16174
Szczegóły |
Tytuł |
16174 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16174 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16174 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16174 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
John le Carre
Ludzie Smileya
Przekład Maciej Świerkocki
Tytuł oryginału
SMILEYS PEOPLE
* * *
Dwa pozornie nie związane ze sobą wydarzenia zwiastowały
odwołanie pana Georgea Smileya z jego problematycznej emerytury.
Tłem pierwszego z nich był Paryż, a czasem akcji wrzący sierpień,
kiedy mieszkańcy tradycyjnie już porzucają miasto na pastwę
parzącego słońca i zatłoczonych turystami autokarów.
Tak więc pewnego sierpniowego dnia - konkretnie czwartego
sierpnia, dokładnie o dwunastej, bił bowiem właśnie zegar
kościelny, a chwilę wcześniej zabrzmiał także dzwon w fabryce - w
dzielnicy znanej niegdyś z licznej populacji biedniejszych
emigrantów rosyjskich, z mroku starej hurtowni wyłoniła się
niosąca torbę na zakupy krępa kobieta około pięćdziesiątki, po
czym jak zawsze pełna wigoru i zdecydowania ruszyła chodnikiem w
kierunku przystanku autobusowego. Ulica była szara i wąska,
spuszczone żaluzje, dwa małe hotels de passe i mnóstwo kotów. Nie
wiedzieć czemu, było to miejsce odznaczające się jakimś
szczególnym spokojem. Hurtownia pozostała otwarta w czasie
wakacji, ponieważ składowano w niej łatwo psujące się towary.
Upał zapaskudzony spalinami i nie oczyszczony najlżejszym choćby
wietrzykiem uderzył kobietę jak fala gorąca bijącego z szybu
windy, ale na jej twarzy o słowiańskich rysach nie pojawiły się
żadne oznaki niezadowolenia. Ani strój, ani budowa kobiety nie
sprzyjały podejmowaniu wysiłku w upalny dzień, była bowiem
doprawdy wyjątkowo niska i otyła, musiała się zatem właściwie
toczyć, żeby w ogóle posuwać się do przodu. Jej czarna suknia o
kościelnej surowości pozbawiona była zarówno wcięcia, jak również
wszelkich innych ozdób z wyjątkiem pasemka białej koronki wokół
szyi i dużego, ładnego metalowego krzyża na piersi, nie mającego
jednak jakiejś większej wartości.
Popękane buty, których noski podczas marszu skierowane były
na zewnątrz, wygrywały srogi, grzechoczący werbel pomiędzy domami
o spuszczonych żaluzjach. Sfatygowana torba, pełna już od rana,
nadawała jej lekkiego przechyłu na prawą burtę i jasno świadczyła
o tym, że kobieta przywykła do dźwigania ciężarów. Była w niej
jednak również pewna wesołość. Siwe włosy upięte miała w kok, ale
jeden niesforny kosmyk podskakiwał wciąż na jej czole w rytm
kaczkowatych kroków. Brązowe oczy rozjaśniały iskierki poczucia
humoru, a usta, osadzone nad bokserskim podbródkiem, w każdej
chwili wydawały się gotowe uśmiechnąć z byle powodu.
Dotarłszy do przystanku, postawiła torbę na ziemi i prawą
ręką zaczęła masować sobie plecy w miejscu, w którym krzyż styka
się z kręgosłupem. Ostatnio często wykonywała podobne zabiegi,
choć przynosiły jej niewielką ulgę.
Wysoki stołek w hurtowni, gdzie pracowała jako kontrolerka,
pozbawiony był oparcia i jego brak dokuczał kobiecie coraz
bardziej.
- Do diabła - zamruczała pod adresem doskwierającej jej
części ciała.
Ukończyła masaż i zaczęła teraz trzepotać czarnymi łokciami
jak stary miejski kruk, gotujący się do lotu. - Do diabła -
powtórzyła. A potem, kiedy nagle zdała sobie sprawę, że jest
obserwowana, odwróciła się na pięcie i podniosła wzrok na
jakiegoś potężnego mężczyznę, wznoszącego się za jej plecami
niczym wieża.
Był jedyną prócz niej osobą czekającą na autobus, a w tym
momencie także jedynym poza nią człowiekiem na ulicy. Nigdy
przedtem z nim nie rozmawiała, lecz jego wielka, o niepewnym
wyrazie i spocona twarz była jej skądś znana. Widziała ją
wczoraj, widziała ją przedwczoraj, i chyba także dwa dni temu -
mój Boże, nie jest przecież chodzącym pamiętnikiem. Od trzech lub
czterech dni ten słaby, niespokojny olbrzym, czekający na autobus
czy kręcący się na chodniku przed hurtownią stał się dla niej
niejako symbolem ulicy; i to symbolem reprezentującym pewien
szczególny typ człowieka, choć nie umiałaby na razie określić
jaki. Uważała, że wygląda na osaczonego - traque - podobnie jak
wielu innych paryżan ostatnimi czasy. Widziała w ich twarzach
tyle strachu; widziała strach, kiedy mijali się na ulicy, nie
śmiejąc się pozdrowić.
Być może było tak wszędzie, skąd mogłaby wiedzieć. Ale czuła
też niejeden raz, że ten mężczyzna jest nią zainteresowany.
Zastanawiała się, czy nie jest policjantem. Przyszło jej nawet do
głowy, żeby go o to zapytać, miała bowiem ten specyficzny,
miejski tupet w obcowaniu z ludźmi. Policję przywodził jej na
myśl zarówno ponury wygląd mężczyzny, jak również jego przepocony
garnitur i całkowicie zbędny płaszcz przeciwdeszczowy, zwisający
mu z ramienia niczym strzęp starego munduru. Jeśli ma rację i on
jest rzeczywiście policjantem, to - no, nareszcie ci idioci
zajęli się falą kradzieży, które już od miesięcy wprowadzają tak
straszliwy chaos w prowadzony przez nią spis towarów.
Tym razem jednak nieznajomy przypatrywał się jej już od
dłuższej chwili. I teraz przyglądał się jej bez przerwy.
- Mam nieszczęście cierpieć na bóle w plecach, monsieur -
przyznała się w końcu swoją powolną francuszczyzną o klasycznej
wymowie. - Plecy mam nieduże, ale ból jest nieproporcjonalnie
wielki. Czy jest pan lekarzem? Osteopatą?
Patrząc na niego, pomyślała, że może jest chory i że jej
żarty są nie na miejscu. Szyja i szczęka mężczyzny mieniły się
tłustawym blaskiem, a w jego bladych oczach dało się zauważyć
obsesję na własnym punkcie. Zdawało się, że spogląda poza nią ku
jakimś własnym problemom. Zamierzała go zapytać: czy nie jest pan
przypadkiem zakochany, monsieur? A może żona pana zdradza?
Zastanawiała się nawet, czy nie zaprowadzić go do kafejki na
szklankę wody albo tisane, gdy nagle mężczyzna odwrócił się od
niej, obejrzał się, a następnie spojrzał ponad jej głową w
przeciwnym kierunku. I wtedy pomyślała, że jest naprawdę
wystraszony, nie tylko traque: że jest wprost sparaliżowany ze
strachu. A zatem może wcale nie jest policjantem, lecz
złodziejem, choć kobieta wiedziała, że dość często różnica między
nimi bywa bardzo niewielka.
- Nazywacie się Maria Andriejewna Ostrakowa? - powiedział
szybko, jak gdyby przerażało go to pytanie.
Mówił po francusku, ale domyśliła się od razu, że i dla
niego nie jest to język ojczysty; natomiast poprawny sposób, w
jaki wymówił jej nazwisko wraz z patronimikiem, zwrócił uwagę
kobiety na jego rzeczywiste pochodzenie. Natychmiast rozpoznała
charakterystycznie zlane głoski oraz tworzące je drgania języka i
wtedy z wewnętrznym dreszczem zidentyfikowała ów typ człowieka,
którego przedtem nie potrafiła określić.
- A jeśli tak, to kim pan jest, u licha? - spytała w
odpowiedzi, wysuwając dolną szczękę do przodu i przyglądając mu
się gniewnie.
Przysunął się o krok bliżej. Różnica wzrostu pomiędzy nimi
stała się od razu absurdalna. Absurdalny był także stopień, w
jakim twarz mężczyzny zdradzała jego odpychający charakter.
Spoglądając z dołu, Ostrakowa widziała równie wyraźnie jego
słabość, jak i strach. Wilgotny podbródek olbrzyma zastygł w
jakimś grymasie, usta wykrzywiły się, by nadać mu wyraz siły, ale
ona wiedziała dobrze, że nieznajomy pokrywał tylko w ten sposób
nieuleczalne tchórzostwo. Wygląda jak człowiek zbierający się na
odwagę przed dokonaniem jakiegoś bohaterskiego czynu, pomyślała.
Albo może przestępstwa.
Jest niezdolny do jakichkolwiek spontanicznych reakcji,
przyszło jej do głowy.
- Urodziliście się w Leningradzie ósmego maja tysiąc
dziewięćset dwudziestego siódmego roku? - zapytał nieznajomy.
Zdaje się, że odpowiedziała twierdząco. Później nie była już
pewna. Zobaczyła, jak mężczyzna unosi wzrok i spogląda na
nadjeżdżający właśnie autobus. Spostrzegła, że ogarnia go
graniczące z paniką niezdecydowanie, i pomyślała sobie - co miało
się jeszcze okazać niemal aktem jasnowidztwa - że nieznajomy
zamierza wepchnąć ją pod pojazd. Nie uczynił tego, ale następne
pytanie zadał już po rosyjsku - w dodatku brutalnym tonem,
typowym dla moskiewskiej władzy.
- W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku udzielono
wam zezwolenia na opuszczenie Związku Radzieckiego w celu
podjęcia opieki nad waszym chorym mężem, zdrajcą Ostrakowem? A
także w pewnych innych celach?
- Ostrakow nie był zdrajcą - odparła, wpadając mu w słowo. -
Był patriotą. - Uniosła instynktownie torbę, z całej siły
zaciskając dłoń na rączce.
Nieznajomy zignorował ten protest i bardzo głośno mówił
dalej, usiłując przekrzyczeć łoskot nadjeżdżającego autobusu: -
Ostrakowa, przywożę wam z Moskwy pozdrowienia od waszej córki,
Aleksandry, a także od przedstawicieli pewnych oficjalnych
urzędów! Chcę porozmawiać z wami w jej sprawie! Nie wsiadajcie!
Autobus właśnie podjechał. Konduktor znał Ostrakową i
wyciągnął rękę po jej torbę. Nieznajomy zniżył głos i dodał
jeszcze jedną, okropną informację: - Aleksandra ma poważne
problemy, wymagające pomocy matki.
Konduktor krzyknął, żeby się ruszała. Wyrażał się z udawaną
szorstkością, albowiem w ten sposób żartowali między sobą. -
Dalej, babciu!
Dziś za gorąco na miłość! Podaj torbę i jedźmy! - wołał
konduktor.
W autobusie rozległ się śmiech; potem ktoś rzucił złośliwie:
starucha, cały świat musi na nią czekać! Poczuła, że dłoń
nieznajomego niezdarnie przesuwa się po jej ramieniu, jak gdyby
nieudolny krawiec usiłował namacać guziki ubrania. Wyrwała mu
się. Usiłowała powiedzieć coś konduktorowi, ale nie mogła;
otworzyła usta, zapomniała jednak, jak się mówi. Udało się jej
jedynie pokręcić głową. Konduktor znów coś krzyknął, a potem
żachnął się i zamachał rękami. Obelgi mnożyły się: stara baba,
pijana jak kurwa już w południe. Nie ruszając się z miejsca,
Ostrakowa obserwowała, jak autobus znika, czekała, aż wróci jej
znów ostrość widzenia, a serce zaprzestanie swych szalonych
wybryków. Teraz mnie potrzebna jest szklanka wody, pomyślała.
Przed silnymi sama się obronię. Boże, chroń mnie przed
słabymi.
Poszła w ślad za nim do kafejki, mocno utykając. Dokładnie
dwadzieścia pięć lat temu, w obozie pracy przymusowej, złamała
nogę w trzech miejscach na osuwisku węglowym. Teraz, czwartego
sierpnia - data nie uszła bowiem jej uwagi - pod szczególnym
naciskiem otrzymanej od nieznajomego wiadomości dawna świadomość
kalectwa powróciła.
Była to ostatnia na ulicy, jeżeli nie w całym Paryżu,
kafejka pozbawiona neonu oraz szafy grającej i w dodatku otwarta
w sierpniu - choć były w niej za to stukoczące i migoczące od
świtu do nocy stoliki do bagatelki.
Poza tym wypełniał ją zwykły, popołudniowy gwar rozmów o
wielkiej polityce, o koniach, i o tym wszystkim, o czym gawędzą
zazwyczaj paryżanie; trio prostytutek jak zwykle mamrotało
wyłącznie między sobą, a do stolika w rogu, zarezerwowanego za
pomocą zatłuszczonej reklamy campari, zaprowadził ich młody,
posępny kelner w poplamionej koszuli.
Nastąpiła teraz nonsensownie banalna scena. Nieznajomy
zamówił dwie kawy, ale kelner zaprotestował, mówiąc, że w
południe nie rezerwuje się najlepszego stolika w lokalu tylko po
to, żeby napić się kawy; patron musi przecież płacić czynsz,
monsieur! Ostrakowa musiała tłumaczyć, jako że nieznajomy nie
zrozumiał gwarowego potoku słów kelnera. Mężczyzna zaczerwienił
się, po czym zamówił dwa omlety z szynką i frytkami i dwa
alzackie piwa, w ogóle nie pytając Ostrakowej o zdanie. Potem
udał się do toalety, żeby nabrać odwagi - najwidoczniej był
pewien, że Ostrakowa nie ucieknie.
Przyczesał ryżawe włosy i miał już suchą twarz, ale kiedy
wrócił, bijący od niego odór przypominał kobiecie teraz, w
zamkniętym pomieszczeniu, moskiewskie metro, moskiewskie tramwaje
i moskiewskie pokoje przesłuchań. Ten jego krótki spacer z
toalety do stolika potwierdził obawy Ostrakowej znacznie
dobitniej niż cokolwiek, co nieznajomy mógłby jej powiedzieć. Był
jednym z nich.
Tłumiona pycha, świadomie brutalny wyraz twarzy, niezgrabny
ruch, jakim położył ramiona na stole i z udaną niechęcią sięgnął
do koszyka po kawałek chleba, jak gdyby usiłował zamoczyć pióro w
kałamarzu - wszystko to przywodziło jej na myśl najgorsze
wspomnienia z czasów, kiedy żyła jako zhańbiona kobieta pod
presją wrogiej biurokracji moskiewskiej.
- Tak - powiedział, jednocześnie zaczynając jeść chleb.
Wybrał chrupiącą piętkę. Takimi łapami mógł ją rozerwać w jednej
chwili, wolał jednak po damsku rozdrabniać chleb na okruchy
czubkami swych pulchnych palców, jak gdyby tak właśnie należało
jeść. Skubiąc piętkę, uniósł nieco brwi i wyglądał teraz, jakby
użalał się nad sobą: otom ja, obcy w obcym kraju. -Czy wiedzą tu,
że prowadziliście w Rosji niemoralne życie? - zapytał w końcu. -
A może w mieście pełnym kurew nikogo to nie obchodzi.
Odpowiedź miała na końcu języka: "To nie moje życie w Rosji
było niemoralne. To wasz system był niemoralny".
Nie odezwała się jednak, zachowywała niezłomne milczenie.
Poprzysięgła już sobie, że powściągnie zarówno swój gwałtowny
charakter, jak i niewyparzony język, i teraz zmuszała się
fizycznie do dotrzymania owej obietnicy, chwytając w palce miękką
skórę po wewnętrznej stronie przegubu i ściskając ją pod stołem
przez rękaw z wściekłą, niezmienną siłą, podobnie jak setki razy
przedtem, w dawnych czasach, kiedy takie pytania stanowiły część
jej codziennego życia. "Kiedy mieliście ostatnio wiadomości od
waszego męża, zdrajcy Ostrakowa? Wymieńcie nazwiska wszystkich
osób, z którymi kontaktowaliście się przez ostatnie trzy
miesiące!" Gorzkim doświadczeniem okupiła także inne lekcje
śledztwa. Powtarzała je teraz w duchu, i choć w sensie
historycznym należały do czasów poprzedniego pokolenia, to
obecnie wydawały się jej równie żywe i znaczące jak wczoraj:
nigdy nie odpowiadaj grubiaństwem na grubiaństwo, nie pozwól się
sprowokować, nie próbuj być błyskotliwa ani dowcipna, nie
ujawniaj swojej wyższości, nie okazuj inteligencji, nie pozwól
porwać się wściekłości, rozpaczy albo fali nagłej nadziei, jaką
mogłoby obudzić jakieś przypadkowe pytanie. Odpowiadaj tępotą na
tępotę, szablonem na szablon. Ale głęboko, głęboko w duszy
zachowaj te dwie tajemnice, które pozwalają ci znosić wszelkie
upokorzenia: swoją nienawiść do nich i nadzieję, że pewnego dnia,
kiedy niekończący się szereg kropli wody zrosi skałę, zmęczysz
ich i jakimś cudem, sprokurowanym mimowolnie przez ich własną,
gigantyczną biurokrację, uzyskasz wolność, której ci odmawiali.
Mężczyzna wyciągnął notes. W Moskwie byłyby to jej akta, ale
tutaj, w paryskiej kafejce był to lśniący, oprawny w czarną skórę
notes; w Moskwie nawet wysoki urzędnik uważałby się za
szczęściarza, posiadając coś takiego.
Akta czy notes, wstęp pozostawał bez zmian: - Urodziliście
się jako Maria Andriejewna Rogowa ósmego maja tysiąc dziewięćset
dwudziestego siódmego roku w Leningradzie - powtórzył. -
Pierwszego września tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego
roku, w wieku dwudziestu jeden lat, poślubiliście zdrajcę Igora
Ostrakowa, kapitana piechoty Armii Radzieckiej, urodzonego z
matki Estonki. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku rzeczony
Ostrakow, stacjonujący wówczas w Berlinie Wschodnim, dzięki
pomocy reakcyjnych emigrantów estońskich zbiegł zdradziecko do
faszystowskich Niemiec, pozostawiając was w Moskwie. Zamieszkał w
Paryżu, gdzie przyjął także później francuskie obywatelstwo i
gdzie nadal utrzymywał kontakty z elementami antyradzieckimi. W
chwili jego ucieczki za granicę nie mieliście dzieci z tym
człowiekiem. Nie byliście również w ciąży. Prawda?
- Prawda - odparła.
W Moskwie odpowiedź brzmiałaby: "Prawda, towarzyszu
kapitanie" albo "Prawda, towarzyszu inspektorze", lecz we
wrzaskliwej francuskiej kafejce tak oficjalny ton byłby nie na
miejscu. Straciła czucie w fałdzie skóry w przegubie. Zwolniła
uścisk, pozwoliła napłynąć krwi z powrotem, po czym chwyciła
skórę w innym miejscu.
- Jako wspólniczkę w ucieczce Ostrakowa skazano was na pięć
lat odosobnienia w obozie pracy, ale zostaliście zwolnieni na
mocy amnestii po śmierci Stalina, w marcu tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątego trzeciego roku.
Prawda?
- Prawda.
- Wróciwszy do Moskwy, zwróciliście się z prośbą o wydanie
wam zagranicznego paszportu na podróż do waszego męża do Francji,
choć prawdopodobieństwo spełnienia tego życzenia było nikłe.
Prawda?
- Miał raka - powiedziała. - Gdybym nie wystąpiła z taką
prośbą, oznaczałoby to lekceważenie moich obowiązków małżeńskich.
Kelner przyniósł omlety, frytki i dwa alzackie piwa, i
Ostrakowa poprosiła go jeszcze o the citron: chciało jej się pić,
ale nie miała ochoty na piwo.
Zwracając się do kelnera, próbowała wzrokiem i uśmiechem
nawiązać z nim jakiś kontakt, ale zniechęcił ją jego chłód;
zrozumiała, że jest jedyną kobietą w lokalu oprócz tych trzech
prostytutek. Przyciskając notes do boku, jak gdyby to był zbiór
hymnów kościelnych, nieznajomy nabrał na widelec najpierw jeden
kęs, potem drugi, a Ostrakowa wzmocniła jeszcze uścisk na
przegubie, bo imię Aleksandry pulsowało w jej głowie jak nie
zabliźniona rana i kobieta rozważała tysiąc rozmaitych poważnych
problemów, mogących wymagać natychmiastowej pomocy ze strony
matki.
Nieznajomy jedząc, kontynuował jednocześnie prostackie
streszczenie dziejów jej życia. Czy jadł dla przyjemności, czy
też dlatego, żeby znów nie zwracać na siebie uwagi? W końcu
doszła do wniosku, że mężczyzna jest chorobliwym żarłokiem.
- Tymczasem... - oznajmił jedząc.
- Tymczasem... - szepnęła mimo woli Ostrakowa.
- Tymczasem pomimo udanej troski o waszego męża, zdrajcę
Ostrakowa - ciągnął dalej nieznajomy z pełnymi ustami -
wstąpiliście w cudzołożny związek z poznanym przez was w obozie
tak zwanym studente muzyki, Józefem Glikmanem, Żydem po czterech
wyrokach za antyspołeczną postawę. Zamieszkaliście u niego.
Prawda czy nie?
- Byłam samotna.
- W rezultacie waszego związku z Glikmanem urodziliście w
szpitalu położniczym imienia Rewolucji Październikowej córkę
Aleksandrę. Świadectwo urodzenia podpisali Józef Glikman i Maria
Ostrakowa.
Dziewczynkę zarejestrowano na nazwisko Żyda Glikmana. Prawda
czy nie?
- Prawda.
- Tymczasem ponawialiście prośby o wydanie wam paszportu
zagranicznego. Dlaczego?
- Już mówiłam. Mój mąż był chory. Ponawianie próśb było moim
obowiązkiem.
Znów jadł, a czynił to w tak obrzydliwy sposób, że Ostrakowa
widziała cały garnitur jego zepsutych zębów.
- W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku aktem
łaski wydano wam paszport pod warunkiem, że wasze dziecko,
Aleksandra, pozostanie w Moskwie. Przekroczyliście jednak okres,
na jaki wydano wam zezwolenie na wyjazd, i pozostaliście we
Francji, porzucając swoje dziecko.
Prawda czy nie?
Drzwi prowadzące na ulicę oraz ściany kafejki wykonane były
ze szkła.
Przed lokalem zaparkowała wielka ciężarówka i w środku
zrobiło się ciemno. Młody kelner rzucił niemal na stół szklankę z
herbatą, nie patrząc nawet na Ostrakową.
- Prawda - powiedziała znowu, i tym razem udało się jej
spojrzeć na przesłuchującego ją mężczyznę; wiedziała, co nastąpi,
zmuszała się, żeby mu pokazać, że przynajmniej w tej kwestii nie
ma żadnych wątpliwości i niczego nie żałuje. - Prawda -
powtórzyła wyzywająco.
- Warunkiem pozytywnego rozpatrzenia waszego podania o
wyjazd było podpisanie przez was zobowiązania wobec Urzędu
Bezpieczeństwa, dla którego mieliście wykonywać pewne zadania
podczas pobytu w Paryżu. Po pierwsze, mieliście nakłonić waszego
męża, zdrajcę Ostrakowa, do powrotu do Związku Radzieckiego...
- Miałam spróbować go nakłonić - odpowiedziała ze słabym
uśmiechem. - Nie mógł się jakoś przekonać do tej propozycji.
- Po drugie, zobowiązaliście się także do dostarczania
informacji na temat działalności i charakterów osób należących do
rewanżystowskich emigracyjnych ugrupowań antyradzieckich.
Złożyliście dwa bezwartościowe raporty, a potem już zupełnie nic.
Dlaczego?
- Mój mąż gardził takimi ugrupowaniami i zerwał z nimi
wszelkie kontakty.
- Mogliście należeć do nich bez niego. Podpisaliście
dokument i zaniedbaliście przyjęte zobowiązanie. Tak czy nie?
- Tak.
- I dlatego pozostawiliście swoje dziecko w Rosji? Żydowi?
Żeby opiekować się wrogiem ludu, zdrajcą stanu? Dlatego
zaniedbujecie obowiązki?
Przekraczacie dozwolony czas, pozostajecie we Francji?
- Mój mąż umierał. Byłam mu potrzebna.
- A wasze dziecko, Aleksandra? Jej nie byliście potrzebna?
Umierający mąż jest ważniejszy od żyjącego dziecka? Zdrajca?
Spiskowiec przeciwko ludowi?
Ostrakowa puściła swój przegub, z namysłem ujęła szklankę i
przyglądała się, jak naczynie wznosi się ku jej twarzy, jak po
powierzchni herbaty pływa cytryna. Poza szklanką widziała czystą,
mozaikową podłogę, a jeszcze dalej ukochaną, dziką i życzliwą
zarazem twarz Glikmana namawiającego i zaklinającego ją, żeby
podpisała, żeby jechała, żeby przysięgła im wszystko, czego
zażądają. Wolność jednego człowieka to więcej niż niewolnictwo
trojga ludzi, szeptał Glikman; dziecko takich rodziców jak my nie
ma w Rosji szans bez względu na to, czy wyjedziesz, czy
zostaniesz; wyjedź, a zrobimy co w naszej mocy, żeby do ciebie
dołączyć; podpisz wszystko, wyjedź, żyj za nas wszystkich; jeśli
mnie kochasz, wyjedź...
- To były wciąż jeszcze ciężkie czasy - powiedziała
nareszcie takim niemal tonem, jak gdyby oddawała się
wspomnieniom. - Jest pan za młody. Było ciężko, nawet po śmierci
Stalina: wciąż było ciężko.
- Czy przestępca Glikman nadal do was pisze? - zapytał z
wyższością nieznajomy, tonem człowieka dobrze poinformowanego.
- Nigdy nie pisał - skłamała. - Jak mógłby pisać, on,
dysydent, człowiek podlegający licznym ograniczeniom? Decyzja o
pozostaniu we Francji należała wyłącznie do mnie.
Przedstaw się w jak najgorszym świetle, myślała; zrób
wszystko, co możliwe, żeby osłonić tych, którzy pozostają w ich
mocy.
- Nie miałam żadnych wiadomości od Glikmana od chwili, kiedy
dwadzieścia lat temu przyjechałam do Francji - dodała, siląc się
na odwagę.
Skądinąd dowiedziałam się, że oburzyła go moja antyradziecka
postawa.
Nie chciał mnie więcej znać. W głębi ducha pragnął się
zmienić już wtedy, kiedy go opuściłam.
- Nie pisał nic o waszym dziecku?
- Nie pisał ani nie przesyłał żadnych wiadomości. Mówiłam
już.
- Gdzie jest teraz wasza córka?
- Nie wiem.
- Utrzymywała z wami jakiś kontakt?
- Oczywiście, że nie. Słyszałam tylko, że znalazła się w
państwowym sierocińcu i przyjęła inne nazwisko. Przypuszczam, że
nie wie nawet o moim istnieniu.
Nieznajomy jedną ręką znów jadł, w drugiej trzymał notes.
Nabrał pełne usta, pożuł trochę, potem spłukał jedzenie piwem.
Ale na jego ustach pozostał uśmieszek wyższości.
- A teraz przestępca Glikman nie żyje - oświadczył
nieznajomy, ujawniając swoją małą tajemnicę. Wciąż jadł.
Wtem Ostrakowa zapragnęła, żeby dwadzieścia lat zmieniło się
w dwieście. Wolałaby, żeby mimo wszystko nigdy nie pochylała się
nad nią twarz Glikmana, wolałaby nigdy go nie kochać, nie
troszczyć się o niego, nie gotować mu, nie upijać się z nim dzień
po dniu na jednopokojowym wychodźstwie, gdzie żyli z łaski
przyjaciół, ignorowani przez sąsiadów, pozbawieni prawa do pracy
i w ogóle do wszystkiego poza muzykowaniem, uprawianiem miłości,
upijaniem się i spacerami po lesie.
- Następnym razem, kiedy któreś z nas pójdzie do więzienia,
i tak ją zabiorą - powiedział kiedyś Glikman. - Ale siebie możesz
jeszcze uratować.
- Zadecyduję, kiedy tam będę - odparła.
- Zdecyduj się teraz.
- Kiedy tam będę.
Nieznajomy odsunął pusty talerz i raz jeszcze ujął w dłonie
swój lśniący, francuski notes. Przewrócił kartkę, jak gdyby
zbliżał się do nowego rozdziału.
- A teraz jeśli idzie o waszą przestępczą córkę, Aleksandrę
- zapowiedział nieznajomy z pełnymi ustami.
- Przestępczą? - wyszeptała.
Ku jej zdumieniu nieznajomy zaczął cytować nowy katalog
zbrodni i Ostrakowa całkowicie straciła już kontakt z
teraźniejszością. Utkwiła wzrok w mozaikowej podłodze, widziała
skorupy langust i okruchy chleba.
Ale duchem znajdowała się znowu w moskiewskim sądzie, gdzie
raz jeszcze rozgrywał się jej proces. A jeśli nie był to jej
proces, to był to proces Glikmana - chociaż nie, Glikmana także
nie. W takim razie czyj?
Przypomniała sobie rozprawy, na które chodzili oboje jako
nieproszeni widzowie.
Procesy przypadkowych nawet przyjaciół: ludzi, którzy
kwestionowali posiadany przez władze absolutny monopol na
słuszność; którzy czcili jakichś niemożliwych do przyjęcia bogów;
albo malowali przestępczo abstrakcyjne obrazy; albo publikowali
niebezpieczne politycznie wiersze miłosne.
Gwarzący w kawiarni goście przeistoczyli się w
rozwrzeszczaną milicyjną klakę; stukot stolików do bagatelki,
trzask żelaznych drzwi.
Takiego to a takiego dnia, za ucieczkę z państwowego
sierocińca przy takiej to a takiej ulicy, tyle to a tyle miesięcy
domu poprawczego. Takiego to a takiego dnia, za obrazę
funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa tyle to a tyle miesięcy
dodatkowo za złe sprawowanie, a następnie tyle to a tyle lat
zesłania. Ostrakowa poczuła, jak skręca się jej w żołądku i
pomyślała, że chyba zwymiotuje. Wzięła w dłonie szklankę z
herbatą i ujrzała na nadgarstku czerwone ślady po
uszczypnięciach. Nieznajomy recytował dalej i Ostrakowa
usłyszała, że jej córkę skazano na kolejne dwa lata za odmowę
podjęcia pracy w jakiejś tam fabryce, Boże dopomóż, a dlaczego
miałaby się zgodzić?
Gdzie ona się tego nauczyła? - z niedowierzaniem pytała samą
siebie Ostrakowa. Czego Glikman nauczył dziewczynkę w tym krótkim
czasie, zanim mu ją zabrali, co ukształtowało ją na jego
podobieństwo i zniweczyło wszelkie wysiłki systemu? Strach,
uniesienie i zdumienie walczyły ze sobą w duszy Ostrakowej, aż
wreszcie coś, co powiedział nieznajomy, zniweczyło całkowicie te
uczucia.
- Nie słyszałam - wyszeptała po nieskończenie długiej
chwili. - Jestem trochę rozkojarzona. Proszę, niech pan będzie
tak dobry i powtórzy to, co pan powiedział.
Powtórzył, a ona podniosła wzrok i wpatrywała się w niego,
usiłując przypomnieć sobie wszystkie sztuczki, przed którymi ją
niegdyś ostrzegano, ale było ich zbyt wiele, ona zaś utraciła już
swój spryt. Brakowało jej przebiegłości Glikmana - jeśli w ogóle
ją kiedykolwiek miała - pozwalającej mu rozszyfrowywać ich
kłamstwa i uprzedzać ich posunięcia. Wiedziała jedynie, że aby
ocalić siebie i połączyć się znowu ze swym ukochanym mężem,
popełniła wielki grzech, grzech największy, jaki popełnić może
matka. Nieznajomy zaczął jej grozić, ale tym razem groźby
wydawały się pozbawione znaczenia. W przypadku gdyby odmówiła
współpracy - mówił mężczyzna - kopia podpisanego przez nią
zobowiązania wobec władz radzieckich trafi w ręce francuskiej
policji. Kopie jej dwóch bezużytecznych sprawozdań
(sporządzonych, jak dobrze wiedział, wyłącznie po to, żeby nie
drażnić zbirów z wywiadu) zostaną rozprowadzone pomiędzy
pozostałych jeszcze w Paryżu emigrantów - choć Bóg jeden wie, że
niewielu już ich dziś pozostało! Dlaczego jednak trzeba było aż
szantażu, żeby nakłonić ją do przyjęcia podarunku o tak
nieoszacowanej wartości, kiedy wskutek jakiegoś niezrozumiałego
aktu łaski ten człowiek i ten system dawali jej szansę wybawienia
siebie i swojego dziecka?
Zrozumiała, że jej dzienne i nocne modlitwy zostały
wysłuchane, tysiące świec, tysiące łez.
Kazała mu to powtórzyć po raz trzeci. Zmusiła go, żeby
oderwał notes od swojej ryżawej twarzy, ujrzała, że jego usta
uniosły się w półuśmiechu - i, choć to idiotyczne, że nieznajomy
pragnie jej rozgrzeszenia, co było jasne nawet wówczas, kiedy
powtarzał swoje szalone, dane od Boga pytanie.
- Zakładając, że zdecydowano oczyścić Związek Radziecki z
takich aspołecznych i warcholskich elementów, czy chcielibyście,
aby wasza córka Aleksandra przyjechała do was do Francji?
Jeszcze przez wiele tygodni po tym spotkaniu Ostrakowej
wydawało się, że to wcale nie ona podejmuje wszelkie skryte
działania, które okazały się jego następstwem; że to nie ona
odwiedza potajemnie radziecką ambasadę, wypełnia formularze,
podpisuje oświadczenia - certcats d hebergement -i w ogóle
pokonuje cały ten męczący szlak przez kolejne francuskie
ministerstwa. Modliła się często, ale konspiracyjną postawę
przybierała nawet przystępując do modlitw, które dzieliła między
kilka rosyjskich kościołów prawosławnych, tak aby w żadnym z nich
nie dało się zauważyć, że cierpi na niewczesny atak pobożności.
Niektóre kościoły były po prostu prywatnymi domkami, rozrzuconymi
po piętnastej i szesnastej dzielnicy, przyozdobionymi
charakterystycznymi podwójnymi krzyżami ze sklejki i
umieszczonymi na drzwiach starymi, rozmoczonymi przez deszcz
rosyjskimi ogłoszeniami, których dawcy poszukiwali tanich
mieszkań i oferowali lekcje gry na fortepianie. Była w kościele
Rosjanina Na Obczyżnie, w kościele Objawienia Świętej Dziewicy i
w kościele Świętego Serafina z Sarowa. Była wszędzie.
Dzwoniła do drzwi, dopóki ktoś nie przyszedł, kościelny albo
ubrana w czerń kobieta o chorowitej twarzy; dawała im pieniądze,
a oni pozwalali jej klęczeć w wilgotnym chłodzie przed
iluminowanymi świecami ikonami i wdychać gęste kadzidło niemal do
upojenia. Czyniła Wszechmogącemu obietnice, dziękowała Mu,
prosiła Go o radę, pytała Go nawet, co On by uczynił, gdyby
nieznajomy rozmawiał z Nim w podobnych okolicznościach,
przypominała Mu, że i tak wywierają przecież na nią nacisk i że
ją zniszczą, jeśli nie będzie im powolna. Jednocześnie jednak
dawał znać o sobie jej nieposkromiony zdrowy rozsądek i Ostrakowa
nieustannie zadawała sobie pytanie: dlaczego to właśnie ona, żona
zdrajcy Ostrakowa, kochanka dysydenta Glikmana, matka - jak dano
jej do zrozumienia - niesfornej i aspołecznej córki - dostąpić
miała tak wyjątkowego przecież rozgrzeszenia?
W ambasadzie radzieckiej, gdzie złożyła swoje pierwsze
oficjalne podanie, potraktowano ją z takim szacunkiem, o jakim
nie śmiałaby nawet marzyć; z szacunkiem nie należnym
uciekinierowi, zdradzieckiemu szpiegowi czy wreszcie matce
niepohamowanej piekielnicy. Nie polecono jej niegrzecznie udać
się do poczekalni, lecz zaprowadzono ją do pokoju przyjęć, gdzie
młody i przystojny urzędnik okazał Ostrakowej iście zachodnią
uprzejmość, a nawet pomagał jej odpowiednio sformułować podanie,
jeśli tylko zawodziło ją pióro bądź odwaga.
Nie opowiedziała o tej historii nikomu, nawet swoim
najbliższym - choć jej najbliżsi nie byli wcale tacy bliscy.
Ostrzeżenie ryżawego mężczyzny dniem i nocą dźwięczało jej w
uszach: najmniejsza niedyskrecja, a nie wypuścimy waszej córki.
A poza tym do kogo, oprócz Boga, mogłaby się zwrócić? Do
swojej przyrodniej siostry, Walentyny, która wyszła za mąż za
sprzedawcę samochodów i mieszkała w Lyonie? Na samą myśl, że
Ostrakowa zadaje się z tajnym wysłannikiem z Moskwy, Walentyna
popędziłaby po sole trzeźwiące. "W kafejce, Mario? W biały dzień,
Mario?" Tak, Walentyno, i to, co powiedział, jest prawdą. Miałam
nieślubną córkę z Żydem.
Najbardziej przerażała ją nicość. Mijały tygodnie; w
ambasadzie powiedziano Ostrakowej, że jej podanie rozpatrywane
jest z "przychylną uwagą"; władze francuskie zapewniały, że
Aleksandra szybko uzyska francuskie obywatelstwo; ryży nieznajomy
namówił ją do podania wstecznej daty urodzenia Aleksandry, żeby
mogła występować jako Ostrakowa, a nie jako Glikman; mężczyzna
powiedział, że władze francuskie przyjmą to o wiele lepiej;
zdawało się, że tak w istocie jest, choć Ostrakowa nie napomknęła
nawet o istnieniu dziecka podczas swoich rozmów
naturalizacyjnych. A teraz nagle nie trzeba było już wypełniać
żadnych formularzy, pokonywać żadnych przeszkód, Ostrakowa zaś
czekała nie wiadomo na co. Na powrót ryżawego nieznajomego? On
już nie istniał. Omlet z szynką i frytkami, trochę alzackiego
piwa i dwa kawałki kruchego pieczywa najwyraźniej zaspokoiły
wszystkie potrzeby mężczyzny. Nie miała pojęcia, jaki był jego
związek z ambasadą: kazał jej się tam udać i powiedział, że będą
jej oczekiwać; miał rację.
Ale kiedy wspomniała im o "tym panu od was", a nawet kiedy
opisała go jako "tego blondyna, postawnego pana, który pierwszy
nawiązał ze mną kontakt", spotkała się jedynie z uśmiechniętym
niezrozumieniem.
I tak stopniowo to, na co czekała, przestawało istnieć. Było
to wpierw przyszłością, potem przeszłością, a ona nie wiedziała
nawet, kiedy przeminęło i nie zaznała chwili spełnienia. Czy
Aleksandra przybyła już do Francji?
Czy otrzymała dokumenty i pojechała dalej? A może gdzieś się
ukrywa?
Ostrakowa zaczęła przypuszczać, że jest to całkiem
prawdopodobne.
Poddana nowemu dla niej poczuciu rozczarowania, nie mogąc
znaleźć ukojenia, wpatrywała się w twarze dziewcząt na ulicach i
zastanawiała się, jak też może wyglądać Aleksandra. Kiedy wracała
do domu, niemal automatycznie spoglądała na wycieraczkę w
nadziei, że zobaczy napisaną odręcznie karteczkę, albo
pneumatique: Mamo, to ja. Mieszkam w takim to a takim hotelu...
Telegram podający numer lotu, przylatuję Orly jutro, dziś
wieczorem; a może to nie Orly, tylko Charles de Gaulle? Nie znała
się na pracy linii lotniczych, odwiedziła zatem biuro podróży,
żeby tylko zasięgnąć informacji. Okazało się, że w grę wchodzą
oba lotniska. Rozważała możliwość poniesienia kosztów, związanych
z założeniem sobie telefonu, żeby Aleksandra mogła do niej
zadzwonić. Ale czego, na Boga, spodziewała się po tylu latach?
Łzawych spotkań z dorosłym już dzieckiem, z którym nigdy nie była
razem?
Spóźnionej o przeszło dwadzieścia lat odbudowy związku,
który świadomie zlekceważyła? Nie mam do niej żadnego prawa,
surowo powtarzała sobie Ostrakowa; mam tylko długi i
zobowiązania. Pytała w ambasadzie, ale nie wiedzieli nic więcej.
Twierdzili, że formalności zostały zakończone. To wszystko, co im
wiadomo. A gdyby Ostrakowa pragnęła wysłać córce pieniądze -
spytała przebiegle - na przykład na bilety albo na wizę? Czy
mogliby podać jej adres albo skierować ją do urzędu, który mógłby
odnaleźć Aleksandrę?
Tu nie poczta, powiedzieli. Ich niespodziewany chłód
przestraszył Ostrakową. Więcej tam nie poszła.
Potem z kolei zaczęły ją niepokoić tamte nieostre
fotografie, które dali, żeby dołączyła je do swoich podań,
Wszystkie zdjęcia były jednakowe.
Znała Aleksandrę wyłącznie z tych odbitek. Żałowała teraz,
że nie porobiła sobie kopii, ale nie przyszło jej to do głowy;
przypuszczała niemądrze, że niedługo pozna oryginał. Zresztą
fotografii nie miała w ręku dłużej niż godzinę!
Z ambasady popędziła z nimi wprost do ministerstwa, a kiedy
stamtąd wyszła, zdjęcia przedzierały się już przez kolejny gąszcz
biurokratycznych przepisów.
Ale przyjrzała się im dobrze! Boże, jak ona przyglądała się
tym fotografiom, nieważne, czy wszystkie były identyczne czy nie!
W metrze, w poczekalni ministerstwa, nawet na ulicy przed
wejściem wpatrywała się uparcie w martwy wizerunek swojego
dziecka, z całych sił próbując w szarych cieniach bez wyrazu
dojrzeć choć najmniejszy ślad ubóstwianego przez siebie
człowieka. Ale bez powodzenia. Jak dotąd zawsze, kiedy tylko
ośmielała się o tym rozmyślać, wyobrażała sobie, że rysy Glikmana
wypisane są na twarzy dorastającej już córki równie wyraziście,
jak przedtem na twarzy noworodka. Było chyba niemożliwe, żeby
mężczyzna tak krzepki i energiczny nie zaszczepił dziecku piętna
swej natury głęboko i na zawsze. A mimo to Ostrakowa nie
dostrzegła na fotografii ani śladu Glikmana. Obnosił się ze swoim
żydowskim pochodzeniem niczym ze sztandarem. Była to część jego
samotnej rewolucji. Nie był ortodoksem, w ogóle nie był
religijny, a cichej pobożności Ostrakowej nie cierpiał niemal tak
samo, jak sowieckiej biurokracji - a jednak kiedyś pożyczył od
Ostrakowej lokówki i wzorem chasydów zakręcił sobie pejsy, aby,
jak twierdził, uwidocznić wszystkim antysemityzm władz.
Ale w twarzy na zdjęciu Ostrakowa nie zdołała rozpoznać ani
kropli jego krwi, najmniejszej iskierki jego ognia - chociaż ów
ogień, jak twierdził nieznajomy, płonął w Aleksandrze z niezwykłą
mocą.
Nie zdziwiłabym się, gdyby to zdjęcie przedstawiało trupa,
myślała głośno Ostrakowa w swoim mieszkaniu. Tą szczerą uwagą po
raz pierwszy dała wyraz narastającym w niej wątpliwościom.
Harując w hurtowni i przesiadując samotnie długimi
wieczorami w swoim maleńkim mieszkanku, łamała sobie głowę, komu
mogłaby zaufać; kto nie przebaczyłby jej i zarazem nie potępił;
kto umiałby dostrzec, co kryje się za kolejnymi zakrętami drogi,
którą wyruszyła; a nade wszystko kto milczałby i nie
zaprzepaściłby jej szans na połączenie się z Aleksandrą -
przecież grożono jej za niedyskrecję. Aż wreszcie pewnej nocy
Bóg, a może wytężona pamięć, podsunęła jej odpowiedź. Generał -
pomyślała, siadając na łóżku i zapalając światło. Mówił jej o nim
sam Ostrakow. Te grupy emigranckie -powiadał - to tragedia,
musisz ich unikać jak zarazy. Możesz zaufać jedynie Generałowi
Vladimirowi: stary drań i kobieciarz, ale prawdziwy mężczyzna, ma
kontakty i potrafi trzymać język za zębami.
Jednak Ostrakow opowiadał jej o nim jakieś dwadzieścia lat
temu, a przecież nawet starzy generałowie nie są nieśmiertelni. A
poza tym -jaki Vladimir? Nie znała jego nazwiska, a nawet imię
Vladimir - jak jej powiedział Ostrakow - Generał przybrał dopiero
w wojsku, albowiem jego prawdziwe estońskie imię nie brzmiałoby
odpowiednio w Armii Czerwonej. Mimo wszystko następnego dnia
Ostrakowa poszła zasięgnąć języka do księgarni koło katedry św.
Aleksandra Newskiego, gdzie zwykle uzyskać można było informacje
na temat topniejącej coraz bardziej rosyjskiej społeczności
Paryża.
Zdobyła nazwisko i nawet numer telefonu, ale nie adres.
Telefon okazał się wyłączony. Ostrakowa udała się na pocztę,
obsypała urzędników pochlebstwami i uzyskała w końcu książkę
telefoniczną z pięćdziesiątego szóstego roku, w której znalazła
Ruch Na Rzecz Wolności Krajów Nadbałtyckich wraz z adresem na
Montparnasse. Nie była głupia. Odszukała adres i okazało się, że
wymieniono pod nim jeszcze co najmniej cztery inne organizacje;
Grupę Ryską, Stowarzyszenie Ofiar Sowieckiego Imperializmu,
Komitet Czterdziestu Ośmiu Na Rzecz Wolnej Litwy i Talliński
Komitet Wolności.
Doskonale pamiętała uszczypliwe uwagi Ostrakowa o podobnych
ciałach, choć w swoim czasie wiele dla nich przeszedł. Tak czy
inaczej udała się pod wskazany adres i zadzwoniła do drzwi; dom
przypominał jeden z tych jej kościółków: miał osobliwy wygląd i
sprawiał wrażenie pozamykanego na cztery spusty.
W końcu drzwi otworzył spozierający z wyższością stary
białogwardzista, ubrany w krzywo zapięty sweter i wsparty na
lasce.
- Odjechali - powiedział, wskazując laską w dół brukowanej
ulicy. -Wyprowadzili się. Koniec. Zniszczyły ich większe
organizacje - dodał ze śmiechem. Ich było za mało, ugrupowań za
wiele, a ponadto sprzeczali się jak dzieci. Nic dziwnego, że
pokonano cara! - Stary białogwardzista nosił źle dopasowaną
sztuczną szczękę i poprzyklejane do czaszki rzadkie włoski,
mające zasłonić łysinę.
- A Generał? - zapytała. - Gdzie jest Generał? Żyje czy
może...
Stary Rosjanin uśmiechnął się wymuszenie i zapytał, czy
chodzi o interesy.
- Ależ nie - odpowiedziała sprytnie Ostrakowa, i pamiętając
krążącą o Generale opinię flirciarza przywołała na usta uśmiech
nieśmiałej kobiety. Stary Rosjanin roześmiał się, grzechocząc
zębami. Roześmiał się znowu i powiedział:
- Ach, ten Generał! - Potem odszedł i wrócił z jakimś
londyńskim adresem, odbitym fioletowym tuszem na kartoniku, który
wręczył Ostrakowej.
- Generał nie zmieni się nigdy - powiedział - bez wątpienia
nawet w Niebie będzie uganiał się za aniołami, próbując je
poderwać.
I tej nocy, kiedy cała okolica pogrążyła się we śnie,
Ostrakowa usiadła przy biurku swojego zmarłego męża i ze
szczerością, którą ludzie samotni zachowują dla obcych, napisała
do Generała list, stosując francuski zamiast rosyjskiego, żeby
uzyskać jeszcze większy dystans. Napisała o swojej miłości do
Glikmana i pocieszała się myślą, że Generał kochał kobiety równie
mocno, jak Glikman. Przyznała się od razu, że przybyła do Francji
jako szpieg i wyjaśniła, w jaki sposób powstały te dwa trywialne
sprawozdania, stanowiące plugawą cenę jej wolności. Odbyło się to
a contre - coeur, jak napisała; zresztą w raportach zawarła
wyłącznie wymysły i wybiegi, czyli nic.
Ale raporty owe, podobnie jak podpisane przez nią
zobowiązanie, jednak istnieją i w poważnym stopniu ograniczają
jej swobodę. Dalej pisała Generałowi o swojej duszy i o
modlitwach zanoszonych do Boga po wszystkich rosyjskich
kościołach. Dni stały się nierzeczywiste od czasu spotkania z
ryżawym nieznajomym; Ostrakowa czuła, że jej życie pozbawione
zostało przyrodzonego wyjaśnienia, nawet jeśli miałoby ono być
bolesne. Nie zataiła niczego, albowiem poczucie winy, jakie
mogłaby mieć, nie odnosiło się do wysiłków, mających na celu
sprowadzenie Aleksandry na Zachód, lecz raczej do decyzji
pozostania w Paryżu i sprawowania opieki nad Ostrakowem, dopóki
nie umrze - przecież potem Sowieci i tak nie pozwoliliby jej
wrócić, bo wtedy i ona stała się uciekinierką.
Generale - pisała - gdybym wszakże musiała stanąć dziś przed
Stwórcą i wyznać mu, co kryje się najgłębiej w moim sercu, to
powiedziałabym Mu to samo, co dziś wyznaję panu. Moja mała
Aleksandra rodziła się w bólach. Zmagała się ze mną dniami i
nocami, a ja broniłam się przed nią. Już w łonie matki była
dzieckiem swego ojca. Nie miałam czasu, żeby ją kochać; znałam ją
jedynie jako małego żydowskiego bojownika, podobnego do ojca. Ale
wiem jedno, Generale: dziecko na fotografii nie jest ani moje,
ani Glikmana. Podrzucają mi do gniazda kukułcze jajo, a choć jest
w starej kobiecie coś, co chciałoby pozwolić się oszukać, to jest
w niej też coś silniejszego, co nienawidzi ich za ich oszustwa.
Potem natychmiast zakleiła list w kopercie, żeby go nie
przeczytać i nie zmienić zamiaru. Nakleiła na kopertę mnóstwo
znaczków, jak gdyby zapalała świecę ku czci kochanka.
Dokładnie przez dwa tygodnie po wysłaniu listu nic się nie
wydarzyło, i to milczenie zgodnie z dziwną kobiecą naturą
stanowiło dla niej niejaką ulgę. Po burzy przyszedł spokój,
Ostrakowa uczyniła tyle, ile mogła, choć nie było to wiele -
wyznała swoje słabości, swoje zdrady i swój wielki grzech -
reszta spoczywała w ręku Boga; i w ręku Generała. Nie przerażały
jej zakłócenia w pracy francuskiej poczty. Widziała je raczej
jako jeszcze jedną przeszkodę, którą ludzie kształtujący jej
przeznaczenie będą musieli pokonać, jeśli starczy im po temu
silnej woli. Chodziła do pracy z przyjemnością i przestał jej
dokuczać krzyż, co potraktowała jako dobry omen. Zaczęła nawet
znowu filozofować.
Mówiła sobie w ten czy inny sposób: albo Aleksandra jest już
na Zachodzie i dzieje się jej lepiej - jeśli rzeczywiście była to
Aleksandra - albo pozostała tam, gdzie była, i przynajmniej nie
dzieje się jej gorzej.
Stopniowo jednak inna cząstka duszy kobiety przejrzała ten
fałszywy optymizm. Istniała trzecia możliwość, którą Ostrakowa
powoli zaczęła uważać za najgorszą i zarazem najbardziej
prawdopodobną: że posłużono się Aleksandrą dla jakichś
złowieszczych i niecnych celów; że w jakiś sposób zmuszają ją do
czegoś, dokładnie tak, jak kiedyś zmusili ją, Ostrakową, i że
wykorzystują jej odwagę i dobroć, które przekazał jej ojciec,
Glikman. Wtedy czternastej nocy Ostrakowa uległa silnemu atakowi
płaczu i ze łzami spływającymi po twarzy przeszła