16283
Szczegóły |
Tytuł |
16283 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16283 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16283 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16283 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
BORIS AKUNIN
Przygody magistra
Skrzynia na złoto
Z rosyjskiego przełożyła Elżbieta Rawska
Rok wydania oryginalnego: 2000
Rok wydania polskiego: 2005
Rozdział pierwszy
I cóż, że fałszywa i zła...
To była niechęć od pierwszego wejrzenia.
Kiedy pociąg ruszył z ostatniej łotewskiej stacji o niemelodyjnej nazwie Zilkupe,
przejechał z łoskotem po stalowym moście i zaczął się zbliżać do granicy rosyjskiej, Nicholas
przysunął się do okna i przestał słuchać bełkotliwej gadaniny swego towarzysza podróży.
Aivar Kalinkins, eksporter przetworów mlecznych, był tak dumny ze swojej znajomości
angielskiego, że przejść w rozmowie na rosyjski zdawało się rzeczą niemożliwą, a zresztą sądząc
z tego, jakie opinie wygłaszał łotewski handlowiec na temat swych niedawnych współobywateli,
można by wątpić, czy zechciałby się wypowiadać w języku Puszkina i Dostojewskiego. Od samej
Rygi biznesmen wprawiał się na uprzejmym i cierpliwym Brytyjczyku w stosowaniu angielskich
idiomów, ćwiczył też użycie czasu past perfect continous. Do współtowarzysza podróży zwracał
się „mister Fendorajn”. Nicholas nie chciał wyjaśniać, że widniejące na jego wizytówce
nazwisko „Fandorine” wymawia się inaczej; wolał uniknąć dociekliwych pytań na temat swego
pochodzenia, etnicznych korzeni itede - musiałby bowiem wdać się w zbyt długie wywody.
Sam właściwie nie bardzo rozumiał, dlaczego zdecydował się dotrzeć do Rosji tak
okrężną drogą: najpierw statkiem do Rygi, a stamtąd pociągiem. O wiele prościej i taniej byłoby
wsiąść w samolot na Heathrow i trzy godziny później wylądować na rosyjskiej ziemi, czyli na
lotnisku Szeriemietiewo, które - zgodnie z bedekerem - znajduje się zaledwie o dwadzieścia
minut jazdy od centrum Moskwy. Jednakże protoplasta rodu rosyjskich Fandorinów, kapitan
Cornelius von Dorn, trzysta lat wcześniej nie mógł skorzystać z komunikacji lotniczej. Podobnie
zresztą jak z kolei. Jednakże musiał przybyć do Rosji mniej więcej tą samą drogą - wybrawszy
podróż morską, ominąć niespokojną Polskę, zejść na ląd w Mitawie lub Rydze i tam przyłączyć
się do jakiejś kupieckiej karawany, zmierzającej ku stolicy dzikich Moskowitów.
Najprawdopodobniej w 1675 roku von Dorn również przeprawiał się przez tę leniwie płynącą,
połyskującą pod mostem rzekę. I czuł niepokój przed spotkaniem z nieznaną, na poły mityczną
krainą - podobnie jak teraz Nicholas.
Ojciec mówił: „Żadna Rosja nie istnieje. Zrozum, Nicholas, jest tylko obszar
geograficzny, terytorium, które niegdyś zajmowało państwo o takiej nazwie, ale cała jego
ludność wymarła. Teraz wśród ruin Koloseum gnieżdżą się Ostrogoci. Palą tam ogniska i pasą
kozy. Żyją wedle własnych obyczajów i rytuałów, mówią własnym językiem. Po cóż my,
Fandorinowie, mielibyśmy to oglądać? Czytaj dawne powieści, słuchaj starej muzyki, przeglądaj
albumy. To właśnie jest nasza, moja i twoja, Rosja”.
Sir Alexander nazywał także obywateli dzisiejszego państwa rosyjskiego „nowymi
Rosjanami”, przy czym ochrzcił ich tak na długo przedtem, nim termin ten zaczął się kojarzyć ze
współczesnymi nowobogackimi, którzy zamawiają garnitury u drogich londyńskich krawców
przy Savile Row i posyłają swoje dzieci do najlepszych prywatnych szkół (oczywiście, nie tych
naprawdę najlepszych, lecz po prostu najkosztowniejszych). W opinii Fandorina (pozostańmy
przy rosyjskiej wersji nazwiska) seniora, „nowymi Rosjanami” byli wszyscy mieszkańcy Kraju
Rad, tak mało przypominający niegdysiejszych, „dawnych”.
Sir Alexander, znakomitość w dziedzinie endokrynologii (niewiele brakowało, by
otrzymał Nagrodę Nobla), nigdy i w niczym się nie mylił, dlatego też Nicholas długo, posłuszny
radom ojca, trzymał się z daleka od kraju swoich przodków, zwłaszcza że kochać Rosję na
odległość istotnie było łatwiej i przyjemniej. W wybranym przez siebie zawodzie (Nicholas był z
wykształcenia historykiem, specjalizującym się w dziejach dziewiętnastego wieku) Fandorin
junior nie musiał poddawać tego czystego uczucia ryzykownym próbom.
Rosja ubiegłego stulecia, zwłaszcza jego drugiej połowy, prezentowała się całkiem
szacownie. Oczywiście, że i w tamtych czasach pod skrzydłami dwugłowego orła dochodziło do
wielu moralnie podejrzanych praktyk, mieściły się one jednak w granicach normy, jakie
wyznaczała historia Europy, a więc tym samym można je było uznać za wybaczalne. W
momencie dziejowym zaś, w którym owe granice zostały przekroczone, a do głosu dochodził
bezmyślny rosyjski bunt, kończyła się też sfera profesjonalnych zainteresowań Nicholasa
Fandorina.
Najbardziej fascynujący aspekt wzajemnych stosunków magistra nauk historycznych i
Rosji stanowił ich całkowicie platoniczny charakter - wszak rycerska służba wybranej damie
serca nie wymaga bliskości fizycznej. W czasach, gdy Nicholas był studentem, potem stażystą, a
wreszcie doktorantem, trzymanie się na dystans od „imperium zła” zdawało się właściwie
postępowaniem najzupełniej naturalnym. Wówczas, w epoce Afganistanu, zestrzelenia
koreańskiego samolotu i szykan wobec twórcy bomby wodorowej, wielu historyków slawistów
musiało ograniczać się w swych badaniach naukowych jedynie do lektur i emigracyjnych
archiwów. Z czasem jednak złe czary, w których mocy pozostawało eurazjatyckie imperium,
zaczęły się powoli rozpraszać. Kraj zwycięskiego socjalizmu, osiadłszy na mieliźnie, jął
przechylać się na bok, po czym w imponującym wręcz tempie rozpadł się na kawałki. W owych
latach Rosja zdążyła się stać modna, by po krótkim czasie znów okazać się demodée. Wyjazd do
Moskwy przestano uważać za egzotyczną przygodę; co poniektórzy poważniejsi naukowcy
posiadali nawet własne mieszkania przy prospekcie Kutuzowa lub w Dzielnicy Południowo-
Zachodniej, Nicholas jednak wciąż dochowywał wierności tamtej, dawnej Rosji, tę nową zaś,
która tak szybko się zmieniała, zmierzając w niewiadomym kierunku, na razie obserwował
jedynie z daleka.
Mądry sir Alexander mówił: „Szybkie zmiany mogą wyjść społeczeństwu jedynie na
gorsze - to właśnie nazywa się rewolucją. Wszelkie zaś zmiany pozytywne, ewolucyjne,
zachodzą bardzo, bardzo powoli. Nie dawaj wiary górnolotnym perorom nowych Rosjan na
temat wartości humanistycznych. Ostrogoci jeszcze pokażą swoją prawdziwą twarz”.
Ojciec, jak zwykle, miał rację. Historyczna ojczyzna zgotowała Nicholasowi niemiłą
niespodziankę - po raz pierwszy w życiu zaczął odczuwać wstyd z tego powodu, że urodził się
Rosjaninem. Dawniej, gdy kraj zwał się Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich,
można się było z nim nie identyfikować, teraz wszakże, gdy przywrócono mu jego dawne,
czarodziejskie imię, trudniej przychodziło zachowywać dystans. Biedny Nicholas chwytał się za
serce, ilekroć widział w telewizji bombardowanie na Kaukazie, i krzywił się boleśnie, gdy pijany
rosyjski prezydent dyrygował wystraszoną berlińską orkiestrą. Wydawałoby się, że on, magister
historii z Londynu, nie ma nic wspólnego z tym potężnym, niedźwiedziowatym prostakiem,
wywodzącym się z kręgu dawnych działaczy partyjnych. Ale przecież rzecz w tym, że nie był to
prezydent radziecki, tylko rosyjski. Wiadomo: wystarczy nazwać coś inaczej, by zmieniła się
również treść, sens...
Ach, zresztą cóż tam prezydent! Najgorszy ze wszystkiego w nowej Rosji był koszmarny
melanż niczym nieusprawiedliwionej pychy z ekshibicjonistyczną skłonnością do
samobiczowania, a wszystko to w duchu: „Jam car, niewolnik, robak, Bóg!”. I na dodatek
wieczna, nieustanna żebranina, przeplatana pogróżkami i pobrzękiwaniem - mówiąc
metaforycznie - zardzewiałą bronią strategiczną! A bezwstydne, wulgarne wynoszenie się nowej
elity! Nie, Nicholas absolutnie nie pragnął postawić stopy na ziemi swej duchowej ojczyzny, w
głębi serca wiedział jednak, że prędzej czy później taki moment musi nadejść. I powoli się do
niego przygotowywał.
W odróżnieniu od ojca, który okazywał demonstracyjny brak zainteresowania nowinami z
Moskwy i uparcie używał określeń „aeroplan” i „uposażenie” zamiast „samolot” i „wypłata”,
Fandorin syn starał się być na bieżąco (tego wyrażenia sir Alexander zdecydowanie nie uznawał)
we wszystkim, co dotyczyło Rosji, miał wiele znajomości wśród Rosjan, którzy bywali w
Londynie, i w specjalnym notesie zapisywał nowe słowa i zwroty, na przykład: „jak skotłować
melon” - jak ukraść milion („melon” - wyraz bliski brzmieniowo słowu „milion”) - i tak dalej,
strona za stroną. Nicholas lubił od czasu do czasu błysnąć przed jakąś rosyjską turystką
bezbłędną moskiewską wymową i znajomością najnowszych idiomów. Niezawodne wrażenie na
dziewczynach wywierał wielokrotnie wypróbowany przez Nicholasa trik: oto dwumetrowy
londyńczyk, niezwykle uprzejmy i dobrze wychowany (do czego raczej w kraju nie przywykły),
z przylepionym do twarzy idiotycznym uśmiechem i nieskazitelnym przedziałkiem pośrodku
głowy - słowem, klasyczny, typowy Anglik - nagle proponował: „Miła Nataszo, nie
kopnęlibyśmy się do Chelsea? Szykuje się tam dzisiaj czadowa imprezka. Prawdziwy odlot”.
Nazajutrz po tym, jak Nicholas podziwiał w telewizji talenty dyrygenckie rosyjskiego
prezydenta, doszło do wydarzenia, które stało się pierwszym krokiem na drodze do jego
spotkania z ojczyzną.
Doskonały i nieomylny sir Alexander popełnił jedyny w swoim życiu błąd. Zamierzając
wybrać się wraz z żoną do Sztokholmu (podróż była przedsięwzięciem wyjątkowej wagi ze
względu na przyznanie - niewątpliwe, lecz wciąż jeszcze odwlekające się - Nagrody Nobla),
Fandorin senior postanowił nie lecieć samolotem, tylko odbyć krótki, przyjemny rejs po Morzu
Północnym na pokładzie promu „Christiania”. Tak, tak, tego właśnie, który z powodu
niewiarygodnej wręcz pomyłki urządzeń komputerowych zderzył się we mgle ze zbiornikowcem
wiozącym ropę i przewrócił. Doszło do potwornej, brutalnej walki o miejsce w szalupach
ratunkowych i ci, dla których tego miejsca zabrakło, znaleźli się tam, gdzie spoczywają szczątki
galeonów Wielkiej Armady. Mimo dość zaawansowanego wieku sir Alexander był w doskonałej
formie fizycznej i z pewnością mógłby się znaleźć pośród szczęśliwców, którzy zdołali się
uratować, ale ojca odpychającego innych pasażerów, by ocalić życie własne lub lady Anny,
Nicholas po prostu nie potrafił sobie wyobrazić...
Pozostawiając jednak na boku emocje, tak naturalne w tego rodzaju tragicznych
okolicznościach, musimy stwierdzić, że w następstwie fatalnie dokonanego przez niedoszłego
noblistę wyboru Nicholas odziedziczył po ojcu tytuł, wspaniałe mieszkanie w południowym
Kensingtonie, przerobione z dawnych stajen, i pieniądze w banku, utraciwszy jednocześnie -
niestety - mądrego doradcę. Spotkanie z Rosją stało się niemal nieuniknione.
Decydujący drugi krok nastąpił jednak dopiero po upływie roku. Zanim wszakże
opowiemy o połówce listu-testamentu kapitana von Dorna i zagadkowej przesyłce z Moskwy,
musimy koniecznie wyjaśnić pewną okoliczność, która odegrała ważną, a może nawet kluczową
rolę w poczynaniach młodego magistra.
Chodzi mianowicie o coś, co określa się słowem o niezbyt pozytywnej konotacji -
„niedorobiony”. Nicholas usłyszał je po raz pierwszy od jednego z nowych Rosjan, z którym
połączyła go przelotna znajomość („niedoróbka” - rzecz lub czynność wykonana niedbale, źle;
„niedorobiony” - o człowieku „bez piątej klepki”, zagubionym, nieumiejącym znaleźć swego
miejsca w życiu). Określenie było niewybredne, lecz precyzyjnie oddawało istotę rzeczy.
Nicholas od razu zrozumiał, że w pełni odnosi się do niego. Był jak niedopasowany klucz, który
luźno obraca się w dziurce, zwanej życiem, niczego nie otwierając ani nie zamykając. Ot,
niedoróbka.
Pojemny znaczeniowo przedrostek „niedo-” w ogóle odnosił się do wielu spraw w życiu
Fandorina. Weźmy chociażby jego wzrost, sześć stóp i sześć cali. Trudno by, oczywiście, nazwać
Nicholasa niedorostkiem, gdyż na większość mieszkańców naszej planety mógł spoglądać z góry.
Wystarczyło jednak przeliczyć dane na system metryczny - mierzył metr dziewięćdziesiąt
dziewięć. Nie dostawało mu jednego centymetra do dwóch metrów.
Podobnie ze sprawami zawodowymi. Wprawdzie Fandorin był jeszcze zupełnie młody -
sporo dzieliło go od czterdziestki - ale jego rówieśnicy wydali już po parę monografii, wielu
zdążyło się doktoryzować, jeden został nawet zaszczycony członkostwem w Królewskim
Towarzystwie Historycznym. Profesor Crisby, dawny opiekun naukowy Nicholasa, powiedział o
nim kiedyś: no cóż, tak, może i jesteś historykiem, ale małego kalibru. To znaczy, że nie dla
niego wybitne osiągnięcia w postaci nowych teorii czy koncepcji; stać go co najwyżej na drobne,
przyczynkarskie odkrycia faktograficzne. A wszystko dlatego, że przeszkadza mu niedostatek
(znowu „niedo-”) cierpliwości, niechęć do solidnej pracy. Czyli, jak się wyraził szacowny
profesor, brak Nicholasowi sitzfleischu.
Przykre, prawda? A jeśli ktoś jest uczulony na kurz? I po dziesięciu minutach siedzenia w
archiwum łzy leją mu się z oczu, z nosa cieknie, policzki pokrywają się purpurowymi plamami i
nie może wydobyć głosu z opuchniętego gardła? Tak, zgadza się, Nicholas nigdy nie odwiedził
żadnego z krajów tak zwanego Trzeciego Świata, gdyż wszędzie tam pełno jest kurzu i brudu! Z
tego samego powodu, będąc na drugim roku, nie pojechał na wykopki archeologiczne do
Maroka!
A zresztą czy warto samemu się oszukiwać? Historia pociągała Nicholasa nie tyle jako
dyscyplina naukowa, powołana do tego, by zgłębić ogrom życiowych doświadczeń ludzkości i
wyciągnąć z nich praktyczne wnioski, lecz raczej jako fascynująca, czarodziejska pogoń za
czasem, który bezpowrotnie odszedł w przeszłość. Ów czas nie pozwalał zmniejszyć dystansu,
umykał, wyślizgiwał się z rąk, niekiedy jednak zdarzał się cud, a wówczas na krótką chwilę
udawało się pochwycić tego ognistego ptaka za efemeryczny ogon i w ręku zostawało kruche,
migotliwe piórko.
Dla Nicholasa przeszłość ożywała dopiero wtedy, gdy przybierała postać i rysy
konkretnych osób, które niegdyś stąpały po ziemi, oddychały tym samym powietrzem co my,
dokonywały czynów szlachetnych bądź nagannych, a potem umierały i na wieki odchodziły w
niebyt. Bo właśnie w to ostatnie tak naprawdę nie wierzył. Nie wierzył, że można zniknąć na
zawsze. Po prostu ci, którzy umierają, stają się dla żyjących niewidzialni. Fandorin nie uważał za
metaforę słów pewnego poety nowej Rosji (niektóre wiersze jego pióra cenił nawet
nieprzejednany sir Alexander): „...Wierz mi, że śmierć to kłam, bo nieśmiertelni wszyscy są i
wszystko. Młodyś czy stary, najlepiej poznasz sam wiecznego życia cud. Mroku ni śmierci nie
ma tam, pod stopy jasny morski piach nam legł. I jam wśród tych, co wybierają sieci -
nieśmiertelności dar ławicą okrył brzeg”.
Pragnął zawsze dowiedzieć się możliwie najwięcej o człowieku z przeszłości - jak żył, o
czym myślał; dotknąć rzeczy, które do niego należały, a wtedy tego, kto na zawsze skrył się w
mroku, znów opromieni jasne światło i okaże się, że ciemność i śmierć naprawdę nie istnieją.
Nie było to oczywiście racjonalne przekonanie, lecz raczej pewne przeczucie
wewnętrzne, intuicja, którą trudno by ująć w słowa. W każdym razie z pewnością nie należało się
dzielić owymi na poły mistycznymi, absolutnie nienaukowymi zapatrywaniami z profesorem
Crisbym. Fandorin właściwie dlatego wybrał jako przedmiot swych badań nie jakąś prawdziwie
odległą epokę, lecz wiek dziewiętnasty, że wejrzenie w czasy dopiero co minione uznał za
łatwiejsze niż zagłębianie się w mroki dawnych dziejów. Jednakże studiowanie biografii tak
zwanych postaci historycznych nie dawało wrażenia osobistego zaangażowania,
współuczestnictwa. Nicholas nie czuł więzi z owymi ludźmi, i tak doskonale już wszystkim
znanymi bez jego wkładu badawczego. Długo się zastanawiał, jak pogodzić własne
zainteresowania z wymaganiami swej naukowej profesji, i wreszcie znalazł rozwiązanie. I tym
razem - często tak przecież bywa - odpowiedź na trudne pytanie okazała się właściwie pod ręką -
a ściślej rzecz biorąc, w ojcowskim gabinecie, na gzymsie nad kominkiem, gdzie stała
niepozorna rzeźbiona szkatułka z hebanu.
Babcia Jelizawieta Anatoljewna, zmarła wiele lat przed narodzinami Nicholasa, wywiozła
z Krymu w roku 1920 dwa prawdziwie cenne skarby. Jednym był przyszły sir Alexander,
wówczas znajdujący się jeszcze w łonie matki. Drugim - puzderko z relikwiami rodzinnymi.
Największą pośród nich wartość poznawczą miał pożółkły kajet, zapisany równym,
starannym pismem prapradziadka Isaakija Samsonowicza, kancelisty moskiewskiego archiwum
Ministerstwa Sprawiedliwości, który sporządził drzewo genealogiczne rodu Fandorinów,
opatrując je szczegółowymi komentarzami.
W szkatułce znajdowały się także przedmioty o wiele starsze. Na przykład krzyżyk z
drewna cyprysowego, który - zgodnie z adnotacją rodzinnego dziejopisa - należał do
legendarnego protoplasty rodu, rycerza krzyżowca imieniem Theo von Dorn.
Lub też miedzianorudy, niezblakły w ciągu stuleci kosmyk włosów, zawinięty w
pergamin, na którym widniał prawie nieczytelny napis:
„Laura 1500”. Isaakij Samsonowicz skwitował rzecz lapidarną notatką: „Lok kobiecy, nie
wiadomo czyj”. O, jakże poruszała w dzieciństwie bujną wyobraźnię małego Nicholasa
tajemnicza miedzianoruda Laura, ukryta za nieprzeniknioną zasłoną stuleci!
Na biurku ojca stało, również pochodzące ze szkatułki, portretowe zdjęcie oszałamiająco
przystojnego bruneta o smutnych oczach i efektownie przyprószonych siwizną skroniach -
dziadka, Erasta Pietrowicza, osobistości ze wszech miar godnej zainteresowania.
A jakże cenny był autograf wielkiej cesarzowej, która własnoręcznie nakreśliła na kartce
welinowego papieru dwa zaledwie słowa, ale za to jakie! „Dozgonnie wdzięczna” - u dołu zaś
widniał znany wszystkim podpis: „Katarzyna”. Ojciec mówił, że niegdyś w szkatułce znajdowały
się też ordery dziadka, w tym również złote, wysadzane drogimi kamieniami, ale babcia musiała
je spieniężyć w ciężkich czasach. I postąpiła słusznie. W końcu po antykwariatach wala się pełno
różnych krzyży - „Włodzimierzy” czy „Stanisławów” - natomiast za to, że Jelizawieta
Anatoljewna uchroniła stary nefrytowy różaniec (dziś już trudno byłoby ustalić, do którego z
przodków należał) oraz własność brygadiera Łariona Fandorina, zegarek-cebulę, w którym
utkwiła turecka kula - cześć jej, chwała i wdzięczność po wsze czasy!
Nicholas sam się dziwił, że na tak proste rozwiązanie nie wpadł wcześniej. Po co grzebać
się w biografiach obcych ludzi, o których przecież właściwie wszystko wiadomo, jeśli można się
zająć historią własnego rodu? W dodatku z pewnością nikt człowiekowi nie wejdzie tu w drogę.
Z początku magister zajął się oczywiście autografem carycy, który mógł być własnością
jedynie Daniły Fandorina - na dworze Semiramidy Północy pełnił on z pozoru niezbyt godne
uwagi, lecz w istocie o kluczowym znaczeniu obowiązki osobistego sekretarza imperatorowej!
Nicholas opublikował w szacownym czasopiśmie historycznym szkic o swoim przodku, gdzie
pośród innych uwag zamieścił ostrożną supozycję na temat powodów owej cesarskiej
wdzięczności i ewentualnego datowania dokumentu (czerwiec 1762?). Historycy slawiści
przyjęli artykuł życzliwie, zatem badacz, uskrzydlony sukcesem, zajął się z kolei radcą stanu
Erastem Pietrowiczem Fandorinem, który w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego stulecia
piastował stanowisko urzędnika do specjalnych poruczeń przy moskiewskim generale-
gubernatorze, a następnie, już jako osoba prywatna, prowadził tajne śledztwa w najrozmaitszych
mrocznych, zagmatwanych sprawach, w jakie obfitował przełom dziewiętnastego i dwudziestego
wieku.
Niestety, z powodu niezwykle dyskrecjonalnego charakteru poczynań owego detektywa-
dżentelmena Nicholasowi udało się odnaleźć bardzo niewiele udokumentowanych śladów jego
działalności, dlatego też zamiast poważnego artykułu naukowego opublikował w pewnym piśmie
ilustrowanym serię na poły beletrystycznych szkiców, opartych na ustnych przekazach
rodzinnych. Z profesjonalnego punktu widzenia było to dość wątpliwe przedsięwzięcie, więc by
się nieco zrehabilitować, Nicholas wdał się w żmudne, drobiazgowe badania odległego, jeszcze
przedrosyjskiego okresu historii rodu von Dornów; zwiedził dokładnie ruiny i otoczenie ich
rodowej siedziby, zamku Theofels, odbył wiele spotkań z potomkami innych gałęzi rodziny
(warto odnotować, że los rozrzucił ich po całym świecie, od Laponii do Patagonii) oraz nakichał
się i napłakał w licznych lokalnych archiwach, skarbcach muzealnych i parafialnych
skryptoriach.
Rezultat wszystkich tych wysiłków nie okazał się bynajmniej olśniewający - ot, pół tuzina
skromnych publikacji i dwa, może trzy niewielkiej wagi odkrycia, na podstawie których nie
sposób sklecić przyzwoitej monografii.
Artykuł o połówce ostatniej woli Corneliusa von Dorna (jeszcze jedna relikwia z
hebanowej szkatułki), opublikowany cztery miesiące wcześniej w „Royal Historical Journal”,
także nie był szczególnym powodem do chwały. Żeby odcyfrować bazgroły dzielnego kapitana
rodem z Wirtembergii, może zbyt pochopnie sądzącego, iż z jego lędźwi weźmie początek silna
gałąź rodu rosyjskich Fandorinów, Nicholas musiał ukończyć specjalny kurs paleografii, mimo to
jednak po odczytaniu dokumentu jego sens pozostał niejasny.
Gdyby gruby, szary arkusz został przepołowiony nie wzdłuż, lecz w poprzek, można by
było przynajmniej poznać całą treść zachowanego fragmentu tekstu. Ocalał wszakże jedynie
wąski pasek dokumentu - jakiś gamoń przeciął go z góry na dół, i druga połówka zaginęła.
Nicholas właściwie nie był nawet całkiem pewien, czy ten tekst to rzeczywiście wyraz
ostatniej woli piszącego, jego testament duchowy, czy też zwykła prozaiczna notatka. Na
potwierdzenie swojej hipotezy przytoczył w artykule kilka pierwszych linijek, w których - jak to
jest przyjęte w tego rodzaju dokumentach - znalazła się wzmianka o diabelskich pokusach i
Jezusie Chrystusie, a dalej następowały jakieś raczej praktyczne wskazówki:
PISANE KU PAMIĘCI SYNKOWI
DO ROZTROPNOŚCI DOJDZIE
A DROGI DO MOSKWY
NIE POJMIESZ JAK
BY POKUSY DIABEŁ
ZNAJŚĆ WTENCZAS NA BOGA
CO NA DOLE W AŁTYN
SPOD ROGOŻY NA ZBA
Szacowne czasopismo, wierne tradycji, nie uznawało ilustracji, dlatego nie udało się
zamieścić fotografii tekstu, i Nicholas poprzestał na zacytowaniu powyższego fragmentu. Dalej
następowały niezrozumiałe, niepełne wskazówki, dotyczące jakiegoś domu (który syn Corneliusa
miał prawdopodobnie otrzymać w spadku), przetykane tu i ówdzie wzmiankami o przodkach von
Dornów. Gdyby informacje o stanie posiadania cudzoziemskiego najemnika dotrwały do naszych
czasów w całości, z punktu widzenia historyka byłoby to dość interesujące, ale o wiele
ważniejsze wydawało się, że pod dokumentem znajdowały się podpis i data, umieszczone w
lewym dolnym rogu i dzięki temu doskonale zachowane:
SPISANE W KROMIESZNIKACH 3 MAJA ROKU 7190 RĘKĄ KORNIEJA FONDORINA
Wynikało z tego, że w maju 1682 roku (czyli 7190 wedle kalendarza staroruskiego)
Cornelius przebywał w nadwołżańskim mieście Kromieszniki, gdzie właśnie w tym czasie
oczekiwał na wezwanie do Moskwy znajdujący się w opale* [*Opala (ros.) - gniew, niełaska. Na
dworze wielkich książąt i carów w XV-XVIII w. wyrażała się w różnych formach sankcji wobec
bojarów i szlachty - od zakazu pojawiania się na dworze władcy, poprzez areszt domowy i utratę
godności i urzędów oraz konfiskatę majątku, aż do kary więzienia i śmierci (przyp. tłum.).] bojar
Artamon Siergiejewicz Matfiejew. Potwierdzało to rodzinną legendę, że kapitan von Dorn
należał do kręgu osób blisko związanych z pierwszym ministrem cara Aleksego Michajłowicza i
nawet ożenił się z córką bojara. Ostatnie twierdzenie najpewniej było wyssaną z palca bajeczką,
która miała swe źródło w tym, że syn Corneliusa, Nikita Fandorin, przez długi czas piastował
stanowisko osobistego sekretarza hrabiego Andrieja Artamonowicza Matfiejewa, posła
pełnomocnego cara Piotra przy wielu europejskich dworach.
Artykuł Nicholasa kończył się supozycją, że dokument został przecięty
najprawdopodobniej w czasie majowego buntu moskiewskich strzelców, którzy wystąpili
przeciwko bojarowi Matfiejewowi i jego ludziom, w ich liczbie zapewne również Corneliusowi
von Dornowi, o którym po roku 1682 w żadnych świadectwach nie znajdujemy wzmianki.
Trzy tygodnie później zaś, kiedy Nicholas wrócił z Wenecji, gdzie trafił na ślad pewnej
bardzo interesującej historii, związanej z niezmordowanym w swych wyczynach Erastem
Pietrowiczem, czekała na niego przesyłka z Moskwy.
Na grubej brązowej kopercie widniał stempel moskiewskiego Głównego Urzędu
Pocztowego. Nie było tam natomiast ani nazwiska nadawcy, ani adresu zwrotnego. Wewnątrz
znajdował się egzemplarz pisma „Rosyjskie Wiadomości Archiwalne” sprzed trzech lat. Do
strony 178, na której zamieszczono rubrykę Najświeższe nowiny, przyklejono czerwoną zakładkę.
Nicholas znalazł tam - pośród licznych ogłoszeń na temat seminariów naukowych, obrony prac
doktorskich i informacji o drobnych znaleziskach w prowincjonalnych archiwach - krótką notatkę
bez tytułu i podpisu, oznaczoną skromną gwiazdką.
*
Podczas prac ziemnych przy budowie siedziby władz administracji lokalnej w m.
Kromieszniki (obwód kostromski) odsłonięto kamienną podmurówkę dolnej części budynku,
należącego najprawdopodobniej do zespołu zabudowań rodowej siedziby hrabiów Matfiejewów,
która spłonęła w 1744 roku. Członkowie Obwodowej Komisji Archeologicznej zbadali podziemia,
opukali ściany i znaleźli skrytkę - niewielką wnękę, zamaskowaną dwiema białymi cegłami.
Wewnątrz znajdował się skórzany kuferek, a w nim przedmioty pochodzące przypuszczalnie z
połowy XVII wieku: unikatowy budzik z brązu, wykonany w Hamburgu, oraz złoty medalion z
wyrytymi łacińskim alfabetem inicjałami „C. v. D.”, a także prawa połowa odręcznie napisanego
dokumentu. Budzik i medalion przekazano miejskiemu muzeum krajoznawczemu, fragment
rękopisu zaś Centralnemu Archiwum Akt Dawnych.
Nicholas przebiegł notatkę oczyma, po czym przeczytał ją jeszcze raz, bardzo uważnie, i
poczuł nagle znajome, niewypowiedziane, odurzające podniecenie - to samo, którego doznawał
za każdym razem, gdy pośród nieprzeniknionego mroku czasu, co bezpowrotnie odszedł, nagle
zaczynały przebłyskiwać i wysnuwać się zeń cieniutkie jak niteczki promienie światła. Właśnie z
powodu owych czarodziejskich, ulotnych chwil, których naszemu magistrowi zdarzyło się
doświadczyć zaledwie kilka razy w życiu, wybrał na przedmiot swych badań historię. W
nieprzeniknionych ciemnościach, w krainie of no return* [*Z której nie ma powrotu (ang.).]
(chyba nie umiałby tego równie obrazowo ująć po rosyjsku), nagle zapalał się ogieniek,
migoczący słabym, lecz wabiącym światłem. Zrób krok, człowieku, uchwyć wątłe niteczki
cieniutkich promyków, a może uda ci się pochwycić Czas za skraj czarnej opończy i zmusić go,
by się cofnął na chwilę!
Kromieszniki, C. v. D., Matfiejewowie, prawa połówka dokumentu, XVII wiek -
wszystko się zgadzało. Brakująca część testamentu została odnaleziona, nie ulegało wątpliwości!
Nietrudno było również wyjaśnić sprawę przesyłki. Jakiś Rosjanin - najpewniej historyk lub
archiwista - natknął się na artykuł Fandorina w „Royal Historical Journal”, przypomniał sobie
notatkę z „Wiadomości Archiwalnych” i postanowił zwrócić na nią uwagę autora. Jakież to
rosyjskie - nie podać swego nazwiska, nie dołączyć choćby krótkiego liściku, nie napisać adresu
zwrotnego! Z zachodniego punktu widzenia - najczystsze barbarzyństwo. Nicholas wszakże
zdążył dobrze poznać mentalność i obyczaje nowych Rosjan. Anonimowość przesyłki świadczyła
nie tyle o braku wychowania nadawcy, ile o jego skromności. Prawdopodobnie był on również
człowiekiem ubogim (wiadomo, w jakich warunkach żyje większość rosyjskich naukowców), ale
niepozbawionym godności. Obawiał się, że bogaty cudzoziemiec, uradowany otrzymaniem tak
bezcennej wskazówki, obrazi go propozycją pieniężnej gratyfikacji. Niewykluczone też, że
nadawca krępował się swej kulawej angielszczyzny i w obawie przed popełnieniem błędów nic
nie napisał, choć przecież mogłoby mu przyjść do głowy, że autor artykułu o
siedemnastowiecznej Rosji musi jako tako znać również współczesny język rosyjski.
(Och, ta słynna wstydliwość nowych Rosjan! Nicholas znał pewnego moskwianina,
odbywającego staż na Uniwersytecie Londyńskim; facet po pijaku nagadał głupstw kierownikowi
katedry, a nazajutrz nawet mu nie powiedział „przepraszam”, chociaż sądząc ze skonfundowanej
miny, doskonale pamiętał o zajściu. „Niech pan podejdzie do profesora i po prostu go przeprosi -
doradził mu Fandorin. - No trudno, za dużo pan wypił, każdemu się zdarza”. Nowy Rosjanin
odparł na to: „Nie mogę. Krępuję się”. I przeżywał męki do końca stażu).
Ale co tam! Jeżeli życzliwy nieznajomy nie życzy sobie wdzięczności, Nicholas to
uszanuje. Grunt, że teraz - przy odrobinie szczęścia i konsekwencji w działaniu - uda mu się
napisać prawdziwą książkę. Jeżeli Cornelius przebywał na zesłaniu razem z Artamonem
Matfiejewem (co obecnie należy właściwie uważać za udowodnione), to w pełnym tekście
testamentu mogą się znajdować doprawdy bezcenne informacje. Nicholas przeczuwał, że jest
bliski rzeczywistego odkrycia naukowego. Ale nawet gdyby aż tak mu się nie powiodło, zawsze
będzie mógł zebrać dość materiału na poważną monografię, zatytułowaną, powiedzmy:
CORNELIUS VON DORN - KORNIEJ FONDORIN
Dzieje cudzoziemskiego najemnika w Rosji epoki
przedpiotrowej, spisane przez jego potomka
No co? Brzmi nieźle, prawda? Wystarczy posiedzieć we wspomnianym już CAAD, czyli
Centralnym Archiwum Akt Dawnych, przekartkować parę prac o werbowaniu cudzoziemskich
oficerów, przejrzeć rejestry wypłaty żołdów, protokoły ze śledztwa Prikazu* [*Prikazy - w Rosji
XVI - pocz. XVIII w. odpowiednik ministerstw, urzędów resortowych (przyp. tłum.).] Spraw
Tajnych, dotyczącego osoby Artamona Matfiejewa - i faktów nie zabraknie. Następnie
przedstawi się je na interesująco nakreślonym tle epoki, uzupełni przypominającymi biografię
tytułowego bohatera życiorysami innych cudzoziemskich najemników - i książka gotowa. Przy
okazji Nicholas pozna wreszcie prawdziwą, a nie romantycznie wyidealizowaną ojczyznę.
Dawno wszak powinien był to zrobić.
Sir Alexander spoczywał na dnie morza, niewładny już przekonać lekkomyślnego
potomka, by zrezygnował z ryzykownego przedsięwzięcia, więc Nicholas wcielił swój zamiar w
czyn w oszałamiającym tempie. Wysłał faks do moskiewskiego archiwum, w odpowiedzi
otrzymał potwierdzenie, że interesujący go dokument istotnie znajduje się w zbiorach tej
instytucji i może mu zostać udostępniony, a reszta to były już nieistotne drobiazgi: bilet,
rezerwacja hotelu, sporządzenie testamentu (tak na wszelki wypadek). Cały swój ruchomy i
nieruchomy majątek Nicholas, nie posiadając żadnych bliższych ani dalszych krewnych, zapisał
Światowej Organizacji Walki o Prawa Zwierząt.
Po czym wyruszył w podróż - morską, a następnie lądową - trasą, jaką prawdopodobnie
zdążał do tego samego celu jego daleki przodek.
W neseserze, wsuniętym teraz pod ławkę sypialnego wagonu, znajdowało się wszystko,
co niezbędne: solenna rekomendacja Królewskiego Towarzystwa Historycznego, notebook z
telefonem satelitarnym, ręcznym skanerem i najnowszym, świeżo opracowanym programem
odczytywania starych rękopisów, drogocenna połówka testamentu z certyfikatem
potwierdzającym jej autentyczność, polisa ubezpieczeniowa i bilet powrotny open (tym razem na
samolot).
Przed spotkaniem z ojczyzną Nicholas przeszedł kurs autotreningu, aby wyzbyć się
wszelkich możliwych odziedziczonych uprzedzeń.
Załóżmy, że Rosja to kraj niezbyt sympatyczny, mówił sobie magister. Politycznie
podejrzany, zacofany cywilizacyjnie, zdemoralizowany. Wszystko to jednak są pojęcia względne.
Kto powiedział, że Rosję należy porównywać z Anglią, wyspą szczęśliwą, która wsparła swój byt
na trwałych, niewzruszalnych, uczciwych zasadach o sto czy dwieście lat wcześniej? A czemu
nie z Koreą Północną lub, na przykład, Republiką Czadu?
Zresztą Anglikom Fandorin również wiele rzeczy miał za złe. To nacja jakichś armadillo,
samotników, z których każdy dźwiga na grzbiecie gruby, szczelny pancerz - nie ma mowy, żeby
się przezeń przebić. Zresztą nikt nawet nie próbuje tego robić, gdyż oznaczałoby to pogwałcenie
prywatności. A słynny angielski dowcip! Mój Boże, nic wprost, same aluzje, autoironia, dystans.
Czy można z Brytyjczykiem pogadać na jakikolwiek „rosyjski” temat w rodzaju dobra i zła,
nieśmiertelności bądź sensu życia? Ale skąd. To znaczy, można, ale lepiej nie zaczynać.
Poza tym tliła się w Nicholasie nadzieja na pozaracjonalne, intuicyjne, mistyczne
doznania, takie jak zew krwi, słowiańska dusza, głos przodków. Może nagle, kiedy za oknami
wagonu zaczną przemykać skromne brzozowe zagajniki i osinowe laski, a na stacji dobiegną z
peronu glosy wiejskich bab, oferujących porzeczki i pestki z dyni (czy co to tam teraz sprzedaje
się na peronach), serce zadrży mu ze szczęścia, że oto potwierdziła się owa głęboka, tajemna
wiedza, przeczucie, od zawsze piastowane na dnie duszy, i Nicholas ujrzy tamtą, dawną Rosję,
która wcale nie zniknęła, nie odeszła, lecz po prostu się postarzała - nie, też nie - stała się
dojrzalsza o sto lat. Ach, jak bardzo chciał, żeby dane mu było przeżyć taką chwilę!
Oto o czym rozmyślał magister nauk historycznych Nicholas Fandorin, wsłuchując się w
monotonny stuk kół międzynarodowego pociągu ekspresowego „Iwan Groźny”, pokonującego
ostatnie kilometry dzielące go od granicy łotewsko-rosyjskiej. Niestety, prawie całkiem się
ściemniło i krajobraz za oknem zlewał się w ponurą, siną szarość, jedynie tu i ówdzie z rzadka
rozjaśnianą wątłym światełkiem, a w dodatku mister Kalinkis wciąż rozpraszał zadumę
Nicholasa swoją daleką od doskonałości angielszczyzną.
Z początku, kiedy uskarżał się na trudności z wprowadzaniem łotewskich wyrobów
mlecznych na rynek europejski, można było jeszcze wytrzymać. Fandorin chciał udzielić
handlowcowi dobrej rady: najrozsądniej chyba zapomnieć o Europie, gdzie łotewskie firmy za
nic nie zostaną dopuszczone, gdyż jest ona dosłownie zalana własnymi produktami tej branży
przetwórstwa, a zamiast tego zainteresować się Rosją, stanowiącą gigantyczny rynek zbytu. Tak,
chciał udzielić rady, ale w porę się powstrzymał. Miał bowiem paskudny, nieuleczalny nawyk -
nieproszony pchał się z życzliwymi radami, co na Wyspach Brytyjskich uchodzi za zachowanie
wręcz nieprzyzwoite, ba, absolutnie niedopuszczalne. W ciągu spędzonych tam trzydziestu paru
lat swego życia Fandorin tyle razy gryzł się w język, skory do bezwstydnego wtargnięcia w
cudzą privacy, że aż dziw, iż dotąd sobie nie odgryzł tego zdradzieckiego narządu.
Wątpliwe poza tym, czy rada przypadłaby mieszkańcowi nadbałtyckiego kraju do gustu,
gdyż od utyskiwań na bezwzględność Europejczyków mister Kalinkins przeszedł do wyrzekania
na Rosjan, od których gorsi, jego zdaniem, byli jedynie ci dusigrosze Estończycy. Nicholas sam
nie miał zbyt pochlebnej opinii o nowych Rosjanach, ale słyszeć własne zarzuty pod ich adresem
z ust cudzoziemca zdawało mu się rzeczą nader nieprzyjemną. (Bodajże Puszkin wspominał
gdzieś o podobnej sytuacji...).
- Obaj mieliśmy pecha - paplał eksporter wyrobów mlecznych - że nie było już biletów na
nasz pociąg „Karlis Ulmanis”. To zupełnie co innego - czysto, kulturalnie, świeże produkty
mleczne w wagonie restauracyjnym, a nie jakiś gułag na kołach. Wie pan, co to takiego „gułag”?
Konduktorzy roznoszą wystygłą herbatę, w bufecie cuchnie zgniłą kapustą, a kiedy miniemy
granicę, zobaczy pan, po wagonach zaczną się wałęsać prostytutki.
- Wyobrażałem sobie gułag nieco inaczej - zauważył ironicznie Fandorin, ale towarzysz
podróży nie wyczuł sarkazmu w jego słowach.
- Aha, i jeszcze coś! - dorzucił zniżonym głosem. - Zaraz po kontroli paszportowej i
celnej musimy zamknąć drzwi na zasuwę i na łańcuch, ponieważ... buszują. - Mister Kalinkins
użył w tym miejscu rosyjskiego słowa (wypowiedź brzmiała: because they there... buszują),
pstryknął parę razy palcami, po czym przetłumaczył ten czasownik na angielski jako hold up. -
To prawdziwi bandyci. Wdzierają się do przedziału i zabierają pieniądze. A funkcjonariusze
ochrony kolei i konduktorzy są z nimi w zmowie - sami im wskazują co zamożniejszych
pasażerów. Dwa miesiące temu jeden mój znajomy...
Nicholasa znudziło już słuchanie gadaniny łotewskiego rusofoba, zachował się więc dość
nieuprzejmie - włożył do uszu słuchawki i włączył odtwarzacz. Na kasecie znajdowała się
piosenka o oddziaływaniu psychoterapeutycznym, zachęcająca, by kochać Rosję nawet tę
mroczną, ze wszystkimi jej wadami. Fandorin zresztą już wcześniej zaplanował, że przekroczy
granicę przy wtórze ochrypłego głosu Jurija Szewczuka.
To był dobry pomysł.
„Ojczyzna! To już ojczyzna ma!” - zagrzmiało w słuchawkach, „Iwan Groźny” zwolnił,
za chwilę miał się zatrzymać na pierwszej stacji po rosyjskiej stronie, i Nicholas zakołysał się
rytmicznie w takt refrenu. W sercu naprawdę coś mu drgnęło, zakręciło go w nosie, a oczy - to ci
dopiero! - zaszły łzami.
Ojczyzna! To już ojczyzna ma!
I cóż, że fałszywa i zła...
Jeśli komuś to nie w smak,
Chyba mu rozumu brak!
My kochamy ją i tak!
Nie wytrzymał, zanucił piosenkę, wtórując wykonawcy, nagle jednak urwał. Wiedział, że
absolutnie nie powinien śpiewać przy ludziach. Jak jeden z bohaterów Czechowa, głos miał silny,
ale przykry dla uszu, a w dodatku był całkowicie pozbawiony słuchu muzycznego.
Fandorin odwrócił się od okna i ze skruchą zerknął na Łotysza. Ten wpatrywał się w
niego z przerażeniem, jakby raptem ujrzał głowę Gorgony. Fakt, że śpiewak z Nicholasa nietęgi,
ale żeby aż do tego stopnia?... „Ach, prawda - uprzytomnił sobie magister - Kalinkins nie wie
przecież, że znam rosyjski”.
Nie zdążył jednak Łotyszowi nic wyjaśnić, gdyż w tej samej chwili drzwi zostały z
hałasem odsunięte i do przedziału, tupiąc podkutymi butami, władowało się dwóch wojskowych
w zielonych czapkach - oficer i szeregowy.
Oficer był purpurowy na twarzy i, jak się wydawało magistrowi, niezupełnie trzeźwy - w
każdym razie zalatywało od niego jakimś wysokoprocentowym, choć raczej niezbyt wyszukanym
napitkiem; ponadto co chwila czkał.
Straż graniczna, zorientował się Fandorin.
Oficer stanął przed Brytyjczykiem, wyciągnął do niego rękę i powiedział:
- Yk!
Nicholas speszył się, gdyż uświadomił sobie, że absolutnie nie ma pojęcia, jak wygląda w
Rosji kontrola paszportowa. Czyżby było przyjęte zaczynać ją od uścisku dłoni? Cóż, to
oryginalne, chociaż chyba niezbyt higieniczne, jeśli się weźmie pod uwagę, ilu pasażerom oficer
musi uścisnąć ręce. Ale za to bardzo rosyjskie.
Fandorin zerwał się pośpiesznie i z szerokim uśmiechem mocno potrząsnął dłonią
funkcjonariusza straży granicznej. Ten obrzucił zbzikowanego cudzoziemca zdumionym
spojrzeniem i wybełkotał niewyraźnie, zwracając się do swego podwładnego:
- A to świr. Poczekaj, Sapryka, jeszcze nie takich rzeczy się napatrzysz.
Następnie wyrwał dłoń z uścisku Fandorina, wytarł ją o spodnie i burknął:
- Pokazuj paszport, zagraniczny porąbańcu. Paszport, anderstend? - Do żołnierza zaś
mruknął: - Takim psycholom powinni dawać wariackie papiery, a nie paszporty.
Chudy, blady Sapryka zachichotał niepewnie.
Do czerwonej książeczki, ozdobionej wizerunkiem przedstawicieli narodowej brytyjskiej
fauny - lwem i jednorożcem - dziwny pogranicznik odniósł się z całkowitym brakiem
zainteresowania. Wręczył ją swemu pomocnikowi ze słowami:
- Przywal. Yk.
Żołnierzyk wbił pieczątkę na odpowiedniej stronie, a oficer tymczasem zajął się
Kalinkinsem.
- Aha - skonstatował złowieszczo - bratnia Łotwa. - Z grymasem niechęci na czerwonej
twarzy przekartkował paszport, a jedną stroniczkę obejrzał pod światło. - Wizka do kitu,
rozpaćkana - zauważył z widocznym zadowoleniem. - Z taką to można jechać do Afryki. Daty
też nie widać.
- Dostałem ją w waszym konsulacie! - zdenerwował się handlowiec. - Nie ja
przystawiłem pieczątkę! Panie poruczniku, to są szykany!
Oficer zmrużył oczy w niemiłym uśmieszku.
- Szykany, powiadasz? A jak wasi pogranicznicy czepiają się naszych obywateli? Zaraz
cię wysadzę z pociągu do wyjaśnienia sprawy, wtedy się zaczną prawdziwe szykany.
Mister Kalinkins zbladł i wyszeptał drżącym głosem:
- Nie, nie. Bardzo proszę.
Po pełnej napięcia pauzie oficer kiwnął głową.
- No. Już ja was nauczę szacunku dla Rosji... Yk! Dobra, przywalaj, Sapryka! - I
majestatycznie wymaszerował na korytarz, zawadziwszy ramieniem o drzwi.
Żołnierzyk uniósł pieczątkę nad paszportem, zerknął na należącą do Kalinkinsa paczkę
winstonów i zapytał cicho:
- A nie poczęstowałby pan papieroskiem?
Łotysz, syknąwszy coś ze złością w swoim języku, pchnął całe pudełko w stronę
wyciągniętej ręki.
Nicholas obserwował tę scenę w kompletnym osłupieniu, ale ciąg szokujących
niespodzianek dopiero się zaczynał.
Nie minęła minuta, kiedy drzwi znów się otworzyły (pukanie widocznie nie było przyjęte)
i do przedziału wszedł funkcjonariusz celny. Na szyi dyndał mu długopis na sznurku. Obrzucił
bystrym spojrzeniem obu pasażerów i od razu usiadł koło Łotysza.
- Narkotyki? - zapytał konfidencjonalnie. - Heroinka, kokainka?
- Jakie znowu narkotyki! - wykrzyknął nieszczęsny Kalinkins. - Jestem biznesmenem!
Mam kontrakt z Syrkołbasimpeksem!
- A gdyby tak rewizja osobista? - zasugerował celnik w czarno-zielonym mundurze i
zwracając się do Nicholasa, poufnym tonem wyjaśnił: - Mieliśmy tu w zeszłym tygodniu jednego
„biznesmena”. Paczuszkę z towarem wsadził sobie w tyłek. Ale i tak znaleźliśmy.
Łotysz nerwowo przełknął ślinę i pod stolikiem podał celnikowi jakiś szeleszczący
zwitek.
- Cóż, kontrakt rzecz święta - rzekł funkcjonariusz z westchnieniem, po czym zapytał
Fandorina: - A pan skąd do nas przyjeżdża?
I znów się okazało, że brytyjski paszport budzi tu o wiele mniejsze zainteresowanie niż
łotewski.
- Gute Reise* [*Miłej podróży (przyp. tłum.).]- rzekł na pożegnanie celnik, nie wiadomo
dlaczego po niemiecku.
Kontrola była zakończona.
Pociąg zgrzytnął hamulcami, wagon zakołysał się i stanął. Za oknem widniał skąpo
oświetlony peron i budynek stacyjny w pseudoempirowym stylu. Napis głosił:
NIEWOROTINSKAJA
L K. Mosk. - Bałt.
Oto ona, ziemia rodzinna!
Pierwszy kontakt z przedstawicielami państwa rosyjskiego wywarł na magistrze nauk
historycznych tak wstrząsające wrażenie, że odczuł przemożną potrzebę, by bezzwłocznie coś
przekąsić.
Rzecz w tym, że Nicholas Fandorin w ogóle nie pijał alkoholu, a jadał również z
umiarem, i to ograniczając się jedynie do zdrowej żywności, dlatego też znana większości
wewnętrzna potrzeba, by golnąć kielicha na uspokojenie nerwów, u naszego magistra objawiała
się zwykle wzmożoną ochotą na jakąś ponadnormatywną i niezdrową przekąskę.
Mając w pamięci opinię towarzysza podróży na temat wagonu restauracyjnego, Nicholas
postanowił nabyć coś w dworcowym bufecie, jako że w rozkładzie jazdy zaznaczono, iż pociąg
na stacji Nieworotinskaja stoi aż piętnaście minut (pewnie po to, by pogranicznicy, celnicy i
zatrzymani pasażerowie zdążyli wysiąść). Na wszelki wypadek portfel z pieniędzmi,
dokumentami i kartami kredytowymi Fandorin zostawił w neseserze, a ze sobą wziął jedynie
kilka banknotów tysiącrublowych, przewidująco nabytych w kantorze na ryskim dworcu.
Konduktor siedzący na stopniach wagonu usunął się, robiąc pasażerowi przejście, i
ziewnął głośno. Przy niezbyt romantycznym wtórze owego ziewnięcia potomek ośmiu pokoleń
rosyjskich Fandorinów po raz pierwszy postawił stopę na rodzimej, zalanej asfaltem ziemi.
Spojrzał w lewo, potem w prawo.
Po lewej stronie wisiał długi, wyblakły transparent z wizerunkiem wąsatego radzieckiego
żołnierza w furażerce, a białe litery głosiły:
50 LAT WIELKIEGO ZWYCIĘSTWA
NIEŚLIŚMY JE NA SZTANDARACH PRZEZ PÓŁ ŚWIATA
JEŚLI TRZEBA - POWTÓRZYMY TRYUMFALNY MARSZ!
Na prawo stał niewielki gipsowy Lenin w cyklistówce, z wyciągniętą ręką. Nicholas
zdziwił się, gdyż prasa podawała, że wszelkie kultowe relikty epoki totalitaryzmu już dawno
usunięto. Widocznie jesteśmy w tak zwanej czerwonej strefie, uznał magister i wszedł do
budynku dworca.
Panował w tym przybytku zapach niczym w od dawna zapchanym ustępie, a na ławkach
leżeli i spali brudni, obdarci ludzie - jak można przypuszczać, współcześni kloszardzi, zwani tu
menelami. Przyglądać się tym malowniczym oberwańcom Nicholas się krępował, czym prędzej
więc podszedł do bufetu z oszkloną gablotą.
Nerwowe podniecenie skłaniało do spożycia czegoś szczególnie niewskazanego, jak
choćby hot-dog czy hamburger. Jednakże na talerzach leżały tylko nierówno pokrojone kromki
białego chleba z tłustą, niemal czarną kiełbasą, plasterkami żółtego sera o zawiniętych do góry
brzegach i maleńkimi, zeschniętymi rybkami. Na widok tych osobliwych sandwiczy Fandorin się
wzdrygnął. Omiótł gablotę spojrzeniem i w końcu zwrócił się do osowiałej bufetowej, która
szklanym wzrokiem przyglądała się łażącym po kontuarze muchom:
- Poproszę jogurt. Z kawałkami owoców. Albo nie, dwa.
Bufetowa, nie podnosząc oczu, cisnęła na ladę dwa pojemniki Tutti-frutti (Nicholas
zwykle kupował Danone - odtłuszczony, bez dodatków smakowych, ale jak szaleć, to szaleć),
wzięła dwie tysiącrublówki i zamiast reszty położyła obok jogurtów trzy owocowe cukierki w
wyblakłych papierkach.
- Bardzo przepraszam, ale termin przydatności tego produktu minął miesiąc temu -
oznajmił Fandorin, przestudiowawszy etykietę. - Jogurt nie nadaje się do jedzenia.
Bufetowa zaszczyciła wreszcie spojrzeniem natrętnego klienta i wycedziła nienawistnie:
- Uch, mam już was wszystkich potąd! Spływaj stąd, koleś! Rzygać mi się chce, jak na
ciebie patrzę.
Powiedziała to tak dobitnie i przekonująco, że Nicholas bez słowa wziął przeterminowany
jogurt i - zmieszany - skierował się do wyjścia.
Przy drzwiach ktoś chwycił go za rękaw.
- Ej, mister, wonna fuck?
Fandorin myślał, że się przesłyszał - to chyba niemożliwe, żeby ten niepozorny, brodaty
osobnik, przypominający leśnego diabła z bajki, proponował mu swoje usługi seksualne.
- Ten bucks. Only ten bucks! Do next station. - Nieznajomy wskazał palcem na pociąg, a
potem gdzieś w bok. - Ten bucks!
Trochę dalej, pod ścianą, stała dziewczynka - ruda, piegowata i co najwyżej
trzynastoletnia. Spojrzała obojętnie na cudzoziemca, zatrzepotała grubo wytuszowanymi rzęsami
i wydmuchnęła spomiędzy nienaturalnie czerwonych warg bańkę gumy balonowej.
- Boże,