkapami, których milczące sylwetki wydawały się tak niematerialne jak postacie karła i ich pani, i zastanowiłem się, jaka pokrętna logika przywiodła ich do miasta, w którym na pełnych obrotach działał drugi lunapark, niewyobrażalnie większy i o niebo weselszy. Na myśl o zwierzętach wspomniałem specyficzny zapach, który unosił się wokół klatek, trochę przykry, ale, czego byłem pewien, dobrze mi znany. Z jakiegoś powodu byłem również przekonany, że ten znajomy zapach jest kluczem do dziwnego charakteru małego cyrku. Obok mnie konie pachniały przyjemnie otrębami i potem. Zdawało się, że ich świetliste oczy w głowach opuszczonych do trawy na skraju wody, skrywają przede mną jakąś tajemnicę. Szedłem w stronę centrum miasteczka, z ulgą patrząc na obracające się nad dachami iluminowane koło diabelskiego młyna. Karuzele i budki z automatami do gier, strzelnice i tunel miłości stanowiły część znajomego świata. Nawet czarownice i wampiry wymalowane na komnacie strachów były koszmarami z dającej się przewidzieć ćwiartki wieczornego nieba. Na zasadzie kontrastu młoda kobieta – czy rzeczywiście młoda? – i jej karzeł byli podróżnymi z nieznanego kraju, z pustego królestwa, gdzie nic nie ma znaczenia. To ten brak zrozumiałej motywacji uznałem za niepokojący. Wędrowałem przez tłum pod namiotami i nagle postanowiłem przejechać się na diabelskim młynie. Gdy czekałem na swoją kolej z grupą młodych ludzi, obwieszone żarówkami gondole koła wnosiły się wysoko, więc wydawało się, że muzyka i światła wesołego miasteczka zgarniane są z rozgwieżdżonego nieba. Wsiadłem do gondoli wraz z młodą kobietą i jej córką, i niedługo później obracaliśmy się w rozświetlonym powietrzu nad rozpościerającym się w dole placem. Przez dwie czy trzy minuty jazdy przekrzykiwaliśmy się wzajemnie, pokazując i nazywając znajome miejsca w miasteczku. Dopiero w czasie krótkiego postoju na samym czubku koła, gdy pasażerowie w dole wysiadali, po raz pierwszy zwróciłem uwagę na most, którym szedłem wcześniej tego wieczora. Wędrując wzrokiem wzdłuż biegu rzeki, znalazłem samotną latarnię, która płonęła nad nieużytkami w pobliżu magazynów, gdzie kobieta o bladej twarzy i jej karzeł rozbili konkurencyjny cyrk. Gdy nasza gondola przesunęła się i zaczęła opadać, niewyraźne zarysy dwóch wozów ukazały się w przerwie między dachami domów. Pół godziny później, kiedy zaczęto zamykać wesołe miasteczko, zawróciłem nad rzekę. Ludzie rozchodzili się grupami, idąc w ramię w ramię, ale nim ukazały się magazyny, zostałem prawie sam na krętej brukowanej ulicy między szeregowcami. Po chwili zobaczyłem latarnię, a za nią krąg wozów. Ku mojemu zdziwieniu parę osób zwiedzało menażerię. Przystanąłem na drodze pod latarnią i patrzyłem, jak dwie pary i samotny mężczyzna okrążają klatki i próbują zidentyfikować zwierzęta. Od czasu do czasu podchodzili do krat i zaglądali przez nie do środka. Rozbrzmiał krótki śmiech, gdy jedna z kobiet odskoczyła w udawanym przestrachu. Towarzyszący jej mężczyzna zgarnął trochę siana i rzucił je w otwór budy, ale zwierzę nie chciało się pokazać. Ruszyli dalej, wytężając oczy w przyćmionym świetle. Karzeł i kobieta nie odzywali się słowem. Kobieta stała przy schodkach wozu mieszkalnego, obojętnie patrząc na klientów, jakby ich przyjście zupełnie jej nie obchodziło. Karzeł, w szerokim kapeluszu przysłaniającym twarz, przesuwał się z miejsca na miejsce po drugiej stronie areny, gdy goście kontynuowali wycieczkę, w przerwach czekając cierpliwie. Nie miał torebki na pieniądze ani rolki biletów i wydawało się prawdopodobne, choć mało sensowne, że wstęp do menażerii jest darmowy. Specyficzna atmosfera, a może brak powodzenia w wywabianiu zwierząt z bud, wywarła wpływ na grupę gości. Po próbie odczytania napisów na szyldach jeden z mężczyzn zaczął hałaśliwie przeciągać patykiem po prętach klatki. Nagle wszyscy razem stracili zainteresowanie i odeszli bez jednego spojrzenia na kobietę czy karła. Gdy mnie mijali, mężczyzna z patykiem skrzywił się i pomachał ręką przed nosem. Zaczekałem, aż odejdą, a potem zbliżyłem się do klatek. Karzeł chyba mnie pamiętał – przynajmniej nie próbował uciekać, tylko zatrzymał na mnie swoje błądzące oczy. Kobieta przysiadła na stopniach barakowozu, patrząc w przestrzeń z miną zmęczonego i bezmyślnego dziecka. Zajrzałem do paru klatek. Ani śladu zwierząt, lecz zapach, który przepędził grupę, był zdecydowanie silniejszy. Znajoma gryząca woń zakręciła mi w nosie. Podszedłem do młodej kobiety. – Mieliście gości? – zagadnąłem. – Niewielu – odparła. – Niewielu przychodzi. Miałem powiedzieć, że nie powinna spodziewać się tłumów, skoro zwierzęta w klatkach nie chcą się pokazać, ale powstrzymało mnie jej spojrzenie zbitego psa. Pod suknią rysowała się drobna, dziecięca klatka piersiowa i wydawało się niemożliwe, by ta blada dziewczyna samotnie kierowała tym beznadziejnym przedsięwzięciem. Szukając usprawiedliwienia, które mogłoby ją pocieszyć, dodałem: – Jest dość późno i to drugie wesołe miasteczko... – Wskazałem na klatki. – Poza tym ten zapach. Może wy się przyzwyczailiście, ale na ludzi działa odstraszająco. – Zmusiłem się do uśmiechu. – Przepraszam, nie chciałem... – Rozumiem – powiedziała bez emocji. – Dlatego musimy odjechać tak szybko. – Skinęła na karła. – Czyścimy je codziennie. Miałem zapytać, jakie zwierzęta są w klatkach – zapach kojarzył mi się z domkiem szympansów w zoo – kiedy na brzegu nastąpiło jakieś poruszenie. Grupa marynarzy z dwoma czy trzema dziewczynami szła niepewnym krokiem ścieżką holowniczą. Krzyknęli hałaśliwie na widok menażerii, potem ruszyli po żużlu do klatek. Karzeł zszedł im z drogi i obserwował ich z cieni pomiędzy dwoma wozami, z kapeluszem w ręce. Marynarze rzucili się do jednej z klatek i przycisnęli twarze do krat, trącając się po żebrach i gwiżdżąc, żeby wywołać stworzenia z budki. Przeszli do następnej klatki, popychając się i mocując. Jeden krzyknął do kobiety, która siedziała na stopniach wozu. – Zamknięte czy co? Ten nicpoń nie chce wyjść z nory! Odpowiedział mu ryk śmiechu. Drugi marynarz potrząsnął torebką dziewczyny, potem wsadził ręce w kieszenie. – Forsa na stół, chłopaki. Kto sprzedaje bilety? Spostrzegł karła i rzucił mu drobniaki. Chwilę później tuziny monet zamigotały w powietrzu. Karzeł skulił się, osłaniając kapeluszem, ale nie próbował pozbierać pieniędzy. Marynarze przenieśli się przed trzecią klatkę. Po bezowocnych próbach wywabienia zwierzęcia zaczęli kołysać wozem z boku na bok. Ich dobre humory zaczęły się warzyć. Gdy zostawiłem młodą kobietę i ruszyłem wzdłuż klatek, paru marynarzy przymierzało się do wspinaczki na kraty. W tym momencie drzwiczki się otworzyły. Gdy zagrzechotały o pręty, hałasy ucichły. Wszyscy cofnęli się, jakby oczekiwali, że wyskoczy na nich wielki pręgowany tygrys. Dwaj marynarze wysunęli się przed grupę i ostrożnie sięgnęli do drzwi. Gdy je zamykali, jeden zajrzał do klatki. Nagle wskoczył do środka. Inni krzyknęli do niego, ale on odkopnął siano na bok i ruszył w kierunku budki. – Cholera, pusta! Pozostali wydali wrzask zachwytu. Marynarz zatrzasnął drzwiczki – co ciekawe, zasuwa była od wewnątrz – i zaczął skakać po klatce, wyjąc jak pawian. Z początku pomyślałem, że na pewno się myli i obejrzałem się na młodą kobietę oraz karła. Oboje obserwowali marynarza, ale ich zachowanie nie wskazywało, że coś mu grozi ze strony znajdującego się tam zwierzęcia. Gdy drugi marynarz wgramolił się do klatki i przyciągnął budę do krat, zobaczyłem, że rzeczywiście jest pusta. Mimowolnie przeniosłem spojrzenie na młodą kobietę. Czyżby więc taki właśnie był cel tej dziwnej i wzruszającej menażerii bez zwierząt – wystawianie na pokaz samych klatek, kwintesencji uwięzienia ze wszystkimi jego zagadkami? Czy było to zoo abstrakcyjne, jakiś dziwaczny komentarz do sensu życia? Jednakże ani młoda kobieta, ani karzeł nie wydawali się na to dość subtelni i prawdopodobnie istniało mniej wydumane wyjaśnienie. Może kiedyś były tu zwierzęta, lecz pozdychały, a dziewczyna i jej towarzysz przekonali się, że ludzie mimo wszystko przychodzą i gapią się na puste klatki z fascynacją miłośników nieczynnych cmentarzy. Po jakimś czasie przestali pobierać opłaty za wstęp, tylko snuli się bez celu z miasta do miasta... Krzyk za plecami przerwał mi wątek myśli. Marynarz przebiegł obok mnie, ocierając się o moje ramię. Jakby odkrycie pustej klatki usunęło wszelkie hamulce, marynarze zaczęli gonić karła między wozami. Na pierwszą oznakę Kłopotów kobieta podniosła się i znikła w wozie mieszkalnym. Biedny karzeł musiał bronić się sam. Jeden z marynarzy podłożył mu nogę i zerwał kapelusz z głowy, gdy nieszczęśnik leżał na ziemi, majtając nogami w powietrzu. Marynarz przede mną złapał kapelusz i miał zamiar rzucić go na dach wozu. Przysunąłem się, chwyciłem go za rękę, ale zdołał się wyrwać. Karzeł zniknął z pola widzenia, gdy druga grupa marynarzy zajęła się obracaniem wozu i pchaniem go w kierunku rzeki. Dwóch wpadło między konie, niosąc dziewczęta na plecach. Siwy ogier, który prowadził karawanę przez most, nagle pogalopował wzdłuż brzegu. Biegnąc za nim, usłyszałem ostrzegawczy okrzyk, a potem dudnienie kopyt na mokrej murawie i kobiecy pisk. Koń skręcił gwałtownie tuż przy mnie. Uderzony w głowę i w ramię, ciężko upadłem na ziemię. Musiały minąć ze dwie godziny, nim się ocknąłem, leżąc na ławce przy brzegu rzeki. Miasto spało pod nocnym niebem. Słyszałem cichy szmer, gdy szczur wodny wędrował wzdłuż rzeki, i daleki plusk wody pod mostem. Usiadłem i otrzepałem rosę, która osiadła na moim ubraniu. Dalej od brzegu wozy cyrkowe stały na polanie mroku, ciemne sylwetki koni trwały w bezruchu przy wodzie. Pozbierałem się do kupy i pomyślałem, że pewnie gdy koń mnie ogłuszył marynarze przenieśli mnie na ławkę i zostawili, bym doszedł do siebie. Hołubiąc obolałą głowę i ramię, rozejrzałem się w poszukiwaniu hałaśliwej grupy, ale brzeg był wyludniony. Podniosłem się i powoli ruszyłem w stronę cyrku w nikłej nadziei, że może karzeł pomoże mi wrócić do domu. Dwadzieścia jardów dalej zobaczyłem, że coś porusza się w jednej z klatek. Biały kształt przesuwał się tuż przy kracie. Ani karła, ani młodej kobiety nigdzie nie było widać, ale wozy stały na swoich miejscach. Stanąłem na środku areny i rozglądałem się niepewnie, świadom, że mieszkańcy klatek wreszcie wyleźli z bud. Kanciaste szare sylwetki ledwo majaczyły w ciemności, ale były tak znajome jak gryzący zapach, który dochodził z klatek. Usłyszałem głos za plecami, jedno wulgarne słowo. Odwróciłem się i zobaczyłem, że jeden z mieszkańców wlepia we mnie zimne oczy. Gdy spostrzegł, że na niego patrzę, podniósł rękę i poruszył palcami w obscenicznym geście. Rozbrzmiał drugi głos, a po nim chór obelżywych gwizdów. Z wysiłkiem udało mi się zachować jasność myśli. Zacząłem ostrożnie okrążać klatki, ostatecznie potwierdzając tożsamość ich mieszkańców. Z wyjątkiem jednej na końcu wszystkie były zajęte. Chude postaci stały przy kratach, które chroniły je przede mną, ich blade twarze lśniły w nikłym świetle. Wreszcie poznałem zapach płynący z klatek. Gdy odchodziłem, ścigały mnie urągliwe głosy. Młoda kobieta wstała z łóżka i spokojnie patrzyła za mną ze stopni wozu mieszkalnego. Rzeźbiarze chmur (The Cloud Sculptors of Coral D) Przez całe lato rzeźbiarze chmur przylatywali z Cynobrowych Piasków, żeby unosić się w swoich kolorowych szybowcach nad koralowymi szczytami, które niczym białe pagody wyrastały przy autostradzie do Laguny Zachodniej. Najwyższy z nich, Koral D, zbierający rozgrzane powietrze z piaszczystych wydm, uwieńczony był łabędzimi kłębami cumulusa. Unoszeni na ramionach prądów nad wierzchołkiem Koralu D, rzeźbiliśmy koniki morskie, jednorożce, portrety prezydentów i gwiazd filmowych, jaszczury i egzotyczne ptaki. Podczas gdy tłum przyglądał się nam ze swoich samochodów, na ich zakurzone dachy spadał chłodny deszcz, kapiąc z rzeźbionych chmur, które żeglowały nad pustynią w stronę Słońca. Ze wszystkich obłocznych rzeźb, jakie mieliśmy stworzyć, najdziwniejsze były portrety Leonory Chanel. Kiedy wracam myślą do tego popołudnia zeszłego lata i widzę, jak po raz pierwszy przyjeżdża swoją białą limuzyną, żeby obejrzeć rzeźbiarzy chmur przy pracy, wiem, że nie zdawaliśmy sobie sprawy, z jaką powagą ta piękna, lecz szalona kobieta traktuje rzeźby, które unoszą się nad nią na spokojnym niebie. Później jej portrety, wycięte w trąbie powietrznej, miały obmywać burzowymi łzami trupy swoich twórców. Ja przybyłem do Cynobrowych Piasków o trzy miesiące wcześniej. Jako niedawny pilot boleśnie przeżywałem skomplikowane złamanie nogi i świadomość, że nigdy już nie będę mógł latać. Wybrawszy się któregoś dnia na pustynię, zatrzymałem się w pobliżu koralowych szczytów przy autostradzie do Laguny Zachodniej. Przyglądając się tym ogromnym skalnym pagodom, wyrastającym z dna skamieniałego morza, usłyszałem muzykę, dobiegającą zza oddalonej o jakieś dwieście jardów piaszczystej rafy. Posuwając się o kulach po umykającym spod nóg piasku, znalazłem wśród wydm płytkie zagłębienie, na którym obok zapuszczonego studia niszczały posągi dźwiękowe. Właściciel porzucił przypominający hangar budynek na pastwę piasku i pustyni, a ja pod wpływem jakiegoś niejasnego impulsu zacząłem przyjeżdżać tam każdego popołudnia. Korzystając z pozostawionych narzędzi i materiałów zbudowałem tam swoje pierwsze wielkie latawce, a potem szybowce z kabinami. Uwiązane na linach, unosiły się w popołudniowym powietrzu nad moją głową niczym przyjazne hieroglify. Pewnego wieczoru, kiedy ściągałem szybowce wyciągarką na ziemię, nagle nad szczytem Koralu D zerwał się gwałtowny wiatr. Podczas gdy walczyłem z obracającą się jak szalona korbą, starając się wbić swoje kule jak najgłębiej w piasek, od strony pustyni zbliżyły się dwie postacie. Jedną był mały garbus z żywym spojrzeniem dziecka i zniekształconą szczęką, skręconą na jedną stronę jak pazur kotwicy. Podbiegł do wyciągarki i odepchnąwszy mnie krzepkim ramieniem, ściągnął poszarpane szybowce. Potem pomógł mi stanąć na kulach i zajrzał do hangaru. Tam, na stole roboczym, przybierało swój ostateczny kształt moje najbardziej ambitne dzieło, już nie lotnia, ale prawdziwy szybowiec ze sterami wysokości i linkami kontrolnymi. Garbus przyłożył wielką dłoń do piersi. - Petit Manuel, akrobata i siłacz. Nolan! - huknął. - Spójrz tylko na to! - Jego towarzysz przykucnął przy rzeźbach dźwiękowych, podkręcając coś, od czego ich głos natychmiast zabrzmiał czyściej i donośniej. - Nolan to artysta - stwierdził garbus. - Zbuduje panu szybowce jak kondory. Wysoki mężczyzna przechadzał się między szybowcami, dotykając ich skrzydeł ręką rzeźbiarza. Jego posępne oczy były osadzone w twarzy znudzonego Gaugina. Spojrzał na gips na mojej nodze, na moją wypłowiałą kurtkę pilota i wskazał na szybowce. - Widzę, że zaopatrzył je pan w kabinę, majorze. - Jego uwaga świadczyła o pełnym zrozumieniu moich zamiarów. Spojrzał na koralowe szczyty, wznoszące się nad nami na tle wieczornego nieba. - Za pomocą jodku srebra moglibyśmy rzeźbić te chmury. Garbus zachęcająco kiwnął głową, w jego wzroku zapłonęła astronomia marzeń. W ten sposób zrodzili się rzeźbiarze chmur z Koralu D. Uważałem się za jednego z nich, chociaż sam nie latałem, ale to ja nauczyłem sztuki szybowania Nolana i małego Manuela, a potem, kiedy do nas dołączył, Charlesa van Eycka. Nolan znalazł tego jasnowłosego pirata kawiarnianych tarasów w Cynobrowych Piaskach, lakonicznego Teutona z wesołymi oczami i słabą linią ust, i przyprowadził go do Koralu D, kiedy sezon dobiegł końca, a bogaci turyści z córkami na wydaniu wrócili do Czerwonej Plaży. - Major Parker, Charles van Eyck. To łowca głów... damskich - przedstawił go Nolan z zimnym humorem. Mimo ich skrywanej rywalizacji uznałem, że van Eyck może wnieść do naszej grupy przydatny element osobistego uroku. Od początku podejrzewałem, że studio na pustyni należy do Nolana i że wszyscy realizujemy jakąś osobistą fantazję tego ciemnowłosego samotnika. Wtedy jednak bardziej zajmowało mnie instruowanie ich w sztuce latania, początkowo na uwięzi, żeby mogli zapanować nad prądami wznoszącymi, które omiatały poskręcaną basztę najniższego szczytu Koralu A, potem smuklejsze zbocza wieżycy B, a w końcu potężne strumienie Koralu D. Pewnego późnego popołudnia, kiedy zacząłem ich ściągać, Nolan zwolnił swoją linę. Jego szybowiec przewrócił się na plecy i spadał, jakby się miał nabić na skalne iglice. Rzuciłem się na ziemię, zanim koniec liny strzelił w mój samochód, rozbijając przednią szybę. Kiedy znów podniosłem wzrok, Nolan szybował wysoko w przebarwionym powietrzu nad Koralem D. Wiatr, ten nieodłączny strażnik koralowych turni, unosił go między wyspami cumulusów, przesłaniającymi wieczorne światło. Zanim podbiegłem do wyciągarki, puściła druga lina i mały Manauel skręcił, żeby dołączyć do Nolana. Na ziemi był brzydkim krabem, ale w powietrzu mały garbus przemienił się w ptaka o ogromnych skrzydłach, zdobywając przewagę nad Nolanem i van Eyckiem. Przyglądałem się, jak krążyli wokół koralowych wieżyc, a potem razem spłynęli na powierzchnię pustyni, wzniecając z wydm chmury piasku. Petit Manuel promieniał. Chodził dokoła mnie, dumny jak jakiś kieszonkowy Napoleon, zbierając garście potłuczonego szkła i podrzucając je nad głową niczym płatki kwiatów. W dwa miesiące później, kiedy jechaliśmy do stóp Koralu D, w dniu, w którym mieliśmy poznać Leonorę Chanel, coś z tego podniecenia wygasło. Sezon turystyczny dobiegł końca i tylko nieliczni goście wybierali się do Laguny Zachodniej, nierzadko więc dawaliśmy pokazy rzeźbienia chmur wobec pustej autostrady. Czasami Nolan zostawał w hotelu, popijając sam ze sobą, albo van Eyck przepadał na kilka dni z jakąś wdówką czy rozwódką, i wtedy Petit Mauel i ja wybieraliśmy się we dwójkę. Mimo to, kiedy nasza czwórka wyjechała owego popołudnia moim samochodem i zobaczyliśmy chmury czekające na nas nad wieżycą Koralu D, całe moje przygnębienie i zmęczenie gdzieś znikło. W dziesięć minut później trzy ptaki wzbiły się w powietrze i na autostradzie zaczęły się zatrzymywać pierwsze samochody. Prowadził Nolan w swoim czarnoskrzydłym szybowcu, wspinając się prosto ku wznoszącemu się o dwieście stóp wyżej szczytowi Koralu D, podczas gdy van Eyck krążył poniżej niego, demonstrując swoją płową grzywę podstarzałej damie w topazowym kabriolecie. Za nimi podążał mały Manauel, a jego pasiaste skrzydła wibrowały w niespokojnym powietrzu. Wykrzykując radosne przekleństwa, Manuel pilotował szybowiec za pomocą koślawych kolan, gestykulując potężnymi ramionami na zewnątrz kabiny. Trzy jaskrawo pomalowane szybowce krążyły nad Koralem D jak leniwe ptaki, czekając, aż nadpłyną pierwsze chmury. Pierwszą wybrał sobie van Eyck. Okrążał jej białą pierzynę, natryskując boki jodkiem srebra i odcinając kłęby białej waty. Parujące strzępy spadały na nas jak kruszące się kry lodowe. Poprzez skroploną parę, która spadała na moją twarz, widziałem, jak van Eyck kształtuje ogromną końską głowę. Szybował wzdłuż linii czoła, cyzelując oczy i uszy. Widzom, stojącym przy swoich samochodach, jak zwykle podobał się ten okaz powietrznego marcepana, który, uniesiony wiatrem, przepłynął nad ich głowami. Van Eyck poszybował za nim leniwie, eskortując swoje dzieło. Tymczasem Petit Manuel pracował nad następną chmurą. W miarę, jak natryskiwał jej boki, spod kłębów mgły wyłaniała się znajoma ludzka głowa. Za pomocą serii zręcznych podejść Manuel tworzył z chmury karykaturę z wysoką rozwianą grzywą włosów i mocną szczęką, ale z obwisłymi ustami, a skrzydła jego szybowca podwijały się do góry, kiedy ginął w portrecie i po chwili znów z niego wypadał. Lśniąca biała głowa, niewątpliwa parodia van Eycka w jego własnym najgorszym stylu, przepłynęła nad autostradą w stronę Cynobrowych Piasków. Manuel wyślizgnął się z prądów powietrza i posadził szybowiec tuż obok mojego samochodu, podczas gdy van Eyck z wymuszonym uśmiechem wysiadał ze swojej kabiny. Czekaliśmy na trzeci występ. Formująca się nad Koralem D chmura w ciągu kilku minut rozkwitła w dziewiczo biały cumulus. Natychmiast rzucił się na nią od strony słońca czarnoskrzydły ptak Nolana. Krążąc wokół chmury, odcinał od niej zbędną tkankę, która spadała na nas w postaci chłodnego deszczu. Od jednego z samochodów rozległ się okrzyk. Nolan oddalił się od chmury i zwolnił lot, jakby prezentując swoje dzieło. W popołudniowym słońcu ukazała się wesoła buzia trzyletniego może dziecka. Jego pyzate policzki otaczały uśmiechnięte usta i pulchną bródkę. Podczas gdy kilkoro widzów nagradzało jego pracę oklaskami, Nolan poszybował nad chmurą i roztrzepał jej górną część w loczki i kokardki. Wiedziałem, że prawdziwy punkt kulminacyjny dopiero się zbliża. Nolan, obciążony jakimś złośliwym wirusem, jakby nie potrafił zaakceptować swojego własnego dzieła i zawsze niszczył je z tym samym czarnym humorem. Petit Manuel rzucił niedopalonego papierosa i nawet van Eyck odwrócił na chwilę swoją uwagę od kobiet siedzących w samochodach. Nolan unosił się nad główką dziecka jak matador, wyczekujący okazji do zadania śmiertelnego ciosu. Przez chwilę zapanowała cisza, podczas gdy zaczął pracować nad chmurą, a potem ktoś zdegustowany zatrzasnął drzwiczki. W górze wisiała nad nami biała trupia czaszka. Twarz dziecka, przemieniona paroma dotknięciami, znikła, ale w szczerbatych zębach i pustych oczodołach, z których każdy mógł pomieścić samochód, nadal czaiło się echo dziecięcych rysów. Zjawa przepłynęła nad nami, a widzowie patrzyli ponuro na płaczącą czaszkę, której łzy spadały na ich twarze. Bez przekonania wziąłem z tylnego siedzenia mój stary hełm lotniczy i zacząłem obchodzić stojące samochody. Dwa odjechały, zanim zdążyłem do nich podejść. Podczas gdy stałem i zastanawiałem się, dlaczego całkiem zamożny oficer lotnictwa w stanie spoczynku miałby u diabła wyciągać rękę po te marne jednodolarowe banknoty, van Eyck podszedł do mnie i wyjął mi hełm z ręki. - Nie teraz, majorze. Niech pan spojrzy, kto nadjeżdża... moja apokalipsa... Z autostrady zjeżdżał biały rolls-royce z szoferem w kremowej liberii z szamerowaniami. Przez przyćmioną wewnętrzną szybę mówiła coś do szofera młoda kobieta w stroju sekretarki. Obok niej, z dłonią w rękawiczce nadal zaczepioną w uchwycie nad oknem, siwowłosa kobieta z oczami w obramowaniu brylantów obserwowała krążący w chmurach szybowiec. Jej twarz o mocnych i wytwornych rysach robiła wrażenie hermetycznie zamkniętej za ciemnymi szybami limuzyny niczym jakaś tajemnicza ikona madonny w podmorskiej grocie. Szybowiec van Eycka wzbił się w górę, podążając ku chmurze, która zawisła nad Koralem D. Wróciłem do samochodu, rozglądając się po niebie za Nolanem. Van Eyck tymczasem pracował nad pastiszem Mony Lisy, pocztówkową giocondą, równie autentyczną co gipsowa figurka Dziewicy. Wykończona na wysoki połysk, lśniła w jaskrawym świetle, jak zlepiona z jakiejś kosmetycznej pianki. Nagle od strony słońca spadł na van Eycka Nolan. Przemykając swoim czarnoskrzydłym szybowcem obok van Eycka, przeleciał przez szyję giocondy i jednym ruchem skrzydła odciął głowę z szerokimi kośćmi policzkowymi, która potoczyła się w stronę samochodów. Rysy twarzy rozpłynęły się w obwisłą miazgę, fragmenty nosa i szczęki opadały w mgłę. Potem skrzydło otarło się o skrzydło. Van Eyck skierował swój rozpylacz jodku srebra na Nolana, po czym rozległ się trzask rozrywanego brezentu. Van Eyck wypadł z prądu powietrza i sprowadził swój szybowiec do awaryjnego lądowania. Podbiegłem do niego. - Charles, czy musisz odgrywać von Richthofena? Na litość boską, przestańcie się nawzajem zaczepiać! Van Eyck zbył mnie ruchem ręki. - Niech pan to powie Nolanowi, majorze. Ja nie mogę odpowiadać za jego akty powietrznego piractwa. Wstał w kabinie i rozejrzał się po samochodach, podczas gdy wokół niego opadały jeszcze strzępki płótna. Wróciłem do swojego samochodu z postanowieniem rozwiązania zespołu rzeźbiarzy chmur. W odległości pięćdziesięciu jardów młoda sekretarka wysiadła z rolls - royce’a i przywołała mnie ruchem ręki. Przez otwarte drzwi jej pani przyglądała mi się swoimi oprawionymi w drogie kamienie oczami. Siwe włosy spoczywały zwojem na jednym ramieniu jak mieniący się biały wąż. Podszedłem z hełmem do młodej kobiety. Jej kasztanowate włosy były zebrane nad wysokim czołem w kok, jakby celowo ukrywała za nim część siebie. Spojrzała ze zdziwieniem na podstawiony hełm. - Nie mam zamiaru latać... co to jest? - Prośba o datek - wyjaśniłem. - Dla uczczenia pamięci Michała Anioła, Eda Keinholza i rzeźbiarzy chmur z Koralu D. - O mój Boże! Chyba tylko szofer ma jakieś pieniądze. A czy dajecie przedstawienia też w innych miejscach? - „Przedstawienia?” Przeniosłem wzrok z tej ładnej i miłej młodej kobiety na bladą chimerę z oczami w obramowaniu brylantów, siedzącą w mrocznym wnętrzu rollsa. Patrzyła na bezgłową postać Mony Lisy, płynącej nad pustynią w stronę Cynobrowych Piasków. - Nie jesteśmy zespołem zawodowym, jak się pani zapewne domyśliła. A prócz tego potrzebna nam jest odpowiednia pogoda i chmury. A gdzie miałoby to być? - W Lagunie Zachodniej. - Wyjęła z torebki oprawny w skórę węża notatnik. - Pani Chanel wydaje serię garden parties. Zapytuje, czy nie zechcielibyście na nich wystąpić. Oczywiście, za odpowiednio wysokie honorarium. - Chanel... Leonora Chanel, czy to ta...? Twarz młodej kobiety ponownie przybrała wyraz obronny, dystansując się od wszystkiego, co mogło zostać powiedziane dalej. - Pani Chanel przyjechała do Laguny Zachodniej na lato. Nawiasem mówiąc, jest jeden warunek, o którym muszę wspomnieć: pani Chanel określi jeden jedyny temat. Czy się rozumiemy? W odległości pięćdziesięciu jardów van Eyck ciągnął swój uszkodzony szybowiec do samochodu. Nolan też wylądował, karykatura Cyrana porzuconego w powietrzu. Petit Manuel kuśtykał tam i z powrotem, zbierając ekwipunek. W przygasającym świetle późnego popołudnia wyglądali jak podrzędna trupa cyrkowa. - Dobrze - zgodziłem się. - Przyjmuję warunek, ale co z chmurami, panno...? - Lafferty. Beatrice Lafferty. Pani Chanel załatwi chmury. Obszedłem samochody z hełmem w ręku, a potem rozdzieliłem pieniądze pomiędzy Nolana, van Eycka i Manuela. Stali w gęstniejącym zmierzchu ze swoimi paroma dolarami w ręku, patrząc na autostradę. Leonora Chanel wysiadła z limuzyny na pustynię. Jej siwowłosa postać w płaszczu ze skóry kobry przechadzała się między wydmami, wzbijając wiry piasku, zaniepokojonego nieprzewidywalnymi ruchami tej zjawy dopalającego się popołudnia. Nie zwracając uwagi na tysiączne ukąszenia, utkwiła wzrok w rozpełzającym się po niebie powietrznym panoptikum i w białej czaszce, rozpływającej się o milę dalej nad Laguną Zachodnią. Kiedy ją wtedy zobaczyłem po raz pierwszy, miałem jeszcze bardzo mgliste pojęcie o Leonorze Chanel. Ta córka jednego z czołowych światowych finansistów była dziedziczką fortuny zarówno po ojcu, jak i po swoim zmarłym mężu, nie lubiącym rozgłosu arystokracie z Monako, hrabim Louisie Chanelu. Tajemnicze okoliczności jego śmierci w Cap Ferrat na Riwierze, oficjalnie uznanej za samobójstwo, sprawiły, że Leonora stała się ośrodkiem plotek i publicznego zainteresowania. Uciekała od mass mediów, nieustannie przenosząc się z miejsca na miejsce, z otoczonej murem willi w Tangierze, do posiadłości w śniegach Alp nad Pontresino, a stamtąd do Palm Springs, Sewilli i Myken. W czasie tych lat wygnania pewne cechy jej charakteru ujawniały się na zdjęciach w gazetach i magazynach: a to z kwaśną miną uczestniczy w akcji dobroczynnej w Hiszpanii w towarzystwie księżnej Alba, to znów siedzi z Sorayą i innymi członkami śmietanki towarzyskiej na tarasie willi Dalego w Port Lligat i oczami w otoczeniu drogich kamieni wpatruje się w diamentowe morze przy Costa Brava. W sposób nieunikniony jej poza Grety Garbo robiła wrażenie wyrachowanej, zwłaszcza wobec podejrzeń o udział w śmierci męża. Hrabia był zamkniętym w sobie bogatym chłopcem, który sam pilotował swój samolot do stanowisk odkryć archeologicznych na Peloponezie, i którego towarzyszka, piękna, młoda Libanka, była jedną z najwybitniejszych na świecie wykonawczyń muzyki Bacha. Nigdy nie wyjaśniono, dlaczego ten powściągliwy i sympatyczny człowiek miałby popełnić samobójstwo. To, co zapowiadało się jako ważny dowód rzeczowy, zniszczony portret Leonory, nad którym pracował jej mąż, znikł przed przesłuchaniami. Czyżby portret mówił o Leonorze więcej, niż ona sama chciała wiedzieć? W tydzień później, kiedy w dniu pierwszego przyjęcia jechałem do Laguny Zachodniej, mogłem zrozumieć, czemu Leonora Chanel przyjechała do Cynobrowych Piasków, do tego niesamowitego ośrodka wypoczynkowego na pustyni z jego sennym nastrojem, plażową nudą i płynnym krajobrazem. Wzdłuż brzegu roiło się od rzeźb dźwiękowych i kiedy je mijałem, pędząc nadbrzeżną trasą, ich głosy zmieniały ton. Stopiony krzem na powierzchni jeziora tworzył ogromne tęczowe zwierciadło, które odbijało szalone barwy piaszczystych raf, jeszcze bardziej jaskrawych niż cynobrowe i cyklamenowe skrzydła szybowców w górze. To Nolan, van Eyck i Petit Manuel lecieli z Koralu D i teraz unosili się na niebie nad jeziorem niczym śpieszące dokądś jętki. Znaleźliśmy się w rozpalonym krajobrazie. W odległości pół mili kanciaste gzymsy letniego domu rysowały się w ruchliwym powietrzu, jakby odkształcone na skutek wadliwego połączenia czasu i przestrzeni. Dalej, niczym wygasły wulkan, wznosił się w szklistym powietrzu szczyt o ściętym wierzchołku, a po jego szerokich ramionach wspinały się w górę prądy termalne z rozpalonego jeziora. Zazdroszcząc Nolanowi i małemu Manuelowi tych imponujących prądów wznoszących, potężniejszych od wszystkiego, czym dysponowaliśmy nad Koralem D, zbliżyłem się do willi. Powietrze w końcu się uspokoiło i zobaczyłem chmury. Wisiały o jakieś sto stóp nad wierzchołkiem góry niczym wymięte poduchy jakiegoś cierpiącego na bezsenność olbrzyma. W chmurach przemieszczały się kolumny turbulencji, prące w górę jak w kotle z wrzącym płynem. To nie były łagodne, zapowiadające dobrą pogodę cumulusy z Koralu D, ale burzowe nimbusy, niestabilne masy przegrzanego powietrza, zdolne porwać szybowiec i w ciągu paru sekund podnieść go o tysiąc stóp. Tu i ówdzie chmury były poprzetykane ciemnymi pasmami, jak wieże oddzielone dolinami i wąwozami. Przepływały nad willą, osłonięte od bijącego z jeziora gorąca pasmem mgiełki, a dalej rozpraszały się w serii gwałtownych ruchów w niespokojnym powietrzu. Kiedy wjechałem na teren willi za ciężarówką, wypełnioną sprzętem do widowiska son et lumiere, z tuzin służby wyrównywał rzędy złoconych krzeseł na tarasie i rozwijał brezentowe daszki. Przekraczając kable, podeszła do mnie Beatrice Lafferty. - Majorze Parker, ma pan chmury, tak jak panu obiecaliśmy. Spojrzałem jeszcze raz na granatowe bałwany, nawisające jak całun nad białą willą. - To mają być chmury, Beatrice? To są tygrysy, latające tygrysy. My jesteśmy powietrznymi manikiurzystami, a nie pogromcami tygrysów. - Niech się pan nie przejmuje, manicure to jest to, czego się od was oczekuje. - I z filuternym uśmieszkiem dodała: - Pańscy ludzie rozumieją, mam nadzieję, że ma być tylko jeden temat? - Sama pani Chanel? Oczywiście. - Wziąłem ją pod rękę, po czym wyszliśmy na balkon z widokiem na jezioro. - Wie pani co? Myślę, że pani znajduje przyjemność w tych kąśliwych uwagach. Niech bogacze wybierają sobie materiał: marmur, brąz, plazmę czy chmurę. Dlaczego nie? Sztuka portretu zawsze była lekceważona. - Na Boga, na pewno nie tutaj. - Odczekała, aż przejdzie służący z tacą pełną obrusów. - Rzeźbić swój portret na niebie ze słońca i powietrza: niektórzy mogliby powiedzieć, że to pachnie próżnością albo nawet gorszymi grzechami. - Jest pani bardzo tajemnicza. Na przykład jakimi? Posłała mi porozumiewawcze spojrzenie. - Powiem panu za miesiąc, kiedy przestanę tu pracować. Niech mi pan lepiej powie, kiedy zjawią się tu pańscy ludzie? - Już są. - Wskazałem na niebo nad jeziorem. Trzy szybowce wisiały w przegrzanym powietrzu, strzępki chmur przepływały obok nich, żeby się rozpuścić we mgle. Piloci lecieli w ślad za jachtem pustynnym, który podchodził do kei, wzbijając kołami tumany wiśniowego pyłu. Za sternikiem siedziała Leonora Chanel w żółtym kostiumie ze skóry aligatora, a jej białe włosy skrywał czarny toczek z rafii. Podczas gdy sternik cumował pojazd, van Eyck i Petit Manuel urządzili improwizowane przedstawienie, nadając kształt pomniejszym chmurom o sto stóp nad powierzchnią jeziora. Najpierw van Eyck wyrzeźbił orchideę, potem serce i parę warg, a tymczasem Manuel popisał się głową papugi, dwiema identycznymi myszami oraz inicjałami „L. C.” Kiedy tak nurkowali i krążyli wokół niej, chwilami dotykając skrzydłami jeziora, Leonora stała na kei, łaskawie machając ręką po każdym z tych rzemieślniczych drobiazgów. Kiedy obaj rzeźbiarze wylądowali przy kei, Leonora czekała, żeby Nolan zajął się jakąś chmurą, ale on tylko szybował przed nią tam i z powrotem jak wielki zmęczony ptak. Przyglądając się tej dziwnej kasztelance Laguny Zachodniej, zauważyłem, że nie odrywając oczu od Nolana, pogrążyła się w jakimś swoim świecie, obojętna na to, co dzieje się wokół niej. Wspomnienia, jak karawele bez żagli, przesuwały się przez mroczne pustynie jej wypalonych oczu. Później tego samego wieczoru Beatrice Lafferty wprowadziła mnie do willi przez bibliotekę. Podczas gdy Leonora w sukni topless z szafirów i organdyny, z biustem zasłoniętym tylko biżuterią, witała gości na tarasie, miałem okazję obejrzeć wypełniające dom portrety. Naliczyłem ich przeszło dwadzieścia, od sztywnych studiów klasycznych w salonach, jeden pędzla rektora Akademii Królewskiej, drugi Annigoniego, do dziwacznych impresji psychologicznych Dalego i Francisa Bacona w barze i jadalni. Wszędzie, gdzie się ruszyliśmy, w niszach między marmurowymi półkolumnami, w złoconych miniaturach nad kominkiem, nawet na fresku towarzyszącym schodom, spotykaliśmy tę samą piękną, zapatrzoną w siebie twarz. Odnosiło się wrażenie, że ów niebywały narcyzm stał się jej ostatnim schronieniem, jedynym azylem w ucieczce przed światem. Potem, w studiu na poddaszu, zobaczyliśmy duży, świeżo pokryty werniksem portret na sztalugach. Artysta stworzył rozmyślną parodię kiczowatego stylu i szaroniebieskiej tonacji popularnego portrecisty, ale pod tym blichtrem przedstawił Leonorę jako martwą Medeę. Naciągnięta skóra pod prawym policzkiem, kanciaste czoło i bezwładne usta nadawały jej sztywny i bezkrwisty wygląd trupa. Moje spojrzenie osunęło się na podpis. - Nolan! Mój Boże, czy pani tu była, kiedy on to malował? - Obraz został skończony, zanim tu przyszłam dwa miesiące temu. Nie pozwoliła go oprawić. - Nie dziwię się. - Podszedłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz. - Więc Nolan tu był. Opuszczone studio koło Koralu D należy do niego. - Tylko dlaczego Leonora zaprosiła go ponownie? Zapewne rozstali się... - Żeby jeszcze raz zrobił jej portret. Znam Leonorę Chanel lepiej niż pani, Beatrice. Tym razem ma to być podobizna na całe niebo. Opuściliśmy bibliotekę i przeszliśmy obok stołów z koktajlami i kanapkami, gdzie Leonora witała nowych gości. Obok niej stał Nolan w garniturze z białego zamszu. Co jakiś czas przyglądał się jej, jakby igrał z możliwościami, jakie ta zbzikowana na własnym punkcie kobieta otwierała przed jego makabrycznym poczuciem humoru. Leonora stała wczepiona w jego ramię. Z tymi brylantami wokół oczu przypominała jakąś archaiczną kapłankę, której piersi czaiły się pod biżuterią jak dwa głodne węże. Van Eyck przedstawił się z przesadnym ukłonem, za nim zbliżył się Petit Manuel, jego zdeformowana głowa podskakiwała nerwowo między smokingami. Usta Leonory zacisnęły się w grymasie odrazy. Spojrzała też na moją stopę w gipsie. - Nolan, widzę, że otaczasz się kalekami. Czy ten karzeł też będzie latał? Petit Manuel spojrzał na nią oczami jak świeżo rozdeptane kwiaty. Pokaz rozpoczął się w godzinę później. Zachodzące za górą słońce oświetlało chmury w ciemnych obwódkach, niżej przepływały zjawy cirrusów, jak złocone ramy dla przyszłych olbrzymich obrazów. Szybowiec van Eycka wznosił się spiralą w kierunku czoła pierwszych chmur, stając w miejscu i wznosząc się znowu, w miarę jak turbulentne prądy wznoszące rzucały nim w powietrzu. Kiedy zaczęły się pojawiać policzki, gładkie i pozbawione życia jak wyrzeźbione w styropianie, powitały je brawa siedzących na tarasie widzów. W pięć minut później, kiedy szybowiec van Eycka osiadł na powierzchni jeziora, widziałem już, że tym razem przeszedł sam siebie. Oświetlony reflektorami, przy dźwiękach uwertury do Tristana, rozbrzmiewających z głośników umieszczonych na zboczu góry i jakby nadymających ten olbrzymi bibelot, portret Leonory przepływał nad naszymi głowami, skrapiając nas lekkim deszczem. Szczęśliwym trafem chmura utrzymywała swój kształt, póki nie przekroczyła linii brzegu i tam dopiero rozpadła się w wieczornym powietrzu, jak zdarta z nieba czyjąś gniewną ręką. Tymczasem swoją wspinaczkę rozpoczął Petit Manuel, uczepiwszy się ciemno obramowanej chmury jak ulicznik molestujący rozeźloną matronę. Szybował tam i z powrotem, jakby nie miał koncepcji ukształtowania tej kapryśnej kolumny pary, a potem zaczął rzeźbić w niej przybliżone kontury kobiecej głowy. Chyba nigdy nie widziałem, żeby pracował w takim napięciu nerwowym. Kiedy skończył, zerwała się druga fala braw, która wkrótce przeszła w śmiech i ironiczne owacje. Chmura, wyrzeźbiona na pochlebne podobieństwo Leonory, zaczęła się pochylać we wzburzonym powietrzu. Szczęka się wydłużyła, lukrowany uśmiech wykrzywił się w grymas idiotki. Po minucie gigantyczna głowa Leonory Chanel wisiała nad nami odwrócona. Dyskretnie kazałem wyłączyć reflektory i uwaga widowni przeniosła się na czarnoskrzydły szybowiec Nolana, który wspinał się ku następnej chmurze. Strzępy rozkładającej się tkanki chmury spadały z coraz ciemniejszego nieba, obłok jodku srebra przesłaniał zagadkowe dzieło Nolana. Ku mojemu zdziwieniu portret, który się wyłonił, był całkowicie wierny. Rozległy się oklaski, potem kilka tonów z Tannhäusera i reflektory oświetliły pięknie wykonaną głowę. Stojąca wśród swoich gości Leonora wzniosła toast w stronę szybowca. Zaskoczony wielkodusznością Nolana, przyjrzałem się lepiej świecącej na niebie twarzy i dopiero wtedy zrozumiałem jego zamysł. Portret, z okrutną ironią, był aż nazbyt podobny. Opuszczone w dół usta Leonory, broda zadarta do góry, żeby ukryć podbródek, fałda skóry pod prawym policzkiem - wszystko to zostało przedstawione tak, jak na jego obrazie w studiu. Goście otoczyli Leonorę i gratulowali jej przedstawienia. Ona sama patrzyła na swój portret, który zaczął się rozpadać nad jeziorem, jakby go dopiero teraz zobaczyła. Twarz nabiegła jej krwią. Pokaz sztucznych ogni na plaży przyćmił te dwuznaczności różowo-błękitnymi wybuchami. Na krótko przed świtem Beatrice Lafferty i ja spacerowaliśmy po plaży między łuskami wypalonych rakiet i kół świętej Katarzyny. Na opustoszałym tarasie kilka lamp oświetlało bezładnie stojące krzesła. Kiedy dochodziliśmy do stopni, gdzieś nad nami rozległ się kobiecy krzyk, a potem odgłos tłuczonego szkła. Ktoś kopnięciem wybił balkonowe okno i pomiędzy stołami przebiegł ciemnowłosy mężczyzna w białym garniturze. Kiedy Nolan znikł w ciemności, na środek tarasu wyszła Leonora Chanel. Spojrzała na ciemne chmury, kłębiące się nad szczytem góry i jedną ręką zerwała klejnoty, które otaczały jej oczy. Leżały połyskując na płytach tarasu. Potem z kryjówki wśród miejsc dla orkiestry wyskoczyła zgarbiona postać małego Manuela, który przebiegł obok nas na swoich krzywych nogach. Przy bramie zawarczał silnik. Leonora skierowała się w stronę domu, zapatrzona w swoje rozsypane odbicie w kawałkach szkła. Zatrzymała się, kiedy zza rzeźb dźwiękowych na wprost okien biblioteki wyłonił się wysoki, jasnowłosy mężczyzna o zimnym i niecierpliwym spojrzeniu. Poruszone hałasem odezwały się posągi. Podczas gdy van Eyck podchodził do Leonory, przejęły powolny rytm jego kroków. Następnego dnia miał się odbyć ostatni występ zespołu z Koralu D. Przez całe popołudnie, przed przybyciem gości, nad jeziorem utrzymywała się mętna poświata. Za górą piętrzyły się ogromne zwały burzowych nimbusów i o żadnych pokazach nie mogło być w tych warunkach mowy. Van Eyck towarzyszył Leonorze. Zastałem Beatrice Lafferty, jak obserwowała ich pustynny jacht, miotany wiatrem po drugiej stronie jeziora. - Nigdzie nie widać Nolana ani małego Manuela - powiedziała do mnie. - A przyjęcie zaczyna się za trzy godziny. Wziąłem ją pod rękę. - Jest już po przyjęciu. Kiedy załatwisz tu swoje sprawy, Bea, przyjedź i zamieszkaj ze mną w Koralu D. Nauczę cię rzeźbić chmury. Van Eyck i Leonora przybili do brzegu w pół godziny później. Van Eyck minął mnie, unikając mojego spojrzenia. Leonora wisiała na jego ramieniu, dzienne klejnoty wokół jej oczu rzucały na taras twarde błyski. O ósmej, kiedy zaczęli się pojawiać pierwsi gości Nolan i Petit Manuel nadal się nie pokazali. Na tarasie wieczór był ciepły i rozświetlony lampami, ale w górze burzowe chmury ocierały się o siebie jak podenerwowane olbrzymy. Wszedłem po zboczu do miejsca, gdzie stały przywiązane szybowce. Ich skrzydła dygotały w podmuchach wiatru. W niecałe pół minuty po tym, jak wzbił się w ciemniejące powietrze, przytłoczony ogromną wieżycą burzowego nimbusa, Charles van Eyck spadał korkociągiem ku ziemi, strącony szaleństwem powietrznych wirów. Odzyskał panowanie nad szybowcem na wysokości pięćdziesięciu stóp nad domem i znów wzbił się na prądach wznoszących znad jeziora, z dala od nadymającego się brzucha chmury. Na oczach Leonory i jej siedzących na tarasie gości szybowiec zatrząsł się w eksplozji pary i opadł na powierzchnię jeziora ze złamanym skrzydłem. Podszedłem do Leonory. Przed tarasem stali Nolan i Petit Manuel, patrząc, jak w odległości trzystu jardów van Eyck wygrzebuje się z kabiny. - Po co się fatygowałeś? - spytałem Nolana. - Nie powiesz chyba, że masz zamiar latać? Nolan oparł się o barierkę z rękami w kieszeniach marynarki. - Nie mam takiego zamiaru i właśnie dlatego tutaj jestem, majorze. Leonora miała na sobie suknię wieczorową z pawich piór, które układały się wokół jej stóp w ogromny tren. Setki oczu połyskiwało w naelektryzowanym przedburzowym powietrzu, otaczając jej ciało błękitno-zielonymi płomieniami. - Proszę pani, te chmury są zupełnie szalone - tłumaczyłem się. - Idzie burza. Spojrzała na mnie niewidzącymi oczami. - Czy wy nie przewidujecie nigdy ryzyka? - Wskazała na burzowy nimbus kłębiący się nad naszymi głowami. - Do takich chmur potrzeba podniebnego Michała Anioła... A co z Nolanem?! Czy on też się boi?! Kiedy wykrzyknęła jego imię, Nolan zmierzył ją spojrzeniem, po czym odwrócił się do nas plecami. Światło nad Laguną Zachodnią uległo zmianie. Połowę jeziora okrywała mroczna poświata. Ktoś pociągnął mnie za rękaw. To Petit Manuel patrzył na mnie swoimi oczami zamyślonego dziecka. - Raymond, ja polecę. Pozwól mi wziąć szybowiec. - Manuel, na litość boską. Zabijesz się... Przecisnął się między złoconymi krzesłami. Leonora skrzywiła się, kiedy dotknął jej przegubu. - Proszę pani... - Jego słabe usta ułożyły się w zuchowaty uśmiech. - Ja zrobię dla pani rzeźbę. Teraz, z tej wielkiej burzowej chmury, co? Spojrzała na niego z góry, czując pewne obrzydzenie do tego gorliwego garbusa, gapiącego się na nią spośród setek oczu jej pawiego trenu. Van Eyck utykając wracał od rozbitego szybowca. Domyślałem się, że na swój dziwny sposób Manuel rywalizuje z van Eyckiem. Leonora skrzywiła się, jakby przełknęła coś wyjątkowo gorzkiego. - Majorze Parker, niech mu pan powie, żeby... - Spojrzała na ciemną chmurę, kłębiącą się nad górą niczym lawa wypływająca z jakiegoś wulkanu o czarnym sercu. - Zresztą, nie! Zobaczymy, co ten mały kaleka potrafi! - Zwróciła się do Manuela z aż nazbyt radosnym uśmiechem. - Niech pan leci. Zobaczymy, jak pan rzeźbi trąbę powietrzną! Geometria jej twarzy ułożyła się w diagram morderstwa. Nolan depcząc po pawich piórach przebiegł przez taras przy wtórze śmiechu Leonory. Usiłowaliśmy powstrzymać Manuela, ale nie dał nam szans. Dotknięty do żywego zniewagą Leonory, wpadł między skały i wkrótce zginął nam z oczu w gęstniejących ciemnościach. Na tarasie zebrała się gromadka ciekawskich. Żółto- pomarańczowy szybowiec wzbił się w niebo i nabierał wysokości na tle chmury burzowej. Jakieś pięćdziesiąt jardów od ciemnych zwałów został uderzony prądem powietrza, ale Manuel przebił się do chmury i zaczął kształtować jej granatowe czoło. Pierwsze krople deszczu spadły na taras u naszych stóp. Pojawił się pierwszy zarys kobiecej głowy, sataniczne oczy rozświetlone otwartymi w chmurze tunelami, opadające usta jak ciemna smuga nad kotłującymi się poniżej wielkimi kłębami. Nolan, wykrzykując słowa ostrzeżenia wskoczył do swojego szybowca. W chwilę później mały Manuel został porwany przez potężny wir powietrza i wyrzucony ponad chmurę. Walcząc z rozszalałym żywiołem, Manuel skierował szybowiec w dół i ponownie znalazł się przed chmurą, która nagle otworzyła swoją olbrzymią paszczę, spazmatycznie rzuciła się do przodu i połknęła szybowiec. Na tarasie zapadła cisza na widok szczątków aparatu wirujących we wnętrznościach chmury, która przepłynęła nad naszymi głowami, przeżuwając porozrywane fragmenty skrzydeł i kadłuba. Osiągnąwszy brzeg jeziora, chmura doszła do gwałtownego kresu. Kawałki twarzy odpadały na boki, usta zostały wyrwane, jedno oko eksplodowało, aż rozwiała się w podmuchu szkwału. Szczątki szybowca małego Manuela posypały się z jasnego już nieba. Beatrice Lafferty i ja pojechaliśmy na drugą stronę jeziora, żeby zabrać ciało Manuela. Po tragicznym spektaklu rozegranym w eksplodującej podobiźnie twarzy Leonory Chanel goście zaczęli się zbierać. Po chwili na podjeździe zrobiło się gęsto od samochodów. Leonora patrzyła, jak odjeżdżają, stojąc z van Eyckiem wśród pustych stołów. Beatrice nie odzywała się podczas naszej jazdy przez jezioro. Szczątki szybowca leżały rozrzucone na stopionym piasku, strzępy brezentu i połamane zastrzały, splątane linki do sterów. W sporej odległości od kabiny znalazłem ciało małego Manuela, zwinięte w mokry kłębek jak utopiona małpka. Zaniosłem go do pustynnego jachtu. - Raymond, spójrz! - Beatrice wskazała na brzeg. Wzdłuż całego jeziora zgromadziły się chmury burzowe i na wyżynie za górą biły już pierwsze pioruny. W naelektryzowanym powietrzu willa straciła jakoś swój urok. W odległości pół mili wzdłuż doliny posuwała się trąba powietrzna, jej komin, wyginając się, zmierzał w stronę jeziora. Pierwsze podmuchy wichury uderzyły w jacht. - Raymond! - krzyknęła znów Beatrice. - Tam jest Nolan! On w tym lata! I wtedy zobaczyłem czarnoskrzydły szybowiec, krążący pod parasolem tornada. To był Nolan, ujeżdżający trąbę powietrzną. Jego skrzydła pracowały równo w powietrzu, krążącym wokół komina. Unosił się tam niczym ryba-pilot, jakby prowadził tornado w stronę willi Leonory. Po kilkunastu sekundach, kiedy trąba uderzyła w dom, straciłem go z oczu. Eksplozja ciemnego powietrza objęła willę, zmieniając się w wir potrzaskanych mebli i dachówek, który wyrwał się przez dach. Beatrice i ja odbiegliśmy od jachtu i padliśmy w szczelinie szklistej powierzchni. Trąba powietrzna oddaliła się i znikła w przepełnionym burzą niebie, a nad zrujnowaną willą wiał ciemny szkwał, co pewien czas porywając jakieś szczątki. Opadały wokół nas strzępy brezentu i pawie pióra. Odczekaliśmy pół godziny, zanim zbliżyliśmy się do domu. Taras był zasypany tłuczonym szkłem i połamanymi krzesłami. Początkowo nie dostrzegłem nigdzie śladu Leonory, chociaż jej twarz była wszechobecna, bo poszarpane portrety zaściełały mokre płyty tarasu. Jeden trzepoczący na wietrze uśmiech przypłynął do mnie i przylgnął mi do nogawki. Ciało Leonory znalazłem wśród pogruchotanych stolików koło podium dla orkiestry, częściowo owinięte w zakrwawione płótno. Jej twarz była teraz równie zniekształcona jak burzowa chmura, którą Manuel usiłował rzeźbić. Van Eycka znaleźliśmy pod szczątkami markizy. Wisiał, uduszony kłębowiskiem przewodów elektrycznych, jego bezkrwistą twarz otaczał wieniec żarówek. W przewodach odzywała się z przerwami elektryczność, oświetlając jego martwe oczy. Obejmując Beatrice, oparłem się o przewróconego rollsa. - Nie widać nigdzie Nolana ani szczątków jego szybowca. - Biedaczysko. Raymondzie, to on tu sprowadził tę trąbę powietrzną. On nad nią w jakiś sposób panował. Podszedłem przez mokry taras do miejsca, gdzie leżała Leonora, i przykryłem jej ciało kawałkami płócien, poszarpanymi twarzami jej samej. Zabrałem Beatrice Lafferty do siebie, do studia Nolana na pustyni u stóp Koralu D. Nie mieliśmy już nigdy żadnych wiadomości o Nolanie i nigdy nie zajmowaliśmy się szybowcami. W chmurach kryje się zbyt wiele wspomnień. Trzy miesiące temu jakiś człowiek, który zobaczył niszczejące szybowce przed naszym studio, podszedł do nas i opowiedział nam, że widział szybowiec latający wysoko nad Czerwoną Plażą, rzeźbiący w stratocirrusach wyobrażenia drogich kamieni i głów dzieci. Raz była wśród nich głowa karła. Jak się zastanowić, wygląda to na Nolana, może więc udało mu się wyjść cało z tej trąby powietrznej. Wieczorami siedzimy z Beatrice między posągami dźwiękowymi, słuchając ich głosów, podczas gdy nad Koralem D zbierają się zwiastujące pogodę cumulusy. Czekamy na człowieka w czarnoskrzydłym szybowcu, może teraz pomalowanym w wesołe paski, który przyleci z wiatrem i będzie rzeźbił dla nas wyobrażenia koników morskich i jednorożców, karłów, drogich kamieni i główek dzieci. Przełożył Lech Jęczmyk Studzienka 69 Przez kilka pierwszych dni wszystko szło dobrze. – Trzymajcie się z dala od okien i nie myślcie o tym – powiedział im doktor Neill – w waszym przypadku był to tylko zwykły odruch. O jedenastej trzydzieści, najpóźniej o dwunastej, zejdźcie do sali gimnastycznej i pograjcie w piłkę albo w ping-ponga. O drugiej film w sali neurologii. Potem macie dwie godziny na czytanie prasy i słuchanie płyt. Zejdę na dół o szóstej. Koło siódmej będziecie w stanie nerwowego pobudzenia. – Czy jest obawa nagłej utraty przytomności? – spytał Avery. – Absolutnie żadnej – odparł Neill. – Jeżeli poczujecie zmęczenie, należy oczywiście odpocząć. Do tego będzie wam prawdopodobnie nieco trudno przywyknąć. Pamiętajcie, że nadal używacie tylko 3500 kalorii, więc wasz poziom ruchliwości (zauważycie to głównie w ciągu dnia) będzie około jednej trzeciej niższy. Musicie się oszczędzać. Większość czasu została dla was zaprogramowana, ale zacznijcie uczyć się grać w szachy, starajcie się skupić wewnętrznie. – Panie doktorze – spytał Gorrell pochylając się – a czy jeżeli chcemy, to możemy wyglądać przez okna? Doktor Neill uśmiechnął się. – Nie martwcie się – powiedział. – Przewody zostały przecięte. Nie możecie teraz zasnąć, nawet gdybyście chcieli. Neill zaczekał, aż trzej mężczyźni wyjdą z sali wykładowej i udadzą się do Sektora Rekreacyjnego, a potem zszedł z podium i zamknął drzwi. Był to niski, barczysty mężczyzna po pięćdziesiątce, o ostro zarysowanych, niecierpliwych ustach i drobnych rysach. Wyszarpnął krzesło z pierwszego rzędu i zręcznie usiadł na nim okrakiem. – No i jak? – spytał. Morley siedział na stole pod tylną ścianą, bawiąc się machinalnie ołówkiem. W wieku lat trzydziestu, był najmłodszym członkiem zespołu pracującego w klinice pod kierownictwem Neilla, ale Neill z jakiegoś powodu lubił rozmawiać właśnie z nim. Zrozumiał, że Neill czeka na odpowiedź, i wzruszył ramionami. – Wygląda na to, że wszystko idzie dobrze – powiedział. – Rekonwalescencja pooperacyjna jest zakończona. Rytm serca i elektroencefalogram są w normie. Oglądałem dziś rano zdjęcia rentgenowskie i wszystko pięknie się za bliźniło. Neill przyglądał mu się spod oka. – Mówisz tak, jakbyś miał zastrzeżenia. Morley roześmiał się i wstał. – Ależ skąd. – Przeszedł między rzędami stołów, w rozpiętym białym kitlu, z rękami głęboko w kieszeniach. – Jak na razie, zwyciężasz na całej linii. Zabawa dopiero się zaczyna, ale goście są w znakomitej formie. Nie ma, co do tego wątpliwości. Myślałem, że trzy tygodnie to trochę za krótko, żeby ich wyprowadzać z hipnozy, ale pewnie i w tej sprawie okaże się, że miałeś rację. Tej nocy będą po raz pierwszy zdani wyłącznie na siebie. Zobaczymy, w jakiej formie będą jutro rano. – Czego się w głębi ducha spodziewasz? – spytał krzywiąc się Neill. – Zmasowanej reakcji rdzeniowej? – Nie – odparł Morley. – Testy psychometryczne wykazały, że z tej strony absolutnie nic nie grozi. Żadnych urazów. – Popatrzył na tablicę, a potem odwrócił się do Neilla. – Tak, można chyba zaryzykować twierdzenie, że eksperyment się powiódł. Neill oparł się na łokciach, zacisnął szczęki. – Myślę, że to coś więcej. Zablokowanie synapsów rdzeniowych wyeliminowało masę materiału, który, jak sądziłem, zostanie: małe tiki i kompleksy, drobne stany lękowe, cały osad fałszywej monety w banku psychiki. Większość tego znikła albo w każdym razie nie ujawnia się w testach. Jednak są to tylko cele uboczne, tymczasem dzięki tobie, John, i wszystkim członkom zespołu, trafiliśmy w dziesiątkę na głównej tarczy. Morley coś mruknął, ale Neill ciągnął dalej swoim nawykłym do wydawania poleceń głosem. – Nikt z was sobie jeszcze tego nie uświadamia, ale jest to równie ważny krok naprzód, jak wyjście pierwszego ichtiozaura z protozoicznego morza trzysta milionów lat temu. Nareszcie wyzwoliliśmy umysł z archaicznej kloaki zwanej snem, z conocnego powrotu do rdzenia. Za pomocą właściwie jednego cięcia skalpelem dodaliśmy tym ludziom po dwadzieścia lat życia. – Miejmy nadzieję, że będą wiedzieli, czym je wypełnić – zauważył Morley. – Daj spokój, John – odparł Neill. – To nie jest argument. Co zrobią z tym czasem, to jest już ich sprawa. Wykorzystają go najlepiej, jak potrafią, tak, jak w końcu dzieje się z każdą okazją daną nam przez życie. Za wcześnie jeszcze, żeby o tym myśleć, ale wyobraź sobie powszechne zastosowanie naszej techniki. Po raz pierwszy człowiek będzie żył przez pełne dwadzieścia cztery godziny na dobę, zamiast spędzać jedną trzecią życia jak inwalida, chrapiąc i oglądając ośmiogodzinne filmy dziecięco- erotyczne. Neill urwał zmęczony i przetarł oczy. – Czym się martwisz? Morley zrobił bezradny gest ręką. – Nie jestem pewien, tylko... – Zaczął się bawić plastykowym modelem mózgu ustawionym na stojaku koło tablicy. W jednym z czołowych zwojów odbijał się zniekształcony obraz Neilla, z wykręconą twarzą bez szczęki, z wielką kopułą czaszki. Siedząc samotnie na tle stołów w pustej sali wykładowej, wyglądał jak szalony geniusz oczekujący spokojnie na egzamin, którego nie może nie zdać. Morley obrócił model palcem, patrząc, jak obraz zaciera się i znika. Mniejsza o wątpliwości, Neill jest prawdopodobnie ostatnim człowiekiem, który mógłby je zrozumieć. – Wiem, że zamknąłeś tylko kilka połączeń w podwzgórzu, i wiem, że wyniki tego będą spektakularne. Możliwe, że zapoczątkujesz największą rewolucję społeczną i gospodarczą od czasu potopu. Ale z jakiegoś powodu chodzi mi po głowie pewne opowiadanie Cechowa; o człowieku, który zakłada się o milion rubli, że wytrzyma w dobrowolnym zamknięciu przez dziesięć lat. Podejmuje próbę, wszystko idzie dobrze, ale na minutę przed upływem terminu rozmyślnie wychodzi z pokoju. Oczywiście jest szalony. – I co z tego? – Nie wiem. Myślę o tym przez cały tydzień. Neill wydał lekkie parsknięcie. – Chcesz, jak sądzę, powiedzieć, że sen jest pewną formą zespolenia społecznego i ci trzej ludzie są teraz izolowani, wyobcowani ze zbiorowej podświadomości, czarne go oceanicznego snu. Czy tak? – Może. – Nonsens, John. Im bardziej na dystans trzymamy podświadomość, tym lepiej. Meliorujemy bagna. Z punktu widzenia fizjologii sen to nic więcej, jak tylko niekorzystny objaw niedotlenienia mózgu. Tu nie chodzi o to, że boisz się niepowodzenia. Ty nie chcesz stracić swojego miejsca w pierwszym rzędzie na seansie pornograficznym. – Nie – powiedział Morley łagodnie. Często zaskakiwała go agresywność Neilla; było tak, jakby uważał sen za coś wstydliwie hańbiącego, za ukrywany grzech. – Chodzi mi o to, że na dobre czy złe każdy z nich jest teraz sam na sam z sobą. Już nigdy nie będą mogli uwolnić się od siebie, choćby na kilka minut, nie mówiąc o ośmiu godzinach. Ile można z sobą wytrzymać? Może człowiek potrzebuje ośmiu godzin urlopu dziennie, żeby otrząsnąć się z szoku bycia sobą. Pamiętaj, że ty i ja nie zawsze będziemy pod ręką, żeby szpikować ich testami i filmami. Co się stanie, jeżeli będą mieli dosyć samych siebie? – Nie ma obawy – powiedział Neill. Wstał nagle, znudzony pytaniami Morleya. – Ogólne tempo ich życia będzie wolniejsze od naszego, te stresy i napięcia nie zaczną się u nich krystalizować. Wkrótce będziemy się im wydawać kupą pomyleńców, zwijających się jak w ukropie przez pół doby i zapadających w odrętwienie na drugą połowę. Ruszył ku drzwiom i wyciągnął rękę do kontaktu. – No to do zobaczenia o szóstej. Zamknęli salę wykładową i razem poszli korytarzem. – Co teraz robisz? – spytał Morley. Neill roześmiał się. – A jak myślisz? Pójdę się solidnie wyspać. Nieco po północy Avery i Gorrell grali w ping-ponga w jasno oświetlonej sali gimnastycznej. Obaj byli dobrymi graczami i wymieniali piłki bez większego wysiłku. Czuli się silni i rześcy; Avery nieco się spocił, ale było to nie tyle wynikiem zmęczenia, co rozpalonych lamp hakowych pod sufitem, utrzymujących na wszelki wypadek iluzję nieustannego dnia. Najstarszy z trzech ochotników, wysoki i zamknięty w sobie, z chudą, nieruchomą twarzą, nie próbował podtrzymywać rozmowy z Gorrellem, koncentrując się na adaptacji do nowych warunków. Choć wiedział, że nie stwierdzi u siebie śladu przemęczenia, grając śledził jednocześnie rytm oddechu i tonus mięśniowy, a kątem oka obserwował zegar. Gorrell, człowiek swobodny i opanowany, również był jakiś zgaszony. Między odbiciami rozglądał się ostrożnie po sali, odnotowując w pamięci ściany jak w hangarze, rozległą połać lśniącej podłogi, zasłonięte żaluzjami świetliki w dachu. Co jakiś czas, nie zdając sobie z tego sprawy, dotykał okrągłej blizny po trepanacji z tyłu głowy. Na środku sali wokół gramofonu ustawiono parę foteli i kanapę i tam Lang grał w szachy z Morleyem, pełniącym nocny dyżur. Lang pochylił się nad szachownicą. Agresywny, z kręconymi włosami, ostro zarysowanym nosem i ustami, wpatrywał się z bliska w figury. Grywał stale z Morleyem, odkąd przybył do kliniki, czyli od czterech miesięcy. Byli równorzędnymi partnerami, może z niewielką przewagą Morleya, ale dzisiaj Lang zastosował nowe otwarcie i po dziesięciu ruchach rozwinął w pełni swój atak, zaczynając rozbijać obronę Morleya. Jego umysł pracował jasno i precyzyjnie, skupiony z całą ostrością na grze, mimo że zaledwie rano wydobył się z mglistego obszaru posthipnozy, w którym wszyscy trzej błąkali się przez trzy tygodnie niczym odmóżdżone widma. Za nimi, wzdłuż jednej ze ścian, ciągnęły się pomieszczenia zespołu kontrolnego. Kątem oka widział czyjąś twarz w okrągłym okienku w jednych z drzwi. Siedziała tam grupa pielęgniarzy i lekarzy w ciągłym pogotowiu przy swoich wózkach reanimacyjnych. Ostatnie drzwi, do małej salki z trzema łóżkami, trzymano starannie zamknięte. Po chwili twarz znikła. Lang uśmiechnął się na myśl o skomplikowanej maszynerii roztaczającej nad nim opiekę. Miał zaufanie do Neilla i święcie wierzył w powodzenie eksperymentu. Neill zapewnił go, że w najgorszym razie nagłe nagromadzenie produktów przemiany materii we krwi może wywołać lekkie odrętwienie, ale jego mózg pozostanie nie zagrożony. – Tkanka nerwowa – powtarzał Neill wielokrotnie – nie zna zmęczenia. Mózg się nie męczy. Czekając na ruch Morleya sprawdził czas na ściennym zegarze. Dwunasta dwadzieścia. Morley ziewnął. Był znużony, twarz miał ściągniętą, cerę ziemistą. Osunął się w fotelu i podparł głowę ręką. Myślał o tym, jak słabi i prymitywni będą się wkrótce wydawać ci, którzy sypiają; ich umysły zapadają się co wieczór pod ciężarem nagromadzonych toksyn, ostrze ich świadomości ulega stępieniu. Nagle uświadomił sobie, że sam Neill właśnie w tej chwili śpi. Naszła go dziwnie niepokojąca wizja Neilla skulonego w skotłowanej pościeli dwa piętra nad nimi, z obniżonym poziomem cukru we krwi, z umysłem bujającym nie wiadomo gdzie. Lang roześmiał się z własnego zarozumialstwa i Morley cofnął ruch, który przed chwilą zrobił. – Co ja robię? Czy ja oślepłem? – Nie – powiedział Lang i znów się roześmiał. – Właśnie odkryłem, że nie śpię. Morley uśmiechnął się. – Trzeba to zapisać jako jedno z powiedzeń tygodnia. – Powtórzył ruch wieżą, wyprostował się i spojrzał ponad stołem na pingpongistów. Gorrell ściął ostro i Avery pobiegł za piłką. – Wygląda, że są w formie. A jak ty? – Jak najlepiej – odparł Lang. Przesunął wzrokiem po szachownicy i zrobił ruch, zanim Morley zdołał złapać oddech. Zwykle dochodzili do końcówki, ale tego dnia Morley musiał się poddać w dwudziestym ruchu. – Brawo – powiedział z podziwem. – Wkrótce dasz radę Neillowi. Jeszcze jedną? – Nie. Prawdę mówiąc, gra mnie nudzi. Podejrzewam, że może być z tym kłopot. – Dasz sobie radę. Poczekaj trochę i staniesz na nogi. Lang wyciągnął ze stojaka z płytami Bacha, założył Koncert Brandenburski i włączył gramofon. Kiedy popłynęła bogata, kontrapunktowa muzyka, odchylił się na oparcie słuchając w skupieniu. To absurd, pomyślał Morley. Jak szybko można się rozwijać? Trzy tygodnie temu byłeś typkiem z przedmieścia. Następne godziny minęły szybko. O wpół do drugiej poszli do gabinetu lekarskiego, gdzie poddano ich pobieżnemu badaniu: puls, odruchy nerwowe, mocz do analizy. Ubrawszy się z powrotem przeszli do pustej stołówki na małą przekąskę i siedli na stołkach sprzeczając się, jak nazwać ten nowy, piąty, posiłek. O drugiej zasiedli w sali neurologii i przez dwie godziny oglądali filmy z ćwiczeń pod hipnozą w ostatnich trzech tygodniach. Po filmach udali się do sali gimnastycznej, mając noc prawie za sobą. Nadal byli swobodni i pełni energii; Gorrell szedł na czele pokpiwając z Langa i przedrzeźniając jego lunatyczny chód w którymś fragmencie filmu. – Otwórz usta, zamknij oczy – pokazywał wpadając na Langa, który zręcznie uskoczył w bok. – Spójrz na siebie; teraz też tak chodzisz. Naprawdę, Lang, ty się wcale nie obudziłeś, ty chodzisz we śnie. Prawda, doktorze? – zwrócił się do Morleya. Morley powstrzymał ziewnięcie. – W takim razie jest nas dwóch takich. – Szedł za nimi korytarzem starając się ze wszystkich sił nie zasnąć i czuł się tak, jakby to nie ci trzej ludzie przed nim, ale on nie spał przez ostatnie trzy tygodnie. Chociaż klinika była opustoszała, na polecenie Neilla paliły się wszystkie światła na korytarzach i na schodach. Przed nimi dwaj pielęgniarze sprawdzali, czy okna na ich drodze są bezpiecznie zasłonięte, a drzwi pozamykane. Nigdzie ani jednej zacienionej wnęki, ani jednej pułapki mroku. Neill nalegał na to, niechętnie przyznając możliwość skojarzenia między ciemnością i snem. – Powiedzmy otwarcie: tylko w niewielu organizmach skojarzenie jest dość silne, żeby być odruchem. Zdolność przeżycia u wyższych kręgowców uzależniona jest od rozwiniętego aparatu zmysłowego połączonego z różną zdolnością do gromadzenia i klasyfikowania, informacji. Wystarczy umieścić je w ciemności, odciąć dopływ danych wizualnych do kory i są sparaliżowane. Sen jest odruchem obronnym. Obniża tempo przemiany materii, oszczędza energię, zwiększa zdolność organizmu do przetrwania, wtapiając go w otoczenie... Na podeście w połowie schodów było duże, zasłonięte okno, wychodzące na park za kliniką. Mijając je Gorrel przystanął. Podszedł do okna, zwolnił roletę i chwycił sznurek żaluzji. Nie otwierając jej zwrócił się do Morleya przyglądającego się temu ze schodów. – Tabu, panie doktorze? Morley zmierzył spojrzeniem kolejno wszystkich trzech. Gorrell był spokojny, najwyraźniej zaspokajał jedynie chwilową zachciankę. Lang siedział na poręczy, obserwując scenę z zaciekawieniem, z wyrazem naukowej bezstronności. Jedynie Avery wydawał się nieco zaniepokojony, twarz miał bladą i skrzywioną. Morleyowi przyszła do głowy zupełnie nieistotna myśl: ten nocny zarost, będą musieli golić się dwa razy na dobę. A potem: dlaczego nie ma tu Neilla? Wiedział, że dorwą się do okna przy pierwszej sposobności. Zauważył, że Lang posyła mu rozbawiony uśmiech, i wzruszył ramionami, usiłując ukryć niepokój. – Spróbuj, skoro masz ochotę. Jak powiedział Neill, przewody są przecięte. Gorrell odciągnął żaluzję i wszyscy stłoczyli się przy oknie wyglądając w noc. W dole cynowoszare trawniki ciągnęły się do linii pagórków porośniętych sosnami. Gdzieś dalej, z lewej strony, migał przyzywająco neon. Gorrell i Lang nie odnotowali u siebie żadnej reakcji i ich ciekawość zaczęła po chwili wygasać. Avery poczuł nagły ruch pod sercem, ale zaraz się opanował. Jego wzrok zaczął przesiewać ciemności; niebo było czyste” bezchmurne i poprzez gwiazdy dostrzegł wąskie, mleczne pasmo obwodu Galaktyki. Wpatrywał się w nie milcząc i pozwalając, żeby wiatr chłodził jego spoconą twarz i szyję. Morley podszedł do okna i oparł się na parapecie obok Avery’ego. Kątem oka wypatrywał jakiegoś odruchu, drżenia powieki albo przyśpieszonego oddechu sygnalizującego odruchowe rozładowanie. Pamiętał ostrzeżenie Neilla: „U człowieka sen jest głównie wolicjonalny, a odruch jest wzmocniony przyzwyczajeniem. Ale fakt, że przecięliśmy w podwzgórzu szlaki regulujące przepływ świadomości, nie oznacza jeszcze, że odruch nie rozładuje się jakąś inną drogą. Jednak wcześniej czy później będziemy musieli podjąć to ryzyko i pozwolić im zerknąć na ciemną stronę słońca”. Morley zastanawiał się nad tym, kiedy ktoś dotknął jego ramienia. – Panie doktorze – usłyszał głos Langa. – Panie doktorze. Otrząsnął się z zamyślenia. Stał przy oknie sam. Gorrell i Avery zeszli już niżej. – Nic – uspokoił go Lang. – Wracamy do sali gimnastycznej. – Przyjrzał się Morleyowi. – Dobrze się pan czuje? Morley potarł twarz. – Boże, chyba zasnąłem. – Spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po czwartej. Stali przy oknie przeszło piętnaście minut. Pamiętał tylko tyle, że oparł się o parapet. – A ja martwiłem się o was. Wszyscy byli rozbawieni, najbardziej Gorrell. – Panie doktorze – powiedział przeciągając samogłoski – jeżeli pan chce, mogę panu polecić dobrego chirurga od snu. Po piątej zaczęli odczuwać stopniowy przypływ ociężałości w kończynach. Próby nerkowe pogorszyły się i produkty rozkładu powoli gromadziły się w tkankach. Dłonie mieli wilgotne i zdrętwiałe, podeszwy stóp jak z porowatej gumy. Uczucie to wywoływało nieokreślony niepokój, nie wiążąc się z żadnymi objawami zmęczenia umysłowego. Drętwota rozszerzała się. Avery zauważył to po napięciu skóry na policzkach i na skroniach oraz po lekkim bólu głowy. Z uporem przewracał stronice czasopisma, czując dłonie jak dwie bryły kitu. Potem przyszedł Neil i wraz z nim ożywienie. Promieniował czystością i energią, unosząc się elastycznie na palcach. – Jak tam nocna zmiana? – spytał dziarskim tonem, podchodząc z uśmiechem do wszystkich po kolei. – Jak samopoczucie? – Nie najgorzej, panie doktorze – odpowiedział mu Gorrell. – Lekki przypadek bezsenności. Neill ryknął śmiechem, klepnął go po ramieniu i poprowadził wszystkich do laboratorium chirurgicznego. O dziewiątej, ogoleni i w czystych ubraniach, zebrali się w sali wykładowej. Czuli się znowu świeżo i rześko. Drętwota kończyn i lekkie otępienie minęły natychmiast po podłączeniu do kroplówek oczyszczających krew. Neill powiedział im, że w ciągu tygodnia ich nerki dostosują się do intensywniejszej pracy. Przez całe rano i większość popołudnia pracowali nad serią testów asocjacyjnych i sprawnościowych. Neill nie oszczędzał ich manewrując światełkami na katodowym ekranie, żonglując wymyślnymi seriami cyfrowymi i geometrycznymi oraz skomplikowanymi łańcuchami wyrazów. Wyglądało, że jest bardziej niż zadowolony z wyników. – Krótszy okres przypomnienia, głębsze ślady pamięciowe – powiedział do Morleya, kiedy trzej mężczyźni udali się o piątej na chwilę odpoczynku. – Beczki pierwszorzędnej szarej substancji. – Wskazał gestem wyniki testów rozłożone na biurku. – A ty martwiłeś się o podświadomość. Spójrz na te Rorschachy Langa. Zobaczysz, że wkrótce przypomni sobie przeżycia okresu płodowego. Morley skinął głową, czując, jak jego wątpliwości ustępują Przez następne dwa tygodnie albo on, albo Neill towarzyszyli trzem mężczyznom bez przerwy, siedząc w blasku reflektorów na środku sali gimnastycznej, oceniając wykorzystanie dodatkowych ośmiu godzin, uważnie wypatrując jakichkolwiek oznak regresji. Neill ciągnął za sobą wszystkich, od etapu do etapu, przez okresy testów, przez długie godziny niekończących się nocy, a jego potężna osobowość zarażała entuzjazmem wszystkich członków zespołu. Prywatnie Morley niepokoił się rosnącą emocjonalną zależnością widoczną w stosunkach między Neillem a trójką mężczyzn. Obawiał się, że zaczynają utożsamiać Neilla z eksperymentem. Dzwonek na posiłek wywołuje ślinienie, ale jeżeli po długim okresie uwarunkowywania nagle przestanie się dzwonić, obiekt doświadczenia nie może jeść przez pewien czas. Takie odjęcie bodźca nie szkodzi psu, ale w przypadku i tak już przewrażliwionej psychiki może wywołać katastrofę. Neill w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Pod koniec pierwszych dwóch tygodni, kiedy zaziębił się paskudnie po nie przespanej nocy i postanowił spędzić następny dzień w łóżku, zawołał Morleya do swojego gabinetu. – Przeniesienie staje się zbyt ścisłe. Następuje zbytnie utożsamienie. Trzeba je nieco rozluźnić. – Zgadzam się – powiedział Morley. – Ale jak? – Powiedz im, że będę spał przez czterdzieści osiem godzin – odparł Neill. Zgarnął stos sprawozdań, tablic, kart testowych i wsadził je pod pachę. – Celowo nałykałem się środków uspokajających, żeby trochę odpocząć. Wyglądam jak cień, pełny zespół objawów wycieńczenia, bezpieczniki w mózgu aż piszczą. Podkoloryzuj to odpowiednio. – Czy to nie jest zbyt drastyczne? – spytał Morley. – Znienawidzą cię za to. Ale Neill tylko się uśmiechnął i poszedł zająć gabinet przylegający do jego sypialni. Tej nocy Morley miał dyżur w sali gimnastycznej od dziesiątej wieczorem do szóstej rano. Jak zwykle zaczął od sprawdzenia, czy pielęgniarze mają w pogotowiu swoje wózki reanimacyjne, przeczytał w księdze zapis poprzedniego dyżurnego, jednego ze starszych lekarzy, i dopiero wtedy podszedł do kręgu foteli. Usiadł na kanapie obok Langa i zaczął kartkować czasopismo, obserwując uważnie trójkę mężczyzn. W blasku lamp łukowych ich wychudzone twarze miały niezdrowy odcień, jak przy sinicy. Starszy lekarz ostrzegł go, że Avery i Gorrell mogą się przemęczyć przy stole pingpongowym, ale przed jedenastą przerwali grę i zasiedli w fotelach. Poczytali trochę bez zapału i dwukrotnie wyszli do stołówki, eskortowani za każdym razem przez jednego z pielęgniarzy. Morley powiedział im o Neillu, ale ku jego zdziwieniu żaden z nich tego nie skomentował. Powoli nadeszła północ. Avery czytał zgarbiony w swoim fotelu. Gorrell grał sam z sobą w szachy. Morley podsypiał. Lang odczuwał niepokój. Cisza sali gimnastycznej i brak ruchu wokół działały na niego przygnębiająco. Nastawił gramofon i wysłuchał Koncertu Brandenburskiego, analizując jego tematy przewodnie. Potem zrobił sam sobie test na asocjację słowną, przewracając stronice książki i wykorzystując słowa w prawym górnym rogu jako hasła. Morley pochylił się w jego stronę. – Coś wychodzi? – spytał. – Kilka interesujących reakcji. – Lang wziął notes i coś w nim zapisał. – Pokażę je Neillowi rano albo kiedy się tam obudzi. – W zamyśleniu podniósł wzrok w górę na lampy łukowe. – Zastanawiałem się. Jak myślisz, jaki będzie następny krok? – Krok, dokąd? – spytał Morley. – O jaki krok ci chodzi? Lang zrobił szeroki ruch ręką. – Mam na myśli ewolucję. Trzysta milionów lat temu opuściliśmy morza i zaczęliśmy oddychać powietrzem. Te raz zrobiliśmy następny logiczny krok i wyeliminowaliśmy sen. Co będzie dalej? Morley potrząsnął głową. – Te dwa kroki nie są analogiczne. Zresztą w gruncie rzeczy wcale nie opuściłeś pierwotnego oceanu. Nadal nosisz ze sobą jego prywatny model w postaci swojej krwi. Po prostu zawarłeś w sobie niezbędny fragment fizycznego otoczenia, żeby się od niego uniezależnić? Lang kiwnął głową. – Myślałem o czymś innym. Powiedz, czy zastanawiałeś się kiedyś nad tym, jak bardzo nasza psychika zorientowana jest na śmierć? Morley uśmiechnął się. – Zdarzało mi się – powiedział, ciekaw, do czego to prowadzi. – To dziwne – ciągnął Lang w zamyśleniu. – Zasada przyjemności i bólu, cały zapewniający kontynuację gatunku aparat seksu, przysłowiowa obsesja jutrem naszego superego; przez większość czasu (na ogół) psychika człowieka nie patrzy dalej niż po własny grób. Skąd się bierze ta dziwna obsesja? Jest jeden oczywisty powód. – Wskazującym palcem jakby postukał coś w powietrzu. – Ponieważ co noc otrzymujemy wielce przekonywającą próbkę losu, jaki nas czeka. – Masz na myśli czarną dziurę? – spytał Morley kwaśno. – Sen? – Właśnie. To nic innego jak pseudośmierć. Oczywiście nie uświadamiamy sobie tego, ale to musi być przerażające. – Zmarszczył brwi. – Myślę, że nawet Neill nie zdaje sobie sprawy z tego, że sen nie jest bynajmniej odpoczynkiem, lecz autentycznie traumatycznym przeżyciem. Więc to tak, pomyślał Morley. Wielki ojciec psycholog został przyłapany podczas drzemki na własnej lekarskiej kozetce. Zastanawiał się, co gorsze: pacjenci, którzy nie znają się na psychiatrii, czy tacy, którzy znają ją powierzchownie. – Eliminując sen – mówił Lang – eliminuje się również cały lęk i zbudowane wokół niego mechanizmy obronne. I wtedy wreszcie psychika ma szansę nastawienia się na coś bardziej wartościowego. – Na przykład? – spytał Morley. – Bo ja wiem? Może... na samą siebie? – Ciekawe – zauważył Morley. Była trzecia dziesięć nad ranem. Postanowił przez najbliższą godzinę zająć się ostatnimi wynikami testów Langa. Odczekał dla przyzwoitości pięć minut, a potem wstał i poszedł do pokoju lekarskiego. Lang zarzucił ramię na oparcie kanapy i obserwował drzwi do pokoju pielęgniarzy. – Co ten Morley knuje? – spytał. – Czy któryś z was go gdzieś widział? – Chyba wyszedł do pokoju pielęgniarzy – odezwał się Avery znad czasopisma. – Dziesięć minut temu – powiedział Lang. – Od tego czasu ani razu nie zajrzał, a ktoś powinien przy nas dyżurować bez przerwy. Gdzie on jest? Gorrell, który grał sam z sobą w szachy, podniósł głowę. – Widocznie to siedzenie po nocach go wykańcza. Lepiej go obudź, zanim Neill się dowie. Pewnie zasnął nad kartami z twoimi testami. Lang roześmiał się i rozsiadł się wygodniej. Gorrell wyciągnął rękę do gramofonu, wyjął ze stojaka płytę i założył ją. Kiedy gramofon zaczął szumieć, Lang zauważył, jak cicho było i pusto w sali gimnastycznej. W klinice zawsze panowała cisza, ale nawet w nocy utrzymywały się jakieś szczątkowe przypływy i odpływy dźwięków: szuranie krzesła w pokoju pielęgniarzy, szum generatora pod jedną z sal operacyjnych – które świadczyły, że gmach żyje. Teraz powietrze było nieruchome i bezbarwne. Lang nadsłuchiwał uważnie. Wszędzie panował martwy, pozbawiony echa nastrój opuszczonego budynku. Wstał i podszedł do pokoju pielęgniarzy. Wiedział, że Neill jest przeciwnikiem rozmów z obsługą, ale niepokoiła go nieobecność Morleya. Zajrzał przez okienko, żeby sprawdzić, czy Morley tam jest. Pokój był pusty. Światło się paliło. Dwa wózki szpitalne stały na swoim zwykłym miejscu pod ścianą, trzeci na środku, z rozsypaną talią kart, ale po grupie trzech czy czterech lekarzy nie było ani śladu. Lang zawahał się, spróbował otworzyć drzwi i stwierdził, że są zamknięte na klucz. Nacisnął jeszcze raz klamkę i rzucił przez ramię: – Avery. Tu nikogo nie ma. – Spróbuj następne drzwi. Pewnie mają odprawę przed jutrzejszym dniem. Lang podszedł do biura chirurgii. Światło było zgaszone, ale widział białe lakierowane biurko i wielkie wykresy na ścianach. Nie było nikogo. Avery i Gorrell obserwowali go. – Nie – powiedział Lang naciskając klamkę. – Drzwi są zamknięte. Gorrell wyłączył gramofon i razem z Averym podeszli. Spróbowali ponownie obu drzwi. – Oni tu gdzieś są – powiedział Avery. – Przynajmniej jedna osoba musi mieć dyżur. A co z tymi? – wskazał na ostatnie drzwi. – Zamknięte – powiedział Lang. – Sześćdziesiątka dziewiątka zawsze jest zamknięta. To chyba jest zejście do piwnicy. – Zajrzyjmy do gabinetu Neilla – zaproponował Gorrell. – Jeżeli ich tam nie będzie, przejdziemy przez recepcję i spróbujemy wyjść. To musi być jakaś sztuczka Neilla. W drzwiach gabinetu Neilla nie było okienka. Gorrell zapukał, odczekał i zapukał głośniej. Lang ruszył klamką, potem ukląkł. – Jest ciemno – zameldował. Avery odwrócił się i spojrzał na dwoje pozostałych drzwi, po przeciwnej stronie sali. Jedne prowadziły do stołówki i skrzydła neurologii, drugie do parkingu na tyłach kliniki. – Czy Neill nie dawał do zrozumienia, że może nas poddać takiej próbie? – spytał. – Żeby się przekonać, czy potrafimy przetrwać noc sami? – Ale Neill śpi – zauważył Lang. – Będzie w łóżku przez dwa dni. Chyba że... Gorrell ruchem głowy wskazał fotele. – Chodźmy. Pewnie nas teraz podglądają razem z Morleyem. Wrócili na swoje miejsca. Gorrell przysunął stolik szachowy do kanapy i ustawił figury. Avery i Lang rozsiedli się w fotelach i zaczęli spokojnie wertować czasopisma. Nad nimi lampy łukowe oświetlały ciszę szerokimi stożkami światła. Jedynym dźwiękiem było powolne tykanie zegara. Godzina trzecia piętnaście nad ranem. Przesunięcie było niezauważalne. Zaczęło się od niewielkiej zmiany perspektywy, zanik i przegrupowanie zarysów. Lekka zmiana ogniskowej, cień ślizgający się powoli po ścianie, zaostrzenie się kątów. Ruch był płynny, tempo nieskończenie wolne, ale stopniowo zarysowała się ogólna tendencja. Sala gimnastyczna kurczyła się. Cal za calem ściany zbliżały się do siebie, ograniczając powierzchnię podłogi. Przesuwając się ku sobie, ściany uległy zmianie: rzędy lamp pod sufitem rozpływały się i zacierały, kabel elektryczny biegnący pod ścianą wtapiał się w listwą, kratki otworów wentylacyjnych rozpływały się w szarości ściany. W górze sufit, jak spod olbrzymiej windy, zbliżał się do podłogi. Gorrell oparł się łokciami o stolik, ukrył twarz w dłoniach. Zapędził sam siebie w ciągły szach, ale nadal przesuwał figury w rogu szachownicy, rozglądając się co jakiś czas w poszukiwaniu natchnienia. Wiedział, że Neill gdzieś tam ich obserwuje. Zrobił ruch, podniósł głowę i przebiegł wzrokiem przeciwległą ścianę aż do kąta, wypatrując jakichś oznak ruchomej płytki. Od pewnego czasu usiłował bez powodzenia odkryć tajne okienko Neilla. Ściany były zupełnie gładkie; dwukrotnie przejrzał każdą stopę kwadratową dwóch przeciwległych i poza trojgiem drzwi nie znalazł na ich powierzchni choćby najmniejszej szpary czy pęknięcia. Po chwili lewe oko zaczęło mu boleśnie pulsować, odsunął więc szachownicę i położył się. Nad głową miał linię fluoroscencyjnych rurek, w plastykowych ażurowych oprawach rozpraszających światło. Już miał powiedzieć Langowi i Avery’emu o swoim poszukiwaniu tajnego okienka, kiedy przyszło mu do głowy, że każdy z nich może mieć ukryty mikrofon. Postanowił rozprostować nogi, wstał i przeszedł się po sali. Po półgodzinnym ślęczeniu nad szachownicą czuł się zdrętwiały i zmęczony. Chętnie porzucałby piłką albo rozruszał mięśnie na maszynie do wiosłowania, ale jak na złość nie zapewniono im żadnych urządzeń rekreacyjnych poza trzema fotelami i gramofonem. Doszedł do końca sali i zaczął ją obchodzić dokoła nasłuchując jakichś odgłosów z przyległych pomieszczeń. Coraz mniej mu się podobało to szpiegowanie ich przez Neilla i z ulgą zauważył, że jest już piętnaście po trzeciej. Za niecałe trzy godziny wszystko się skończy. Ściany sali gimnastycznej zwierały się. Była teraz o połowę mniejsza niż na początku, z nagimi, pozbawionymi okien ścianami stała się wielkim kurczącym się pudłem. Ściany wsuwały się jedna w drugą, łącząc się wzdłuż abstrakcyjnej linii, jak płaszczyzny przecinające się w wielowymiarowym ciągu. Pozostał tylko zegar i jedne drzwi... Lang odkrył, gdzie był schowany mikrofon. Siedział na skraju fotela wyłamując palce, póki Gorrell nie wrócił, potem wstał i ustąpił mu miejsca. Avery siedział na innym fotelu, z nogami na gramofonie. – Usiądź na chwilę – powiedział Lang. – Teraz ja chciałbym się przejść. – Poproszę Neilla, żeby nam ustawił tutaj stół ping pongowy – powiedział Gorrell siadając. Byłby to sposób na zabicie czasu, a także ćwiczenie fizyczne. – Dobry pomysł – zgodził się Lang. – Jeżeli tylko stół przejdzie przez drzwi. Zresztą wątpię, czy jest tu dość miejsca, nawet gdyby przesunąć fotele pod samą ścianę. Odszedł, ukradkiem zaglądając przez okienko do pokoju pielęgniarzy. Światło się paliło, ale w środku nie było nikogo. Zbliżył się spokojnie do gramofonu i spacerował przez chwilę koło niego. Nagle odwrócił się i zaczepił stopą sznur prowadzący do gniazdka w ścianie. Wtyczka wypadła na podłogę. Lang zostawił ją tak i przysiadł na poręczy koło Gorrella. – Wyłączyłem mikrofon – oświadczył. Gorrell rozejrzał się ostrożnie. – Gdzie był? – spytał. – W gramofonie – wskazał Lang i roześmiał się cicho. – Pomyślałem sobie, że zrobię Neillowi kawał. Będzie wściekły, kiedy stwierdzi, że nas nie słyszy. – Skąd wiesz, że był w gramofonie? – spytał Gorrell. – A gdzie może być lepsze miejsce? Zresztą, gdzie jeszcze mógłby być? Chyba tylko tam – wskazał kulistą lampę zwisającą ze środka sufitu. – Nie ma w niej nic poza dwiema żarówkami. Gramofon jest oczywistym miejscem. Miałem przeczucie, że to jest tam, ale nie byłem pewien, póki nie zauważyłem, że mamy gramofon, ale nie ma płyt. Gorrell z powagą skinął głową. Lang odszedł chichocząc sam do siebie. Nad drzwiami do pokoju numer 69 tykał zegar wskazując trzecią piętnaście. Ruch ulegał przyśpieszeniu. Dawna sala gimnastyczna była teraz małym pokojem, zwartym, prawie doskonałym sześcianem o boku siedmiu stóp. Ściany nadal zsuwały się do środka i już tylko kilka stóp dzieliło je od punktu krańcowego... Avery zauważył, że Lang i Gorrell krążą wokół jego fotela. – Może któryś z was chce usiąść? – spytał. Potrząsnęli głowami. Avery odpoczął przez kilka minut, a potem wydostał się z fotela i przeciągnął się. – Piętnaście po trzeciej – zauważył, wpierając się w sufit. – Zapowiada się długa noc. Odchylił się, żeby przepuścić Gorrella, i zaczął w ślad za dwoma kolegami chodzić wzdłuż wąskiego pasa między fotelem a ścianami. – Nie wiem, jak Neill wyobraża sobie, że będziemy siedzieć w tej dziurze czuwając przez dwadzieścia cztery godziny na dobę – powiedział. – Dlaczego nie mamy tu telewizora? Nawet radio to już byłoby coś. Krążyli wszyscy wokół fotela: Gorrell, za nim Avery i zamykający krąg Lang. Zaczynali się garbić, głowy mieli spuszczone, wzrok wbity w podłogę, ich kroki wpadały w powolny, ciężki rytm zegara. To, za nim była studzienka: wąska, pionowa komórka, kilka stóp szerokości, sześć stóp głębokości. W górze zwisała z żelazne i kraty pojedyncza zakurzona żarówka. Ściany jakby trzaskały pod wpływem ruchu, ich powierzchnia stała się szorstka, nabrała spękanej i dziobatej faktury kamienia... Gorrell schylił się, żeby poprawić sznurowadło, i Avery wpadł na niego gwałtownie uderzając przy tym ramieniem o ścianę. – Nic ci się nie stało? – spytał biorąc Gorrella pod rękę. – Trochę tu ciasno. Nie mogę zrozumieć, dlaczego Neill nas tu wsadził. Oparł się o ścianę pochylając głowę, żeby nie dotykać sufitu, i rozejrzał się uważnie. Lang stał obok niego wciśnięty w kąt, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę. Gorrell przykucnął u ich stóp na podłodze. – Która godzina? – spytał. – Chyba jakieś piętnaście po trzeciej – odpowiedział Lang. – Koło tego. – Lang – spytał Avery – gdzie tu jest wentylator? Lang przebiegł wzrokiem ściany i mały kwadrat sufitu. – Musi gdzieś być. – Gorrell wstał i rozsunęli się oglądając podłogę między swoimi stopami. – Może otwór jest za osłoną lampy? – zaproponował Gorrell. Sięgnął w górę i wsunął palce za osłonę, badając przestrzeń za żarówką. – Nic tam nie ma. Dziwne. Zdawałoby się, że tego powietrza nie powinno nam starczyć więcej niż na pół godziny. – Co najwyżej – powiedział Avery. – Wiecie, jest coś... Nagle wtrącił się Lang chwytając Avery’ego za łokieć. – Avery – zawołał. – Powiedz mi, jak my tu trafiliśmy? – O co ci chodzi? Jesteśmy w zespole Neilla. – Wiem – przerwał mu Lang i wskazał na podłogę. – Chodzi mi o to, jak trafiliśmy tutaj. Gorrell potrząsnął głową. – Spokojnie, Lang. A co myślałeś? Weszliśmy przez drzwi. Lang spojrzał w oczy Gorrellowi, a potem Avery’emu. – Jakie drzwi? – spytał spokojnie. Gorrell i Avery po chwili wahania obejrzeli wszystkie ściany po kolei od podłogi do sufitu. Avery obmacywał ciężkie mury, potem ukląkł i sprawdzał podłogę wbijając palce w chropowate kamienne płyty. Gorrell przykucnął obok niego, rozdrapując cienkie spoiny. Lang schodząc im z drogi cofnął się w kąt i obserwował ich beznamiętnie. Twarz miał spokojną, ale na lewej skroni pulsowała mu gwałtownie żyłka. Kiedy Avery i Gorrell wreszcie wstali spoglądając na siebie nieprzytomnie, rzucił się między nimi na przeciwległą ścianę. – Neill! Neill! – krzyczał, waląc wściekle pięściami w mur. – Neill! Neill! Nad ich głowami światło zaczęło przygasać. Morley zamknął za sobą drzwi do gabinetu chirurgów i podszedł do biurka. Mimo że była trzecia piętnaście nad ranem, Neill prawdopodobnie nie spał, analizując najnowsze materiały w gabinecie przyległym do sypialni. Na szczęście wyniki popołudniowych testów, świeżo sprawdzonych przez jednego z lekarzy, dopiero teraz dotarły na jego biurko. Morley wziął teczkę Langa i zaczął wertować karty z wynikami testów. Podejrzewał, że reakcje Langa na niektóre kluczowe słowa i „wyzwalacze sugestii” ukryte w kwestionariuszach mogą rzucić dodatkowe światło na rzeczywiste motywy jego przyrównania snu do śmierci. Otworzyły się drzwi z pokoju dyżurnych i zajrzał jeden z lekarzy. – Czy mam przejąć salę gimnastyczną, panie doktorze? Morley odprawił go ruchem ręki. – Nie warto. Zaraz tam wracam. Wybrał potrzebne mu karty i stawiał swoją cyfrę przy każdej wycofanej. Zadowolony, że wyrwał się spod blasku lamp łukowych, odwlekał jak najdłużej chwilę powrotu, i kiedy wreszcie wkroczył ponownie do sali gimnastycznej, było dwadzieścia pięć po trzeciej. Trzej mężczyźni siedzieli tak, jak ich zostawił, Lang przyglądał mu się z głową opartą wygodnie na poduszce. Avery półleżał w fotelu z nosem w czasopiśmie, podczas gdy Gorrell, skryty za oparciem kanapy, garbił się nad szachownicą. – Czy ktoś chce kawy? – zawołał Morley, uznając, że przydałoby się ich nieco rozruszać. Żaden nie podniósł wzroku ani nie odpowiedział. Morley poczuł się dotknięty, zwłaszcza, że Lang gapił się ponad nim na zegar. Potem dostrzegł coś, co go zmroziło., Na wyfroterowanej podłodze o dziesięć stóp od kanapy leżała figura szachowa. Podszedł i podniósł ją. Był to czarny król. Zdziwił się, jak Gorrell może grać w szachy bez jednej z dwóch niezbędnych figur, kiedy dostrzegł w pobliżu na podłodze trzy dalsze figury. Przeniósł wzrok na postać Gorrella. Na podłodze pod fotelem i kanapą leżały rozsypane pozostałe figury. Gorrell półleżał na stoliku. Jeden łokieć spadł z blatu i ręka zwisała mu między kolanami, dotykając dłonią podłogi. Druga ręka podtrzymywała głowę. Martwe oczy miał wbite w podłogę. Morley podbiegł do niego krzycząc: – Lang! Avery! Sprowadźcie dyżurnych lekarzy! Złapał Gorrella i odciągnął go od stolika. – Lang! – krzyknął jeszcze raz. Lang nadal siedział zapatrzony w zegar, w sztywnej, nienaturalnej pozycji figury woskowej. Morley pozwolił Gorrellowi osunąć się na kanapę, pochylił się i zajrzał w twarz Langowi. Podszedł do Avery’ego, ukrytego za czasopismem, i potrząsnął go za ramię. Głowa Avery’ego kołysała się bezwładnie. Czasopismo wypadło mu z rąk, zostawiając skulone palce na wprost twarzy. Morley przekroczył nogi Avery’ego i podszedł do gramofonu. Włączył go, ujął w palce regulator siły głosu i przekręcił go do końca. W pokoju dyżurnych ciszę rozdarł dzwonek alarmowy. – Nie byłeś z nimi? – spytał Neill ostro. – Nie – przyznał Morley. Stali pod drzwiami pokoju za biegowego. Dwaj pielęgniarze właśnie rozłączyli urządzenie do elektroterapii i odjeżdżali z wózkiem. W sali gimnastycznej trwała cicha i spieszna krzątanina lekarzy i pielęgniarek. Wyłączono lampy łukowe poza jednym rzędem i sala wyglądała jak opustoszała scena po skończonym przedstawieniu. – Skoczyłem tylko do gabinetu, żeby zabrać kilka kart z wynikami testów – tłumaczył. – Nie było mnie najwyżej dziesięć minut. – Miałeś nie spuszczać ich z oka – uciął Neill – a nie wychodzić, kiedy ci się zechce. Po co urządziliśmy tę salę i w ogóle cały ten cyrk? Było po wpół do szóstej. Po dwugodzinnych bezskutecznych zabiegach wokół trójki mężczyzn Neill był bliski wyczerpania. Spojrzał na nich, leżących bezwładnie na łóżkach, z prześcieradłami podciągniętymi pod brodę. Byli prawie nie zmienieni, ale ich otwarte oczy nie mrugały, a pozbawione wyrazu twarze zdradzały całkowitą psychiczną pustynię. Lekarz schylił się nad Langiem sprawdzając strzykawkę. Morley patrzył w ziemię. – Myślę, że i tak byli straceni – powiedział. – Jak możesz coś takiego mówić – Neill zacisnął usta. Czuł się sfrustrowany i bezsilny. Wiedział, że Morley ma najprawdopodobniej rację: wszyscy trzej znajdowali się w stanie krańcowej regresji i nie reagowali ani na insulinę, ani na elektroterapię, a taki ostry atak katatonii musiał mieć jakąś przyczynę, ale Neill jak zawsze odmawiał przyjęcia czegokolwiek bez absolutnego dowodu. Poszedł pierwszy do swojego gabinetu i zamknął drzwi. – Siadaj. – Podsunął Morleyowi krzesło, a sam chodził po pokoju uderzając się pięścią w otwartą dłoń. – No dobrze, John. Co to jest? Morley podniósł jedną z kart testowych leżących na biurku i obracał ją trzymając za dwa rogi. W jego umyśle pływały zdania, niepewne i pełne wątpliwości, jak ślepe ryby. – Co chcesz, żebym ci powiedział? – spytał. – Reaktywacja dziecięcego imago? Regresja do wielkiego, ciepłego łona? Czy też, mówiąc prościej – zwyczajny atak złości? – Mów dalej. Morley wzruszył ramionami. – Nieprzerwane czuwanie to więcej, niż mózg może wytrzymać. Każdy sygnał powtarzany zbyt często traci w końcu znaczenie. Spróbuj powtórzyć pięćdziesiąt razy słowo „sen”. Po pewnym czasie samoświadomość mózgu słabnie. Przestaje pojmować, kim jest i dlaczego, i wędruje na manowce. – Cóż więc mamy robić? – Nic. Poza przemyśleniem wszystkiego od początku. Centralny układ nerwowy nie wytrzymuje narkotomii. Neill potrząsnął głową. – Pogubiłeś się – powiedział krótko. – Żonglowanie ogólnikami nie zwróci nam tych ludzi. Po pierwsze, musimy się dowiedzieć, co się z nimi stało, co czuli i widzieli. Morley zrobił sceptyczną minę. – Na tej dżungli jest napis „wstęp wzbroniony”. Nawet gdyby ci się udało, to czy dramat psychotycznej regresji będzie miał jakieś znaczenie? – Oczywiście. Nam się to może wydać szaleństwem, ale dla nich to było realne. Gdybyśmy wiedzieli, że spadł na nich sufit albo cała sala wypełniła się lodami truskawkowymi, albo zmieniła w labirynt, mielibyśmy od czego zacząć. – Neill przysiadł na biurku. – Czy pamiętasz to opowiadanie Czechowa, o którym mi mówiłeś? – „Zakład”? Pamiętam. – Przeczytałem je zeszłej nocy. Dziwne. Jest znacznie bliższe tego, co starasz się powiedzieć, niż podejrzewasz. – Rozejrzał się po pokoju. – Pokój, w którym tamten człowiek zamyka się na dziesięć lat, symbolizuje umysł doprowadzony do najdalszych granic samoświadomości... Z Averym, Gorrellem i Langiem stało się coś bardzo podobnego. Widocznie osiągnęli stan, w którym nie mogli już znieść myśli o własnej tożsamości. Co nie znaczy, że nie mogli tej myśli pojąć, powiedziałbym, że wyparła ona wszystko inne. Jak człowiek w kulistym lustrze widzący wpatrzone w niego tylko jedno olbrzymie oko. – Uważasz więc, że regresja jest prostą ucieczką przed tym okiem, przed wszechpotężnym ja? – Nie ucieczką – poprawił Neill. – Psychotyk nigdy przed niczym nie ucieka. Jest znacznie przemyślniejszy. On dostosowuje rzeczywistość do swoich potrzeb. Wcale nie łatwa sztuka. Pokój z tego opowiadania Czechowa poddaje mi myśl co do sposobu, w jaki mogli zareagować. Dla nich odpowiednikiem pokoju była sala gimnastyczna. Zaczynam rozumieć, dlaczego błędem było umieszczenie ich tam: te oślepiające światła, rozległa podłoga, wysokie ściany. Wszystko to po prostu wzmagało uczucie przeciążenia. W gruncie rzeczy sala gimnastyczna mogła łatwo stać się zewnętrzną projekcją ich własnych jaźni. Neill zabębnił palcami po biurku. – Według mnie, oni teraz albo stąpają po tej sali jako olbrzymy albo zmniejszyli ją do swoich wymiarów. Raczej to drugie. Zamknęli salę gimnastyczną wokół siebie. Morley uśmiechnął się blado. – Wystarczy więc napompować ich miodem i apomorfmą i namówić do wyjścia. A jeżeli odmówią? – Na pewno nie – powiedział Neill. – Przekonasz się. Rozległo się pukanie do drzwi i jeden z lekarzy wsunął głowę do środka. – Lang zaczyna z tego wychodzić. Wzywa pana. Neill wyskoczył z pokoju. Morley poszedł za nim na salę zabiegową. Lang leżał na łóżku, nieruchomy pod prześcieradłem. Wargi miał lekko rozchylone. Nie wydobywał się z nich żaden dźwięk, ale pochyliwszy się nad nim, Morley widział drgania jego krtani. – Jest bardzo słaby – ostrzegł lekarz. Neill przysunął sobie krzesło i usiadł obok łóżka. Napięcie ramion zdradzało wysiłek koncentracji. Pochylił się nad Langiem i słuchał. Pięć minut później powtórzyło się. Wargi Langa poruszyły się. Jego ciało naprężyło się pod prześcieradłem walcząc z pasami, którymi było przypięte, i z powrotem opadło. – Neill... Neill – wyszeptał. Słaby i zduszony głos zdawał się dochodzić z głębi studni. – Neill... Neill... Neill... Neill położył mu na czole drobną, zgrabną dłoń. – Tak, Bobby – powiedział łagodnie ojcowskim, pieszczotliwym tonem. – Jestem tutaj, Bobby. Możesz już wyjść. Studzienka 69 Przełożył Lech Jęczmyk Przez kilka pierwszych dni wszystko szło dobrze. – Trzymajcie się z dala od okien i nie myślcie o tym – powiedział im doktor Neill – w waszym przypadku był to tylko zwykły odruch. O jedenastej trzydzieści, najpóźniej o dwunastej, zejdźcie do sali gimnastycznej i pograjcie w piłkę albo w ping-ponga. O drugiej film w sali neurologii. Potem macie dwie godziny na czytanie prasy i słuchanie płyt. Zejdę na dół o szóstej. Koło siódmej będziecie w stanie nerwowego pobudzenia. – Czy jest obawa nagłej utraty przytomności? – spytał Avery. – Absolutnie żadnej – odparł Neill. – Jeżeli poczujecie zmęczenie, należy oczywiście odpocząć. Do tego będzie wam prawdopodobnie nieco trudno przywyknąć. Pamiętajcie, że nadal używacie tylko 3500 kalorii, więc wasz poziom ruchliwości (zauważycie to głównie w ciągu dnia) będzie około jednej trzeciej niższy. Musicie się oszczędzać. Większość czasu została dla was zaprogramowana, ale zacznijcie uczyć się grać w szachy, starajcie się skupić wewnętrznie. – Panie doktorze – spytał Gorrell pochylając się – a czy jeżeli chcemy, to możemy wyglądać przez okna? Doktor Neill uśmiechnął się. – Nie martwcie się – powiedział. – Przewody zostały przecięte. Nie możecie teraz zasnąć, nawet gdybyście chcieli. Neill zaczekał, aż trzej mężczyźni wyjdą z sali wykładowej i udadzą się do Sektora Rekreacyjnego, a potem zszedł z podium i zamknął drzwi. Był to niski, barczysty mężczyzna po pięćdziesiątce, o ostro zarysowanych, niecierpliwych ustach i drobnych rysach. Wyszarpnął krzesło z pierwszego rzędu i zręcznie usiadł na nim okrakiem. – No i jak? – spytał. Morley siedział na stole pod tylną ścianą, bawiąc się machinalnie ołówkiem. W wieku lat trzydziestu, był najmłodszym członkiem zespołu pracującego w klinice pod kierownictwem Neilla, ale Neill z jakiegoś powodu lubił rozmawiać właśnie z nim. Zrozumiał, że Neill czeka na odpowiedź, i wzruszył ramionami. – Wygląda na to, że wszystko idzie dobrze – powiedział. – Rekonwalescencja pooperacyjna jest zakończona. Rytm serca i elektroencefalogram są w normie. Oglądałem dziś rano zdjęcia rentgenowskie i wszystko pięknie się za bliźniło. Neill przyglądał mu się spod oka. – Mówisz tak, jakbyś miał zastrzeżenia. Morley roześmiał się i wstał. – Ależ skąd. – Przeszedł między rzędami stołów, w rozpiętym białym kitlu, z rękami głęboko w kieszeniach. – Jak na razie, zwyciężasz na całej linii. Zabawa dopiero się zaczyna, ale goście są w znakomitej formie. Nie ma, co do tego wątpliwości. Myślałem, że trzy tygodnie to trochę za krótko, żeby ich wyprowadzać z hipnozy, ale pewnie i w tej sprawie okaże się, że miałeś rację. Tej nocy będą po raz pierwszy zdani wyłącznie na siebie. Zobaczymy, w jakiej formie będą jutro rano. – Czego się w głębi ducha spodziewasz? – spytał krzywiąc się Neill. – Zmasowanej reakcji rdzeniowej? – Nie – odparł Morley. – Testy psychometryczne wykazały, że z tej strony absolutnie nic nie grozi. Żadnych urazów. – Popatrzył na tablicę, a potem odwrócił się do Neilla. – Tak, można chyba zaryzykować twierdzenie, że eksperyment się powiódł. Neill oparł się na łokciach, zacisnął szczęki. – Myślę, że to coś więcej. Zablokowanie synapsów rdzeniowych wyeliminowało masę materiału, który, jak sądziłem, zostanie: małe tiki i kompleksy, drobne stany lękowe, cały osad fałszywej monety w banku psychiki. Większość tego znikła albo w każdym razie nie ujawnia się w testach. Jednak są to tylko cele uboczne, tymczasem dzięki tobie, John, i wszystkim członkom zespołu, trafiliśmy w dziesiątkę na głównej tarczy. Morley coś mruknął, ale Neill ciągnął dalej swoim nawykłym do wydawania poleceń głosem. – Nikt z was sobie jeszcze tego nie uświadamia, ale jest to równie ważny krok naprzód, jak wyjście pierwszego ichtiozaura z protozoicznego morza trzysta milionów lat temu. Nareszcie wyzwoliliśmy umysł z archaicznej kloaki zwanej snem, z conocnego powrotu do rdzenia. Za pomocą właściwie jednego cięcia skalpelem dodaliśmy tym ludziom po dwadzieścia lat życia. – Miejmy nadzieję, że będą wiedzieli, czym je wypełnić – zauważył Morley. – Daj spokój, John – odparł Neill. – To nie jest argument. Co zrobią z tym czasem, to jest już ich sprawa. Wykorzystają go najlepiej, jak potrafią, tak, jak w końcu dzieje się z każdą okazją daną nam przez życie. Za wcześnie jeszcze, żeby o tym myśleć, ale wyobraź sobie powszechne zastosowanie naszej techniki. Po raz pierwszy człowiek będzie żył przez pełne dwadzieścia cztery godziny na dobę, zamiast spędzać jedną trzecią życia jak inwalida, chrapiąc i oglądając ośmiogodzinne filmy dziecięco- erotyczne. Neill urwał zmęczony i przetarł oczy. – Czym się martwisz? Morley zrobił bezradny gest ręką. – Nie jestem pewien, tylko... – Zaczął się bawić plastykowym modelem mózgu ustawionym na stojaku koło tablicy. W jednym z czołowych zwojów odbijał się zniekształcony obraz Neilla, z wykręconą twarzą bez szczęki, z wielką kopułą czaszki. Siedząc samotnie na tle stołów w pustej sali wykładowej, wyglądał jak szalony geniusz oczekujący spokojnie na egzamin, którego nie może nie zdać. Morley obrócił model palcem, patrząc, jak obraz zaciera się i znika. Mniejsza o wątpliwości, Neill jest prawdopodobnie ostatnim człowiekiem, który mógłby je zrozumieć. – Wiem, że zamknąłeś tylko kilka połączeń w podwzgórzu, i wiem, że wyniki tego będą spektakularne. Możliwe, że zapoczątkujesz największą rewolucję społeczną i gospodarczą od czasu potopu. Ale z jakiegoś powodu chodzi mi po głowie pewne opowiadanie Cechowa; o człowieku, który zakłada się o milion rubli, że wytrzyma w dobrowolnym zamknięciu przez dziesięć lat. Podejmuje próbę, wszystko idzie dobrze, ale na minutę przed upływem terminu rozmyślnie wychodzi z pokoju. Oczywiście jest szalony. – I co z tego? – Nie wiem. Myślę o tym przez cały tydzień. Neill wydał lekkie parsknięcie. – Chcesz, jak sądzę, powiedzieć, że sen jest pewną formą zespolenia społecznego i ci trzej ludzie są teraz izolowani, wyobcowani ze zbiorowej podświadomości, czarne go oceanicznego snu. Czy tak? – Może. – Nonsens, John. Im bardziej na dystans trzymamy podświadomość, tym lepiej. Meliorujemy bagna. Z punktu widzenia fizjologii sen to nic więcej, jak tylko niekorzystny objaw niedotlenienia mózgu. Tu nie chodzi o to, że boisz się niepowodzenia. Ty nie chcesz stracić swojego miejsca w pierwszym rzędzie na seansie pornograficznym. – Nie – powiedział Morley łagodnie. Często zaskakiwała go agresywność Neilla; było tak, jakby uważał sen za coś wstydliwie hańbiącego, za ukrywany grzech. – Chodzi mi o to, że na dobre czy złe każdy z nich jest teraz sam na sam z sobą. Już nigdy nie będą mogli uwolnić się od siebie, choćby na kilka minut, nie mówiąc o ośmiu godzinach. Ile można z sobą wytrzymać? Może człowiek potrzebuje ośmiu godzin urlopu dziennie, żeby otrząsnąć się z szoku bycia sobą. Pamiętaj, że ty i ja nie zawsze będziemy pod ręką, żeby szpikować ich testami i filmami. Co się stanie, jeżeli będą mieli dosyć samych siebie? – Nie ma obawy – powiedział Neill. Wstał nagle, znudzony pytaniami Morleya. – Ogólne tempo ich życia będzie wolniejsze od naszego, te stresy i napięcia nie zaczną się u nich krystalizować. Wkrótce będziemy się im wydawać kupą pomyleńców, zwijających się jak w ukropie przez pół doby i zapadających w odrętwienie na drugą połowę. Ruszył ku drzwiom i wyciągnął rękę do kontaktu. – No to do zobaczenia o szóstej. Zamknęli salę wykładową i razem poszli korytarzem. – Co teraz robisz? – spytał Morley. Neill roześmiał się. – A jak myślisz? Pójdę się solidnie wyspać. Nieco po północy Avery i Gorrell grali w ping-ponga w jasno oświetlonej sali gimnastycznej. Obaj byli dobrymi graczami i wymieniali piłki bez większego wysiłku. Czuli się silni i rześcy; Avery nieco się spocił, ale było to nie tyle wynikiem zmęczenia, co rozpalonych lamp hakowych pod sufitem, utrzymujących na wszelki wypadek iluzję nieustannego dnia. Najstarszy z trzech ochotników, wysoki i zamknięty w sobie, z chudą, nieruchomą twarzą, nie próbował podtrzymywać rozmowy z Gorrellem, koncentrując się na adaptacji do nowych warunków. Choć wiedział, że nie stwierdzi u siebie śladu przemęczenia, grając śledził jednocześnie rytm oddechu i tonus mięśniowy, a kątem oka obserwował zegar. Gorrell, człowiek swobodny i opanowany, również był jakiś zgaszony. Między odbiciami rozglądał się ostrożnie po sali, odnotowując w pamięci ściany jak w hangarze, rozległą połać lśniącej podłogi, zasłonięte żaluzjami świetliki w dachu. Co jakiś czas, nie zdając sobie z tego sprawy, dotykał okrągłej blizny po trepanacji z tyłu głowy. Na środku sali wokół gramofonu ustawiono parę foteli i kanapę i tam Lang grał w szachy z Morleyem, pełniącym nocny dyżur. Lang pochylił się nad szachownicą. Agresywny, z kręconymi włosami, ostro zarysowanym nosem i ustami, wpatrywał się z bliska w figury. Grywał stale z Morleyem, odkąd przybył do kliniki, czyli od czterech miesięcy. Byli równorzędnymi partnerami, może z niewielką przewagą Morleya, ale dzisiaj Lang zastosował nowe otwarcie i po dziesięciu ruchach rozwinął w pełni swój atak, zaczynając rozbijać obronę Morleya. Jego umysł pracował jasno i precyzyjnie, skupiony z całą ostrością na grze, mimo że zaledwie rano wydobył się z mglistego obszaru posthipnozy, w którym wszyscy trzej błąkali się przez trzy tygodnie niczym odmóżdżone widma. Za nimi, wzdłuż jednej ze ścian, ciągnęły się pomieszczenia zespołu kontrolnego. Kątem oka widział czyjąś twarz w okrągłym okienku w jednych z drzwi. Siedziała tam grupa pielęgniarzy i lekarzy w ciągłym pogotowiu przy swoich wózkach reanimacyjnych. Ostatnie drzwi, do małej salki z trzema łóżkami, trzymano starannie zamknięte. Po chwili twarz znikła. Lang uśmiechnął się na myśl o skomplikowanej maszynerii roztaczającej nad nim opiekę. Miał zaufanie do Neilla i święcie wierzył w powodzenie eksperymentu. Neill zapewnił go, że w najgorszym razie nagłe nagromadzenie produktów przemiany materii we krwi może wywołać lekkie odrętwienie, ale jego mózg pozostanie nie zagrożony. – Tkanka nerwowa – powtarzał Neill wielokrotnie – nie zna zmęczenia. Mózg się nie męczy. Czekając na ruch Morleya sprawdził czas na ściennym zegarze. Dwunasta dwadzieścia. Morley ziewnął. Był znużony, twarz miał ściągniętą, cerę ziemistą. Osunął się w fotelu i podparł głowę ręką. Myślał o tym, jak słabi i prymitywni będą się wkrótce wydawać ci, którzy sypiają; ich umysły zapadają się co wieczór pod ciężarem nagromadzonych toksyn, ostrze ich świadomości ulega stępieniu. Nagle uświadomił sobie, że sam Neill właśnie w tej chwili śpi. Naszła go dziwnie niepokojąca wizja Neilla skulonego w skotłowanej pościeli dwa piętra nad nimi, z obniżonym poziomem cukru we krwi, z umysłem bujającym nie wiadomo gdzie. Lang roześmiał się z własnego zarozumialstwa i Morley cofnął ruch, który przed chwilą zrobił. – Co ja robię? Czy ja oślepłem? – Nie – powiedział Lang i znów się roześmiał. – Właśnie odkryłem, że nie śpię. Morley uśmiechnął się. – Trzeba to zapisać jako jedno z powiedzeń tygodnia. – Powtórzył ruch wieżą, wyprostował się i spojrzał ponad stołem na pingpongistów. Gorrell ściął ostro i Avery pobiegł za piłką. – Wygląda, że są w formie. A jak ty? – Jak najlepiej – odparł Lang. Przesunął wzrokiem po szachownicy i zrobił ruch, zanim Morley zdołał złapać oddech. Zwykle dochodzili do końcówki, ale tego dnia Morley musiał się poddać w dwudziestym ruchu. – Brawo – powiedział z podziwem. – Wkrótce dasz radę Neillowi. Jeszcze jedną? – Nie. Prawdę mówiąc, gra mnie nudzi. Podejrzewam, że może być z tym kłopot. – Dasz sobie radę. Poczekaj trochę i staniesz na nogi. Lang wyciągnął ze stojaka z płytami Bacha, założył Koncert Brandenburski i włączył gramofon. Kiedy popłynęła bogata, kontrapunktowa muzyka, odchylił się na oparcie słuchając w skupieniu. To absurd, pomyślał Morley. Jak szybko można się rozwijać? Trzy tygodnie temu byłeś typkiem z przedmieścia. Następne godziny minęły szybko. O wpół do drugiej poszli do gabinetu lekarskiego, gdzie poddano ich pobieżnemu badaniu: puls, odruchy nerwowe, mocz do analizy. Ubrawszy się z powrotem przeszli do pustej stołówki na małą przekąskę i siedli na stołkach sprzeczając się, jak nazwać ten nowy, piąty, posiłek. O drugiej zasiedli w sali neurologii i przez dwie godziny oglądali filmy z ćwiczeń pod hipnozą w ostatnich trzech tygodniach. Po filmach udali się do sali gimnastycznej, mając noc prawie za sobą. Nadal byli swobodni i pełni energii; Gorrell szedł na czele pokpiwając z Langa i przedrzeźniając jego lunatyczny chód w którymś fragmencie filmu. – Otwórz usta, zamknij oczy – pokazywał wpadając na Langa, który zręcznie uskoczył w bok. – Spójrz na siebie; teraz też tak chodzisz. Naprawdę, Lang, ty się wcale nie obudziłeś, ty chodzisz we śnie. Prawda, doktorze? – zwrócił się do Morleya. Morley powstrzymał ziewnięcie. – W takim razie jest nas dwóch takich. – Szedł za nimi korytarzem starając się ze wszystkich sił nie zasnąć i czuł się tak, jakby to nie ci trzej ludzie przed nim, ale on nie spał przez ostatnie trzy tygodnie. Chociaż klinika była opustoszała, na polecenie Neilla paliły się wszystkie światła na korytarzach i na schodach. Przed nimi dwaj pielęgniarze sprawdzali, czy okna na ich drodze są bezpiecznie zasłonięte, a drzwi pozamykane. Nigdzie ani jednej zacienionej wnęki, ani jednej pułapki mroku. Neill nalegał na to, niechętnie przyznając możliwość skojarzenia między ciemnością i snem. – Powiedzmy otwarcie: tylko w niewielu organizmach skojarzenie jest dość silne, żeby być odruchem. Zdolność przeżycia u wyższych kręgowców uzależniona jest od rozwiniętego aparatu zmysłowego połączonego z różną zdolnością do gromadzenia i klasyfikowania, informacji. Wystarczy umieścić je w ciemności, odciąć dopływ danych wizualnych do kory i są sparaliżowane. Sen jest odruchem obronnym. Obniża tempo przemiany materii, oszczędza energię, zwiększa zdolność organizmu do przetrwania, wtapiając go w otoczenie... Na podeście w połowie schodów było duże, zasłonięte okno, wychodzące na park za kliniką. Mijając je Gorrel przystanął. Podszedł do okna, zwolnił roletę i chwycił sznurek żaluzji. Nie otwierając jej zwrócił się do Morleya przyglądającego się temu ze schodów. – Tabu, panie doktorze? Morley zmierzył spojrzeniem kolejno wszystkich trzech. Gorrell był spokojny, najwyraźniej zaspokajał jedynie chwilową zachciankę. Lang siedział na poręczy, obserwując scenę z zaciekawieniem, z wyrazem naukowej bezstronności. Jedynie Avery wydawał się nieco zaniepokojony, twarz miał bladą i skrzywioną. Morleyowi przyszła do głowy zupełnie nieistotna myśl: ten nocny zarost, będą musieli golić się dwa razy na dobę. A potem: dlaczego nie ma tu Neilla? Wiedział, że dorwą się do okna przy pierwszej sposobności. Zauważył, że Lang posyła mu rozbawiony uśmiech, i wzruszył ramionami, usiłując ukryć niepokój. – Spróbuj, skoro masz ochotę. Jak powiedział Neill, przewody są przecięte. Gorrell odciągnął żaluzję i wszyscy stłoczyli się przy oknie wyglądając w noc. W dole cynowoszare trawniki ciągnęły się do linii pagórków porośniętych sosnami. Gdzieś dalej, z lewej strony, migał przyzywająco neon. Gorrell i Lang nie odnotowali u siebie żadnej reakcji i ich ciekawość zaczęła po chwili wygasać. Avery poczuł nagły ruch pod sercem, ale zaraz się opanował. Jego wzrok zaczął przesiewać ciemności; niebo było czyste” bezchmurne i poprzez gwiazdy dostrzegł wąskie, mleczne pasmo obwodu Galaktyki. Wpatrywał się w nie milcząc i pozwalając, żeby wiatr chłodził jego spoconą twarz i szyję. Morley podszedł do okna i oparł się na parapecie obok Avery’ego. Kątem oka wypatrywał jakiegoś odruchu, drżenia powieki albo przyśpieszonego oddechu sygnalizującego odruchowe rozładowanie. Pamiętał ostrzeżenie Neilla: „U człowieka sen jest głównie wolicjonalny, a odruch jest wzmocniony przyzwyczajeniem. Ale fakt, że przecięliśmy w podwzgórzu szlaki regulujące przepływ świadomości, nie oznacza jeszcze, że odruch nie rozładuje się jakąś inną drogą. Jednak wcześniej czy później będziemy musieli podjąć to ryzyko i pozwolić im zerknąć na ciemną stronę słońca”. Morley zastanawiał się nad tym, kiedy ktoś dotknął jego ramienia. – Panie doktorze – usłyszał głos Langa. – Panie doktorze. Otrząsnął się z zamyślenia. Stał przy oknie sam. Gorrell i Avery zeszli już niżej. – Nic – uspokoił go Lang. – Wracamy do sali gimnastycznej. – Przyjrzał się Morleyowi. – Dobrze się pan czuje? Morley potarł twarz. – Boże, chyba zasnąłem. – Spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po czwartej. Stali przy oknie przeszło piętnaście minut. Pamiętał tylko tyle, że oparł się o parapet. – A ja martwiłem się o was. Wszyscy byli rozbawieni, najbardziej Gorrell. – Panie doktorze – powiedział przeciągając samogłoski – jeżeli pan chce, mogę panu polecić dobrego chirurga od snu. Po piątej zaczęli odczuwać stopniowy przypływ ociężałości w kończynach. Próby nerkowe pogorszyły się i produkty rozkładu powoli gromadziły się w tkankach. Dłonie mieli wilgotne i zdrętwiałe, podeszwy stóp jak z porowatej gumy. Uczucie to wywoływało nieokreślony niepokój, nie wiążąc się z żadnymi objawami zmęczenia umysłowego. Drętwota rozszerzała się. Avery zauważył to po napięciu skóry na policzkach i na skroniach oraz po lekkim bólu głowy. Z uporem przewracał stronice czasopisma, czując dłonie jak dwie bryły kitu. Potem przyszedł Neil i wraz z nim ożywienie. Promieniował czystością i energią, unosząc się elastycznie na palcach. – Jak tam nocna zmiana? – spytał dziarskim tonem, podchodząc z uśmiechem do wszystkich po kolei. – Jak samopoczucie? – Nie najgorzej, panie doktorze – odpowiedział mu Gorrell. – Lekki przypadek bezsenności. Neill ryknął śmiechem, klepnął go po ramieniu i poprowadził wszystkich do laboratorium chirurgicznego. O dziewiątej, ogoleni i w czystych ubraniach, zebrali się w sali wykładowej. Czuli się znowu świeżo i rześko. Drętwota kończyn i lekkie otępienie minęły natychmiast po podłączeniu do kroplówek oczyszczających krew. Neill powiedział im, że w ciągu tygodnia ich nerki dostosują się do intensywniejszej pracy. Przez całe rano i większość popołudnia pracowali nad serią testów asocjacyjnych i sprawnościowych. Neill nie oszczędzał ich manewrując światełkami na katodowym ekranie, żonglując wymyślnymi seriami cyfrowymi i geometrycznymi oraz skomplikowanymi łańcuchami wyrazów. Wyglądało, że jest bardziej niż zadowolony z wyników. – Krótszy okres przypomnienia, głębsze ślady pamięciowe – powiedział do Morleya, kiedy trzej mężczyźni udali się o piątej na chwilę odpoczynku. – Beczki pierwszorzędnej szarej substancji. – Wskazał gestem wyniki testów rozłożone na biurku. – A ty martwiłeś się o podświadomość. Spójrz na te Rorschachy Langa. Zobaczysz, że wkrótce przypomni sobie przeżycia okresu płodowego. Morley skinął głową, czując, jak jego wątpliwości ustępują Przez następne dwa tygodnie albo on, albo Neill towarzyszyli trzem mężczyznom bez przerwy, siedząc w blasku reflektorów na środku sali gimnastycznej, oceniając wykorzystanie dodatkowych ośmiu godzin, uważnie wypatrując jakichkolwiek oznak regresji. Neill ciągnął za sobą wszystkich, od etapu do etapu, przez okresy testów, przez długie godziny niekończących się nocy, a jego potężna osobowość zarażała entuzjazmem wszystkich członków zespołu. Prywatnie Morley niepokoił się rosnącą emocjonalną zależnością widoczną w stosunkach między Neillem a trójką mężczyzn. Obawiał się, że zaczynają utożsamiać Neilla z eksperymentem. Dzwonek na posiłek wywołuje ślinienie, ale jeżeli po długim okresie uwarunkowywania nagle przestanie się dzwonić, obiekt doświadczenia nie może jeść przez pewien czas. Takie odjęcie bodźca nie szkodzi psu, ale w przypadku i tak już przewrażliwionej psychiki może wywołać katastrofę. Neill w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Pod koniec pierwszych dwóch tygodni, kiedy zaziębił się paskudnie po nie przespanej nocy i postanowił spędzić następny dzień w łóżku, zawołał Morleya do swojego gabinetu. – Przeniesienie staje się zbyt ścisłe. Następuje zbytnie utożsamienie. Trzeba je nieco rozluźnić. – Zgadzam się – powiedział Morley. – Ale jak? – Powiedz im, że będę spał przez czterdzieści osiem godzin – odparł Neill. Zgarnął stos sprawozdań, tablic, kart testowych i wsadził je pod pachę. – Celowo nałykałem się środków uspokajających, żeby trochę odpocząć. Wyglądam jak cień, pełny zespół objawów wycieńczenia, bezpieczniki w mózgu aż piszczą. Podkoloryzuj to odpowiednio. – Czy to nie jest zbyt drastyczne? – spytał Morley. – Znienawidzą cię za to. Ale Neill tylko się uśmiechnął i poszedł zająć gabinet przylegający do jego sypialni. Tej nocy Morley miał dyżur w sali gimnastycznej od dziesiątej wieczorem do szóstej rano. Jak zwykle zaczął od sprawdzenia, czy pielęgniarze mają w pogotowiu swoje wózki reanimacyjne, przeczytał w księdze zapis poprzedniego dyżurnego, jednego ze starszych lekarzy, i dopiero wtedy podszedł do kręgu foteli. Usiadł na kanapie obok Langa i zaczął kartkować czasopismo, obserwując uważnie trójkę mężczyzn. W blasku lamp łukowych ich wychudzone twarze miały niezdrowy odcień, jak przy sinicy. Starszy lekarz ostrzegł go, że Avery i Gorrell mogą się przemęczyć przy stole pingpongowym, ale przed jedenastą przerwali grę i zasiedli w fotelach. Poczytali trochę bez zapału i dwukrotnie wyszli do stołówki, eskortowani za każdym razem przez jednego z pielęgniarzy. Morley powiedział im o Neillu, ale ku jego zdziwieniu żaden z nich tego nie skomentował. Powoli nadeszła północ. Avery czytał zgarbiony w swoim fotelu. Gorrell grał sam z sobą w szachy. Morley podsypiał. Lang odczuwał niepokój. Cisza sali gimnastycznej i brak ruchu wokół działały na niego przygnębiająco. Nastawił gramofon i wysłuchał Koncertu Brandenburskiego, analizując jego tematy przewodnie. Potem zrobił sam sobie test na asocjację słowną, przewracając stronice książki i wykorzystując słowa w prawym górnym rogu jako hasła. Morley pochylił się w jego stronę. – Coś wychodzi? – spytał. – Kilka interesujących reakcji. – Lang wziął notes i coś w nim zapisał. – Pokażę je Neillowi rano albo kiedy się tam obudzi. – W zamyśleniu podniósł wzrok w górę na lampy łukowe. – Zastanawiałem się. Jak myślisz, jaki będzie następny krok? – Krok, dokąd? – spytał Morley. – O jaki krok ci chodzi? Lang zrobił szeroki ruch ręką. – Mam na myśli ewolucję. Trzysta milionów lat temu opuściliśmy morza i zaczęliśmy oddychać powietrzem. Te raz zrobiliśmy następny logiczny krok i wyeliminowaliśmy sen. Co będzie dalej? Morley potrząsnął głową. – Te dwa kroki nie są analogiczne. Zresztą w gruncie rzeczy wcale nie opuściłeś pierwotnego oceanu. Nadal nosisz ze sobą jego prywatny model w postaci swojej krwi. Po prostu zawarłeś w sobie niezbędny fragment fizycznego otoczenia, żeby się od niego uniezależnić? Lang kiwnął głową. – Myślałem o czymś innym. Powiedz, czy zastanawiałeś się kiedyś nad tym, jak bardzo nasza psychika zorientowana jest na śmierć? Morley uśmiechnął się. – Zdarzało mi się – powiedział, ciekaw, do czego to prowadzi. – To dziwne – ciągnął Lang w zamyśleniu. – Zasada przyjemności i bólu, cały zapewniający kontynuację gatunku aparat seksu, przysłowiowa obsesja jutrem naszego superego; przez większość czasu (na ogół) psychika człowieka nie patrzy dalej niż po własny grób. Skąd się bierze ta dziwna obsesja? Jest jeden oczywisty powód. – Wskazującym palcem jakby postukał coś w powietrzu. – Ponieważ co noc otrzymujemy wielce przekonywającą próbkę losu, jaki nas czeka. – Masz na myśli czarną dziurę? – spytał Morley kwaśno. – Sen? – Właśnie. To nic innego jak pseudośmierć. Oczywiście nie uświadamiamy sobie tego, ale to musi być przerażające. – Zmarszczył brwi. – Myślę, że nawet Neill nie zdaje sobie sprawy z tego, że sen nie jest bynajmniej odpoczynkiem, lecz autentycznie traumatycznym przeżyciem. Więc to tak, pomyślał Morley. Wielki ojciec psycholog został przyłapany podczas drzemki na własnej lekarskiej kozetce. Zastanawiał się, co gorsze: pacjenci, którzy nie znają się na psychiatrii, czy tacy, którzy znają ją powierzchownie. – Eliminując sen – mówił Lang – eliminuje się również cały lęk i zbudowane wokół niego mechanizmy obronne. I wtedy wreszcie psychika ma szansę nastawienia się na coś bardziej wartościowego. – Na przykład? – spytał Morley. – Bo ja wiem? Może... na samą siebie? – Ciekawe – zauważył Morley. Była trzecia dziesięć nad ranem. Postanowił przez najbliższą godzinę zająć się ostatnimi wynikami testów Langa. Odczekał dla przyzwoitości pięć minut, a potem wstał i poszedł do pokoju lekarskiego. Lang zarzucił ramię na oparcie kanapy i obserwował drzwi do pokoju pielęgniarzy. – Co ten Morley knuje? – spytał. – Czy któryś z was go gdzieś widział? – Chyba wyszedł do pokoju pielęgniarzy – odezwał się Avery znad czasopisma. – Dziesięć minut temu – powiedział Lang. – Od tego czasu ani razu nie zajrzał, a ktoś powinien przy nas dyżurować bez przerwy. Gdzie on jest? Gorrell, który grał sam z sobą w szachy, podniósł głowę. – Widocznie to siedzenie po nocach go wykańcza. Lepiej go obudź, zanim Neill się dowie. Pewnie zasnął nad kartami z twoimi testami. Lang roześmiał się i rozsiadł się wygodniej. Gorrell wyciągnął rękę do gramofonu, wyjął ze stojaka płytę i założył ją. Kiedy gramofon zaczął szumieć, Lang zauważył, jak cicho było i pusto w sali gimnastycznej. W klinice zawsze panowała cisza, ale nawet w nocy utrzymywały się jakieś szczątkowe przypływy i odpływy dźwięków: szuranie krzesła w pokoju pielęgniarzy, szum generatora pod jedną z sal operacyjnych – które świadczyły, że gmach żyje. Teraz powietrze było nieruchome i bezbarwne. Lang nadsłuchiwał uważnie. Wszędzie panował martwy, pozbawiony echa nastrój opuszczonego budynku. Wstał i podszedł do pokoju pielęgniarzy. Wiedział, że Neill jest przeciwnikiem rozmów z obsługą, ale niepokoiła go nieobecność Morleya. Zajrzał przez okienko, żeby sprawdzić, czy Morley tam jest. Pokój był pusty. Światło się paliło. Dwa wózki szpitalne stały na swoim zwykłym miejscu pod ścianą, trzeci na środku, z rozsypaną talią kart, ale po grupie trzech czy czterech lekarzy nie było ani śladu. Lang zawahał się, spróbował otworzyć drzwi i stwierdził, że są zamknięte na klucz. Nacisnął jeszcze raz klamkę i rzucił przez ramię: – Avery. Tu nikogo nie ma. – Spróbuj następne drzwi. Pewnie mają odprawę przed jutrzejszym dniem. Lang podszedł do biura chirurgii. Światło było zgaszone, ale widział białe lakierowane biurko i wielkie wykresy na ścianach. Nie było nikogo. Avery i Gorrell obserwowali go. – Nie – powiedział Lang naciskając klamkę. – Drzwi są zamknięte. Gorrell wyłączył gramofon i razem z Averym podeszli. Spróbowali ponownie obu drzwi. – Oni tu gdzieś są – powiedział Avery. – Przynajmniej jedna osoba musi mieć dyżur. A co z tymi? – wskazał na ostatnie drzwi. – Zamknięte – powiedział Lang. – Sześćdziesiątka dziewiątka zawsze jest zamknięta. To chyba jest zejście do piwnicy. – Zajrzyjmy do gabinetu Neilla – zaproponował Gorrell. – Jeżeli ich tam nie będzie, przejdziemy przez recepcję i spróbujemy wyjść. To musi być jakaś sztuczka Neilla. W drzwiach gabinetu Neilla nie było okienka. Gorrell zapukał, odczekał i zapukał głośniej. Lang ruszył klamką, potem ukląkł. – Jest ciemno – zameldował. Avery odwrócił się i spojrzał na dwoje pozostałych drzwi, po przeciwnej stronie sali. Jedne prowadziły do stołówki i skrzydła neurologii, drugie do parkingu na tyłach kliniki. – Czy Neill nie dawał do zrozumienia, że może nas poddać takiej próbie? – spytał. – Żeby się przekonać, czy potrafimy przetrwać noc sami? – Ale Neill śpi – zauważył Lang. – Będzie w łóżku przez dwa dni. Chyba że... Gorrell ruchem głowy wskazał fotele. – Chodźmy. Pewnie nas teraz podglądają razem z Morleyem. Wrócili na swoje miejsca. Gorrell przysunął stolik szachowy do kanapy i ustawił figury. Avery i Lang rozsiedli się w fotelach i zaczęli spokojnie wertować czasopisma. Nad nimi lampy łukowe oświetlały ciszę szerokimi stożkami światła. Jedynym dźwiękiem było powolne tykanie zegara. Godzina trzecia piętnaście nad ranem. Przesunięcie było niezauważalne. Zaczęło się od niewielkiej zmiany perspektywy, zanik i przegrupowanie zarysów. Lekka zmiana ogniskowej, cień ślizgający się powoli po ścianie, zaostrzenie się kątów. Ruch był płynny, tempo nieskończenie wolne, ale stopniowo zarysowała się ogólna tendencja. Sala gimnastyczna kurczyła się. Cal za calem ściany zbliżały się do siebie, ograniczając powierzchnię podłogi. Przesuwając się ku sobie, ściany uległy zmianie: rzędy lamp pod sufitem rozpływały się i zacierały, kabel elektryczny biegnący pod ścianą wtapiał się w listwą, kratki otworów wentylacyjnych rozpływały się w szarości ściany. W górze sufit, jak spod olbrzymiej windy, zbliżał się do podłogi. Gorrell oparł się łokciami o stolik, ukrył twarz w dłoniach. Zapędził sam siebie w ciągły szach, ale nadal przesuwał figury w rogu szachownicy, rozglądając się co jakiś czas w poszukiwaniu natchnienia. Wiedział, że Neill gdzieś tam ich obserwuje. Zrobił ruch, podniósł głowę i przebiegł wzrokiem przeciwległą ścianę aż do kąta, wypatrując jakichś oznak ruchomej płytki. Od pewnego czasu usiłował bez powodzenia odkryć tajne okienko Neilla. Ściany były zupełnie gładkie; dwukrotnie przejrzał każdą stopę kwadratową dwóch przeciwległych i poza trojgiem drzwi nie znalazł na ich powierzchni choćby najmniejszej szpary czy pęknięcia. Po chwili lewe oko zaczęło mu boleśnie pulsować, odsunął więc szachownicę i położył się. Nad głową miał linię fluoroscencyjnych rurek, w plastykowych ażurowych oprawach rozpraszających światło. Już miał powiedzieć Langowi i Avery’emu o swoim poszukiwaniu tajnego okienka, kiedy przyszło mu do głowy, że każdy z nich może mieć ukryty mikrofon. Postanowił rozprostować nogi, wstał i przeszedł się po sali. Po półgodzinnym ślęczeniu nad szachownicą czuł się zdrętwiały i zmęczony. Chętnie porzucałby piłką albo rozruszał mięśnie na maszynie do wiosłowania, ale jak na złość nie zapewniono im żadnych urządzeń rekreacyjnych poza trzema fotelami i gramofonem. Doszedł do końca sali i zaczął ją obchodzić dokoła nasłuchując jakichś odgłosów z przyległych pomieszczeń. Coraz mniej mu się podobało to szpiegowanie ich przez Neilla i z ulgą zauważył, że jest już piętnaście po trzeciej. Za niecałe trzy godziny wszystko się skończy. Ściany sali gimnastycznej zwierały się. Była teraz o połowę mniejsza niż na początku, z nagimi, pozbawionymi okien ścianami stała się wielkim kurczącym się pudłem. Ściany wsuwały się jedna w drugą, łącząc się wzdłuż abstrakcyjnej linii, jak płaszczyzny przecinające się w wielowymiarowym ciągu. Pozostał tylko zegar i jedne drzwi... Lang odkrył, gdzie był schowany mikrofon. Siedział na skraju fotela wyłamując palce, póki Gorrell nie wrócił, potem wstał i ustąpił mu miejsca. Avery siedział na innym fotelu, z nogami na gramofonie. – Usiądź na chwilę – powiedział Lang. – Teraz ja chciałbym się przejść. – Poproszę Neilla, żeby nam ustawił tutaj stół ping pongowy – powiedział Gorrell siadając. Byłby to sposób na zabicie czasu, a także ćwiczenie fizyczne. – Dobry pomysł – zgodził się Lang. – Jeżeli tylko stół przejdzie przez drzwi. Zresztą wątpię, czy jest tu dość miejsca, nawet gdyby przesunąć fotele pod samą ścianę. Odszedł, ukradkiem zaglądając przez okienko do pokoju pielęgniarzy. Światło się paliło, ale w środku nie było nikogo. Zbliżył się spokojnie do gramofonu i spacerował przez chwilę koło niego. Nagle odwrócił się i zaczepił stopą sznur prowadzący do gniazdka w ścianie. Wtyczka wypadła na podłogę. Lang zostawił ją tak i przysiadł na poręczy koło Gorrella. – Wyłączyłem mikrofon – oświadczył. Gorrell rozejrzał się ostrożnie. – Gdzie był? – spytał. – W gramofonie – wskazał Lang i roześmiał się cicho. – Pomyślałem sobie, że zrobię Neillowi kawał. Będzie wściekły, kiedy stwierdzi, że nas nie słyszy. – Skąd wiesz, że był w gramofonie? – spytał Gorrell. – A gdzie może być lepsze miejsce? Zresztą, gdzie jeszcze mógłby być? Chyba tylko tam – wskazał kulistą lampę zwisającą ze środka sufitu. – Nie ma w niej nic poza dwiema żarówkami. Gramofon jest oczywistym miejscem. Miałem przeczucie, że to jest tam, ale nie byłem pewien, póki nie zauważyłem, że mamy gramofon, ale nie ma płyt. Gorrell z powagą skinął głową. Lang odszedł chichocząc sam do siebie. Nad drzwiami do pokoju numer 69 tykał zegar wskazując trzecią piętnaście. Ruch ulegał przyśpieszeniu. Dawna sala gimnastyczna była teraz małym pokojem, zwartym, prawie doskonałym sześcianem o boku siedmiu stóp. Ściany nadal zsuwały się do środka i już tylko kilka stóp dzieliło je od punktu krańcowego... Avery zauważył, że Lang i Gorrell krążą wokół jego fotela. – Może któryś z was chce usiąść? – spytał. Potrząsnęli głowami. Avery odpoczął przez kilka minut, a potem wydostał się z fotela i przeciągnął się. – Piętnaście po trzeciej – zauważył, wpierając się w sufit. – Zapowiada się długa noc. Odchylił się, żeby przepuścić Gorrella, i zaczął w ślad za dwoma kolegami chodzić wzdłuż wąskiego pasa między fotelem a ścianami. – Nie wiem, jak Neill wyobraża sobie, że będziemy siedzieć w tej dziurze czuwając przez dwadzieścia cztery godziny na dobę – powiedział. – Dlaczego nie mamy tu telewizora? Nawet radio to już byłoby coś. Krążyli wszyscy wokół fotela: Gorrell, za nim Avery i zamykający krąg Lang. Zaczynali się garbić, głowy mieli spuszczone, wzrok wbity w podłogę, ich kroki wpadały w powolny, ciężki rytm zegara. To, za nim była studzienka: wąska, pionowa komórka, kilka stóp szerokości, sześć stóp głębokości. W górze zwisała z żelazne i kraty pojedyncza zakurzona żarówka. Ściany jakby trzaskały pod wpływem ruchu, ich powierzchnia stała się szorstka, nabrała spękanej i dziobatej faktury kamienia... Gorrell schylił się, żeby poprawić sznurowadło, i Avery wpadł na niego gwałtownie uderzając przy tym ramieniem o ścianę. – Nic ci się nie stało? – spytał biorąc Gorrella pod rękę. – Trochę tu ciasno. Nie mogę zrozumieć, dlaczego Neill nas tu wsadził. Oparł się o ścianę pochylając głowę, żeby nie dotykać sufitu, i rozejrzał się uważnie. Lang stał obok niego wciśnięty w kąt, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę. Gorrell przykucnął u ich stóp na podłodze. – Która godzina? – spytał. – Chyba jakieś piętnaście po trzeciej – odpowiedział Lang. – Koło tego. – Lang – spytał Avery – gdzie tu jest wentylator? Lang przebiegł wzrokiem ściany i mały kwadrat sufitu. – Musi gdzieś być. – Gorrell wstał i rozsunęli się oglądając podłogę między swoimi stopami. – Może otwór jest za osłoną lampy? – zaproponował Gorrell. Sięgnął w górę i wsunął palce za osłonę, badając przestrzeń za żarówką. – Nic tam nie ma. Dziwne. Zdawałoby się, że tego powietrza nie powinno nam starczyć więcej niż na pół godziny. – Co najwyżej – powiedział Avery. – Wiecie, jest coś... Nagle wtrącił się Lang chwytając Avery’ego za łokieć. – Avery – zawołał. – Powiedz mi, jak my tu trafiliśmy? – O co ci chodzi? Jesteśmy w zespole Neilla. – Wiem – przerwał mu Lang i wskazał na podłogę. – Chodzi mi o to, jak trafiliśmy tutaj. Gorrell potrząsnął głową. – Spokojnie, Lang. A co myślałeś? Weszliśmy przez drzwi. Lang spojrzał w oczy Gorrellowi, a potem Avery’emu. – Jakie drzwi? – spytał spokojnie. Gorrell i Avery po chwili wahania obejrzeli wszystkie ściany po kolei od podłogi do sufitu. Avery obmacywał ciężkie mury, potem ukląkł i sprawdzał podłogę wbijając palce w chropowate kamienne płyty. Gorrell przykucnął obok niego, rozdrapując cienkie spoiny. Lang schodząc im z drogi cofnął się w kąt i obserwował ich beznamiętnie. Twarz miał spokojną, ale na lewej skroni pulsowała mu gwałtownie żyłka. Kiedy Avery i Gorrell wreszcie wstali spoglądając na siebie nieprzytomnie, rzucił się między nimi na przeciwległą ścianę. – Neill! Neill! – krzyczał, waląc wściekle pięściami w mur. – Neill! Neill! Nad ich głowami światło zaczęło przygasać. Morley zamknął za sobą drzwi do gabinetu chirurgów i podszedł do biurka. Mimo że była trzecia piętnaście nad ranem, Neill prawdopodobnie nie spał, analizując najnowsze materiały w gabinecie przyległym do sypialni. Na szczęście wyniki popołudniowych testów, świeżo sprawdzonych przez jednego z lekarzy, dopiero teraz dotarły na jego biurko. Morley wziął teczkę Langa i zaczął wertować karty z wynikami testów. Podejrzewał, że reakcje Langa na niektóre kluczowe słowa i „wyzwalacze sugestii” ukryte w kwestionariuszach mogą rzucić dodatkowe światło na rzeczywiste motywy jego przyrównania snu do śmierci. Otworzyły się drzwi z pokoju dyżurnych i zajrzał jeden z lekarzy. – Czy mam przejąć salę gimnastyczną, panie doktorze? Morley odprawił go ruchem ręki. – Nie warto. Zaraz tam wracam. Wybrał potrzebne mu karty i stawiał swoją cyfrę przy każdej wycofanej. Zadowolony, że wyrwał się spod blasku lamp łukowych, odwlekał jak najdłużej chwilę powrotu, i kiedy wreszcie wkroczył ponownie do sali gimnastycznej, było dwadzieścia pięć po trzeciej. Trzej mężczyźni siedzieli tak, jak ich zostawił, Lang przyglądał mu się z głową opartą wygodnie na poduszce. Avery półleżał w fotelu z nosem w czasopiśmie, podczas gdy Gorrell, skryty za oparciem kanapy, garbił się nad szachownicą. – Czy ktoś chce kawy? – zawołał Morley, uznając, że przydałoby się ich nieco rozruszać. Żaden nie podniósł wzroku ani nie odpowiedział. Morley poczuł się dotknięty, zwłaszcza, że Lang gapił się ponad nim na zegar. Potem dostrzegł coś, co go zmroziło., Na wyfroterowanej podłodze o dziesięć stóp od kanapy leżała figura szachowa. Podszedł i podniósł ją. Był to czarny król. Zdziwił się, jak Gorrell może grać w szachy bez jednej z dwóch niezbędnych figur, kiedy dostrzegł w pobliżu na podłodze trzy dalsze figury. Przeniósł wzrok na postać Gorrella. Na podłodze pod fotelem i kanapą leżały rozsypane pozostałe figury. Gorrell półleżał na stoliku. Jeden łokieć spadł z blatu i ręka zwisała mu między kolanami, dotykając dłonią podłogi. Druga ręka podtrzymywała głowę. Martwe oczy miał wbite w podłogę. Morley podbiegł do niego krzycząc: – Lang! Avery! Sprowadźcie dyżurnych lekarzy! Złapał Gorrella i odciągnął go od stolika. – Lang! – krzyknął jeszcze raz. Lang nadal siedział zapatrzony w zegar, w sztywnej, nienaturalnej pozycji figury woskowej. Morley pozwolił Gorrellowi osunąć się na kanapę, pochylił się i zajrzał w twarz Langowi. Podszedł do Avery’ego, ukrytego za czasopismem, i potrząsnął go za ramię. Głowa Avery’ego kołysała się bezwładnie. Czasopismo wypadło mu z rąk, zostawiając skulone palce na wprost twarzy. Morley przekroczył nogi Avery’ego i podszedł do gramofonu. Włączył go, ujął w palce regulator siły głosu i przekręcił go do końca. W pokoju dyżurnych ciszę rozdarł dzwonek alarmowy. – Nie byłeś z nimi? – spytał Neill ostro. – Nie – przyznał Morley. Stali pod drzwiami pokoju za biegowego. Dwaj pielęgniarze właśnie rozłączyli urządzenie do elektroterapii i odjeżdżali z wózkiem. W sali gimnastycznej trwała cicha i spieszna krzątanina lekarzy i pielęgniarek. Wyłączono lampy łukowe poza jednym rzędem i sala wyglądała jak opustoszała scena po skończonym przedstawieniu. – Skoczyłem tylko do gabinetu, żeby zabrać kilka kart z wynikami testów – tłumaczył. – Nie było mnie najwyżej dziesięć minut. – Miałeś nie spuszczać ich z oka – uciął Neill – a nie wychodzić, kiedy ci się zechce. Po co urządziliśmy tę salę i w ogóle cały ten cyrk? Było po wpół do szóstej. Po dwugodzinnych bezskutecznych zabiegach wokół trójki mężczyzn Neill był bliski wyczerpania. Spojrzał na nich, leżących bezwładnie na łóżkach, z prześcieradłami podciągniętymi pod brodę. Byli prawie nie zmienieni, ale ich otwarte oczy nie mrugały, a pozbawione wyrazu twarze zdradzały całkowitą psychiczną pustynię. Lekarz schylił się nad Langiem sprawdzając strzykawkę. Morley patrzył w ziemię. – Myślę, że i tak byli straceni – powiedział. – Jak możesz coś takiego mówić – Neill zacisnął usta. Czuł się sfrustrowany i bezsilny. Wiedział, że Morley ma najprawdopodobniej rację: wszyscy trzej znajdowali się w stanie krańcowej regresji i nie reagowali ani na insulinę, ani na elektroterapię, a taki ostry atak katatonii musiał mieć jakąś przyczynę, ale Neill jak zawsze odmawiał przyjęcia czegokolwiek bez absolutnego dowodu. Poszedł pierwszy do swojego gabinetu i zamknął drzwi. – Siadaj. – Podsunął Morleyowi krzesło, a sam chodził po pokoju uderzając się pięścią w otwartą dłoń. – No dobrze, John. Co to jest? Morley podniósł jedną z kart testowych leżących na biurku i obracał ją trzymając za dwa rogi. W jego umyśle pływały zdania, niepewne i pełne wątpliwości, jak ślepe ryby. – Co chcesz, żebym ci powiedział? – spytał. – Reaktywacja dziecięcego imago? Regresja do wielkiego, ciepłego łona? Czy też, mówiąc prościej – zwyczajny atak złości? – Mów dalej. Morley wzruszył ramionami. – Nieprzerwane czuwanie to więcej, niż mózg może wytrzymać. Każdy sygnał powtarzany zbyt często traci w końcu znaczenie. Spróbuj powtórzyć pięćdziesiąt razy słowo „sen”. Po pewnym czasie samoświadomość mózgu słabnie. Przestaje pojmować, kim jest i dlaczego, i wędruje na manowce. – Cóż więc mamy robić? – Nic. Poza przemyśleniem wszystkiego od początku. Centralny układ nerwowy nie wytrzymuje narkotomii. Neill potrząsnął głową. – Pogubiłeś się – powiedział krótko. – Żonglowanie ogólnikami nie zwróci nam tych ludzi. Po pierwsze, musimy się dowiedzieć, co się z nimi stało, co czuli i widzieli. Morley zrobił sceptyczną minę. – Na tej dżungli jest napis „wstęp wzbroniony”. Nawet gdyby ci się udało, to czy dramat psychotycznej regresji będzie miał jakieś znaczenie? – Oczywiście. Nam się to może wydać szaleństwem, ale dla nich to było realne. Gdybyśmy wiedzieli, że spadł na nich sufit albo cała sala wypełniła się lodami truskawkowymi, albo zmieniła w labirynt, mielibyśmy od czego zacząć. – Neill przysiadł na biurku. – Czy pamiętasz to opowiadanie Czechowa, o którym mi mówiłeś? – „Zakład”? Pamiętam. – Przeczytałem je zeszłej nocy. Dziwne. Jest znacznie bliższe tego, co starasz się powiedzieć, niż podejrzewasz. – Rozejrzał się po pokoju. – Pokój, w którym tamten człowiek zamyka się na dziesięć lat, symbolizuje umysł doprowadzony do najdalszych granic samoświadomości... Z Averym, Gorrellem i Langiem stało się coś bardzo podobnego. Widocznie osiągnęli stan, w którym nie mogli już znieść myśli o własnej tożsamości. Co nie znaczy, że nie mogli tej myśli pojąć, powiedziałbym, że wyparła ona wszystko inne. Jak człowiek w kulistym lustrze widzący wpatrzone w niego tylko jedno olbrzymie oko. – Uważasz więc, że regresja jest prostą ucieczką przed tym okiem, przed wszechpotężnym ja? – Nie ucieczką – poprawił Neill. – Psychotyk nigdy przed niczym nie ucieka. Jest znacznie przemyślniejszy. On dostosowuje rzeczywistość do swoich potrzeb. Wcale nie łatwa sztuka. Pokój z tego opowiadania Czechowa poddaje mi myśl co do sposobu, w jaki mogli zareagować. Dla nich odpowiednikiem pokoju była sala gimnastyczna. Zaczynam rozumieć, dlaczego błędem było umieszczenie ich tam: te oślepiające światła, rozległa podłoga, wysokie ściany. Wszystko to po prostu wzmagało uczucie przeciążenia. W gruncie rzeczy sala gimnastyczna mogła łatwo stać się zewnętrzną projekcją ich własnych jaźni. Neill zabębnił palcami po biurku. – Według mnie, oni teraz albo stąpają po tej sali jako olbrzymy albo zmniejszyli ją do swoich wymiarów. Raczej to drugie. Zamknęli salę gimnastyczną wokół siebie. Morley uśmiechnął się blado. – Wystarczy więc napompować ich miodem i apomorfmą i namówić do wyjścia. A jeżeli odmówią? – Na pewno nie – powiedział Neill. – Przekonasz się. Rozległo się pukanie do drzwi i jeden z lekarzy wsunął głowę do środka. – Lang zaczyna z tego wychodzić. Wzywa pana. Neill wyskoczył z pokoju. Morley poszedł za nim na salę zabiegową. Lang leżał na łóżku, nieruchomy pod prześcieradłem. Wargi miał lekko rozchylone. Nie wydobywał się z nich żaden dźwięk, ale pochyliwszy się nad nim, Morley widział drgania jego krtani. – Jest bardzo słaby – ostrzegł lekarz. Neill przysunął sobie krzesło i usiadł obok łóżka. Napięcie ramion zdradzało wysiłek koncentracji. Pochylił się nad Langiem i słuchał. Pięć minut później powtórzyło się. Wargi Langa poruszyły się. Jego ciało naprężyło się pod prześcieradłem walcząc z pasami, którymi było przypięte, i z powrotem opadło. – Neill... Neill – wyszeptał. Słaby i zduszony głos zdawał się dochodzić z głębi studni. – Neill... Neill... Neill... Neill położył mu na czole drobną, zgrabną dłoń. – Tak, Bobby – powiedział łagodnie ojcowskim, pieszczotliwym tonem. – Jestem tutaj, Bobby. Możesz już wyjść. Studzienka 69 Przełożył Lech Jęczmyk Przez kilka pierwszych dni wszystko szło dobrze. – Trzymajcie się z dala od okien i nie myślcie o tym – powiedział im doktor Neill – w waszym przypadku był to tylko zwykły odruch. O jedenastej trzydzieści, najpóźniej o dwunastej, zejdźcie do sali gimnastycznej i pograjcie w piłkę albo w ping-ponga. O drugiej film w sali neurologii. Potem macie dwie godziny na czytanie prasy i słuchanie płyt. Zejdę na dół o szóstej. Koło siódmej będziecie w stanie nerwowego pobudzenia. – Czy jest obawa nagłej utraty przytomności? – spytał Avery. – Absolutnie żadnej – odparł Neill. – Jeżeli poczujecie zmęczenie, należy oczywiście odpocząć. Do tego będzie wam prawdopodobnie nieco trudno przywyknąć. Pamiętajcie, że nadal używacie tylko 3500 kalorii, więc wasz poziom ruchliwości (zauważycie to głównie w ciągu dnia) będzie około jednej trzeciej niższy. Musicie się oszczędzać. Większość czasu została dla was zaprogramowana, ale zacznijcie uczyć się grać w szachy, starajcie się skupić wewnętrznie. – Panie doktorze – spytał Gorrell pochylając się – a czy jeżeli chcemy, to możemy wyglądać przez okna? Doktor Neill uśmiechnął się. – Nie martwcie się – powiedział. – Przewody zostały przecięte. Nie możecie teraz zasnąć, nawet gdybyście chcieli. Neill zaczekał, aż trzej mężczyźni wyjdą z sali wykładowej i udadzą się do Sektora Rekreacyjnego, a potem zszedł z podium i zamknął drzwi. Był to niski, barczysty mężczyzna po pięćdziesiątce, o ostro zarysowanych, niecierpliwych ustach i drobnych rysach. Wyszarpnął krzesło z pierwszego rzędu i zręcznie usiadł na nim okrakiem. – No i jak? – spytał. Morley siedział na stole pod tylną ścianą, bawiąc się machinalnie ołówkiem. W wieku lat trzydziestu, był najmłodszym członkiem zespołu pracującego w klinice pod kierownictwem Neilla, ale Neill z jakiegoś powodu lubił rozmawiać właśnie z nim. Zrozumiał, że Neill czeka na odpowiedź, i wzruszył ramionami. – Wygląda na to, że wszystko idzie dobrze – powiedział. – Rekonwalescencja pooperacyjna jest zakończona. Rytm serca i elektroencefalogram są w normie. Oglądałem dziś rano zdjęcia rentgenowskie i wszystko pięknie się za bliźniło. Neill przyglądał mu się spod oka. – Mówisz tak, jakbyś miał zastrzeżenia. Morley roześmiał się i wstał. – Ależ skąd. – Przeszedł między rzędami stołów, w rozpiętym białym kitlu, z rękami głęboko w kieszeniach. – Jak na razie, zwyciężasz na całej linii. Zabawa dopiero się zaczyna, ale goście są w znakomitej formie. Nie ma, co do tego wątpliwości. Myślałem, że trzy tygodnie to trochę za krótko, żeby ich wyprowadzać z hipnozy, ale pewnie i w tej sprawie okaże się, że miałeś rację. Tej nocy będą po raz pierwszy zdani wyłącznie na siebie. Zobaczymy, w jakiej formie będą jutro rano. – Czego się w głębi ducha spodziewasz? – spytał krzywiąc się Neill. – Zmasowanej reakcji rdzeniowej? – Nie – odparł Morley. – Testy psychometryczne wykazały, że z tej strony absolutnie nic nie grozi. Żadnych urazów. – Popatrzył na tablicę, a potem odwrócił się do Neilla. – Tak, można chyba zaryzykować twierdzenie, że eksperyment się powiódł. Neill oparł się na łokciach, zacisnął szczęki. – Myślę, że to coś więcej. Zablokowanie synapsów rdzeniowych wyeliminowało masę materiału, który, jak sądziłem, zostanie: małe tiki i kompleksy, drobne stany lękowe, cały osad fałszywej monety w banku psychiki. Większość tego znikła albo w każdym razie nie ujawnia się w testach. Jednak są to tylko cele uboczne, tymczasem dzięki tobie, John, i wszystkim członkom zespołu, trafiliśmy w dziesiątkę na głównej tarczy. Morley coś mruknął, ale Neill ciągnął dalej swoim nawykłym do wydawania poleceń głosem. – Nikt z was sobie jeszcze tego nie uświadamia, ale jest to równie ważny krok naprzód, jak wyjście pierwszego ichtiozaura z protozoicznego morza trzysta milionów lat temu. Nareszcie wyzwoliliśmy umysł z archaicznej kloaki zwanej snem, z conocnego powrotu do rdzenia. Za pomocą właściwie jednego cięcia skalpelem dodaliśmy tym ludziom po dwadzieścia lat życia. – Miejmy nadzieję, że będą wiedzieli, czym je wypełnić – zauważył Morley. – Daj spokój, John – odparł Neill. – To nie jest argument. Co zrobią z tym czasem, to jest już ich sprawa. Wykorzystają go najlepiej, jak potrafią, tak, jak w końcu dzieje się z każdą okazją daną nam przez życie. Za wcześnie jeszcze, żeby o tym myśleć, ale wyobraź sobie powszechne zastosowanie naszej techniki. Po raz pierwszy człowiek będzie żył przez pełne dwadzieścia cztery godziny na dobę, zamiast spędzać jedną trzecią życia jak inwalida, chrapiąc i oglądając ośmiogodzinne filmy dziecięco- erotyczne. Neill urwał zmęczony i przetarł oczy. – Czym się martwisz? Morley zrobił bezradny gest ręką. – Nie jestem pewien, tylko... – Zaczął się bawić plastykowym modelem mózgu ustawionym na stojaku koło tablicy. W jednym z czołowych zwojów odbijał się zniekształcony obraz Neilla, z wykręconą twarzą bez szczęki, z wielką kopułą czaszki. Siedząc samotnie na tle stołów w pustej sali wykładowej, wyglądał jak szalony geniusz oczekujący spokojnie na egzamin, którego nie może nie zdać. Morley obrócił model palcem, patrząc, jak obraz zaciera się i znika. Mniejsza o wątpliwości, Neill jest prawdopodobnie ostatnim człowiekiem, który mógłby je zrozumieć. – Wiem, że zamknąłeś tylko kilka połączeń w podwzgórzu, i wiem, że wyniki tego będą spektakularne. Możliwe, że zapoczątkujesz największą rewolucję społeczną i gospodarczą od czasu potopu. Ale z jakiegoś powodu chodzi mi po głowie pewne opowiadanie Cechowa; o człowieku, który zakłada się o milion rubli, że wytrzyma w dobrowolnym zamknięciu przez dziesięć lat. Podejmuje próbę, wszystko idzie dobrze, ale na minutę przed upływem terminu rozmyślnie wychodzi z pokoju. Oczywiście jest szalony. – I co z tego? – Nie wiem. Myślę o tym przez cały tydzień. Neill wydał lekkie parsknięcie. – Chcesz, jak sądzę, powiedzieć, że sen jest pewną formą zespolenia społecznego i ci trzej ludzie są teraz izolowani, wyobcowani ze zbiorowej podświadomości, czarne go oceanicznego snu. Czy tak? – Może. – Nonsens, John. Im bardziej na dystans trzymamy podświadomość, tym lepiej. Meliorujemy bagna. Z punktu widzenia fizjologii sen to nic więcej, jak tylko niekorzystny objaw niedotlenienia mózgu. Tu nie chodzi o to, że boisz się niepowodzenia. Ty nie chcesz stracić swojego miejsca w pierwszym rzędzie na seansie pornograficznym. – Nie – powiedział Morley łagodnie. Często zaskakiwała go agresywność Neilla; było tak, jakby uważał sen za coś wstydliwie hańbiącego, za ukrywany grzech. – Chodzi mi o to, że na dobre czy złe każdy z nich jest teraz sam na sam z sobą. Już nigdy nie będą mogli uwolnić się od siebie, choćby na kilka minut, nie mówiąc o ośmiu godzinach. Ile można z sobą wytrzymać? Może człowiek potrzebuje ośmiu godzin urlopu dziennie, żeby otrząsnąć się z szoku bycia sobą. Pamiętaj, że ty i ja nie zawsze będziemy pod ręką, żeby szpikować ich testami i filmami. Co się stanie, jeżeli będą mieli dosyć samych siebie? – Nie ma obawy – powiedział Neill. Wstał nagle, znudzony pytaniami Morleya. – Ogólne tempo ich życia będzie wolniejsze od naszego, te stresy i napięcia nie zaczną się u nich krystalizować. Wkrótce będziemy się im wydawać kupą pomyleńców, zwijających się jak w ukropie przez pół doby i zapadających w odrętwienie na drugą połowę. Ruszył ku drzwiom i wyciągnął rękę do kontaktu. – No to do zobaczenia o szóstej. Zamknęli salę wykładową i razem poszli korytarzem. – Co teraz robisz? – spytał Morley. Neill roześmiał się. – A jak myślisz? Pójdę się solidnie wyspać. Nieco po północy Avery i Gorrell grali w ping-ponga w jasno oświetlonej sali gimnastycznej. Obaj byli dobrymi graczami i wymieniali piłki bez większego wysiłku. Czuli się silni i rześcy; Avery nieco się spocił, ale było to nie tyle wynikiem zmęczenia, co rozpalonych lamp hakowych pod sufitem, utrzymujących na wszelki wypadek iluzję nieustannego dnia. Najstarszy z trzech ochotników, wysoki i zamknięty w sobie, z chudą, nieruchomą twarzą, nie próbował podtrzymywać rozmowy z Gorrellem, koncentrując się na adaptacji do nowych warunków. Choć wiedział, że nie stwierdzi u siebie śladu przemęczenia, grając śledził jednocześnie rytm oddechu i tonus mięśniowy, a kątem oka obserwował zegar. Gorrell, człowiek swobodny i opanowany, również był jakiś zgaszony. Między odbiciami rozglądał się ostrożnie po sali, odnotowując w pamięci ściany jak w hangarze, rozległą połać lśniącej podłogi, zasłonięte żaluzjami świetliki w dachu. Co jakiś czas, nie zdając sobie z tego sprawy, dotykał okrągłej blizny po trepanacji z tyłu głowy. Na środku sali wokół gramofonu ustawiono parę foteli i kanapę i tam Lang grał w szachy z Morleyem, pełniącym nocny dyżur. Lang pochylił się nad szachownicą. Agresywny, z kręconymi włosami, ostro zarysowanym nosem i ustami, wpatrywał się z bliska w figury. Grywał stale z Morleyem, odkąd przybył do kliniki, czyli od czterech miesięcy. Byli równorzędnymi partnerami, może z niewielką przewagą Morleya, ale dzisiaj Lang zastosował nowe otwarcie i po dziesięciu ruchach rozwinął w pełni swój atak, zaczynając rozbijać obronę Morleya. Jego umysł pracował jasno i precyzyjnie, skupiony z całą ostrością na grze, mimo że zaledwie rano wydobył się z mglistego obszaru posthipnozy, w którym wszyscy trzej błąkali się przez trzy tygodnie niczym odmóżdżone widma. Za nimi, wzdłuż jednej ze ścian, ciągnęły się pomieszczenia zespołu kontrolnego. Kątem oka widział czyjąś twarz w okrągłym okienku w jednych z drzwi. Siedziała tam grupa pielęgniarzy i lekarzy w ciągłym pogotowiu przy swoich wózkach reanimacyjnych. Ostatnie drzwi, do małej salki z trzema łóżkami, trzymano starannie zamknięte. Po chwili twarz znikła. Lang uśmiechnął się na myśl o skomplikowanej maszynerii roztaczającej nad nim opiekę. Miał zaufanie do Neilla i święcie wierzył w powodzenie eksperymentu. Neill zapewnił go, że w najgorszym razie nagłe nagromadzenie produktów przemiany materii we krwi może wywołać lekkie odrętwienie, ale jego mózg pozostanie nie zagrożony. – Tkanka nerwowa – powtarzał Neill wielokrotnie – nie zna zmęczenia. Mózg się nie męczy. Czekając na ruch Morleya sprawdził czas na ściennym zegarze. Dwunasta dwadzieścia. Morley ziewnął. Był znużony, twarz miał ściągniętą, cerę ziemistą. Osunął się w fotelu i podparł głowę ręką. Myślał o tym, jak słabi i prymitywni będą się wkrótce wydawać ci, którzy sypiają; ich umysły zapadają się co wieczór pod ciężarem nagromadzonych toksyn, ostrze ich świadomości ulega stępieniu. Nagle uświadomił sobie, że sam Neill właśnie w tej chwili śpi. Naszła go dziwnie niepokojąca wizja Neilla skulonego w skotłowanej pościeli dwa piętra nad nimi, z obniżonym poziomem cukru we krwi, z umysłem bujającym nie wiadomo gdzie. Lang roześmiał się z własnego zarozumialstwa i Morley cofnął ruch, który przed chwilą zrobił. – Co ja robię? Czy ja oślepłem? – Nie – powiedział Lang i znów się roześmiał. – Właśnie odkryłem, że nie śpię. Morley uśmiechnął się. – Trzeba to zapisać jako jedno z powiedzeń tygodnia. – Powtórzył ruch wieżą, wyprostował się i spojrzał ponad stołem na pingpongistów. Gorrell ściął ostro i Avery pobiegł za piłką. – Wygląda, że są w formie. A jak ty? – Jak najlepiej – odparł Lang. Przesunął wzrokiem po szachownicy i zrobił ruch, zanim Morley zdołał złapać oddech. Zwykle dochodzili do końcówki, ale tego dnia Morley musiał się poddać w dwudziestym ruchu. – Brawo – powiedział z podziwem. – Wkrótce dasz radę Neillowi. Jeszcze jedną? – Nie. Prawdę mówiąc, gra mnie nudzi. Podejrzewam, że może być z tym kłopot. – Dasz sobie radę. Poczekaj trochę i staniesz na nogi. Lang wyciągnął ze stojaka z płytami Bacha, założył Koncert Brandenburski i włączył gramofon. Kiedy popłynęła bogata, kontrapunktowa muzyka, odchylił się na oparcie słuchając w skupieniu. To absurd, pomyślał Morley. Jak szybko można się rozwijać? Trzy tygodnie temu byłeś typkiem z przedmieścia. Następne godziny minęły szybko. O wpół do drugiej poszli do gabinetu lekarskiego, gdzie poddano ich pobieżnemu badaniu: puls, odruchy nerwowe, mocz do analizy. Ubrawszy się z powrotem przeszli do pustej stołówki na małą przekąskę i siedli na stołkach sprzeczając się, jak nazwać ten nowy, piąty, posiłek. O drugiej zasiedli w sali neurologii i przez dwie godziny oglądali filmy z ćwiczeń pod hipnozą w ostatnich trzech tygodniach. Po filmach udali się do sali gimnastycznej, mając noc prawie za sobą. Nadal byli swobodni i pełni energii; Gorrell szedł na czele pokpiwając z Langa i przedrzeźniając jego lunatyczny chód w którymś fragmencie filmu. – Otwórz usta, zamknij oczy – pokazywał wpadając na Langa, który zręcznie uskoczył w bok. – Spójrz na siebie; teraz też tak chodzisz. Naprawdę, Lang, ty się wcale nie obudziłeś, ty chodzisz we śnie. Prawda, doktorze? – zwrócił się do Morleya. Morley powstrzymał ziewnięcie. – W takim razie jest nas dwóch takich. – Szedł za nimi korytarzem starając się ze wszystkich sił nie zasnąć i czuł się tak, jakby to nie ci trzej ludzie przed nim, ale on nie spał przez ostatnie trzy tygodnie. Chociaż klinika była opustoszała, na polecenie Neilla paliły się wszystkie światła na korytarzach i na schodach. Przed nimi dwaj pielęgniarze sprawdzali, czy okna na ich drodze są bezpiecznie zasłonięte, a drzwi pozamykane. Nigdzie ani jednej zacienionej wnęki, ani jednej pułapki mroku. Neill nalegał na to, niechętnie przyznając możliwość skojarzenia między ciemnością i snem. – Powiedzmy otwarcie: tylko w niewielu organizmach skojarzenie jest dość silne, żeby być odruchem. Zdolność przeżycia u wyższych kręgowców uzależniona jest od rozwiniętego aparatu zmysłowego połączonego z różną zdolnością do gromadzenia i klasyfikowania, informacji. Wystarczy umieścić je w ciemności, odciąć dopływ danych wizualnych do kory i są sparaliżowane. Sen jest odruchem obronnym. Obniża tempo przemiany materii, oszczędza energię, zwiększa zdolność organizmu do przetrwania, wtapiając go w otoczenie... Na podeście w połowie schodów było duże, zasłonięte okno, wychodzące na park za kliniką. Mijając je Gorrel przystanął. Podszedł do okna, zwolnił roletę i chwycił sznurek żaluzji. Nie otwierając jej zwrócił się do Morleya przyglądającego się temu ze schodów. – Tabu, panie doktorze? Morley zmierzył spojrzeniem kolejno wszystkich trzech. Gorrell był spokojny, najwyraźniej zaspokajał jedynie chwilową zachciankę. Lang siedział na poręczy, obserwując scenę z zaciekawieniem, z wyrazem naukowej bezstronności. Jedynie Avery wydawał się nieco zaniepokojony, twarz miał bladą i skrzywioną. Morleyowi przyszła do głowy zupełnie nieistotna myśl: ten nocny zarost, będą musieli golić się dwa razy na dobę. A potem: dlaczego nie ma tu Neilla? Wiedział, że dorwą się do okna przy pierwszej sposobności. Zauważył, że Lang posyła mu rozbawiony uśmiech, i wzruszył ramionami, usiłując ukryć niepokój. – Spróbuj, skoro masz ochotę. Jak powiedział Neill, przewody są przecięte. Gorrell odciągnął żaluzję i wszyscy stłoczyli się przy oknie wyglądając w noc. W dole cynowoszare trawniki ciągnęły się do linii pagórków porośniętych sosnami. Gdzieś dalej, z lewej strony, migał przyzywająco neon. Gorrell i Lang nie odnotowali u siebie żadnej reakcji i ich ciekawość zaczęła po chwili wygasać. Avery poczuł nagły ruch pod sercem, ale zaraz się opanował. Jego wzrok zaczął przesiewać ciemności; niebo było czyste” bezchmurne i poprzez gwiazdy dostrzegł wąskie, mleczne pasmo obwodu Galaktyki. Wpatrywał się w nie milcząc i pozwalając, żeby wiatr chłodził jego spoconą twarz i szyję. Morley podszedł do okna i oparł się na parapecie obok Avery’ego. Kątem oka wypatrywał jakiegoś odruchu, drżenia powieki albo przyśpieszonego oddechu sygnalizującego odruchowe rozładowanie. Pamiętał ostrzeżenie Neilla: „U człowieka sen jest głównie wolicjonalny, a odruch jest wzmocniony przyzwyczajeniem. Ale fakt, że przecięliśmy w podwzgórzu szlaki regulujące przepływ świadomości, nie oznacza jeszcze, że odruch nie rozładuje się jakąś inną drogą. Jednak wcześniej czy później będziemy musieli podjąć to ryzyko i pozwolić im zerknąć na ciemną stronę słońca”. Morley zastanawiał się nad tym, kiedy ktoś dotknął jego ramienia. – Panie doktorze – usłyszał głos Langa. – Panie doktorze. Otrząsnął się z zamyślenia. Stał przy oknie sam. Gorrell i Avery zeszli już niżej. – Nic – uspokoił go Lang. – Wracamy do sali gimnastycznej. – Przyjrzał się Morleyowi. – Dobrze się pan czuje? Morley potarł twarz. – Boże, chyba zasnąłem. – Spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po czwartej. Stali przy oknie przeszło piętnaście minut. Pamiętał tylko tyle, że oparł się o parapet. – A ja martwiłem się o was. Wszyscy byli rozbawieni, najbardziej Gorrell. – Panie doktorze – powiedział przeciągając samogłoski – jeżeli pan chce, mogę panu polecić dobrego chirurga od snu. Po piątej zaczęli odczuwać stopniowy przypływ ociężałości w kończynach. Próby nerkowe pogorszyły się i produkty rozkładu powoli gromadziły się w tkankach. Dłonie mieli wilgotne i zdrętwiałe, podeszwy stóp jak z porowatej gumy. Uczucie to wywoływało nieokreślony niepokój, nie wiążąc się z żadnymi objawami zmęczenia umysłowego. Drętwota rozszerzała się. Avery zauważył to po napięciu skóry na policzkach i na skroniach oraz po lekkim bólu głowy. Z uporem przewracał stronice czasopisma, czując dłonie jak dwie bryły kitu. Potem przyszedł Neil i wraz z nim ożywienie. Promieniował czystością i energią, unosząc się elastycznie na palcach. – Jak tam nocna zmiana? – spytał dziarskim tonem, podchodząc z uśmiechem do wszystkich po kolei. – Jak samopoczucie? – Nie najgorzej, panie doktorze – odpowiedział mu Gorrell. – Lekki przypadek bezsenności. Neill ryknął śmiechem, klepnął go po ramieniu i poprowadził wszystkich do laboratorium chirurgicznego. O dziewiątej, ogoleni i w czystych ubraniach, zebrali się w sali wykładowej. Czuli się znowu świeżo i rześko. Drętwota kończyn i lekkie otępienie minęły natychmiast po podłączeniu do kroplówek oczyszczających krew. Neill powiedział im, że w ciągu tygodnia ich nerki dostosują się do intensywniejszej pracy. Przez całe rano i większość popołudnia pracowali nad serią testów asocjacyjnych i sprawnościowych. Neill nie oszczędzał ich manewrując światełkami na katodowym ekranie, żonglując wymyślnymi seriami cyfrowymi i geometrycznymi oraz skomplikowanymi łańcuchami wyrazów. Wyglądało, że jest bardziej niż zadowolony z wyników. – Krótszy okres przypomnienia, głębsze ślady pamięciowe – powiedział do Morleya, kiedy trzej mężczyźni udali się o piątej na chwilę odpoczynku. – Beczki pierwszorzędnej szarej substancji. – Wskazał gestem wyniki testów rozłożone na biurku. – A ty martwiłeś się o podświadomość. Spójrz na te Rorschachy Langa. Zobaczysz, że wkrótce przypomni sobie przeżycia okresu płodowego. Morley skinął głową, czując, jak jego wątpliwości ustępują Przez następne dwa tygodnie albo on, albo Neill towarzyszyli trzem mężczyznom bez przerwy, siedząc w blasku reflektorów na środku sali gimnastycznej, oceniając wykorzystanie dodatkowych ośmiu godzin, uważnie wypatrując jakichkolwiek oznak regresji. Neill ciągnął za sobą wszystkich, od etapu do etapu, przez okresy testów, przez długie godziny niekończących się nocy, a jego potężna osobowość zarażała entuzjazmem wszystkich członków zespołu. Prywatnie Morley niepokoił się rosnącą emocjonalną zależnością widoczną w stosunkach między Neillem a trójką mężczyzn. Obawiał się, że zaczynają utożsamiać Neilla z eksperymentem. Dzwonek na posiłek wywołuje ślinienie, ale jeżeli po długim okresie uwarunkowywania nagle przestanie się dzwonić, obiekt doświadczenia nie może jeść przez pewien czas. Takie odjęcie bodźca nie szkodzi psu, ale w przypadku i tak już przewrażliwionej psychiki może wywołać katastrofę. Neill w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Pod koniec pierwszych dwóch tygodni, kiedy zaziębił się paskudnie po nie przespanej nocy i postanowił spędzić następny dzień w łóżku, zawołał Morleya do swojego gabinetu. – Przeniesienie staje się zbyt ścisłe. Następuje zbytnie utożsamienie. Trzeba je nieco rozluźnić. – Zgadzam się – powiedział Morley. – Ale jak? – Powiedz im, że będę spał przez czterdzieści osiem godzin – odparł Neill. Zgarnął stos sprawozdań, tablic, kart testowych i wsadził je pod pachę. – Celowo nałykałem się środków uspokajających, żeby trochę odpocząć. Wyglądam jak cień, pełny zespół objawów wycieńczenia, bezpieczniki w mózgu aż piszczą. Podkoloryzuj to odpowiednio. – Czy to nie jest zbyt drastyczne? – spytał Morley. – Znienawidzą cię za to. Ale Neill tylko się uśmiechnął i poszedł zająć gabinet przylegający do jego sypialni. Tej nocy Morley miał dyżur w sali gimnastycznej od dziesiątej wieczorem do szóstej rano. Jak zwykle zaczął od sprawdzenia, czy pielęgniarze mają w pogotowiu swoje wózki reanimacyjne, przeczytał w księdze zapis poprzedniego dyżurnego, jednego ze starszych lekarzy, i dopiero wtedy podszedł do kręgu foteli. Usiadł na kanapie obok Langa i zaczął kartkować czasopismo, obserwując uważnie trójkę mężczyzn. W blasku lamp łukowych ich wychudzone twarze miały niezdrowy odcień, jak przy sinicy. Starszy lekarz ostrzegł go, że Avery i Gorrell mogą się przemęczyć przy stole pingpongowym, ale przed jedenastą przerwali grę i zasiedli w fotelach. Poczytali trochę bez zapału i dwukrotnie wyszli do stołówki, eskortowani za każdym razem przez jednego z pielęgniarzy. Morley powiedział im o Neillu, ale ku jego zdziwieniu żaden z nich tego nie skomentował. Powoli nadeszła północ. Avery czytał zgarbiony w swoim fotelu. Gorrell grał sam z sobą w szachy. Morley podsypiał. Lang odczuwał niepokój. Cisza sali gimnastycznej i brak ruchu wokół działały na niego przygnębiająco. Nastawił gramofon i wysłuchał Koncertu Brandenburskiego, analizując jego tematy przewodnie. Potem zrobił sam sobie test na asocjację słowną, przewracając stronice książki i wykorzystując słowa w prawym górnym rogu jako hasła. Morley pochylił się w jego stronę. – Coś wychodzi? – spytał. – Kilka interesujących reakcji. – Lang wziął notes i coś w nim zapisał. – Pokażę je Neillowi rano albo kiedy się tam obudzi. – W zamyśleniu podniósł wzrok w górę na lampy łukowe. – Zastanawiałem się. Jak myślisz, jaki będzie następny krok? – Krok, dokąd? – spytał Morley. – O jaki krok ci chodzi? Lang zrobił szeroki ruch ręką. – Mam na myśli ewolucję. Trzysta milionów lat temu opuściliśmy morza i zaczęliśmy oddychać powietrzem. Te raz zrobiliśmy następny logiczny krok i wyeliminowaliśmy sen. Co będzie dalej? Morley potrząsnął głową. – Te dwa kroki nie są analogiczne. Zresztą w gruncie rzeczy wcale nie opuściłeś pierwotnego oceanu. Nadal nosisz ze sobą jego prywatny model w postaci swojej krwi. Po prostu zawarłeś w sobie niezbędny fragment fizycznego otoczenia, żeby się od niego uniezależnić? Lang kiwnął głową. – Myślałem o czymś innym. Powiedz, czy zastanawiałeś się kiedyś nad tym, jak bardzo nasza psychika zorientowana jest na śmierć? Morley uśmiechnął się. – Zdarzało mi się – powiedział, ciekaw, do czego to prowadzi. – To dziwne – ciągnął Lang w zamyśleniu. – Zasada przyjemności i bólu, cały zapewniający kontynuację gatunku aparat seksu, przysłowiowa obsesja jutrem naszego superego; przez większość czasu (na ogół) psychika człowieka nie patrzy dalej niż po własny grób. Skąd się bierze ta dziwna obsesja? Jest jeden oczywisty powód. – Wskazującym palcem jakby postukał coś w powietrzu. – Ponieważ co noc otrzymujemy wielce przekonywającą próbkę losu, jaki nas czeka. – Masz na myśli czarną dziurę? – spytał Morley kwaśno. – Sen? – Właśnie. To nic innego jak pseudośmierć. Oczywiście nie uświadamiamy sobie tego, ale to musi być przerażające. – Zmarszczył brwi. – Myślę, że nawet Neill nie zdaje sobie sprawy z tego, że sen nie jest bynajmniej odpoczynkiem, lecz autentycznie traumatycznym przeżyciem. Więc to tak, pomyślał Morley. Wielki ojciec psycholog został przyłapany podczas drzemki na własnej lekarskiej kozetce. Zastanawiał się, co gorsze: pacjenci, którzy nie znają się na psychiatrii, czy tacy, którzy znają ją powierzchownie. – Eliminując sen – mówił Lang – eliminuje się również cały lęk i zbudowane wokół niego mechanizmy obronne. I wtedy wreszcie psychika ma szansę nastawienia się na coś bardziej wartościowego. – Na przykład? – spytał Morley. – Bo ja wiem? Może... na samą siebie? – Ciekawe – zauważył Morley. Była trzecia dziesięć nad ranem. Postanowił przez najbliższą godzinę zająć się ostatnimi wynikami testów Langa. Odczekał dla przyzwoitości pięć minut, a potem wstał i poszedł do pokoju lekarskiego. Lang zarzucił ramię na oparcie kanapy i obserwował drzwi do pokoju pielęgniarzy. – Co ten Morley knuje? – spytał. – Czy któryś z was go gdzieś widział? – Chyba wyszedł do pokoju pielęgniarzy – odezwał się Avery znad czasopisma. – Dziesięć minut temu – powiedział Lang. – Od tego czasu ani razu nie zajrzał, a ktoś powinien przy nas dyżurować bez przerwy. Gdzie on jest? Gorrell, który grał sam z sobą w szachy, podniósł głowę. – Widocznie to siedzenie po nocach go wykańcza. Lepiej go obudź, zanim Neill się dowie. Pewnie zasnął nad kartami z twoimi testami. Lang roześmiał się i rozsiadł się wygodniej. Gorrell wyciągnął rękę do gramofonu, wyjął ze stojaka płytę i założył ją. Kiedy gramofon zaczął szumieć, Lang zauważył, jak cicho było i pusto w sali gimnastycznej. W klinice zawsze panowała cisza, ale nawet w nocy utrzymywały się jakieś szczątkowe przypływy i odpływy dźwięków: szuranie krzesła w pokoju pielęgniarzy, szum generatora pod jedną z sal operacyjnych – które świadczyły, że gmach żyje. Teraz powietrze było nieruchome i bezbarwne. Lang nadsłuchiwał uważnie. Wszędzie panował martwy, pozbawiony echa nastrój opuszczonego budynku. Wstał i podszedł do pokoju pielęgniarzy. Wiedział, że Neill jest przeciwnikiem rozmów z obsługą, ale niepokoiła go nieobecność Morleya. Zajrzał przez okienko, żeby sprawdzić, czy Morley tam jest. Pokój był pusty. Światło się paliło. Dwa wózki szpitalne stały na swoim zwykłym miejscu pod ścianą, trzeci na środku, z rozsypaną talią kart, ale po grupie trzech czy czterech lekarzy nie było ani śladu. Lang zawahał się, spróbował otworzyć drzwi i stwierdził, że są zamknięte na klucz. Nacisnął jeszcze raz klamkę i rzucił przez ramię: – Avery. Tu nikogo nie ma. – Spróbuj następne drzwi. Pewnie mają odprawę przed jutrzejszym dniem. Lang podszedł do biura chirurgii. Światło było zgaszone, ale widział białe lakierowane biurko i wielkie wykresy na ścianach. Nie było nikogo. Avery i Gorrell obserwowali go. – Nie – powiedział Lang naciskając klamkę. – Drzwi są zamknięte. Gorrell wyłączył gramofon i razem z Averym podeszli. Spróbowali ponownie obu drzwi. – Oni tu gdzieś są – powiedział Avery. – Przynajmniej jedna osoba musi mieć dyżur. A co z tymi? – wskazał na ostatnie drzwi. – Zamknięte – powiedział Lang. – Sześćdziesiątka dziewiątka zawsze jest zamknięta. To chyba jest zejście do piwnicy. – Zajrzyjmy do gabinetu Neilla – zaproponował Gorrell. – Jeżeli ich tam nie będzie, przejdziemy przez recepcję i spróbujemy wyjść. To musi być jakaś sztuczka Neilla. W drzwiach gabinetu Neilla nie było okienka. Gorrell zapukał, odczekał i zapukał głośniej. Lang ruszył klamką, potem ukląkł. – Jest ciemno – zameldował. Avery odwrócił się i spojrzał na dwoje pozostałych drzwi, po przeciwnej stronie sali. Jedne prowadziły do stołówki i skrzydła neurologii, drugie do parkingu na tyłach kliniki. – Czy Neill nie dawał do zrozumienia, że może nas poddać takiej próbie? – spytał. – Żeby się przekonać, czy potrafimy przetrwać noc sami? – Ale Neill śpi – zauważył Lang. – Będzie w łóżku przez dwa dni. Chyba że... Gorrell ruchem głowy wskazał fotele. – Chodźmy. Pewnie nas teraz podglądają razem z Morleyem. Wrócili na swoje miejsca. Gorrell przysunął stolik szachowy do kanapy i ustawił figury. Avery i Lang rozsiedli się w fotelach i zaczęli spokojnie wertować czasopisma. Nad nimi lampy łukowe oświetlały ciszę szerokimi stożkami światła. Jedynym dźwiękiem było powolne tykanie zegara. Godzina trzecia piętnaście nad ranem. Przesunięcie było niezauważalne. Zaczęło się od niewielkiej zmiany perspektywy, zanik i przegrupowanie zarysów. Lekka zmiana ogniskowej, cień ślizgający się powoli po ścianie, zaostrzenie się kątów. Ruch był płynny, tempo nieskończenie wolne, ale stopniowo zarysowała się ogólna tendencja. Sala gimnastyczna kurczyła się. Cal za calem ściany zbliżały się do siebie, ograniczając powierzchnię podłogi. Przesuwając się ku sobie, ściany uległy zmianie: rzędy lamp pod sufitem rozpływały się i zacierały, kabel elektryczny biegnący pod ścianą wtapiał się w listwą, kratki otworów wentylacyjnych rozpływały się w szarości ściany. W górze sufit, jak spod olbrzymiej windy, zbliżał się do podłogi. Gorrell oparł się łokciami o stolik, ukrył twarz w dłoniach. Zapędził sam siebie w ciągły szach, ale nadal przesuwał figury w rogu szachownicy, rozglądając się co jakiś czas w poszukiwaniu natchnienia. Wiedział, że Neill gdzieś tam ich obserwuje. Zrobił ruch, podniósł głowę i przebiegł wzrokiem przeciwległą ścianę aż do kąta, wypatrując jakichś oznak ruchomej płytki. Od pewnego czasu usiłował bez powodzenia odkryć tajne okienko Neilla. Ściany były zupełnie gładkie; dwukrotnie przejrzał każdą stopę kwadratową dwóch przeciwległych i poza trojgiem drzwi nie znalazł na ich powierzchni choćby najmniejszej szpary czy pęknięcia. Po chwili lewe oko zaczęło mu boleśnie pulsować, odsunął więc szachownicę i położył się. Nad głową miał linię fluoroscencyjnych rurek, w plastykowych ażurowych oprawach rozpraszających światło. Już miał powiedzieć Langowi i Avery’emu o swoim poszukiwaniu tajnego okienka, kiedy przyszło mu do głowy, że każdy z nich może mieć ukryty mikrofon. Postanowił rozprostować nogi, wstał i przeszedł się po sali. Po półgodzinnym ślęczeniu nad szachownicą czuł się zdrętwiały i zmęczony. Chętnie porzucałby piłką albo rozruszał mięśnie na maszynie do wiosłowania, ale jak na złość nie zapewniono im żadnych urządzeń rekreacyjnych poza trzema fotelami i gramofonem. Doszedł do końca sali i zaczął ją obchodzić dokoła nasłuchując jakichś odgłosów z przyległych pomieszczeń. Coraz mniej mu się podobało to szpiegowanie ich przez Neilla i z ulgą zauważył, że jest już piętnaście po trzeciej. Za niecałe trzy godziny wszystko się skończy. Ściany sali gimnastycznej zwierały się. Była teraz o połowę mniejsza niż na początku, z nagimi, pozbawionymi okien ścianami stała się wielkim kurczącym się pudłem. Ściany wsuwały się jedna w drugą, łącząc się wzdłuż abstrakcyjnej linii, jak płaszczyzny przecinające się w wielowymiarowym ciągu. Pozostał tylko zegar i jedne drzwi... Lang odkrył, gdzie był schowany mikrofon. Siedział na skraju fotela wyłamując palce, póki Gorrell nie wrócił, potem wstał i ustąpił mu miejsca. Avery siedział na innym fotelu, z nogami na gramofonie. – Usiądź na chwilę – powiedział Lang. – Teraz ja chciałbym się przejść. – Poproszę Neilla, żeby nam ustawił tutaj stół ping pongowy – powiedział Gorrell siadając. Byłby to sposób na zabicie czasu, a także ćwiczenie fizyczne. – Dobry pomysł – zgodził się Lang. – Jeżeli tylko stół przejdzie przez drzwi. Zresztą wątpię, czy jest tu dość miejsca, nawet gdyby przesunąć fotele pod samą ścianę. Odszedł, ukradkiem zaglądając przez okienko do pokoju pielęgniarzy. Światło się paliło, ale w środku nie było nikogo. Zbliżył się spokojnie do gramofonu i spacerował przez chwilę koło niego. Nagle odwrócił się i zaczepił stopą sznur prowadzący do gniazdka w ścianie. Wtyczka wypadła na podłogę. Lang zostawił ją tak i przysiadł na poręczy koło Gorrella. – Wyłączyłem mikrofon – oświadczył. Gorrell rozejrzał się ostrożnie. – Gdzie był? – spytał. – W gramofonie – wskazał Lang i roześmiał się cicho. – Pomyślałem sobie, że zrobię Neillowi kawał. Będzie wściekły, kiedy stwierdzi, że nas nie słyszy. – Skąd wiesz, że był w gramofonie? – spytał Gorrell. – A gdzie może być lepsze miejsce? Zresztą, gdzie jeszcze mógłby być? Chyba tylko tam – wskazał kulistą lampę zwisającą ze środka sufitu. – Nie ma w niej nic poza dwiema żarówkami. Gramofon jest oczywistym miejscem. Miałem przeczucie, że to jest tam, ale nie byłem pewien, póki nie zauważyłem, że mamy gramofon, ale nie ma płyt. Gorrell z powagą skinął głową. Lang odszedł chichocząc sam do siebie. Nad drzwiami do pokoju numer 69 tykał zegar wskazując trzecią piętnaście. Ruch ulegał przyśpieszeniu. Dawna sala gimnastyczna była teraz małym pokojem, zwartym, prawie doskonałym sześcianem o boku siedmiu stóp. Ściany nadal zsuwały się do środka i już tylko kilka stóp dzieliło je od punktu krańcowego... Avery zauważył, że Lang i Gorrell krążą wokół jego fotela. – Może któryś z was chce usiąść? – spytał. Potrząsnęli głowami. Avery odpoczął przez kilka minut, a potem wydostał się z fotela i przeciągnął się. – Piętnaście po trzeciej – zauważył, wpierając się w sufit. – Zapowiada się długa noc. Odchylił się, żeby przepuścić Gorrella, i zaczął w ślad za dwoma kolegami chodzić wzdłuż wąskiego pasa między fotelem a ścianami. – Nie wiem, jak Neill wyobraża sobie, że będziemy siedzieć w tej dziurze czuwając przez dwadzieścia cztery godziny na dobę – powiedział. – Dlaczego nie mamy tu telewizora? Nawet radio to już byłoby coś. Krążyli wszyscy wokół fotela: Gorrell, za nim Avery i zamykający krąg Lang. Zaczynali się garbić, głowy mieli spuszczone, wzrok wbity w podłogę, ich kroki wpadały w powolny, ciężki rytm zegara. To, za nim była studzienka: wąska, pionowa komórka, kilka stóp szerokości, sześć stóp głębokości. W górze zwisała z żelazne i kraty pojedyncza zakurzona żarówka. Ściany jakby trzaskały pod wpływem ruchu, ich powierzchnia stała się szorstka, nabrała spękanej i dziobatej faktury kamienia... Gorrell schylił się, żeby poprawić sznurowadło, i Avery wpadł na niego gwałtownie uderzając przy tym ramieniem o ścianę. – Nic ci się nie stało? – spytał biorąc Gorrella pod rękę. – Trochę tu ciasno. Nie mogę zrozumieć, dlaczego Neill nas tu wsadził. Oparł się o ścianę pochylając głowę, żeby nie dotykać sufitu, i rozejrzał się uważnie. Lang stał obok niego wciśnięty w kąt, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę. Gorrell przykucnął u ich stóp na podłodze. – Która godzina? – spytał. – Chyba jakieś piętnaście po trzeciej – odpowiedział Lang. – Koło tego. – Lang – spytał Avery – gdzie tu jest wentylator? Lang przebiegł wzrokiem ściany i mały kwadrat sufitu. – Musi gdzieś być. – Gorrell wstał i rozsunęli się oglądając podłogę między swoimi stopami. – Może otwór jest za osłoną lampy? – zaproponował Gorrell. Sięgnął w górę i wsunął palce za osłonę, badając przestrzeń za żarówką. – Nic tam nie ma. Dziwne. Zdawałoby się, że tego powietrza nie powinno nam starczyć więcej niż na pół godziny. – Co najwyżej – powiedział Avery. – Wiecie, jest coś... Nagle wtrącił się Lang chwytając Avery’ego za łokieć. – Avery – zawołał. – Powiedz mi, jak my tu trafiliśmy? – O co ci chodzi? Jesteśmy w zespole Neilla. – Wiem – przerwał mu Lang i wskazał na podłogę. – Chodzi mi o to, jak trafiliśmy tutaj. Gorrell potrząsnął głową. – Spokojnie, Lang. A co myślałeś? Weszliśmy przez drzwi. Lang spojrzał w oczy Gorrellowi, a potem Avery’emu. – Jakie drzwi? – spytał spokojnie. Gorrell i Avery po chwili wahania obejrzeli wszystkie ściany po kolei od podłogi do sufitu. Avery obmacywał ciężkie mury, potem ukląkł i sprawdzał podłogę wbijając palce w chropowate kamienne płyty. Gorrell przykucnął obok niego, rozdrapując cienkie spoiny. Lang schodząc im z drogi cofnął się w kąt i obserwował ich beznamiętnie. Twarz miał spokojną, ale na lewej skroni pulsowała mu gwałtownie żyłka. Kiedy Avery i Gorrell wreszcie wstali spoglądając na siebie nieprzytomnie, rzucił się między nimi na przeciwległą ścianę. – Neill! Neill! – krzyczał, waląc wściekle pięściami w mur. – Neill! Neill! Nad ich głowami światło zaczęło przygasać. Morley zamknął za sobą drzwi do gabinetu chirurgów i podszedł do biurka. Mimo że była trzecia piętnaście nad ranem, Neill prawdopodobnie nie spał, analizując najnowsze materiały w gabinecie przyległym do sypialni. Na szczęście wyniki popołudniowych testów, świeżo sprawdzonych przez jednego z lekarzy, dopiero teraz dotarły na jego biurko. Morley wziął teczkę Langa i zaczął wertować karty z wynikami testów. Podejrzewał, że reakcje Langa na niektóre kluczowe słowa i „wyzwalacze sugestii” ukryte w kwestionariuszach mogą rzucić dodatkowe światło na rzeczywiste motywy jego przyrównania snu do śmierci. Otworzyły się drzwi z pokoju dyżurnych i zajrzał jeden z lekarzy. – Czy mam przejąć salę gimnastyczną, panie doktorze? Morley odprawił go ruchem ręki. – Nie warto. Zaraz tam wracam. Wybrał potrzebne mu karty i stawiał swoją cyfrę przy każdej wycofanej. Zadowolony, że wyrwał się spod blasku lamp łukowych, odwlekał jak najdłużej chwilę powrotu, i kiedy wreszcie wkroczył ponownie do sali gimnastycznej, było dwadzieścia pięć po trzeciej. Trzej mężczyźni siedzieli tak, jak ich zostawił, Lang przyglądał mu się z głową opartą wygodnie na poduszce. Avery półleżał w fotelu z nosem w czasopiśmie, podczas gdy Gorrell, skryty za oparciem kanapy, garbił się nad szachownicą. – Czy ktoś chce kawy? – zawołał Morley, uznając, że przydałoby się ich nieco rozruszać. Żaden nie podniósł wzroku ani nie odpowiedział. Morley poczuł się dotknięty, zwłaszcza, że Lang gapił się ponad nim na zegar. Potem dostrzegł coś, co go zmroziło., Na wyfroterowanej podłodze o dziesięć stóp od kanapy leżała figura szachowa. Podszedł i podniósł ją. Był to czarny król. Zdziwił się, jak Gorrell może grać w szachy bez jednej z dwóch niezbędnych figur, kiedy dostrzegł w pobliżu na podłodze trzy dalsze figury. Przeniósł wzrok na postać Gorrella. Na podłodze pod fotelem i kanapą leżały rozsypane pozostałe figury. Gorrell półleżał na stoliku. Jeden łokieć spadł z blatu i ręka zwisała mu między kolanami, dotykając dłonią podłogi. Druga ręka podtrzymywała głowę. Martwe oczy miał wbite w podłogę. Morley podbiegł do niego krzycząc: – Lang! Avery! Sprowadźcie dyżurnych lekarzy! Złapał Gorrella i odciągnął go od stolika. – Lang! – krzyknął jeszcze raz. Lang nadal siedział zapatrzony w zegar, w sztywnej, nienaturalnej pozycji figury woskowej. Morley pozwolił Gorrellowi osunąć się na kanapę, pochylił się i zajrzał w twarz Langowi. Podszedł do Avery’ego, ukrytego za czasopismem, i potrząsnął go za ramię. Głowa Avery’ego kołysała się bezwładnie. Czasopismo wypadło mu z rąk, zostawiając skulone palce na wprost twarzy. Morley przekroczył nogi Avery’ego i podszedł do gramofonu. Włączył go, ujął w palce regulator siły głosu i przekręcił go do końca. W pokoju dyżurnych ciszę rozdarł dzwonek alarmowy. – Nie byłeś z nimi? – spytał Neill ostro. – Nie – przyznał Morley. Stali pod drzwiami pokoju za biegowego. Dwaj pielęgniarze właśnie rozłączyli urządzenie do elektroterapii i odjeżdżali z wózkiem. W sali gimnastycznej trwała cicha i spieszna krzątanina lekarzy i pielęgniarek. Wyłączono lampy łukowe poza jednym rzędem i sala wyglądała jak opustoszała scena po skończonym przedstawieniu. – Skoczyłem tylko do gabinetu, żeby zabrać kilka kart z wynikami testów – tłumaczył. – Nie było mnie najwyżej dziesięć minut. – Miałeś nie spuszczać ich z oka – uciął Neill – a nie wychodzić, kiedy ci się zechce. Po co urządziliśmy tę salę i w ogóle cały ten cyrk? Było po wpół do szóstej. Po dwugodzinnych bezskutecznych zabiegach wokół trójki mężczyzn Neill był bliski wyczerpania. Spojrzał na nich, leżących bezwładnie na łóżkach, z prześcieradłami podciągniętymi pod brodę. Byli prawie nie zmienieni, ale ich otwarte oczy nie mrugały, a pozbawione wyrazu twarze zdradzały całkowitą psychiczną pustynię. Lekarz schylił się nad Langiem sprawdzając strzykawkę. Morley patrzył w ziemię. – Myślę, że i tak byli straceni – powiedział. – Jak możesz coś takiego mówić – Neill zacisnął usta. Czuł się sfrustrowany i bezsilny. Wiedział, że Morley ma najprawdopodobniej rację: wszyscy trzej znajdowali się w stanie krańcowej regresji i nie reagowali ani na insulinę, ani na elektroterapię, a taki ostry atak katatonii musiał mieć jakąś przyczynę, ale Neill jak zawsze odmawiał przyjęcia czegokolwiek bez absolutnego dowodu. Poszedł pierwszy do swojego gabinetu i zamknął drzwi. – Siadaj. – Podsunął Morleyowi krzesło, a sam chodził po pokoju uderzając się pięścią w otwartą dłoń. – No dobrze, John. Co to jest? Morley podniósł jedną z kart testowych leżących na biurku i obracał ją trzymając za dwa rogi. W jego umyśle pływały zdania, niepewne i pełne wątpliwości, jak ślepe ryby. – Co chcesz, żebym ci powiedział? – spytał. – Reaktywacja dziecięcego imago? Regresja do wielkiego, ciepłego łona? Czy też, mówiąc prościej – zwyczajny atak złości? – Mów dalej. Morley wzruszył ramionami. – Nieprzerwane czuwanie to więcej, niż mózg może wytrzymać. Każdy sygnał powtarzany zbyt często traci w końcu znaczenie. Spróbuj powtórzyć pięćdziesiąt razy słowo „sen”. Po pewnym czasie samoświadomość mózgu słabnie. Przestaje pojmować, kim jest i dlaczego, i wędruje na manowce. – Cóż więc mamy robić? – Nic. Poza przemyśleniem wszystkiego od początku. Centralny układ nerwowy nie wytrzymuje narkotomii. Neill potrząsnął głową. – Pogubiłeś się – powiedział krótko. – Żonglowanie ogólnikami nie zwróci nam tych ludzi. Po pierwsze, musimy się dowiedzieć, co się z nimi stało, co czuli i widzieli. Morley zrobił sceptyczną minę. – Na tej dżungli jest napis „wstęp wzbroniony”. Nawet gdyby ci się udało, to czy dramat psychotycznej regresji będzie miał jakieś znaczenie? – Oczywiście. Nam się to może wydać szaleństwem, ale dla nich to było realne. Gdybyśmy wiedzieli, że spadł na nich sufit albo cała sala wypełniła się lodami truskawkowymi, albo zmieniła w labirynt, mielibyśmy od czego zacząć. – Neill przysiadł na biurku. – Czy pamiętasz to opowiadanie Czechowa, o którym mi mówiłeś? – „Zakład”? Pamiętam. – Przeczytałem je zeszłej nocy. Dziwne. Jest znacznie bliższe tego, co starasz się powiedzieć, niż podejrzewasz. – Rozejrzał się po pokoju. – Pokój, w którym tamten człowiek zamyka się na dziesięć lat, symbolizuje umysł doprowadzony do najdalszych granic samoświadomości... Z Averym, Gorrellem i Langiem stało się coś bardzo podobnego. Widocznie osiągnęli stan, w którym nie mogli już znieść myśli o własnej tożsamości. Co nie znaczy, że nie mogli tej myśli pojąć, powiedziałbym, że wyparła ona wszystko inne. Jak człowiek w kulistym lustrze widzący wpatrzone w niego tylko jedno olbrzymie oko. – Uważasz więc, że regresja jest prostą ucieczką przed tym okiem, przed wszechpotężnym ja? – Nie ucieczką – poprawił Neill. – Psychotyk nigdy przed niczym nie ucieka. Jest znacznie przemyślniejszy. On dostosowuje rzeczywistość do swoich potrzeb. Wcale nie łatwa sztuka. Pokój z tego opowiadania Czechowa poddaje mi myśl co do sposobu, w jaki mogli zareagować. Dla nich odpowiednikiem pokoju była sala gimnastyczna. Zaczynam rozumieć, dlaczego błędem było umieszczenie ich tam: te oślepiające światła, rozległa podłoga, wysokie ściany. Wszystko to po prostu wzmagało uczucie przeciążenia. W gruncie rzeczy sala gimnastyczna mogła łatwo stać się zewnętrzną projekcją ich własnych jaźni. Neill zabębnił palcami po biurku. – Według mnie, oni teraz albo stąpają po tej sali jako olbrzymy albo zmniejszyli ją do swoich wymiarów. Raczej to drugie. Zamknęli salę gimnastyczną wokół siebie. Morley uśmiechnął się blado. – Wystarczy więc napompować ich miodem i apomorfmą i namówić do wyjścia. A jeżeli odmówią? – Na pewno nie – powiedział Neill. – Przekonasz się. Rozległo się pukanie do drzwi i jeden z lekarzy wsunął głowę do środka. – Lang zaczyna z tego wychodzić. Wzywa pana. Neill wyskoczył z pokoju. Morley poszedł za nim na salę zabiegową. Lang leżał na łóżku, nieruchomy pod prześcieradłem. Wargi miał lekko rozchylone. Nie wydobywał się z nich żaden dźwięk, ale pochyliwszy się nad nim, Morley widział drgania jego krtani. – Jest bardzo słaby – ostrzegł lekarz. Neill przysunął sobie krzesło i usiadł obok łóżka. Napięcie ramion zdradzało wysiłek koncentracji. Pochylił się nad Langiem i słuchał. Pięć minut później powtórzyło się. Wargi Langa poruszyły się. Jego ciało naprężyło się pod prześcieradłem walcząc z pasami, którymi było przypięte, i z powrotem opadło. – Neill... Neill – wyszeptał. Słaby i zduszony głos zdawał się dochodzić z głębi studni. – Neill... Neill... Neill... Neill położył mu na czole drobną, zgrabną dłoń. – Tak, Bobby – powiedział łagodnie ojcowskim, pieszczotliwym tonem. – Jestem tutaj, Bobby. Możesz już wyjść. Studzienka 69 Przełożył Lech Jęczmyk Przez kilka pierwszych dni wszystko szło dobrze. – Trzymajcie się z dala od okien i nie myślcie o tym – powiedział im doktor Neill – w waszym przypadku był to tylko zwykły odruch. O jedenastej trzydzieści, najpóźniej o dwunastej, zejdźcie do sali gimnastycznej i pograjcie w piłkę albo w ping-ponga. O drugiej film w sali neurologii. Potem macie dwie godziny na czytanie prasy i słuchanie płyt. Zejdę na dół o szóstej. Koło siódmej będziecie w stanie nerwowego pobudzenia. – Czy jest obawa nagłej utraty przytomności? – spytał Avery. – Absolutnie żadnej – odparł Neill. – Jeżeli poczujecie zmęczenie, należy oczywiście odpocząć. Do tego będzie wam prawdopodobnie nieco trudno przywyknąć. Pamiętajcie, że nadal używacie tylko 3500 kalorii, więc wasz poziom ruchliwości (zauważycie to głównie w ciągu dnia) będzie około jednej trzeciej niższy. Musicie się oszczędzać. Większość czasu została dla was zaprogramowana, ale zacznijcie uczyć się grać w szachy, starajcie się skupić wewnętrznie. – Panie doktorze – spytał Gorrell pochylając się – a czy jeżeli chcemy, to możemy wyglądać przez okna? Doktor Neill uśmiechnął się. – Nie martwcie się – powiedział. – Przewody zostały przecięte. Nie możecie teraz zasnąć, nawet gdybyście chcieli. Neill zaczekał, aż trzej mężczyźni wyjdą z sali wykładowej i udadzą się do Sektora Rekreacyjnego, a potem zszedł z podium i zamknął drzwi. Był to niski, barczysty mężczyzna po pięćdziesiątce, o ostro zarysowanych, niecierpliwych ustach i drobnych rysach. Wyszarpnął krzesło z pierwszego rzędu i zręcznie usiadł na nim okrakiem. – No i jak? – spytał. Morley siedział na stole pod tylną ścianą, bawiąc się machinalnie ołówkiem. W wieku lat trzydziestu, był najmłodszym członkiem zespołu pracującego w klinice pod kierownictwem Neilla, ale Neill z jakiegoś powodu lubił rozmawiać właśnie z nim. Zrozumiał, że Neill czeka na odpowiedź, i wzruszył ramionami. – Wygląda na to, że wszystko idzie dobrze – powiedział. – Rekonwalescencja pooperacyjna jest zakończona. Rytm serca i elektroencefalogram są w normie. Oglądałem dziś rano zdjęcia rentgenowskie i wszystko pięknie się za bliźniło. Neill przyglądał mu się spod oka. – Mówisz tak, jakbyś miał zastrzeżenia. Morley roześmiał się i wstał. – Ależ skąd. – Przeszedł między rzędami stołów, w rozpiętym białym kitlu, z rękami głęboko w kieszeniach. – Jak na razie, zwyciężasz na całej linii. Zabawa dopiero się zaczyna, ale goście są w znakomitej formie. Nie ma, co do tego wątpliwości. Myślałem, że trzy tygodnie to trochę za krótko, żeby ich wyprowadzać z hipnozy, ale pewnie i w tej sprawie okaże się, że miałeś rację. Tej nocy będą po raz pierwszy zdani wyłącznie na siebie. Zobaczymy, w jakiej formie będą jutro rano. – Czego się w głębi ducha spodziewasz? – spytał krzywiąc się Neill. – Zmasowanej reakcji rdzeniowej? – Nie – odparł Morley. – Testy psychometryczne wykazały, że z tej strony absolutnie nic nie grozi. Żadnych urazów. – Popatrzył na tablicę, a potem odwrócił się do Neilla. – Tak, można chyba zaryzykować twierdzenie, że eksperyment się powiódł. Neill oparł się na łokciach, zacisnął szczęki. – Myślę, że to coś więcej. Zablokowanie synapsów rdzeniowych wyeliminowało masę materiału, który, jak sądziłem, zostanie: małe tiki i kompleksy, drobne stany lękowe, cały osad fałszywej monety w banku psychiki. Większość tego znikła albo w każdym razie nie ujawnia się w testach. Jednak są to tylko cele uboczne, tymczasem dzięki tobie, John, i wszystkim członkom zespołu, trafiliśmy w dziesiątkę na głównej tarczy. Morley coś mruknął, ale Neill ciągnął dalej swoim nawykłym do wydawania poleceń głosem. – Nikt z was sobie jeszcze tego nie uświadamia, ale jest to równie ważny krok naprzód, jak wyjście pierwszego ichtiozaura z protozoicznego morza trzysta milionów lat temu. Nareszcie wyzwoliliśmy umysł z archaicznej kloaki zwanej snem, z conocnego powrotu do rdzenia. Za pomocą właściwie jednego cięcia skalpelem dodaliśmy tym ludziom po dwadzieścia lat życia. – Miejmy nadzieję, że będą wiedzieli, czym je wypełnić – zauważył Morley. – Daj spokój, John – odparł Neill. – To nie jest argument. Co zrobią z tym czasem, to jest już ich sprawa. Wykorzystają go najlepiej, jak potrafią, tak, jak w końcu dzieje się z każdą okazją daną nam przez życie. Za wcześnie jeszcze, żeby o tym myśleć, ale wyobraź sobie powszechne zastosowanie naszej techniki. Po raz pierwszy człowiek będzie żył przez pełne dwadzieścia cztery godziny na dobę, zamiast spędzać jedną trzecią życia jak inwalida, chrapiąc i oglądając ośmiogodzinne filmy dziecięco- erotyczne. Neill urwał zmęczony i przetarł oczy. – Czym się martwisz? Morley zrobił bezradny gest ręką. – Nie jestem pewien, tylko... – Zaczął się bawić plastykowym modelem mózgu ustawionym na stojaku koło tablicy. W jednym z czołowych zwojów odbijał się zniekształcony obraz Neilla, z wykręconą twarzą bez szczęki, z wielką kopułą czaszki. Siedząc samotnie na tle stołów w pustej sali wykładowej, wyglądał jak szalony geniusz oczekujący spokojnie na egzamin, którego nie może nie zdać. Morley obrócił model palcem, patrząc, jak obraz zaciera się i znika. Mniejsza o wątpliwości, Neill jest prawdopodobnie ostatnim człowiekiem, który mógłby je zrozumieć. – Wiem, że zamknąłeś tylko kilka połączeń w podwzgórzu, i wiem, że wyniki tego będą spektakularne. Możliwe, że zapoczątkujesz największą rewolucję społeczną i gospodarczą od czasu potopu. Ale z jakiegoś powodu chodzi mi po głowie pewne opowiadanie Cechowa; o człowieku, który zakłada się o milion rubli, że wytrzyma w dobrowolnym zamknięciu przez dziesięć lat. Podejmuje próbę, wszystko idzie dobrze, ale na minutę przed upływem terminu rozmyślnie wychodzi z pokoju. Oczywiście jest szalony. – I co z tego? – Nie wiem. Myślę o tym przez cały tydzień. Neill wydał lekkie parsknięcie. – Chcesz, jak sądzę, powiedzieć, że sen jest pewną formą zespolenia społecznego i ci trzej ludzie są teraz izolowani, wyobcowani ze zbiorowej podświadomości, czarne go oceanicznego snu. Czy tak? – Może. – Nonsens, John. Im bardziej na dystans trzymamy podświadomość, tym lepiej. Meliorujemy bagna. Z punktu widzenia fizjologii sen to nic więcej, jak tylko niekorzystny objaw niedotlenienia mózgu. Tu nie chodzi o to, że boisz się niepowodzenia. Ty nie chcesz stracić swojego miejsca w pierwszym rzędzie na seansie pornograficznym. – Nie – powiedział Morley łagodnie. Często zaskakiwała go agresywność Neilla; było tak, jakby uważał sen za coś wstydliwie hańbiącego, za ukrywany grzech. – Chodzi mi o to, że na dobre czy złe każdy z nich jest teraz sam na sam z sobą. Już nigdy nie będą mogli uwolnić się od siebie, choćby na kilka minut, nie mówiąc o ośmiu godzinach. Ile można z sobą wytrzymać? Może człowiek potrzebuje ośmiu godzin urlopu dziennie, żeby otrząsnąć się z szoku bycia sobą. Pamiętaj, że ty i ja nie zawsze będziemy pod ręką, żeby szpikować ich testami i filmami. Co się stanie, jeżeli będą mieli dosyć samych siebie? – Nie ma obawy – powiedział Neill. Wstał nagle, znudzony pytaniami Morleya. – Ogólne tempo ich życia będzie wolniejsze od naszego, te stresy i napięcia nie zaczną się u nich krystalizować. Wkrótce będziemy się im wydawać kupą pomyleńców, zwijających się jak w ukropie przez pół doby i zapadających w odrętwienie na drugą połowę. Ruszył ku drzwiom i wyciągnął rękę do kontaktu. – No to do zobaczenia o szóstej. Zamknęli salę wykładową i razem poszli korytarzem. – Co teraz robisz? – spytał Morley. Neill roześmiał się. – A jak myślisz? Pójdę się solidnie wyspać. Nieco po północy Avery i Gorrell grali w ping-ponga w jasno oświetlonej sali gimnastycznej. Obaj byli dobrymi graczami i wymieniali piłki bez większego wysiłku. Czuli się silni i rześcy; Avery nieco się spocił, ale było to nie tyle wynikiem zmęczenia, co rozpalonych lamp hakowych pod sufitem, utrzymujących na wszelki wypadek iluzję nieustannego dnia. Najstarszy z trzech ochotników, wysoki i zamknięty w sobie, z chudą, nieruchomą twarzą, nie próbował podtrzymywać rozmowy z Gorrellem, koncentrując się na adaptacji do nowych warunków. Choć wiedział, że nie stwierdzi u siebie śladu przemęczenia, grając śledził jednocześnie rytm oddechu i tonus mięśniowy, a kątem oka obserwował zegar. Gorrell, człowiek swobodny i opanowany, również był jakiś zgaszony. Między odbiciami rozglądał się ostrożnie po sali, odnotowując w pamięci ściany jak w hangarze, rozległą połać lśniącej podłogi, zasłonięte żaluzjami świetliki w dachu. Co jakiś czas, nie zdając sobie z tego sprawy, dotykał okrągłej blizny po trepanacji z tyłu głowy. Na środku sali wokół gramofonu ustawiono parę foteli i kanapę i tam Lang grał w szachy z Morleyem, pełniącym nocny dyżur. Lang pochylił się nad szachownicą. Agresywny, z kręconymi włosami, ostro zarysowanym nosem i ustami, wpatrywał się z bliska w figury. Grywał stale z Morleyem, odkąd przybył do kliniki, czyli od czterech miesięcy. Byli równorzędnymi partnerami, może z niewielką przewagą Morleya, ale dzisiaj Lang zastosował nowe otwarcie i po dziesięciu ruchach rozwinął w pełni swój atak, zaczynając rozbijać obronę Morleya. Jego umysł pracował jasno i precyzyjnie, skupiony z całą ostrością na grze, mimo że zaledwie rano wydobył się z mglistego obszaru posthipnozy, w którym wszyscy trzej błąkali się przez trzy tygodnie niczym odmóżdżone widma. Za nimi, wzdłuż jednej ze ścian, ciągnęły się pomieszczenia zespołu kontrolnego. Kątem oka widział czyjąś twarz w okrągłym okienku w jednych z drzwi. Siedziała tam grupa pielęgniarzy i lekarzy w ciągłym pogotowiu przy swoich wózkach reanimacyjnych. Ostatnie drzwi, do małej salki z trzema łóżkami, trzymano starannie zamknięte. Po chwili twarz znikła. Lang uśmiechnął się na myśl o skomplikowanej maszynerii roztaczającej nad nim opiekę. Miał zaufanie do Neilla i święcie wierzył w powodzenie eksperymentu. Neill zapewnił go, że w najgorszym razie nagłe nagromadzenie produktów przemiany materii we krwi może wywołać lekkie odrętwienie, ale jego mózg pozostanie nie zagrożony. – Tkanka nerwowa – powtarzał Neill wielokrotnie – nie zna zmęczenia. Mózg się nie męczy. Czekając na ruch Morleya sprawdził czas na ściennym zegarze. Dwunasta dwadzieścia. Morley ziewnął. Był znużony, twarz miał ściągniętą, cerę ziemistą. Osunął się w fotelu i podparł głowę ręką. Myślał o tym, jak słabi i prymitywni będą się wkrótce wydawać ci, którzy sypiają; ich umysły zapadają się co wieczór pod ciężarem nagromadzonych toksyn, ostrze ich świadomości ulega stępieniu. Nagle uświadomił sobie, że sam Neill właśnie w tej chwili śpi. Naszła go dziwnie niepokojąca wizja Neilla skulonego w skotłowanej pościeli dwa piętra nad nimi, z obniżonym poziomem cukru we krwi, z umysłem bujającym nie wiadomo gdzie. Lang roześmiał się z własnego zarozumialstwa i Morley cofnął ruch, który przed chwilą zrobił. – Co ja robię? Czy ja oślepłem? – Nie – powiedział Lang i znów się roześmiał. – Właśnie odkryłem, że nie śpię. Morley uśmiechnął się. – Trzeba to zapisać jako jedno z powiedzeń tygodnia. – Powtórzył ruch wieżą, wyprostował się i spojrzał ponad stołem na pingpongistów. Gorrell ściął ostro i Avery pobiegł za piłką. – Wygląda, że są w formie. A jak ty? – Jak najlepiej – odparł Lang. Przesunął wzrokiem po szachownicy i zrobił ruch, zanim Morley zdołał złapać oddech. Zwykle dochodzili do końcówki, ale tego dnia Morley musiał się poddać w dwudziestym ruchu. – Brawo – powiedział z podziwem. – Wkrótce dasz radę Neillowi. Jeszcze jedną? – Nie. Prawdę mówiąc, gra mnie nudzi. Podejrzewam, że może być z tym kłopot. – Dasz sobie radę. Poczekaj trochę i staniesz na nogi. Lang wyciągnął ze stojaka z płytami Bacha, założył Koncert Brandenburski i włączył gramofon. Kiedy popłynęła bogata, kontrapunktowa muzyka, odchylił się na oparcie słuchając w skupieniu. To absurd, pomyślał Morley. Jak szybko można się rozwijać? Trzy tygodnie temu byłeś typkiem z przedmieścia. Następne godziny minęły szybko. O wpół do drugiej poszli do gabinetu lekarskiego, gdzie poddano ich pobieżnemu badaniu: puls, odruchy nerwowe, mocz do analizy. Ubrawszy się z powrotem przeszli do pustej stołówki na małą przekąskę i siedli na stołkach sprzeczając się, jak nazwać ten nowy, piąty, posiłek. O drugiej zasiedli w sali neurologii i przez dwie godziny oglądali filmy z ćwiczeń pod hipnozą w ostatnich trzech tygodniach. Po filmach udali się do sali gimnastycznej, mając noc prawie za sobą. Nadal byli swobodni i pełni energii; Gorrell szedł na czele pokpiwając z Langa i przedrzeźniając jego lunatyczny chód w którymś fragmencie filmu. – Otwórz usta, zamknij oczy – pokazywał wpadając na Langa, który zręcznie uskoczył w bok. – Spójrz na siebie; teraz też tak chodzisz. Naprawdę, Lang, ty się wcale nie obudziłeś, ty chodzisz we śnie. Prawda, doktorze? – zwrócił się do Morleya. Morley powstrzymał ziewnięcie. – W takim razie jest nas dwóch takich. – Szedł za nimi korytarzem starając się ze wszystkich sił nie zasnąć i czuł się tak, jakby to nie ci trzej ludzie przed nim, ale on nie spał przez ostatnie trzy tygodnie. Chociaż klinika była opustoszała, na polecenie Neilla paliły się wszystkie światła na korytarzach i na schodach. Przed nimi dwaj pielęgniarze sprawdzali, czy okna na ich drodze są bezpiecznie zasłonięte, a drzwi pozamykane. Nigdzie ani jednej zacienionej wnęki, ani jednej pułapki mroku. Neill nalegał na to, niechętnie przyznając możliwość skojarzenia między ciemnością i snem. – Powiedzmy otwarcie: tylko w niewielu organizmach skojarzenie jest dość silne, żeby być odruchem. Zdolność przeżycia u wyższych kręgowców uzależniona jest od rozwiniętego aparatu zmysłowego połączonego z różną zdolnością do gromadzenia i klasyfikowania, informacji. Wystarczy umieścić je w ciemności, odciąć dopływ danych wizualnych do kory i są sparaliżowane. Sen jest odruchem obronnym. Obniża tempo przemiany materii, oszczędza energię, zwiększa zdolność organizmu do przetrwania, wtapiając go w otoczenie... Na podeście w połowie schodów było duże, zasłonięte okno, wychodzące na park za kliniką. Mijając je Gorrel przystanął. Podszedł do okna, zwolnił roletę i chwycił sznurek żaluzji. Nie otwierając jej zwrócił się do Morleya przyglądającego się temu ze schodów. – Tabu, panie doktorze? Morley zmierzył spojrzeniem kolejno wszystkich trzech. Gorrell był spokojny, najwyraźniej zaspokajał jedynie chwilową zachciankę. Lang siedział na poręczy, obserwując scenę z zaciekawieniem, z wyrazem naukowej bezstronności. Jedynie Avery wydawał się nieco zaniepokojony, twarz miał bladą i skrzywioną. Morleyowi przyszła do głowy zupełnie nieistotna myśl: ten nocny zarost, będą musieli golić się dwa razy na dobę. A potem: dlaczego nie ma tu Neilla? Wiedział, że dorwą się do okna przy pierwszej sposobności. Zauważył, że Lang posyła mu rozbawiony uśmiech, i wzruszył ramionami, usiłując ukryć niepokój. – Spróbuj, skoro masz ochotę. Jak powiedział Neill, przewody są przecięte. Gorrell odciągnął żaluzję i wszyscy stłoczyli się przy oknie wyglądając w noc. W dole cynowoszare trawniki ciągnęły się do linii pagórków porośniętych sosnami. Gdzieś dalej, z lewej strony, migał przyzywająco neon. Gorrell i Lang nie odnotowali u siebie żadnej reakcji i ich ciekawość zaczęła po chwili wygasać. Avery poczuł nagły ruch pod sercem, ale zaraz się opanował. Jego wzrok zaczął przesiewać ciemności; niebo było czyste” bezchmurne i poprzez gwiazdy dostrzegł wąskie, mleczne pasmo obwodu Galaktyki. Wpatrywał się w nie milcząc i pozwalając, żeby wiatr chłodził jego spoconą twarz i szyję. Morley podszedł do okna i oparł się na parapecie obok Avery’ego. Kątem oka wypatrywał jakiegoś odruchu, drżenia powieki albo przyśpieszonego oddechu sygnalizującego odruchowe rozładowanie. Pamiętał ostrzeżenie Neilla: „U człowieka sen jest głównie wolicjonalny, a odruch jest wzmocniony przyzwyczajeniem. Ale fakt, że przecięliśmy w podwzgórzu szlaki regulujące przepływ świadomości, nie oznacza jeszcze, że odruch nie rozładuje się jakąś inną drogą. Jednak wcześniej czy później będziemy musieli podjąć to ryzyko i pozwolić im zerknąć na ciemną stronę słońca”. Morley zastanawiał się nad tym, kiedy ktoś dotknął jego ramienia. – Panie doktorze – usłyszał głos Langa. – Panie doktorze. Otrząsnął się z zamyślenia. Stał przy oknie sam. Gorrell i Avery zeszli już niżej. – Nic – uspokoił go Lang. – Wracamy do sali gimnastycznej. – Przyjrzał się Morleyowi. – Dobrze się pan czuje? Morley potarł twarz. – Boże, chyba zasnąłem. – Spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po czwartej. Stali przy oknie przeszło piętnaście minut. Pamiętał tylko tyle, że oparł się o parapet. – A ja martwiłem się o was. Wszyscy byli rozbawieni, najbardziej Gorrell. – Panie doktorze – powiedział przeciągając samogłoski – jeżeli pan chce, mogę panu polecić dobrego chirurga od snu. Po piątej zaczęli odczuwać stopniowy przypływ ociężałości w kończynach. Próby nerkowe pogorszyły się i produkty rozkładu powoli gromadziły się w tkankach. Dłonie mieli wilgotne i zdrętwiałe, podeszwy stóp jak z porowatej gumy. Uczucie to wywoływało nieokreślony niepokój, nie wiążąc się z żadnymi objawami zmęczenia umysłowego. Drętwota rozszerzała się. Avery zauważył to po napięciu skóry na policzkach i na skroniach oraz po lekkim bólu głowy. Z uporem przewracał stronice czasopisma, czując dłonie jak dwie bryły kitu. Potem przyszedł Neil i wraz z nim ożywienie. Promieniował czystością i energią, unosząc się elastycznie na palcach. – Jak tam nocna zmiana? – spytał dziarskim tonem, podchodząc z uśmiechem do wszystkich po kolei. – Jak samopoczucie? – Nie najgorzej, panie doktorze – odpowiedział mu Gorrell. – Lekki przypadek bezsenności. Neill ryknął śmiechem, klepnął go po ramieniu i poprowadził wszystkich do laboratorium chirurgicznego. O dziewiątej, ogoleni i w czystych ubraniach, zebrali się w sali wykładowej. Czuli się znowu świeżo i rześko. Drętwota kończyn i lekkie otępienie minęły natychmiast po podłączeniu do kroplówek oczyszczających krew. Neill powiedział im, że w ciągu tygodnia ich nerki dostosują się do intensywniejszej pracy. Przez całe rano i większość popołudnia pracowali nad serią testów asocjacyjnych i sprawnościowych. Neill nie oszczędzał ich manewrując światełkami na katodowym ekranie, żonglując wymyślnymi seriami cyfrowymi i geometrycznymi oraz skomplikowanymi łańcuchami wyrazów. Wyglądało, że jest bardziej niż zadowolony z wyników. – Krótszy okres przypomnienia, głębsze ślady pamięciowe – powiedział do Morleya, kiedy trzej mężczyźni udali się o piątej na chwilę odpoczynku. – Beczki pierwszorzędnej szarej substancji. – Wskazał gestem wyniki testów rozłożone na biurku. – A ty martwiłeś się o podświadomość. Spójrz na te Rorschachy Langa. Zobaczysz, że wkrótce przypomni sobie przeżycia okresu płodowego. Morley skinął głową, czując, jak jego wątpliwości ustępują Przez następne dwa tygodnie albo on, albo Neill towarzyszyli trzem mężczyznom bez przerwy, siedząc w blasku reflektorów na środku sali gimnastycznej, oceniając wykorzystanie dodatkowych ośmiu godzin, uważnie wypatrując jakichkolwiek oznak regresji. Neill ciągnął za sobą wszystkich, od etapu do etapu, przez okresy testów, przez długie godziny niekończących się nocy, a jego potężna osobowość zarażała entuzjazmem wszystkich członków zespołu. Prywatnie Morley niepokoił się rosnącą emocjonalną zależnością widoczną w stosunkach między Neillem a trójką mężczyzn. Obawiał się, że zaczynają utożsamiać Neilla z eksperymentem. Dzwonek na posiłek wywołuje ślinienie, ale jeżeli po długim okresie uwarunkowywania nagle przestanie się dzwonić, obiekt doświadczenia nie może jeść przez pewien czas. Takie odjęcie bodźca nie szkodzi psu, ale w przypadku i tak już przewrażliwionej psychiki może wywołać katastrofę. Neill w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Pod koniec pierwszych dwóch tygodni, kiedy zaziębił się paskudnie po nie przespanej nocy i postanowił spędzić następny dzień w łóżku, zawołał Morleya do swojego gabinetu. – Przeniesienie staje się zbyt ścisłe. Następuje zbytnie utożsamienie. Trzeba je nieco rozluźnić. – Zgadzam się – powiedział Morley. – Ale jak? – Powiedz im, że będę spał przez czterdzieści osiem godzin – odparł Neill. Zgarnął stos sprawozdań, tablic, kart testowych i wsadził je pod pachę. – Celowo nałykałem się środków uspokajających, żeby trochę odpocząć. Wyglądam jak cień, pełny zespół objawów wycieńczenia, bezpieczniki w mózgu aż piszczą. Podkoloryzuj to odpowiednio. – Czy to nie jest zbyt drastyczne? – spytał Morley. – Znienawidzą cię za to. Ale Neill tylko się uśmiechnął i poszedł zająć gabinet przylegający do jego sypialni. Tej nocy Morley miał dyżur w sali gimnastycznej od dziesiątej wieczorem do szóstej rano. Jak zwykle zaczął od sprawdzenia, czy pielęgniarze mają w pogotowiu swoje wózki reanimacyjne, przeczytał w księdze zapis poprzedniego dyżurnego, jednego ze starszych lekarzy, i dopiero wtedy podszedł do kręgu foteli. Usiadł na kanapie obok Langa i zaczął kartkować czasopismo, obserwując uważnie trójkę mężczyzn. W blasku lamp łukowych ich wychudzone twarze miały niezdrowy odcień, jak przy sinicy. Starszy lekarz ostrzegł go, że Avery i Gorrell mogą się przemęczyć przy stole pingpongowym, ale przed jedenastą przerwali grę i zasiedli w fotelach. Poczytali trochę bez zapału i dwukrotnie wyszli do stołówki, eskortowani za każdym razem przez jednego z pielęgniarzy. Morley powiedział im o Neillu, ale ku jego zdziwieniu żaden z nich tego nie skomentował. Powoli nadeszła północ. Avery czytał zgarbiony w swoim fotelu. Gorrell grał sam z sobą w szachy. Morley podsypiał. Lang odczuwał niepokój. Cisza sali gimnastycznej i brak ruchu wokół działały na niego przygnębiająco. Nastawił gramofon i wysłuchał Koncertu Brandenburskiego, analizując jego tematy przewodnie. Potem zrobił sam sobie test na asocjację słowną, przewracając stronice książki i wykorzystując słowa w prawym górnym rogu jako hasła. Morley pochylił się w jego stronę. – Coś wychodzi? – spytał. – Kilka interesujących reakcji. – Lang wziął notes i coś w nim zapisał. – Pokażę je Neillowi rano albo kiedy się tam obudzi. – W zamyśleniu podniósł wzrok w górę na lampy łukowe. – Zastanawiałem się. Jak myślisz, jaki będzie następny krok? – Krok, dokąd? – spytał Morley. – O jaki krok ci chodzi? Lang zrobił szeroki ruch ręką. – Mam na myśli ewolucję. Trzysta milionów lat temu opuściliśmy morza i zaczęliśmy oddychać powietrzem. Te raz zrobiliśmy następny logiczny krok i wyeliminowaliśmy sen. Co będzie dalej? Morley potrząsnął głową. – Te dwa kroki nie są analogiczne. Zresztą w gruncie rzeczy wcale nie opuściłeś pierwotnego oceanu. Nadal nosisz ze sobą jego prywatny model w postaci swojej krwi. Po prostu zawarłeś w sobie niezbędny fragment fizycznego otoczenia, żeby się od niego uniezależnić? Lang kiwnął głową. – Myślałem o czymś innym. Powiedz, czy zastanawiałeś się kiedyś nad tym, jak bardzo nasza psychika zorientowana jest na śmierć? Morley uśmiechnął się. – Zdarzało mi się – powiedział, ciekaw, do czego to prowadzi. – To dziwne – ciągnął Lang w zamyśleniu. – Zasada przyjemności i bólu, cały zapewniający kontynuację gatunku aparat seksu, przysłowiowa obsesja jutrem naszego superego; przez większość czasu (na ogół) psychika człowieka nie patrzy dalej niż po własny grób. Skąd się bierze ta dziwna obsesja? Jest jeden oczywisty powód. – Wskazującym palcem jakby postukał coś w powietrzu. – Ponieważ co noc otrzymujemy wielce przekonywającą próbkę losu, jaki nas czeka. – Masz na myśli czarną dziurę? – spytał Morley kwaśno. – Sen? – Właśnie. To nic innego jak pseudośmierć. Oczywiście nie uświadamiamy sobie tego, ale to musi być przerażające. – Zmarszczył brwi. – Myślę, że nawet Neill nie zdaje sobie sprawy z tego, że sen nie jest bynajmniej odpoczynkiem, lecz autentycznie traumatycznym przeżyciem. Więc to tak, pomyślał Morley. Wielki ojciec psycholog został przyłapany podczas drzemki na własnej lekarskiej kozetce. Zastanawiał się, co gorsze: pacjenci, którzy nie znają się na psychiatrii, czy tacy, którzy znają ją powierzchownie. – Eliminując sen – mówił Lang – eliminuje się również cały lęk i zbudowane wokół niego mechanizmy obronne. I wtedy wreszcie psychika ma szansę nastawienia się na coś bardziej wartościowego. – Na przykład? – spytał Morley. – Bo ja wiem? Może... na samą siebie? – Ciekawe – zauważył Morley. Była trzecia dziesięć nad ranem. Postanowił przez najbliższą godzinę zająć się ostatnimi wynikami testów Langa. Odczekał dla przyzwoitości pięć minut, a potem wstał i poszedł do pokoju lekarskiego. Lang zarzucił ramię na oparcie kanapy i obserwował drzwi do pokoju pielęgniarzy. – Co ten Morley knuje? – spytał. – Czy któryś z was go gdzieś widział? – Chyba wyszedł do pokoju pielęgniarzy – odezwał się Avery znad czasopisma. – Dziesięć minut temu – powiedział Lang. – Od tego czasu ani razu nie zajrzał, a ktoś powinien przy nas dyżurować bez przerwy. Gdzie on jest? Gorrell, który grał sam z sobą w szachy, podniósł głowę. – Widocznie to siedzenie po nocach go wykańcza. Lepiej go obudź, zanim Neill się dowie. Pewnie zasnął nad kartami z twoimi testami. Lang roześmiał się i rozsiadł się wygodniej. Gorrell wyciągnął rękę do gramofonu, wyjął ze stojaka płytę i założył ją. Kiedy gramofon zaczął szumieć, Lang zauważył, jak cicho było i pusto w sali gimnastycznej. W klinice zawsze panowała cisza, ale nawet w nocy utrzymywały się jakieś szczątkowe przypływy i odpływy dźwięków: szuranie krzesła w pokoju pielęgniarzy, szum generatora pod jedną z sal operacyjnych – które świadczyły, że gmach żyje. Teraz powietrze było nieruchome i bezbarwne. Lang nadsłuchiwał uważnie. Wszędzie panował martwy, pozbawiony echa nastrój opuszczonego budynku. Wstał i podszedł do pokoju pielęgniarzy. Wiedział, że Neill jest przeciwnikiem rozmów z obsługą, ale niepokoiła go nieobecność Morleya. Zajrzał przez okienko, żeby sprawdzić, czy Morley tam jest. Pokój był pusty. Światło się paliło. Dwa wózki szpitalne stały na swoim zwykłym miejscu pod ścianą, trzeci na środku, z rozsypaną talią kart, ale po grupie trzech czy czterech lekarzy nie było ani śladu. Lang zawahał się, spróbował otworzyć drzwi i stwierdził, że są zamknięte na klucz. Nacisnął jeszcze raz klamkę i rzucił przez ramię: – Avery. Tu nikogo nie ma. – Spróbuj następne drzwi. Pewnie mają odprawę przed jutrzejszym dniem. Lang podszedł do biura chirurgii. Światło było zgaszone, ale widział białe lakierowane biurko i wielkie wykresy na ścianach. Nie było nikogo. Avery i Gorrell obserwowali go. – Nie – powiedział Lang naciskając klamkę. – Drzwi są zamknięte. Gorrell wyłączył gramofon i razem z Averym podeszli. Spróbowali ponownie obu drzwi. – Oni tu gdzieś są – powiedział Avery. – Przynajmniej jedna osoba musi mieć dyżur. A co z tymi? – wskazał na ostatnie drzwi. – Zamknięte – powiedział Lang. – Sześćdziesiątka dziewiątka zawsze jest zamknięta. To chyba jest zejście do piwnicy. – Zajrzyjmy do gabinetu Neilla – zaproponował Gorrell. – Jeżeli ich tam nie będzie, przejdziemy przez recepcję i spróbujemy wyjść. To musi być jakaś sztuczka Neilla. W drzwiach gabinetu Neilla nie było okienka. Gorrell zapukał, odczekał i zapukał głośniej. Lang ruszył klamką, potem ukląkł. – Jest ciemno – zameldował. Avery odwrócił się i spojrzał na dwoje pozostałych drzwi, po przeciwnej stronie sali. Jedne prowadziły do stołówki i skrzydła neurologii, drugie do parkingu na tyłach kliniki. – Czy Neill nie dawał do zrozumienia, że może nas poddać takiej próbie? – spytał. – Żeby się przekonać, czy potrafimy przetrwać noc sami? – Ale Neill śpi – zauważył Lang. – Będzie w łóżku przez dwa dni. Chyba że... Gorrell ruchem głowy wskazał fotele. – Chodźmy. Pewnie nas teraz podglądają razem z Morleyem. Wrócili na swoje miejsca. Gorrell przysunął stolik szachowy do kanapy i ustawił figury. Avery i Lang rozsiedli się w fotelach i zaczęli spokojnie wertować czasopisma. Nad nimi lampy łukowe oświetlały ciszę szerokimi stożkami światła. Jedynym dźwiękiem było powolne tykanie zegara. Godzina trzecia piętnaście nad ranem. Przesunięcie było niezauważalne. Zaczęło się od niewielkiej zmiany perspektywy, zanik i przegrupowanie zarysów. Lekka zmiana ogniskowej, cień ślizgający się powoli po ścianie, zaostrzenie się kątów. Ruch był płynny, tempo nieskończenie wolne, ale stopniowo zarysowała się ogólna tendencja. Sala gimnastyczna kurczyła się. Cal za calem ściany zbliżały się do siebie, ograniczając powierzchnię podłogi. Przesuwając się ku sobie, ściany uległy zmianie: rzędy lamp pod sufitem rozpływały się i zacierały, kabel elektryczny biegnący pod ścianą wtapiał się w listwą, kratki otworów wentylacyjnych rozpływały się w szarości ściany. W górze sufit, jak spod olbrzymiej windy, zbliżał się do podłogi. Gorrell oparł się łokciami o stolik, ukrył twarz w dłoniach. Zapędził sam siebie w ciągły szach, ale nadal przesuwał figury w rogu szachownicy, rozglądając się co jakiś czas w poszukiwaniu natchnienia. Wiedział, że Neill gdzieś tam ich obserwuje. Zrobił ruch, podniósł głowę i przebiegł wzrokiem przeciwległą ścianę aż do kąta, wypatrując jakichś oznak ruchomej płytki. Od pewnego czasu usiłował bez powodzenia odkryć tajne okienko Neilla. Ściany były zupełnie gładkie; dwukrotnie przejrzał każdą stopę kwadratową dwóch przeciwległych i poza trojgiem drzwi nie znalazł na ich powierzchni choćby najmniejszej szpary czy pęknięcia. Po chwili lewe oko zaczęło mu boleśnie pulsować, odsunął więc szachownicę i położył się. Nad głową miał linię fluoroscencyjnych rurek, w plastykowych ażurowych oprawach rozpraszających światło. Już miał powiedzieć Langowi i Avery’emu o swoim poszukiwaniu tajnego okienka, kiedy przyszło mu do głowy, że każdy z nich może mieć ukryty mikrofon. Postanowił rozprostować nogi, wstał i przeszedł się po sali. Po półgodzinnym ślęczeniu nad szachownicą czuł się zdrętwiały i zmęczony. Chętnie porzucałby piłką albo rozruszał mięśnie na maszynie do wiosłowania, ale jak na złość nie zapewniono im żadnych urządzeń rekreacyjnych poza trzema fotelami i gramofonem. Doszedł do końca sali i zaczął ją obchodzić dokoła nasłuchując jakichś odgłosów z przyległych pomieszczeń. Coraz mniej mu się podobało to szpiegowanie ich przez Neilla i z ulgą zauważył, że jest już piętnaście po trzeciej. Za niecałe trzy godziny wszystko się skończy. Ściany sali gimnastycznej zwierały się. Była teraz o połowę mniejsza niż na początku, z nagimi, pozbawionymi okien ścianami stała się wielkim kurczącym się pudłem. Ściany wsuwały się jedna w drugą, łącząc się wzdłuż abstrakcyjnej linii, jak płaszczyzny przecinające się w wielowymiarowym ciągu. Pozostał tylko zegar i jedne drzwi... Lang odkrył, gdzie był schowany mikrofon. Siedział na skraju fotela wyłamując palce, póki Gorrell nie wrócił, potem wstał i ustąpił mu miejsca. Avery siedział na innym fotelu, z nogami na gramofonie. – Usiądź na chwilę – powiedział Lang. – Teraz ja chciałbym się przejść. – Poproszę Neilla, żeby nam ustawił tutaj stół ping pongowy – powiedział Gorrell siadając. Byłby to sposób na zabicie czasu, a także ćwiczenie fizyczne. – Dobry pomysł – zgodził się Lang. – Jeżeli tylko stół przejdzie przez drzwi. Zresztą wątpię, czy jest tu dość miejsca, nawet gdyby przesunąć fotele pod samą ścianę. Odszedł, ukradkiem zaglądając przez okienko do pokoju pielęgniarzy. Światło się paliło, ale w środku nie było nikogo. Zbliżył się spokojnie do gramofonu i spacerował przez chwilę koło niego. Nagle odwrócił się i zaczepił stopą sznur prowadzący do gniazdka w ścianie. Wtyczka wypadła na podłogę. Lang zostawił ją tak i przysiadł na poręczy koło Gorrella. – Wyłączyłem mikrofon – oświadczył. Gorrell rozejrzał się ostrożnie. – Gdzie był? – spytał. – W gramofonie – wskazał Lang i roześmiał się cicho. – Pomyślałem sobie, że zrobię Neillowi kawał. Będzie wściekły, kiedy stwierdzi, że nas nie słyszy. – Skąd wiesz, że był w gramofonie? – spytał Gorrell. – A gdzie może być lepsze miejsce? Zresztą, gdzie jeszcze mógłby być? Chyba tylko tam – wskazał kulistą lampę zwisającą ze środka sufitu. – Nie ma w niej nic poza dwiema żarówkami. Gramofon jest oczywistym miejscem. Miałem przeczucie, że to jest tam, ale nie byłem pewien, póki nie zauważyłem, że mamy gramofon, ale nie ma płyt. Gorrell z powagą skinął głową. Lang odszedł chichocząc sam do siebie. Nad drzwiami do pokoju numer 69 tykał zegar wskazując trzecią piętnaście. Ruch ulegał przyśpieszeniu. Dawna sala gimnastyczna była teraz małym pokojem, zwartym, prawie doskonałym sześcianem o boku siedmiu stóp. Ściany nadal zsuwały się do środka i już tylko kilka stóp dzieliło je od punktu krańcowego... Avery zauważył, że Lang i Gorrell krążą wokół jego fotela. – Może któryś z was chce usiąść? – spytał. Potrząsnęli głowami. Avery odpoczął przez kilka minut, a potem wydostał się z fotela i przeciągnął się. – Piętnaście po trzeciej – zauważył, wpierając się w sufit. – Zapowiada się długa noc. Odchylił się, żeby przepuścić Gorrella, i zaczął w ślad za dwoma kolegami chodzić wzdłuż wąskiego pasa między fotelem a ścianami. – Nie wiem, jak Neill wyobraża sobie, że będziemy siedzieć w tej dziurze czuwając przez dwadzieścia cztery godziny na dobę – powiedział. – Dlaczego nie mamy tu telewizora? Nawet radio to już byłoby coś. Krążyli wszyscy wokół fotela: Gorrell, za nim Avery i zamykający krąg Lang. Zaczynali się garbić, głowy mieli spuszczone, wzrok wbity w podłogę, ich kroki wpadały w powolny, ciężki rytm zegara. To, za nim była studzienka: wąska, pionowa komórka, kilka stóp szerokości, sześć stóp głębokości. W górze zwisała z żelazne i kraty pojedyncza zakurzona żarówka. Ściany jakby trzaskały pod wpływem ruchu, ich powierzchnia stała się szorstka, nabrała spękanej i dziobatej faktury kamienia... Gorrell schylił się, żeby poprawić sznurowadło, i Avery wpadł na niego gwałtownie uderzając przy tym ramieniem o ścianę. – Nic ci się nie stało? – spytał biorąc Gorrella pod rękę. – Trochę tu ciasno. Nie mogę zrozumieć, dlaczego Neill nas tu wsadził. Oparł się o ścianę pochylając głowę, żeby nie dotykać sufitu, i rozejrzał się uważnie. Lang stał obok niego wciśnięty w kąt, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę. Gorrell przykucnął u ich stóp na podłodze. – Która godzina? – spytał. – Chyba jakieś piętnaście po trzeciej – odpowiedział Lang. – Koło tego. – Lang – spytał Avery – gdzie tu jest wentylator? Lang przebiegł wzrokiem ściany i mały kwadrat sufitu. – Musi gdzieś być. – Gorrell wstał i rozsunęli się oglądając podłogę między swoimi stopami. – Może otwór jest za osłoną lampy? – zaproponował Gorrell. Sięgnął w górę i wsunął palce za osłonę, badając przestrzeń za żarówką. – Nic tam nie ma. Dziwne. Zdawałoby się, że tego powietrza nie powinno nam starczyć więcej niż na pół godziny. – Co najwyżej – powiedział Avery. – Wiecie, jest coś... Nagle wtrącił się Lang chwytając Avery’ego za łokieć. – Avery – zawołał. – Powiedz mi, jak my tu trafiliśmy? – O co ci chodzi? Jesteśmy w zespole Neilla. – Wiem – przerwał mu Lang i wskazał na podłogę. – Chodzi mi o to, jak trafiliśmy tutaj. Gorrell potrząsnął głową. – Spokojnie, Lang. A co myślałeś? Weszliśmy przez drzwi. Lang spojrzał w oczy Gorrellowi, a potem Avery’emu. – Jakie drzwi? – spytał spokojnie. Gorrell i Avery po chwili wahania obejrzeli wszystkie ściany po kolei od podłogi do sufitu. Avery obmacywał ciężkie mury, potem ukląkł i sprawdzał podłogę wbijając palce w chropowate kamienne płyty. Gorrell przykucnął obok niego, rozdrapując cienkie spoiny. Lang schodząc im z drogi cofnął się w kąt i obserwował ich beznamiętnie. Twarz miał spokojną, ale na lewej skroni pulsowała mu gwałtownie żyłka. Kiedy Avery i Gorrell wreszcie wstali spoglądając na siebie nieprzytomnie, rzucił się między nimi na przeciwległą ścianę. – Neill! Neill! – krzyczał, waląc wściekle pięściami w mur. – Neill! Neill! Nad ich głowami światło zaczęło przygasać. Morley zamknął za sobą drzwi do gabinetu chirurgów i podszedł do biurka. Mimo że była trzecia piętnaście nad ranem, Neill prawdopodobnie nie spał, analizując najnowsze materiały w gabinecie przyległym do sypialni. Na szczęście wyniki popołudniowych testów, świeżo sprawdzonych przez jednego z lekarzy, dopiero teraz dotarły na jego biurko. Morley wziął teczkę Langa i zaczął wertować karty z wynikami testów. Podejrzewał, że reakcje Langa na niektóre kluczowe słowa i „wyzwalacze sugestii” ukryte w kwestionariuszach mogą rzucić dodatkowe światło na rzeczywiste motywy jego przyrównania snu do śmierci. Otworzyły się drzwi z pokoju dyżurnych i zajrzał jeden z lekarzy. – Czy mam przejąć salę gimnastyczną, panie doktorze? Morley odprawił go ruchem ręki. – Nie warto. Zaraz tam wracam. Wybrał potrzebne mu karty i stawiał swoją cyfrę przy każdej wycofanej. Zadowolony, że wyrwał się spod blasku lamp łukowych, odwlekał jak najdłużej chwilę powrotu, i kiedy wreszcie wkroczył ponownie do sali gimnastycznej, było dwadzieścia pięć po trzeciej. Trzej mężczyźni siedzieli tak, jak ich zostawił, Lang przyglądał mu się z głową opartą wygodnie na poduszce. Avery półleżał w fotelu z nosem w czasopiśmie, podczas gdy Gorrell, skryty za oparciem kanapy, garbił się nad szachownicą. – Czy ktoś chce kawy? – zawołał Morley, uznając, że przydałoby się ich nieco rozruszać. Żaden nie podniósł wzroku ani nie odpowiedział. Morley poczuł się dotknięty, zwłaszcza, że Lang gapił się ponad nim na zegar. Potem dostrzegł coś, co go zmroziło., Na wyfroterowanej podłodze o dziesięć stóp od kanapy leżała figura szachowa. Podszedł i podniósł ją. Był to czarny król. Zdziwił się, jak Gorrell może grać w szachy bez jednej z dwóch niezbędnych figur, kiedy dostrzegł w pobliżu na podłodze trzy dalsze figury. Przeniósł wzrok na postać Gorrella. Na podłodze pod fotelem i kanapą leżały rozsypane pozostałe figury. Gorrell półleżał na stoliku. Jeden łokieć spadł z blatu i ręka zwisała mu między kolanami, dotykając dłonią podłogi. Druga ręka podtrzymywała głowę. Martwe oczy miał wbite w podłogę. Morley podbiegł do niego krzycząc: – Lang! Avery! Sprowadźcie dyżurnych lekarzy! Złapał Gorrella i odciągnął go od stolika. – Lang! – krzyknął jeszcze raz. Lang nadal siedział zapatrzony w zegar, w sztywnej, nienaturalnej pozycji figury woskowej. Morley pozwolił Gorrellowi osunąć się na kanapę, pochylił się i zajrzał w twarz Langowi. Podszedł do Avery’ego, ukrytego za czasopismem, i potrząsnął go za ramię. Głowa Avery’ego kołysała się bezwładnie. Czasopismo wypadło mu z rąk, zostawiając skulone palce na wprost twarzy. Morley przekroczył nogi Avery’ego i podszedł do gramofonu. Włączył go, ujął w palce regulator siły głosu i przekręcił go do końca. W pokoju dyżurnych ciszę rozdarł dzwonek alarmowy. – Nie byłeś z nimi? – spytał Neill ostro. – Nie – przyznał Morley. Stali pod drzwiami pokoju za biegowego. Dwaj pielęgniarze właśnie rozłączyli urządzenie do elektroterapii i odjeżdżali z wózkiem. W sali gimnastycznej trwała cicha i spieszna krzątanina lekarzy i pielęgniarek. Wyłączono lampy łukowe poza jednym rzędem i sala wyglądała jak opustoszała scena po skończonym przedstawieniu. – Skoczyłem tylko do gabinetu, żeby zabrać kilka kart z wynikami testów – tłumaczył. – Nie było mnie najwyżej dziesięć minut. – Miałeś nie spuszczać ich z oka – uciął Neill – a nie wychodzić, kiedy ci się zechce. Po co urządziliśmy tę salę i w ogóle cały ten cyrk? Było po wpół do szóstej. Po dwugodzinnych bezskutecznych zabiegach wokół trójki mężczyzn Neill był bliski wyczerpania. Spojrzał na nich, leżących bezwładnie na łóżkach, z prześcieradłami podciągniętymi pod brodę. Byli prawie nie zmienieni, ale ich otwarte oczy nie mrugały, a pozbawione wyrazu twarze zdradzały całkowitą psychiczną pustynię. Lekarz schylił się nad Langiem sprawdzając strzykawkę. Morley patrzył w ziemię. – Myślę, że i tak byli straceni – powiedział. – Jak możesz coś takiego mówić – Neill zacisnął usta. Czuł się sfrustrowany i bezsilny. Wiedział, że Morley ma najprawdopodobniej rację: wszyscy trzej znajdowali się w stanie krańcowej regresji i nie reagowali ani na insulinę, ani na elektroterapię, a taki ostry atak katatonii musiał mieć jakąś przyczynę, ale Neill jak zawsze odmawiał przyjęcia czegokolwiek bez absolutnego dowodu. Poszedł pierwszy do swojego gabinetu i zamknął drzwi. – Siadaj. – Podsunął Morleyowi krzesło, a sam chodził po pokoju uderzając się pięścią w otwartą dłoń. – No dobrze, John. Co to jest? Morley podniósł jedną z kart testowych leżących na biurku i obracał ją trzymając za dwa rogi. W jego umyśle pływały zdania, niepewne i pełne wątpliwości, jak ślepe ryby. – Co chcesz, żebym ci powiedział? – spytał. – Reaktywacja dziecięcego imago? Regresja do wielkiego, ciepłego łona? Czy też, mówiąc prościej – zwyczajny atak złości? – Mów dalej. Morley wzruszył ramionami. – Nieprzerwane czuwanie to więcej, niż mózg może wytrzymać. Każdy sygnał powtarzany zbyt często traci w końcu znaczenie. Spróbuj powtórzyć pięćdziesiąt razy słowo „sen”. Po pewnym czasie samoświadomość mózgu słabnie. Przestaje pojmować, kim jest i dlaczego, i wędruje na manowce. – Cóż więc mamy robić? – Nic. Poza przemyśleniem wszystkiego od początku. Centralny układ nerwowy nie wytrzymuje narkotomii. Neill potrząsnął głową. – Pogubiłeś się – powiedział krótko. – Żonglowanie ogólnikami nie zwróci nam tych ludzi. Po pierwsze, musimy się dowiedzieć, co się z nimi stało, co czuli i widzieli. Morley zrobił sceptyczną minę. – Na tej dżungli jest napis „wstęp wzbroniony”. Nawet gdyby ci się udało, to czy dramat psychotycznej regresji będzie miał jakieś znaczenie? – Oczywiście. Nam się to może wydać szaleństwem, ale dla nich to było realne. Gdybyśmy wiedzieli, że spadł na nich sufit albo cała sala wypełniła się lodami truskawkowymi, albo zmieniła w labirynt, mielibyśmy od czego zacząć. – Neill przysiadł na biurku. – Czy pamiętasz to opowiadanie Czechowa, o którym mi mówiłeś? – „Zakład”? Pamiętam. – Przeczytałem je zeszłej nocy. Dziwne. Jest znacznie bliższe tego, co starasz się powiedzieć, niż podejrzewasz. – Rozejrzał się po pokoju. – Pokój, w którym tamten człowiek zamyka się na dziesięć lat, symbolizuje umysł doprowadzony do najdalszych granic samoświadomości... Z Averym, Gorrellem i Langiem stało się coś bardzo podobnego. Widocznie osiągnęli stan, w którym nie mogli już znieść myśli o własnej tożsamości. Co nie znaczy, że nie mogli tej myśli pojąć, powiedziałbym, że wyparła ona wszystko inne. Jak człowiek w kulistym lustrze widzący wpatrzone w niego tylko jedno olbrzymie oko. – Uważasz więc, że regresja jest prostą ucieczką przed tym okiem, przed wszechpotężnym ja? – Nie ucieczką – poprawił Neill. – Psychotyk nigdy przed niczym nie ucieka. Jest znacznie przemyślniejszy. On dostosowuje rzeczywistość do swoich potrzeb. Wcale nie łatwa sztuka. Pokój z tego opowiadania Czechowa poddaje mi myśl co do sposobu, w jaki mogli zareagować. Dla nich odpowiednikiem pokoju była sala gimnastyczna. Zaczynam rozumieć, dlaczego błędem było umieszczenie ich tam: te oślepiające światła, rozległa podłoga, wysokie ściany. Wszystko to po prostu wzmagało uczucie przeciążenia. W gruncie rzeczy sala gimnastyczna mogła łatwo stać się zewnętrzną projekcją ich własnych jaźni. Neill zabębnił palcami po biurku. – Według mnie, oni teraz albo stąpają po tej sali jako olbrzymy albo zmniejszyli ją do swoich wymiarów. Raczej to drugie. Zamknęli salę gimnastyczną wokół siebie. Morley uśmiechnął się blado. – Wystarczy więc napompować ich miodem i apomorfmą i namówić do wyjścia. A jeżeli odmówią? – Na pewno nie – powiedział Neill. – Przekonasz się. Rozległo się pukanie do drzwi i jeden z lekarzy wsunął głowę do środka. – Lang zaczyna z tego wychodzić. Wzywa pana. Neill wyskoczył z pokoju. Morley poszedł za nim na salę zabiegową. Lang leżał na łóżku, nieruchomy pod prześcieradłem. Wargi miał lekko rozchylone. Nie wydobywał się z nich żaden dźwięk, ale pochyliwszy się nad nim, Morley widział drgania jego krtani. – Jest bardzo słaby – ostrzegł lekarz. Neill przysunął sobie krzesło i usiadł obok łóżka. Napięcie ramion zdradzało wysiłek koncentracji. Pochylił się nad Langiem i słuchał. Pięć minut później powtórzyło się. Wargi Langa poruszyły się. Jego ciało naprężyło się pod prześcieradłem walcząc z pasami, którymi było przypięte, i z powrotem opadło. – Neill... Neill – wyszeptał. Słaby i zduszony głos zdawał się dochodzić z głębi studni. – Neill... Neill... Neill... Neill położył mu na czole drobną, zgrabną dłoń. – Tak, Bobby – powiedział łagodnie ojcowskim, pieszczotliwym tonem. – Jestem tutaj, Bobby. Możesz już wyjść. Przełożył Lech Jęczmyk