16174

Szczegóły
Tytuł 16174
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16174 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16174 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16174 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

John le Carre Ludzie Smileya Przekład Maciej Świerkocki Tytuł oryginału SMILEYS PEOPLE * * * Dwa pozornie nie związane ze sobą wydarzenia zwiastowały odwołanie pana Georgea Smileya z jego problematycznej emerytury. Tłem pierwszego z nich był Paryż, a czasem akcji wrzący sierpień, kiedy mieszkańcy tradycyjnie już porzucają miasto na pastwę parzącego słońca i zatłoczonych turystami autokarów. Tak więc pewnego sierpniowego dnia - konkretnie czwartego sierpnia, dokładnie o dwunastej, bił bowiem właśnie zegar kościelny, a chwilę wcześniej zabrzmiał także dzwon w fabryce - w dzielnicy znanej niegdyś z licznej populacji biedniejszych emigrantów rosyjskich, z mroku starej hurtowni wyłoniła się niosąca torbę na zakupy krępa kobieta około pięćdziesiątki, po czym jak zawsze pełna wigoru i zdecydowania ruszyła chodnikiem w kierunku przystanku autobusowego. Ulica była szara i wąska, spuszczone żaluzje, dwa małe hotels de passe i mnóstwo kotów. Nie wiedzieć czemu, było to miejsce odznaczające się jakimś szczególnym spokojem. Hurtownia pozostała otwarta w czasie wakacji, ponieważ składowano w niej łatwo psujące się towary. Upał zapaskudzony spalinami i nie oczyszczony najlżejszym choćby wietrzykiem uderzył kobietę jak fala gorąca bijącego z szybu windy, ale na jej twarzy o słowiańskich rysach nie pojawiły się żadne oznaki niezadowolenia. Ani strój, ani budowa kobiety nie sprzyjały podejmowaniu wysiłku w upalny dzień, była bowiem doprawdy wyjątkowo niska i otyła, musiała się zatem właściwie toczyć, żeby w ogóle posuwać się do przodu. Jej czarna suknia o kościelnej surowości pozbawiona była zarówno wcięcia, jak również wszelkich innych ozdób z wyjątkiem pasemka białej koronki wokół szyi i dużego, ładnego metalowego krzyża na piersi, nie mającego jednak jakiejś większej wartości. Popękane buty, których noski podczas marszu skierowane były na zewnątrz, wygrywały srogi, grzechoczący werbel pomiędzy domami o spuszczonych żaluzjach. Sfatygowana torba, pełna już od rana, nadawała jej lekkiego przechyłu na prawą burtę i jasno świadczyła o tym, że kobieta przywykła do dźwigania ciężarów. Była w niej jednak również pewna wesołość. Siwe włosy upięte miała w kok, ale jeden niesforny kosmyk podskakiwał wciąż na jej czole w rytm kaczkowatych kroków. Brązowe oczy rozjaśniały iskierki poczucia humoru, a usta, osadzone nad bokserskim podbródkiem, w każdej chwili wydawały się gotowe uśmiechnąć z byle powodu. Dotarłszy do przystanku, postawiła torbę na ziemi i prawą ręką zaczęła masować sobie plecy w miejscu, w którym krzyż styka się z kręgosłupem. Ostatnio często wykonywała podobne zabiegi, choć przynosiły jej niewielką ulgę. Wysoki stołek w hurtowni, gdzie pracowała jako kontrolerka, pozbawiony był oparcia i jego brak dokuczał kobiecie coraz bardziej. - Do diabła - zamruczała pod adresem doskwierającej jej części ciała. Ukończyła masaż i zaczęła teraz trzepotać czarnymi łokciami jak stary miejski kruk, gotujący się do lotu. - Do diabła - powtórzyła. A potem, kiedy nagle zdała sobie sprawę, że jest obserwowana, odwróciła się na pięcie i podniosła wzrok na jakiegoś potężnego mężczyznę, wznoszącego się za jej plecami niczym wieża. Był jedyną prócz niej osobą czekającą na autobus, a w tym momencie także jedynym poza nią człowiekiem na ulicy. Nigdy przedtem z nim nie rozmawiała, lecz jego wielka, o niepewnym wyrazie i spocona twarz była jej skądś znana. Widziała ją wczoraj, widziała ją przedwczoraj, i chyba także dwa dni temu - mój Boże, nie jest przecież chodzącym pamiętnikiem. Od trzech lub czterech dni ten słaby, niespokojny olbrzym, czekający na autobus czy kręcący się na chodniku przed hurtownią stał się dla niej niejako symbolem ulicy; i to symbolem reprezentującym pewien szczególny typ człowieka, choć nie umiałaby na razie określić jaki. Uważała, że wygląda na osaczonego - traque - podobnie jak wielu innych paryżan ostatnimi czasy. Widziała w ich twarzach tyle strachu; widziała strach, kiedy mijali się na ulicy, nie śmiejąc się pozdrowić. Być może było tak wszędzie, skąd mogłaby wiedzieć. Ale czuła też niejeden raz, że ten mężczyzna jest nią zainteresowany. Zastanawiała się, czy nie jest policjantem. Przyszło jej nawet do głowy, żeby go o to zapytać, miała bowiem ten specyficzny, miejski tupet w obcowaniu z ludźmi. Policję przywodził jej na myśl zarówno ponury wygląd mężczyzny, jak również jego przepocony garnitur i całkowicie zbędny płaszcz przeciwdeszczowy, zwisający mu z ramienia niczym strzęp starego munduru. Jeśli ma rację i on jest rzeczywiście policjantem, to - no, nareszcie ci idioci zajęli się falą kradzieży, które już od miesięcy wprowadzają tak straszliwy chaos w prowadzony przez nią spis towarów. Tym razem jednak nieznajomy przypatrywał się jej już od dłuższej chwili. I teraz przyglądał się jej bez przerwy. - Mam nieszczęście cierpieć na bóle w plecach, monsieur - przyznała się w końcu swoją powolną francuszczyzną o klasycznej wymowie. - Plecy mam nieduże, ale ból jest nieproporcjonalnie wielki. Czy jest pan lekarzem? Osteopatą? Patrząc na niego, pomyślała, że może jest chory i że jej żarty są nie na miejscu. Szyja i szczęka mężczyzny mieniły się tłustawym blaskiem, a w jego bladych oczach dało się zauważyć obsesję na własnym punkcie. Zdawało się, że spogląda poza nią ku jakimś własnym problemom. Zamierzała go zapytać: czy nie jest pan przypadkiem zakochany, monsieur? A może żona pana zdradza? Zastanawiała się nawet, czy nie zaprowadzić go do kafejki na szklankę wody albo tisane, gdy nagle mężczyzna odwrócił się od niej, obejrzał się, a następnie spojrzał ponad jej głową w przeciwnym kierunku. I wtedy pomyślała, że jest naprawdę wystraszony, nie tylko traque: że jest wprost sparaliżowany ze strachu. A zatem może wcale nie jest policjantem, lecz złodziejem, choć kobieta wiedziała, że dość często różnica między nimi bywa bardzo niewielka. - Nazywacie się Maria Andriejewna Ostrakowa? - powiedział szybko, jak gdyby przerażało go to pytanie. Mówił po francusku, ale domyśliła się od razu, że i dla niego nie jest to język ojczysty; natomiast poprawny sposób, w jaki wymówił jej nazwisko wraz z patronimikiem, zwrócił uwagę kobiety na jego rzeczywiste pochodzenie. Natychmiast rozpoznała charakterystycznie zlane głoski oraz tworzące je drgania języka i wtedy z wewnętrznym dreszczem zidentyfikowała ów typ człowieka, którego przedtem nie potrafiła określić. - A jeśli tak, to kim pan jest, u licha? - spytała w odpowiedzi, wysuwając dolną szczękę do przodu i przyglądając mu się gniewnie. Przysunął się o krok bliżej. Różnica wzrostu pomiędzy nimi stała się od razu absurdalna. Absurdalny był także stopień, w jakim twarz mężczyzny zdradzała jego odpychający charakter. Spoglądając z dołu, Ostrakowa widziała równie wyraźnie jego słabość, jak i strach. Wilgotny podbródek olbrzyma zastygł w jakimś grymasie, usta wykrzywiły się, by nadać mu wyraz siły, ale ona wiedziała dobrze, że nieznajomy pokrywał tylko w ten sposób nieuleczalne tchórzostwo. Wygląda jak człowiek zbierający się na odwagę przed dokonaniem jakiegoś bohaterskiego czynu, pomyślała. Albo może przestępstwa. Jest niezdolny do jakichkolwiek spontanicznych reakcji, przyszło jej do głowy. - Urodziliście się w Leningradzie ósmego maja tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku? - zapytał nieznajomy. Zdaje się, że odpowiedziała twierdząco. Później nie była już pewna. Zobaczyła, jak mężczyzna unosi wzrok i spogląda na nadjeżdżający właśnie autobus. Spostrzegła, że ogarnia go graniczące z paniką niezdecydowanie, i pomyślała sobie - co miało się jeszcze okazać niemal aktem jasnowidztwa - że nieznajomy zamierza wepchnąć ją pod pojazd. Nie uczynił tego, ale następne pytanie zadał już po rosyjsku - w dodatku brutalnym tonem, typowym dla moskiewskiej władzy. - W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku udzielono wam zezwolenia na opuszczenie Związku Radzieckiego w celu podjęcia opieki nad waszym chorym mężem, zdrajcą Ostrakowem? A także w pewnych innych celach? - Ostrakow nie był zdrajcą - odparła, wpadając mu w słowo. - Był patriotą. - Uniosła instynktownie torbę, z całej siły zaciskając dłoń na rączce. Nieznajomy zignorował ten protest i bardzo głośno mówił dalej, usiłując przekrzyczeć łoskot nadjeżdżającego autobusu: - Ostrakowa, przywożę wam z Moskwy pozdrowienia od waszej córki, Aleksandry, a także od przedstawicieli pewnych oficjalnych urzędów! Chcę porozmawiać z wami w jej sprawie! Nie wsiadajcie! Autobus właśnie podjechał. Konduktor znał Ostrakową i wyciągnął rękę po jej torbę. Nieznajomy zniżył głos i dodał jeszcze jedną, okropną informację: - Aleksandra ma poważne problemy, wymagające pomocy matki. Konduktor krzyknął, żeby się ruszała. Wyrażał się z udawaną szorstkością, albowiem w ten sposób żartowali między sobą. - Dalej, babciu! Dziś za gorąco na miłość! Podaj torbę i jedźmy! - wołał konduktor. W autobusie rozległ się śmiech; potem ktoś rzucił złośliwie: starucha, cały świat musi na nią czekać! Poczuła, że dłoń nieznajomego niezdarnie przesuwa się po jej ramieniu, jak gdyby nieudolny krawiec usiłował namacać guziki ubrania. Wyrwała mu się. Usiłowała powiedzieć coś konduktorowi, ale nie mogła; otworzyła usta, zapomniała jednak, jak się mówi. Udało się jej jedynie pokręcić głową. Konduktor znów coś krzyknął, a potem żachnął się i zamachał rękami. Obelgi mnożyły się: stara baba, pijana jak kurwa już w południe. Nie ruszając się z miejsca, Ostrakowa obserwowała, jak autobus znika, czekała, aż wróci jej znów ostrość widzenia, a serce zaprzestanie swych szalonych wybryków. Teraz mnie potrzebna jest szklanka wody, pomyślała. Przed silnymi sama się obronię. Boże, chroń mnie przed słabymi. Poszła w ślad za nim do kafejki, mocno utykając. Dokładnie dwadzieścia pięć lat temu, w obozie pracy przymusowej, złamała nogę w trzech miejscach na osuwisku węglowym. Teraz, czwartego sierpnia - data nie uszła bowiem jej uwagi - pod szczególnym naciskiem otrzymanej od nieznajomego wiadomości dawna świadomość kalectwa powróciła. Była to ostatnia na ulicy, jeżeli nie w całym Paryżu, kafejka pozbawiona neonu oraz szafy grającej i w dodatku otwarta w sierpniu - choć były w niej za to stukoczące i migoczące od świtu do nocy stoliki do bagatelki. Poza tym wypełniał ją zwykły, popołudniowy gwar rozmów o wielkiej polityce, o koniach, i o tym wszystkim, o czym gawędzą zazwyczaj paryżanie; trio prostytutek jak zwykle mamrotało wyłącznie między sobą, a do stolika w rogu, zarezerwowanego za pomocą zatłuszczonej reklamy campari, zaprowadził ich młody, posępny kelner w poplamionej koszuli. Nastąpiła teraz nonsensownie banalna scena. Nieznajomy zamówił dwie kawy, ale kelner zaprotestował, mówiąc, że w południe nie rezerwuje się najlepszego stolika w lokalu tylko po to, żeby napić się kawy; patron musi przecież płacić czynsz, monsieur! Ostrakowa musiała tłumaczyć, jako że nieznajomy nie zrozumiał gwarowego potoku słów kelnera. Mężczyzna zaczerwienił się, po czym zamówił dwa omlety z szynką i frytkami i dwa alzackie piwa, w ogóle nie pytając Ostrakowej o zdanie. Potem udał się do toalety, żeby nabrać odwagi - najwidoczniej był pewien, że Ostrakowa nie ucieknie. Przyczesał ryżawe włosy i miał już suchą twarz, ale kiedy wrócił, bijący od niego odór przypominał kobiecie teraz, w zamkniętym pomieszczeniu, moskiewskie metro, moskiewskie tramwaje i moskiewskie pokoje przesłuchań. Ten jego krótki spacer z toalety do stolika potwierdził obawy Ostrakowej znacznie dobitniej niż cokolwiek, co nieznajomy mógłby jej powiedzieć. Był jednym z nich. Tłumiona pycha, świadomie brutalny wyraz twarzy, niezgrabny ruch, jakim położył ramiona na stole i z udaną niechęcią sięgnął do koszyka po kawałek chleba, jak gdyby usiłował zamoczyć pióro w kałamarzu - wszystko to przywodziło jej na myśl najgorsze wspomnienia z czasów, kiedy żyła jako zhańbiona kobieta pod presją wrogiej biurokracji moskiewskiej. - Tak - powiedział, jednocześnie zaczynając jeść chleb. Wybrał chrupiącą piętkę. Takimi łapami mógł ją rozerwać w jednej chwili, wolał jednak po damsku rozdrabniać chleb na okruchy czubkami swych pulchnych palców, jak gdyby tak właśnie należało jeść. Skubiąc piętkę, uniósł nieco brwi i wyglądał teraz, jakby użalał się nad sobą: otom ja, obcy w obcym kraju. -Czy wiedzą tu, że prowadziliście w Rosji niemoralne życie? - zapytał w końcu. - A może w mieście pełnym kurew nikogo to nie obchodzi. Odpowiedź miała na końcu języka: "To nie moje życie w Rosji było niemoralne. To wasz system był niemoralny". Nie odezwała się jednak, zachowywała niezłomne milczenie. Poprzysięgła już sobie, że powściągnie zarówno swój gwałtowny charakter, jak i niewyparzony język, i teraz zmuszała się fizycznie do dotrzymania owej obietnicy, chwytając w palce miękką skórę po wewnętrznej stronie przegubu i ściskając ją pod stołem przez rękaw z wściekłą, niezmienną siłą, podobnie jak setki razy przedtem, w dawnych czasach, kiedy takie pytania stanowiły część jej codziennego życia. "Kiedy mieliście ostatnio wiadomości od waszego męża, zdrajcy Ostrakowa? Wymieńcie nazwiska wszystkich osób, z którymi kontaktowaliście się przez ostatnie trzy miesiące!" Gorzkim doświadczeniem okupiła także inne lekcje śledztwa. Powtarzała je teraz w duchu, i choć w sensie historycznym należały do czasów poprzedniego pokolenia, to obecnie wydawały się jej równie żywe i znaczące jak wczoraj: nigdy nie odpowiadaj grubiaństwem na grubiaństwo, nie pozwól się sprowokować, nie próbuj być błyskotliwa ani dowcipna, nie ujawniaj swojej wyższości, nie okazuj inteligencji, nie pozwól porwać się wściekłości, rozpaczy albo fali nagłej nadziei, jaką mogłoby obudzić jakieś przypadkowe pytanie. Odpowiadaj tępotą na tępotę, szablonem na szablon. Ale głęboko, głęboko w duszy zachowaj te dwie tajemnice, które pozwalają ci znosić wszelkie upokorzenia: swoją nienawiść do nich i nadzieję, że pewnego dnia, kiedy niekończący się szereg kropli wody zrosi skałę, zmęczysz ich i jakimś cudem, sprokurowanym mimowolnie przez ich własną, gigantyczną biurokrację, uzyskasz wolność, której ci odmawiali. Mężczyzna wyciągnął notes. W Moskwie byłyby to jej akta, ale tutaj, w paryskiej kafejce był to lśniący, oprawny w czarną skórę notes; w Moskwie nawet wysoki urzędnik uważałby się za szczęściarza, posiadając coś takiego. Akta czy notes, wstęp pozostawał bez zmian: - Urodziliście się jako Maria Andriejewna Rogowa ósmego maja tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku w Leningradzie - powtórzył. - Pierwszego września tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku, w wieku dwudziestu jeden lat, poślubiliście zdrajcę Igora Ostrakowa, kapitana piechoty Armii Radzieckiej, urodzonego z matki Estonki. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku rzeczony Ostrakow, stacjonujący wówczas w Berlinie Wschodnim, dzięki pomocy reakcyjnych emigrantów estońskich zbiegł zdradziecko do faszystowskich Niemiec, pozostawiając was w Moskwie. Zamieszkał w Paryżu, gdzie przyjął także później francuskie obywatelstwo i gdzie nadal utrzymywał kontakty z elementami antyradzieckimi. W chwili jego ucieczki za granicę nie mieliście dzieci z tym człowiekiem. Nie byliście również w ciąży. Prawda? - Prawda - odparła. W Moskwie odpowiedź brzmiałaby: "Prawda, towarzyszu kapitanie" albo "Prawda, towarzyszu inspektorze", lecz we wrzaskliwej francuskiej kafejce tak oficjalny ton byłby nie na miejscu. Straciła czucie w fałdzie skóry w przegubie. Zwolniła uścisk, pozwoliła napłynąć krwi z powrotem, po czym chwyciła skórę w innym miejscu. - Jako wspólniczkę w ucieczce Ostrakowa skazano was na pięć lat odosobnienia w obozie pracy, ale zostaliście zwolnieni na mocy amnestii po śmierci Stalina, w marcu tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku. Prawda? - Prawda. - Wróciwszy do Moskwy, zwróciliście się z prośbą o wydanie wam zagranicznego paszportu na podróż do waszego męża do Francji, choć prawdopodobieństwo spełnienia tego życzenia było nikłe. Prawda? - Miał raka - powiedziała. - Gdybym nie wystąpiła z taką prośbą, oznaczałoby to lekceważenie moich obowiązków małżeńskich. Kelner przyniósł omlety, frytki i dwa alzackie piwa, i Ostrakowa poprosiła go jeszcze o the citron: chciało jej się pić, ale nie miała ochoty na piwo. Zwracając się do kelnera, próbowała wzrokiem i uśmiechem nawiązać z nim jakiś kontakt, ale zniechęcił ją jego chłód; zrozumiała, że jest jedyną kobietą w lokalu oprócz tych trzech prostytutek. Przyciskając notes do boku, jak gdyby to był zbiór hymnów kościelnych, nieznajomy nabrał na widelec najpierw jeden kęs, potem drugi, a Ostrakowa wzmocniła jeszcze uścisk na przegubie, bo imię Aleksandry pulsowało w jej głowie jak nie zabliźniona rana i kobieta rozważała tysiąc rozmaitych poważnych problemów, mogących wymagać natychmiastowej pomocy ze strony matki. Nieznajomy jedząc, kontynuował jednocześnie prostackie streszczenie dziejów jej życia. Czy jadł dla przyjemności, czy też dlatego, żeby znów nie zwracać na siebie uwagi? W końcu doszła do wniosku, że mężczyzna jest chorobliwym żarłokiem. - Tymczasem... - oznajmił jedząc. - Tymczasem... - szepnęła mimo woli Ostrakowa. - Tymczasem pomimo udanej troski o waszego męża, zdrajcę Ostrakowa - ciągnął dalej nieznajomy z pełnymi ustami - wstąpiliście w cudzołożny związek z poznanym przez was w obozie tak zwanym studente muzyki, Józefem Glikmanem, Żydem po czterech wyrokach za antyspołeczną postawę. Zamieszkaliście u niego. Prawda czy nie? - Byłam samotna. - W rezultacie waszego związku z Glikmanem urodziliście w szpitalu położniczym imienia Rewolucji Październikowej córkę Aleksandrę. Świadectwo urodzenia podpisali Józef Glikman i Maria Ostrakowa. Dziewczynkę zarejestrowano na nazwisko Żyda Glikmana. Prawda czy nie? - Prawda. - Tymczasem ponawialiście prośby o wydanie wam paszportu zagranicznego. Dlaczego? - Już mówiłam. Mój mąż był chory. Ponawianie próśb było moim obowiązkiem. Znów jadł, a czynił to w tak obrzydliwy sposób, że Ostrakowa widziała cały garnitur jego zepsutych zębów. - W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku aktem łaski wydano wam paszport pod warunkiem, że wasze dziecko, Aleksandra, pozostanie w Moskwie. Przekroczyliście jednak okres, na jaki wydano wam zezwolenie na wyjazd, i pozostaliście we Francji, porzucając swoje dziecko. Prawda czy nie? Drzwi prowadzące na ulicę oraz ściany kafejki wykonane były ze szkła. Przed lokalem zaparkowała wielka ciężarówka i w środku zrobiło się ciemno. Młody kelner rzucił niemal na stół szklankę z herbatą, nie patrząc nawet na Ostrakową. - Prawda - powiedziała znowu, i tym razem udało się jej spojrzeć na przesłuchującego ją mężczyznę; wiedziała, co nastąpi, zmuszała się, żeby mu pokazać, że przynajmniej w tej kwestii nie ma żadnych wątpliwości i niczego nie żałuje. - Prawda - powtórzyła wyzywająco. - Warunkiem pozytywnego rozpatrzenia waszego podania o wyjazd było podpisanie przez was zobowiązania wobec Urzędu Bezpieczeństwa, dla którego mieliście wykonywać pewne zadania podczas pobytu w Paryżu. Po pierwsze, mieliście nakłonić waszego męża, zdrajcę Ostrakowa, do powrotu do Związku Radzieckiego... - Miałam spróbować go nakłonić - odpowiedziała ze słabym uśmiechem. - Nie mógł się jakoś przekonać do tej propozycji. - Po drugie, zobowiązaliście się także do dostarczania informacji na temat działalności i charakterów osób należących do rewanżystowskich emigracyjnych ugrupowań antyradzieckich. Złożyliście dwa bezwartościowe raporty, a potem już zupełnie nic. Dlaczego? - Mój mąż gardził takimi ugrupowaniami i zerwał z nimi wszelkie kontakty. - Mogliście należeć do nich bez niego. Podpisaliście dokument i zaniedbaliście przyjęte zobowiązanie. Tak czy nie? - Tak. - I dlatego pozostawiliście swoje dziecko w Rosji? Żydowi? Żeby opiekować się wrogiem ludu, zdrajcą stanu? Dlatego zaniedbujecie obowiązki? Przekraczacie dozwolony czas, pozostajecie we Francji? - Mój mąż umierał. Byłam mu potrzebna. - A wasze dziecko, Aleksandra? Jej nie byliście potrzebna? Umierający mąż jest ważniejszy od żyjącego dziecka? Zdrajca? Spiskowiec przeciwko ludowi? Ostrakowa puściła swój przegub, z namysłem ujęła szklankę i przyglądała się, jak naczynie wznosi się ku jej twarzy, jak po powierzchni herbaty pływa cytryna. Poza szklanką widziała czystą, mozaikową podłogę, a jeszcze dalej ukochaną, dziką i życzliwą zarazem twarz Glikmana namawiającego i zaklinającego ją, żeby podpisała, żeby jechała, żeby przysięgła im wszystko, czego zażądają. Wolność jednego człowieka to więcej niż niewolnictwo trojga ludzi, szeptał Glikman; dziecko takich rodziców jak my nie ma w Rosji szans bez względu na to, czy wyjedziesz, czy zostaniesz; wyjedź, a zrobimy co w naszej mocy, żeby do ciebie dołączyć; podpisz wszystko, wyjedź, żyj za nas wszystkich; jeśli mnie kochasz, wyjedź... - To były wciąż jeszcze ciężkie czasy - powiedziała nareszcie takim niemal tonem, jak gdyby oddawała się wspomnieniom. - Jest pan za młody. Było ciężko, nawet po śmierci Stalina: wciąż było ciężko. - Czy przestępca Glikman nadal do was pisze? - zapytał z wyższością nieznajomy, tonem człowieka dobrze poinformowanego. - Nigdy nie pisał - skłamała. - Jak mógłby pisać, on, dysydent, człowiek podlegający licznym ograniczeniom? Decyzja o pozostaniu we Francji należała wyłącznie do mnie. Przedstaw się w jak najgorszym świetle, myślała; zrób wszystko, co możliwe, żeby osłonić tych, którzy pozostają w ich mocy. - Nie miałam żadnych wiadomości od Glikmana od chwili, kiedy dwadzieścia lat temu przyjechałam do Francji - dodała, siląc się na odwagę. Skądinąd dowiedziałam się, że oburzyła go moja antyradziecka postawa. Nie chciał mnie więcej znać. W głębi ducha pragnął się zmienić już wtedy, kiedy go opuściłam. - Nie pisał nic o waszym dziecku? - Nie pisał ani nie przesyłał żadnych wiadomości. Mówiłam już. - Gdzie jest teraz wasza córka? - Nie wiem. - Utrzymywała z wami jakiś kontakt? - Oczywiście, że nie. Słyszałam tylko, że znalazła się w państwowym sierocińcu i przyjęła inne nazwisko. Przypuszczam, że nie wie nawet o moim istnieniu. Nieznajomy jedną ręką znów jadł, w drugiej trzymał notes. Nabrał pełne usta, pożuł trochę, potem spłukał jedzenie piwem. Ale na jego ustach pozostał uśmieszek wyższości. - A teraz przestępca Glikman nie żyje - oświadczył nieznajomy, ujawniając swoją małą tajemnicę. Wciąż jadł. Wtem Ostrakowa zapragnęła, żeby dwadzieścia lat zmieniło się w dwieście. Wolałaby, żeby mimo wszystko nigdy nie pochylała się nad nią twarz Glikmana, wolałaby nigdy go nie kochać, nie troszczyć się o niego, nie gotować mu, nie upijać się z nim dzień po dniu na jednopokojowym wychodźstwie, gdzie żyli z łaski przyjaciół, ignorowani przez sąsiadów, pozbawieni prawa do pracy i w ogóle do wszystkiego poza muzykowaniem, uprawianiem miłości, upijaniem się i spacerami po lesie. - Następnym razem, kiedy któreś z nas pójdzie do więzienia, i tak ją zabiorą - powiedział kiedyś Glikman. - Ale siebie możesz jeszcze uratować. - Zadecyduję, kiedy tam będę - odparła. - Zdecyduj się teraz. - Kiedy tam będę. Nieznajomy odsunął pusty talerz i raz jeszcze ujął w dłonie swój lśniący, francuski notes. Przewrócił kartkę, jak gdyby zbliżał się do nowego rozdziału. - A teraz jeśli idzie o waszą przestępczą córkę, Aleksandrę - zapowiedział nieznajomy z pełnymi ustami. - Przestępczą? - wyszeptała. Ku jej zdumieniu nieznajomy zaczął cytować nowy katalog zbrodni i Ostrakowa całkowicie straciła już kontakt z teraźniejszością. Utkwiła wzrok w mozaikowej podłodze, widziała skorupy langust i okruchy chleba. Ale duchem znajdowała się znowu w moskiewskim sądzie, gdzie raz jeszcze rozgrywał się jej proces. A jeśli nie był to jej proces, to był to proces Glikmana - chociaż nie, Glikmana także nie. W takim razie czyj? Przypomniała sobie rozprawy, na które chodzili oboje jako nieproszeni widzowie. Procesy przypadkowych nawet przyjaciół: ludzi, którzy kwestionowali posiadany przez władze absolutny monopol na słuszność; którzy czcili jakichś niemożliwych do przyjęcia bogów; albo malowali przestępczo abstrakcyjne obrazy; albo publikowali niebezpieczne politycznie wiersze miłosne. Gwarzący w kawiarni goście przeistoczyli się w rozwrzeszczaną milicyjną klakę; stukot stolików do bagatelki, trzask żelaznych drzwi. Takiego to a takiego dnia, za ucieczkę z państwowego sierocińca przy takiej to a takiej ulicy, tyle to a tyle miesięcy domu poprawczego. Takiego to a takiego dnia, za obrazę funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa tyle to a tyle miesięcy dodatkowo za złe sprawowanie, a następnie tyle to a tyle lat zesłania. Ostrakowa poczuła, jak skręca się jej w żołądku i pomyślała, że chyba zwymiotuje. Wzięła w dłonie szklankę z herbatą i ujrzała na nadgarstku czerwone ślady po uszczypnięciach. Nieznajomy recytował dalej i Ostrakowa usłyszała, że jej córkę skazano na kolejne dwa lata za odmowę podjęcia pracy w jakiejś tam fabryce, Boże dopomóż, a dlaczego miałaby się zgodzić? Gdzie ona się tego nauczyła? - z niedowierzaniem pytała samą siebie Ostrakowa. Czego Glikman nauczył dziewczynkę w tym krótkim czasie, zanim mu ją zabrali, co ukształtowało ją na jego podobieństwo i zniweczyło wszelkie wysiłki systemu? Strach, uniesienie i zdumienie walczyły ze sobą w duszy Ostrakowej, aż wreszcie coś, co powiedział nieznajomy, zniweczyło całkowicie te uczucia. - Nie słyszałam - wyszeptała po nieskończenie długiej chwili. - Jestem trochę rozkojarzona. Proszę, niech pan będzie tak dobry i powtórzy to, co pan powiedział. Powtórzył, a ona podniosła wzrok i wpatrywała się w niego, usiłując przypomnieć sobie wszystkie sztuczki, przed którymi ją niegdyś ostrzegano, ale było ich zbyt wiele, ona zaś utraciła już swój spryt. Brakowało jej przebiegłości Glikmana - jeśli w ogóle ją kiedykolwiek miała - pozwalającej mu rozszyfrowywać ich kłamstwa i uprzedzać ich posunięcia. Wiedziała jedynie, że aby ocalić siebie i połączyć się znowu ze swym ukochanym mężem, popełniła wielki grzech, grzech największy, jaki popełnić może matka. Nieznajomy zaczął jej grozić, ale tym razem groźby wydawały się pozbawione znaczenia. W przypadku gdyby odmówiła współpracy - mówił mężczyzna - kopia podpisanego przez nią zobowiązania wobec władz radzieckich trafi w ręce francuskiej policji. Kopie jej dwóch bezużytecznych sprawozdań (sporządzonych, jak dobrze wiedział, wyłącznie po to, żeby nie drażnić zbirów z wywiadu) zostaną rozprowadzone pomiędzy pozostałych jeszcze w Paryżu emigrantów - choć Bóg jeden wie, że niewielu już ich dziś pozostało! Dlaczego jednak trzeba było aż szantażu, żeby nakłonić ją do przyjęcia podarunku o tak nieoszacowanej wartości, kiedy wskutek jakiegoś niezrozumiałego aktu łaski ten człowiek i ten system dawali jej szansę wybawienia siebie i swojego dziecka? Zrozumiała, że jej dzienne i nocne modlitwy zostały wysłuchane, tysiące świec, tysiące łez. Kazała mu to powtórzyć po raz trzeci. Zmusiła go, żeby oderwał notes od swojej ryżawej twarzy, ujrzała, że jego usta uniosły się w półuśmiechu - i, choć to idiotyczne, że nieznajomy pragnie jej rozgrzeszenia, co było jasne nawet wówczas, kiedy powtarzał swoje szalone, dane od Boga pytanie. - Zakładając, że zdecydowano oczyścić Związek Radziecki z takich aspołecznych i warcholskich elementów, czy chcielibyście, aby wasza córka Aleksandra przyjechała do was do Francji? Jeszcze przez wiele tygodni po tym spotkaniu Ostrakowej wydawało się, że to wcale nie ona podejmuje wszelkie skryte działania, które okazały się jego następstwem; że to nie ona odwiedza potajemnie radziecką ambasadę, wypełnia formularze, podpisuje oświadczenia - certcats d hebergement -i w ogóle pokonuje cały ten męczący szlak przez kolejne francuskie ministerstwa. Modliła się często, ale konspiracyjną postawę przybierała nawet przystępując do modlitw, które dzieliła między kilka rosyjskich kościołów prawosławnych, tak aby w żadnym z nich nie dało się zauważyć, że cierpi na niewczesny atak pobożności. Niektóre kościoły były po prostu prywatnymi domkami, rozrzuconymi po piętnastej i szesnastej dzielnicy, przyozdobionymi charakterystycznymi podwójnymi krzyżami ze sklejki i umieszczonymi na drzwiach starymi, rozmoczonymi przez deszcz rosyjskimi ogłoszeniami, których dawcy poszukiwali tanich mieszkań i oferowali lekcje gry na fortepianie. Była w kościele Rosjanina Na Obczyżnie, w kościele Objawienia Świętej Dziewicy i w kościele Świętego Serafina z Sarowa. Była wszędzie. Dzwoniła do drzwi, dopóki ktoś nie przyszedł, kościelny albo ubrana w czerń kobieta o chorowitej twarzy; dawała im pieniądze, a oni pozwalali jej klęczeć w wilgotnym chłodzie przed iluminowanymi świecami ikonami i wdychać gęste kadzidło niemal do upojenia. Czyniła Wszechmogącemu obietnice, dziękowała Mu, prosiła Go o radę, pytała Go nawet, co On by uczynił, gdyby nieznajomy rozmawiał z Nim w podobnych okolicznościach, przypominała Mu, że i tak wywierają przecież na nią nacisk i że ją zniszczą, jeśli nie będzie im powolna. Jednocześnie jednak dawał znać o sobie jej nieposkromiony zdrowy rozsądek i Ostrakowa nieustannie zadawała sobie pytanie: dlaczego to właśnie ona, żona zdrajcy Ostrakowa, kochanka dysydenta Glikmana, matka - jak dano jej do zrozumienia - niesfornej i aspołecznej córki - dostąpić miała tak wyjątkowego przecież rozgrzeszenia? W ambasadzie radzieckiej, gdzie złożyła swoje pierwsze oficjalne podanie, potraktowano ją z takim szacunkiem, o jakim nie śmiałaby nawet marzyć; z szacunkiem nie należnym uciekinierowi, zdradzieckiemu szpiegowi czy wreszcie matce niepohamowanej piekielnicy. Nie polecono jej niegrzecznie udać się do poczekalni, lecz zaprowadzono ją do pokoju przyjęć, gdzie młody i przystojny urzędnik okazał Ostrakowej iście zachodnią uprzejmość, a nawet pomagał jej odpowiednio sformułować podanie, jeśli tylko zawodziło ją pióro bądź odwaga. Nie opowiedziała o tej historii nikomu, nawet swoim najbliższym - choć jej najbliżsi nie byli wcale tacy bliscy. Ostrzeżenie ryżawego mężczyzny dniem i nocą dźwięczało jej w uszach: najmniejsza niedyskrecja, a nie wypuścimy waszej córki. A poza tym do kogo, oprócz Boga, mogłaby się zwrócić? Do swojej przyrodniej siostry, Walentyny, która wyszła za mąż za sprzedawcę samochodów i mieszkała w Lyonie? Na samą myśl, że Ostrakowa zadaje się z tajnym wysłannikiem z Moskwy, Walentyna popędziłaby po sole trzeźwiące. "W kafejce, Mario? W biały dzień, Mario?" Tak, Walentyno, i to, co powiedział, jest prawdą. Miałam nieślubną córkę z Żydem. Najbardziej przerażała ją nicość. Mijały tygodnie; w ambasadzie powiedziano Ostrakowej, że jej podanie rozpatrywane jest z "przychylną uwagą"; władze francuskie zapewniały, że Aleksandra szybko uzyska francuskie obywatelstwo; ryży nieznajomy namówił ją do podania wstecznej daty urodzenia Aleksandry, żeby mogła występować jako Ostrakowa, a nie jako Glikman; mężczyzna powiedział, że władze francuskie przyjmą to o wiele lepiej; zdawało się, że tak w istocie jest, choć Ostrakowa nie napomknęła nawet o istnieniu dziecka podczas swoich rozmów naturalizacyjnych. A teraz nagle nie trzeba było już wypełniać żadnych formularzy, pokonywać żadnych przeszkód, Ostrakowa zaś czekała nie wiadomo na co. Na powrót ryżawego nieznajomego? On już nie istniał. Omlet z szynką i frytkami, trochę alzackiego piwa i dwa kawałki kruchego pieczywa najwyraźniej zaspokoiły wszystkie potrzeby mężczyzny. Nie miała pojęcia, jaki był jego związek z ambasadą: kazał jej się tam udać i powiedział, że będą jej oczekiwać; miał rację. Ale kiedy wspomniała im o "tym panu od was", a nawet kiedy opisała go jako "tego blondyna, postawnego pana, który pierwszy nawiązał ze mną kontakt", spotkała się jedynie z uśmiechniętym niezrozumieniem. I tak stopniowo to, na co czekała, przestawało istnieć. Było to wpierw przyszłością, potem przeszłością, a ona nie wiedziała nawet, kiedy przeminęło i nie zaznała chwili spełnienia. Czy Aleksandra przybyła już do Francji? Czy otrzymała dokumenty i pojechała dalej? A może gdzieś się ukrywa? Ostrakowa zaczęła przypuszczać, że jest to całkiem prawdopodobne. Poddana nowemu dla niej poczuciu rozczarowania, nie mogąc znaleźć ukojenia, wpatrywała się w twarze dziewcząt na ulicach i zastanawiała się, jak też może wyglądać Aleksandra. Kiedy wracała do domu, niemal automatycznie spoglądała na wycieraczkę w nadziei, że zobaczy napisaną odręcznie karteczkę, albo pneumatique: Mamo, to ja. Mieszkam w takim to a takim hotelu... Telegram podający numer lotu, przylatuję Orly jutro, dziś wieczorem; a może to nie Orly, tylko Charles de Gaulle? Nie znała się na pracy linii lotniczych, odwiedziła zatem biuro podróży, żeby tylko zasięgnąć informacji. Okazało się, że w grę wchodzą oba lotniska. Rozważała możliwość poniesienia kosztów, związanych z założeniem sobie telefonu, żeby Aleksandra mogła do niej zadzwonić. Ale czego, na Boga, spodziewała się po tylu latach? Łzawych spotkań z dorosłym już dzieckiem, z którym nigdy nie była razem? Spóźnionej o przeszło dwadzieścia lat odbudowy związku, który świadomie zlekceważyła? Nie mam do niej żadnego prawa, surowo powtarzała sobie Ostrakowa; mam tylko długi i zobowiązania. Pytała w ambasadzie, ale nie wiedzieli nic więcej. Twierdzili, że formalności zostały zakończone. To wszystko, co im wiadomo. A gdyby Ostrakowa pragnęła wysłać córce pieniądze - spytała przebiegle - na przykład na bilety albo na wizę? Czy mogliby podać jej adres albo skierować ją do urzędu, który mógłby odnaleźć Aleksandrę? Tu nie poczta, powiedzieli. Ich niespodziewany chłód przestraszył Ostrakową. Więcej tam nie poszła. Potem z kolei zaczęły ją niepokoić tamte nieostre fotografie, które dali, żeby dołączyła je do swoich podań, Wszystkie zdjęcia były jednakowe. Znała Aleksandrę wyłącznie z tych odbitek. Żałowała teraz, że nie porobiła sobie kopii, ale nie przyszło jej to do głowy; przypuszczała niemądrze, że niedługo pozna oryginał. Zresztą fotografii nie miała w ręku dłużej niż godzinę! Z ambasady popędziła z nimi wprost do ministerstwa, a kiedy stamtąd wyszła, zdjęcia przedzierały się już przez kolejny gąszcz biurokratycznych przepisów. Ale przyjrzała się im dobrze! Boże, jak ona przyglądała się tym fotografiom, nieważne, czy wszystkie były identyczne czy nie! W metrze, w poczekalni ministerstwa, nawet na ulicy przed wejściem wpatrywała się uparcie w martwy wizerunek swojego dziecka, z całych sił próbując w szarych cieniach bez wyrazu dojrzeć choć najmniejszy ślad ubóstwianego przez siebie człowieka. Ale bez powodzenia. Jak dotąd zawsze, kiedy tylko ośmielała się o tym rozmyślać, wyobrażała sobie, że rysy Glikmana wypisane są na twarzy dorastającej już córki równie wyraziście, jak przedtem na twarzy noworodka. Było chyba niemożliwe, żeby mężczyzna tak krzepki i energiczny nie zaszczepił dziecku piętna swej natury głęboko i na zawsze. A mimo to Ostrakowa nie dostrzegła na fotografii ani śladu Glikmana. Obnosił się ze swoim żydowskim pochodzeniem niczym ze sztandarem. Była to część jego samotnej rewolucji. Nie był ortodoksem, w ogóle nie był religijny, a cichej pobożności Ostrakowej nie cierpiał niemal tak samo, jak sowieckiej biurokracji - a jednak kiedyś pożyczył od Ostrakowej lokówki i wzorem chasydów zakręcił sobie pejsy, aby, jak twierdził, uwidocznić wszystkim antysemityzm władz. Ale w twarzy na zdjęciu Ostrakowa nie zdołała rozpoznać ani kropli jego krwi, najmniejszej iskierki jego ognia - chociaż ów ogień, jak twierdził nieznajomy, płonął w Aleksandrze z niezwykłą mocą. Nie zdziwiłabym się, gdyby to zdjęcie przedstawiało trupa, myślała głośno Ostrakowa w swoim mieszkaniu. Tą szczerą uwagą po raz pierwszy dała wyraz narastającym w niej wątpliwościom. Harując w hurtowni i przesiadując samotnie długimi wieczorami w swoim maleńkim mieszkanku, łamała sobie głowę, komu mogłaby zaufać; kto nie przebaczyłby jej i zarazem nie potępił; kto umiałby dostrzec, co kryje się za kolejnymi zakrętami drogi, którą wyruszyła; a nade wszystko kto milczałby i nie zaprzepaściłby jej szans na połączenie się z Aleksandrą - przecież grożono jej za niedyskrecję. Aż wreszcie pewnej nocy Bóg, a może wytężona pamięć, podsunęła jej odpowiedź. Generał - pomyślała, siadając na łóżku i zapalając światło. Mówił jej o nim sam Ostrakow. Te grupy emigranckie -powiadał - to tragedia, musisz ich unikać jak zarazy. Możesz zaufać jedynie Generałowi Vladimirowi: stary drań i kobieciarz, ale prawdziwy mężczyzna, ma kontakty i potrafi trzymać język za zębami. Jednak Ostrakow opowiadał jej o nim jakieś dwadzieścia lat temu, a przecież nawet starzy generałowie nie są nieśmiertelni. A poza tym -jaki Vladimir? Nie znała jego nazwiska, a nawet imię Vladimir - jak jej powiedział Ostrakow - Generał przybrał dopiero w wojsku, albowiem jego prawdziwe estońskie imię nie brzmiałoby odpowiednio w Armii Czerwonej. Mimo wszystko następnego dnia Ostrakowa poszła zasięgnąć języka do księgarni koło katedry św. Aleksandra Newskiego, gdzie zwykle uzyskać można było informacje na temat topniejącej coraz bardziej rosyjskiej społeczności Paryża. Zdobyła nazwisko i nawet numer telefonu, ale nie adres. Telefon okazał się wyłączony. Ostrakowa udała się na pocztę, obsypała urzędników pochlebstwami i uzyskała w końcu książkę telefoniczną z pięćdziesiątego szóstego roku, w której znalazła Ruch Na Rzecz Wolności Krajów Nadbałtyckich wraz z adresem na Montparnasse. Nie była głupia. Odszukała adres i okazało się, że wymieniono pod nim jeszcze co najmniej cztery inne organizacje; Grupę Ryską, Stowarzyszenie Ofiar Sowieckiego Imperializmu, Komitet Czterdziestu Ośmiu Na Rzecz Wolnej Litwy i Talliński Komitet Wolności. Doskonale pamiętała uszczypliwe uwagi Ostrakowa o podobnych ciałach, choć w swoim czasie wiele dla nich przeszedł. Tak czy inaczej udała się pod wskazany adres i zadzwoniła do drzwi; dom przypominał jeden z tych jej kościółków: miał osobliwy wygląd i sprawiał wrażenie pozamykanego na cztery spusty. W końcu drzwi otworzył spozierający z wyższością stary białogwardzista, ubrany w krzywo zapięty sweter i wsparty na lasce. - Odjechali - powiedział, wskazując laską w dół brukowanej ulicy. -Wyprowadzili się. Koniec. Zniszczyły ich większe organizacje - dodał ze śmiechem. Ich było za mało, ugrupowań za wiele, a ponadto sprzeczali się jak dzieci. Nic dziwnego, że pokonano cara! - Stary białogwardzista nosił źle dopasowaną sztuczną szczękę i poprzyklejane do czaszki rzadkie włoski, mające zasłonić łysinę. - A Generał? - zapytała. - Gdzie jest Generał? Żyje czy może... Stary Rosjanin uśmiechnął się wymuszenie i zapytał, czy chodzi o interesy. - Ależ nie - odpowiedziała sprytnie Ostrakowa, i pamiętając krążącą o Generale opinię flirciarza przywołała na usta uśmiech nieśmiałej kobiety. Stary Rosjanin roześmiał się, grzechocząc zębami. Roześmiał się znowu i powiedział: - Ach, ten Generał! - Potem odszedł i wrócił z jakimś londyńskim adresem, odbitym fioletowym tuszem na kartoniku, który wręczył Ostrakowej. - Generał nie zmieni się nigdy - powiedział - bez wątpienia nawet w Niebie będzie uganiał się za aniołami, próbując je poderwać. I tej nocy, kiedy cała okolica pogrążyła się we śnie, Ostrakowa usiadła przy biurku swojego zmarłego męża i ze szczerością, którą ludzie samotni zachowują dla obcych, napisała do Generała list, stosując francuski zamiast rosyjskiego, żeby uzyskać jeszcze większy dystans. Napisała o swojej miłości do Glikmana i pocieszała się myślą, że Generał kochał kobiety równie mocno, jak Glikman. Przyznała się od razu, że przybyła do Francji jako szpieg i wyjaśniła, w jaki sposób powstały te dwa trywialne sprawozdania, stanowiące plugawą cenę jej wolności. Odbyło się to a contre - coeur, jak napisała; zresztą w raportach zawarła wyłącznie wymysły i wybiegi, czyli nic. Ale raporty owe, podobnie jak podpisane przez nią zobowiązanie, jednak istnieją i w poważnym stopniu ograniczają jej swobodę. Dalej pisała Generałowi o swojej duszy i o modlitwach zanoszonych do Boga po wszystkich rosyjskich kościołach. Dni stały się nierzeczywiste od czasu spotkania z ryżawym nieznajomym; Ostrakowa czuła, że jej życie pozbawione zostało przyrodzonego wyjaśnienia, nawet jeśli miałoby ono być bolesne. Nie zataiła niczego, albowiem poczucie winy, jakie mogłaby mieć, nie odnosiło się do wysiłków, mających na celu sprowadzenie Aleksandry na Zachód, lecz raczej do decyzji pozostania w Paryżu i sprawowania opieki nad Ostrakowem, dopóki nie umrze - przecież potem Sowieci i tak nie pozwoliliby jej wrócić, bo wtedy i ona stała się uciekinierką. Generale - pisała - gdybym wszakże musiała stanąć dziś przed Stwórcą i wyznać mu, co kryje się najgłębiej w moim sercu, to powiedziałabym Mu to samo, co dziś wyznaję panu. Moja mała Aleksandra rodziła się w bólach. Zmagała się ze mną dniami i nocami, a ja broniłam się przed nią. Już w łonie matki była dzieckiem swego ojca. Nie miałam czasu, żeby ją kochać; znałam ją jedynie jako małego żydowskiego bojownika, podobnego do ojca. Ale wiem jedno, Generale: dziecko na fotografii nie jest ani moje, ani Glikmana. Podrzucają mi do gniazda kukułcze jajo, a choć jest w starej kobiecie coś, co chciałoby pozwolić się oszukać, to jest w niej też coś silniejszego, co nienawidzi ich za ich oszustwa. Potem natychmiast zakleiła list w kopercie, żeby go nie przeczytać i nie zmienić zamiaru. Nakleiła na kopertę mnóstwo znaczków, jak gdyby zapalała świecę ku czci kochanka. Dokładnie przez dwa tygodnie po wysłaniu listu nic się nie wydarzyło, i to milczenie zgodnie z dziwną kobiecą naturą stanowiło dla niej niejaką ulgę. Po burzy przyszedł spokój, Ostrakowa uczyniła tyle, ile mogła, choć nie było to wiele - wyznała swoje słabości, swoje zdrady i swój wielki grzech - reszta spoczywała w ręku Boga; i w ręku Generała. Nie przerażały jej zakłócenia w pracy francuskiej poczty. Widziała je raczej jako jeszcze jedną przeszkodę, którą ludzie kształtujący jej przeznaczenie będą musieli pokonać, jeśli starczy im po temu silnej woli. Chodziła do pracy z przyjemnością i przestał jej dokuczać krzyż, co potraktowała jako dobry omen. Zaczęła nawet znowu filozofować. Mówiła sobie w ten czy inny sposób: albo Aleksandra jest już na Zachodzie i dzieje się jej lepiej - jeśli rzeczywiście była to Aleksandra - albo pozostała tam, gdzie była, i przynajmniej nie dzieje się jej gorzej. Stopniowo jednak inna cząstka duszy kobiety przejrzała ten fałszywy optymizm. Istniała trzecia możliwość, którą Ostrakowa powoli zaczęła uważać za najgorszą i zarazem najbardziej prawdopodobną: że posłużono się Aleksandrą dla jakichś złowieszczych i niecnych celów; że w jakiś sposób zmuszają ją do czegoś, dokładnie tak, jak kiedyś zmusili ją, Ostrakową, i że wykorzystują jej odwagę i dobroć, które przekazał jej ojciec, Glikman. Wtedy czternastej nocy Ostrakowa uległa silnemu atakowi płaczu i ze łzami spływającymi po twarzy przeszła