John le Carre Ludzie Smileya Przekład Maciej Świerkocki Tytuł oryginału SMILEYS PEOPLE * * * Dwa pozornie nie związane ze sobą wydarzenia zwiastowały odwołanie pana Georgea Smileya z jego problematycznej emerytury. Tłem pierwszego z nich był Paryż, a czasem akcji wrzący sierpień, kiedy mieszkańcy tradycyjnie już porzucają miasto na pastwę parzącego słońca i zatłoczonych turystami autokarów. Tak więc pewnego sierpniowego dnia - konkretnie czwartego sierpnia, dokładnie o dwunastej, bił bowiem właśnie zegar kościelny, a chwilę wcześniej zabrzmiał także dzwon w fabryce - w dzielnicy znanej niegdyś z licznej populacji biedniejszych emigrantów rosyjskich, z mroku starej hurtowni wyłoniła się niosąca torbę na zakupy krępa kobieta około pięćdziesiątki, po czym jak zawsze pełna wigoru i zdecydowania ruszyła chodnikiem w kierunku przystanku autobusowego. Ulica była szara i wąska, spuszczone żaluzje, dwa małe hotels de passe i mnóstwo kotów. Nie wiedzieć czemu, było to miejsce odznaczające się jakimś szczególnym spokojem. Hurtownia pozostała otwarta w czasie wakacji, ponieważ składowano w niej łatwo psujące się towary. Upał zapaskudzony spalinami i nie oczyszczony najlżejszym choćby wietrzykiem uderzył kobietę jak fala gorąca bijącego z szybu windy, ale na jej twarzy o słowiańskich rysach nie pojawiły się żadne oznaki niezadowolenia. Ani strój, ani budowa kobiety nie sprzyjały podejmowaniu wysiłku w upalny dzień, była bowiem doprawdy wyjątkowo niska i otyła, musiała się zatem właściwie toczyć, żeby w ogóle posuwać się do przodu. Jej czarna suknia o kościelnej surowości pozbawiona była zarówno wcięcia, jak również wszelkich innych ozdób z wyjątkiem pasemka białej koronki wokół szyi i dużego, ładnego metalowego krzyża na piersi, nie mającego jednak jakiejś większej wartości. Popękane buty, których noski podczas marszu skierowane były na zewnątrz, wygrywały srogi, grzechoczący werbel pomiędzy domami o spuszczonych żaluzjach. Sfatygowana torba, pełna już od rana, nadawała jej lekkiego przechyłu na prawą burtę i jasno świadczyła o tym, że kobieta przywykła do dźwigania ciężarów. Była w niej jednak również pewna wesołość. Siwe włosy upięte miała w kok, ale jeden niesforny kosmyk podskakiwał wciąż na jej czole w rytm kaczkowatych kroków. Brązowe oczy rozjaśniały iskierki poczucia humoru, a usta, osadzone nad bokserskim podbródkiem, w każdej chwili wydawały się gotowe uśmiechnąć z byle powodu. Dotarłszy do przystanku, postawiła torbę na ziemi i prawą ręką zaczęła masować sobie plecy w miejscu, w którym krzyż styka się z kręgosłupem. Ostatnio często wykonywała podobne zabiegi, choć przynosiły jej niewielką ulgę. Wysoki stołek w hurtowni, gdzie pracowała jako kontrolerka, pozbawiony był oparcia i jego brak dokuczał kobiecie coraz bardziej. - Do diabła - zamruczała pod adresem doskwierającej jej części ciała. Ukończyła masaż i zaczęła teraz trzepotać czarnymi łokciami jak stary miejski kruk, gotujący się do lotu. - Do diabła - powtórzyła. A potem, kiedy nagle zdała sobie sprawę, że jest obserwowana, odwróciła się na pięcie i podniosła wzrok na jakiegoś potężnego mężczyznę, wznoszącego się za jej plecami niczym wieża. Był jedyną prócz niej osobą czekającą na autobus, a w tym momencie także jedynym poza nią człowiekiem na ulicy. Nigdy przedtem z nim nie rozmawiała, lecz jego wielka, o niepewnym wyrazie i spocona twarz była jej skądś znana. Widziała ją wczoraj, widziała ją przedwczoraj, i chyba także dwa dni temu - mój Boże, nie jest przecież chodzącym pamiętnikiem. Od trzech lub czterech dni ten słaby, niespokojny olbrzym, czekający na autobus czy kręcący się na chodniku przed hurtownią stał się dla niej niejako symbolem ulicy; i to symbolem reprezentującym pewien szczególny typ człowieka, choć nie umiałaby na razie określić jaki. Uważała, że wygląda na osaczonego - traque - podobnie jak wielu innych paryżan ostatnimi czasy. Widziała w ich twarzach tyle strachu; widziała strach, kiedy mijali się na ulicy, nie śmiejąc się pozdrowić. Być może było tak wszędzie, skąd mogłaby wiedzieć. Ale czuła też niejeden raz, że ten mężczyzna jest nią zainteresowany. Zastanawiała się, czy nie jest policjantem. Przyszło jej nawet do głowy, żeby go o to zapytać, miała bowiem ten specyficzny, miejski tupet w obcowaniu z ludźmi. Policję przywodził jej na myśl zarówno ponury wygląd mężczyzny, jak również jego przepocony garnitur i całkowicie zbędny płaszcz przeciwdeszczowy, zwisający mu z ramienia niczym strzęp starego munduru. Jeśli ma rację i on jest rzeczywiście policjantem, to - no, nareszcie ci idioci zajęli się falą kradzieży, które już od miesięcy wprowadzają tak straszliwy chaos w prowadzony przez nią spis towarów. Tym razem jednak nieznajomy przypatrywał się jej już od dłuższej chwili. I teraz przyglądał się jej bez przerwy. - Mam nieszczęście cierpieć na bóle w plecach, monsieur - przyznała się w końcu swoją powolną francuszczyzną o klasycznej wymowie. - Plecy mam nieduże, ale ból jest nieproporcjonalnie wielki. Czy jest pan lekarzem? Osteopatą? Patrząc na niego, pomyślała, że może jest chory i że jej żarty są nie na miejscu. Szyja i szczęka mężczyzny mieniły się tłustawym blaskiem, a w jego bladych oczach dało się zauważyć obsesję na własnym punkcie. Zdawało się, że spogląda poza nią ku jakimś własnym problemom. Zamierzała go zapytać: czy nie jest pan przypadkiem zakochany, monsieur? A może żona pana zdradza? Zastanawiała się nawet, czy nie zaprowadzić go do kafejki na szklankę wody albo tisane, gdy nagle mężczyzna odwrócił się od niej, obejrzał się, a następnie spojrzał ponad jej głową w przeciwnym kierunku. I wtedy pomyślała, że jest naprawdę wystraszony, nie tylko traque: że jest wprost sparaliżowany ze strachu. A zatem może wcale nie jest policjantem, lecz złodziejem, choć kobieta wiedziała, że dość często różnica między nimi bywa bardzo niewielka. - Nazywacie się Maria Andriejewna Ostrakowa? - powiedział szybko, jak gdyby przerażało go to pytanie. Mówił po francusku, ale domyśliła się od razu, że i dla niego nie jest to język ojczysty; natomiast poprawny sposób, w jaki wymówił jej nazwisko wraz z patronimikiem, zwrócił uwagę kobiety na jego rzeczywiste pochodzenie. Natychmiast rozpoznała charakterystycznie zlane głoski oraz tworzące je drgania języka i wtedy z wewnętrznym dreszczem zidentyfikowała ów typ człowieka, którego przedtem nie potrafiła określić. - A jeśli tak, to kim pan jest, u licha? - spytała w odpowiedzi, wysuwając dolną szczękę do przodu i przyglądając mu się gniewnie. Przysunął się o krok bliżej. Różnica wzrostu pomiędzy nimi stała się od razu absurdalna. Absurdalny był także stopień, w jakim twarz mężczyzny zdradzała jego odpychający charakter. Spoglądając z dołu, Ostrakowa widziała równie wyraźnie jego słabość, jak i strach. Wilgotny podbródek olbrzyma zastygł w jakimś grymasie, usta wykrzywiły się, by nadać mu wyraz siły, ale ona wiedziała dobrze, że nieznajomy pokrywał tylko w ten sposób nieuleczalne tchórzostwo. Wygląda jak człowiek zbierający się na odwagę przed dokonaniem jakiegoś bohaterskiego czynu, pomyślała. Albo może przestępstwa. Jest niezdolny do jakichkolwiek spontanicznych reakcji, przyszło jej do głowy. - Urodziliście się w Leningradzie ósmego maja tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku? - zapytał nieznajomy. Zdaje się, że odpowiedziała twierdząco. Później nie była już pewna. Zobaczyła, jak mężczyzna unosi wzrok i spogląda na nadjeżdżający właśnie autobus. Spostrzegła, że ogarnia go graniczące z paniką niezdecydowanie, i pomyślała sobie - co miało się jeszcze okazać niemal aktem jasnowidztwa - że nieznajomy zamierza wepchnąć ją pod pojazd. Nie uczynił tego, ale następne pytanie zadał już po rosyjsku - w dodatku brutalnym tonem, typowym dla moskiewskiej władzy. - W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku udzielono wam zezwolenia na opuszczenie Związku Radzieckiego w celu podjęcia opieki nad waszym chorym mężem, zdrajcą Ostrakowem? A także w pewnych innych celach? - Ostrakow nie był zdrajcą - odparła, wpadając mu w słowo. - Był patriotą. - Uniosła instynktownie torbę, z całej siły zaciskając dłoń na rączce. Nieznajomy zignorował ten protest i bardzo głośno mówił dalej, usiłując przekrzyczeć łoskot nadjeżdżającego autobusu: - Ostrakowa, przywożę wam z Moskwy pozdrowienia od waszej córki, Aleksandry, a także od przedstawicieli pewnych oficjalnych urzędów! Chcę porozmawiać z wami w jej sprawie! Nie wsiadajcie! Autobus właśnie podjechał. Konduktor znał Ostrakową i wyciągnął rękę po jej torbę. Nieznajomy zniżył głos i dodał jeszcze jedną, okropną informację: - Aleksandra ma poważne problemy, wymagające pomocy matki. Konduktor krzyknął, żeby się ruszała. Wyrażał się z udawaną szorstkością, albowiem w ten sposób żartowali między sobą. - Dalej, babciu! Dziś za gorąco na miłość! Podaj torbę i jedźmy! - wołał konduktor. W autobusie rozległ się śmiech; potem ktoś rzucił złośliwie: starucha, cały świat musi na nią czekać! Poczuła, że dłoń nieznajomego niezdarnie przesuwa się po jej ramieniu, jak gdyby nieudolny krawiec usiłował namacać guziki ubrania. Wyrwała mu się. Usiłowała powiedzieć coś konduktorowi, ale nie mogła; otworzyła usta, zapomniała jednak, jak się mówi. Udało się jej jedynie pokręcić głową. Konduktor znów coś krzyknął, a potem żachnął się i zamachał rękami. Obelgi mnożyły się: stara baba, pijana jak kurwa już w południe. Nie ruszając się z miejsca, Ostrakowa obserwowała, jak autobus znika, czekała, aż wróci jej znów ostrość widzenia, a serce zaprzestanie swych szalonych wybryków. Teraz mnie potrzebna jest szklanka wody, pomyślała. Przed silnymi sama się obronię. Boże, chroń mnie przed słabymi. Poszła w ślad za nim do kafejki, mocno utykając. Dokładnie dwadzieścia pięć lat temu, w obozie pracy przymusowej, złamała nogę w trzech miejscach na osuwisku węglowym. Teraz, czwartego sierpnia - data nie uszła bowiem jej uwagi - pod szczególnym naciskiem otrzymanej od nieznajomego wiadomości dawna świadomość kalectwa powróciła. Była to ostatnia na ulicy, jeżeli nie w całym Paryżu, kafejka pozbawiona neonu oraz szafy grającej i w dodatku otwarta w sierpniu - choć były w niej za to stukoczące i migoczące od świtu do nocy stoliki do bagatelki. Poza tym wypełniał ją zwykły, popołudniowy gwar rozmów o wielkiej polityce, o koniach, i o tym wszystkim, o czym gawędzą zazwyczaj paryżanie; trio prostytutek jak zwykle mamrotało wyłącznie między sobą, a do stolika w rogu, zarezerwowanego za pomocą zatłuszczonej reklamy campari, zaprowadził ich młody, posępny kelner w poplamionej koszuli. Nastąpiła teraz nonsensownie banalna scena. Nieznajomy zamówił dwie kawy, ale kelner zaprotestował, mówiąc, że w południe nie rezerwuje się najlepszego stolika w lokalu tylko po to, żeby napić się kawy; patron musi przecież płacić czynsz, monsieur! Ostrakowa musiała tłumaczyć, jako że nieznajomy nie zrozumiał gwarowego potoku słów kelnera. Mężczyzna zaczerwienił się, po czym zamówił dwa omlety z szynką i frytkami i dwa alzackie piwa, w ogóle nie pytając Ostrakowej o zdanie. Potem udał się do toalety, żeby nabrać odwagi - najwidoczniej był pewien, że Ostrakowa nie ucieknie. Przyczesał ryżawe włosy i miał już suchą twarz, ale kiedy wrócił, bijący od niego odór przypominał kobiecie teraz, w zamkniętym pomieszczeniu, moskiewskie metro, moskiewskie tramwaje i moskiewskie pokoje przesłuchań. Ten jego krótki spacer z toalety do stolika potwierdził obawy Ostrakowej znacznie dobitniej niż cokolwiek, co nieznajomy mógłby jej powiedzieć. Był jednym z nich. Tłumiona pycha, świadomie brutalny wyraz twarzy, niezgrabny ruch, jakim położył ramiona na stole i z udaną niechęcią sięgnął do koszyka po kawałek chleba, jak gdyby usiłował zamoczyć pióro w kałamarzu - wszystko to przywodziło jej na myśl najgorsze wspomnienia z czasów, kiedy żyła jako zhańbiona kobieta pod presją wrogiej biurokracji moskiewskiej. - Tak - powiedział, jednocześnie zaczynając jeść chleb. Wybrał chrupiącą piętkę. Takimi łapami mógł ją rozerwać w jednej chwili, wolał jednak po damsku rozdrabniać chleb na okruchy czubkami swych pulchnych palców, jak gdyby tak właśnie należało jeść. Skubiąc piętkę, uniósł nieco brwi i wyglądał teraz, jakby użalał się nad sobą: otom ja, obcy w obcym kraju. -Czy wiedzą tu, że prowadziliście w Rosji niemoralne życie? - zapytał w końcu. - A może w mieście pełnym kurew nikogo to nie obchodzi. Odpowiedź miała na końcu języka: "To nie moje życie w Rosji było niemoralne. To wasz system był niemoralny". Nie odezwała się jednak, zachowywała niezłomne milczenie. Poprzysięgła już sobie, że powściągnie zarówno swój gwałtowny charakter, jak i niewyparzony język, i teraz zmuszała się fizycznie do dotrzymania owej obietnicy, chwytając w palce miękką skórę po wewnętrznej stronie przegubu i ściskając ją pod stołem przez rękaw z wściekłą, niezmienną siłą, podobnie jak setki razy przedtem, w dawnych czasach, kiedy takie pytania stanowiły część jej codziennego życia. "Kiedy mieliście ostatnio wiadomości od waszego męża, zdrajcy Ostrakowa? Wymieńcie nazwiska wszystkich osób, z którymi kontaktowaliście się przez ostatnie trzy miesiące!" Gorzkim doświadczeniem okupiła także inne lekcje śledztwa. Powtarzała je teraz w duchu, i choć w sensie historycznym należały do czasów poprzedniego pokolenia, to obecnie wydawały się jej równie żywe i znaczące jak wczoraj: nigdy nie odpowiadaj grubiaństwem na grubiaństwo, nie pozwól się sprowokować, nie próbuj być błyskotliwa ani dowcipna, nie ujawniaj swojej wyższości, nie okazuj inteligencji, nie pozwól porwać się wściekłości, rozpaczy albo fali nagłej nadziei, jaką mogłoby obudzić jakieś przypadkowe pytanie. Odpowiadaj tępotą na tępotę, szablonem na szablon. Ale głęboko, głęboko w duszy zachowaj te dwie tajemnice, które pozwalają ci znosić wszelkie upokorzenia: swoją nienawiść do nich i nadzieję, że pewnego dnia, kiedy niekończący się szereg kropli wody zrosi skałę, zmęczysz ich i jakimś cudem, sprokurowanym mimowolnie przez ich własną, gigantyczną biurokrację, uzyskasz wolność, której ci odmawiali. Mężczyzna wyciągnął notes. W Moskwie byłyby to jej akta, ale tutaj, w paryskiej kafejce był to lśniący, oprawny w czarną skórę notes; w Moskwie nawet wysoki urzędnik uważałby się za szczęściarza, posiadając coś takiego. Akta czy notes, wstęp pozostawał bez zmian: - Urodziliście się jako Maria Andriejewna Rogowa ósmego maja tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku w Leningradzie - powtórzył. - Pierwszego września tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku, w wieku dwudziestu jeden lat, poślubiliście zdrajcę Igora Ostrakowa, kapitana piechoty Armii Radzieckiej, urodzonego z matki Estonki. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku rzeczony Ostrakow, stacjonujący wówczas w Berlinie Wschodnim, dzięki pomocy reakcyjnych emigrantów estońskich zbiegł zdradziecko do faszystowskich Niemiec, pozostawiając was w Moskwie. Zamieszkał w Paryżu, gdzie przyjął także później francuskie obywatelstwo i gdzie nadal utrzymywał kontakty z elementami antyradzieckimi. W chwili jego ucieczki za granicę nie mieliście dzieci z tym człowiekiem. Nie byliście również w ciąży. Prawda? - Prawda - odparła. W Moskwie odpowiedź brzmiałaby: "Prawda, towarzyszu kapitanie" albo "Prawda, towarzyszu inspektorze", lecz we wrzaskliwej francuskiej kafejce tak oficjalny ton byłby nie na miejscu. Straciła czucie w fałdzie skóry w przegubie. Zwolniła uścisk, pozwoliła napłynąć krwi z powrotem, po czym chwyciła skórę w innym miejscu. - Jako wspólniczkę w ucieczce Ostrakowa skazano was na pięć lat odosobnienia w obozie pracy, ale zostaliście zwolnieni na mocy amnestii po śmierci Stalina, w marcu tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku. Prawda? - Prawda. - Wróciwszy do Moskwy, zwróciliście się z prośbą o wydanie wam zagranicznego paszportu na podróż do waszego męża do Francji, choć prawdopodobieństwo spełnienia tego życzenia było nikłe. Prawda? - Miał raka - powiedziała. - Gdybym nie wystąpiła z taką prośbą, oznaczałoby to lekceważenie moich obowiązków małżeńskich. Kelner przyniósł omlety, frytki i dwa alzackie piwa, i Ostrakowa poprosiła go jeszcze o the citron: chciało jej się pić, ale nie miała ochoty na piwo. Zwracając się do kelnera, próbowała wzrokiem i uśmiechem nawiązać z nim jakiś kontakt, ale zniechęcił ją jego chłód; zrozumiała, że jest jedyną kobietą w lokalu oprócz tych trzech prostytutek. Przyciskając notes do boku, jak gdyby to był zbiór hymnów kościelnych, nieznajomy nabrał na widelec najpierw jeden kęs, potem drugi, a Ostrakowa wzmocniła jeszcze uścisk na przegubie, bo imię Aleksandry pulsowało w jej głowie jak nie zabliźniona rana i kobieta rozważała tysiąc rozmaitych poważnych problemów, mogących wymagać natychmiastowej pomocy ze strony matki. Nieznajomy jedząc, kontynuował jednocześnie prostackie streszczenie dziejów jej życia. Czy jadł dla przyjemności, czy też dlatego, żeby znów nie zwracać na siebie uwagi? W końcu doszła do wniosku, że mężczyzna jest chorobliwym żarłokiem. - Tymczasem... - oznajmił jedząc. - Tymczasem... - szepnęła mimo woli Ostrakowa. - Tymczasem pomimo udanej troski o waszego męża, zdrajcę Ostrakowa - ciągnął dalej nieznajomy z pełnymi ustami - wstąpiliście w cudzołożny związek z poznanym przez was w obozie tak zwanym studente muzyki, Józefem Glikmanem, Żydem po czterech wyrokach za antyspołeczną postawę. Zamieszkaliście u niego. Prawda czy nie? - Byłam samotna. - W rezultacie waszego związku z Glikmanem urodziliście w szpitalu położniczym imienia Rewolucji Październikowej córkę Aleksandrę. Świadectwo urodzenia podpisali Józef Glikman i Maria Ostrakowa. Dziewczynkę zarejestrowano na nazwisko Żyda Glikmana. Prawda czy nie? - Prawda. - Tymczasem ponawialiście prośby o wydanie wam paszportu zagranicznego. Dlaczego? - Już mówiłam. Mój mąż był chory. Ponawianie próśb było moim obowiązkiem. Znów jadł, a czynił to w tak obrzydliwy sposób, że Ostrakowa widziała cały garnitur jego zepsutych zębów. - W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku aktem łaski wydano wam paszport pod warunkiem, że wasze dziecko, Aleksandra, pozostanie w Moskwie. Przekroczyliście jednak okres, na jaki wydano wam zezwolenie na wyjazd, i pozostaliście we Francji, porzucając swoje dziecko. Prawda czy nie? Drzwi prowadzące na ulicę oraz ściany kafejki wykonane były ze szkła. Przed lokalem zaparkowała wielka ciężarówka i w środku zrobiło się ciemno. Młody kelner rzucił niemal na stół szklankę z herbatą, nie patrząc nawet na Ostrakową. - Prawda - powiedziała znowu, i tym razem udało się jej spojrzeć na przesłuchującego ją mężczyznę; wiedziała, co nastąpi, zmuszała się, żeby mu pokazać, że przynajmniej w tej kwestii nie ma żadnych wątpliwości i niczego nie żałuje. - Prawda - powtórzyła wyzywająco. - Warunkiem pozytywnego rozpatrzenia waszego podania o wyjazd było podpisanie przez was zobowiązania wobec Urzędu Bezpieczeństwa, dla którego mieliście wykonywać pewne zadania podczas pobytu w Paryżu. Po pierwsze, mieliście nakłonić waszego męża, zdrajcę Ostrakowa, do powrotu do Związku Radzieckiego... - Miałam spróbować go nakłonić - odpowiedziała ze słabym uśmiechem. - Nie mógł się jakoś przekonać do tej propozycji. - Po drugie, zobowiązaliście się także do dostarczania informacji na temat działalności i charakterów osób należących do rewanżystowskich emigracyjnych ugrupowań antyradzieckich. Złożyliście dwa bezwartościowe raporty, a potem już zupełnie nic. Dlaczego? - Mój mąż gardził takimi ugrupowaniami i zerwał z nimi wszelkie kontakty. - Mogliście należeć do nich bez niego. Podpisaliście dokument i zaniedbaliście przyjęte zobowiązanie. Tak czy nie? - Tak. - I dlatego pozostawiliście swoje dziecko w Rosji? Żydowi? Żeby opiekować się wrogiem ludu, zdrajcą stanu? Dlatego zaniedbujecie obowiązki? Przekraczacie dozwolony czas, pozostajecie we Francji? - Mój mąż umierał. Byłam mu potrzebna. - A wasze dziecko, Aleksandra? Jej nie byliście potrzebna? Umierający mąż jest ważniejszy od żyjącego dziecka? Zdrajca? Spiskowiec przeciwko ludowi? Ostrakowa puściła swój przegub, z namysłem ujęła szklankę i przyglądała się, jak naczynie wznosi się ku jej twarzy, jak po powierzchni herbaty pływa cytryna. Poza szklanką widziała czystą, mozaikową podłogę, a jeszcze dalej ukochaną, dziką i życzliwą zarazem twarz Glikmana namawiającego i zaklinającego ją, żeby podpisała, żeby jechała, żeby przysięgła im wszystko, czego zażądają. Wolność jednego człowieka to więcej niż niewolnictwo trojga ludzi, szeptał Glikman; dziecko takich rodziców jak my nie ma w Rosji szans bez względu na to, czy wyjedziesz, czy zostaniesz; wyjedź, a zrobimy co w naszej mocy, żeby do ciebie dołączyć; podpisz wszystko, wyjedź, żyj za nas wszystkich; jeśli mnie kochasz, wyjedź... - To były wciąż jeszcze ciężkie czasy - powiedziała nareszcie takim niemal tonem, jak gdyby oddawała się wspomnieniom. - Jest pan za młody. Było ciężko, nawet po śmierci Stalina: wciąż było ciężko. - Czy przestępca Glikman nadal do was pisze? - zapytał z wyższością nieznajomy, tonem człowieka dobrze poinformowanego. - Nigdy nie pisał - skłamała. - Jak mógłby pisać, on, dysydent, człowiek podlegający licznym ograniczeniom? Decyzja o pozostaniu we Francji należała wyłącznie do mnie. Przedstaw się w jak najgorszym świetle, myślała; zrób wszystko, co możliwe, żeby osłonić tych, którzy pozostają w ich mocy. - Nie miałam żadnych wiadomości od Glikmana od chwili, kiedy dwadzieścia lat temu przyjechałam do Francji - dodała, siląc się na odwagę. Skądinąd dowiedziałam się, że oburzyła go moja antyradziecka postawa. Nie chciał mnie więcej znać. W głębi ducha pragnął się zmienić już wtedy, kiedy go opuściłam. - Nie pisał nic o waszym dziecku? - Nie pisał ani nie przesyłał żadnych wiadomości. Mówiłam już. - Gdzie jest teraz wasza córka? - Nie wiem. - Utrzymywała z wami jakiś kontakt? - Oczywiście, że nie. Słyszałam tylko, że znalazła się w państwowym sierocińcu i przyjęła inne nazwisko. Przypuszczam, że nie wie nawet o moim istnieniu. Nieznajomy jedną ręką znów jadł, w drugiej trzymał notes. Nabrał pełne usta, pożuł trochę, potem spłukał jedzenie piwem. Ale na jego ustach pozostał uśmieszek wyższości. - A teraz przestępca Glikman nie żyje - oświadczył nieznajomy, ujawniając swoją małą tajemnicę. Wciąż jadł. Wtem Ostrakowa zapragnęła, żeby dwadzieścia lat zmieniło się w dwieście. Wolałaby, żeby mimo wszystko nigdy nie pochylała się nad nią twarz Glikmana, wolałaby nigdy go nie kochać, nie troszczyć się o niego, nie gotować mu, nie upijać się z nim dzień po dniu na jednopokojowym wychodźstwie, gdzie żyli z łaski przyjaciół, ignorowani przez sąsiadów, pozbawieni prawa do pracy i w ogóle do wszystkiego poza muzykowaniem, uprawianiem miłości, upijaniem się i spacerami po lesie. - Następnym razem, kiedy któreś z nas pójdzie do więzienia, i tak ją zabiorą - powiedział kiedyś Glikman. - Ale siebie możesz jeszcze uratować. - Zadecyduję, kiedy tam będę - odparła. - Zdecyduj się teraz. - Kiedy tam będę. Nieznajomy odsunął pusty talerz i raz jeszcze ujął w dłonie swój lśniący, francuski notes. Przewrócił kartkę, jak gdyby zbliżał się do nowego rozdziału. - A teraz jeśli idzie o waszą przestępczą córkę, Aleksandrę - zapowiedział nieznajomy z pełnymi ustami. - Przestępczą? - wyszeptała. Ku jej zdumieniu nieznajomy zaczął cytować nowy katalog zbrodni i Ostrakowa całkowicie straciła już kontakt z teraźniejszością. Utkwiła wzrok w mozaikowej podłodze, widziała skorupy langust i okruchy chleba. Ale duchem znajdowała się znowu w moskiewskim sądzie, gdzie raz jeszcze rozgrywał się jej proces. A jeśli nie był to jej proces, to był to proces Glikmana - chociaż nie, Glikmana także nie. W takim razie czyj? Przypomniała sobie rozprawy, na które chodzili oboje jako nieproszeni widzowie. Procesy przypadkowych nawet przyjaciół: ludzi, którzy kwestionowali posiadany przez władze absolutny monopol na słuszność; którzy czcili jakichś niemożliwych do przyjęcia bogów; albo malowali przestępczo abstrakcyjne obrazy; albo publikowali niebezpieczne politycznie wiersze miłosne. Gwarzący w kawiarni goście przeistoczyli się w rozwrzeszczaną milicyjną klakę; stukot stolików do bagatelki, trzask żelaznych drzwi. Takiego to a takiego dnia, za ucieczkę z państwowego sierocińca przy takiej to a takiej ulicy, tyle to a tyle miesięcy domu poprawczego. Takiego to a takiego dnia, za obrazę funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa tyle to a tyle miesięcy dodatkowo za złe sprawowanie, a następnie tyle to a tyle lat zesłania. Ostrakowa poczuła, jak skręca się jej w żołądku i pomyślała, że chyba zwymiotuje. Wzięła w dłonie szklankę z herbatą i ujrzała na nadgarstku czerwone ślady po uszczypnięciach. Nieznajomy recytował dalej i Ostrakowa usłyszała, że jej córkę skazano na kolejne dwa lata za odmowę podjęcia pracy w jakiejś tam fabryce, Boże dopomóż, a dlaczego miałaby się zgodzić? Gdzie ona się tego nauczyła? - z niedowierzaniem pytała samą siebie Ostrakowa. Czego Glikman nauczył dziewczynkę w tym krótkim czasie, zanim mu ją zabrali, co ukształtowało ją na jego podobieństwo i zniweczyło wszelkie wysiłki systemu? Strach, uniesienie i zdumienie walczyły ze sobą w duszy Ostrakowej, aż wreszcie coś, co powiedział nieznajomy, zniweczyło całkowicie te uczucia. - Nie słyszałam - wyszeptała po nieskończenie długiej chwili. - Jestem trochę rozkojarzona. Proszę, niech pan będzie tak dobry i powtórzy to, co pan powiedział. Powtórzył, a ona podniosła wzrok i wpatrywała się w niego, usiłując przypomnieć sobie wszystkie sztuczki, przed którymi ją niegdyś ostrzegano, ale było ich zbyt wiele, ona zaś utraciła już swój spryt. Brakowało jej przebiegłości Glikmana - jeśli w ogóle ją kiedykolwiek miała - pozwalającej mu rozszyfrowywać ich kłamstwa i uprzedzać ich posunięcia. Wiedziała jedynie, że aby ocalić siebie i połączyć się znowu ze swym ukochanym mężem, popełniła wielki grzech, grzech największy, jaki popełnić może matka. Nieznajomy zaczął jej grozić, ale tym razem groźby wydawały się pozbawione znaczenia. W przypadku gdyby odmówiła współpracy - mówił mężczyzna - kopia podpisanego przez nią zobowiązania wobec władz radzieckich trafi w ręce francuskiej policji. Kopie jej dwóch bezużytecznych sprawozdań (sporządzonych, jak dobrze wiedział, wyłącznie po to, żeby nie drażnić zbirów z wywiadu) zostaną rozprowadzone pomiędzy pozostałych jeszcze w Paryżu emigrantów - choć Bóg jeden wie, że niewielu już ich dziś pozostało! Dlaczego jednak trzeba było aż szantażu, żeby nakłonić ją do przyjęcia podarunku o tak nieoszacowanej wartości, kiedy wskutek jakiegoś niezrozumiałego aktu łaski ten człowiek i ten system dawali jej szansę wybawienia siebie i swojego dziecka? Zrozumiała, że jej dzienne i nocne modlitwy zostały wysłuchane, tysiące świec, tysiące łez. Kazała mu to powtórzyć po raz trzeci. Zmusiła go, żeby oderwał notes od swojej ryżawej twarzy, ujrzała, że jego usta uniosły się w półuśmiechu - i, choć to idiotyczne, że nieznajomy pragnie jej rozgrzeszenia, co było jasne nawet wówczas, kiedy powtarzał swoje szalone, dane od Boga pytanie. - Zakładając, że zdecydowano oczyścić Związek Radziecki z takich aspołecznych i warcholskich elementów, czy chcielibyście, aby wasza córka Aleksandra przyjechała do was do Francji? Jeszcze przez wiele tygodni po tym spotkaniu Ostrakowej wydawało się, że to wcale nie ona podejmuje wszelkie skryte działania, które okazały się jego następstwem; że to nie ona odwiedza potajemnie radziecką ambasadę, wypełnia formularze, podpisuje oświadczenia - certcats d hebergement -i w ogóle pokonuje cały ten męczący szlak przez kolejne francuskie ministerstwa. Modliła się często, ale konspiracyjną postawę przybierała nawet przystępując do modlitw, które dzieliła między kilka rosyjskich kościołów prawosławnych, tak aby w żadnym z nich nie dało się zauważyć, że cierpi na niewczesny atak pobożności. Niektóre kościoły były po prostu prywatnymi domkami, rozrzuconymi po piętnastej i szesnastej dzielnicy, przyozdobionymi charakterystycznymi podwójnymi krzyżami ze sklejki i umieszczonymi na drzwiach starymi, rozmoczonymi przez deszcz rosyjskimi ogłoszeniami, których dawcy poszukiwali tanich mieszkań i oferowali lekcje gry na fortepianie. Była w kościele Rosjanina Na Obczyżnie, w kościele Objawienia Świętej Dziewicy i w kościele Świętego Serafina z Sarowa. Była wszędzie. Dzwoniła do drzwi, dopóki ktoś nie przyszedł, kościelny albo ubrana w czerń kobieta o chorowitej twarzy; dawała im pieniądze, a oni pozwalali jej klęczeć w wilgotnym chłodzie przed iluminowanymi świecami ikonami i wdychać gęste kadzidło niemal do upojenia. Czyniła Wszechmogącemu obietnice, dziękowała Mu, prosiła Go o radę, pytała Go nawet, co On by uczynił, gdyby nieznajomy rozmawiał z Nim w podobnych okolicznościach, przypominała Mu, że i tak wywierają przecież na nią nacisk i że ją zniszczą, jeśli nie będzie im powolna. Jednocześnie jednak dawał znać o sobie jej nieposkromiony zdrowy rozsądek i Ostrakowa nieustannie zadawała sobie pytanie: dlaczego to właśnie ona, żona zdrajcy Ostrakowa, kochanka dysydenta Glikmana, matka - jak dano jej do zrozumienia - niesfornej i aspołecznej córki - dostąpić miała tak wyjątkowego przecież rozgrzeszenia? W ambasadzie radzieckiej, gdzie złożyła swoje pierwsze oficjalne podanie, potraktowano ją z takim szacunkiem, o jakim nie śmiałaby nawet marzyć; z szacunkiem nie należnym uciekinierowi, zdradzieckiemu szpiegowi czy wreszcie matce niepohamowanej piekielnicy. Nie polecono jej niegrzecznie udać się do poczekalni, lecz zaprowadzono ją do pokoju przyjęć, gdzie młody i przystojny urzędnik okazał Ostrakowej iście zachodnią uprzejmość, a nawet pomagał jej odpowiednio sformułować podanie, jeśli tylko zawodziło ją pióro bądź odwaga. Nie opowiedziała o tej historii nikomu, nawet swoim najbliższym - choć jej najbliżsi nie byli wcale tacy bliscy. Ostrzeżenie ryżawego mężczyzny dniem i nocą dźwięczało jej w uszach: najmniejsza niedyskrecja, a nie wypuścimy waszej córki. A poza tym do kogo, oprócz Boga, mogłaby się zwrócić? Do swojej przyrodniej siostry, Walentyny, która wyszła za mąż za sprzedawcę samochodów i mieszkała w Lyonie? Na samą myśl, że Ostrakowa zadaje się z tajnym wysłannikiem z Moskwy, Walentyna popędziłaby po sole trzeźwiące. "W kafejce, Mario? W biały dzień, Mario?" Tak, Walentyno, i to, co powiedział, jest prawdą. Miałam nieślubną córkę z Żydem. Najbardziej przerażała ją nicość. Mijały tygodnie; w ambasadzie powiedziano Ostrakowej, że jej podanie rozpatrywane jest z "przychylną uwagą"; władze francuskie zapewniały, że Aleksandra szybko uzyska francuskie obywatelstwo; ryży nieznajomy namówił ją do podania wstecznej daty urodzenia Aleksandry, żeby mogła występować jako Ostrakowa, a nie jako Glikman; mężczyzna powiedział, że władze francuskie przyjmą to o wiele lepiej; zdawało się, że tak w istocie jest, choć Ostrakowa nie napomknęła nawet o istnieniu dziecka podczas swoich rozmów naturalizacyjnych. A teraz nagle nie trzeba było już wypełniać żadnych formularzy, pokonywać żadnych przeszkód, Ostrakowa zaś czekała nie wiadomo na co. Na powrót ryżawego nieznajomego? On już nie istniał. Omlet z szynką i frytkami, trochę alzackiego piwa i dwa kawałki kruchego pieczywa najwyraźniej zaspokoiły wszystkie potrzeby mężczyzny. Nie miała pojęcia, jaki był jego związek z ambasadą: kazał jej się tam udać i powiedział, że będą jej oczekiwać; miał rację. Ale kiedy wspomniała im o "tym panu od was", a nawet kiedy opisała go jako "tego blondyna, postawnego pana, który pierwszy nawiązał ze mną kontakt", spotkała się jedynie z uśmiechniętym niezrozumieniem. I tak stopniowo to, na co czekała, przestawało istnieć. Było to wpierw przyszłością, potem przeszłością, a ona nie wiedziała nawet, kiedy przeminęło i nie zaznała chwili spełnienia. Czy Aleksandra przybyła już do Francji? Czy otrzymała dokumenty i pojechała dalej? A może gdzieś się ukrywa? Ostrakowa zaczęła przypuszczać, że jest to całkiem prawdopodobne. Poddana nowemu dla niej poczuciu rozczarowania, nie mogąc znaleźć ukojenia, wpatrywała się w twarze dziewcząt na ulicach i zastanawiała się, jak też może wyglądać Aleksandra. Kiedy wracała do domu, niemal automatycznie spoglądała na wycieraczkę w nadziei, że zobaczy napisaną odręcznie karteczkę, albo pneumatique: Mamo, to ja. Mieszkam w takim to a takim hotelu... Telegram podający numer lotu, przylatuję Orly jutro, dziś wieczorem; a może to nie Orly, tylko Charles de Gaulle? Nie znała się na pracy linii lotniczych, odwiedziła zatem biuro podróży, żeby tylko zasięgnąć informacji. Okazało się, że w grę wchodzą oba lotniska. Rozważała możliwość poniesienia kosztów, związanych z założeniem sobie telefonu, żeby Aleksandra mogła do niej zadzwonić. Ale czego, na Boga, spodziewała się po tylu latach? Łzawych spotkań z dorosłym już dzieckiem, z którym nigdy nie była razem? Spóźnionej o przeszło dwadzieścia lat odbudowy związku, który świadomie zlekceważyła? Nie mam do niej żadnego prawa, surowo powtarzała sobie Ostrakowa; mam tylko długi i zobowiązania. Pytała w ambasadzie, ale nie wiedzieli nic więcej. Twierdzili, że formalności zostały zakończone. To wszystko, co im wiadomo. A gdyby Ostrakowa pragnęła wysłać córce pieniądze - spytała przebiegle - na przykład na bilety albo na wizę? Czy mogliby podać jej adres albo skierować ją do urzędu, który mógłby odnaleźć Aleksandrę? Tu nie poczta, powiedzieli. Ich niespodziewany chłód przestraszył Ostrakową. Więcej tam nie poszła. Potem z kolei zaczęły ją niepokoić tamte nieostre fotografie, które dali, żeby dołączyła je do swoich podań, Wszystkie zdjęcia były jednakowe. Znała Aleksandrę wyłącznie z tych odbitek. Żałowała teraz, że nie porobiła sobie kopii, ale nie przyszło jej to do głowy; przypuszczała niemądrze, że niedługo pozna oryginał. Zresztą fotografii nie miała w ręku dłużej niż godzinę! Z ambasady popędziła z nimi wprost do ministerstwa, a kiedy stamtąd wyszła, zdjęcia przedzierały się już przez kolejny gąszcz biurokratycznych przepisów. Ale przyjrzała się im dobrze! Boże, jak ona przyglądała się tym fotografiom, nieważne, czy wszystkie były identyczne czy nie! W metrze, w poczekalni ministerstwa, nawet na ulicy przed wejściem wpatrywała się uparcie w martwy wizerunek swojego dziecka, z całych sił próbując w szarych cieniach bez wyrazu dojrzeć choć najmniejszy ślad ubóstwianego przez siebie człowieka. Ale bez powodzenia. Jak dotąd zawsze, kiedy tylko ośmielała się o tym rozmyślać, wyobrażała sobie, że rysy Glikmana wypisane są na twarzy dorastającej już córki równie wyraziście, jak przedtem na twarzy noworodka. Było chyba niemożliwe, żeby mężczyzna tak krzepki i energiczny nie zaszczepił dziecku piętna swej natury głęboko i na zawsze. A mimo to Ostrakowa nie dostrzegła na fotografii ani śladu Glikmana. Obnosił się ze swoim żydowskim pochodzeniem niczym ze sztandarem. Była to część jego samotnej rewolucji. Nie był ortodoksem, w ogóle nie był religijny, a cichej pobożności Ostrakowej nie cierpiał niemal tak samo, jak sowieckiej biurokracji - a jednak kiedyś pożyczył od Ostrakowej lokówki i wzorem chasydów zakręcił sobie pejsy, aby, jak twierdził, uwidocznić wszystkim antysemityzm władz. Ale w twarzy na zdjęciu Ostrakowa nie zdołała rozpoznać ani kropli jego krwi, najmniejszej iskierki jego ognia - chociaż ów ogień, jak twierdził nieznajomy, płonął w Aleksandrze z niezwykłą mocą. Nie zdziwiłabym się, gdyby to zdjęcie przedstawiało trupa, myślała głośno Ostrakowa w swoim mieszkaniu. Tą szczerą uwagą po raz pierwszy dała wyraz narastającym w niej wątpliwościom. Harując w hurtowni i przesiadując samotnie długimi wieczorami w swoim maleńkim mieszkanku, łamała sobie głowę, komu mogłaby zaufać; kto nie przebaczyłby jej i zarazem nie potępił; kto umiałby dostrzec, co kryje się za kolejnymi zakrętami drogi, którą wyruszyła; a nade wszystko kto milczałby i nie zaprzepaściłby jej szans na połączenie się z Aleksandrą - przecież grożono jej za niedyskrecję. Aż wreszcie pewnej nocy Bóg, a może wytężona pamięć, podsunęła jej odpowiedź. Generał - pomyślała, siadając na łóżku i zapalając światło. Mówił jej o nim sam Ostrakow. Te grupy emigranckie -powiadał - to tragedia, musisz ich unikać jak zarazy. Możesz zaufać jedynie Generałowi Vladimirowi: stary drań i kobieciarz, ale prawdziwy mężczyzna, ma kontakty i potrafi trzymać język za zębami. Jednak Ostrakow opowiadał jej o nim jakieś dwadzieścia lat temu, a przecież nawet starzy generałowie nie są nieśmiertelni. A poza tym -jaki Vladimir? Nie znała jego nazwiska, a nawet imię Vladimir - jak jej powiedział Ostrakow - Generał przybrał dopiero w wojsku, albowiem jego prawdziwe estońskie imię nie brzmiałoby odpowiednio w Armii Czerwonej. Mimo wszystko następnego dnia Ostrakowa poszła zasięgnąć języka do księgarni koło katedry św. Aleksandra Newskiego, gdzie zwykle uzyskać można było informacje na temat topniejącej coraz bardziej rosyjskiej społeczności Paryża. Zdobyła nazwisko i nawet numer telefonu, ale nie adres. Telefon okazał się wyłączony. Ostrakowa udała się na pocztę, obsypała urzędników pochlebstwami i uzyskała w końcu książkę telefoniczną z pięćdziesiątego szóstego roku, w której znalazła Ruch Na Rzecz Wolności Krajów Nadbałtyckich wraz z adresem na Montparnasse. Nie była głupia. Odszukała adres i okazało się, że wymieniono pod nim jeszcze co najmniej cztery inne organizacje; Grupę Ryską, Stowarzyszenie Ofiar Sowieckiego Imperializmu, Komitet Czterdziestu Ośmiu Na Rzecz Wolnej Litwy i Talliński Komitet Wolności. Doskonale pamiętała uszczypliwe uwagi Ostrakowa o podobnych ciałach, choć w swoim czasie wiele dla nich przeszedł. Tak czy inaczej udała się pod wskazany adres i zadzwoniła do drzwi; dom przypominał jeden z tych jej kościółków: miał osobliwy wygląd i sprawiał wrażenie pozamykanego na cztery spusty. W końcu drzwi otworzył spozierający z wyższością stary białogwardzista, ubrany w krzywo zapięty sweter i wsparty na lasce. - Odjechali - powiedział, wskazując laską w dół brukowanej ulicy. -Wyprowadzili się. Koniec. Zniszczyły ich większe organizacje - dodał ze śmiechem. Ich było za mało, ugrupowań za wiele, a ponadto sprzeczali się jak dzieci. Nic dziwnego, że pokonano cara! - Stary białogwardzista nosił źle dopasowaną sztuczną szczękę i poprzyklejane do czaszki rzadkie włoski, mające zasłonić łysinę. - A Generał? - zapytała. - Gdzie jest Generał? Żyje czy może... Stary Rosjanin uśmiechnął się wymuszenie i zapytał, czy chodzi o interesy. - Ależ nie - odpowiedziała sprytnie Ostrakowa, i pamiętając krążącą o Generale opinię flirciarza przywołała na usta uśmiech nieśmiałej kobiety. Stary Rosjanin roześmiał się, grzechocząc zębami. Roześmiał się znowu i powiedział: - Ach, ten Generał! - Potem odszedł i wrócił z jakimś londyńskim adresem, odbitym fioletowym tuszem na kartoniku, który wręczył Ostrakowej. - Generał nie zmieni się nigdy - powiedział - bez wątpienia nawet w Niebie będzie uganiał się za aniołami, próbując je poderwać. I tej nocy, kiedy cała okolica pogrążyła się we śnie, Ostrakowa usiadła przy biurku swojego zmarłego męża i ze szczerością, którą ludzie samotni zachowują dla obcych, napisała do Generała list, stosując francuski zamiast rosyjskiego, żeby uzyskać jeszcze większy dystans. Napisała o swojej miłości do Glikmana i pocieszała się myślą, że Generał kochał kobiety równie mocno, jak Glikman. Przyznała się od razu, że przybyła do Francji jako szpieg i wyjaśniła, w jaki sposób powstały te dwa trywialne sprawozdania, stanowiące plugawą cenę jej wolności. Odbyło się to a contre - coeur, jak napisała; zresztą w raportach zawarła wyłącznie wymysły i wybiegi, czyli nic. Ale raporty owe, podobnie jak podpisane przez nią zobowiązanie, jednak istnieją i w poważnym stopniu ograniczają jej swobodę. Dalej pisała Generałowi o swojej duszy i o modlitwach zanoszonych do Boga po wszystkich rosyjskich kościołach. Dni stały się nierzeczywiste od czasu spotkania z ryżawym nieznajomym; Ostrakowa czuła, że jej życie pozbawione zostało przyrodzonego wyjaśnienia, nawet jeśli miałoby ono być bolesne. Nie zataiła niczego, albowiem poczucie winy, jakie mogłaby mieć, nie odnosiło się do wysiłków, mających na celu sprowadzenie Aleksandry na Zachód, lecz raczej do decyzji pozostania w Paryżu i sprawowania opieki nad Ostrakowem, dopóki nie umrze - przecież potem Sowieci i tak nie pozwoliliby jej wrócić, bo wtedy i ona stała się uciekinierką. Generale - pisała - gdybym wszakże musiała stanąć dziś przed Stwórcą i wyznać mu, co kryje się najgłębiej w moim sercu, to powiedziałabym Mu to samo, co dziś wyznaję panu. Moja mała Aleksandra rodziła się w bólach. Zmagała się ze mną dniami i nocami, a ja broniłam się przed nią. Już w łonie matki była dzieckiem swego ojca. Nie miałam czasu, żeby ją kochać; znałam ją jedynie jako małego żydowskiego bojownika, podobnego do ojca. Ale wiem jedno, Generale: dziecko na fotografii nie jest ani moje, ani Glikmana. Podrzucają mi do gniazda kukułcze jajo, a choć jest w starej kobiecie coś, co chciałoby pozwolić się oszukać, to jest w niej też coś silniejszego, co nienawidzi ich za ich oszustwa. Potem natychmiast zakleiła list w kopercie, żeby go nie przeczytać i nie zmienić zamiaru. Nakleiła na kopertę mnóstwo znaczków, jak gdyby zapalała świecę ku czci kochanka. Dokładnie przez dwa tygodnie po wysłaniu listu nic się nie wydarzyło, i to milczenie zgodnie z dziwną kobiecą naturą stanowiło dla niej niejaką ulgę. Po burzy przyszedł spokój, Ostrakowa uczyniła tyle, ile mogła, choć nie było to wiele - wyznała swoje słabości, swoje zdrady i swój wielki grzech - reszta spoczywała w ręku Boga; i w ręku Generała. Nie przerażały jej zakłócenia w pracy francuskiej poczty. Widziała je raczej jako jeszcze jedną przeszkodę, którą ludzie kształtujący jej przeznaczenie będą musieli pokonać, jeśli starczy im po temu silnej woli. Chodziła do pracy z przyjemnością i przestał jej dokuczać krzyż, co potraktowała jako dobry omen. Zaczęła nawet znowu filozofować. Mówiła sobie w ten czy inny sposób: albo Aleksandra jest już na Zachodzie i dzieje się jej lepiej - jeśli rzeczywiście była to Aleksandra - albo pozostała tam, gdzie była, i przynajmniej nie dzieje się jej gorzej. Stopniowo jednak inna cząstka duszy kobiety przejrzała ten fałszywy optymizm. Istniała trzecia możliwość, którą Ostrakowa powoli zaczęła uważać za najgorszą i zarazem najbardziej prawdopodobną: że posłużono się Aleksandrą dla jakichś złowieszczych i niecnych celów; że w jakiś sposób zmuszają ją do czegoś, dokładnie tak, jak kiedyś zmusili ją, Ostrakową, i że wykorzystują jej odwagę i dobroć, które przekazał jej ojciec, Glikman. Wtedy czternastej nocy Ostrakowa uległa silnemu atakowi płaczu i ze łzami spływającymi po twarzy przeszła pół Paryża w poszukiwaniu jakiegoś otwartego kościoła, aż wreszcie dotarła ni mniej, ni więcej, tylko do katedry Aleksandra Newskiego. Była otwarta. Uklękła i przez długie godziny modliła się do św. Józefa, który był w końcu ojcem, opiekunem i patronem, którego imię nosił Glikman, choć on wyszydziłby zapewne to skojarzenie. Następnego dnia po tych duchowych wysiłkach jej modlitwa została wysłuchana. Dostała list. Nie było na nim znaczka ani stempla. Na wszelki wypadek podała także adres do pracy i kiedy przyszła do hurtowni, list już na nią czekał, dostarczony prawdopodobnie w nocy przez posłańca. Był niepodpisany, bardzo krótki i pozbawiony zarówno adresu, jak i nazwiska nadawcy. Napisano go odręcznie, podobnie jak list Ostrakowej, koturnową francuszczyzną, rozciągniętym pismem skreślonym starczą, władczą dłonią, w której Ostrakowa natychmiast rozpoznała dłoń Generała. Madame - brzmiało to niczym rozkaz - list pani dotarł bezpiecznie do piszącego te słowa. Zwolennik naszej sprawy odwiedzi panią wkrótce. Jest człowiekiem honoru, a swą tożsamość odkryje, wręczając pani drugą połówkę załączonej pocztówki. Usilnie proszę, aby nie rozmawiała pani z nikim o tej sprawie do chwili jego przyjazdu. Przybędzie do pani do domu pomiędzy ósmą a dziesiątą wieczorem. Trzykrotnie zadzwoni do drzwi. Człowiek ów posiada moje pełne zaufanie. Proszę polegać na nim całkowicie, a uczynimy wszystko, żeby przyjść pani z pomocą. Choć ogarnęło ją uczucie ulgi, melodramatyczny styl autora listu w głębi duszy rozbawił nieco Ostrakową. Dlaczego nie można było po prostu doręczyć listu do mieszkania? - myślała, i czemu miałabym czuć się bezpieczna dlatego, że przysłał mi połowę angielskiej widokówki? Na kawałku pocztówki widać było bowiem fragment Piccadilly Circus, a kartka nie była rozcięta, lecz rozerwana w poprzek z rozmyślną niedbałością. Ku jej zdumieniu wysłannik Generała przyjechał jeszcze tego wieczora. Zadzwonił trzykrotnie, jak napisano w liście, ale z pewnością wiedział, że jest w domu, musiał widzieć, jak wchodzi i zapala światło, ponieważ usłyszała jedynie szczęk skrzynki na listy, znacznie głośniejszy niż zazwyczaj, a kiedy podeszła do drzwi, ujrzała kawałek pocztówki leżący na wycieraczce, na tej samej wycieraczce, na którą spoglądała tak często, wyczekując z utęsknieniem na jakąś wiadomość o Aleksandrze, swej córce. Podniosła widokówkę i pobiegła do sypialni po Biblię, w której leżała jej połowa kartki. I tak, kawałki pasowały do siebie, Bóg był po jej stronie, Święty Józef wstawił się za nią. (Mimo wszystko jakie to jednak absurdalne!) Kiedy otworzyła drzwi, przemknął koło niej jak cień: wyglądał niczym chochlik, którego czarny płaszcz z aksamitnymi patkami na kołnierzu roztaczał wokół aurę jakiejś operowej konspiracji. Jej pierwszą myślą było, że przysłali jej karła, aby schwytał olbrzyma. Miał łukowate brwi, pobrużdżoną zmarszczkami twarz oraz sterczące nad spiczastymi uszami i podwinięte ku górze różki czarnych włosów, które zaczął przygładzać drobnymi dłońmi przed lustrem w przedpokoju, gdy tylko zdjął kapelusz; był tak połyskliwy i śmieszny, że przy innej okazji Ostrakowa śmiałaby się w głos z werwy, komizmu i nonszalancji tego człowieka. Ale nie dzisiaj. Natychmiast pojęła, że dziś wypełnia go powaga, która zwykle jest mu obca. Dziś, jak ogromnie zajęty handlowiec, który wysiadł właśnie z samolotu, chciał jedynie robić interesy - wyczuwała bowiem również, że dopiero co przybył do miasta: był schludny i podróżował bez zbędnego bagażu. - Czy mój list dotarł do pani bez przeszkód? - Mówił szybko po rosyjsku z akcentem estońskim. - Myślałam, że to był list od Generała - odparła, mimowolnie przyjmując wobec niego surowy ton. - Dostarczyłem go w jego imieniu - powiedział poważnie. Grzebał w wewnętrznej kieszeni i Ostrakową ogarnęło straszne przeczucie, że podobnie jak ów olbrzymi Rosjanin wyciągnie stamtąd lśniący, czarny notes. Ale on zamiast tego wyjął fotografię i wystarczyło jej tylko jedno spojrzenie: blada, błyszcząca twarz o wyrazie gardzącym nie tylko nią, lecz kobiecością w ogóle; wygląd sugerujący pragnienie, którego tamten nie śmiał zaspokoić. - Tak - powiedziała. - To ten nieznajomy. Widząc, jak rośnie jego radość, domyśliła się od razu, że był kimś, o kim Glikman i jego przyjaciele mówili: "jeden z naszych" - wcale nie musiał być Żydem, wystarczyło, że był dla Glikmana człowiekiem z krwi i kości. Od tej chwili nazywała go w duchu Czarodziejem. Pomyślała sobie, że ma kieszenie pełne sprytnych sztuczek, a w jego wesołych oczach ukrywają się magiczne iskierki. Rozmawiała z Czarodziejem przez pół nocy z takim natężeniem, jak nigdy z nikim od czasu rozstania z Glikmanem. Przede wszystkim opowiedziała całą historię jeszcze raz, przeżywając ją ponownie ze wszystkimi szczegółami, i ku swojemu cichemu zdumieniu odkryła, jak wielu informacji nie uwzględniła w liście, który Czarodziej wydawał się znać na pamięć. Wyjaśniła mu naturę swoich uczuć, swoje łzy, swój okropny wewnętrzny nieład: opisała prostactwo jej przepoconego dręczyciela. Był taki niekompetentny -powtarzała w zadumie - jak gdyby robił to pierwszy raz - nie było w nim żadnego sprytu ani pewności siebie. Jakie to dziwne myśleć o Szatanie jako o partaczu! Opowiedziała o omlecie z szynką i frites, i o alzackim piwie, i Czarodziej śmiał się; powiedziała mu o swym przeczuciu, że jest to mężczyzna wstydliwy i pełen kompleksów - przeciwieństwo lowelasa - i mały Czarodziej na ogół przytakiwał jej uprzejmie, jak gdyby on i tamten ryżawy człowiek znali się dobrze od dawna. Zgodnie z tym, co jej przykazał Generał, zaufała Czarodziejowi całkowicie; podejrzeń miała już powyżej uszu. Pomyślała później, że rozmawiała z nim tak szczerze, jak niegdyś z Ostrakowem, kiedy byli jeszcze młodymi kochankami w jej rodzinnym mieście i nocami, gdy wydawało im się, że mogą się już nigdy nie zobaczyć, przywierali do siebie pomimo trwającego oblężenia, szepcząc w takt huku nadciągających armat; albo tak jak z Glikmanem, kiedy oczekiwali na łomot do drzwi, oznaczający dla niego kolejny powrót do więzienia. Przemawiała do jego uważnego i rozumiejącego spojrzenia, do skrywanego w nim śmiechu, do cierpienia, o którym wiedziała od razu, że stanowi lepszą część jego nieszablonowej i być może aspołecznej natury. I gdy tak rozmawiali, kobieca intuicja stopniowo podpowiadała Ostrakowej, że ona rozbudza w nim namiętność -ale tym razem nie była to miłość, lecz ostra i szczególna nienawiść, która każdemu jego pytaniu nadawała uczucie i moc. Nie wiedziała dokładnie, czego lub kogo nienawidził, ale lękała się o każdego, nie tylko o ryżawego nieznajomego, kto mógłby ściągnąć na siebie żar gniewu maleńkiego Czarodzieja. Jak pamiętała, namiętność Glikmana była namiętnością ogólną, bezsenną, wymierzoną po prostu przeciwko niesprawiedliwości, skierowaną niemal na chybił trafił przeciw całemu szeregowi jej bardziej lub mniej istotnych przejawów. Tymczasem namiętność Czarodzieja była niczym pojedynczy snop światła, skierowany na określony punkt, którego Ostrakowa nie umiała jednak dostrzec. W każdym razie jest faktem, że nim Czarodziej wyszedł - mój Boże, pomyślała, już prawie znów pora do pracy - Ostrakowa opowiedziała mu wszystko, co tylko mogła mieć do powiedzenia, on natomiast zbudził w niej uczucia, które przez lata całe, aż do tej nocy, należały jedynie do przeszłości. Pomimo całej zawiłości swojego stosunku do Aleksandry, do samej siebie i do jej obu nieżyjących mężczyzn, zdołała uprzątając w oszołomieniu talerze i butelki, wybuchnąć śmiechem na myśl o swojej kobiecej naiwności. - Przecież ja nawet nie znam jego nazwiska - powiedziała głośno, drwiąco kręcąc głową. - "Jak mogę się z panem skontaktować? - zapytała, gdy wychodził. - Jak mogę pana uprzedzić, jeśli on wróci?" Czarodziej odrzekł, że nie będzie mogła tego uczynić. Ale gdyby w sprawie nastąpił jakiś przełom, może napisać znów do Generała na jego angielskie nazwisko i na inny adres. - Pan Miller - powiedział poważnie, wymawiając nazwisko z francuska, i wręczył jej wizytówkę z wypisanym ręcznie drukowanymi literami londyńskim adresem. - Ale proszę zachować ostrożność. Niech pani używa okrężnych sformułowań. Przez cały ten dzień i przez wiele następnych Ostrakowa na pierwszym planie pamięci przechowywała obraz odchodzącego Czarodzieja, który opuszcza ją i rusza w dół słabo oświetloną klatką schodową. Jego ostatnie, żarliwe spojrzenie, pełne stanowczości i uniesienia: "Przyrzekam panią uwolnić. Dziękuję za wezwanie mnie pod broń". Drobna, biała dłoń, zsuwająca się po szerokiej poręczy schodów biegła wciąż w koło i w koło po zmniejszającym się okręgu pożegnania, niby chusteczka powiewająca z okna pociągu, aż wreszcie zniknęła całkowicie w mroku tunelu. * * * Drugie z wydarzeń, które przyczyniły się do powrotu Georgea Smileya z emerytury, miało miejsce kilka tygodni później, wczesną jesienią tego samego roku: jednakże wcale nie w Paryżu, lecz w starodawnym, wolnym, hanzeatyckim mieście Hamburgu, teraz niemal śmiertelnie powalonym eksplozją własnego dobrobytu; pozostaje jednak prawdą, że nigdzie lato nie odchodzi tak pięknie, jak na złotych i pomarańczowych brzegach jeziora Alster, którego jak dotąd nie udało się nikomu osuszyć ani zalać cementem. Nie trzeba dodawać, że George Smiley nigdy nie oglądał owych tęsknych, jesiennych wspaniałości. Owego dnia Smiley z takim przekonaniem, na jakie było go tylko stać, mozolił się zapamiętale przy swoim ulubionym stoliku w Bibliotece Londyńskiej na St. Jamess Square, mogąc przez rozsuwane okno przyglądać się z czytelni parze wrzecionowatych drzew. Jedyny związek Smileya z Hamburgiem, na jaki wtedy byłby w stanie się powołać - choć nigdy potem nie próbował tego uczynić - dotyczył parnaskiego obszaru niemieckiej poezji barakowej. Smiley pracował bowiem właśnie nad monografią pewnego germańskiego barda, nazwiskiem Opitz, lojalnie usiłując odróżnić w jego twórczości prawdziwą namiętność od męczącej literackiej konwencji epoki. W Hamburgu było wtedy parę minut po jedenastej rano, a dróżkę prowadzącą na nabrzeże zdobiły cętki słońca i suchych liści. Nad spokojnymi wodami Alster wisiała rozjarzona mgiełka, przez którą iglice na wschodnim brzegu wyglądały jak rozmazane na wilgotnym horyzoncie zielone plamy. Nad wodą krzątały się czerwone wiewiórki, przygotowujące zapasy na zimę. Jednakże stojący na brzegu drobny i cokolwiek anarchistycznie wyglądający młodzieniec w dresie i trampkach wcale nie obserwował zwierząt i w ogóle nie zaprzątał sobie nimi głowy. Jego pustą twarz zaciemnił dwudniowy zarost, a zaczerwienione oczy chłopaka utkwione były w nadpływającym właśnie parowcu. Pod lewą pachą młodzieniec trzymał jakąś hamburską gazetę, ale ktoś tak spostrzegawczy jak George Smiley zauważyłby od razu, że nie było to wydanie dzisiejsze, lecz wczorajsze. W prawej dłoni ściskał pleciony koszyk na zakupy, który pasowałby raczej do przysadzistej pani Ostrakowej niż do tego wiotkiego, rozczochranego chłopaka wyglądającego tak, jak gdyby lada moment miał rzucić się do jeziora. Z koszyka wychylały się pomarańcze, na których spoczywała żółta koperta Kodaka z napisem w języku angielskim. Poza tym nabrzeże było puste, a mgiełka unosząca się nad wodą pogłębiała jeszcze osamotnienie młodego człowieka. Towarzyszył mu jedynie rozkład kursów parowca i archaiczne, pamiętające czasy wojny ogłoszenie informujące, jak należy ratować niedoszłych topielców; jednakże myśli chłopaka krążyły wyłącznie wokół otrzymanych od Generała instrukcji, które powtarzał sobie nieustannie niczym modlitwę. Parowiec łagodnie podpłynął do brzegu i chłopak wskoczył na pokład jak dziecko w tanecznej zabawie - grad kroków, potem bezruch, dopóki znów nie zacznie grać muzyka. Dniem i nocą przez dwie doby nie myślał o niczym, tylko o tej chwili: teraz. Prowadząc samochód, czujnie wpatrywał się w drogę i pomiędzy pojawiającymi się przelotnie postaciami żony i córeczki widział też oczami wyobraźni wszystkie elementy tego nieszczęsnego planu, które mogły zakończyć się niepowodzeniem. Wiedział, że posiada talent do prowokowania katastrof. Podczas rzadkich przerw na kawę przepakowywał i rozpakowywał pomarańcze kilkanaście razy, kładąc kopertę to wzdłuż, to znów w poprzek koszyka - nie, ten kąt jest lepszy, bardziej odpowiedni, tak będzie łatwiej po nią sięgnąć. Na peryferiach miasta zaopatrzył się w drobne, aby starczyło mu dokładnie na bilet - a gdyby konduktor zatrzymał go na chwilę i wdał się z nim w pogawędkę? Czasu na zrobienie tego, co miał zrobić, było przecież tak mało! Nie powie ani słowa po niemiecku, przemyślał to sobie. Będzie mamrotał, uśmiechał się, zachowa powściągliwość i będzie przepraszał, ale nie odezwie się. Chyba że powie kilka słów po estońsku -może jakieś zdanie z Biblii, zapamiętane z luterańskiego dzieciństwa, jeszcze zanim ojciec kazał mu nauczyć się rosyjskiego. Ale teraz, kiedy owa chwila była już tak blisko, chłopak dostrzegł pewną lukę w swym planie. Co będzie, jeśli współpasażerowie przyjdą mu z pomocą? W wielojęzycznym Hamburgu, oddalonym od Wschodu ledwie o kilka mil, sześciu przypadkowych ludzi może znać sześć rozmaitych języków! Lepiej siedzieć cicho, z obojętną miną. Szkoda, że się nie ogolił. Wolałby mniej rzucać się w oczy. Nie patrzył na nikogo, znalazłszy się w głównej kabinie parowca. Wzrok miał spuszczony: "Unikaj kontaktu wzrokowego" - rozkazał Generał. Konduktor gawędził z jakąś starszą panią i nie zwracał uwagi na chłopca. Zakłopotany, czekał, usiłując sprawiać wrażenie opanowanego. Pasażerów było około trzydziestu. Wydawało mu się, że wszyscy mężczyźni i kobiety, ubrani jednakowo w zielone płaszcze i zielone, filcowe kapelusze, nastawieni byli do niego nieprzychylnie. Nadeszła jego kolej i młodzieniec wyciągnął wilgotną dłoń. Jedna marka, jedna pięćdziesięcio-fenigówka, kilka mosiężnych dziesiątek. Konduktor przyjął pieniądze bez słowa. Chłopak niezdarnie, na oślep ruszył między siedzeniami w stronę rufy. Brzeg zaczął się oddalać. Podejrzewają, że jestem terrorystą, pomyślał. Ręce miał powalane olejem silnikowym i żałował teraz, że go nie zmył. Być może mam go też na twarzy. "Bądź nijaki - powiedział Generał. - Nie zwracaj na siebie uwagi. Nie uśmiechaj się i nie popatruj koso. Bądź normalny". Sprawdził, która godzina, próbując wykonać tę czynność możliwie powoli. Lewy rękaw podwinął już wcześniej, żeby odsłonić zegarek. Pochylając się, choć nie był wysoki, chłopak dotarł wreszcie na rufę, osłoniętą jedynie baldachimem. Była to kwestia sekund. Już nie dni czy kilometrów; nawet nie godzin. Sekund. Sekundnik jego zegarka minął z drżeniem szóstkę. Gdy dosięgnie jej ponownie, ruszasz. Wiała bryza, ale chłopak niemal tego nie spostrzegł. Jego największym zmartwieniem był czas. Wiedział, że kiedy jest przejęty, zupełnie traci poczucie czasu. Obawiał się, że nim się zorientuje, sekundnik dwukrotnie obiegnie swą trasę, zmieniając jedną minutę w dwie. W części rufowej wszystkie miejsca były wolne. Skierował się gwałtownie w stronę ostatniej ławki, obiema rękami trzymając na brzuchu kosz z pomarańczami i jednocześnie ściskając pod pachą gazetę: to ja, odbierzcie moje sygnały. Czuł się jak głupiec. Pomarańcze zdecydowanie zbyt wyraźnie rzucały się w oczy. Niby dlaczego, na Boga, nieogolony młodzieniec w dresie miałby dźwigać kosz pomarańczy i wczorajszą gazetę? Z pewnością cały statek zwrócił na niego uwagę! "Kapitanie - ten młody człowiek - tam - to zamachowiec! W koszu ma bombę, chce nas porwać albo zatopić prom!" Plecami do niego, ramię przy ramieniu stała oparta o reling jakaś para, wpatrująca się w mgłę. Mężczyzna był niezwykle drobny, niższy niż kobieta. Nosił czarny płaszcz z aksamitnym kołnierzem. Oboje nie zwracali na niego uwagi. "Usiądź tak daleko z tyłu, jak tylko to możliwe, i pamiętaj, żebyś siedział tuż przy przejściu" - mówił Generał. Usiadł, modląc się, żeby udało się za pierwszym razem i żeby nie trzeba było stosować żadnych awaryjnych rozwiązań. "To dla ciebie, Beckie" - wyszeptał cichutko, myśląc o swojej córce i przypominając sobie słowa Generała. Pomimo swojego luterańskiego pochodzenia nosił na szyi drewniany krzyż, który kiedyś podarowała mu matka, zasłaniał go jednak zamek bluzy. Czemu ukrył krzyż? Żeby Pan Bóg nie przejrzał jego podstępów? Nie wiedział. Chciał znowu jechać, po prostu jechać i jechać, dopóki nie padnie ze zmęczenia albo nie znajdzie się bezpiecznie w domu. "Nie rozglądaj się" - przypomniał sobie słowa Generała. Nie wolno było mu patrzeć nigdzie, tylko przed siebie: "Jesteś biernym partnerem. Ty masz jedynie stworzyć okazję, to wszystko. Żadnego hasła, nic; tylko koszyk, pomarańcze, żółta koperta i gazeta pod pachą". Nigdy nie powinienem się na to zgodzić, pomyślał. Narażam Beckie, moją córkę. Stella nigdy mi tego nie wybaczy. Stracę obywatelstwo, ryzykuję wszystkim. Zrób to w imię naszej sprawy - powiedział Generał. Generale, nie istnieje dla mnie taka sprawa: nie jest moja, to była twoja sprawa, była to także sprawa mojego ojca, i właśnie dlatego wyrzuciłem pomarańcze za burtę. Ale nie uczynił tego. Kładąc gazetę obok na zbitej z deseczek ławce zauważył, że papier przesiąknął potem - tam, gdzie go ściskał, spływały smugi druku. Popatrzył na zegarek. Sekundnik zatrzymał się na dziesiątce. Stanął! Minęło piętnaście sekund od chwili, kiedy ostatnio na niego patrzyłem - to po prostu niemożliwe! Szalone spojrzenie na brzeg przekonało go, że znajdowali się już na środku jeziora, Ponownie popatrzył na zegarek i zobaczył, jak sekundnik mija jedenastkę. Głupcze, pomyślał, uspokój się. Pochylił się nieco w prawo i udawał, że czyta gazetę, jednocześnie cały czas trzymając przed oczami tarczę zegarka. Terroryści. Nic, tylko terroryści, pomyślał czytając nagłówki po raz dwudziesty. Nic dziwnego, że pasażerowie uważają mnie za jednego z nich. Grossfahndung. To oznacza u nich szeroko zakrojone poszukiwania. Zdumiało go, że pamięta aż tyle z niemieckiego. "Zrób to w imię naszej sprawy." Koszyk z pomarańczami u jego stóp przechylał się niebezpiecznie. "Gdy wstaniesz, postaw koszyk na ławce, żeby zająć sobie miejsce" - powiedział Generał. A co będzie, jeżeli koszyk się przewróci? W wyobraźni ujrzał toczące się po całym pokładzie pomarańcze i leżącą pomiędzy nimi do góry nogami żółtą kopertę, wszędzie zdjęcia, a na wszystkich Beckie. Sekundnik mijał właśnie szóstkę. Chłopak wstał. Teraz. Było mu zimno w brzuch. Obciągnął bluzę, żeby się okryć, i niechcący odsłonił drewniany krzyż od swojej matki. Zapiął zamek. "Nie spiesz się. Nie przyglądaj się niczemu. Udawaj marzyciela - mówił Generał. -Twój ojciec nie wahałby się ani chwili - powiedział. - Ty też się nie zawahasz". Ostrożnie podniósł i postawił koszyk na ławce, przytrzymał go obiema rękami, nachylił go nieco ku tyłowi, aby nadać mu jeszcze większą stabilność, a potem sprawdził jeszcze, czy wszystko jest w porządku. Zastanawiał się, co zrobić z "Abendblattem". Zabrać go czy zostawić tam, gdzie leży? A może jego łącznik wciąż jeszcze nie dostrzegł sygnału? Wziął gazetę i wsadził ją sobie pod pachę. Wrócił do głównej kabiny. Na rufę przyszła jakaś para, pewnie żeby zaczerpnąć powietrza, starsi ludzie, bardzo spokojni. Tamci pierwsi byli seksowni, nawet widziani z tyłu - drobny mężczyzna, ładnie zbudowana dziewczyna, szczupłość ich obojga. Było im dobrze w łóżku, wystarczyło na nich popatrzeć. Ale ci tutaj wyglądali mu na policjantów; chłopak był pewien, że miłość fizyczna nie dostarczała im żadnej przyjemności. Gdzie krążą moje myśli? -zauważył obłąkańczo. Wokół mojej żony Stelli, brzmiała odpowiedź. Wokół długich, rozkosznych uścisków, których możemy już nigdy nie zakosztować. Niespiesznie, tak jak mu przykazano, ruszył w kierunku wydzielonego na pokładzie miejsca, gdzie siedział pilot. Łatwo było mu nie patrzeć na nikogo; pasażerowie siedzieli zwróceni do niego plecami. Dalej wstęp dla pasażerów był zabroniony. Pilot siedział na wysokim pomoście po jego lewej ręce. "Podejdź do okienka pilota i podziwiaj widoki. Pozostań tam dokładnie minutę". Dach kabiny obniżał się w tym miejscu; chłopak musiał się pochylić. Drzewa i budynki poruszające się za szybą. Zobaczył sunącą obok ósemkę bez sternika, a potem skiff z samotną boginią o blond włosach. Pomnikowe piersi, pomyślał. Chciał wydać się jeszcze bardziej obojętny i postawił nogę na skraju pomostu dla pilota. Dajcie mi kobietę, pomyślał z rozpaczą w krytycznym momencie: Dajcie mi moją Stellę, senną i pełną pożądania w półmroku wczesnego ranka. Lewą rękę oparł na relingu, zegarek cały czas miał przed oczami. - Nie czyścimy tu butów - warknął pilot. Chłopak pospiesznie opuścił stopę na pokład. Teraz wie, że znam niemiecki, pomyślał i poczuł, jak twarz zakłuła go ze wstydu. Ale i tak przecież wiedzą, myślał głupawo, no bo dlaczego inaczej miałbym przy sobie niemiecką gazetę? Była już pora. Chłopak wyprostował się ponownie, odwrócił nieco za szybko i udał się w powrotną drogę na miejsce, przy czym nie było już sensu pamiętać o tym, żeby nie przyglądać się mijanym ludziom, ponieważ to oni wpatrywali się w niego, z dezaprobatą przyglądając się jego dwudniowemu zarostowi, dresowi i dzikiemu wyrazowi jego twarzy. Wzrok chłopaka opuszczał oblicze jednego pasażera tylko po to, żeby natrafić zaraz na twarz następnego. Pomyślał sobie, że nigdy dotąd nie spotkał jeszcze takiego niemego chóru wrogości. Dres znów rozchylił mu się na brzuchu, ukazując pasmo czarnych włosów. Stella pierze w zbyt gorącej wodzie, pomyślał. Raz jeszcze obciągnął bluzę i wyszedł na powietrze, obnosząc się ze swoim krzyżem niczym z orderem. I wtedy niemal jednocześnie wydarzyły się dwie rzeczy. Oto tuż koło koszyka na ławce zobaczył znak, którego szukał; wykonany żółtą kredą i jaskrawy niby kanarek biegł przez dwie deszczułki, informując go o tym, że przekazanie przesyłki zakończyło się sukcesem. Na ten widok wypełniło go poczucie wielkości, czegoś podobnego nie doznał jeszcze nigdy w życiu, wyzwolenie doskonalsze od tego, którego mogłaby dostarczyć mu kobieta. "Dlaczego musimy to robić właśnie tak? - pytał Generała - dlaczego to wszystko musi być tak skomplikowane?" "Ponieważ przedmiot ów jest jedyny w swoim rodzaju na świecie - odparł Generał. - To skarb nie posiadający odpowiednika. Jego utrata byłaby tragedią dla wolnego świata". "I to mnie wybrał na swojego kuriera, pomyślał z dumą chłopiec, choć w głębi duszy nadal uważał, że starzec co nieco przesadza. Spokojnie podniósł żółtą kopertę, wsunął ją do kieszeni bluzy, zapiął zamek i przejechał palcem wzdłuż spojenia sprawdzając, czy wszystkie ząbki znajdują się na właściwych miejscach. Dokładnie w tej samej chwili zdał sobie sprawę z tego, że jest obserwowany. Kobieta przy relingu wciąż stała plecami do niego i chłopak znów spostrzegł, że ma bardzo zgrabne biodra i nogi. Ale jej mały, seksowny towarzysz w czarnym płaszczu odwrócił się całkiem ku niemu, a wyraz jego twarzy pozbawił chłopca wszelkich doznawanych właśnie przyjemnych uczuć. Tylko raz widział taką twarz, było to wówczas, kiedy w ich pierwszym angielskim domu, w pokoju w Ruislip umierał jego ojciec, zaledwie kilka miesięcy po przybyciu do Anglii. Nigdy przedtem nie widział u nikogo podobnej rozpaczy, równie głębokiej powagi i bezbronności. Ponadto, co było jeszcze bardziej niepokojące, wiedział - tak jak i Ostrakowa - że była to rozpacz wypaczająca naturalny układ rysów jego twarzy, twarzy komika - czy też Czarodzieja, jak chciała Ostrakowa. Rozpalone, pełne wściekłego błagania spojrzenie małego nieznajomego o ostrym obliczu stanowiło także jawny wyraz jego komedianckiej duszy. "Chłopcze, pojęcia nie masz, co tam niesiesz. Strzeż tego za cenę życia!" Parowiec zatrzymał się. Byli na drugim brzegu. Chwyciwszy koszyk chłopak zeskoczył na ląd i niemal biegnąc, potrącał zaaferowanych zakupami ludzi to na tej, to znów na innej bocznej uliczce, prowadzącej nie wiadomo dokąd. W drodze powrotnej, kiedy kierownica obijała mu ręce, a w uszach rozbrzmiewała łomocząca gama silnika, chłopak widział tę twarz na mokrej szosie i wraz z upływem godzin zastanawiał się, czy na skutek emocji, spowodowanych przekazaniem przesyłki, nie pojawiła się ona jedynie w jego wyobraźni. Najprawdopodobniej właściwym łącznikiem był ktoś zupełnie inny, myślał próbując się uspokoić. Jedna z tych grubych dam w zielonym filcowym kapeluszu - albo nawet konduktor. Byłem za bardzo zdenerwowany, powiedział sobie. W decydującym momencie odwrócił się ku mnie nieznany mężczyzna, spojrzał na mnie, a ja od razu dorobiłem mu całą historię, uroiłem sobie nawet, że to mój umierający ojciec. Dojeżdżając do Dover był już niemal przekonany, że uda mu się przestać rozmyślać o tym mężczyźnie. Przeklęte pomarańcze wyrzucił do kosza na śmieci, a w kieszonce jego bluzy bezpiecznie spoczywała kłująca go spiczastym rogiem żółta koperta i tylko to się teraz liczyło. A więc stworzył sobie pewne teorie dotyczące cichego wspólnika? Lepiej o nich zapomnieć. A gdyby nawet, przez czysty przypadek, miał rację, i gdyby była to tamta pusta, groźna twarz - no to co z tego? Tym bardziej nie należy lecieć w tej sprawie z jęzorem do Generała, którego troska o bezpieczeństwo miała w sobie coś z natchnionego uniesienia jasnowidza. Myśl o Stelli stała się dla niego bolesną potrzebą. Jego pożądanie zaostrzało się wraz z każdą hałaśliwą milą. Wciąż jeszcze trwał wczesny poranek. Wyobraził sobie, że budzi żonę pieszczotami; zobaczył, jak jej zaspany uśmiech powoli przeradza się w namiętność. Smileya wezwano jeszcze tej samej nocy. Dziwne - chociaż uważał, że na tym późnym etapie swego życia wcale nie sypia dobrze, to telefon stojący koło jego łóżka dzwonił chyba bardzo długo, zanim go odebrał. Wrócił do domu prosto z biblioteki, a następnie spożył lichy obiad w pewnej włoskiej restauracji na Kings Road, dokąd na wszelki wypadek wziął ze sobą Podróże Oleariusa. Później pojechał do siebie na Bywater Street i z poświęceniem człowieka, który nie ma nic lepszego do roboty, zasiadł ponownie do pracy nad swoją monografią. Po dwóch godzinach otworzył butelkę czerwonego burgunda i wypił połowę, słuchając jakiejś kiepskiej sztuki radiowej. Zapadł w drzemkę, zmagał się z niespokojnymi snami, ale w chwili, kiedy usłyszał głos Lacona, odniósł wrażenie, że wywlekają go z ciepłego, ukochanego miejsca, w którym pragnął nie niepokojony pozostać na zawsze. A ponadto wydawało mu się, choć w rzeczywistości krzątał się żwawo, że ubiera się niezwykle powoli; zastanawiał się, czy tak właśnie reagują starzy ludzie, dowiedziawszy się o czyjejś śmierci. * * * Znał go pan osobiście, czyż nie tak, sir? - celowo ściszonym głosem zagadnął z szacunkiem nadinspektor policji okręgu. - A może nie powinienem pytać? Przebywali razem już od kwadransa, lecz było to pierwsze pytanie nadinspektora. Przez moment zdawało się, że Smiley nie słyszy, ale jego milczenie nie było obraźliwe, posiadał bowiem dar spokoju. A poza tym dwóch mężczyzn przypatrujących się nieboszczykowi muszą przecież łączyć jakieś więzy koleżeństwa. Na Hampstead Heath pozostała jeszcze godzina do świtu, ociekająca wodą, mglista, niczyja godzina, ani zimna, ani ciepła, o niebie zabarwionym przez poświatę Londynu na pomarańczowo i drzewach lśniących niczym przeciwdeszczowe płaszcze. Stali ramię w ramię w bukowej alei; nadinspektor wyższy o głowę od Smileya: młody, przedwcześnie posiwiały olbrzym, może nieco bufonowaty, ale odznaczający się charakterystyczną delikatnością olbrzyma, która czyniła go z natury przyjacielskim. Smiley zaciskał swe pulchne dłonie na brzuchu niby burmistrz przed symbolicznym grobowcem ofiar wojny i patrzył wyłącznie na ciało, leżące u jego stóp w świetle latarki nadinspektora. Daleki spacer najwyraźniej pozbawił go tchu, ponieważ dyszał nieco, przyglądając się zmarłemu. Z otaczającej ich ciemności dobiegał skrzek policyjnych nadajników, pracujących w eterze nocy. Oprócz latarki nie było w pobliżu żadnego innego źródła światła; nadinspektor rozkazał wszystko wygasić. - Pracowałem z nim, to wszystko - wyjaśnił Smiley po dłuższej przerwie. - Dano mi to do zrozumienia, sir - powiedział nadinspektor. Czekał z nadzieją, ale nie padło już ani jedno słowo. "Nawet się do niego nie odzywaj - powiedział mu zastępca członka komisji rządowej (Wydział Operacyjno - Śledczy). - Wcale go nie widziałeś, to dwóch innych facetów. Pokaż mu, czego chce, i spław go. Szybko". Jak dotąd nadinspektor ściśle wypełniał to polecenie. Wedle własnej oceny działał z prędkością światła. Fotograf fotografował, lekarz wystawił świadectwo zgonu, patolog zbadał ciało in situ w ramach wstępu do późniejszej sekcji zwłok - a wszystko to odbyło się z pośpiechem obcym zwyczajnemu biegowi rzeczy i tylko dlatego, żeby przygotować szlak dla goszczącego u nich amatora, jak go nazywał zastępca członka komisji rządowej (Wydział Operacyjno - Śledczy). Jak zauważył nadinspektor, amator przybył z pompą przysługującą strażnikowi odczytującemu liczniki parkingowe, po czym on sam osobiście galopem oprowadził go po całej trasie. Obejrzeli ślady stóp i odtworzyli drogę, którą przebył dotąd starzec. Nadinspektor dokonał rekonstrukcji zbrodni na tyle, na ile w tych okolicznościach pozwalały mu zdolności, a nadinspektor był uzdolnionym człowiekiem. Teraz znajdowali się niczym w kąpieli, w miejscu, gdzie aleja zakręcała i gdzie falująca mgła stawała się najgęstsza. W snopie światła latarki trup był centralnym punktem całego świata. Leżał twarzą do ziemi z rozpostartymi niczym skrzydła ramionami, jak gdyby ukrzyżowano go na żwirze, a plastikowa płachta podkreślała jeszcze jego martwotę. Były to zwłoki mężczyzny starego, ale o ciele, które wiele bojowało, znosiło liczne przeciwności i pozostało nadal szerokie w barach. Białe włosy starzec ostrzyżone miał na jeża, a jego żylasta, silna dłoń wciąż dzierżyła masywną laskę. Ubrany był w czarny płaszcz i kalosze. Obok na ziemi leżał czarny beret, czarny był również żwir wokół głowy zmarłego. Nieopodal poniewierały się jakieś drobne pieniądze, chusteczka do nosa i mały scyzoryk, będący chyba raczej sentymentalną pamiątką niż praktycznym narzędziem. "Najprawdopodobniej zaczęli go przeszukiwać, a potem zrezygnowali, sir" - powiedział mu nadinspektor. - "Najprawdopodobniej przeszkodzono im, panie Smiley". I Smiley zastanawiał się, jak to jest, kiedy dotykasz ciepłego jeszcze ciała człowieka, którego właśnie zastrzeliłeś. - Chciałbym jeszcze przyjrzeć się jego twarzy, nadinspektorze - powiedział Smiley. Tym razem to nadinspektor się ociągał. - Jest pan tego pewien, sir? -W jego głosie pobrzmiewało zakłopotanie. - Istnieją lepsze metody identyfikacji zwłok, naprawdę. - Tak. Tak, nie wątpię - rzekł Smiley z przekonaniem, jak gdyby poświęcił tej sprawie wiele namysłu. Nadinspektor zawołał coś cicho w stronę drzew, gdzie pośród samochodów z wygaszonymi światłami stali jego ludzie niby następne pokolenie, oczekujące na swoją kolej. - Wy tam. Hall. Sierżancie Pike. Do mnie na jednej nodze i odwrócić denata. - Szybko - powiedział zastępca członka komisji rządowej (Wydział Operacyjno-Śledczy). . Z cienia wysunęło się dwóch mężczyzn. Starszy nosił czarną brodę. Sięgające im do łokci rękawice chirurgiczne połyskiwały upiorną szarością. Byli ubrani w niebieskie kombinezony i wysokie po uda gumowe buty. Brodacz kucnął i ostrożnie rozwijał plastikową płachtę, natomiast młodszy konstabl położył dłoń na ramieniu zmarłego, jak gdyby chciał go obudzić. - To nie wystarczy, chłopcze - przestrzegł go nadinspektor już o wiele ostrzejszym tonem. Chłopak szarpnął mocniej, brodaty sierżant pomógł mu i ciało obróciło się niechętnie; jedna ręka zwisała sztywno, druga wciąż ściskała laskę. - Chryste - powiedział konstabl. - Niech to jasna cholera - zakrył sobie dłonią usta. Sierżant chwycił go za łokieć i odciągnął na bok. Usłyszeli, jak tamten wymiotuje. - Nie przepadam za polityką. - Ciągle wpatrzony w ziemię zwierzył się bez związku Smileyowi. - Nie przepadam za polityką i nie przepadam za politykami. Moim zdaniem, większość z nich to licencjonowani szaleńcy. Szczerze mówiąc, dlatego wstąpiłem do policji. - Żylasta mgła wiła się dziwnie w nieruchomym świetle jego latarki. - Nie wie pan przypadkiem, co to było? Nie widziałem takiej rany od piętnastu lat. - Obawiam się, że balistyka to nie moja działka - odparł Smiley po kolejnej chwili namysłu. - No tak, przecież pan się tym raczej nie zajmuje, prawda? Już się pan napatrzył, sir? Smiley najwyraźniej wcale się jeszcze nie napatrzył. - Ludzie spodziewają się na ogół strzału w piersi, prawda, sir? - zauważył bystro nadinspektor. Wiedział, że swobodna pogawędka może rozluźnić czasem atmosferę przy takich okazjach. - Ładna, okrąglutka kula, pozostawiająca gustowny otwór Tego zwykle oczekują ludzie. Ofiara delikatnie opada na kolana w takt pieśni chórów niebiańskich. Myślę, że to wpływ telewizji. Tymczasem, jak słyszałem od kolegów z wojska, porządna kula urywa dzisiaj rękę albo nogę. - Nadinspektor przybrał teraz nieco bardziej praktyczny ton. - Czy on nosił jakieś wąsy, sir? Sierżant dostrzegł na górnej szczęce ślady zarostu. - Wąs wojskowy - powiedział Smiley po długiej przerwie i ze wzrokiem cały czas utkwionym w ciele starca kciukiem oraz palcem wskazującym nakreślił z roztargnieniem jakiś kształt na swojej własnej wardze. - Panie nadinspektorze, czy mógłbym obejrzeć zawartość jego kieszeni? - Sierżancie Pike. - Sir! - Zarzućcie tę płachtę z powrotem i powiedzcie panu Murgotroydowi, żeby przygotował w furgonetce to, co tamci zostawili mu w kieszeniach. Na jednej nodze - dodał z przyzwyczajenia. - Tak jest! - I chodźcie tutaj. - Nadinspektor delikatnie ujął sierżanta pod ramię. -Powiedzcie młodemu konstablowi Hallowi, że nie mogę mu zakazać wymiotować, ale nie będę tolerował wulgarnego języka. - Tak się złożyło, że nadinspektor był na swoim terenie pobożnym chrześcijaninem i wcale go nie obchodziło, czy ktoś o tym wie czy nie. - Tędy, panie Smiley - dodał, odzyskawszy swój łagodniejszy ton. W miarę jak szli w górę alei skrzek odbiorników radiowych zanikł, a zamiast niego usłyszeli pomruk miasta i krążące wściekle nad ich głowami gawrony. Nadinspektor maszerował raźno, trzymając się lewej strony odgrodzonej linami strefy policyjnej. Smiley spieszył za nim. Pomiędzy drzewami stała zaparkowana furgonetka bez okien, tylne drzwi były otwarte, a w środku paliło się przyćmione światło. Weszli i usiedli na twardych ławkach. Pan Murgotroyd miał siwe włosy i nosił szary garnitur. Kucnął przed nimi z plastikowym workiem, wyglądającym jak przezroczysta poszewka na poduszkę. Worek miał u góry węzeł, który pan Murgotroyd rozwiązał. Wewnątrz telepały się jakieś mniejsze paczuszki. Pan Murgotroyd wyjmował je, nadinspektor zaś odczytywał nalepki w świetle latarki, po czym pokazywał poszczególne przedmioty Smileyowi. - Jedna zdarta skórzana portmonetka o kontynentalnym wyglądzie. Połowa w lewej kieszeni marynarki, połowa na zewnątrz. Widzieliście panowie monety wokół ciała - siedemdziesiąt dwa pensy. To wszystkie pieniądze, jakie miał przy sobie. Czy on w ogóle nosił portfel, sir? - Nie wiem. - Przypuszczamy, że połakomili się na portfel, wzięli się do portmonetki, a potem uciekli. Pęk kluczy od domu i różnych innych, prawa spodni... Ciągnął dalej, ale uważne spojrzenie Smileya nie złagodniało. Niektórzy ludzie udają, że posiadają pamięć, a inni ją po prostu mają. Dla nadinspektora pamięć stanowiła lepszą połowę inteligencji, cenił ją najwyżej ze wszystkich władz intelektu i wiedział, że Smiley ją ma. - Jedna karta biblioteczna z biblioteki dzielnicowej w Paddington na nazwisko V. Miller, jedno częściowo opróżnione pudełko zapałek swan vesta, lewa płaszcza. Jedna karta pobytu obcokrajowca, numer jak w raporcie, także na nazwisko Vladimir Miller. Jedna fiolka jakichś tabletek, lewa płaszcza. Na co mogą być te tabletki, wie pan cokolwiek na ten temat, sir? Nazywają się sustac, cokolwiek miałoby to znaczyć, brać dwa do trzech razy dziennie? - Serce - powiedział Smiley. - I rachunek na sumę trzynastu funtów, wystawiony przez Straight and Steady Minicab Service, przedsiębiorstwo taksówkowe z Islington, North. - Mogę zobaczyć? - zapytał Smiley i nadinspektor wyciągnął rękę tak, żeby Smiley mógł odczytać datę i nazwisko kierowcy, J. Lamb, fantazyjnie podkreślone i wypisane banalnym charakterem pisma. Kolejne zawiniątko zawierało laseczkę żółtej, cudem nie połamanej kredy szkolnej. Jej wąski koniec był usmarowany na brązowo, jak gdyby na skutek pojedynczego pociągnięcia, grubszy koniec pozostał natomiast nietknięty. - Na jego lewej dłoni jest też żółty pył kredowy - rzekł pan Murgotroyd, który odezwał się po raz pierwszy. Miał cerę barwy szarego kamienia. Również jego głos był szary i żałobny, jak głos grabarza. - Myśleliśmy nawet, że może gdzieś uczył - dodał pan Murgotroyd, ale Smiley celowo, bądź też przez nieuwagę, nie odpowiedział na zasugerowane przez Murgotroyda pytanie, nadinspektor zaś nie podjął tej kwestii. I jeszcze jedna bawełniana chusteczka, którą podawał teraz pan Murgotroyd, gdzieniegdzie czysta, gdzieniegdzie zakrwawiona, starannie zaprasowana w ostry trójkąt, przeznaczony do górnej kieszonki marynarki. - Myśleliśmy, że może szedł na przyjęcie - powiedział pan Murgotroyd, tym razem bez żadnej nadziei. - Operacyjno - Śledczy na linii, sir! - zawołał jakiś głos z przodu furgonetki. Nadinspektor bez słowa zniknął w ciemnościach, pozostawiając Smileya na pastwę przygnębionego spojrzenia pana Murgotroyda. - Pan jest jakimś specjalistą, sir? - spytał pan Murgotroyd, poddawszy swego gościa ponurym i długim oględzinom. - Nie. Nie, obawiam się, że nie - rzekł Smiley. - Home Office, sir? - Niestety, także nie - powiedział Smiley, potrząsając życzliwie głową, co w jakiś sposób uzupełniało oszołomienie pana Murgotroyda. - Moi przełożeni obawiają się nieco o prasę, panie Smiley - powiedział nadinspektor, wsuwając znowu głowę do wnętrza furgonetki. - Zdaje się, że już tu jadą, sir. Smiley szybko wygramolił się z samochodu. Stanęli w alei twarzą w twarz. - Był pan bardzo uprzejmy - powiedział Smiley. - Dziękuję. - To dla mnie zaszczyt - odpowiedział nadinspektor. - Nie pamięta pan przypadkiem, w której kieszeni znajdowała się kreda? - spytał Smiley. - Lewa płaszcza - odrzekł nadinspektor z niejakim zdumieniem. - A jak go tamci obszukiwali - może mi pan powiedzieć jeszcze raz, jak to się dokładnie pana zdaniem odbyło? - Nie mieli czasu albo nie uważali za stosowne go odwrócić. Uklękli przy nim, wyciągnęli mu portfel, potem zwinęli portmonetkę. Porozrzucali przy tym parę rozmaitych przedmiotów. Ale wtedy mieli już dosyć. - Dziękuję - powiedział znowu Smiley. I w chwilę później zniknął pomiędzy drzewami z większą swobodą niż mogłaby to sugerować jego przysadzista postać. Ale przedtem nadinspektor szeroko oświetlił latarką jego twarz; nie uczynił tego wcześniej ze względów podyktowanych roztropnością. Za to teraz rzucił przenikliwe, profesjonalne spojrzenie na to legendarne oblicze, choćby i po to, aby na starość móc opowiedzieć wnukom, jak to George Smiley, były szef wywiadu, wówczas już w stanie spoczynku, pojawił się niespodziewanie pewnej nocy, żeby rzucić okiem na tego jakiegoś tam obcokrajowca, zmarłego w wielce paskudnych okolicznościach. To właściwie nie była pojedyncza twarz, pomyślał nadinspektor. "W każdym razie nie wtedy, gdy tak podświetliłem ją od dołu, nie wprost. To raczej cały szereg twarzy. Raczej mieszanina różnych wieków, różnych starań i ludzi. A nawet, myślał nadinspektor, różnych wiar". - Najlepszy fachowiec, jakiego znałem - powiedział niedawno nadinspektorowi przy jakimś przyjacielskim kufelku piwa stary Mendel, jego dawny zwierzchnik. Mendel był na emeryturze, jak Smiley. Ale wiedział, co mówi, i wcale nie lubił Rysunkowych bardziej niż nadinspektor - wścibscy, w większości lalusiowaci amatorzy, a w dodatku nieszczerzy. Ale nie Smiley. Smiley jest inny, powiedział Mendel. Smiley jest najlepszy. To po prostu najlepszy oficer operacyjny, jakiego Mendel kiedykolwiek spotkał, a stary Mendel wiedział, co mówi. Opactwo, zdecydował nadinspektor. Oto czym był - opactwem. Wplecie to w swoje kazanie, kiedy znów nadejdzie jego kolej. Opactwo, budowane w rozmaitych stylach, w różnych epokach i wedle różnych przekonań. Im dłużej myślał, tym bardziej podobała mu się ta metafora. Wypróbuje ją na żonie, kiedy przyjdzie do domu: człowiek jako budowla Boga, kochanie, ukształtowana dłonią przedwieczną, nieskończona w swej różnorodności i w swych dążeniach... Ale w tym momencie nadinspektor powściągnął swoją retoryczną wyobraźnię. A może mimo wszystko nie, pomyślał. Może bujasz w obłokach ociupinkę za wysoko, przyjacielu. W twarzy Smileya było jeszcze coś, czego nadinspektor nie zdołał zbyt szybko zapomnieć. Rozmawiał potem o tym ze starym Mendelem; zresztą rozmawiał z nim potem o różnych rzeczach. Wilgoć. Początkowo sądził, że to rosa - ale jeśli była to rosa, to czemu twarz nadinspektora jest sucha jak pieprz? To nie była rosa i nie był to smutek, o ile nie myliło go przeczucie. Było to coś, co od czasu do czasu przytrafiało się samemu inspektorowi i nawet najtwardszym z jego chłopaków; niczym sokół wypatrywał tego stanu, który zwykle ogarniał ich znienacka. Na ogół w związku ze sprawami młodocianych, kiedy nagle pojmuje się bezsens tego wszystkiego - znęcanie się nad dziećmi, napady rabunkowe, gwałty na niemowlętach. I nie załamujesz się wtedy, nie bijesz się w piersi i nie wyprawiasz żadnych podobnych histerii. Nie. Przykładasz po prostu rękę do twarzy, okazuje się, że jest mokra, i wtedy zastanawiasz się, po jaką cholerę Chrystus zadawał sobie tyle trudu, żeby umrzeć, jeżeli rzeczywiście kiedykolwiek umarł. A kiedy owładnie tobą taki nastrój, powtarzał nadinspektor z lekkim dreszczem, najlepszym wyjściem jest wziąć sobie ze dwa dni wolnego i zabrać żonę do Margate, bo inaczej zanim się spostrzeżesz, staniesz się za szorstki wobec swoich ludzi - więc dla swego własnego dobra. - Sierżancie! - zawołał nadinspektor. Zamajaczyła przed nim brodata postać. - Włączcie światła i przywróćcie wszystko do porządku - rozkazał. I poproście inspektora Hallowesa, żeby się tu pokazał; chcę, żeby coś dla mnie zrobił. Na jednej nodze. tworzyli mu drzwi, zwalniając łańcuch, wypytywali go zwięźle i z przejęciem - nawet zanim wzięli od niego płaszcz. Czy przy zwłokach znaleziono jakieś kompromitujące materiały, George? Które wskazywałyby na związek z nami? Mój Boże, aleś tam długo zabawił! Pokazali mu, gdzie może się umyć, zapominając, że przecież wie. Posadzili go w fotelu i Smiley utkwił w nim, skromny i niepotrzebny, podczas gdy Oliver Lacon, szef rządowego departamentu do spraw służb wywiadowczych, przemierzał wytarty dywan tam i z powrotem jak człowiek niepokojony wyrzutami sumienia, Lauder Strickland powtarzał zaś to samo przez stary telefon z tubką piętnastu różnym osobom na piętnaście różnych sposobów: Więc daj mi z powrotem ten kontakt w policji, natychmiast, kobieto -łasił się bądź terroryzował ludzi w zależności od ich rangi i siły wpływów. Nadinspektor, wydawało się, zdarzył się całe życie temu, ale w rzeczywistości od tamtej pory minęło dziesięć minut. Mieszkanie znajdowało się niecałe dwieście jardów od Hampstead Heath na ostatnim piętrze spiralnego, edwardiańskiego domu, i pachniało starymi pieluszkami oraz stęchłym dymem papierosowym. Wizje rozdartej twarzy Vladimira mieszały się w umyśle Smileya z bladymi twarzami obecnych tu żywych ludzi, jednak śmierć nie była teraz dla niego szokiem, a potwierdzała jedynie, że kurczy się jego własne istnienie; że żyje, nie mając szans. Siedział, nie robiąc sobie żadnych nadziei. Siedział jak stary człowiek na wiejskiej stacji kolejowej, obserwujący przejeżdżające ekspresy. Obserwujący je mimo wszystko. I pamiętający dawne podróże. Oto jak wygląda każda krytyczna sytuacja, pomyślał; plebejska gadanina o niczym. Jeden wisi na telefonie, drugi nie żyje, trzeci krąży tu i tam. Nerwowa bezczynność zwolnionego tempa. Rozejrzał się, próbując skupić uwagę na gnijących wokół rzeczach. Wyszczerbione gaśnice, zezwolenie ministerstwa pracy. Kłujące, brązowe poplamione kanapy. Ale mieszkania - kryjówki w przeciwieństwie do starych generałów nie umierają nigdy, pomyślał. Nawet nie znikają. Spoczywała przed nim na stole nieporęczna aparatura szpiegowskiej gościnności, mająca wskrzesić przybysza, którego wskrzesić już nie można. Smiley sporządził listę. W wiaderku z roztopionym lodem butelka stolicznej, ulubiony gatunek Vladimira. Śledzie solone, nadal spoczywające w puszce. Kupione na sztuki ogórki kiszone, nieco już zeschnięte. Obowiązkowy bochenek razowca. Jak każdy Rosjanin, którego znał Smiley, stary nie mógł właściwie pić bez niego wódki. Dwa kieliszki od Marksa & Spencera, mogłyby być czystsze. Nienaruszona paczka rosyjskich papierosów: gdyby przyszedł, wypaliłby wszystkie; nie miał przy sobie papierosów, kiedy zginął. Vladimir nie miał przy sobie papierosów, powtórzył Smiley, i jakby zająknął się w myślach. Zawiązał róg chusteczki na supełek. Jego zadumę przerwał jakiś brzęk. "To młody Mostyn upuścił w kuchni talerz. Lauder Strickland odwrócił się przy telefonie i poprosił o ciszę, ale cisza zapadła już ponownie. A tak na marginesie, to co ten Mostyn przygotowuje w kuchni? Obiad? Śniadanie? Ciasto kminkowe na pogrzeb? A czym był Mostyn? Kim był Mostyn? Smiley uścisnął jego drżącą, wilgotną dłoń i od razu zapomniał, jak wygląda, wiedział tylko tyle, że był bardzo młody. A jednak z jakiegoś powodu Mostyn był mu znany, choćby jako typ człowieka. Mostyn to nasz smutek, zadecydował arbitralnie Smiley. Lacon raptownie zatrzymał się w pół kroku. - George! Wyglądasz na zmartwionego. Nie przejmuj się. Nie zawiniliśmy w tej sprawie. Nikt z nas nie zawinił! - Ja się nie martwię, Oliverze. - Wyglądasz tak, jakbyś robił sobie wyrzuty. Widzę przecież! - Kiedy giną agenci... - powiedział Smiley, ale nie dokończył zdania, a zresztą Lacon i tak nie mógł na niego czekać. Znów odszedł, wędrowiec mający jeszcze przed sobą wiele mil. Lacon, Strickland, Mostyn, myślał Smiley, a wokół nadal roznosił się terkot szkockiego akcentu Stricklanda, który pochodził z Aberdeen. Totumfacki z ministerstwa, spec z Cyrku i jakiś wypłoszony chłopak. Dlaczego nie są to prawdziwi ludzie? Dlaczego nie oficer, prowadzący Vladimira, ktokolwiek to jest? Czemu nie ich szef, Saul Enderby? Z czasów, kiedy był w wieku Mostyna, powróciły do niego dwa wersy Audena: "Uczcijmy człowieka pionowego, jeśli umiemy, chociaż cenimy jedynie poziomego". Czy tak jakoś. A czemu Smiley? - myślał. A nade wszystko, dlaczego ja? Akurat ja, kiedy dla nich jestem bardziej nieżywy niż stary Vladimir. - Panie Smiley, napije się pan herbaty, czy czegoś mocniejszego? - zawołał Mostyn z otwartych drzwi kuchni. Smiley zastanawiał się, czy on jest zawsze taki blady. - Pan Smiley napije się tylko herbaty, dziękuję, Mostyn! - wypalił Lacon, wykonując gwałtowny zwrot w tył. - Po doznanym szoku herbata jest o wiele bezpieczniejsza. Z cukrem, prawda, George? Cukier przywraca utraconą energię. Czy to było makabryczne, George? To naprawdę musiało być dla ciebie straszne. Nie, to nie było straszne, to była prawda, myślał Smiley. Został zastrzelony, a ja widziałem go martwego. Może ty też powinieneś go zobaczyć. Najwyraźniej nie mogąc pozostawić Smileya samego, Lacon znów przeszedł przez pokój i przyglądał mu się sprytnymi, nic nie rozumiejącymi oczami. Był istotą mdłą, gwałtowną, ale pozbawioną energii, o okropnie postarzałych młodzieńczych rysach i nabrzmiałym, chorobliwym rumieniu wokół szyi, gdzie koszula ocierała skórę. W religijnym świetle, między wschodem słońca a porankiem, jego czarna kamizelka i biały kołnierzyk połyskiwały niczym sutanna. - Prawie się z tobą nie przywitałem - poskarżył się Lacon, jak gdyby to była wina Smileya. - George. Stary przyjacielu. Mój Boże. - Cześć, Oliver - powiedział Smiley. Lacon jednak nie poruszył się; wpatrywał się w niego z góry, swą długą głowę przechylił na bok jak dziecko, przyglądające się jakiemuś owadowi. Smiley powtórzył sobie w pamięci alarmujący telefon od Lacona, otrzymany przed dwiema godzinami: - Nagły wypadek, George. Pamiętasz Vladimira? George, śpisz? Pamiętasz starego Generała, George? Mieszkał kiedyś w Paryżu? - Tak, pamiętam Generała - odpowiedział. - Tak, Oliverze, pamiętam Vladimira. - Potrzebny nam ktoś z jego przeszłości, George. Ktoś, kto znał jego zwyczaje, kto mógłby go zidentyfikować, zatuszować możliwy skandal. Jesteś nam potrzebny, George. Teraz. George, obudź się. Próbował. Próbował też przełożyć słuchawkę do ucha, na które lepiej słyszał, i usiąść na zbyt wielkim dla niego łóżku. Leżał rozwalony na zimnym miejscu, opuszczonym przez żonę, ponieważ z tej strony stał telefon. - Mówisz, że został postrzelony? - powtórzył Smiley. - George, dlaczego nie słuchasz? Śmiertelnie postrzelony. Dzisiejszego wieczora. George, na litość boską, obudź się, jesteś nam potrzebny! Lacon znów odskoczył od niego, skubiąc swój sygnet, jak gdyby pierścień był za ciasny. Potrzebuję cię, myślał Smiley, patrząc jak Lacon się kręci. Kocham cię, nienawidzę cię, potrzebuję cię. Takie apokaliptyczne stwierdzenia przypominały mu Annę, kiedy brakowało jej pieniędzy albo miłości. Jądrem zdania jest podmiot, pomyślał. Nie czasownik, a już na pewno nie dopełnienie. To ego, domagające się swojego pożywienia. "Do czego jestem im potrzebny?" - myślał znowu. "Żeby ich pocieszyć? Dać im rozgrzeszenie? Co oni takiego uczynili, że potrzebna jest im moja przeszłość do zadośćuczynienia ich przyszłości?" W końcu pokoju Lauder Strickland podniósł ramię w faszystowskim pozdrowieniu, zwracając się do Władzy. - Tak, Szefie, jest teraz u nas, sir... Powiem mu, sir... Oczywiście, sir... Przekażę... Tak, sir... Dlaczego tajemny świat tak pociąga Szkotów? Smiley nie po raz pierwszy w swej karierze zastanawiał się nad tym. Mechanicy okrętowi, zarządcy w koloniach, szpiedzy... To heretycka, szkocka historia przyciąga ich do rozmaitych kościołów, zdecydował. - George! - To Strickland, nagle znacznie głośniej wykrzykujący imię Smileya niczym rozkaz. - Sir Saul śle ci swe najcieplejsze, osobiste pozdrowienia, George - Odwrócił się z uniesionym wciąż ramieniem. - W jakiejś spokojniejszej chwili wyrazi ci swą wdzięczność w nieco właściwszy sposób. - I powrót do telefonu: - Tak, Szefie, jest ze mną także Oliver Lacon, a jego odpowiednik w Home Office pertraktuje w tej chwili z dyrektorem Departamentu Policji w kwestii naszego dawnego zainteresowania zmarłym oraz w sprawie przygotowania oficjalnej prośby do prasy. Dawnego zainteresowania, zauważył w myślach Smiley. Obiekt dawnego zainteresowania z odstrzeloną twarzą i bez papierosów w kieszeni. Żółta kreda. Smiley otwarcie przypatrzył się Stricklandowi: ohydny zielony garnitur, wyszczotkowane buty ze świńskiej skóry udającej zamsz. Jedyna zmiana, jaką w nim dostrzegał, to rdzawy wąs, nawet w połowie nie tak wojskowy jak wąs, który nosił Vladimir przed śmiercią. - Tak, sir, "zamarła sprawa o znaczeniu czysto historycznym", sir. - Strickland mówił dalej do słuchawki. Rzeczywiście zamarła, pomyślał Smiley. Zamarła, wygasła, wygaszona. - Tak dokładnie brzmi to określenie - ciągnął dalej Strickland. - I Oliver Lacon proponuje zastosować je słowo w słowo w prośbie do prasy. Dobrze mówię, Oliverze? - O charakterze czysto historycznym - poprawił go Lacon ze złością. Nie o znaczeniu historycznym. Tego nie chcemy w żadnym wypadku "Historycznego znaczenia". - Przedefilował majestatycznie wszerz pokoju pod pretekstem obejrzenia sobie przez okno nadchodzącego dnia. - A więc Enderby nadal jest szefem, Oliverze? - zapytał Smiley pleców Lacona. - Tak, tak, to nadal Enderby, twój stary przeciwnik, w dodatku czyni cuda - zareplikował niecierpliwie Lacon. Pociągnął zasłonę, wyrywając ją z żabek. - Nie jest w twoim stylu, to prawda - a dlaczego miałoby być inaczej? To typ atlantycki. - Próbował siłą otworzyć jedno skrzydło okna. -Mówię ci, niełatwo pracować pod takimi rządami. - Raz jeszcze szarpnął wściekle klamkę. Wokół kolan Smileya rozhulał się lodowaty powiew. - Trzeba sobie nogi uchodzić. Mostyn, gdzie ta herbata? Zdaje się, że czekamy już całą wieczność. Całe życie, pomyślał Smiley. Poprzez odgłos wspinającej się na wzgórze ciężarówki usłyszał znów Stricklanda, bezustannie rozmawiającego z Saulem Enderby. - Myślę, że jeśli chodzi o prasę, to nie należy go przesadnie bagatelizować. W takiej sprawie jak ta, najważniejsza jest nijakość. Tu niebezpieczne jest nawet spojrzenie przez pryzmat jego życia prywatnego. Chcemy pozbawić tę sprawę jakiegokolwiek znaczenia dla wydarzeń bieżących. Ależ tak, to prawda, prawda, Szefie, racja... - I nudził tak w kółko, wazeliniarski, ale i czujny. - Oliver - zaczął Smiley, straciwszy cierpliwość. - Oliver, pozwól, że... Ale Lacon mówił, nie słuchał: - Jak tam Anna? - zapytał niejasno, stojąc przy oknie i opierając łokcie na parapecie. - Rozumiem, że jest z tobą, i tak dalej? Nie włóczy się nigdzie, co? Boże, jak ja nienawidzę jesieni. - Dziękuję, dobrze. Jak tam... - bez skutku usiłował przypomnieć sobie imię żony Lacona. - Odeszła ode mnie, cholera. Uciekła z tym swoim parszywym instruktorem jazdy konnej, niech ją szlag trafi. Zostawiła mnie z dziećmi. Dziewczyny są na szczęście w internacie. - Lacon oparł się na rękach i utkwił wzrok w jaśniejącym niebie. - Czy to jest Orion, ten tam, wetknięty pomiędzy kominy jak piłka golfowa? A to kolejna śmierć, zauważył ze smutkiem Smiley, pozostając na chwilkę myślami przy rozbitym małżeństwie Lacona. Przypomniał sobie prostą, ładną kobietę i cały łańcuszek córek, jeżdżących na kucykach w ogrodzie ich niestylowego domu w Ascot. - Przykro mi, Oliverze - powiedział. - A niby dlaczego? To moja żona, nie twoja. W miłości każdy działa na własną rękę. - Proszę zamknąć okno! - zawołał Strickland, ponownie wykręcając jakiś numer. - Zrobiła się tu u mnie cholerna Arktyka! Lacon zatrzasnął okno ze złością i wyszedł z powrotem na środek pokoju. Smiley spróbował po raz drugi: - Co tu się dzieje, Oliverze? Do czego jestem wam potrzebny? - Przede wszystkim jesteś jedyną osobą, która go znała. Strickland, skończyłeś już? Jest jak ci spikerzy na lotniskach. Nigdy nie kończą. Możesz nie wytrzymać, Oliverze, pomyślał Smiley, dostrzegłszy chłód w oczach Lacona, gdy ten stanął pod światło. Dostałeś za swoje, pomyślał z nieoczekiwanym współczuciem. Obaj dostaliśmy. Tajemniczy Mostyn wyłonił się z herbatą z kuchni: szczery, nowocześnie wyglądający dzieciak w rozkloszowanych spodniach i z grzywą kasztanowych włosów. Widząc jak stawia tacę, Smiley umiejscowił go nareszcie w odniesieniu do własnej przeszłości. Anna miała kiedyś takiego kochanka, był z Wells Theological College. Podwoziła go kiedyś gdzieś na autostradzie M4 i twierdziła później, że ocaliła chłopaka przed popadnięciem w homoseksualizm. - W której sekcji pracujesz, Mostyn? - cicho spytał go Smiley. - W Śmietniku, sir. - Przykucnął na wysokość stołu, wykazując azjatycką uniżoność. - W zasadzie od pańskich czasów, sir. To rodzaj banku operacyjnego. Głównie nowicjusze oczekujący na zagraniczne placówki. - Rozumiem. - Słuchałem pana wykładów w Żłobku w Sarratt, sir. Na kursie dla nowych pracowników. Prowadzenie agenta w terenie. Najlepsze zajęcia, jakie mieliśmy przez te dwa lata. - Dziękuję. Ale Mostyn nadal wpatrywał się w niego cielęcym wzrokiem. - Dziękuję - powiedział znów Smiley, jeszcze bardziej zaintrygowany. - Z mlekiem czy z cytryną, sir? Cytryna była dla niego - dodał cicho na stronie, jak gdyby chcąc polecić ją w ten sposób. Strickland odłożył słuchawkę i zaczął manipulować przy pasku od spodni, luzując go i zaciskając na przemian. - Tak, dobrze, musimy złagodzić prawdę, George! - ryknął naraz Lacon, składając jakby wyznanie osobistej wiary. - Okoliczności mogą czasem sprawić, że ludzie niewinni zdają się być winni. Złotego wieku nie było nigdy. Jest tylko złoty środek. Musimy o tym pamiętać. Wypiszcie to sobie kredą na lusterkach do golenia. Żółtą, pomyślał Smiley. Striekland chodził marynarskim krokiem po pokoju: - Ty. Mostyn. Nigel, młodzieńcze. Ty, sir! W odpowiedzi Mostyn podniósł na niego swoje smutne, brązowe oczy. - Nie podawaj prasie absolutnie żadnych informacji - ostrzegł go Strickland pocierając wąsy wierzchem dłoni, jak gdyby zarost albo ręka były mokre. - Słyszysz? Rozkaz z góry. Do spotkania nie doszło, więc nie musisz wypełniać karty spotkania ani niczego w tym rodzaju. Nie musisz nic robić, trzymaj tylko buzię na kłódkę. Rozumiesz? Rozliczysz się z kosztów jak ze zwyczajnych wydatków z kasy podręcznej. Bezpośrednio przede mną. Żadnych notatek do akt. Rozumiesz? - Rozumiem - powiedział Mostyn. - I żadnych szeptów na uszko tym dziweczkom z Rejestracji, bo i tak się o tym dowiem. Słyszysz? Daj nam herbaty. Coś zaszło w duszy Georgea Smileya, kiedy usłyszał tę rozmowę. W bezkształtnej nieokreśloności owych dialogów, w potworności tamtej sceny na Heath uderzyła go pewna szokująca prawda. Poczuł, jak coś szarpie go w piersi i miał wrażenie, że chwilowo utracił kontakt z tym pokojem i z tymi trzema nawiedzonymi ludźmi, których w nim napotkał. Spotkanie? Spotkanie pomiędzy Mostynem a Vladimirem? Boże jedyny, pomyślał rozwiązując kwadraturę tego obłąkanego koła. Panie zachowaj, chroń nas i miej nas w swej opiece. Mostyn był oficerem prowadzącym Vladimira! Ten starzec, ongiś nasza duma, a oni oddają go pod opiekę tego nieotrzaskanego chłopca. Kolejne szarpnięcie, jeszcze bardziej gwałtowne, gdy zdumienie zmiótł wybuch skrywanej furii. Poczuł, że trzęsą mu się wargi, coś ścisnęło go za gardło, powstrzymując słowa i kiedy Smiley zwrócił się do Lacona, jego okulary wyglądały jak zaparowane od gorąca: - Oliverze, zastanawiam się, czy nie powiedziałbyś mi nareszcie, co ja tu robię - usłyszał sam siebie, przedstawiającego tę propozycję po raz trzeci, głosem ledwie donośniejszym niż pomruk. Wyciągnął rękę i wyjął wódkę z wiaderka. Nikt nie zgłosił zamówienia, więc Smiley zdjął zakrętkę i strzelił sobie lufę. Lacon nawet teraz dygotał, zastanawiał się, strzelał oczami, zwlekał. W świecie Lacona pytania bezpośrednie były szczytem złego smaku, ale bezpośrednie odpowiedzi były jeszcze gorsze. Zaskoczony w pół gestu na środku pokoju, stał przez chwilę, wpatrując się w Smileya z niedowierzaniem. Na wzgórze niepewnie wspinał się samochód, przynosząc wieści z rzeczywistego świata za oknem. Lauder Strickland siorbał swoją herbatę. Mostyn energicznie mościł się na stołku od fortepianu, pozbawionym instrumentu. A Lacon gwałtownymi gestami mógł jedynie szukać słów niejasnych na tyle, by mogły ukryć swoje właściwe znaczenie. - George - powiedział. O okno uderzyły strugi deszczu, ale nie zwrócił na to uwagi. - Gdzie jest Mostyn? - zapytał. Mostyn jeszcze nie usadowił się wygodnie, kiedy wymknął się cichaczem z pokoju za potrzebą. Usłyszeli głośny niczym orkiestra dęta huk spuszczanej wody i gulgotanie we wszystkich rurach budynku. Lacon podniósł dłoń i przesunął ją wzdłuż nabrzmiałych na szyi plam. Rozpoczął niechętnie: - Trzy lata temu, George, zacznijmy od tego, wkrótce potem, jak opuściłeś Cyrk, twój następca, Saul Enderby, twój godny następca, ulegając naciskowi zaniepokojonego Gabinetu, zaniepokojonego, czyli nowo uformowanego, zdecydował się na daleko idące zmiany w praktycznej działalności wywiadu. Przedstawiam ci tu tło, George - wyjaśnił, przerywając sam sobie. - Robię to, ponieważ jesteś tym, kim jesteś, w imię minionych czasów, a także... - dźgnął palcem w szybę - z powodu tego, co za oknem. Strickland porozpinał sobie kamizelkę i leżał teraz, podrzemując jak najedzony do syta pasażer w pierwszej klasie nocnego samolotu. Jednak jego małe, czujne oczka śledziły każdy krok Lacona. Drzwi otworzyły się i zamknęły za Mostynem, który powrócił na swoją grzędę na stołku. - Mostyn, spodziewam się, że tego nie słyszysz. Mówię o ważnych, bardzo ważnych sprawach politycznych. Jedną z takich daleko idących zmian, George, była decyzja o utworzeniu międzyresortowego Komitetu Kierowniczego. Mieszanego komitetu - i ukształtował go w powietrzu dłońmi - ludzie częściowo z Westminster, częściowo z Whitehall, w tym zarówno przedstawiciele Gabinetu, jak i głównych klientów Whitehall, Znani jako Mędrcy. Ale usytuowani - George - usytuowani pomiędzy bractwem z wywiadu a Gabinetem. W charakterze kanału, filtra, hamulca. - Ramię Lacona pozostało wyciągnięte, rozdawał owe metafory niczym karty. - Żeby patrzeć Cyrkowi na ręce. Żeby sprawować kontrolę, George. Odpowiedzialność i czujność są w interesie bardziej otwartego rządu. Nie podoba ci się. Widzę to po twojej minie. - Ja jestem poza tym wszystkim - odpowiedział Smiley. - Nie czuję się powołany do wydawania ocen. Naraz Lacon przybrał zatrwożony wyraz twarzy i zniżył swój ton tak, że zdawał się być bliski rozpaczy. - Trzeba ich słyszeć, George, tych naszych nowych władców! Trzeba słyszeć, jak oni mówią o Cyrku! Do diabła, jestem dla nich popychadłem: wiem o tym, codziennie to samo! Szyderstwa. Podejrzenia. Nieufność na każdym kroku, nawet ze strony tych ministrów, którzy powinni być mądrzejsi. Jak gdyby Cyrk był jakimś osamotnionym, narowistym zwierzęciem przechodzącym ich pojęcie. Jak gdyby wywiad brytyjski był czymś w rodzaju firmy pozostającej w całkowitym posiadaniu konserwatystów. Jak gdyby wcale nie był ich sprzymierzeńcem, lecz niezależną żmiją w ich socjalistycznym gnieździe. Znów mamy lata trzydzieste. Czy wiesz, że oni zaczęli nawet na nowo całą tę dyskusję o Brytyjskim Akcie o Wolności Prasy na wzór amerykański? Że to wyszło od członków Gabinetu? Otwarte przesłuchania, różne rewelacje, a wszystko dla publicznej rozrywki? Byłbyś wstrząśnięty, George. Zasmuciłbyś się. Pomyśl, jak coś takiego odbiłoby się choćby tylko na morale ludzi. Czy Mostyn kiedykolwiek wstąpiłby do Cyrku, gdyby wszystkiemu nadawano tyle rozgłosu w prasie i w ogóle wszędzie? Wstąpiłbyś, Mostyn? Pytanie głęboko chyba ugodziło Mostyna, ponieważ jego ponure oczy, których ciemny kolor podkreślała dodatkowo niezdrowa cera, stały się jeszcze bardziej ponure. Chłopak przytknął kciuk i palec wskazujący do ust, nie odezwał się jednak. - O czym to ja mówiłem, George? - zapytał Lacon, nagle zupełnie rozkojarzony. - Mędrcy - powiedział współczująco Smiley. Lauder Strickland rzucił z kanapy swoją własną opinię na temat tego ciała: - Tacy z nich mędrcy jak ze mnie chiński cesarz. Kupa lewicowych handlarzy flanelą. Kierują za nas naszym życiem. Mówią nam, jak mamy prowadzić swój sklep. Dają nam po łapach, jeżeli nie zgadzają się rachunki. Lacon spojrzał na Stricklanda z wyrzutem, ale mu nie zaprzeczył - Jednym z mniej kontrowersyjnych zadań Mędrców, George - jednym z ich pierwszych obowiązków - nałożonych na nich specjalnie przez naszych władców - i uświęconym we wspólnie sporządzonym statucie - było przeprowadzenie inwentaryzacji. Spisanie światowych zasobów Cyrku i zestawienie ich z rozsądnymi, współczesnymi celami naszych działań. Nie pytaj mnie, co to jest dla nich rozsądny, współczesny cel. To wielce sporna kwestia. Nie mogę być jednak nielojalny. - Teraz powrócił do swego tekstu. -W każdym razie wiedz, że w ciągu sześciu miesięcy dokonano spisu i zaraz potem obcięto nam fundusze. - Urwał, przypatrując się Smileyowi. - Słuchasz mnie, George? - zapytał zakłopotanym głosem. Ale w tym momencie nie można było stwierdzić, czy Smiley w ogóle słuchał kogokolwiek. Jego ciężkie powieki niemal się zamknęły, a tę część jego oczu, którą nadal było widać, przesłaniały grube soczewki okularów. Siedział wyprostowany, ale głowa opadła mu ku przodowi, aż jego pulchny podbródek oparł się na piersi. Lacon wahał się jeszcze przez chwilę, a potem ciągnął dalej: - W wyniku obcięcia funduszy - czy jeśli wolisz, w wyniku inwentaryzacji - dokonanej przez naszych Mędrców - pewne tajne operacje zostały ipso facto zakazane. Verboten, Zgadza się? Wyciągnięty na kanapie Strickland wypowiedział niewypowiedziane zaklęcia: - Żadnych kolarzy. Żadnych słodkich pułapek. Żadnych podwójnych. Żadnych prowokowanych ucieczek na Zachód. Żadnych emigrantów. Nic, kurwa. - Co takiego? - powiedział Smiley, jak gdyby wyrwany z głębokiego snu. Ale tak bezpośrednie postawienie sprawy nie przypadło do gustu Laconowi, który słowa Stricklanda puścił mimo uszu. - Lauder, proszę, unikajmy nadmiernych uproszczeń. Dochodźmy do wniosków organicznie. Myślenie konceptualne to tutaj sprawa podstawowa, A zatem Mędrcy ułożyli kodeks. - Lacon zwrócił się ponownie do Smileya. -Katalog zakazanych praktyk. Zgadza się? - Ale Smiley raczej czekał, niż słuchał. - Obejmował on cały zakres działań: wykorzystanie i wykorzystywanie agentów, nasze prawa do połowów w krajach Wspólnoty albo brak takich praw - wszystko. Podsłuchiwacze, inwigilacja za granicą, operacje pod fałszywą flagą - odważnie podjęte gigantyczne zadanie. - Ku zdumieniu wszystkich z wyjątkiem samego siebie Lacon splótł palce razem, wykręcił dłonie ku dołowi i z wyzywającym staccato zachrzęścił kośćmi w stawach. Ciągnął dalej: - Na tej ich liście zakazów - a jest to instrument brutalny, George, żadnego poszanowania dla tradycji - umieszczono także takie praktyki, jak klasyczne wykorzystywanie podwójnych agentów. To jakaś obsesja, z przyjemnością stwierdzili w swoich konkluzjach nasi nowi władcy. Dawne zabawy w kolarza - polegające na werbowaniu i wykorzystywaniu po drugiej stronie szpiegów naszych przeciwników - które w twoim czasie stanowiły ulubioną rozrywkę kontrwywiadu - te gry, George, zostały dzisiaj w zbiorowej opinii Mędrców uznane za zdezaktualizowane. Nieekonomiczne. Zrezygnować z nich. Kolejna ciężarówka posuwała się z hukiem w dół albo może w górę wzgórza. Słyszeli, jak jej koła obijają się o krawężnik. - Chryste - zamruczał Strickland. - Czy też, na przykład - uderzam znów na oślep - nadmierne zainteresowanie grupami uchodźców politycznych. Tym razem nie pojawiła się żadna ciężarówka: jedynie głęboka, oskarżycielska cisza, podążająca jej śladem. Smiley siedział tak jak przedtem, słuchał nie oceniając, skupiony tylko na Laconie, słyszał go z wyrazistością właściwą niewidomym. - Grupy uchodźców, jeśli chcesz wiedzieć - mówił dalej Lacon - czy raczej tradycyjne kontakty Cyrku z nimi - Mędrcy wolą je określać mianem zależności, ale sądzę, że to odrobinkę za mocne; polemizowałem z nimi, jednak zlekceważono mnie - więc owe grupy uznano za prowokacyjne, podżegające, działające przeciwko odprężeniu. Kosztowny nałóg. Ci, którzy zadają się z nimi, narażają się na ekskomunikę. Mówię serio, George. Oto, dokąd zaszliśmy. Oto miara ich władzy. Pomyśl tylko. Lacon otworzył ramiona takim gestem, jak gdyby chciał obnażyć pierś na atak Smileya i stał tak, przyglądając mu się z góry jak przedtem, a w tle szkockie echo Stricklanda powtórzyło raz jeszcze tę samą prawdę bardziej brutalnie. - Grupy wyrzucono na śmietnik, George - powiedział Strickland. Co do jednej. Rozkazy z góry. Żadnych kontaktów, nawet na dystans. Nawet z bohaterskimi artystami Vladimira. Na piątym piętrze mają specjalne archiwum, zamknięte na dwa spusty. Żaden oficer nie ma do niego dostępu bez pisemnego zezwolenia Szefa. Kopia tygodniowych wydatków do wglądu Mędrców. Burzliwe czasy nastały, George. Mówię, jak jest, burzliwe czasy. - Spokojnie, George - ostrzegł z zażenowaniem Lacon, który usłyszał coś, co do tamtych nie dotarło. - Cóż za kompletny nonsens - powtórzył rozmyślnie Smiley. Podniósł głowę i wbił wzrok w Lacona, jak gdyby podkreślając otwartość swojego sprzeciwu. - Vladimir nie był kosztowny. I nie był naszym nałogiem. A już w żadnym razie nie był nieekonomiczny. Wiesz doskonale, że mierziły go nasze pieniądze. Musieliśmy wciskać mu je siłą, bo inaczej umarłby z głodu. A jeśli chodzi o podżeganie - o działalność przeciwko odprężeniu, cokolwiek miałoby to znaczyć - to istotnie od czasu do czasu należało trzymać go w ryzach, jak większość dobrych agentów, ale gdy przychodziło co do czego, przyjmował nasze rozkazy niczym jagnię. Byłeś jego wielkim zwolennikiem, Oliverze. Wiesz równie dobrze jak ja, ile był wart. Cichość głosu Smileya nie była w stanie ukryć pobrzmiewającego w nim napięcia. A Lacon nie omieszkał również zauważyć niebezpiecznych plamek rumieńców na jego policzkach. Lacon ostro zwrócił się do najsłabszego uczestnika spotkania: - Mostyn, spodziewam się, że szybko zapomnisz o tym wszystkim. Słyszysz? Powiedz mu, Strickland. Strickland skwapliwie wypełnił polecenie: - Mostyn, stawisz się dziś rano u Gospodarzy dokładnie o pierwszej trzydzieści i podpiszesz w mojej obecności i osobiście przeze mnie ułożone zaświadczenie o przebyciu szkolenia! - Tak jest, sir - powiedział Mostyn po nieco przydługiej przerwie. Lacon dopiero teraz odpowiedział Smileyowi: - George, podziwiałem tego człowieka. Nigdy jego Grupę. To jest zasadnicza różnica. Człowieka, tak. Pod wieloma względami była to bohaterska postać. Ale nie towarzystwo, które przy sobie trzymał: marzyciele, niechlujne książątka. Ani nie te wtyczki w Centrum Moskiewskim, które tak ciepło przygarniali do piersi. Nigdy. Nie możesz zaprzeczyć, że Mędrcy mają w tej sprawie rację. Smiley zdjął okulary i zaczął je czyścić końcem krawata. W bladym świetle przedzierającym się teraz przez zasłony jego pulchna twarz zdawała się wilgotna i bezbronna. - Vladimir był jednym z najlepszych agentów, jakich kiedykolwiek mieliśmy - powiedział śmiało Smiley. - Dlatego, że był twój? - zadrwił Strickland za plecami Smileya. - Dlatego, że był dobry - warknął Smiley i wokół zapadło przestraszone milczenie, podczas gdy Smiley dochodził do równowagi. - Ojciec Vladimira był Estończykiem i zagorzałym bolszewikiem, Oliverze - podjął Smiley już spokojniejszym tonem. - Wykonywał wolny zawód, był prawnikiem. Stalin odpłacił mu się za jego lojalność, mordując go w którejś z czystek. Vladimir urodził się jako Valdomar, ale manifestując przywiązanie do Moskwy i do rewolucji zmienił nawet swoje imię na Vladimir. Wciąż chciał im wierzyć, mimo tego, co uczynili z jego ojcem. Wstąpił do Armii Czerwonej i tylko dzięki łasce Boga sam nie zginął w czystce. Walczył jak lew, wojna przyniosła mu awans, a kiedy się skończyła, Vladimir czekał na wielką rosyjską liberalizację, o której marzył, i na wolność dla swojego narodu. Nie nadeszła nigdy. Zamiast tego stał się świadkiem bezwzględnych represji, stosowanych w jego ojczyźnie przez rząd, któremu służył. Do obozów posłano dziesiątki tysięcy Estończyków, jego rodaków, w tym kilkoro krewnych Vladimira. - Lacon otworzył usta, żeby mu przerwać, ale zaraz rozsądnie zamknął je z powrotem. - Ci, którzy mieli szczęście, uciekali do Szwecji i do Niemiec. Chodzi tu o rozerwaną na kawałki populację złożoną z około miliona trzeźwo myślących, ciężko pracujących ludzi. Pewnej nocy zaoferował nam w rozpaczy swoje usługi. Nam, Brytyjczykom. W Moskwie. Od tej pory przez trzy lata szpiegował dla nas z samego serca stolicy. Codziennie ryzykował dla nas wszystko. - I nie potrzeba dodawać, że to nasz George go prowadził - warknął Strickland, usiłując nadal sugerować, że ta okoliczność niejako dyskwalifikowała Smileya. Ale Smileya nie można było powstrzymać. Siedzący u jego stóp młody Mostyn słuchał niczym w transie. - Jeżeli pamiętasz, to nawet daliśmy mu medal, Oliverze. Oczywiście nie po to, żeby go nosił albo w ogóle posiadał. Ale gdzieś na kawałku pergaminu, na który pozwalano mu czasami spojrzeć, znajdował się podpis przypominający niezwykle podpis naszego Monarchy. - To już historia, George - zaprotestował słabo Lacon. - To nie jest dzień dzisiejszy. - Przez trzy długie lata Vladimir stanowił najlepsze, jakie kiedykolwiek mieliśmy, źródło informacji o sowieckich możliwościach i zamiarach; i to podczas nasilenia zimnej wojny. Był blisko ludzi z ich wywiadu i donosił nam także na ten temat. A potem pewnego dnia podczas służbowej wizyty w Paryżu skorzystał z szansy i został, i Bogu dzięki, że tak się stało, bo w przeciwnym wypadku zostałby zastrzelony o wiele wcześniej. Lacon nagle przestał cokolwiek rozumieć. - Co masz na myśli? - zapytał. - Jak to wcześniej? O czym ty mówisz? - Mam na myśli to, że w tamtych czasach Cyrkiem rządził w znacznej mierze agent Centrum Moskiewskiego - odpowiedział Smiley z bezbrzeżną cierpliwością. - To najczystsze szczęście, że Bill Haydon przypadkiem rezydował za granicą, kiedy Vladimir pracował dla nas. Jeszcze trzy miesiące i Bill rozwaliłby go na kawałki. Lacon nie znalazł żadnej odpowiedzi, więc zastąpił go Strickland. - Bill Haydon to, Bill Haydon tamto - szydził. - Tylko dlatego, że łączyło cię z nim coś więcej... - Miał zamiar kontynuować, ale rozmyślił się. - Haydon jest martwy, do diabła - zakończył nagle - podobnie jak cała tamta epoka. - Jak Vladimir - powiedział cicho Smiley i wtedy ponownie nastąpiła przerwa w obradach. - George - zaintonował uroczyście Lacon, jak gdyby poniewczasie odnalazł właściwe miejsce w swoim modlitewniku. - Jesteśmy pragmatykami, George. Przystosowujemy się. Nie jesteśmy strażnikami świętego ognia. Proszę cię, polecam ci, abyś o tym pamiętał. Milczący choć stanowczy Smiley nie zakończył jeszcze nekrologu starca; dobrze wiedział, że nikt nigdy nie uhonoruje Generała w taki sposób. - Kiedy się ujawnił, zaczął rzeczywiście tracić na wartości, podobnie jak każdy były agent - ciągnął dalej. - Nie inaczej - dopowiedział Strickland sotto voce, półgłosem. - Pozostał w Paryżu i całym sercem oddał się bałtyckiemu ruchowi na rzecz niepodległości. Dobra, to była przegrana sprawa. Tak się składa, że po dziś dzień Wielka Brytania dejure nie uznała sowieckiej aneksji trzech państw nadbałtyckich - nie chodzi i o to. Być może nie wiesz, Oliverze, ale Estonia utrzymuje najzupełniej legalne poselstwo oraz Konsulat Generalny na Queens Gate. Jak widać, nie mamy nic przeciwko popieraniu przegranych spraw, kiedy są już przegrane z kretesem. Nie wcześniej. - Smiley raptownie zaczerpnął powietrza. - No i istotnie, zorganizował w Paryżu Grupę Bałtycką, która rozpadła się, tak jak zawsze rozpadać się będą grupy uchodźców politycznych wraz z ich przegranymi sprawami. - Pozwól mi mówić, Oliverze, rzadko zajmuję dużo czasu - Mój drogi - powiedział Lacon i zaczerwienił się. - Zajmij tyle czasu, ile tylko chcesz - dodał, tłumiąc kolejny jęk ze strony Stricklanda. - Jego grupa podzieliła się, były spory. Vladimir spieszył się i chciał połączyć wszystkie jej odłamy pod jednym kierownictwem. Poszczególne frakcje miały jednak swoje własne, żywotne interesy i nie wyrażały na to zgody. Odbyła się rozstrzygająca bitwa, rozbito parę łbów i Francuzi wyrzucili go z kraju. Zabraliśmy go do Londynu razem z jego dwoma porucznikami. Na starość Vladimir powrócił do luterańskiej religii swych przodków, zamieniając marksistowskiego Zbawiciela na chrześcijańskiego Mesjasza. Zdaje mi się, że i do tego mieliśmy ich zachęcać. Chociaż może nie należy to już do zasad naszej polityki. Teraz go zamordowano. Rozmawialiśmy o przeszłości, oto jest przeszłość Vladimira. No więc dlaczego tu jestem? Dzwonek nie mógł zabrzmieć w korzystniejszej chwili. Lacon był nadal czerwony na twarzy, a Smiley ponownie czyścił swoje szkła. Akolita Mostyn z szacunkiem zwolnił drzwi z łańcucha i wpuścił do środka wysokiego posłańca - motocyklistę, wymachującego pękiem kluczy, trzymanych w odzianej w rękawicę dłoni. Mostyn z szacunkiem wręczył klucze Stricklandowi, który podpisał ich przyjęcie i odnotował ten fakt w swoim dzienniku. Posłaniec wyszedł, rzuciwszy przeciągłe, a nawet tkliwe spojrzenie na Smileya, którego, pomimo specjalnego stroju, jaki miał motocyklista, dręczyły wyrzuty sumienia, że, choć powinien, nie rozpoznał chłopaka. Ale Smiley musiał rozstrzygnąć bardziej naglące problemy. Strickland bez żadnego szacunku cisnął klucze w otwartą dłoń Lacona. - Dobrze, Mostyn, opowiedz mu - zagrzmiał nagle Lacon. - Opowiedz mu to własnymi słowami. * * * Mostyn siedział dziwnie nieruchomo. Mówił cicho. Lacon wycofał się w róg pokoju, żeby go dobrze słyszeć, i splótł dłonie pod nosem niczym sędzia. Strickland natomiast siedział sztywno, jakby połknął kij, i podobnie jak sam Mostyn wydawał się śledzić jego słowa w poszukiwaniu ewentualnych uchybień. - Vladimir zatelefonował dziś do Cyrku w porze lunchu, sir - zaczął Mostyn, pozostawiając pewną niejasność co do tego, do kogo odnosiło się owo "sir". - Tak się złożyło, że to ja byłem właśnie oficerem dyżurnym Śmietnika i odebrałem telefon. Strickland poprawił go z nieprzyjemnym pośpiechem: - To znaczy wczoraj. Bądź dokładny, dobrze? - Przepraszam, sir. Wczoraj - powiedział Mostyn. - No to uważaj - ostrzegł go Strickland. Mostyn objaśnił, że do obowiązków dyżurnego oficera Śmietnika należała właściwie tylko służba podczas przerwy na lunch oraz sprawdzanie biurek i koszy na śmieci przed zamknięciem. Personel Śmietnika był zbyt niedoświadczony, aby pełnić nocną służbę, odbywali zatem jedynie dyżury w porze lunchu i wieczorami. - A Vladimir - powtórzył - skontaktował się z nami właśnie w porze lunchu, używając linii ratunkowej. - Linii ratunkowej? - zapytał zdumiony Smiley. - Obawiam się, że niezupełnie rozumiem. - To taki system, który stosujemy, nawiązując kontakt z martWymi agentami, sir - odpowiedział Mostyn, a potem dotknął palcami skroni i wymamrotał: -O mój Boże. - Po chwili zaczął od nowa - Mam na myśli agentów, którzy zakończyli już karierę, ale są wciąż jeszcze opłacani, sir - powiedział ze smutkiem. - A więc on zadzwonił, a ty odebrałeś telefon - powiedział życzliwie Smiley. - O której to było? - Dokładnie o pierwszej piętnaście, sir. Śmietnik przypomina trochę jakby czytelnię gazet na Fleet Street. Stoi tam dwanaście biurek i kojec szefa sekcji pod ścianą, oddzielony od nas szklanym parawanem. Linia ratunkowa znajduje się w zamkniętej budce, a klucz do niej ma zazwyczaj szef sekcji. Ale podczas lunchu oddaje go dyżurnemu. Otworzyłem budkę i usłyszałem jakiś cudzoziemski głos mówiący "halo". - Pospiesz się, Mostyn - warknął Strickland. - Odpowiedziałem "halo", panie Smiley. Nie mówimy nic więcej. Nie podajemy numeru. Ten człowiek powiedział: "Gregory wzywa Maksa. Mam dla niego pilną wiadomość. Proszę natychmiast dać mi Maksa". Zapytałem, skąd dzwoni, taki jest zwyczaj, ale on powiedział tylko, że ma dużo drobnych. Ustalenie, spod jakiego numeru jest do nas telefon, nie leży w naszych kompetencjach, a poza tym i tak trwa to zbyt długo. Koło telefonu linii ratunkowej jest elektryczny selektor, zawierający wszystkie pseudonimy. Kazałem mu poczekać i wystukałem na klawiaturze imię "Gregory". To następna rzecz, jaką robimy, spytawszy o to, skąd dzwonią. Selektor wyświetlił odpowiedź: "Gregory to Vladimir, były agent, były generał radziecki, były przywódca Grupy Ryskiej". Potem sprawdziłem akta. Wystukałem "Maks" i odnalazłem pana, sir. - Smiley lekko skinął głową. - "Maks równa się Smiley". Potem wystukałem "Grupa Ryska" i okazało się, że był pan ich ostatnim proboszczem, sir. - Ich proboszczem? - zapytał Lacon, jak gdyby odkrył właśnie jakąś herezję. - Smiley ich ostatnim proboszczem, Mostyn? Co u licha... - Myślałem, że już to wszystko słyszałeś, Oliverze - powiedział Smiley, żeby mu przerwać. - Znam tylko istotę sprawy - odparł Lacon. - W sytuacjach krytycznych należy zajmować się jedynie kwestiami zasadniczymi. Nie spuszczając oka z Mostyna, Strickland swoim sprasowanym szkockim akcentem udzielił Laconowi żądanej informacji. - Takie organizacje jak Grupa tradycyjnie już posiadały dwóch oficerów prowadzących. Listonosza, który wykonywał dla nich rozmaite podstawowe prace, i proboszcza, stojącego ponad bijatyką. Zastępował im ojca -powiedział i niedbale skinął głową Smileyowi. - A kogo wyznaczono na ostatniego listonosza, Mostyn? - zapytał Smiley, całkowicie lekceważąc Stricklanda. - Pana Esterhasea, sir. Pseudonim Hektor. - I on go nie poprosił? - Smiley zadał pytanie, ponownie nie zwracając najmniejszej uwagi na Stricklanda. - Słucham, sir? - Vladimir nie prosił do telefonu Hektora? Swojego listonosza? Prosił mnie. Maksa. Tylko Maksa. Jesteś tego pewien? - Chciał rozmawiać tylko i wyłącznie z panem, sir - powiedział z przejęciem Mostyn. - Robiłeś notatki? - Linia ratunkowa jest automatycznie nagrywana, sir. Jest także podłączona do zegara, dzięki czemu znamy dokładnie czas trwania rozmowy. - Niech cię szlag trafi, Mostyn, to sprawa poufna - wypalił Strickland. -Pan Smiley może sobie być naszym wybitnym ekspracownikiem, ale nie należy już do rodziny. - I co zrobiłeś potem, Mostyn? - zapytał Smiley. - Obowiązujące instrukcje dawały mi bardzo niewielką możliwość manewru, sir - odparł Mostyn, raz jeszcze, podobnie jak Smiley, okazując Stricklandowi zamierzone lekceważenie. - Zarówno "Smiley", jak i "Esterhase" znajdowali się na liście zwłoki, co oznaczało, że skontaktować się z nimi można tylko przez piąte piętro. Szef mojej sekcji wyszedł na lunch i miał wrócić nie wcześniej niż piętnaście po drugiej. - Mostyn nieznacznie wzruszył ramionami. - Grałem na czas. Powiedziałem mu, żeby zadzwonił jeszcze raz o wpół do trzeciej. Smiley zwrócił się do Stricklanda. - Zdawało mi się, że powiedziałeś, iż wszystkie akta dotyczące emigrantów znalazły się pod specjalnym nadzorem? - Tak jest. - Czy na karcie selektora nie powinna pojawić się jakaś tego rodzaju informacja? - Powinna się znaleźć, ale się nie znalazła - odpowiedział Strickland. - W tym rzecz, sir - zgodził się Mostyn, mówiąc tylko do Smileya. - Na razie nic nie wskazywało na to, że Vladimir albo Grupa są w jakimś sensie zakazani. Sądząc na podstawie karty, Vladimir sprawiał wrażenie zwyczajnego, emerytowanego agenta, dopominającego się o forsę. Przypuszczałem, że chce trochę pieniędzy albo potrzebuje towarzystwa, albo coś w tym rodzaju. Wielu takich nam się trafia. Pomyślałem sobie, że najlepiej będzie zostawić go szefowi sekcji. - Który pozostanie bezimienny, Mostyn - powiedział Strickland. - Zapamiętaj to sobie. W tym momencie przyszło Smileyowi do głowy, że powściągliwość Mostyna i sposób, w jaki przez cały czas mówił, z obrzydzeniem omijając z daleka jakąś niebezpieczną tajemnicę, mogły mieć coś wspólnego z chęcią osłonięcia niedbałego przełożonego. Ale kolejne słowa Mostyna ucięły te domysły, ponieważ stanął wręcz na głowie, żeby dać do zrozumienia, iż to właśnie jego szef ponosi za wszystko całkowitą odpowiedzialność. - Sęk w tym, że szef mojej sekcji wrócił z lunchu dopiero o trzeciej piętnaście, więc kiedy Vladimir zadzwonił o wpół do trzeciej, musiałem go znowu spławić. Był wściekły - powiedział Mostyn. - Vladimir, znaczy się. Spytałem, czy tymczasem mógłbym coś dla niego zrobić, a on powiedział: "Znajdź Maksa. Po prostu znajdź mi Maksa. Powiedz mu, że skontaktowałem się z pewnymi przyjaciółmi, a poprzez przyjaciół także z sąsiadami". Na karcie było kilka notatek dotyczących jego szyfru słownego i zrozumiałem, że "sąsiad" oznacza radziecki wywiad. Twarz Smileya powlekła się kamienną obojętnością. Poprzednie napięcie zniknęło całkowicie. - I o tym wszystkim, jak należało, zameldowałeś szefowi sekcji o trzeciej piętnaście? - Tak, sir. - Dałeś mu taśmę do przesłuchania? - Nie miał jej czasu wysłuchać - powiedział bezlitośnie Mostyn. - Musiał bezzwłocznie wyjechać na długi weekend. Uparta lakoniczność Mostyna stała się tak ostra, że Strickland najwyraźniej uważał za stosowne uzupełnić powstałe luki. - Tak, naturalnie, nie ulega kwestii, że jeśli szukamy kozła ofiarnego, to ten szef sekcji Mostyna zrobił z siebie piramidalnego głupca, to w ogóle nie ulega kwestii - oznajmił bystro Strickland. - Zapomniał posłać po papiery Vladimira - które by oczywiście nie nadeszły. Zapomniał zapoznać się z obowiązującymi aktualnie wytycznymi postępowania z emigrantami. Zdaje się, że uległ ponadto poważnemu atakowi weekendowej gorączki i ani jednym słowem nie powiadomił nikogo o miejscu swojego pobytu na wypadek, gdyby okazał się nam potrzebny. Niech Bóg ma go w swojej opiece w poniedziałek rano, słowo daję. O tak. No, dalej Mostyn, przecież czekamy, chłopcze. Mostyn posłusznie podjął opowiadanie. - Vladimir po raz trzeci i ostatni zadzwonił o trzeciej czterdzieści trzy, sir - powiedział jeszcze wolniej niż poprzednio. Powinien zadzwonić za kwadrans czwarta, ale popełnił dwuminutowy falstart. W tym czasie Mostyn otrzymał już pobieżne instrukcje od szefa swojej sekcji i powtórzył je teraz Smileyowi. - Nazwał to nudziarską robotą. Miałem się dowiedzieć, czy staruszek naprawdę czegoś chce, jeśli tak, to czego, a gdyby wszystkie inne sposoby zawiodły, miałem umówić się z nim na spotkanie, żeby go uspokoić. Miałem postawić mu drinka, poklepać po ramieniu i nie obiecywać niczego poza tym, że przekażę dalej każdą wiadomość. - A "sąsiedzi"? - zapytał Smiley. - Dla szefa twojej sekcji nie stanowili problemu? - Uważał chyba, że należeli do odgrywanej przez agenta komedii, sir. - Rozumiem. Tak, rozumiem. - Ale na przekór tym słowom oczy Smileya przez chwilę pozostawały całkowicie zamknięte. - Jak wyglądała rozmowa z Vladimirem za trzecim razem? - Z tego co mówił, wynikało, że ma to być spotkanie natychmiastowe albo nic, sir. Zgodnie z instrukcją wypróbowałem na nim wszystkie alternatywy: "Niech pan napisze nam list - czy chce pan pieniędzy? Z pewnością może to poczekać do poniedziałku" - ale wtedy wrzeszczał już na mnie przez telefon. "Spotkanie albo nic. Dziś wieczorem albo nic. Reguły Moskiewskie. Nalegam na Reguły Moskiewskie. Powiedz Maksowi..." - Przerywając sam sobie, Mostyn uniósł głowę i nie mrugając powiekami odwzajemnił się Lauderowi Stricklandowi wrogim spojrzeniem. - Co miałbyś powiedzieć Maksowi? - spytał Smiley, szybko przerzucając wzrok to na jednego, to na drugiego z nich. - Rozmawialiśmy po francusku, sir. Karta mówiła, że francuski jest jego ulubionym obcym językiem, a ja mam tylko czwórkę z rosyjskiego. - Nieistotne - rzucił Strickland. - Co miałbyś powiedzieć Maksowi? - nalegał Smiley. Oczy Mostyna znalazły sobie jakąś plamę na podłodze o metr czy dwa od jego stóp. - Chodziło mu o to: "Powiedz Maksowi, że chcę koniecznie Reguł Moskiewskich". - To ważne, George. - Lacon, który przez kilka ostatnich minut siedział : jak na niego dziwnie cicho, wtrącił się teraz do rozmowy. - To nie Cyrk rozpoczął tę sprawę. To on. Były agent. To on naciskał, on przejął inicjatywę. Gdyby zgodził się na nasze propozycje, gdyby sformułował swoje informacje na piśmie, to wszystko wcale nie musiałoby się stać. Zgotował sobie ten los wyłącznie sam. Chcę, żebyś dobrze to zrozumiał, George. Strickland zapalał nowego papierosa. - A zresztą, do nagłej krwi, kto kiedy słyszał o Regułach Moskiewskich w środku Hampstead? - zapytał Strickland, gasząc zapałkę machnięciem dłoni. - Rzeczywiście, krwi - powiedział cicho Smiley. - Kończ już, Mostyn - zakomenderował Lacon, oblewając się szkarłatnym rumieńcem. - Uzgodnili godzinę - podjął na nowo Mostyn drewnianym głosem, wpatrując się teraz w lewą dłoń, jak gdyby chciał z niej wyczytać swoje przeznaczenie. - O dziesiątej dwadzieścia, sir. Przyjęli Reguły Moskiewskie i tradycyjne metody kontaktowe, które Mostyn ustalił już przedtem, jeszcze po południu, korzystając z indeksu spotkań Śmietnika. - A jak dokładnie wyglądają tradycyjne metody kontaktowe? - spytał Smiley. - Spotkanie zeszytowe, sir - odpowiedział Mostyn. - Tak jakbym znów odbywał cały kurs przygotowawczy w Sarratt, sir. Intymność szacunku Mostyna sprawiła, że Smileyowi zrobiło się ciasno. Nie chciał być bohaterem tego chłopca, nie chciał, by pieścił go jego głos, jego spojrzenie, jego sir. Nie był przygotowany na klaustrofobiczny podziw ze strony tego obcego człowieka. - Jest na Hampstead Heath taki blaszany pawilon, dziesięć minut drogi od East Heath Road, górujący nad boiskiem leżącym po południowej stronie drogi, sir. Znakiem bezpieczeństwa była nowa pineska, wpięta wysoko w pierwszą drewnianą podpórkę po lewej stronie, patrząc od wejścia. - A odpowiedź? - zapytał Smiley. Ale odpowiedź już znał. - Kreska wykonana żółtą kredą, sir - powiedział Mostyn. - Sądzę, że żółty kolor był czymś w rodzaju firmowego znaku Grupy, jeszcze z dawnych czasów. - Przyjął taki ton, jak gdyby jego relacja dobiegała już końca. - Wpiąłem pineskę, wróciłem tutaj i czekałem. Kiedy się nie pojawił, pomyślałem: Cóż, jeśli ma bzika na punkcie zakonspirowanego działania, będę musiał pójść z powrotem do pawilonu i sprawdzić jego kontrsygnał, bo wtedy dopiero będę wiedział, czy jest w pobliżu i czy proponuje odwołać się do planu rezerwowego". - A co to miało być? - Należało podjechać samochodem w pobliże stacji metra na Swiss Cottage o jedenastej czterdzieści, sir. Miałem właśnie wyjść, żeby się rozejrzeć, kiedy zadzwonił pan Strickland, kazał mi zostać na miejscu i czekać na dalsze rozkazy. - Smiley mylił się sądząc, że chłopak już skończył. Zdawało się, że Mostyn zapomniał o wszystkich z wyjątkiem siebie samego i z wolna pokręcił swoją kształtną głową. - Nawet go nie spotkałem - powiedział zdumiony. - Był moim pierwszym agentem, nawet go nie spotkałem i nigdy się nie dowiem, co usiłował mi powiedzieć. Mój pierwszy agent nie żyje. To nie do wiary. Przyniosłem mu nieszczęście. - Mostyn zamilkł, ale długo kręcił jeszcze głową. Lacon ze swej strony dorzucił szybkie postscriptum: - No cóż, Scotland Yard ma już dzisiaj komputer, George. Patrol na Hampstead znalazł ciało, ogrodził miejsce zdarzenia, i kiedy tylko nazwisko wprowadzono do komputera, to zapaliło się jakieś tam światełko... pojawiło się mnóstwo cyferek czy coś takiego. Dzięki temu zorientowali się natychmiast, że ten człowiek był na naszej specjalnej liście obserwacyjnej. Potem wszystko szło już jak z płatka. Komisarz zadzwonił do Home Office, z Home Office zadzwonili do Cyrku... - A ty zadzwoniłeś do mnie - powiedział Smiley. - Dlaczego, Oliverze? Kto zaproponował, żebyś wtajemniczył mnie w tę sprawę? - Czy to ważne, George? - Enderby? - Dobrze, skoro nalegasz, tak, to był Saul Enderby. George, posłuchaj mnie. Nadeszła nareszcie chwila Lacona. Kwestia została postawiona, choć jeszcze właściwie nie zdefiniowana. Zapomniano o Mostynie. Lacon stanął śmiało nad postacią siedzącego Smileya i przypisywał sobie prawa starego przyjaciela. - George, sprawy stoją tak, że mógłbym teraz iść do Mędrców i powiedzieć: "Przeprowadziłem dochodzenie i ręce Cyrku są czyste". Mogę tak powiedzieć. "Cyrk nie popierał ani tych ludzi, ani ich przywódcy. Przez cały rok nie opłacano go i nie udzielano mu pomocy!" Zupełnie szczerze. Cyrk nie jest właścicielem jego mieszkania ani samochodu, nie płaci za niego czynszu, nie łoży na wykształcenie jego bachorów, nie posyła kwiatów jego kochance i nie ma żadnych dawnych - i pożałowania godnych - kontaktów ani z nim, ani z jemu podobnymi agentami. Generał związany był jedynie z przeszłością. Prowadzący go oficerowie zeszli ze sceny na dobre - ty i Esterhase, obaj jesteście starzy, skreśleni z ewidencji. Mogę to powiedzieć z ręką na sercu. Mędrcom, a i samemu ministrowi, jeżeli będzie trzeba. - Nie rozumiem, o co ci chodzi - powiedział Smiley, udając głupiego. -Przecież Vladimir był naszym agentem. Usiłował nam przekazać jakąś informację. - Naszym byłym agentem, George. A skąd wiesz, że chciał nam przekazać jakąś informację? Nie dawaliśmy mu instrukcji. Mówił, że to pilne - wspominał nawet o wywiadzie radzieckim - wielu byłych agentów tak robi, wyciągając czapki po datek! - Ale nie Vladimir - powiedział Smiley. Jednak sofistyka stanowiła wyłączną domenę Lacona. Był urodzonym sofistą, oddychał sofistyką, umiał w niej latać i pływać, nikt w Whitehall nie był w tym lepszy od niego. - George, nie możemy ponosić odpowiedzialności za każdego byłego agenta, który lekkomyślnie wybiera się na nocny spacer w coraz bardziej niebezpiecznym, nie zabudowanym rejonie Londynu. - Lacon wyciągnął ręce w błagalnym geście. - George. Co z tego będzie? Wybieraj. Ty wybieraj. Z jednej strony, Vladimir domaga się z tobą pogawędki. Emerytowani kumple -rozmowy o dawnych czasach - dlaczego by nie? A żeby zdobyć trochę forsy Generał udaje, że ma coś dla ciebie. Każdy z nas mógłby tak postąpić. Udaje, że posiadł jakąś bezcenną informację. Dlaczego by nie? Oni wszyscy tak robią. W tej kwestii mój minister nas poprze. Nie trzeba ścinać żadnych głów, obędzie się bez ataków złości i bez histerii w Gabinecie. On nam pomoże. Oczywiście nie będzie sprawy tuszował. Ale zda się na swoje poczucie rozsądku. Jeżeli złapię go w odpowiednim nastroju, być może zdecyduje, że w ogóle nie ma sensu niepokoić Mędrców. - Amen - odezwał się jak echo Strickland. - Ale z drugiej strony - upierał się Lacon, mobilizując całą swą siłę przekonywania w celu zadania ostatecznego ciosu - gdyby sprawa się wydała, George, a minister wbiłby sobie do głowy, że korzystamy z jego pomocy, aby usunąć ślady po jakiejś bezprawnej, poronionej przygodzie - znów spacerował, przemierzając wyimaginowane trzęsawisko - i gdyby nastąpił skandal, a dowiedziono by, że Cyrk - twoje dawne miejsce pracy, którą wciąż kochasz, jestem tego pewien - jest aktualnie związany z notorycznie rewanżystowskim ugrupowaniem emigracyjnym - niestałym, gadatliwym, ostro sprzeciwiającym się odprężeniu - o rozmaitych anachronicznych maniach - będący kacem z najgorszych dni zimnej wojny - archetypem tego wszystkiego, czego polecili nam unikać nasi mocodawcy - Lacon znów znalazł się w rogu pokoju, nieco poza kręgiem światła - i gdyby wyszło na jaw, że ktoś zginął, George, i że próbowano zatuszować sprawę, bo bez wątpienia tak by to określili - i towarzyszyłby temu rozgłos - no cóż, mógłby to być o jeden skandal za dużo. Nasza praca, George, to nadal dziecko słabe, chorowite, a ponadto w rękach tych nowych ludzi także nad wyraz wrażliwe. W obecnym stadium swego odrodzenia mogłoby umrzeć na przeziębienie. A jeśli umrze, to twoje pokolenie wcale nie będzie najmniej winne. Masz obowiązki, tak jak i my wszyscy. Lojalność. Obowiązki wobec czego? - zastanawiała się ta część duszy Smileya, która zdawała się czasem grać wobec pozostałych rolę widza. Lojalność wobec kogo? "Bez zdrady nie ma lojalności", lubiła mu powtarzać Anna w czasach ich młodości, kiedy usiłował jeszcze protestować przeciwko jej zdradom. Przez chwilę nikt się nie odzywał. - A broń? - zapytał w końcu Smiley tonem człowieka sprawdzającego jakąś teorię. - Jak to wytłumaczysz, Oliverze? - Jaka broń? Nie było żadnej broni. Został zastrzelony. Pewnie przez swoich kumpli, jak znam ich intrygi. Że nie wspomnę tu o apetycie Generała na cudze żony. - Tak, został zastrzelony - zgodził się Smiley. - Strzelono mu w twarz. Z niezmiernie bliskiej odległości. Kulą dum-dum. I przeszukano go pobieżnie. Zabrali mu portfel. To wersja policji. Ale nasza wersja brzmiałaby inaczej, prawda, Lauder? - W żadnym wypadku - powiedział Strickland, patrząc na niego groźnie poprzez chmurę papierosowego dymu. - W każdym razie moja byłaby inna. - No to słuchamy, George - powiedział szczodrobliwie Lacon. - Broń, z której zabito Vladimira, to standardowe narzędzie mordu Centrum Moskiewskiego - powiedział Smiley. - Ukryte w aparacie fotograficznym, w aktówce, gdziekolwiek. Kula dum - dum wystrzelona zostaje z najbliższej odległości. Żeby unicestwić, ukarać i zniechęcić innych. Jeżeli dobrze pamiętam, to było kiedyś nawet coś takiego w Sarratt, w czarnym muzeum koło baru. - Ciągle tam jest. Makabra - powiedział Mostyn. Strickland łaskawie posłał Mostynowi paskudne spojrzenie. - Ależ, George! - zawołał Lacon. Smiley czekał wiedząc, że w takim stanie Lacon mógłby przekonać nawet Big Bena. - Ci ludzie, ci emigranci - a ten nieszczęsny facet był jednym z nich -czyż oni nie pochodzą z Rosji? Czyż połowa z nich nie była w kontakcie z Centrum Moskiewskim - za naszą wiedzą lub bez? A taka broń - nie mówię oczywiście, że masz rację - w ich świecie może być tak pospolita jak chleb. Nawet bogowie próżno walczą z głupotą, pomyślał Smiley: ale Schiller zapomniał o biurokratach. Lacon zwrócił się teraz do Stricklanda. - Lauder. Jest jeszcze ważna sprawa tej prośby do prasy. - To był rozkaz. - Może mógłbyś spróbować z nimi jeszcze raz, zobaczyć, jak daleko to zaszło. Strickland posłusznie przedreptał bez butów przez pokój i wykręcił numer. - Mostyn, może powinieneś wynieść te rzeczy do kuchni? Nie chcemy chyba zostawiać niepotrzebnych śladów, co? Ponieważ Mostyn też został odprawiony, Lacon i Smiley nagle zostali sami. - Tak albo nie, George - powiedział Lacon. - Trzeba posprzątać. Musimy udzielić wyjaśnień politykom, zresztą czy ja wiem? Poczta. Mleko. Przyjaciele. Wszyscy znajomi, jakich miewają tacy ludzie. Nikt się na tym nie zna tak dobrze jak ty. Nikt. Policja obiecała dać ci fory. Nie będą opieszali, ale zachowają pewien przemyślany porządek w działaniach i pozwolą, żeby postępowanie toczyło się swoim normalnym trybem. - Nerwowym skokiem Lacon zbliżył się do krzesła Smileya i przysiadł niezdarnie na poręczy. - George. Byłeś ich proboszczem. Doskonale. Proszę, żebyś odprawił nabożeństwo. Chciał ciebie, George. Nie nas. Ciebie. Strickland przerwał im ze swojego miejsca przy telefonie: - Proszą o podpis na tej prośbie, Oliverze. Chcieliby, żeby to był twój podpis, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. - Dlaczego nie Szefa? - zapytał ostrożnie Lacon. - Uważają, że waga twojego będzie ociupinkę większa, jak mi się wydaje. - Poproś, żeby chwilę poczekał - powiedział Lacon i gestem przypominającym ruch wiatraka wsadził rękę do kieszeni. - Mam ci dać klucze, George? - Potrząsnął nimi przed twarzą Smileya. - Pod pewnymi warunkami. Dobrze? - Klucze trzęsły się nadal. Smiley wpatrywał się w nie i pytał może: "Jakie warunki?", a być może po prostu tylko patrzył; właściwie nie był w nastroju do rozmowy. Rozmyślał o Mostynie, o zaginionych papierosach; o telefonach dotyczących sąsiadów; o agentach bez twarzy; o śnie. Lacon liczył. Przypisywał ogromne znaczenie numerowaniu kolejnych akapitów. - Po pierwsze, jesteś osobą prywatną i działasz w interesie Vladimira, nie naszym. Po drugie, należysz do przeszłości, nie do teraźniejszości, i tak też będziesz się zachowywał. Do wyciszonej przeszłości. Polejesz wodę oliwą, nie będziesz jej mącił. I oczywiście stłumisz swoje dawne zawodowe zainteresowanie tym człowiekiem, bo twoje zainteresowanie znaczy nasze. Czy mogę dać ci klucze na takich warunkach? Tak? Nie? W drzwiach do kuchni stał Mostyn. Zwracał się do Lacona, ale jego uczciwe oczy zerkały nieustannie w stronę Smileya. - O co chodzi, Mostyn? - zapytał Lacon. - Pospiesz się - Przypomniałem sobie notatkę na karcie Vladimira, sir. Miał żonę w Tallinie. Zastanawiałem się, czy nie należałoby jej zawiadomić. Pomyślałem, że powinienem panom o tym powiedzieć. - Karta znów nie jest zbyt ścisła - powiedział Smiley, odwzajemniając spojrzenie Mostyna. - Żona była z nim w Moskwie, kiedy uciekł, aresztowano ją i wywieziono do obozu pracy przymusowej. Tam też umarła. - Pan Smiley musi robić to, co uważa w takich wypadkach za stosowne - odezwał się szybko Lacon, starając się nie dopuścić do kolejnego wybuchu. Upuścił klucze w bierną dłoń Smileya. Nagle wszyscy się uaktywnili. Smiley na nogach, Lacon przeszedł już pół pokoju, Strickland wyciągał już ku niemu słuchawkę telefonu. Mostyn prześliznął się do ciemnego przedpokoju i zdjął z wieszaka płaszcz Smileya. - Co jeszcze powiedział ci Vladimir przez telefon? - zapytał cicho Smiley, wsuwając ramię w rękaw. - Powiedział: "Przekaż Maksowi, że chodzi o Piaskowego Dziadka. Powiedz mu, że mam dwa dowody i mogę przynieść je ze sobą. Może wtedy zechce się ze mną zobaczyć". Powiedział to dwukrotnie. To było na taśmie, ale Strickland skasował. - Czy wiesz, co Vladimir chciał przez to powiedzieć? Mów cicho. - Nie, sir. - Nie było nic na karcie? - Nie, sir. - Czy oni wiedzą, o co mu chodziło? - zapytał Smiley, szybko wskazując głową Stricklanda i Lacona. - Myślę, że może Strickland wie. Nie jestem pewien. - Czy Vladimir naprawdę nie pytał o Tobyego Esterhasea? - Nie, sir. Lacon kończył już rozmowę przez telefon. Strickland przejął słuchawkę i dalej rozmawiał sam. Widząc Smileya przy drzwiach, Lacon skoczył ku niemu przez cały pokój. - George! Dobry człowieku! Niech ci się wiedzie! Słuchaj, chciałbym kiedyś pogadać o twoim małżeństwie. Seminarium bez tajemnic. Liczę, że zdradzisz mi wszystkie tajniki swej sztuki, George. - Tak. Musimy się spotkać - powiedział Smiley. Popatrzył na niego i zobaczył, że Lacon kręci głową. Dziwaczne postscriptum do tego spotkania przeczy jego konspiracyjnej atmosferze. Standardowa sztuka Cyrkowa wymaga, by w domach służących jako kryjówki zainstalowane były ukryte mikrofony. Swoim dziwnym zwyczajem agenci milcząco wyrażają na to zgodę, chociaż nie powiadamia ich się o podsłuchu, a prowadzący ich oficerowie udają tylko, że robią jakieś notatki. Przygotowując spotkanie z Vladimirem, Mostyn jak najbardziej prawidłowo włączył podsłuch w oczekiwaniu na przybycie starego, a wskutek powstałej potem paniki nikomu nie przyszło do głowy, żeby wyłączyć mikrofony. W drodze rutynowej procedury nagrane taśmy trafiły do sekcji transkrypcji, gdzie w dobrej wierze utrwalono je w postaci tekstów, które dotarły następnie do rąk masowego czytelnika Cyrku. Kopie otrzymali pechowy szef Śmietnika, Sekretariat oraz szef działu Osobowego, Operacji i Finansów. Bomba wybuchła jednak dopiero wtedy, gdy jedna z odbitek wylądowała w skrytce Laudera Stricklanda - niczemu niewinni odbiorcy tekstu musieli pod presją najrozmaitszych straszliwych gróźb zaprzysiąc, że dochowają tajemnicy. Jakość nagrania jest doskonała. Słychać niespokojne kroki Lacona i rzucane przez Stricklanda sotto voce uwagi na stronie, niektóre z nich wulgarne. Mikrofonom umknęło tylko wzburzone wyznanie Mostyna w przedpokoju. Mostyn zresztą nie odegrał już żadnej roli w tej sprawie. Kilka miesięcy później na własną prośbę zrezygnował z pracy; kolejny punkt na krzywej wskaźnika zwolnień, które ostatnio tak bardzo wszystkich niepokoiły. * * * To samo niepewne światło, które powitało Smileya, kiedy z ulgą wychodził z mieszkania - kryjówki na świeże powietrze poranka w Hampstead, powitało także Ostrakową, chociaż paryska jesień zaszła już dalej i na nagich drzewach trzymało się zaledwie kilka ostatnich liści, przypominających ściereczki do kurzu. Podobnie jak Smileyowi, i jej także noc nie przyniosła odpoczynku. Wstała w ciemności, ubrała się starannie, a ponieważ poranek zdawał się zimniejszy, zaczęła medytować, czy nadszedł już dzień, w którym należy wyciągnąć zimowe buty, jako że okrutne przeciągi w hurtowni najbardziej dawały się we znaki jej nogom. Wciąż niezdecydowana wyjęła buty z szafy, wytarła je i nawet wypucowała, ale nadal wahała się, czy je założyć czy nie. Zawsze tak było, kiedy musiała się zmagać z jakimś poważnym problemem: mniejsze kłopoty stawały się wtedy nie do rozwiązania. Rozpoznawała wszelkie objawy tego stanu, czuła, jak się zbliżają, ale nic na to nie mogła poradzić. Zapominała, gdzie położyła torebkę, partaczyła księgowanie w hurtowni, zatrzaskiwała drzwi od swojego mieszkania, nie mając przy sobie klucza, a potem musiała wzywać tę starą, głupią dozorczynię, madame la Pierre, posapującą i wyciągającą szyję jak koza w gąszczu pokrzyw. Kiedy ogarniał ją ten nastrój, z łatwością mogła wsiąść w zły autobus - po piętnastu latach jazdy tą samą trasą - i wylądować wściekła w nie znanej sobie okolicy. W końcu wciągnęła buty i mamrocząc pod swoim adresem różne wyzwiska, jak "kretynka" albo "stara idiotka", wzięła swą ciężką torbę na zakupy, przygotowaną jeszcze poprzedniego wieczoru, a potem wyruszyła na codzienny szlak, mijając jak zwykle po drodze trzy sklepy, nie wchodząc tym razem do żadnego z nich i zastanawiając się, czy traci zmysły czy nie. Oszalałam. Nie oszalałam. Ktoś próbuje mnie zabić, ktoś próbuje mnie ochraniać. Jestem bezpieczna. Jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie. I tak w kółko. W ciągu czterech tygodni od czasu, kiedy Ostrakowa przyjęła swojego estońskiego spowiednika, zauważyła w sobie wiele zmian, i za większość z nich żywiła dlań wdzięczność. To, czy się w nim zakochała, nie było istotne: pojawił się w samą porę, a jego piracka natura obudziła w niej chęć sprzeciwu właśnie wtedy, kiedy pragnienie owo niemal już wygasło. Rozpłomienił ją na nowo, a miał w sobie wystarczająco dużo z podwórzowego kocura, żeby przypomnieć jej zarówno Glikmana, jak i w ogóle mężczyznę; nigdy nie była szczególnie cnotliwa. A w dodatku - myślała sobie - ponieważ Czarodziej jest przystojny, zna kobiety i wkracza w moje życie uzbrojony w zdjęcie mojego ciemiężcy z postanowieniem zlikwidowania go - to byłoby po prostu nieskromnością, jakem samotna, stara wariatka, gdybym się w nim z miejsca nie zakochała. Jednak bardziej niż czary imponowała jej jego powaga. "Nie wolno pani niczego upiększać" - powiedział z niezwykłą u niego ostrością, kiedy dla zabawy lub urozmaicenia pozwalała sobie odejść nieco od tej wersji zdarzeń, którą przedstawiła w liście do Generała. "Niech pani nie popełni błędu i nie sądzi, że niebezpieczeństwo minęło, tylko dlatego, że poczuła się pani swobodniej". Przyrzekła się poprawić. "Niebezpieczeństwo jest absolutne - powiedział na odchodnym. - I nie leży w pani mocy zwiększyć je lub zmniejszyć". Mówiono jej już niegdyś o niebezpieczeństwie, ale kiedy mówił o nim Czarodziej, uwierzyła mu. - Czy niebezpieczeństwo zagraża mojej córce? - pytała. - Czy zagraża Aleksandrze? - Pani córka nie odgrywa w tej historii żadnej roli. Może być pani pewna, że ona nic nie wie o tym, co się tutaj dzieje. - A więc kto znajduje się w niebezpieczeństwie? - My wszyscy, którzy znamy tę sprawę - odpowiedział w momencie, kiedy Ostrakowa radośnie przyzwoliła, żeby w drzwiach choć raz padli sobie w objęcia. - A przede wszystkim pani. A teraz, od trzech - a może dwóch? a może dziesięciu dni? - Ostrakowa mogłaby przysiąc, że niebezpieczeństwo otacza ją niczym armia cieni wokół łoża śmierci. Niebezpieczeństwo absolutne; nie leżało w jej mocy zwiększyć je lub zmniejszyć. I w ten sobotni poranek spostrzegła je znowu, kiedy wymachując ciężką torbą, szła powłócząc nogami w wypucowanych zimowych butach: znów ci sami dwaj mężczyźni, śledzący ją, choć to weekend. Twardzi mężczyźni. Twardsi niż ten ryży nieznajomy. Mężczyźni, którzy przesiadują w centrali, przysłuchując się przesłuchaniom. I nie odzywają się nigdy ani jednym słowem. Jeden z nich szedł pięć metrów za nią, drugi znajdował się po drugiej stronie ulicy, nieco z przodu, i w tej właśnie chwili mijał wejście do sklepu tego próżniaka Merciera, handlarza artykułami gospodarstwa domowego, którego zielono - czerwona markiza wisiała tak nisko, że stanowiła zagrożenie nawet dla kogoś postury tak skromnej jak Ostrakowa. Z początku, kiedy ośmieliła się ich spostrzec, powiedziała sobie, że są to ludzie Generała. Było to w poniedziałek albo może w piątek? Generał Vladimir przysłał mi ochroniarzy, myślała z niemałym zdumieniem i na najbliższy niebezpieczny poranek obmyślała sobie przyjacielskie gesty, jakie wykona, aby wyrazić tym ludziom swoją wdzięczność: pośle im łaskawie porozumiewawcze uśmiechy, kiedy nikt nie będzie widział; przygotuje i zaniesie im zupę, by pomóc im zabić czas, trawiony na czuwaniu w bramach. Dwóch wielkich, potężnych ochroniarzy dla jednej starej kobiety, myślała Ostrakowa. Ostrakow miał rację: Generał to prawdziwy mężczyzna! Drugiego dnia uznała, że oni w ogóle nie istnieją i że jej pragnienie powołania ich do życia jest jedynie projekcją pragnienia ponownego spotkania z Czarodziejem: szukam jakichś łączących mnie z nim więzi, myślała; nie potrafiłam się zmusić do umycia kieliszka, z którego pił wódkę, ani do poprawienia poduszek, na których siedział, pouczając mnie o niebezpieczeństwie. Ale trzeciego - a może było to piątego dnia? - zajęła inne, bardziej surowe stanowisko wobec swoich domniemanych obrońców. Przestała udawać małą dziewczynkę. Każdego dnia, kiedy wychodziła rano z domu, żeby sprawdzić jakąś dostawę do hurtowni, opuszczała azyl swych abstrakcji, wychodząc prosto na ulice Moskwy, które aż za dobrze zapamiętała z lat spędzonych z Glikmanem. Słabo oświetlona, brukowana droga była opustoszała, jedynie dwadzieścia metrów od jej domu stał jakiś czarny samochód. Najprawdopodobniej zaparkował dosłownie przed chwilą. Nieco później Ostrakowej zdawało się, że widziała, jak samochód staje; przywiózł zapewne wartowników na służbę. Staje raptownie, właśnie wtedy, gdy wychodziła. I gasi światła. Ruszyła śmiało chodnikiem. "Jest pani w niebezpieczeństwie" - powtarzała - w niebezpieczeństwie jesteśmy my wszyscy, którzy znamy tę sprawę". Samochód jechał za nią. Uważają, że jestem kurwą, pomyślała pyszałkowato, jedną z tych starszych, co to sprzedają swój towar wcześnie rano. Nagle jej jedynym zamiarem stało się wejść do kościoła. Jakiegokolwiek. Najbliższy kościół prawosławny znajdował się o dwadzieścia minut drogi dalej; był tak maleńki, że modlitwa w nim przypominała seans spirytystyczny - już sama bliskość Świętej Rodziny zapewniała odpuszczenie grzechów. Ale dwadzieścia minut to całe życie. Kościołów innych niż prawosławne z zasady unikała - były odstępstwem od jej poczucia przynależności narodowej. Jednak tego ranka, gdy wlókł się za nią samochód, odrzuciła swoje uprzedzenia i dała nura do pierwszego napotkanego po drodze kościoła, który okazał się nie tylko katolicki, ale w dodatku nowoczesny. Ostrakowa wysłuchała więc dwukrotnie całej mszy, odprawionej w niepoprawnej francuszczyźnie przez księdza - robotnika, cuchnącego czosnkiem, a nawet jeszcze gorzej. Ale kiedy wyszła, mężczyzn nigdzie nie było widać i tylko to się liczyło - choć po przyjściu do hurtowni musiała przyrzec, że zostanie dodatkowo dwie godziny dłużej, żeby naprawić straty, jakie wyrządziła przedsiębiorstwu, spóźniając się do pracy. Potem przez trzy - a może pięć dni - nie działo się nic. Ostrakowa utraciła zdolność liczenia zarówno pieniędzy, jak i czasu. Trzy dni czy pięć, minęły, nigdy nie istniały. To tylko jej skłonność do upiększania, jak mówił Czarodziej, jej głupi obyczaj dostrzegania w rzeczach czegoś więcej, spoglądania w oczy zbyt wielu ludziom, nadawania wydarzeniom zbyt szerokiego wymiaru. Aż do dziś, kiedy tamci wrócili. Tylko że dzisiaj było mniej więcej pięćdziesiąt tysięcy razy gorzej, ponieważ dzisiaj było teraz, a ulica była tak pusta, jak ostatniego czy też pierwszego dnia świata; człowiek, który znajdował się pięć metrów za nią, zbliżał się coraz bardziej, a przez ulicę przechodził do niego mężczyzna stojący dotychczas pod oburzająco niebezpieczną markizą Merciera. To, co stało się później, powinno było wedle znanych Ostrakowej opisów i wyobrażeń rozegrać się błyskawicznie. Oto dumnie idziesz sobie ulicą, a tu po chwili w powodzi świateł i jęku syren ktoś unosi cię na otoczony przez chirurgów w różnokolorowych maskach stół operacyjny. Albo znajdujesz się w Niebie, przed obliczem Wszechmogącego, mamrocząc jakieś wymówki dotyczące grzeszków, których tak naprawdę nie żałujesz; i - jeśli Go w ogóle rozumiesz - których nie żałuje także On. A w najgorszym razie odzyskujesz przytomność i jako lekko ranną odwożą cię do mieszkania, a nudna przyrodnia siostra Walentyna rzuca wszystko, robiąc wielką łaskę, żeby przyjechać z Lyonu i bez ustanku zrzędzić nad tobą przy łóżku. Żadna z tych ewentualności nie okazała się prawdziwa. To, co się stało, odbyło się z powolnością podwodnego baletu. Mężczyzna, który zbliżał się do niej, szedł teraz po jej prawej stronie, czyli znajdował się pomiędzy Ostrakową a mijanymi przez nią domami. W tej samej chwili człowiek, który przeszedł przez ulicę, pojawił się po jej lewej ręce, krocząc nie po chodniku, lecz idąc rynsztokiem i ochlapując ją niechcący wczorajszą deszczówką. Zgodnie ze swoim feralnym zwyczajem spoglądania ludziom w oczy, Ostrakowa przyjrzała się nieproszonym towarzyszom i ujrzała twarze, które poznała już kiedyś i które znała na pamięć. To oni ścigali Ostrakowa, zabili Glikmana, i jej osobistym zdaniem od wieków mordowali naród rosyjski w imię cara, Boga albo Lenina. Odwróciła się od nich i zobaczyła, że pustą ulicą w jej kierunku posuwa się wolno czarny samochód, który jechał już za nią w drodze do kościoła. Uczyniła zatem to, co planowała uczynić przez całą noc, kiedy leżała, czuwając i puszczając wodze fantazji. Włożyła do torby stare żelazko z duszą, kawał złomu, który kupił kiedyś Ostrakow - umierający nieszczęśnik ubzdurał sobie, że będzie mógł dorobić kilka franków na handlu starociami. Torba zrobiona była z mocnej skóry w zielono - brązowe łaty. Szarpnęła rączki i z całej siły zamachnęła się na idącego rynsztokiem mężczyznę, celując w krocze, w najbardziej znienawidzony punkt jego ciała. Mężczyzna zaklął - nie usłyszała, w jakim języku -i opadł na kolana. W tym miejscu jej plan zawiódł. Nie spodziewała się, że także zjej drugiej strony znajdzie się jakiś bandzior, i potrzebowała nieco czasu, aby odzyskać równowagę i zamierzyć się ponownie na drugiego mężczyznę. Ten jednak nie pozwolił jej tego uczynić. Ujął Ostrakową niczym pękaty worek, który w istocie przypominała, po czym uniósł w powietrze. Ujrzała, jak torba wypada zjej dłoni i usłyszała brzęk żelazka, spadającego na pokrywę studzienki ściekowej. Wciąż spoglądając w dół, zobaczyła swe nogi, tańczące dziesięć centymetrów nad ziemią, jak gdyby powiesiła się jak jej brat Niki, którego stopy wyglądały dokładnie tak samo, wsparte o siebie niczym stopy głuptaka. Zauważyła, że nosek jej lewego buta został zadrapany podczas walki. Ramiona napastnika zacisnęły się jeszcze mocniej wokół jej piersi i Ostrakowa zastanawiała się, czy pękną jej żebra, zanim się udusi. Poczuła, jak mężczyzna odciąga ją w tył i pomyślała, że zamierza wrzucić ją do samochodu, który z dużą szybkością nadjeżdżał teraz ulicą: sądziła, że chcą ją porwać. Przeraziło ją to przypuszczenie. Nic poza śmiercią nie mierziło jej w tej chwili tak, jak myśl, że te świnie zabiorą ją z powrotem do Rosji i tam wystawią na powolną, doktrynalną, więzienną śmierć, która jej zdaniem z pewnością zabrała Glikmana. Wyrywała się z całych sił, udało się jej nawet ugryźć mężczyznę w rękę. Ujrzała kilku gapiów, równie przerażonych jak ona. A potem zdała sobie sprawę, że samochód wcale nie zwalnia i że ci ludzie mają zupełnie inne zamiary: nie chcą jej porwać; chcą ją zabić. Mężczyzna rzucił ją. Obróciła się, ale nie upadła, i kiedy auto skręciło raptownie, żeby ją uderzyć, Ostrakowa podziękowała Bogu i wszystkim świętym, że zdecydowała się w końcu założyć zimowe buty, ponieważ przedni zderzak walnął ją z tyłu w łydki, a kiedy ponownie ujrzała swoje stopy, znajdowały się na wysokości jej twarzy, a nagie uda kobiety rozchyliły się jak do porodu. Przez chwilę leciała w powietrzu, potem zderzyła się z ziemią wszystkim naraz - głową, kręgosłupem, piętami - a potem toczyła się dalej po bruku niczym serdelek. Samochód przejechał obok i Ostrakowa usłyszała, jak auto staje z piskiem opon; zastanawiała się, czy nie wrzucą wstecznego biegu i nie przejadą jej znowu. Spróbowała się poruszyć, ale była zbyt senna. Dobiegły ją jakieś głosy i trzask zamykanych drzwi samochodowych, słyszała też oddalający się ryk silnika, a więc albo auto odjeżdżało, albo traciła słuch. - Nie dotykajcie jej - powiedział jakiś głos. Nie dotykajcie, pomyślała. - To brak tlenu - usłyszała siebie. - Podnieście mnie na nogi i wszystko będzie w porządku. Dlaczego u licha powiedziała coś takiego? A może to tylko jej myśli? - Aubergines - powiedziała. - Dajcie mi aubergines. Sama nie wiedziała, czy mówi o zakupach, czy o policjantkach drogowych, które w gwarze paryskiej zwano właśnie aubergines, czyli bakłażany. Potem jakieś kobiece dłonie nakryły ją kocem i rozpoczęła się gwałtowna galijska kłótnia o to, co należałoby uczynić dalej. Chciała zapytać, czy ktoś zapamiętał numer rejestracyjny. Ale była naprawdę zbyt senna, żeby się tym przejmować, a poza tym brakowało jej tlenu, którego pozbawił ją całkowicie upadek. Przed jej oczami pojawił się obraz postrzelonych ptaków, widzianych niegdyś na rosyjskiej wsi, trzepoczących się bezradnie na ziemi i czekających, aż dopadną je psy. Generale, pomyślała, czy otrzymał pan mój drugi list? Siłą woli odpływając w nieświadomość zmuszała i błagała Generała, by go przeczytał i odpowiedział na zamieszczoną w nim gorącą prośbę. Generale, niechże przeczyta pan mój drugi list. Napisała go tydzień temu w chwili rozpaczy. I w chwili rozpaczy wysłała go wczoraj. * * * Są takie wiktoriańskie domy w pobliżu Paddington Station, które pomalowane na biało wyglądają z zewnątrz równie pięknie jak luksusowe transatlantyki, natomiast w środku są ciemne jak grobowce. Tamtego sobotniego poranka domy przy Westbourne Terrace lśniły równie jasno, jak wszystkie domy w okolicy, ale droga wewnętrzna wiodąca do budynku, w którym mieszkał Vladimir, zablokowana była z jednego końca stosem gnijących materacy, z drugiego zaś strzaskanym bomem, przypominającym słup graniczny. - Dziękuję, wysiądę tutaj - powiedział uprzejmie Smiley i odprawił taksówkę przy materacach. Przyjechał prosto z Hampstead. Bolały go kolana. Grecki kierowca zrobił mu podczas jazdy wykład o Cyprze i Smiley z grzeczności klęczał niemal na tylnym siedzeniu, żeby dosłyszeć taksówkarza przez łoskot silnika. Vladimir, powinniśmy lepiej cię traktować, pomyślał przyglądając się zaśmieconym chodnikom i ubogiemu praniu, zwieszającemu się z balkonów. Cyrk powinien okazać więcej szacunku swojemu pionowemu człowiekowi. Sprawa dotyczy Piaskowego Dziadka, pomyślał. Powiedz mu, że mam dwa dowody i mogę je przynieść ze sobą. Wiedział, że wczesnym rankiem łatwiej niepostrzeżenie wyjść z domu, aniżeli wejść, szedł więc powoli. Na przystanku autobusowym uformowała się niewielka kolejka. Mleczarz i gazeciarz rozpoczęli już swój obchód. Eskadra zawieszonych w lotach mew z wdziękiem oczyszczała przepełnione śmietniki. Jeśli mewy ciągną do miasta, pomyślał, to czy gołębie polecą nad morze? Przechodząc przez drogę wewnętrzną, zobaczył jakieś sto metrów dalej motocyklistę parkującego swego rumaka z czarną, urzędowo wyglądającą przyczepą. Było coś w postawie tego człowieka, co przypominało mu owego wysokiego posłańca, który przyniósł klucze do mieszkania - nawet z daleka dała się w nim dostrzec podobna niewzruszoność; pełna szacunku czujność niemal wojskowej natury. Tracące liście drzewa orzechowe ocieniały kolumnową klatkę schodową, a Smileya obserwował przezornie pokryty bliznami kocur. Właściwy dzwonek znajdował się najwyżej z trzydziestu pozostałych, Smiley jednak nie nacisnął go, lecz pchnął po prostu dwuskrzydłowe drzwi, które otworzyły się aż nazbyt łatwo, odsłaniając w środku identyczne, ponure korytarze, pomalowane bardzo błyszczącą farbą, żeby dokuczyć autorom graffiti. Dalej biegły wyłożone linoleum schody, skrzypiące niczym szpitalny wózek. Pamiętał to wszystko. Nic się nie zmieniło i nic już się nie zmieni. Nigdzie nie było przełącznika świateł i na schodach robiło się tym ciemniej, im wyżej wchodził Smiley. Dlaczego mordercy Vladimira nie ukradli mu kluczy? - zastanawiał się czując, jak z każdym krokiem uwierają go w udo. Być może nie były im potrzebne. Być może mieli już swój własny komplet. Dotarł na półpiętro i przecisnął się obok luksusowego wózka dziecinnego. Usłyszał wycie psa, poranne wiadomości w języku niemieckim i odgłos wody, spuszczanej we wspólnej toalecie. Usłyszał dziecko wrzeszczące na matkę, potem odgłos klapsa i wrzeszczącego na dziecko ojca. "Powiedz Maksowi, że sprawa dotyczy Piaskowego Dziadka". Wokół unosił się zapach curry, taniego, smażonego tłuszczu i środka dezynfekującego. Ale czuć było także woń zbyt wielu niezamożnych ludzi stłoczonych w skąpej ilości powietrza. To też pamiętał. Nic się nie zmieniło. Nie doszłoby do tego, gdybyśmy go lepiej traktowali, myślał Smiley. Zbyt łatwo zabija się lekceważonych, przyszła mu do głowy nieświadomie zbieżna myśl z opinią Ostrakowej. Pamiętał dzień, kiedy go tu przyprowadzili, proboszcz Smiley i Toby Esterhase, listonosz. Pojechali po niego na lotnisko Heathrow. Wszechmocny Toby, z niejednego pieca chleb jadł, jak sam o sobie mawiał. Toby pędził jak wiatr, ale nawet wtedy o mało się nie spóźnili. Samolot już wylądował. Pognali ku barierce, a on już tam stał: majestatyczny, srebrzyście posiwiały, górujący nieruchomo nad przepływającym obok niego pospólstwem w tymczasowym korytarzu wiodącym z hali przylotów. Pamiętał ich namaszczony uścisk: "Maks, stary przyjacielu, to naprawdę ty?" "To ja, złączyli nas znowu". Pamiętał, jak Toby ukradkiem prowadził ich od tyłu rozległymi korytarzami urzędu imigracyjnego, ponieważ poirytowani francuscy policjanci przed deportacją skonfiskowali staremu dokumenty. Pamiętał wspólny lunch u Scotta, stary był tak podekscytowany, że nie mógł nawet pić, ale za to wspaniale rozprawiał o przyszłości, której, jak wszyscy wiedzieli, nie miał: "Znów będzie jak w Moskwie, Maks. Może nadarzy się nawet okazja schwytania Piaskowego Dziadka". Następnego dnia poszli poszukać mieszkania, "żeby dać panu kilka możliwości, Generale", jak wyjaśnił Toby Esterhase. Było Boże Narodzenie i budżet przesiedleniowy został już wyczerpany. Smiley odwołał się do Działu Finansów Cyrku. Naciskał Lacona i Departament Skarbu, żeby przygotować dodatkowy kosztorys, ale na próżno. "Haust rzeczywistości sprowadzi go na ziemię - oznajmił Lacon. Wpłyń na niego, George. Od tego jesteś". Ich pierwszym haustem rzeczywistości był salon jakiejś dziwki w Kensington, drugim mieszkanie z oknami wychodzącymi na dworzec przetokowy koło stacji Waterloo. Westbourne Terrace był trzeci, i kiedy wchodzili na górę tymi samymi skrzypiącymi schodami, Toby na czele, starzec zatrzymał się nagle, odchylił swą wielką, pokrytą siecią żyłek głowę ku tyłowi i teatralnie zmarszczył nos: "Ach, więc jeśli zgłodnieję, wystarczy, że stanę tylko w korytarzu, pociągnę nosem i od razu zaspokoję głód, oświadczył swą niewyraźną francuszczyzną. W ten sposób będę mógł nie jeść przez cały tydzień". Nawet Vladimir zrozumiał wtedy, że idzie w odstawkę na dobre. Smiley powrócił do teraźniejszości. Kontynuując swą samotną wspinaczkę zauważył, że kolejne piętro było niezwykle muzykalne. Spoza jednych drzwi słychać było dźwięki puszczonej na cały regulator muzyki rockowej, a zza drugich sączył się Sibelius i zapach bekonu. Smiley wyjrzał przez okno i pomiędzy drzewami orzechowymi zobaczył dwóch kręcących się podejrzanie mężczyzn, którzy musieli pojawić się na dole już po jego przyjeździe. Tak postępuje zespół, pomyślał. Zespół wystawia czujki, podczas gdy pozostali. Wchodzą do środka. Jaki to zespół, to już inna kwestia. Moskiewski? Zespół nadinspektora? Saula Enderbyego? Nieco dalej siedzący na swej maszynie wysoki motocyklista czytał zdobytego skądś brukowca. Otworzyły się boczne drzwi i wyszła z nich starsza kobieta w koszuli nocnej, trzymająca na ramieniu kota. Jeszcze zanim odezwała się do niego, Smiley wyczuł w jej oddechu zapach wypitego wczoraj wieczorem alkoholu. - Jesteś włamywaczem, kochasiu? - Obawiam się, że nie - odparł Smiley ze śmiechem. - Po prostu gościem. - Mimo wszystko miło jest się podobać, prawda, kochasiu? - Z całą pewnością - odrzekł uprzejmie Smiley. Schody na ostatnim piętrze były strome i bardzo wąskie, oświetlone światłem wpadającym do środka przez odrutowane okienko w nachylonej ukośnie połaci dachu. Na górze znajdowało się dwoje drzwi; były zamknięte i bardzo wąskie. Na drzwiach na wprost umieszczono wizytówkę: MR V. MILLER, TŁUMACZENIA. Smiley przypomniał sobie kłótnię na temat pseudonimu Vladimira, kiedy ten miał zostać londyńczykiem i nie zwracać na siebie uwagi. Nazwisko "Miller" nie stanowiło problemu. Z jakiejś przyczyny staremu Miller zdaje się przypadł do gustu. "Miller, cest bien - zadecydował. Podoba mi się Miller, Maks. Ale Mr był zupełnie do niczego. Vladimir nastawał na Generała, potem obiecał zgodzić się na Pułkownika. Ale Smiley jako proboszcz okazał się w tej kwestii nieprzejednany: uznał, że Mr oznacza o wiele mniej kłopotów niż fałszywy stopień w niewłaściwej armii. Zastukał śmiało wiedząc, że delikatne pukanie wzbudza zainteresowanie częściej niż głośne. Odpowiedziało mu tylko echo i nic więcej. Nie słyszał kroków ani żadnego urwanego nagle dźwięku. "Vladimir"! - zawołał przez skrzynkę na listy jak stary przyjaciel, który wpadł z wizytą. Spróbował jednego klucza yale od kompletu i zamek zaciął się; spróbował innego i ten zaskoczył. Smiley wszedł do środka i zamknął drzwi czekając, aż otrzyma uderzenie w tył głowy, wolał mieć bowiem roztrzaskaną czaszkę niż odstrzeloną twarz. Kręciło mu się w głowie i zdał sobie sprawę, że powstrzymuje oddech. Ta sama biała farba, zauważył; dokładnie ta sama więzienna pustka. Ta sama dziwna cisza, jak w budce telefonicznej; ta sama mieszanina obcych zapachów. Staliśmy tu, przypomniał sobie Smiley - w trójkę, tamtego popołudnia. Toby i ja jak holowniki, ciągnące między sobą stary pancernik. Mieszkanie na dachu - powiadały papiery przedstawiciela agencji handlu nieruchomościami. - Beznadziejne - oświadczył swoją węgierską francuszczyzną zawsze zabierający głos jako pierwszy Toby Esterhase, który odwrócił się, żeby otworzyć drzwi i wyjść. - Znaczy to jest po prostu straszne. Znaczy powinienem był tu najpierw przyjść i wszystko obejrzeć, idiota ze mnie -powiedział Toby, gdy Vladimir stał wciąż nieporuszony. - Generale, proszę przyjąć moje przeprosiny. To po prostu obraźliwe. Smiley dorzucił parę słów otuchy od siebie: - Wystaramy ci się o coś znacznie lepszego, Vladi; musimy tylko zachować cierpliwość. Ale wzrok starca utkwiony był w oknie, tak jak teraz wzrok Smileya, patrzącego na rozkwitający za parapetem szalony las kalenic, kominów i spadzistych dachów. I nagle Vladimir opuścił swą ciężką łapę w rękawiczce na ramię Smileya: - Lepiej zachowaj pieniądze, żeby strzelać do tych świń w Moskwie, Maks - poradził. Ze spływającymi mu po policzkach łzami i z tym samym zdecydowanym uśmiechem Vladimir nadal wpatrywał się w moskiewskie kominy; i w swoje gasnące marzenia o ponownym życiu pod rosyjskim niebem. - On reste ici - zakomenderował wreszcie, jak gdyby zajmował pozycje obronne w ostatnim okopie. Wzdłuż jednej ściany ustawiona była maleńka otomana, kuchenka stała na parapecie. Smiley poznał po zapachu szpachlówki, że stary sam odnawiał mieszkanie, zamalowując wilgotne plamy i wypełniając dziury w ścianach. Na stole, przy którym jadł i pisał, znajdował się stary remington i dwa sfatygowane słowniki. Robota translatorska, pomyślał: tych parę dodatkowych groszy, tuczących jego pensję. Smiley wyprostował się na całą swoją skromną wysokość i zaczął odprawiać tak dobrze mu znane ceremonie żałobne nad zmarłym szpiegiem. Na sosnowej komódce koło łóżka leżała estońska Biblia. Smiley najpierw sprawdził, czy nie wycięto w jej stronicach jakichś otworów, a potem potrząsnął książką do góry nogami w poszukiwaniu skrawków papieru albo fotografii. Wyciągnąwszy szufladę komódki znalazł w niej fiolkę patentowych pastylek na odmłodzenie steranych seksem osób i trzy czerwonoarmiejskie odznaczenia za odwagę, przymocowane do chromowego pręta. No to tyle, jeśli idzie o jego incognito, pomyślał Smiley i zastanawiał się, jak u licha Vladimir i jego liczne kochanki radzili sobie na tak maleńkim łóżku. U wezgłowia wisiała rycina, przedstawiająca Marcina Lutra, obok kolorowy obrazek zatytułowany "Czerwone dachy starego Tallina", który Vladimir musiał wyciąć z jakiegoś pisma i nakleić na kawałek tektury. Kolejny obraz przedstawiał wybrzeże Kazari, a trzeci wiatraki i ruiny zamku. Smiley zajrzał za każdy z nich. Jego uwagę zwróciła lampka nocna. Nacisnął przełącznik, a ponieważ nie zapaliło się światło, wyłączył lampkę z kontaktu, wykręcił żarówkę i zaczął grzebać w drewnianej podstawie, ale bez rezultatu. Przepaliła się żarówka, pomyślał. Przeraźliwy, nieoczekiwany krzyk nakazał mu rzucić się pod ścianę, ale kiedy się pozbierał, zrozumiał, że to tylko kolejne stado tych lądowych mew: okoliczne kominy obsiadła cała kolonia ptaków. Przechylił się przez parapet i wyjrzał znów na ulicę. Dwa podejrzane typy zniknęły. Idą na górę, pomyślał: już nie mam nad nimi przewagi. To wcale nie są policjanci, pomyślał; to mordercy. Motocykl z czarną przyczepą stał porzucony przez kierowcę. Zamknął okno, rozmyślając o tym, czy istnieje jakaś specjalna valhalla dla umarłych szpiegów, gdzie Vladimir i on mogliby się spotkać i wszystko naprawić; wmawiał sobie, że długo żył i że ta chwila jest równie dobra, jak każda inna, żeby skończyć życie. Ale ani przez chwilę w to nie wierzył. Szuflada stołu mieściła kartki czystego papieru, zszywacz, obgryziony ołówek, kilka gumek aptekarskich i nie zapłacony rachunek telefoniczny za ostatni kwartał na siedemdziesiąt osiem funtów, co było sumą dziwnie wysoką, zważywszy skromny poziom życia Vladimira. Otworzył zszywacz i nic w nim nie znalazł. Rachunek włożył do kieszeni, żeby go później przejrzeć, i szperał dalej, choć wiedział, że prawdziwe przeszukanie zajęłoby trzem ludziom kilka dni, zanim mogliby stwierdzić z pewnością, iż odnaleźli to, co było do odnalezienia. Jeżeli szukał czegoś szczególnego, to może notatnika z adresami albo pamiętnika, albo czegoś, co jako pamiętnik służyło, choćby miał to być jedynie skrawek papieru. Wiedział, że starzy szpiedzy, nawet ci najlepsi, zachowywali się czasem jak starzy kochankowie; zaczynali się z wiekiem oszukiwać w obawie, że opuszczają ich siły. Udawali, że wszystko pamiętają, ale potajemnie usiłowali zachowywać swoje męskie charaktery i potajemnie robili sobie notatki, czasami jakimś domowym szyfrem, tak jakby nie wiedzieli, że rozwiązanie go jest kwestią godzin lub minut dla każdego, kto zna się na tej zabawie. Nazwiska i adresy łączników, sub agenci. Nie istniało dla nich nic świętego. Procedura kontaktowa, miejsca i godziny spotkań, pseudonimy, numery telefonów, nawet kombinacje do sejfów zapisywane jako numery kart ubezpieczeniowych albo daty urodzin. W swoim czasie Smiley widział, jak narażano w ten sposób całe siatki, ponieważ jakiś agent nie śmiał już dłużej ufać swojej głowie. Nie wierzył, żeby Vladimir tak postąpił, ale kiedyś musiał być przecież pierwszy raz. "Powiedz mu, że mam dwa dowody i mogę przynieść je ze sobą... ". Stał w pomieszczeniu, które starzec zapewne nazwałby swą kuchnią: kuchenka na parapecie, własnej roboty maleńka spiżarka z otworami wentylacyjnymi. My, mężczyźni, którzy sami sobie gotujemy, jesteśmy na wpół zwierzętami, myślał Smiley, przeglądając obie półki, wyciągając patelnię i rondel, myszkując pośród papryki i tureckiego pieprzu. W każdym innym miejscu w mieszkaniu - nawet w łóżku - można odciąć się od świata, czytać książki, kłamać, że samotność jest najlepsza. Ale w kuchni oznaki ludzkiej nie-samowystarczalności są wyjątkowo przeraźliwe. Pół bochenka razowego chleba. Pół pęta taniej kiełbasy. Pół cebuli. Pół litra mleka. Pół cytryny. Pół paczki herbaty. Pół życia. Otwierał wszystko, co dało się otworzyć, sondował nawet palcem paprykę. Znalazł gdzieś obluzowany kafelek i oderwał go zupełnie, odkręcił też drewnianą rączkę patelni. Właśnie miał otworzyć szafę, kiedy znów się zatrzymał, jakby nasłuchiwał, ale tym razem powstrzymało go coś, co zobaczył, nie coś, co usłyszał. Na spiżarce leżał cały karton gauloises caporal, ulubionych papierosów Vladimira, kiedy nie mógł akurat dostać swoich rosyjskich. Z filtrem, zauważył, czytając rozmaite napisy. Wolne od cła. Filtre. Exportation i made in France. Pudełka w celofanie. Wziął je do ręki. Brakowało jednej paczki z dziesięciu. W popielniczce leżały trzy pety tego samego gatunku. A w powietrzu, teraz, kiedy pociągnął nosem, unosił się poza zapachem jedzenia i szpachlówki wątły aromat francuskich papierosów. I żadnych papierosów w kieszeni, przypomniał sobie Smiley. Trzymając w dłoniach niebieską paczkę i obracając ją wkoło, próbował pojąć, co ona oznacza. Instynkt - a może raczej jakiś podskórny zmysł, który miał się dopiero uzewnętrznić - sygnalizował natarczywie, że z tymi papierosami jest chyba coś nie tak. Nie chodziło o ich wygląd. Nie chodziło o to, że są wypchane mikrofilmami, materiałami wybuchowymi, kulami dum - dum czy podobnymi zabawkami. Było po prostu coś dziwnego w tym, że leżą sobie tutaj, właśnie tutaj i nigdzie indziej. Świeżutkie, nie zakurzone, brak jednej paczki, trzy papierosy wypalone. I żadnych papierosów w kieszeni. Pracował teraz szybciej, pragnął już wyjść. Mieszkanie znajdowało się za wysoko. Było za puste i przeładowane. Narastało w nim poczucie, że coś jest nie w porządku. Dlaczego nie odebrali mu kluczy? Otworzył szafę. Były w niej zarówno ubrania, jak i papiery, ale ani jednych, ani drugich Vladimir nie miał zbyt wiele. Papiery stanowiły głównie odbite na powielaczu pisemka w języku rosyjskim, angielskim i, jak przypuszczał Smiley, w jednym z języków bałtyckich. Odkrył też teczkę z listami z dawnej kwatery głównej Grupy w Paryżu oraz plakaty z napisami: PAMIĘTAJCIE O ŁOTWIE, PAMIĘTAJCIE O ESTONII, PAMIĘTAJCIE O LITWIE, przeznaczone zapewne do użytku podczas publicznych demonstracji. Ponadto Smiley znalazł pudełko żółtej kredy, brakowało kilku kawałków. I ukochaną kurtkę Vladimira, która zsunęła się z wieszaka i leżała na podłodze. Być może spadła, kiedy Vladimir zbyt gwałtownie zatrzasnął szafę. Ale Vladimir, on, taki próżny? - myślał Smiley. Tak dbający o swój wojskowy wygląd? A porzuca w nieładzie swoją najlepszą kurtkę na podłodze w szafie. A może to jakaś bardziej nieuważna dłoń zapomniała odwiesić ją z powrotem? Smiley podniósł kurtkę, obszukał kieszenie, a potem powiesił ją w szafie i z hukiem zamknął drzwi, żeby zobaczyć, czy spadnie. Spadła. Nie zabrali kluczy, nie przeszukali mieszkania, myślał. Zrewidowali Vladimira, ale zdaniem nadinspektora przeszkodzono im. "Powiedz mu, że mam dwa dowody i mogę je przynieść ze sobą". Powrócił w okolice kuchni i stanąwszy przed spiżarką ponownie przyglądał się z uwagą leżącej na górze niebieskiej paczce. Potem zajrzał jeszcze do kosza na zbędne papiery. Potem znów do popielniczki, starając się wszystko zapamiętać. Potem do kubła na śmieci, licząc na to, że tam może właśnie znajduje się pognieciona paczka papierosów, której brakowało w kartonie. Nie było jej w śmieciach, co nie wiadomo czemu sprawiło mu przyjemność. Pora wracać. Ale na razie nie wychodził, jeszcze nie teraz. Jeszcze przez kwadrans nastawiając uszu, Smiley rył i sondował, podnosił i przestawiał różne przedmioty, poszukując jakiejś obluzowanej klepki albo swej ulubionej wnęki za półkami. Ale tym razem nie pragnął niczego znaleźć. Chciał tylko potwierdzić nieobecność czegoś. Dopiero wtedy, kiedy w miarę możliwości nabrał już odpowiedniego przekonania, wyszedł cicho na schody i zamknął za sobą drzwi. Piętro niżej napotkał pomocnika listonosza z opaską Poczty Głównej na rękawie, wyłaniającego się z bocznego korytarza. Smiley delikatnie złapał go za łokieć. - Jeśli ma pan coś do mieszkania 6B, to mogę oszczędzić panu wspinaczki - powiedział uniżenie Smiley. Listonosz pogmerał w torbie i wydobył z niej brązową kopertę. Stempel był paryski, sprzed pięciu dni, z piętnastej dzielnicy. Smiley wsunął kopertę do kieszeni. Na kolejnym piętrze znajdowały się drzwi, zaopatrzone w otwieraną jedynie od wewnątrz zapadkę. Prowadziły na schody przeciwpożarowe. Smiley zapamiętał je sobie, idąc na górę. Drzwi pchnięte ustąpiły i Smiley zszedł po paskudnych, betonowych schodach, przechodząc dalej przez wewnętrzny dziedziniec w kierunku opustoszałych bloków i rozmyślając nadal o nurtującym go niedopatrzeniu. Dlaczego nie przeszukali jego mieszkania? -myślał. Centrum Moskiewskie, jak każda duża biurokratyczna organizacja, ma ustalone metody działania. Decydujesz się zabić człowieka. A zatem obstawiasz jego dom, obstawiasz trasę jego powrotu, wysyłasz zespół, mający dokonać zabójstwa i mordujesz go. Oto klasyczny sposób. A zatem dlaczego nie przeszukać także jego mieszkania? Pokoju Vladimira, kawalera, mieszkającego w domu bez przerwy rojącym się od obcych? Dlaczego nie wysłali ludzi, kiedy wyszedł? Ponieważ wiedzieli, że ma to przy sobie, pomyślał Smiley. Skąd to pobieżne, zdaniem nadinspektora, obszukanie ciała? Przypuśćmy, że nikt im nie przeszkadzał, więc może znaleźli to, czego szukali? Przywołał taksówkę i podał kierowcy adres: - Bywater Street w Chelsea proszę, gdzieś przy Kings Road. Jedź do domu, myślał. Weź kąpiel, przemyśl to sobie. Ogól się. Powiedz mu, że mam dwa dowody i mogę je przynieść ze sobą. Naraz Smiley pochylił się do przodu, zastukał w oddzielającą go od kierowcy szybę i rzucił mu inny adres. Gdy zawracali, jadący za nimi wysoki motocyklista z piskiem opon zatrzymał pojazd, zszedł z siodełka i z namaszczeniem wmanewrował swój wielki czarny motor z przyczepą na biegnący w przeciwnym kierunku pas ruchu. Lokaj, pomyślał obserwujący go Smiley. Lokaj toczący wózek z herbatą. Zgięty w łuk motocyklista z rozpostartymi łokciami jechał za nimi niczym oficjalna eskorta na obrzeżach Camden Town i dalej na wzgórze, wciąż zachowując przepisową odległość. Taksówka stanęła, Smiley pochylił się, żeby zapłacić. I wtedy ciemna postać z wyciągniętym ramieniem o pięści zaciśniętej w wojskowym pozdrowieniu przedefilowała uroczyście obok nich. * * * Stał u wylotu alei, przypatrując się szeregom buków, które niczym ustępująca pola armia odsuwały się od niego, pogrążając we mgle. Ciemność odeszła niechętnie, pozostawiając za sobą domowy półmrok. Właściwie mógłby już zapaść zmierzch; pora podwieczorku w starym, wiejskim domu. Latarnie po obu stronach drogi paliły się jak wątłe świece i nie oświetlały niczego. Powietrze było ciepłe i ciężkie. Smiley spodziewał się, że będzie tu jeszcze policja i odgrodzony teren. Spodziewał się dziennikarzy i ciekawskich gapiów. To się w ogóle nie stało, powiedział sobie, ruszając w górę zboczem wzgórza. Ledwie stąd odszedłem, a Vladimir z laską w dłoni wesoło dźwignął się na nogi, starł z twarzy ohydny makijaż i oddalił się w podskokach wraz z kolegami aktorami na kufel piwa w komisariacie policji. Z laską w dłoni, powtórzył Smiley, przypominając sobie coś, co powiedział mu nadinspektor. W lewej czy prawej dłoni? Na lewej ręce też ma żółty pył kredowy, powiedział pan Murgotroyd w furgonetce. Na kciuku, na wskazującym i na środkowym. Szedł dalej, aleja wokół ciemniała i gęstniała mgła. Dwadzieścia metrów wyżej brązowe słońce tliło się wolno niczym ognisko w swoim własnym dymie. Ale tu, na dole w kotlince, zbiła się zimna i gęsta mgła, a Vladimir był mimo wszystko martwy jak głaz. Zobaczył ślady opon tam, gdzie parkowały samochody policyjne. Dostrzegł brak zeschłych liści i nienaturalnie czysty żwir. Co oni zrobili? - pomyślał. Spłukali go wodą? Zmietli liście do plastikowych worków? Zmęczenie ustąpiło nieobecnej dotąd i zagadkowej jasności umysłu. Szedł dalej aleją, życząc Vladimirowi dobrego dnia i dobrej nocy, wcale nie czując się z tego powodu jak głupiec, i myślał intensywnie o kredzie, francuskich papierosach oraz Regułach Moskiewskich, szukając jednocześnie blaszanego pawilonu w pobliżu boiska. Rozważ wszystko po kolei, powtarzał sobie. Rozważ wszystko od początku. Zostaw gauloises na półce. Dotarł do miejsca, w którym przecinały się ścieżki i przekroczył je, idąc wciąż pod górę. Po jego prawej ręce pojawiły się słupki bramek, a dalej za nimi zielony pawilon ze skorodowanej blachy żelaznej, najprawdopodobniej pusty. Ruszył wszerz boiska, woda przeciekała mu do butów. Z tyłu za domkiem biegł stromy nasyp ziemny, pobrużdżony dziecięcymi ślizgawkami w błocie. Smiley wspiął się na nasyp, zanurzył w zagajnik i wspinał się wyżej. Mgła nie wdarła się pomiędzy drzewa i skończyła się, gdy tylko Smiley stanął nad urwiskiem. Nadal nikogo nie było widać. W drodze powrotnej zszedł do pawilonu przez lasek. Pawilon okazał się po prostu zwykłym pudełkiem z blachy, otwartym z jednej strony na boisko. Jedyny mebel stanowiła tu twarda, drewniana ława, pocięta nożami i zdobiona wyrżniętymi w deskach napisami, a jedynym lokatorem była wyciągnięta na ławie, twarzą do ziemi, jakaś postać z kocem na głowie i wystającymi spod niego z drugiej strony butami. Smiley był ciekaw, czy i ten człowiek ma odstrzeloną twarz. Dach podtrzymywały dźwigary, a łuszczącą się zieloną farbę ożywiały szczere wyznania natury moralnej: "Punk niszczy. Społeczeństwo go nie potrzebuje". To stwierdzenie kosztowało go chwilę wahania. Ależ potrzebuje, chciał odpowiedzieć Smiley; społeczeństwo jest związkiem różnych mniejszości. Pineska znajdowała się dokładnie tam, gdzie pozostawił ją Mostyn, na wysokości głowy dorosłego człowieka, wpięta wedle najlepszych zasad obowiązującego w Sarratt porządku. Mosiężny łepek jej Cyrkowego egzemplarza pozostał równie nowy i nie zauważony jak chłopak, który ją tam umieścił. "Idź na spotkanie, mówił, nie ma żadnego niebezpieczeństwa". Reguły Moskiewskie, pomyślał znów Smiley. Moskwa, gdzie wysłanie listu na bezpieczny adres mogło zająć agentowi trzy dni. Moskwa, gdzie wszystkie mniejszości są punkowe. "Powiedz mu, że mam dwa dowody i mogę je przynieść ze sobą". Kredowe potwierdzenie odbioru przez Vladimira biegło blisko pineski; wijąca się jak robak po całym słupie żółta odpowiedź. Może stary niepokoił się deszczem, myślał Smiley. Może obawiał się, że woda rozmyje jego znak. A może w zdenerwowaniu przycisnął kredę zbyt mocno, tak jak zostawił swoją kurtkę, leżącą na podłodze. "Spotkanie albo nic... powiedział Mostynowi -... Dziś wieczorem albo nic... Powiedz mu, że mam dwa dowody i mogę je przynieść ze sobą..." Mimo wszystko tylko ktoś szalenie spostrzegawczy mógłby zauważyć pineskę czy też ów żółty znak, choć był on tak wyraźny. Ale nawet wtedy nie powinno to wzbudzić niczyich podejrzeń, ponieważ w Hampstead Heath ludzie nieustannie zostawiają sobie w podobny sposób bileciki i różne wiadomości, i nie każdy z tych ludzi okazuje się szpiegiem. Czasem są to dzieci, czasem włóczędzy, czasem osoby wierzące w Boga albo organizatorzy charytatywnych wycieczek, czasem ludzie, którym zginęło jakieś zwierzę, a czasem ci, którzy szukają zróżnicowania w miłości i muszą ogłaszać swoje potrzeby ze szczytu wzgórza. I w żadnym wypadku nie wszystkim z nich odstrzela się twarze z bardzo bliskiej odległości zabójczą bronią Centrum Moskiewskiego. A jaki był cel potwierdzenia odbioru? Kiedy Smiley zza londyńskiego biurka odpowiadał całkowicie za sprawę Vladimira, opracowano w Moskwie specjalne znaki dla agentów, mogących w każdej chwili zniknąć: były to gałązki krzewów złamane na ścieżce, która zawsze mogła okazać się ostatnią drogą tych szpiegów. Nie widzę niebezpieczeństwa i zgodnie z instrukcją zdążam na umówione spotkanie - brzmiała ostatnia i tak feralnie nieprawdziwa wiadomość Vladimira dla świata żywych. Opuściwszy blaszany domek, Smiley cofnął się nieco wzdłuż drogi, którą przyszedł. Skrupulatnie odtwarzał w myślach podaną mu przez nadinspektora rekonstrukcję ostatniej wycieczki Vladimira, wykorzystując przy tym swoją pamięć niczym archiwum. - Te kalosze to dar od Boga, panie Smiley - oświadczył nabożnie nadinspektor - firma North British Century, podeszwa w romby, sir, i prawie nie używane. Gdyby było trzeba, można by go śledzić nawet w tłumie kibiców piłkarskich. - Podam panu oficjalną wersję - dodał szybko nadinspektor, ponieważ mieli mało czasu. - Gotów, panie Smiley? - Gotów - powiedział Smiley. Nadinspektor zmienił ton. Rozmowa to jedno, a dowody drugie. W trakcie swoich wywodów co jakiś czas oświetlał latarką wilgotny żwir na odgrodzonym linami obszarze. Wykład z użyciem latarni magicznej, pomyślał Smiley; w Sarratt robiłbym notatki. - Jest tu, teraz schodzi ze wzgórza, sir. Widzi pan? Normalny krok, wdzięczne ruchy palców i pięt, wszystko jasne jak na dłoni. Widzi pan, panie Smiley? Pan Smiley widział. - A ten ślad laski, sir, widzi pan, trzymał ją w prawej ręce? Smiley zobaczył i to, że obita gumą laska pozostawiała przy co drugim kroku głęboki otwór w ziemi. - Ale kiedy go zastrzelono, laskę trzymał oczywiście w lewej dłoni, prawda? Pan też to zauważył, sir, jak udało mi się spostrzec. Czy wie pan przypadkiem, którą nogę miał chorą, sir, jeśli w ogóle miał jakieś problemy z nogami? - Prawą - powiedział Smiley. - Ach. Zatem najprawdopodobniej nosił zwykle laskę u prawego boku. Proszę tu, na dół, tędy, sir. Proszę spojrzeć, wciąż idąc normalnie - dodał nadinspektor, w zdenerwowaniu popełniając niezwykły w jego ustach gramatyczny błąd. Jeszcze przez pięć kroków regularne romboidalne ślady biegły nie naruszone w blasku latarki nadinspektora. Teraz, przy świetle dziennym, Smiley dostrzegał ledwie ich smętne pozostałości. Zatarł je deszcz, ślady innych stóp i ślady opon bezprawnie przejeżdżających tędy rowerzystów. Ale nocą, podczas latarniowego przedstawienia nadinspektora, Smiley widział je wyraźnie, tak wyraźnie jak owinięte w plastik ciało, leżące w kotlince poniżej, gdzie ślad się urywał. - Tak - oświadczył z zadowoleniem nadinspektor i zatrzymał się, a stożek światła latarki spoczął na kawałku rozoranej ziemi. - Mówił pan, że w jakim on jest wieku, sir? - zapytał nadinspektor. - Nic nie mówiłem, ale przyznawał się do sześćdziesięciu dziewięciu. - I pewnie do przebytego niedawno ataku serca, jak mniemam. Tak, sir. A więc najpierw przystanął. Raptownie. Proszę mnie nie pytać, dlaczego, może ktoś go zaczepił. Ja sądzę, że coś usłyszał. Za plecami. Proszę zwrócić uwagę, jak skraca się krok, proszę zwrócić uwagę na ułożenie stóp w chwili, kiedy wykonywał półobrót, oglądał się przez ramię czy coś w tym rodzaju. W każdym razie odwraca się, dlatego powiedziałem za plecami. I cokolwiek zobaczył czy też nie, cokolwiek usłyszał czy też nie - postanawia biec. I rusza, niech pan popatrzy. - Nadinspektor zachęcał Smileya z niespodziewanym entuzjazmem sportowca. - Szerszy krok, pięty prawie wcale nie dotykają ziemi. Zupełnie inny ślad, biegnie ile sił. Widać nawet, gdzie odpychał się laską, żeby zyskać dodatkowe oparcie. Przyglądając się śladom przy świetle dziennym, Smiley nie miał żadnej pewności, że widzi gwałtowne, rozpaczliwe znaki gumowej gałki, wrzynającej się w ziemię wpierw pionowo, potem pod kątem, ale widział je wczorajszego wieczora - a w myślach oglądał je ponownie dziś rano. - Problem polega na tym - zauważył nadinspektor, przybierając ponownie styl mówcy na sali sądowej - że to, co go zabiło, znajdowało się z przodu, prawda? Wcale nie z tyłu. I tak, i nie, myślał teraz Smiley, posiadający przewagę minionych godzin. Podprowadzili go, pomyślał, próbując bezskutecznie przypomnieć sobie, jak nazywano tę technikę w gwarze Sarratt. Znali trasę Generała i podprowadzili go. Straszak z tyłu pędzi obiekt przed siebie, a nie zauważony strzelec kręci się z przodu czekając, aż obiekt sam wpadnie mu w ręce. Bo i mordercze zespoły Centrum Moskiewskiego znały tę prawdę, iż nawet najbardziej doświadczeni agenci godzinami obawiają się o swoje plecy, o boki, o przejeżdżające i nie przejeżdżające samochody, o ulice, przez które przechodzą, i o domy, które odwiedzają. Ale w decydującej chwili nie udaje im się rozpoznać niebezpieczeństwa, zaglądającego im prosto w twarz. - Wciąż biegnie - powiedział nadinspektor, posuwając się stopniowo w dół wzgórza i podchodząc do ciała. - Widzi pan, że jego krok wydłuża się nieco, ze względu na większe nachylenie zbocza? Staje się też chaotyczny, widzi pan? Nogi rozbiegają mu się we wszystkie strony. Biegnie o życie. Dosłownie. A laskę trzyma ciągle w prawej dłoni. Widzi pan, jak się teraz kręci, im bliżej urwiska? Stracił orientację, i nic dziwnego. Otóż właśnie. Proszę to wyjaśnić, jeśli pan potrafi Światło latarki padło na plamę kilku zbitych koło siebie śladów, pięciu lub sześciu, na bardzo małej przestrzeni, na skraju trawnika, pomiędzy dwoma wysokimi drzewami. - Znowu przystanął - oznajmił nadinspektor. - No, może niezupełnie, może po prostu się wahał. Niech mnie pan nie pyta, dlaczego. Może tylko źle stąpnął. Może bał się znaleźć tak blisko drzew. Może chwycił go ból serca, jeżeli, jak pan twierdzi, niedomagał. A potem rusza dalej tak samo jak przedtem. - Z laską w lewej dłoni - powiedział cicho Smiley. - Ale dlaczego? Sam sobie zadaję to pytanie, sir. Może wasi ludzie znają na nie odpowiedź. Dlaczego? Czyżby znów coś usłyszał? Przypomniał coś sobie? Dlaczego - jeśli ucieka, aby ratować życie - dlaczego miałby przystawać, dreptać w miejscu jak kaczka, przekładać laskę do drugiej ręki i wtedy dopiero uciekać dalej? Prosto w objęcia mordercy, który go w końcu zastrzelił. No oczywiście, chyba że ten osobnik z tyłu wyprzedził go, może wybiegł spomiędzy drzew, może zrobił taki łuk? Ma pan jakiś inny pomysł na wyjaśnienie tej zagadki, panie Smiley? I z tym pytaniem brzmiącym wciąż w uszach Smileya dotarli nareszcie do ciała, unoszącego się jak embrion pod plastikową powierzchnią płachty. Ale teraz, następnego ranka, Smiley nie schodził do kotlinki. Najlepiej jak umiał próbował ustawić swoje stopy w przemoczonych butach dokładnie na każdym ze śladów, usiłując naśladować ruchy, które mógł wykonywać stary. A ponieważ Smiley czynił to wszystko w zwolnionym tempie i sprawiał wrażenie niezwykle skoncentrowanego, dwie obserwujące go damy w spodniach, spacerujące nieopodal ze swoimi wilczurami, uznały go za zwolennika nowej mody w jakiejś wschodniej sztuce walki, a co za tym idzie, za człowieka szalonego. Najpierw Smiley postawił stopy koło siebie i skierował palce w dół zbocza. Potem wysunął naprzód lewą nogę i odwrócił prawą stopę, kierując palce w stronę młodziutkiego zagajnika. W trakcie tej czynności w ślad za nogą w naturalny sposób przesunęło się także jego ramię i instynkt podpowiedział Smileyowi, że byłby to dla Vladimira odpowiedni moment, aby przełożyć laskę do lewej ręki. Ale dlaczego? Jak pytał nadinspektor, po co w ogóle przekładać laskę? Po co, w tak wyjątkowej chwili życia, z powagą przekładać laskę z prawej ręki do lewej? Na pewno nie po to, żeby się bronić -jak pamiętał Smiley, Vladimir był praworęczny. Żeby się bronić, po prostu mocniej uchwyciłby laskę. Albo ścisnąłby ją w obu dłoniach, jak pałkę. Może zrobił to po to, żeby oswobodzić prawą rękę? Ale w jakim celu? Smiley poczuł, że jest obserwowany, niespodziewanie obejrzał się za siebie i spostrzegł dwóch małych chłopców w blezerkach, którzy przystanęli, żeby przypatrzeć się okrąglutkiemu człowieczkowi w okularach, wyczyniającemu jakieś cuda nogami. Smiley niczym nauczyciel popatrzył na nich tak groźnie, jak tylko potrafił, i chłopcy pospiesznie odeszli. Po co chciałby uwolnić prawą rękę? - powtarzał Smiley. I dlaczego miałby zaraz potem znowu uciekać? Vladimir odwrócił się w prawo, powtarzał Smiley, raz jeszcze myśli przekształcając w czyn. Vladimir odwrócił się w prawo. Stał twarzą do zagajnika, przełożył laskę do lewej ręki. Jak twierdził nadinspektor, przez chwilę stał nieruchomo. Potem pobiegł dalej. Reguły Moskiewskie, pomyślał Smiley, przyglądając się swojej prawej ręce. Powoli wsunął ją do kieszeni płaszcza. Była pusta, podobnie jak prawa kieszeń Vladimira. Może chciał zanotować jakąś wiadomość? - Smiley drażnił samego siebie teorią, w którą nie bardzo wierzył. Na przykład kredą? Czyżby rozpoznał swojego prześladowcę i chciał zapisać gdzieś kredą jego nazwisko albo zostawić jakiś znak? Ale na czym? Na pewno nie na tych mokrych pniach. Nie na glinie, nie na opadłych liściach, nie na żwirze. Rozejrzawszy się wokół, Smiley zdał sobie sprawę z dość niezwykłego charakteru otoczenia. Oto tu, pomiędzy dwoma drzewami, na samym skraju alei, w miejscu, gdzie mgła stawała się najgęstsza, Smiley był niemal niewidoczny. Aleja opadała, owszem, a dalej biegła pod górę. Jednak droga także zakręcała i z miejsca, gdzie stał Smiley, na linii wzroku po obu stronach leżały drzewa i gąszcz młodych krzaków. Smiley z rosnącym zadowoleniem spostrzegł, że na całym szlaku ostatniej, szalonej podróży Vladimira - na szlaku, który dobrze znał, pamiętał, bo chadzał nim przedtem na podobne spotkania - uciekający człowiek był w tym właśnie miejscu niewidoczny dla osób znajdujących się zarówno z tyłu, jak i z przodu. I zatrzymał się. Uwolnił swą prawą dłoń. Włożył ją - powiedzmy - do kieszeni. Po lekarstwo na serce? Nie. Podobnie jak kredę i zapałki, Vladimir trzymał pastylki w lewej kieszeni, nie w prawej. Po coś - powiedzmy - czego nie było już w kieszeni, kiedy znaleziono ciało. A zatem po co? "Powiedz mu, że mam dwa dowody i mogę je przynieść ze sobą... Może wtedy zechce się ze mną zobaczyć... Gregory wzywa Maksa. Mam coś dla niego, proszę..." Dowody. Dowody zbyt cenne, żeby wysłać je pocztą. Vladimir coś przyniósł. Przyniósł dwa "cosie". Miał je w kieszeni, nie tylko w głowie. I grał wedle Reguł Moskiewskich. Reguł, które wbijano mu do głowy od dnia, kiedy został zwerbowany jako uchodźca polityczny. Ni mniej, ni więcej, a przez samego Smileya, który stał się też od razu jego oficerem prowadzącym. Reguł, które wymyślono dla jego ocalenia; i dla ocalenia jego siatki. Smiley poczuł, że zdenerwowanie ściska go w żołądku jak mdłości. Reguły Moskiewskie powiadają, że jeśli masz przy sobie przesyłkę, to musisz także opracować metodę pozbycia się jej. Wszystko jedno, jak jest ukryta bądź zamaskowana - czy to w postaci mikrofotografii czy pisma tajemnego, czy nie wywołanego filmu, czy w jakiś inny z setek ryzykownych, wymyślnych sposobów -musi to być pierwsza i najdrobniejsza rzecz, która wpada w rękę, rzecz, która nie zwróci uwagi, kiedy ją wyrzucisz Jak fiolka pełna pigułek, pomyślał, uspokajając się nieco. Jak pudełko zapałek. Jedno pudełko zapałek swan vesta, częściowo zużytych, lewa płaszcza, przypomniał sobie. Zapałki palacza, pamiętaj. A w mieszkaniu - kryjówce, myślał nieustępliwie Smiley zadręczając się, czekała na niego na stole paczka papierosów, ulubiony gatunek Vladimira. A przy Westbourne Terrace na spiżarce leżało dziewięć paczek gauloises caporal. Dziewięć z dziesięciu. I nie miał papierosów w kieszeni. Jak powiedziałby dobry nadinspektor, denat nie miał przy sobie ani jednego papierosa. A w każdym razie nie wtedy, gdy go znaleziono. A więc jak brzmi nasza przesłanka, George? - Smiley zapytał sam siebie, naśladując Lacona, oskarżycielsko wymachując palcem przed swoją nieruchomą twarzą - jak brzmi przesłanka? Przesłanka, Oliverze, jak na razie powiada, że palacz, nałogowy palacz, znajdujący się w stanie poważnego napięcia nerwowego, wybiera się na potajemne, decydujące spotkanie zaopatrzony w zapałki, ale bez pustej choćby paczki papierosów, mimo iż wiadomo, że miał ich cały zapas. A zatem to mordercy znaleźli i zabrali ów dowód czy też dowody, o których mówił Vladimir, albo - albo co? Albo Vladimir w porę przełożył laskę z prawej do lewej ręki. I w porę włożył prawą rękę do kieszeni. A następnie wyjął ją w porę akurat w tym miejscu, gdzie pozostawał niewidoczny. I pozbył się dowodu lub dowodów, zgodnie z Regułami Moskiewskimi. Zaspokoiwszy pragnienie uporządkowania wydarzeń w logicznym ciągu, George Smiley ostrożnie wkroczył w wysoką trawę, prowadzącą do lasku. Nogawki spodni natychmiast przemokły mu do kolan. Przez ponad pół godziny prowadził poszukiwania, błądząc po omacku wśród listowia i traw, cofając się po własnych śladach, przeklinając swoją nieudolność, rezygnując i zaczynając od nowa, odpowiadając na zadawane przez przechodniów rozmaite głupawe pytania, od wulgarnych po przesadnie troskliwe. Napotkał nawet dwóch buddyjskich mnichów z pobliskiego seminarium, ubranych w powłóczyste, szafranowe szaty, wiązane buty z cholewkami i robione na drutach wełniane czapeczki. Zaoferowali mu pomoc, ale Smiley grzecznie odmówił. Znalazł dwa połamane latawce i pokaźną liczbę puszek po coca-coli. Znalazł kolorowe i czarno - białe skrawki kobiecych ciał, powyrywanych z jakichś czasopism. Znalazł czarny, sportowy but i resztki starego, spalonego koca. Znalazł cztery puste puszki po piwie i cztery puste paczki po papierosach, tak stare i przesiąknięte wodą, że odrzucił je już na pierwszy rzut oka. A na gałęzi, w rozwidleniu, w miejscu, w którym stykała się z pniem, znalazł piątą, a właściwie dziesiątą paczkę papierosów, która nie okazała się pusta; była to stosunkowo sucha paczka gauloises caporal, pochodząca ze strefy wolnocłowej, ukryta wysoko na drzewie. Smiley sięgał po nią, jak po zakazany owoc, ale jak zakazany owoc papierosy wciąż pozostawały niedostępne. Podskoczył, żeby je pochwycić, i poczuł, jak pęka mu skóra na plecach: ostre, obezwładniające rozdarcie tkanki, piekące i kłujące go jeszcze wiele dni później. Powiedział głośno "cholera" i rozmasował sobie bolące miejsce, jak mogłaby to zrobić Ostrakowa. Dwie maszynistki idące do pracy dodały mu otuchy chichotami. Smiley znalazł jakiś patyk, strącił paczkę z drzewa i otworzył ją. W środku pozostały jeszcze cztery papierosy. A za nimi na wpół zakryte i osłonięte swą własną celofanową skórką leżało coś, co Smiley od razu rozpoznał, ale czego nie śmiał nawet dotknąć wilgotnymi i rozdygotanymi palcami. Nie śmiał nawet obejrzeć znaleziska, dopóki nie oddalił się z owego przerażającego miejsca, gdzie Vladimir poniósł śmierć, a gdzie jak gdyby nigdy nic szwendały się teraz chichoczące maszynistki i buddyjscy mnisi. Ja mam jeden dowód, oni mają drugi, pomyślał. Podzieliłem się spadkiem starca z jego mordercami. Nie zważając na ruch, Smiley schodził wąskim chodnikiem ze wzgórza, aż dotarł do South End Green, gdzie miał nadzieję znaleźć jakąś kawiarnię, w której podano by mu herbatę. Żadna nie była jeszcze otwarta o tak wczesnej porze, Smiley usiadł więc na ławce naprzeciwko kina i przyglądał się starej, marmurowej fontannie oraz dwóm czerwonym budkom telefonicznym, jednej paskudniejszej od drugiej. Padał ciepły kapuśniaczek; paru właścicieli sklepów rozwijało już markizy; w delikatesach przyjmowano właśnie dostawę chleba. Smiley siedział przygarbiony, a mokre końce kołnierza jego płaszcza kłuły go w nie ogolone policzki za każdym razem, kiedy odwracał głowę. "Na litość boską, płacz - krzyknęła kiedyś Anna, rozwścieczona pozornym spokojem Smileya po śmierci kolejnego z jego przyjaciół. - Jak możesz kochać żywych, jeżeli nie opłakujesz umarłych?" Teraz siedząc na ławce i obmyślając swój następny krok, Smiley podał jej odpowiedź, której wtedy nie udało mu się znaleźć. - Mylisz się - powiedział z roztargnieniem. - Szczerze opłakuję zmarłych i w tej chwili odczuwam głęboki żal po śmierci Vladimira. Ale kochanie żywych sprawia mi niekiedy pewne trudności. Sprawdził obie budki i w drugiej telefon działał. Jakimś cudem spis telefonów od S do Zet pozostał nienaruszony, a co było jeszcze dziwniejsze, przedsiębiorstwo przewozowe Straight and Steady z Islington North zapłaciło za wyróżnienie w książce nazwy firmy tłustym drukiem. Wykręcił numer i kiedy zabrzmiał sygnał, Smiley wpadł w popłoch, że nie pamięta nazwiska osoby, która podpisała rachunek, znaleziony w kieszeni Vladimira. Rozłączył się, odzyskując swoje dwa pensy. Lane? Lang? Zadzwonił jeszcze raz. Znudzony kobiecy głos odpowiedział śpiewnie: - Straight - and - Stead - ee Kiedy - i - dokąd - proszę? - Chciałbym rozmawiać z panem J. Lambem, jednym z waszych kierowców - powiedział uprzejmie Smiley. - Niestetyy, żadnych rozmów prywatnych na tej li-niii - zaśpiewała kobieta i odłożyła słuchawkę. Zadzwonił po raz trzeci. To wcale nie rozmowa prywatna, powiedział rozdrażniony, nieco już pewniejszy siebie. Chce, żeby woził go pan Lamb, i nie chce nikogo innego. - Proszę mu powiedzieć, że to daleka podróż. Stratford - on - Avon - rzucił na chybił trafił. - Proszę powiedzieć, że chcę jechać do Stratford. Sampson, odparł Smiley, kiedy kobieta domagała się jakiegoś nazwiska. Sampson przez p. Powrócił na swoją ławkę, żeby czekać dalej. Zadzwonić do Lacona? Po co? Popędzić do domu, otworzyć paczkę, obejrzeć jej bezcenną zawartość? Była to pierwsza rzecz, którą Vladimir wyrzucił, pomyślał Smiley: w szpiegowskim fachu najpierw rozstajemy się z tym, co najbardziej kochamy. I tak trafiłem lepszy towar niż oni. Naprzeciwko Smileya usadowiła się para staruszków. Mężczyzna nosił sztywny, filcowy kapelusz z szerokim rondem i wygrywał pieśni wojenne na blaszanym gwizdku. Jego żona uśmiechała się bezmyślnie do przechodniów. Smiley przypomniał sobie o brązowej kopercie z Paryża i otworzył ją, by nie napotkać wzroku kobiety. Co spodziewał się znaleźć? Może rachunek albo objaw jakiegoś kaca z czasów, kiedy stary mieszkał jeszcze we Francji. Albo jedno z tych powielonych wezwań bitewnych, które emigranci wysyłają sobie niczym kartki świąteczne. Jednakże nie był to rachunek ani żaden okólnik, tylko list prywatny: szczególnego rodzaju prośba. Był nie podpisany i bez adresu zwrotnego. Napisano go odręcznie po francusku, w wielkim pośpiechu. Smiley zapoznał się już z jego treścią i odczytywał właśnie list po raz drugi, kiedy przed kinem, wychodząc z poślizgu, zatrzymał się szaleńczo pstrokaty ford cortina, prowadzony przez chłopaka w sweterku polo. Smiley na powrót schował list do kieszeni, przeszedł przez ulicę i podszedł do wozu. - Sampson przez p? - krzyknął impertynencko przez okno chłopak i zamaszyście otworzył od wewnątrz tylne drzwi samochodu. George wgramolił się do środka. Zapach płynu po goleniu zmieszany ze stęchłym zapachem papierosów. Smiley trzymał w dłoni dziesięciofuntowy banknot tak, żeby był dobrze widoczny. - Mógłby pan wyłączyć silnik? - poprosił Smiley. Chłopak usłuchał, cały czas przyglądając mu się w lusterku. Miał kasztanowe włosy, uczesane w stylu afro. Białe, starannie utrzymane dłonie. - Jestem prywatnym detektywem - wyjaśnił Smiley. - Wiem, że wielu z nas spotykacie zapewne w swojej pracy i że jesteśmy dla was nie lada utrapieniem, ale chętnie zapłacę za kilka drobnych informacji. Podpisał pan wczoraj rachunek na sumę trzynastu funtów. Pamięta pan klienta? - Wysoki gość. Obcokrajowiec. Siwe wąsy. Utykał. - Stary? - Bardzo. Miał laskę i w ogóle. - Skąd pan go zabrał? - zapytał Smiley. - Z restauracji Cosmo, Praed Street, o wpół do jedenastej rano - powiedział chłopak, celowo bełkocząc. Praed Street znajdowała się o pięć minut drogi od Westbourne Terrace. - A dokąd go pan zawiózł, jeśli można wiedzieć? - Do Charlton. - Charlton w południowo - wschodnim Londynie? - Kościół jakiegoś świętego przy Battle - of the - Nile Street. Chodziło mu o pub o nazwie Przegrana Żaba. - Żaba? - Znaczy Francuz. - Tam wysiadł? - Godzina postoju, potem z powrotem na Praed Street. - Stawaliście gdzieś jeszcze? - Raz w sklepie z zabawkami w tamtą stronę, raz przy budce telefonicznej wracając. Gość kupił drewnianą kaczkę na kółkach. - Chłopak odwrócił się i wspierając brodę na oparciu siedzenia, lekceważąco rozłożył ręce pokazując, jak duża była zabawka. - Żółta - powiedział. - A telefon był miejscowy. - Skąd pan wie? - Chyba pożyczyłem mu dwupensówkę, nie? Potem wrócił i pożyczył jeszcze dwie dziesiątki, tak na wszelki wypadek. - Zapytałem, gdzie dzwoni, ale powiedział tylko, że ma dużo drobnych, powiedział Mostyn. Smiley podał chłopakowi dziesięć funtów i ujął klamkę. - Może pan powiedzieć w firmie, że się nie pojawiłem. - Mogę powiedzieć, co mi się kurde podoba, nie? Smiley szybko wygramolił się z auta i ledwie zdołał zamknąć drzwi, nim chłopak odjechał z tą samą zatrważającą prędkością, co przedtem. Stojąc na chodniku, Smiley dokończył powtórną lekturę listu i teraz dobrze go już zapamiętał. Kobieta, pomyślał ufając swemu pierwszemu wrażeniu. Myśli, że umrze. No cóż, wszyscy tak myślą i mają w dodatku rację. Symulował przed sobą obojętność i roztargnienie. Każdy człowiek posiada tylko pewne kwantum współczucia, twierdził, a ja swoje już na dziś wyczerpałem. Ale list mimo wszystko go przestraszył i rozbudził w nim na nowo przekonanie, że ma do czynienia ze sprawą nie cierpiącą zwłoki. Generale, nie chciałabym, żeby to zabrzmiało dramatycznie, ale jacyś ludzie obserwują mój dom, i nie sądzę, aby byli to moi lub pańscy przyjaciele. Dziś rano odniosłam wrażenie, że chcą mnie zabić. Czy nie mógłby pan raz jeszcze posłać do mnie czarodziejskiego przyjaciela? Miał to i owo do ukrycia. Do zabezpieczenia, jak uparcie powiadali w Sarratt. Jechał kilkoma autobusami, przesiadając się wielokrotnie, rozglądając się, drzemiąc. Czarny motocykl z przyczepą nie pojawił się więcej; Smiley nie zauważył, żeby śledził go ktoś inny. W sklepie papierniczym na Baker Street kupił duże pudełko z tektury, kilka gazet, papier pakowy i rolkę taśmy klejącej. Papierosy Vladimira wraz z listem Ostrakowej schował do pudła, które wymościł uprzednio gazetami. Paczkę zawinął w papier i lepka taśma splątała mu palce. Nigdy nie umiał dać sobie rady z taśmą samoprzylepną. Wypisał na wierzchu swoje nazwisko: "Do odebrania". Odprawił taksówkę koło hotelu "Savoy", gdzie wraz z jednofuntowym banknotem powierzył pakunek szatniarzowi w męskiej szatni. - Za lekka na bombę, prawda, sir? - zapytał szatniarz, przykładając żartem ucho do pudełka. - Nie byłbym tego taki pewny - odparł Smiley i obaj mężczyźni roześmieli się serdecznie. "Przekaż Maksowi, że chodzi o Piaskowego Dziadka". Vladimir, myślał w zadumie Smiley, jaki był drugi dowód? * * * Niski horyzont wypełniały dźwigi i gazometry; leniwe kominy bluzgały brunatnożółtym dymem prosto w deszczowe chmury. Gdyby to nie była sobota, Smiley pojechałby komunikacją miejską, ale w soboty gotów był prowadzić, choć z silnikiem spalinowym żył zawsze w atmosferze wzajemnej nienawiści. Rzekę przekroczył na Vauxhall Bridge, pozostawiając Greenwich z tyłu. Wyjechał na płaski, podzielony przez zaborców teren portowych doków. Pióra wycieraczek dygotały, ale do wnętrza jego smutnego, angielskiego samochodzika wpełzały duże krople deszczu. "Cały czas prosto, szefie" -poinformowały go jakieś posępne dzieciaki, szukające schronienia na przystanku autobusowym. Ogolił się i wykąpał, ale nie spał. Rachunek telefoniczny Vladimira przesłał Laconowi, prosząc o ustalenie wszystkich możliwych połączeń w trybie pilnym. Podczas jazdy zachował jasność umysłu, ale ulegał łatwo anarchistycznym zmianom nastroju. Ubrany był w brązowy, tweedowy płaszcz, w którym zazwyczaj podróżował. Pożeglował wokół ronda, wspiął się na jakieś wzniesienie i nagle znalazł się przed wspaniałym, edwardiańskim pubem, ozdobionym szyldem, wyobrażającym wojownika o czerwonej twarzy. Battle - of the - Nile Street biegła stąd pod górę ku spłachetkowi zadeptanej trawy, gdzie stał zbudowany z głazów i krzemiennych łupków kościół św. Zbawiciela, głoszący słowo boże rozpadającym się wiktoriańskim magazynom. Jak głosił afisz, w następną niedzielę kazanie miała wygłosić członkini Armii Zbawienia w randze majora; przed plakatem stała ciężarówka z gigantyczną, karmazynową przyczepą o długości sześćdziesięciu stóp i bocznych okienkach udekorowanych proporczykami drużyn piłkarskich oraz zagranicznymi nalepkami rejestracyjnymi. Ciężarówka była największym obiektem w zasięgu wzroku, większym nawet od kościoła. Gdzieś z tyłu dobiegł go odgłos najpierw zwalniającego obroty, a potem znów przyspieszającego silnika motocyklowego, ale Smileyowi nie chciało się nawet obejrzeć. Znajoma eskorta towarzyszyła mu aż z Chelsea; strach, jak osobiście głosił w kazaniach w Sarratt, zawsze jednak pozostaje kwestią wyboru. Ścieżka zaprowadziła Smileya na cmentarz bez grobów. Jego obwód stanowiły szeregi kamieni zwornikowych, w środku stała dziecięca drabinka i trzy nowe domy o standardowej konstrukcji. Pierwszy dom nazwano Syjonem, drugi w ogóle nie miał nazwy, trzeci nazywał się Numer Trzeci. Wszystkie miały szerokie okna, ale Numer Trzeci posiadał koronkowe zasłony i kiedy Smiley pchnął furtkę, zobaczył na piętrze tylko jakiś cień. Z początku zastygł w bezruchu, ale po chwili skurczył się i zniknął, jak gdyby jakaś siła wessała go w podłogę, i Smiley przez moment zastanawiał się z przerażeniem, czy nie był właśnie przypadkiem świadkiem kolejnego morderstwa. Zadzwonił do drzwi i w środku wybuchły dźwięki anielskich kurantów. Drzwi wykonane były z falistego szkła. Smiley przyłożył oko do szyby i udało mu się dostrzec brązową wykładzinę na schodach oraz coś, co wyglądało na wózek dziecięcy. Zadzwonił ponownie i usłyszał przeraźliwy krzyk. Wrzask stawał się coraz głośniejszy i Smiley myślał najpierw, że to dziecko, potem, że kot, a potem, że czajnik z gwizdkiem. Wycie brzmiało przez chwilę na swej najwyższej nucie, a później urwało się nagle, jak gdyby ktoś zdjął czajnik z ognia, albo jak gdyby para zdmuchnęła gwizdek. Smiley obszedł dom od tyłu. Wszystko wyglądało tak samo jak od frontu, jedyną różnicę stanowiły rury kanalizacyjne, ogródek warzywny i maleńki staw dla złotych rybek, wykonany w specjalnie wylanej w tym celu płycie betonowej. W stawie nie było wody, a co za tym idzie, nie było w nim także rybek, ale w betonowej misie leżała na boku żółta, drewniana kaczka. Miała rozchylony dziób i szeroko otwarte oczy, zwrócone ku niebu, a jej dwa kółka wciąż się obracały. - Gość kupił drewnianą kaczkę na kółkach - powiedział kierowca taksówki i odwrócił się, żeby pokazać swymi białymi dłońmi, jak duża była ta zabawka. - Żółta. Tylne drzwi zaopatrzone były w kołatkę. Smiley zastukał cichutko i poruszył klamkę. Drzwi uchyliły się, Smiley wszedł do środka i ostrożnie zamknął je za sobą. Znalazł się w pomywalni naczyń, prowadzącej do kuchni, w której pierwszą spostrzeżoną przez niego rzeczą był zdjęty z ognia czajnik z cienką smugą pary, sączącą się z milczącego gwizdka. Na tacy stały ponadto dwie filiżanki, dzbanuszek z mlekiem i czajniczek do herbaty. - Pani Craven?! - zawołał cicho Smiley. - Stella? Przeszedł przez jadalnię, stanął w korytarzu na brązowej wykładzinie obok dziecięcego wózka i w myślach układał się z Bogiem; nigdy więcej śmierci, nigdy więcej Vladimirów, a będę Cię czcił przez resztę moich dni. - Stella? To ja, Maks - powiedział. Pchnął drzwi do salonu, Stella siedziała w rogu na obszernym fotelu pomiędzy fortepianem a oknem i przypatrywała mu się z zimną determinacją. Nie była przestraszona i mogłoby się wydawać, że pała nienawiścią do Smileya. Miała na sobie długą, azjatycką suknię i była bez makijażu. Trzymała na piersi dziecko; nie wiedział i nie pamiętał, chłopca czy dziewczynkę. Przykryła mu buzię dłonią, żeby nie hałasowało, przygarnęła do ramienia zmierzwioną główkę dzieciaka i przyglądała się ponad nią Smileyowi z wyzywającym lekceważeniem. - Gdzie Villem? - zapytał. Powoli uniosła rękę i Smiley spodziewał się, że dziecko wrzaśnie, ale ono tylko przyglądało mu się na powitanie. - On ma na imię William - powiedziała cicho. - Zapamiętaj to sobie, Maks. To jego wybór. William Craven, Brytyjczyk do szpiku kości. Nie Estończyk, nie brytyjski Rosjanin. - Była piękną kobietą, czarnowłosą i nieruchomą. Siedząc tak w rogu i trzymając dziecko, wyglądała jak gdyby ręka malarza uwieczniła jej postać na ciemnym tle płótna. - Chcę z nim porozmawiać, Stello. Nie wymagam, żeby cokolwiek dla mnie robił. Może nawet będę mógł mu pomóc. - Już to gdzieś kiedyś słyszałam, prawda? Nie ma go. Do pracy poszedł, tam gdzie jego miejsce. Smiley przełknął te słowa. - W takim razie co jego ciężarówka robi na ulicy? - spytał łagodnie. - Pojechał do bazy. Przysłali po niego samochód. Smiley przełknął i to. - W takim razie dla kogo jest ta druga filiżanka w kuchni? - Pojechał do bazy. Przysłali po niego samochód. Smiley poszedł na górę. Nie próbowała go zatrzymać. Na wprost były jakieś drzwi, po lewej i po prawej stronie również, jedne i drugie otwarte, te prowadziły do pokoju dziecka, tamte do głównej sypialni. Drzwi na wprost były zamknięte, a kiedy Smiley zapukał, nie było odpowiedzi. - Villem, tu Maks - powiedział. - Muszę z tobą porozmawiać, proszę cię. Potem sobie pójdę i zostawię cię w spokoju, przyrzekam. Powtórzył to raz jeszcze słowo w słowo, a później zszedł po stromych schodach z powrotem do salonu. Dziecko zaczęło znowu głośno krzyczeć. - Może zrobiłabyś tej herbaty - zaproponował Smiley, wykorzystując przerwę w płaczu dzieciaka. - Nie będziesz rozmawiał z nim sam, Maks. Nie pozwolę, żebyś go znów otumanił jak idiotę. - Nigdy tego nie robiłem. Nie na tym polegało moje zadanie. - Nadal ma o tobie jak najlepszą opinię. To mi wystarczy. - Chodzi o Vladimira - powiedział Smiley. - Wiem, o co chodzi. Dzwonili przez pół nocy, nie? - Kto? - Gdzie jest Vladimir? Gdzie Vladi? Za kogo oni mają Williama? Za Kubę Rozpruwacza? Nie słyszał i nie widział Vladimira już Bóg wie jak długo. Och Beckie, kochanie, bądźże cicho - Przeszła przez pokój, znalazła pod stertą brudnej bielizny puszkę herbatników i siłą wcisnęła dziecku ciastko do buzi. - Zazwyczaj nie zachowuję się w ten sposób. - Kto o niego pytał? - nalegał łagodnie Smiley. - Mikhel, a któż by inny? Pamiętasz Mikhela, naszego asa Radia Wolności, mianowanego premiera Estonii, konika sprzedającego bilety na wyścigach? Trzecia rano, akurat Beckie wyrzyna się ząbek, dzwoni ten pieprzony telefon. To Mikhel po swojemu dyszy w słuchawkę: "Gdzie Vladi, Stella? Gdzie nasz Wódz?" Mówię mu: "Przecież ty jesteś stuknięty. Myślisz, że trudniej podsłuchać rozmowę telefoniczną, kiedy ludzie mówią szeptem? Jesteś kompletnie nienormalny, mówię. - Zajmij się wyścigami konnymi i rzuć tę politykę. - Dlaczego był taki zaniepokojony? - zapytał Smiley. - Dlatego, że Vladi był mu winien pieniądze. Pięćdziesiąt funciaków. Pewnie przegrali je na wyścigach, nie pierwszy to przegrywający koń, na jakiego stawiali. Obiecał przynieść Mikhelowi pieniądze i zagrać z nim w szachy. W środku nocy, uważasz. Oprócz tego, że to patrioci, to cierpią także na bezsenność. Nasz wódz się nie pokazał. Dramat. "A skąd do cholery William miałby wiedzieć, gdzie on jest? - pytam. - Idź spać. I kto znowu dzwoni godzinę później? Dysząc jak przedtem? Nasz major Mikhel, bohater Estońskiej Kawalerii Królewskiej, stuka obcasikami i przeprasza. Był w dziupli Vladimira, walił w drzwi, dzwonił. Nie ma nikogo w domu. "Słuchaj, Mikhel, mówię, tu go nie ma, nie ukrywamy go na strychu, nie widzieliśmy go od czasu chrztu Beckie, nie mieliśmy z nim kontaktu. Jasne? William dopiero co przyjechał z Hamburga, musi się wyspać i nie mam zamiaru go budzić". - Więc znów odłożył słuchawkę - domyślił się Smiley. - A diabła tam. Przyczepił się jak rzep. "Villem jest ulubieńcem Vladiego", powiada. Jakim ulubieńcem? - mówię. Chyba tylko o wpół do czwartej na wyścigach w Ascot. Słuchaj, do jasnej cholery, idź spać. "Vladimir zawsze mi powtarzał, że jeśli coś będzie nie w porządku, powinienem iść do Villema", mówi. I co chcesz, żeby zrobił Villem? - pytam. Pojechał do miasta ciężarówką i razem z tobą dobijał się do drzwi Vladimira? O Jezu! Posadziła dziecko na krześle. Dziewczynka z zadowoleniem skubała tam swoje ciasteczko. Rozległ się odgłos zatrzaśniętych gwałtownie drzwi, a potem było słychać, jak ktoś szybko zbiega po schodach. - William już się w to nie wdaje, Maks - ostrzegła Stella, patrząc prosto na Smileya. - Nie zajmuje się polityką, nie jest już sługusem i przebolał już fakt, że jego tatuś był męczennikiem. Jest teraz dużym chłopcem i musi stać na własnych nogach. Jasne? Pytam, czy to jasne? Smiley przeszedł w koniec pokoju, żeby odsunąć się jak najdalej od drzwi. Villem, ubrany nadal w dres i sportowe buty, wszedł zdecydowanym krokiem do środka. Był młodszy od Stelli o jakieś dziesięć lat i zdawał się zbyt drobny, by nawet samemu sobie zapewnić bezpieczeństwo. Przycupnął na krawędzi kanapy, przyglądając się z napięciem to Smileyowi, to znów swojej żonie, jak gdyby zastanawiał się, które z nich poderwie się pierwsze. Jego wysokie czoło było nienaturalnie białe pod ciemnymi, zaczesanymi do góry włosami. Ogolił się i jego twarz wydawała się teraz pełniejsza, przez co wyglądał jeszcze młodziej. Namiętne, brązowe oczy Villema nabiegły krwią wskutek zmęczenia długą jazdą. - Cześć, Villem - powiedział Smiley. - William - poprawiła go Stella. Villem z zaniepokojeniem skinął głową, przystając na obie formy. - Cześć, Maks - powiedział Villem. Jego dłonie odnalazły się na kolanach i splotły ze sobą. - Jak leci, Maks? Gra muzyka, co? - Sądzę, że dotarły już do ciebie ostatnie wieści o Vladimirze - powiedział Smiley. - Wieści? Jakie wieści, proszę? Smiley nie spieszył się. Obserwował go, wyczuwając w nim zdenerwowanie. - Zniknął - całkiem beztrosko odpowiedział wreszcie Smiley. - Podobno jego przyjaciele dzwonili do ciebie o skandalicznej porze. - Przyjaciele? - Villem rzucił Stelli poddańcze spojrzenie. - Starzy emigranci, piją herbatki, grają w szachy całymi dniami, polityka? Gadają o szalonych marzeniach? Mikhel nie jest moim przyjacielem, Maks. Mówił szybko, zdradzając zniecierpliwienie w stosunku do obcego języka, który tak kiepsko zastępował mu język ojczysty. Smiley natomiast rozmawiał tak, jakby miał przed sobą jeszcze cały dzień. - Ale Vladi jest twoim przyjacielem - zaprotestował. - A przedtem był przyjacielem twojego ojca. Mieszkali razem w Paryżu. Towarzysze broni. Razem przyjechali do Anglii. Odparowując silny cios, jaki stanowiło to stwierdzenie, drobne ciało Villema przeobraziło się w burzę gestów. Jego dłonie rozłączyły się i kreśliły w powietrzu wściekłe półkola, a kasztanowate włosy uniosły mu się na głowie i zaraz potem opadły znów na płask. - Oczywiście Vladimir był przyjacielem ojca. Dobrym przyjacielem. I chrzestnym ojcem Beckie, w porządku? Ale nie w polityce. Już nie. - Spojrzał na Stellę, oczekując jej poparcia. - Ja, ja jestem William Craven. U mnie angielski dom, angielska żona, angielski dzieciak, angielskie nazwisko. W porządku? - I angielska praca - wtrąciła cicho Stella, obserwując Villema. - Dobra praca. Wiesz jak zarabiam, Maks? Kupimy dom. Może auto, w porządku? Było coś w zachowaniu Villema - może potoczystość jego wymowy albo siła protestu - co zwróciło uwagę jego żony, albowiem Stella przyglądała mu się teraz równie uważnie jak Smiley. Dziecko trzymała z roztargnieniem, niemal bez żadnego zainteresowania. - Kiedy go ostatnio widziałeś, William? - zapytał Smiley. - Kogo, Maks? Widziałem kogo? Nie rozumiem cię, proszę. - Powiedz mu, Bill - nakazała Stella swemu mężowi ani na moment nie spuszczając z niego oka. - Kiedy ostatnio widziałeś Vladimira? - powtórzył cierpliwie Smiley. - Dużo czasu, Maks. - Tygodnie? - Oczywiście. Tygodnie. - Miesiące? - Miesiące. Sześć miesięcy. Siedem. Na chrzcie. On był ojciec chrzestny, my robiliśmy przyjęcie. Ale żadnej polityki. Milczenie Smileya wywoływało nienaturalnie nerwową atmosferę. - I nie widziałeś go od tamtej pory? - zapytał w końcu. - Nie. - O której William wrócił wczoraj do domu? - Wcześnie - odpowiedziała Stella. - Jak wcześnie, o dziesiątej rano? - Być może. Nie było mnie. Pojechałam odwiedzić matkę. - Vladimir przyjechał tu wczoraj taksówką - wyjaśnił Smiley, nadal zwracając się tylko do Stelli. - Przypuszczam, że spotkał się z Williamem. Nikt nie przyszedł Villemowi z pomocą, ani Smiley, ani jego żona. Nawet dziecko zamarło w bezruchu. - W drodze do was Vladimir kupił zabawkę. Taksówka czekała godzinę na ulicy i potem zabrała go z powrotem do Paddington, gdzie mieszka Generał - powiedział Smiley, wciąż bardzo uważając, żeby operować czasem teraźniejszym. Villem odzyskał nareszcie głos. - Vladi chrzestny ojciec Beckie - zaprotestował, znów wymachując rękami, ponieważ powstała groźba, że jego angielszczyzna zupełnie go zawiedzie. - Stella go nie lubić, więc musi tu przychodzić jak złodziej, w porządku? Przynosi Beckie zabawkę, w porządku? To już przestępstwo, Maks? Prawo jest, że stary człowiek nie może córce chrzestnej zabawek przynosić? I znów ani Stella, ani Smiley nie odezwali się. Oboje czekali, kiedy nastąpi nieuniknione załamanie. - Vladi stary człowiek, Maks. Kto wie, kiedy znów zobaczy swoją Beckie? Jest przyjaciel rodziny - Nie tej rodziny - powiedziała Stella. - Już nie. - Był przyjaciel mojego ojca. Towarzysz. W Paryżu razem zwalczają bolszewizm. Więc przynosi Beckie zabawka. Czemu nie, proszę? Czemu nie, Maks? - Mówiłeś mi, że sam kupiłeś tę pieprzoną kaczkę - powiedziała Stella. Położyła rękę na piersi i zapięła guzik, jak gdyby w ten sposób chciała przerwać Villemowi. Villem raptem zwrócił się błagalnie do Smileya: - Stella nie lubi starego, w porządku? Boi się, że politykował z nim będę więcej, w porządku? Więc nie mówię Stelli. Jedzie zobaczyć się z matką w szpitalu Staines, a kiedy jej nie ma, Vladi wpada z małą wizytą odwiedzić Beckie, czemu nie, w porządku? - Zerwał się na równe nogi w rozpaczy, wywijając rękami w geście obezwładniającego sprzeciwu. - Stella! - zawołał. - Posłuchajcie mnie. Więc Vladi nie wraca wczoraj wieczorem do domu? Tak mi przykro, proszę. Ale to nie moja wina, w porządku? Maks, ten Vladi to stary człowiek. Samotny. Więc może raz znalazł sobie kobietę. W porządku? Nie może z nią wiele zrobić, ale przyjemność mu sprawia choćby jej towarzystwo. Był z tego powodu sławny, jak mnie się zdaje. W porządku? Czemu nie? - A wcześniej? - zapytał Smiley po nieskończenie długiej przerwie. Villem zdawał się nie rozumieć i Smiley jeszcze raz wycedził pytanie: - Widziałeś się wczoraj z Vladimirem. Przyjechał taksówką i przywiózł Beckie żółtą, drewnianą kaczkę. Na kółkach. - Oczywiście. - Świetnie. Ale wcześniej, nie licząc wczorajszego dnia, kiedy go ostatnio widziałeś? Są pytania ryzykowne, są instynktowne i są też takie, jak to ostatnie, które opierają się na proroczym przeświadczeniu, będącym czymś więcej niż instynkt i czymś mniej niż wiedza. Villem otarł usta wierzchem dłoni. - Poniedziałek - powiedział nieszczęśliwym głosem. - Widzę go poniedziałek. Dzwoni do mnie, spotykamy się. Oczywiście. Stella szepnęła: - Och, Williamie - uniosła wyprostowane dziecko ku górze niczym małego żołnierza, i spuściła wzrok na włochaty, sznurowy dywan, czekając aż uspokoją się walczące w niej uczucia. Zadzwonił telefon. Villem skoczył ku niemu jak rozwścieczone dziecko, podniósł słuchawkę, cisnął ją z powrotem na widełki, rzucił aparat na ziemię i kopniakiem znów strącił z niego słuchawkę. Potem usiadł. Stella zwróciła się do Smileya: - Chcę, żebyś sobie poszedł - powiedziała. - Chcę, żebyś stąd wyszedł i nigdy nie wrócił. Proszę cię, Maks. Teraz. Przez chwilę Smiley wydawał się rozważać tę propozycję całkiem serio. Spojrzał dobrodusznie na Villema; potem popatrzył na Stellę. Następnie poszperał w wewnętrznej kieszeni i wyciągnął złożony egzemplarz pierwszego w tym dniu wydania "Evening Standard", który wręczył Stelli, nie Villemowi, między innymi dlatego, że domyślał się, iż Villem się załamie. - Obawiam się, że Vladi zniknął na dobre, Williamie - powiedział tonem pełnym szczerego żalu. - Piszą o tym w gazetach. Został zastrzelony. Policja będzie zadawać wam pytania. Muszę wiedzieć, co się stało, i poradzić wam, co macie mówić. Wtedy Villem powiedział po rosyjsku coś rozpaczliwego i Stella, poruszona nie tyle słowami, co raczej brzmieniem jego głosu, zostawiła jedno ze swych dzieci i poszła utulić drugie, tak jakby Smileya w ogóle nie było w pokoju. Siedział więc przez chwilę całkiem sam, rozmyślając o nieczytelnym przed wykonaniem pozytywu negatywie Vladimira, spoczywającym w pudełku w hotelu "Savoy" wraz z anonimowym listem z Paryża, z którym Smiley nie był w stanie nic zrobić. Rozmyślał też o drugim dowodzie, zastanawiał się, co by to mogło być i jak to stary przenosił. Przypuszczał, że może Generał umieścił go w portfelu; ale w gruncie rzeczy był przekonany, że nigdy się tego nie dowie. Villem trzymał się dzielnie, jak gdyby uczestniczył już w pogrzebie Vladimira. U jego boku siedziała Stella, trzymając dłoń na jego dłoni, a dziecko zwane Beckie leżało na podłodze i spało. Od czasu do czasu w trakcie przemowy Villema po jego bladych policzkach bezwstydnie spływały łzy. - Innym nie daję nic - powiedział Villem. - Vladiemu wszystko. Kocham ten człowiek. - Villem rozpoczął raz jeszcze: - Po śmierci mego ojca Vladi stał się dla mnie ojciec. Czasem mówię mu nawet: mój ojcze. Nie wujek. Ojciec. - Może zaczniemy od tego poniedziałku - zaproponował Smiley. - Od pierwszego spotkania. - Vladi zadzwonił - powiedział Villem. - Po raz pierwszy od wielu miesięcy on czy ktoś inny z Grupy nawiązał z nim kontakt. Vladi ni stąd, ni zowąd zadzwonił do Villema do bazy akurat wtedy, gdy Villem rozmieszczał ładunek w samochodzie i sprawdzał w biurze międzynarodowe dokumenty przewozowe przed odjazdem do Dover. - Tak było umówione - powiedział Villem - tak ustalono niegdyś w Grupie. Nie zajmował się już tymi sprawami, tak jak i w pewnym sensie oni wszyscy, ale gdyby był kiedyś pilnie potrzebny, można było go złapać w poniedziałek rano w bazie, nie w domu, ze względu na Stellę. Vladi był ojcem chrzestnym Beckie i jako ojciec chrzestny mógł dzwonić do domu o każdej porze. Ale nie w interesach. Nigdy. - Pytam się: Vladi, czego chcesz? Słuchaj, jak się masz? Vladimir był w budce telefonicznej na ulicy, na której pracował Villem. Chciał z nim natychmiast rozmawiać w cztery oczy. Wbrew wszelkim zarządzeniom pracodawców Villem podjechał po niego na rondo i Vladimir towarzyszył mu pół drogi do Dover: na czarno, czyli nielegalnie. Stary miał ze sobą wiklinowy koszyk z pomarańczami, ale Villem nie był w nastroju, żeby wypytywać go o to, dlaczego objucza się tyloma funtami owoców. Początkowo Vladimir mówił o Paryżu, o ojcu Villema i o ich wielkiej, wspólnej walce; potem wspomniał o małej przysłudze, jaką mógłby mu wyświadczyć Villem. Mała przysługa w imię dawnych czasów. W imię Grupy, której tak wielkim bohaterem był niegdyś jego ojciec. - Mówię mu: Vladi, niemożliwa jest dla mnie ta przysługa. Obiecałem Stelli: to niemożliwe. Dłoń Stelli cofnęła się i kobieta siedziała teraz sama, rozdarta pomiędzy chęcią dodania otuchy Villemowi po śmierci starego i bólem z powodu niedotrzymania przez niego obietnicy. - Tylko maleńka przysługa - nalegał Vladimir. - Maleńka, bez problemu, bez ryzyka, ale bardzo dla naszej sprawy użyteczna: to twój obowiązek, Villem. - Potem Vladi wyjął zdjęcia, które zrobił Beckie na chrzcie. Były w żółtej kopercie Kodaka, odbitki w jednej przegródce, owinięte w celofan negatywy w drugiej, a do opakowania przymocowany był jeszcze niebieski kwit z zakładu fotograficznego, wszystko czyste jak łza. Podziwiali przez chwilę zdjęcia i wtem Vladimir powiada: - To dla Beckie, Villem. To, co robimy, robimy dla Beckie. Słysząc, jak Villem to powtarza, Stella zacisnęła pięści, a kiedy znów uniosła wzrok, wyglądała stanowczo i jakby nieco starzej, z wysepkami drobniutkich zmarszczek pod oczami. Villem ciągnął dalej swoją opowieść: - Potem Vladimir mówi: Villem. W każdy poniedziałek jeździsz do Hanoweru i do Hamburga, wracasz w piątek. Jak długo jesteś w Hamburgu? Na co Villem odparł, że tak krótko, jak to możliwe, w zależności od tego, ile czasu zajmuje nowy załadunek, czy towar dostarczany jest pośrednikowi, czy odbiorcy, o której godzinie przyjechał i ile godzin wpisał już w swą kartę drogową. W zależności od tego, jaki ma ładunek w drodze powrotnej i czy w ogóle wiezie jakiś towar. Padło jeszcze wiele podobnie trywialnych pytań i Villem przytaczał je teraz Smileyowi: gdzie Villem śpi po drodze, gdzie je - i Smiley zrozumiał, że stary w dość potworny sposób robił to, co na jego miejscu uczyniłby on sam; a mianowicie zapędzał Villema do narożnika, zmuszając go do udzielania odpowiedzi przed wymuszeniem na nim posłuszeństwa. Dopiero potem, używając całego swego wojskowego i rodzinnego autorytetu, Vladimir wyjaśnił Villemowi, czego od niego chce: - Powiada do mnie: Villem, zabierz dla mnie te pomarańcze do Hamburga. Weź ten koszyk. Po co? - pytam. Generale, czemu zabieram ten koszyk? Wtedy daje mi pięćdziesiąt funtów. W razie nagłej potrzeby, powiada mi. W razie nagłej potrzeby, oto pięćdziesiąt funtów. Ale dlaczego zabieram ten koszyk? - pytam. O jaką tu nagłą chodzi potrzebę, Generale? Wówczas Vladimir wyrecytował Villemowi instrukcje, obejmujące plany awaryjne i nie przewidziane wypadki - uwzględniające nawet konieczność spędzenia za granicą dodatkowej nocy za owe pięćdziesiąt funtów -i Smiley spostrzegł, że stary nalegał na Reguły Moskiewskie, dokładnie tak samo, jak podczas rozmowy z Mostynem, i że jak zawsze brał pod uwagę zbyt wiele możliwości; im bardziej posuwał się w latach, tym częściej plątał się w gmatwaninie swoich własnych planów. Villem miał położyć żółtą kopertę Kodaka ze zdjęciami Beckie na pomarańczach i następnie przejść na przód kabiny - co też Villem, jak opowiedział, uczynił. Koperta stanowiła skrzynkę kontaktową; sygnałem świadczącym o tym, że umieszczono w niej wiadomość, miał być znak wykonany kredą, żółtą jak koperta, bo to tradycja w naszej Grupie, powiedział Villem. - A znak bezpieczeństwa? - spytał Smiley. - Znak, który powiada: Nie jestem śledzony? - To hamburska gazeta z wczoraj - odparł szybko Villem, ale przyznał, że w tej kwestii poróżnił się nieco z Vladimirem, pomimo należnego mu szacunku jako wodzowi, Generałowi i przyjacielowi ojca. - Powiada mi: Villem, nieś tę gazetę w kieszeni, Aleja mówię mu: Vladi, patrz na mnie, proszę, mam tylko dres, bez kieszeni. Więc on mówi: Villem, w takim razie nieś gazetę pod pachą. - Bill - wykrztusiła z grozą Stella. - Och, Bill, pieprzony głupi idioto. -Zwróciła się do Smileya. - No bo dlaczego po prostu nie wrzucili tego czegoś do pieprzonej skrzynki pocztowej, żeby mieć to z głowy? Bo to był negatyw, a wedle Reguł Moskiewskich dopuszczalne są tylko negatywy. Bo Generał panicznie bał się zdrady, myślał Smiley. Wszędzie węszył zdradę, we wszystkich dookoła. I miał rację, jeśli to śmierć jest ostatecznym sędzią. - Udało się? - z wielką delikatnością zapytał wreszcie Smiley. - Udało się przekazać przesyłkę? - Oczywiście. Wspaniale się udało - skwapliwie zgodził się Villem i posłał Stelli wyzywające spojrzenie. - A czy nie orientujesz się przypadkiem, kto mógł być twoim łącznikiem podczas tego spotkania? Z niemałym wahaniem i po licznych zachętach, także ze strony Stelli, Villem opowiedział i o tym: mówił o człowieku o pustej twarzy, wyglądającej tak rozpaczliwie i przypominającej mu jego ojca; o ostrzegawczym spojrzeniu, które naprawdę dostrzegł albo które sobie wyimaginował, ponieważ był taki zdenerwowany. Mówił o tym, że kiedy ogląda czasem w telewizji piłkę nożną, co należy do jego ulubionych zajęć, kamera rejestruje niekiedy czyjąś twarz lub grymas, pozostający w pamięci przez całą resztę meczu, nawet jeżeli nie widzi się tej osoby powtórnie - i mówił, że tak właśnie było z twarzą, którą zobaczył wtedy na parowcu. Opisał rożki sterczących włosów i końcami palców nakreślił głębokie bruzdy na swoich gładkich policzkach. Opisał drobną posturę mężczyzny, a nawet jego seksowność - powiedział, że zna się na tym. Twierdził, że miał wrażenie, jakoby ten człowiek go ostrzegał, ostrzegał go, żeby pilnował jakiegoś bezcennego przedmiotu. On sam patrzyłby w ten sposób - powiedział Stelli z nieoczekiwanym gestem tragedii - gdyby wybuchła kolejna wojna i trzeba byłoby walczyć, a on musiałby powierzyć Beckie opiece obcego mężczyzny. Dało to sygnał do kolejnych łez, pojednań i lamentów nad śmiercią starego, przy czym niemałą rolę nieuchronnie odegrało tu również następne pytanie Smileya. - A zatem przywiozłeś żółtą kopertę z powrotem i oddałeś mu ją wczoraj, kiedy Generał przyszedł z kaczką dla Beckie? - podsunął Smiley, jak umiał najdelikatniej, ale upłynęła jeszcze spora chwila, Zanim z chaosu wyłoniła się jakaś zrozumiała opowieść. Było jego zwyczajem, ciągnął Villem, że w piątki przed przyjazdem do domu spał kilka godzin w bazie w samochodzie, po czym golił się i pił herbatę z chłopakami, żeby móc wrócić do swoich w przyzwoitej formie, a nie roztrzęsiony i w złym nastroju. Była to sztuczka, której nauczył się od starszych kolegów; nie należy spieszyć się do domu, mówił, człowiek potem tylko tego żałuje. Ale wczoraj było inaczej, a poza tym - Villem zaczął nagle stosować monosylabowe zdrobnienia - Stell zabrała Beck do szpitala, żeby zobaczyć się z mamcią, Więc on choć raz przyjechał wprost do domu, zatelefonował do Vladimira i podał mu hasło, które wcześniej między sobą uzgodnili. - Gdzie zatelefonowałeś? - zapytał Smiley, przerywając miękko Villemowi. - Do mieszkanie. Powiedział mi: Dzwoń tylko do mieszkanie. Nigdy do biblioteka. Mikhel to dobry człowiek, ale nie jest poinformowany. Niedługo, ciągnął dalej Villem, Vladimir przyjechał do niego radio - taxi, co nie zdarzało się przedtem, i przywiózł kaczkę dla Beck. Villem dał mu żółtą kopertę ze zdjęciami, Vladimir zaniósł je do okna i odwrócony tyłem do Villema bardzo powoli, jak gdyby to były świętości z kościoła, po kolei oglądał je pod światło, aż najwyraźniej znalazł negatyw, którego szukał, po czym przyglądał mu się jeszcze bardzo długo. - Tylko jeden? - zapytał szybko Smiley, znów myśląc o dwóch dowodach. - Jeden negatyw? - Oczywiście. - Co to było, jedna klatka, czy jeden film? Klatka: Villem był tego pewien. Jedna mała klatka. Tak, trzydzieści pięć milimetrów, jak w jego własnej automatycznej agfie. Nie, nie udało mu się zobaczyć, co to było, tekst czy może coś innego. Widział jedynie Vladimira, to wszystko. - Vladi był czerwony, Maks. Szaleństwo na twarzy, Maks, oczy mu świecą. To był stary człowiek. - A w drodze - powiedział Smiley, przerywając opowieść Villema, żeby zadać mu zasadnicze pytanie. - A w drodze do domu z Hamburga ani razu nie przyszło ci do głowy, żeby zajrzeć do koperty? - To była tajemnica, Maks, Tajemnica wojskowa. Smiley spojrzał na Stellę. - Nie zrobiłby tego - powiedziała w odpowiedzi na nie wypowiedziane pytanie, - Jest na to za uczciwy. Smiley dał wiarę jej słowom. Villem podjął opowiadanie na nowo. Vladimir schował kopertę do kieszeni, zabrał Villema do ogrodu i dziękował mu, ściskając jego dłoń oburącz i mówiąc mu, że uczynił coś wielkiego i wspaniałego; że Villem jest synem swego ojca, że jest nawet lepszym od niego żołnierzem - że należy do najprzedniejszego estońskiego gatunku ludzi solidnych, niezawodnych i sumiennych; że dzięki tej fotografii będą mogli spłacić wiele długów i poważnie dać się we znaki bolszewikom; że to zdjęcie jest dowodem, dowodem, który nie może spotkać się z obojętnością. Nie wspomniał jednak, co to za dowód -powiedział tylko, że Maks go zobaczy, uwierzy i wszystko sobie przypomni. Villem nie całkiem rozumiał, dlaczego musieli udać się do ogrodu, ale sądził, że stary w zdenerwowaniu przestraszył się podsłuchu, ponieważ mówił nieustannie o zachowaniu ostrożności. - Odprowadzam go do furtki, ale nie taksówka. Powiada, że mnie nie wolno do taksówka. Villem, ja stary, mówi do mnie. Po rosyjsku rozmawiamy. Może trupem padnę w przyszłym tygodniu. Kogo to obchodzi? Dziś wygraliśmy wielką bitwę. Maks wielce będzie z nas dumny. Uderzony trafnością ostatnich słów Generała, Villem z ogniem tlącym się w oczach z wściekłością porwał się znów na nogi. - To Sowieci - zawołał. - To szpiegi sowieckie, Maks, one go zabiły. Bo za dużo wie. - Tak jak i ty - powiedziała Stella, a potem zapadło niezręczne i długie milczenie. - Tak jak i my wszyscy - dodała, spoglądając na Smileya. - Tylko tyle powiedział? - zapytał Smiley. - Nic więcej, na przykład o wartości tego, co zrobiłeś? Tylko że Maks uwierzy? Villem pokręcił głową. - A o tym, że istnieją jakieś inne dowody? - Nic - powiedział Villem - nic więcej. - Nic, co tłumaczyłoby, w jaki sposób najpierw skontaktował się z Hamburgiem, jak poczynił niezbędne ustalenia? Czy brali w tym udział inni członkowie Grupy? Pomyśl, proszę. Villem myślał, ale bez rezultatu. - Komu oprócz mnie mówiłeś o tym, Williamie? - zapytał Smiley. - Nikomu, Maks, nikomu - Nie miał na to czasu - powiedziała Stella. - Nikomu. W drodze w szoferce spałem, oszczędzam dziesięć funtów dziennej diety. My dom za te pieniądze kupują. Nikomu nie mówię w Hamburgu. Nikomu nie mówię w bazie. - A Vladimir mówił o tym komuś - komuś, kogo znasz, oczywiście? - Z Grupy to nikomu, tylko Mikhelowi, co była konieczna, ale też nie wszystko. Ja się go pytam: Vladimir, kto wie ja to robię dla ciebie? Tylko Mikhel maleńką odrobinkę, powiada. Mikhel mi pieniądz pożycza, fotokopiarkę mi pożycza, to mój przyjaciel. Ale nawet przyjacielom nie można ufać. Wrogów bardzo się nie boję, Villem. Ale wielce boję się przyjaciół. Smiley zwrócił się do Stelli: - Jeżeli policja w ogóle was odwiedzi - powiedział. - Jeżeli przyjadą, to będą najwyżej wiedzieli, że Vladimir był tu wczoraj. Dorwą tego taksiarza, tak jak ja. Stella przyglądała mu się swymi wielkimi, przebiegłymi oczami. - No więc? - zapytała. - No więc nie mówcie im nic więcej. Wiedzą tyle, ile wiedzieć powinni. Gdyby odkryli coś więcej, mogłoby to wprawić ich w zakłopotanie. - Ich czy ciebie? - spytała Stella. - Vladimir przyjechał tu wczoraj zobaczyć Beckie i przywieźć jej prezent. To wasza bajeczka, jak opowiadał przedtem William. Vladimir nie wiedział, że zabrałaś dziecko na spotkanie z twoją matką. Zastał Williama, pogadali o starych czasach i pospacerowali po ogrodzie. Nie mógł czekać zbyt długo, bo przyjechał taksówką, więc wyszedł, nie zobaczywszy się ani z tobą, ani ze swoją córką chrzestną. To wszystko. - A ty byłeś u nas? - Stella nadal nie spuszczała z niego wzroku. - Jeżeli będą o mnie pytali, to tak. Przyjechałem dzisiaj, żeby przekazać wam niedobre nowiny. Policji wcale nie przeszkadza, że Villem był członkiem Grupy. Dla nich liczy się tylko teraźniejszość. Smiley znów zainteresował się Villemem. - Powiedz, czy przywiozłeś Vladimirowi coś jeszcze? - zapytał. - Oprócz tego, co znajdowało się w kopercie? Może jakiś podarunek? Coś, co lubił, a czego sam nie mógł sobie kupić? Villem skoncentrował się ze wszystkich sił, zanim udzielił Smileyowi odpowiedzi. - Papierosy! - wykrzyknął niespodzianie. - Na statek kupiłem mu francuskie papierosy w prezencie. Gauloises, Maks. On bardzo lubi gauloises caporal, z filtrem. Oczywiście. - A pięćdziesiąt funtów, które pożyczył od Mikhela? - spytał Smiley. - Ja oddał. Oczywiście. - Wszystko? - Wszystko. Papierosy były prezent. Maks, ja kocham tego człowieka. Stella odprowadziła go do drzwi, a przy drzwiach Smiley łagodnie ujął ją za rękę i wywiódł kilka kroków w głąb ogrodu, żeby jej mąż nie mógł ich usłyszeć. - Jesteś staroświecki - powiedziała. - Cokolwiek robicie, wcześniej czy później jedna ze stron będzie musiała przestać. Jesteś jak tamci z Grupy. - Bądź cicho i słuchaj - powiedział Smiley. - Słuchasz? - Tak. - Williamowi z nikim nie wolno rozmawiać na ten temat. Z kim lubi sobie pogadać w bazie? - Z całym światem. - Zrób, co możesz. Czy dzwonił ktoś jeszcze oprócz Mikhela? Może jakaś pomyłka? Ktoś zadzwonił, a potem odłożył słuchawkę? Myślała chwilę, później pokręciła głową. - Czy ktoś was nachodził? Domokrążca, ankieter rynkowy, misjonarze głoszący jakąś religię. Tapicer. Nikt? Jesteś pewna? Kiedy mu się tak przyglądała, w jej wzroku pojawiły się jakby oznaki pełnego zrozumienia i uznania. Potem znów pokręciła głową, odmawiając mu siebie jako wspólniczki, o którą prosił. - Trzymaj się od nas z daleka, Maks. Ty i wy wszyscy. Bez względu na to, co by się mogło wydarzyć, obojętnie jakie nieszczęście. Jest już dorosły. Proboszcz nie jest mu więcej potrzebny. Patrzyła, jak odchodzi, być może po to, żeby się upewnić, że naprawdę odjeżdża. Podczas jazdy przez chwilę myśl o spoczywającym w pudełku negatywie Vladimira męczyła go niczym myśl o ukrytych pieniądzach - zastanawiał się, czy zdjęcie jest nadal bezpieczne, czy nie powinien zbadać go dokładnie albo wykonać odbitki, ponieważ przeniesiono je przecież przez wrogie pozycje z narażeniem życia. Ale kiedy zbliżał się do rzeki, zaprzątały go już inne myśli i cele. Omijając Chelsea, włączył się do posuwającego się na północ sobotniego ruchu ulicznego, na który składały się głównie młode rodziny w starych samochodach. Oraz jakiś motocykl z czarną przyczepą, wiernie wiszący Smileyowi na ogonie przez całą drogę aż do samego Bloomsbury. * * * Wolna Biblioteka Bałtycka mieściła się na trzecim piętrze nad zapylonym antykwariatem, specjalizującym się w literaturze spirytystycznej. Maleńkie okna biblioteki wyglądały z ukosa na frontowy dziedziniec British Museum. Smiley dotarł na miejsce kręconymi, drewnianymi schodami, mijając w trakcie mozolnej wspinaczki kilka starych, sporządzonych ręcznie tabliczek, obciążających podtrzymujące je pineski, oraz stos brązowych kartonów po artykułach toaletowych, należących do właścicieli położonego obok sklepu chemicznego. Znalazłszy się na górze i stwierdziwszy, że brak mu tchu, Smiley rozsądnie odczekał moment przed naciśnięciem dzwonka. W tym stanie chwilowego wyczerpania nawiedziła go pewna halucynacja. Zwidywało mu się mianowicie, że nieustannie odwiedza jedno i to samo wysoko położone miejsce: mieszkanie - kryjówkę w Hampstead, mansardę Vladimira w Westbourne Terrace i teraz ten cichy zaułek z lat pięćdziesiątych, niegdyś punkt zborny tak zwanego Pospolitego Ruszenia z Bloomsbury. Wyobraził sobie, że wszystkie te mieszkania stanowią jedno i to samo miejsce, jakiś poligon badawczy dla nieokreślonych jeszcze ludzkich cnót. Iluzja prysła i Smiley zadzwonił trzy razy krótko, raz długo, zastanawiając się, czy nie zmienili przypadkiem sygnału, choć właściwie w to wątpił; ponadto niepokoił się wciąż o Villema albo może o Stellę, albo o dziecko. Usłyszał skrzypiące gdzieś blisko klepki podłogowe i odgadł, że ktoś obserwuje go przez judasza z odległości najwyżej trzydziestu centymetrów. Drzwi otworzyły się szybko i Smiley wszedł do ponurego holu, gdzie zamknęły go w uścisku dwa żylaste ramiona. Poczuł gorąco bijące od tego ciała, pot i dym z papierosów oraz nie ogoloną twarz, przyciskającą się do jego twarzy - lewy policzek, prawy policzek, jak gdyby wręczali mu order -i jeszcze raz lewy policzek jako oznaka szczególnej czułości. - Maks - zaszemrał Mikhel głosem, który sam w sobie stanowił requiem. - Przyszedłeś. Cieszę się. Miałem nadzieję, ale nie śmiałem się spodziewać. Mimo wszystko na ciebie czekałem. Czekałem dzień cały aż do tej chwili. Kochał cię, Maks. Byłeś najlepszy. Zawsze tak mówił. Byłeś dla niego natchnieniem. Mówił mi. Byłeś wzorem. - Przykro mi, Mikhel - powiedział Smiley. - Naprawdę mi przykro. - Tak jak nam wszystkim, Maks. Tak jak nam wszystkim. Nieutuleni. Ale jesteśmy żołnierzami. Był zwinny, lekko przygarbiony i szczupły, jak przystało na byłego majora kawalerii, którym mienił się być. W jego brunatnych oczach, zaczerwienionych wskutek nocnego czuwania, można było dostrzec pewien smutek, z którym było mu całkiem do twarzy. Ubrany był w czarny blezer, zwisający z ramion niczym peleryna, oraz wyglansowane czarne buty, które istotnie mogły służyć do konnej jazdy. Jego siwe włosy obcięte były z wojskową precyzją, wąs miał gęsty, lecz starannie przystrzyżony. Na pierwszy rzut oka jego twarz wydawała się młodzieńcza i tylko uważne spojrzenie na popękaną w niezliczone, maleńkie rowki skórę pozwalało określić rzeczywisty wiek Mikhela. Smiley poszedł z nim do biblioteki. Zajmowała całą szerokość domu; nisze dzieliły ją na pomieszczenia przeznaczone dla trzech nie istniejących krajów: Litwy, Łotwy i oczywiście Estonii - w każdej zaś niszy stał stół z flagą i kilka innych stolików, na których wyłożono szachownice, ale nikt nie grał tam w szachy i nikt też nie czytał; w bibliotece w ogóle nie było nikogo z wyjątkiem postawnej, mniej więcej czterdziestoletniej blondyny w spódniczce mini i w krótkich skarpetkach, sięgających kostek. Jej płowe, choć ciemniejące przy skórze włosy, spięte były z tyłu w obfity kok, którego właścicielka na wpół leżąc koło samowara, czytała jakieś pismo turystyczne, gdzie przedstawiono na zdjęciu las brzozowy zimą. Mikhel podszedł do niej, przystanął i prawdopodobnie zamierzał dokonać prezentacji, ale na widok Smileya twarz kobiety zapłonęła niewątpliwym i głębokim gniewem. Spojrzała na niego, jej usta wygięły się w pogardliwym grymasie, a potem odwróciła wzrok w stronę zasnutego deszczowymi smugami okna. Policzki kobiety błyszczały od płaczu, a pod jej przesłoniętymi ciężkimi powiekami oczyma widać było oliwkowe sińce. - Elwira również bardzo go kochała - zauważył wyjaśniająco Mikhel, kiedy kobieta nie mogła już ich słyszeć. - Był dla niej jak brat. Szkolił ją. - Elwira? - Moja żona, Maks. Po wielu latach staliśmy się małżeństwo. Opierałem się. To nie zawsze jest dobre w naszej robocie. Ale jestem jej winien to zabezpieczenie. Usiedli. Wokół nich na ścianach wisiały wizerunki męczenników zapomnianych ruchów niepodległościowych. Ten już w więzieniu, sfotografowano go przez druty. Tamten z kolei martwy - i jak w przypadku Vladimira odciągnięto prześcieradło, żeby odsłonić jego zakrwawioną twarz. Trzeci śmieje się, na głowie ma workowatą czapkę partyzanta i trzyma w dłoniach karabin o długiej lufie. Z drugiego końca pokoju dobiegł ich odgłos niewielkiej eksplozji, a potem soczyste rosyjskie przekleństwo. To Elwira, połowica Mikhela, rozpalała samowar. - Przykro mi - powtórzył Smiley. "Wrogów się nie boję, Villem - pomyślał Smiley. - Ale wielce obawiam się przyjaciół". Siedzieli w osobistej niszy Mikhela, którą nazywał swym biurem. Na stole obok staromodnego telefonu stała wysoka maszyna do pisania firmy Remington, taka sama jak ta w mieszkaniu Vladimira. Ktoś musiał ich kiedyś kupić całe mnóstwo, pomyślał Smiley. Ale centralny punkt pomieszczenia stanowiło wysokie, ręcznie rzeźbione krzesło z toczonymi spiralnie nóżkami i wyhaftowanym z tyłu na oparciu herbem królewskim. Mikhel usiadł sztywno na krześle, kolana i buty złączone razem, zastępczy monarcha zbyt mały jak na swój tron. Zapalił papierosa, którego trzymał pionowo, od dołu. W górze wisiał nad nim całun tytoniowego dymu, dokładnie tam, gdzie Smiley zawsze go pamiętał. W koszu na śmieci leżało kilka porzuconych egzemplarzy pisma "Sporting Life". - Był wodzem, Maks, był bohaterem - oświadczył Mikhel. - Musimy spróbować wykorzystać jego przykład i odwagę. - Przerwał, jak gdyby spodziewał się, że Smiley zanotuje tę wypowiedź z zamiarem jej późniejszej publikacji. - W takich wypadkach rzeczą naturalną jest zadać sobie pytanie, jak możliwe jest dalsze działanie. Kto wart jest tego, by iść w jego ślady? Kto posiada jego postawę, jego honor, jego poczucie przeznaczenia? Na szczęście nasz ruch wciąż trwa. Jest większy niż jakakolwiek jednostka, a nawet jakiekolwiek ugrupowanie. Smiley słuchał wypolerowanych zdań Mikhela, patrzył na jego wypolerowane buty i ze zdumieniem zastanawiał się, ile ten człowiek ma lat. Przypomniał sobie, że Rosjanie zajęli Estonię w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym. Jeśli Mikhel był wówczas oficerem kawalerii, to nie może mieć teraz ani dnia mniej niż sześćdziesiąt lat. Usiłował połączyć w całość resztę burzliwej biografii Mikhela: długa droga, wiodąca przez zagraniczne, wojny, pozbawione zaufania brygady narodowe, wszystkie rozdziały historii obecne w tym drobnym ciele. Był ciekaw, ile lat liczą sobie buty. - Opowiedz mi o jego ostatnich dniach, Mikhel - zaproponował Smiley. - Czy był aktywny do końca? - Bardzo aktywny, Maks, aktywny pod każdym względem. Jako patriota. Jako człowiek. Jako przywódca. Elwira z równie jak poprzednio pogardliwą miną postawiła przed nimi herbatę, dwie filiżanki, cytrynę i małe marcepanowe ciasteczka. Jej sposób poruszania się był zastanawiający, kołysała płynnie biodrami z nutką posępnego wyzwania. Smiley próbował przypomnieć sobie także i jej życiorys, ale nie umiał go jednak odtworzyć, a może po prostu nigdy go nie znał. Był dla niej jak brat, pomyślał. Szkolił ją. Ale coś z jego własnego życia ostrzegało go już dawno temu, żeby nie wierzyć żadnym wyjaśnieniom, a zwłaszcza wyjaśnieniom miłości. - A jako członek Grupy? - zapytał Smiley, kiedy zostali sami. - Też był aktywny? - Zawsze - powiedział ponuro Mikhel. Nastąpiła krótka pauza, podczas której z uprzejmości czekali na siebie wzajemnie, ażeby któryś z nich poprowadził rozmowę. - Jak myślisz, Mikhel, kto to zrobił? Czy ktoś go zdradził? - Maks, wiesz równie dobrze jak ja, kto go zabił. Wszyscy ponosimy ryzyko. Wszyscy. Wezwanie może nadejść w każdej chwili. Ważne, żeby być na to przygotowanym. Jeśli chodzi o mnie, jestem żołnierz, jestem gotów, jestem przygotowany. Jeśli odejdę, Elwira ma zabezpieczoną przyszłość. To wszystko. Dla bolszewików my, wygnańcy, pozostajemy wrogiem numer jeden. Anatema. Niszczą nas tam, gdzie tylko mogą. Wciąż. Tak jak kiedyś zniszczyli nasze kościoły, nasze wsie, nasze szkoły i naszą kulturę. I mają rację, Maks. Mają rację, że się nas boją. Bo pewnego dnia ich pokonamy. - Ale czemu wybrali akurat ten moment? - zaoponował łagodnie Smiley po tym cokolwiek rytualnym oświadczeniu. - Mogli zabić Vladimira już dawno temu. Mikhel wyjął płaskie, blaszane pudełeczko z przymocowanymi do niego dwoma maleńkimi wałeczkami, wyglądającymi jak magiel, oraz paczkę grubych bibułek papierosowych. Polizał brzeg bibułki, ułożył ją na wałkach i nasypał tytoniu. Trzask, magiel przekręcił się, i oto na srebrnej powierzchni leżał gruby, luźno ubity skręt. Właśnie miał go zapalić, kiedy nadeszła Elwira i odebrała Mikhelowi papierosa. Skręcił sobie nowego i i schował pudełeczko do kieszeni. - Chyba że Vladi coś knuł, jak przypuszczam - ciągnął dalej Smiley po tych teatralnych manipulacjach. - Chyba że ich w jakiś sposób sprowokował; co jak go znam, jest całkiem możliwe. - Kto to może wiedzieć? - powiedział Mikhel i uważnie wydmuchnął dym ponad ich głowami. - Jeśli ktokolwiek, to chyba tylko ty. Vladimir na pewno ci się zwierzał. Byłeś jego prawą ręką przez przeszło dwadzieścia lat. Najpierw w Paryżu, potem tutaj. Nie mów mi, że ci nie ufał - powiedział chytrze Smiley. - Nasz przywódca był skrytym człowiekiem, Maks. Na tym polegała jego siła. Musiał być taki. To była wojskowa konieczność. - Ale nie był chyba skryty wobec ciebie? - naciskał Smiley swym najbardziej przypochlebnym tonem. - Wobec swojego paryskiego adiutanta. Swego aide - de - camp. Swego zaufanego sekretarza. Ejże, jesteś dla siebie niesprawiedliwy. Mikhel na tronie pochylił się nieco ku przodowi i położył swą drobną dłoń dokładnie na sercu. W jego niskim głosie pobrzmiewał teraz jeszcze głębszy ton. - Maks. Nawet wobec mnie. Nawet wobec Mikhela pod koniec. Chciał mnie ochronić. Oszczędzić mi niebezpiecznych informacji. Powiedział mi nawet: Mikhel, będzie lepiej jeśli ty - nawet ty - nie będziesz wiedział, co zwymiotowała przeszłość. Zaklinałem go. Na próżno. Któregoś wieczoru przyszedł do mnie. Tutaj. Spałem na górze. Zadzwonił w ten nasz specjalny sposób: Mikhel, potrzebuję pięćdziesięciu funtów. Wróciła Elwira, tym razem z pustą popielniczką, i kiedy stawiała ją na stole, Smiley odczuł przypływ zdenerwowania jak niespodziewane działanie narkotyku. Zdarzało mu się przeżywać coś podobnego, kiedy prowadził samochód, oczekując kraksy, która nie miała nastąpić. I zdarzało mu się to przeżywać z Anną, kiedy patrzył, jak wraca z jakiegoś rzekomo niewinnego spotkania i wiedział - po prostu wiedział - że wcale nie było niewinne. - Kiedy to było? - zapytał, gdy Elwira znowu wyszła. - Dwanaście dni temu. Tydzień licząc od zeszłego poniedziałku. Po sposobie jego zachowania poznałem od razu, że sprawa jest poważna. Nigdy przedtem nie prosił mnie o pieniądze. Generale - powiadam do niego. Szykujesz spisek. Powiedz mi, o co chodzi. Ale on kręci tylko głową. Słuchaj -mówię mu - jeśli to spisek, posłuchaj mojej rady i idź do Maksa. Odmówił. Mikhel, powiada. Maks to dobry człowiek, ale utracił zaufanie do naszej Grupy. Chciałby nawet, żebyśmy już zaprzestali walki. Ale kiedy złowię już tę grubą rybę, którą mam nadzieję schwytać, to pójdę wtedy do Maksa, zażądam zwrotu naszych kosztów i być może jeszcze wielu innych rzeczy. Ale uczynię to dopiero potem, nie teraz. Tymczasem nie mogę przecież prowadzić interesów w brudnej koszuli. Mikhel, proszę. Pożycz mi pięćdziesiąt funtów. To najważniejsza misja w całym moim życiu. Sięga daleko w naszą przeszłość. Dokładnie jego słowa. Miałem w portfelu pięćdziesiąt funtów -na szczęście tego dnia dokonałem udanej inwestycji - i daję mu pieniądze. Generale - mówię. Niech pan weźmie wszystko, co mam. To, co należy do mnie, należy do ciebie. Proszę - powiedział Mikhel i chcąc podkreślić swój gest - albo może chcąc nadać mu znaczenie - zaciągnął się głęboko swoim żółtym papierosem. W brudnym oknie powyżej Smiley dostrzegł odbicie Elwiry, stojącej na środku pokoju i przysłuchującej się rozmowie. Mikhel zauważył ją także i marszcząc brwi, posłał nawet żonie srogie spojrzenie, ale wydawało się, że nie chce lub nie może nakazać jej odejść. - To bardzo pięknie z twojej strony - powiedział Smiley po odpowiedniej przerwie. - To był mój obowiązek, Maks. Z serca płynący. Nie znam innego prawa. Ona gardzi mną za to, że nie pomogłem staremu, pomyślał Smiley. Dopuścili ją do tajemnicy, wiedziała o wszystkim, a teraz gardzi mną za to, że nie pomogłem mu, kiedy mnie potrzebował. Był dla niej jak brat, przypomniał sobie. Szkolił ją. - A ta wizyta u ciebie, ta prośba o fundusze operacyjne - powiedział Smiley. - Spadła jak grom z jasnego nieba? Nie działo się wcześniej nic takiego, co wskazywałoby na to, że Vladimir szykuje coś wielkiego? Mikhel znów zmarszczył brwi, zwlekał, i było jasne, że nie przejmował się zbytnio pytaniami. - Może jakieś dwa miesiące temu Vladimir dostał list - powiedział ostrożnie Mikhel. - Tutaj, na ten adres. - Dostawał tak mało listów? - Ten list był szczególny - powiedział Mikhel z podobną przezornością, co poprzednio i Smiley nagle zdał sobie sprawę, że jego rozmówca znalazł się w miejscu, które oficerowie śledczy z Sarratt nazywali rogiem przegrywających, ponieważ Mikhel nie wiedział - mógł się jedynie domyślać - czego Smiley zdołał się już przedtem dowiedzieć. A zatem Mikhel będzie zazdrośnie ujawniał swoje informacje w nadziei, że może uda mu się określić siłę ręki Smileya w trakcie rozmowy. - Od kogo był ten list? Mikhel odpowiedział jak zwykle na nieco inne pytanie. - List był z Paryża, Maks, długi, wiele stron, pisany odręcznie. Zaadresowany do Generała osobiście, nie na nazwisko Miller. Do rąk własnych Generała Vladimira. Na kopercie napisane było po francusku: "Do rąk własnych". Przyszedł list, zamknąłem go u siebie w biurku; o jedenastej jak zawsze wchodzi Vladimir: Oddaję ci honory, Mikhel. Możesz mi wierzyć, że czasami nawet sobie salutowaliśmy. Podaję mu list, siada - Mikhel wskazał tę część pokoju, gdzie przebywała Elwira - siada, otwiera go niedbale, jak gdyby niczego się po nim nie spodziewał, i widzę, jak staje się stopniowo coraz bardziej przejęty. Zatopiony w lekturze. Rzekłbym urzeczony. Rozogniony nawet. Mówię coś do niego. Nie odpowiada. Znów się odzywam - znasz go przecież - w ogóle nie zwraca na mnie uwagi. Poszedł się przejść. Powrócę - powiedział. - List zabrał ze sobą? - Naturalnie. Miał zwyczaj spacerować, kiedy musiał przemyśleć jakąś niesłychanie ważną sprawę. Gdy wrócił, zauważyłem, że jest niezwykle podniecony. Spięty. Mikhel. Wiesz, jak on mówił. Wszyscy musieli słuchać. Mikhel, weź fotokopiarkę. Włóż do niej dla mnie trochę papieru. Muszę skopiować pewien dokument. Spytałem go, ile chce kopii. Jedną. Pytam go, ile stron. Siedem. Stań proszę pięć kroków ode mnie, kiedy będę pracował przy kopiarce, powiada. Nie mogę wciągać cię w tę sprawę. Mikhel ponownie wskazał właściwe miejsce, jak gdyby dowodziło ono absolutnej prawdziwości tej historii. Czarna kopiarka stała na osobnym stole niby stara lokomotywa parowa, pełna rolek i otworów, przez które wlewa się rozmaite chemikalia. Generał nie znał się na maszynach, Maks. Przygotowałem mu urządzenie - stałem wtedy tutaj - o, tak - i wykrzykiwałem polecenia na cały pokój. Kiedy skończył, postał chwilę nad schnącymi kopiami, a potem złożył je i schował do kieszeni. - A oryginał? - Oryginał też schował do kieszeni. - A zatem nigdy nie czytałeś tego listu? - powiedział Smiley z niewyraźnym współczuciem. - Nie, Maks. Ze smutkiem muszę przyznać, że nie. - Ale widziałeś kopertę. Miałeś ją u siebie, żeby oddać list Vladimirowi, kiedy przyjdzie. - Mówiłem ci, Maks. List był z Paryża. - Z której dzielnicy? Znów wahanie. - Z piętnastej - powiedział Mikhel. - Wydaje mi się, że z piętnastej. Mieszkało tam niegdyś wielu naszych ludzi. - A data? Mógłbyś ją jakoś bliżej określić? Powiedziałeś, że było to mniej więcej dwa miesiące temu. - Na początku września. Powiedziałbym, że na początku września. Może pod koniec sierpnia. Gdzieś tak sześć tygodni temu. - Adres na kopercie był także napisany odręcznie? - Tak, Maks. Odręcznie. - Jakiego koloru była koperta? - Brązowego. - A kolor atramentu? - Chyba niebieski. - Była zapieczętowana? - Proszę? - Czy koperta była zapieczętowana woskiem albo może wzmocniona taśmą samoprzylepną? Czy była tylko zwyczajnie zaklejona? Mikhel wzruszył ramionami, jak gdyby takie szczegóły nie mogły go obchodzić. - Ale nadawca umieścił chyba na kopercie swoje nazwisko? - Smiley naciskał go delikatnie. Jeżeli tak, to Mikhel nie miał zamiaru tego potwierdzić. Przez chwilę Smiley pozwolił swoim myślom błądzić wokół ukrytej w szatni w "Savoyu" brązowej koperty i zawartej w niej żarliwej prośby o pomoc. Dziś rano wydawało mi się, że chcą mnie zabić. Czy nie mógłby mi pan raz jeszcze przysłać swego czarodziejskiego przyjaciela? Paryski stempel, pomyślał. Piętnasta dzielnica. Po pierwszym liście Vladimir podał nadawcy swój adres domowy, myślał Smiley. Tak jak podał Villemowi swój telefon do domu. Po pierwszym liście Vladimir chciał mieć pewność, że dalsza korespondencja nie trafi do Mikhela. Zadzwonił telefon i Mikhel odebrał go natychmiast, rzucając krótkie "tak"? Potem już tylko słuchał. - Dla mnie obstaw każdą możliwość po piątce - zamruczał, odkładając słuchawkę z władczą godnością. Smiley przeszedł teraz do zasadniczego celu swojej wizyty i bardzo uważał, żeby podążać dalej z maksymalną rezerwą. Pamiętał, że Mikhel, który przyłączając się do Grupy w Paryżu zwiedził już wcześniej połowę aresztów śledczych w Europie Wschodniej, miał w zwyczaju zwalniać, kiedy go popędzano, i w swoim czasie w ten sposób doprowadził oficerów w Sarratt niemal do szaleństwa. - Czy mogę cię o coś zapytać? - powiedział Smiley, wybierając drogę okrężną w stosunku do głównego kierunku dochodzenia. - Proszę. - Czy Vladimir został tutaj tego wieczoru, kiedy przyszedł pożyczyć od ciebie pieniądze? Zrobiłeś mu herbatę? Może zagraliście w szachy? Mógłbyś mi nieco bliżej opisać ten wieczór? - Graliśmy w szachy, ale nie byliśmy skoncentrowani. On był przejęty, Maks. - Mówił coś więcej o tamtej grubej rybie? Smutne oczy sentymentalnie zlustrowały Smileya. - Proszę, Maks? - Gruba ryba. Operacja, którą, jak twierdził, planował. Ciekaw jestem, czy nie rozwinął jakoś tego tematu. - Nic. Zupełnie nic. Był absolutnie tajemniczy. - Czy miałeś wrażenie, że sprawa dotyczy jakiegoś obcego kraju? - Wspominał tylko, że nie ma paszportu. Zraniło go - mówię ci to otwarcie, Maks - bolało go, że Cyrk nie ufał mu na tyle, aby wyrobić mu paszport. Po tylu latach służby z takim poświęceniem - to go bolało. - Chodziło o jego własne dobro, Mikhel. - Maks, ja to rozumiem całkowicie. Jestem młodszy, jestem człowiekiem światowym, elastycznym. Generał bywał niekiedy impulsywny, Maks. Podejmowaliśmy czasem z konieczności pewne kroki, mające okiełznać jego zapędy, nawet ci z nas, którzy go podziwiali. Ale dla człowieka jako człowieka było to niepojęte. Po prostu obelga. Smiley usłyszał za sobą głuchy tupot stóp Elwiry, która ciężkim krokiem z pogardą powróciła w swój róg pokoju. - A kto zdaniem Vladimira miałby za niego podróżować? - zapytał Smiley, ponownie nie zwracając na nią uwagi. - Villem - powiedział Mikhel z widoczną dezaprobatą. - Nie mówi mi tego wprost, ale zdaje mi się, że wysyła Villema. Takie miałem wrażenie. Że pojedzie Villem. Generał Vladimir z dumą mówił o młodości i szlachetności Villema. A także o jego ojcu. Zrobił nawet odniesienie historyczne. Mówił o wprowadzeniu nowego pokolenia, które miałoby pomścić krzywdy starych. Był bardzo wzruszony. - Dokąd go posłał? Czy Vladi wspominał o tym w jakikolwiek sposób? - Nie mówi mi. Powiada tylko: Villem ma paszport, to odważny chłopak, dobry Bałt, zrównoważony, może podróżować, ale trzeba go jednak ochraniać. Nie wnikam w to. Nie wtykam nosa w nie swoje sprawy. To nie w moim stylu. Wiesz o tym. - Mimo to wyrobiłeś sobie chyba jakieś zdanie na ten temat - powiedział Smiley. - Zawsze tak jest. Przecież nie ma znowu tylu miejsc na świecie, gdzie mógłby swobodnie pojechać. Zwłaszcza za pięćdziesiąt funtów. A poza tym jest jeszcze praca Villema, prawda? Nie mówiąc już o jego żonie. Nie mógł tak po prostu ni stąd, ni zowąd wyskoczyć gdzieś sobie, kiedy mu przyszła ochota. Mikhel wykonał bardzo wojskowy gest. Wydął wargi, wywracając niemal wąs na drugą stronę, po czym dwoma palcami zaczął bezlitośnie miętosić swój nos. - Generał prosił mnie jeszcze o mapy - powiedział w końcu. - Wahałem się, czy mam ci o tym powiedzieć. Jesteś jego proboszczem, Maks, ale nie jesteś człowiekiem naszej sprawy. A jednak mam do ciebie zaufanie, powiem ci. - Jakie to były mapy? - Mapy uliczne. - Skinął ręką w stronę półek, jak gdyby wzywał je do siebie. - Plany miast: Gdańska, Hamburga, Lubeki, Helsinek. Wybrzeża północnego. Prosiłem: Generale, sir. Proszę pozwolić mi pomóc: mówiłem. Proszę. Jestem pana pomocnikiem do wszystkiego. Mam prawo. Vladimir. Proszę mi pozwolić pomóc. Odmówił. Chciał, żeby to pozostało jego prywatną sprawą. Reguły Moskiewskie, pomyślał znowu Smiley Mnóstwo map i tylko jedna z nich jest istotna. I raz jeszcze, jak zauważył Smiley, Vladimir zastosował odpowiednie środki wobec zaufanego adiutanta, ażeby ukryć przed nim prawdziwy cel swoich działań. - Potem wyszedł? - Tak jest. - O której? - Było późno. - Jak późno? - Druga. Trzecia. Może nawet czwarta. Nie jestem pewien. Smiley poczuł, że wzrok Mikhela unosi się ponad jego ramię, zmierza gdzieś dalej i pozostaje tam, i wtedy instynkt, którym jak sięgał pamięcią zawsze kierował się w życiu, nakazał mu zapytać: - Czy Vladimir przyszedł sam? - Oczywiście, Maks. Kogo miałby przyprowadzić? Przerwał im brzęk naczyń, ponieważ w drugim końcu pokoju Elwira niezdarnie zabrała się na powrót do wypełniania swoich domowych zajęć. Ośmieliwszy się spojrzeć na Mikhela w tym właśnie momencie, Smiley spostrzegł, że Mikhel przygląda się jej z wyrazem twarzy, który był mu znajomy, ale którego przez ułamek sekundy nie umiał określić: wyglądał na zrozpaczonego i zarazem pełnego czułości, na człowieka rozdartego pomiędzy zależnością i obrzydzeniem. Aż nagle z ohydną empatią Smiley zorientował się, że patrzy w twarz o oczach równie przekrwionych jak oczy Mikhela, że patrzy w twarz samemu sobie, tak jak czynił to już tylekroć w ładnych, pozłacanych lustrach Anny w domu na Bywater Street. - Co zatem zrobiłeś, skoro nie pozwolił ci pomóc? - zapytał Smiley z tą samą udaną niedbałością. - Siedziałeś, czytając do późnego wieczora? Grałeś w szachy z Elwirą? Brązowe oczy Mikhela przyglądały mu się przez chwilę, umknęły gdzieś w bok i znów na niego spojrzały. - Nie, Maks - odparł z ogromną kurtuazją. - Dałem mu te mapy. Pragnął pozostać z nimi sam na sam. Życzyłem mu dobrej nocy. Spałem już, kiedy wyszedł. Ale Elwira pewnie nie spała, pomyślał Smiley. Czekała na szkolenie u swego zastępczego brata. Aktywny jako patriota, jako człowiek, jako przywódca, powtarzał Smiley. Aktywny pod każdym względem. - Jak często kontaktowaliście się od tamtej pory? - zapytał Smiley i Mikhel powrócił nagle do wczorajszego dnia. Nic się nie działo aż do wczoraj, powiedział. - Wczoraj po południu zatelefonował do mnie. Maks, przysięgam, że od wielu lat nie słyszałem go tak podekscytowanego. Był szczęśliwy, powiedziałbym nawet, że nie posiadał się z radości. Maks, on był zachwycony. Miał mnie odwiedzić tego wieczoru. Zeszłego wieczoru. Może i późno, ale miał mi przynieść te pięćdziesiąt funtów. Generale, mówię do niego. Co to jest pięćdziesiąt funtów? Jest pan zdrowy? Bezpieczny? Proszę mi powiedzieć. Mikhel, byłem na rybach i jestem szczęśliwy. Nie kładź się spać, powiada. Będę o jedenastej albo troszkę później. Przyniosę pieniądze. Muszę także wygrać z tobą w szachy, żeby ukoić nerwy. Nie kładę się spać, robię herbatę, czekam na niego. I czekam. Maks, jestem żołnierzem, nie boję się o siebie. Ale bałem się o Generała, bałem się o tego starca, Maks. Dzwonię do Cyrku, nagły wypadek. Odkładają słuchawkę. Dlaczego? Maks, dlaczego to zrobiłeś? - Nie byłem tego dnia na służbie - powiedział Smiley bacznie obserwując Mikhela, na ile tylko pozwalała mu ostrożność. - Mikhel, powiedz mi -zaczął Smiley. - Maks. - Jak myślisz, co Vladimir zamierzał uczynić po waszej rozmowie telefonicznej, kiedy zadzwonił przekazać ci dobre nowiny - a przed przyjściem do ciebie, kiedy to miał ci zwrócić pięćdziesiąt funtów? Mikhel nie wahał się. - Przypuszczałem oczywiście, że pójdzie do Maksa - powiedział. - Złowił swoją grubą rybę. Teraz pójdzie do Maksa, zażąda zwrotu kosztów, przedstawi mu wspaniałe wiadomości. Oczywiście - powtórzył, patrząc Smileyowi w oczy nieco zbyt otwarcie. Oczywiście, pomyślał Smiley; a ty co do minuty wiedziałeś, kiedy wyjdzie z domu, i co do metra znałeś trasę, którą będzie szedł do mieszkania w Hampstead. - Więc nie pojawił się, zadzwoniłeś do Cyrku, a my nie udzieliliśmy ci pomocy - podjął Smiley. - Przepraszam. Co zrobiłeś potem? - Dzwonię do Villema. Po pierwsze dlatego, żeby się dowiedzieć, czy nic mu się nie stało, a także po to, żeby zapytać, gdzie jest nasz Generał. Ta jego angielska żonka zwymyślała mnie. W końcu poszedłem do niego do domu. Nie chciałem - to było najście - jego życie osobiste to jego życie osobiste - ale poszedłem. Zadzwoniłem do drzwi. Nie otwierał. Wróciłem do domu. Dziś rano o jedenastej dzwoni Jurij. Nie czytałem wczesnych wydań wieczornych gazet, nie przepadam za angielskimi gazetami. Jurij je czytał. Nasz przywódca Vladimir zginął - zakończył Mikhel. U jego boku stanęła Elwira. Na tacy przyniosła dwa kieliszki wódki. - Proszę - powiedział Mikhel. Smiley wziął kieliszek, Mikhel ujął drugi. - Za życie - powiedział bardzo głośno Mikhel i wypił. Łzy napłynęły mu do oczu. - Za życie - powtórzył Smiley. Elwira tymczasem obserwowała ich obu. Poszła razem z nim, pomyślał Smiley. Zmusiła Mikhela, żeby poszedł do mieszkania starego, zaciągnęła go pod drzwi. - Mówiłeś o tym komuś, Mikhel? - zapytał Smiley, kiedy Elwira znów wyszła. - Jurijowi nie ufam - powiedział Mikhel, wydmuchując nos. - Powiedziałeś mu o Villemie? - Proszę? - Wspominałeś mu o Villemie? Zasugerowałeś w jakikolwiek sposób, że Villem był być może związany z Vladimirem? Takiego grzechu Mikhel najwyraźniej nie popełnił. - Nie powinieneś ufać w tej sprawie nikomu - powiedział Smiley nieco bardziej oficjalnym tonem, jak gdyby szykował się już do wyjścia. - Nawet policji. Takie są rozkazy. Policja nie może wiedzieć, że Vladimir tuż przed śmiercią podejmował jakieś działania operacyjne. Jest to istotne dla bezpieczeństwa. Zarówno waszego, jak i naszego. A poza tym nie zostawił ci już żadnej wiadomości? Na przykład jakiejś informacji dla Maksa? "Powiedz Maksowi, że chodzi o Piaskowego Dziadka", pomyślał. Mikhel uśmiechem wyraził swój żal. - Czy Vladimir wspominał ostatnio o Hektorze, Mikhel? - Hektor nie mógł mu się do niczego przydać. - Vladimir tak powiedział? - Maks, proszę. Nie mam nic przeciwko Hektorowi osobiście. Hektor to Hektor, nie jest dżentelmenem, ale w naszej pracy musimy korzystać z ludzi rozmaitego pokroju. Tak mówił Generał. Nasz przywódca był starym człowiekiem. Hektor - powiada Vladimir. Hektor jest do niczego. Nasz dobry listonosz Hektor jest jak banki w City. Ludzie twierdzą, że kiedy pada, bank odbiera ci parasol. Taki sam jest nasz listonosz Hektor. Proszę. To mówi Vladimir. Nie Mikhel. Hektor jest do niczego.. - Kiedy to powiedział? - Mówił tak kilka razy. - Niedawno? - Tak. - Jak niedawno? - Może dwa miesiące temu. Może mniej. - Po tym, jak dostał list z Paryża, czy przedtem? - Potem. Bez wątpienia. Mikhel jako dżentelmen odprowadził go do drzwi, choć Toby Esterhase dżentelmenem nie był. Elwira paląc papierosa siedziała na swoim miejscu przy samowarze nad tym samym zdjęciem brzozowego lasu. Kiedy Smiley ją mijał, usłyszał będący ostatnim wyrazem jej pogardy coś jakby syk, wydany przez nos lub usta - albo jedno i drugie. - I co wy teraz poczniecie? - zapytał Mikhela tak, jak pyta się zazwyczaj ludzi, którzy utracili kogoś bliskiego. Kątem oka Smiley dojrzał, jak na dźwięk tego pytania Elwira uniosła głowę i jak palce jej dłoni rozpostarły się na stronicy pisma. Uderzyła go ostatnia myśl: - I nie poznałeś charakteru pisma? - dopytywał się Smiley. - Charakteru czyjego pisma, Maks? - Na liście z Paryża, I naraz nie miał już czasu, żeby czekać na odpowiedź; naraz miał już dość wszelkich wybiegów. - Do widzenia, Mikhel. - Jedź ostrożnie, Maks. Głowa Elwiry ponownie zniknęła wśród brzóz. Nigdy się nie dowiem, pomyślał Smiley, schodząc szybko po drewnianych schodach. Nie dowie się nikt z nas. Czy był Mikhelem Zdrajcą, nienawidzącym starca, dzielącego z nim jego kobietę, i łaknącym tak długo odmawianej mu korony? Czy był bezinteresownym oficerem i dżentelmenem Mikhelem, wiernym na zawsze sługą? A może, jak tyle innych lojalnych sług, był jednym i drugim? Myślał o jego dumie kawalerzysty, równie delikatnej jak każda słabostka każdego bohatera. Myślał, że był dumny ze swej pozycji stróża i satrapy Generała. Myślał o jego poczuciu krzywdy z powodu wykluczenia go z gry. I znów o jego dumie - jakże wiele posiadała odcieni. Ale jak szeroki był jej zasięg? Czy obejmowała na przykład możliwość szlachetnej służby dwóm panom? Panowie, służyłem wam obu wiernie, powiada idealny podwójny agent u schyłku swego życia. I to powiada z dumą, pomyślał Smiley, który znał takich agentów bardzo wielu. Myślał o siedmiostronicowym liście z Paryża. Myślał o drugim dowodzie. Był ciekaw, dokąd powędrowała fotokopia - może do To byego? Zastanawiał się, gdzie może znajdować się oryginał. A kto pojechał do Paryża? - myślał. Jeżeli Villem pojechał do Hamburga, to kim był mały Czarodziej? Smileya ogarnęło potworne zmęczenie. Uderzyło go jak atakujący nieoczekiwanie wirus. Czuł je w kolanach, w biodrach, w całym swoim osuwającym się na ziemię ciele. Ale szedł dalej, jego umysł odmawiał bowiem odpoczynku. * * * Ostrakowa ledwie mogła chodzić, ale tylko na tym jej zależało. Móc chodzić i czekać na Czarodzieja. Nic sobie nie złamała. Nic sobie nie złamała, choć kiedy ją kąpali, jej małe beczułkowate ciało stawało się coraz bardziej posiniaczone i plamiste, niby mapa syberyjskich złóż węglowych. A jej biedny krzyż, który dokuczał Ostrakowej w hurtowni, wyglądał już tak, jak gdyby wszystkie połączone tajne armie Rosji Sowieckiej kopały kobietę z jednego końca Paryża na drugi: mimo to nic sobie nie złamała. Prześwietlili każdy kawałek jej ciała, w poszukiwaniu oznak wewnętrznego krwotoku obmacywali ją jak połeć podejrzanego o nieświeżość mięsa. Ale w końcu obwieścili ponuro, że Ostrakowa padła ofiarą cudu. Mimo wszystko chcieli ją zatrzymać w szpitalu. Chcieli ją uspokoić, pomóc jej wyjść z szoku - zatrzymać ją choćby na jedną noc. Policja odszukała sześciu świadków, podających siedem rozmaitych wersji zdarzenia (Czy samochód był szary, czy niebieski? Czy numery rejestracyjne były marsylskie, czy też pochodziły z zagranicy?). Policja odebrała jedno długie zeznanie od Ostrakowej i zagroziła, że powróci po następne. A jednak Ostrakowa wypisała się na własną prośbę. Czy ma pani choć dzieci, które mogłyby się panią opiekować? - pytali. - Ależ mam ich całe mnóstwo - odparła Ostrakowa. Córki, które zaspokoją każdą jej zachciankę, synów, którzy dopomogą jej schodzić i wchodzić na schody. Ma ich wiele - tylu, ilu tylko zapragną. Aby przypodobać się pielęgniarkom, Ostrakowa wymyśliła nawet życiorysy swoich dzieci, chociaż huczało jej w głowie jak w wojskowym bębnie. Posłała też kogoś po ubranie. To, które miała na sobie, było w strzępach i sam Pan Bóg oblał się chyba rumieńcem, widząc, w jakim stanie ją odnaleziono. Podała im fałszywy adres, jak również fałszywe nazwisko; nie życzyła sobie żadnego dalszego ciągu, żadnych odwiedzin. I kiedy tego wieczoru wybiła szósta, Ostrakowa w jakiś niepojęty sposób, wyłącznie siłą woli, stała się jeszcze jednym bladym byłym pacjentem, schodzącym ostrożnie i boleśnie po rampie wielkiego, czarnego budynku szpitala, aby na nowo wkroczyć w świat, który tego samego dnia dołożył przecież wszelkich starań, żeby pozbyć się Ostrakowej na zawsze. Szła w butach, poobijanych podobnie jak ona, w butach, które podobnie jak ona jakimś tajemniczym zrządzeniem losu uniknęły zagłady; w skrytości ducha Ostrakowa była niezwykle dumna, że kamasze tak skutecznie osłoniły jej nogi. Nadal nosiła te buty, niby w mundurze siedziała w nich znów w półmroku swego mieszkania. W mocno sfatygowanym fotelu Ostrakowa zmagała się cierpliwie ze starym wojskowym rewolwerem i próbowała pojąć, jak się go, do diabła, ładuje, jak się odwodzi kurek i jak się strzela. Stanowiła jednoosobową armię. Zostać przy życiu: to był jej jedyny cel i im dłużej udałoby się jej zachować życie, tym wspanialsze byłoby zwycięstwo. Pozostać przy życiu, dopóki Generał nie przyjedzie albo nie przyśle jej swojego Czarodzieja. Uciekać przed nimi jak Ostrakow? Cóż, uczyniła to przecież. Drwić z nich, jak Glikman, zapędzić ich w kozi róg, gdzie nie mieliby wyboru, jak tylko rozmyślać nad swoją własną podłością? Lubiła sądzić, że niegdyś postępowała w ten właśnie sposób. Ale przetrwać, co nie udało się żadnemu z jej mężczyzn; uczepić się życia, wbrew wszelkim wysiłkom bezdusznego, nieogarnionego wszechświata brutalnych funkcjonariuszy; być dla nich cierniem w każdej godzinie dnia tylko dlatego, że żyje, oddycha, je, porusza się i pozostaje przy zdrowych zmysłach - oto, zdecydowała Ostrakowa, zajęcie godne jej ambicji, wiary i jej dwóch miłości. Z właściwym jej poświęceniem, nie czekając wprowadziła swój plan w życie. Posłała już tę głupią dozorczynię po zakupy; niemoc fizyczna miała swoje plusy. - Przeżyłam mały atak, madame la Pierre. - Nie wyjawiła jednak starej kozie, czy był to atak serca, wątroby, czy tajnej policji radzieckiej. - Polecono mi uzyskać kilkutygodniowe zwolnienie z pracy i wypoczywać. Jestem skrajnie wyczerpana, madame - są takie chwile, kiedy człowiek pragnie być zupełnie sam. Ach, proszę to przyjąć, madame, nie jest pani tak chciwa i wścibska, jak inni. - Madame la Pierre zmięła w pięści banknot i obejrzała jeden z jego rogów, zanim upchnęła pieniądze gdzieś na brzuchu. - I proszę posłuchać, madame, gdyby ktoś o mnie pytał, proszę oddać mi przysługę i powiedzieć, że wyjechałam. Nie będę paliła światła od strony ulicy. Nam, kobietom wrażliwym, należy się trochę spokoju, prawda? Ale, madame, proszę zapamiętać, kim są goście i powiadomić mnie o tym: czy był to ktoś z gazowni, czy ludzie z jakiejś instytucji dobroczynnej. Proszę mówić mi o wszystkim. Chcę wiedzieć, że wokół mnie toczy się życie. Dozorczyni nabrała przekonania, że Ostrakowa niewątpliwie oszalała, ale jej pieniądze nie nosiły piętna szaleństwa, pieniądze zaś były tym, co dozorczyni lubiła najbardziej; a ponadto ona sama była przecież szalona. W ciągu kilku godzin Ostrakowa stała się jeszcze bardziej przebiegła niż w Moskwie. Przyszedł na górę mąż dozorczyni - też zbój, gorszy nawet od tej starej kozy - ale zachęcony dalszymi datkami przymocował jej łańcuch do drzwi wejściowych. Jutro miał założyć judasza, również za odpowiednią zapłatą. Dozorczyni przyrzekła, że - za odpowiednią zapłatą - będzie odbierać jej pocztę i dostarczać ją na górę tylko w pewnych określonych godzinach - dokładnie o jedenastej rano i o szóstej wieczorem, dwa krótkie dzwonki. Ostrakowa wyrwała w drugiej toalecie maleńki wentylator i teraz, kiedy tylko chciała, mogła stojąc na krześle wyglądać na podwórko i obserwować wszystkich, którzy wchodzili i wychodzili z domu. Wysłała do hurtowni zawiadomienie, że jest niedysponowana. Nie zdołała przesunąć swego dwuosobowego łóżka, ale wzięła poduszki i puchową kołderkę i pościeliła otomanę, ustawiając ją tak, że skierowana była niczym torpeda przez otwarte drzwi salonu ku drzwiom wejściowym do mieszkania; wystarczyło teraz, żeby położyła się na otomanie, celując butami w ewentualnego intruza, i mogła do niego strzelać wzdłuż linii swoich nóg. Jeśli nie odstrzeli sobie własnej stopy, zaskoczy go już w pierwszej chwili, kiedy będzie usiłował wtargnąć do środka: dobrze to sobie obmyśliła. W pulsującej głowie słyszała szum, a kiedy poruszała nią zbyt gwałtownie, jej oczy zachodziły mgłą; miała też wściekłą gorączkę i chwilami niemal traciła przytomność. Ale obmyśliła wszystko, wydała odpowiednie polecenia, i dopóki nie przyjedzie Generał albo Czarodziej, będzie znów jak w Moskwie, - Jesteś zdana sama na siebie, ty stara, głupia babo - powiedziała na głos. - Nie masz nikogo poza sobą, na kim mogłabyś polegać, bierz się więc do roboty. Na podłodze koło łóżka położyła po jednej fotografii Glikmana i Ostrakowa, pod kołdrą ukryła natomiast ikonę z Matką Boską. Tak wyposażona Ostrakowa rozpoczęła swą pierwszą nocną wartę, modląc się do całej armii świętych, w tym oczywiście do Świętego Józefa, aby raczyli zesłać jej zbawiciela, Czarodzieja. I nikt, stukając w rury, nie przekaże mi żadnej wiadomości, pomyślała. Nie zbudzą mnie nawet obelgi więziennego strażnika. * * * Wciąż trwał ten sam dzień; bez końca, bez snu. Przez jakiś czas po wyjściu od Mikhela George Smiley szedł tam, gdzie go nogi niosły, nie wiedząc dokąd, zbyt zmęczony, zbyt podenerwowany, żeby bezpiecznie prowadzić samochód, lecz sprawny na tyle, aby pilnować swych pleców, aby nieznacznie, lecz nagle odwrócić się i zaskoczyć ewentualnych wrogów. Śpiący, przemoczony Smiley czekał, aż uspokoją się jego myśli, próbując wyrwać się z niespokojnego ciągu dwudziestoczterogodzinnego maratonu. Dopadło go nabrzeże Tamizy i pub przy Northumberland Avenue, nazywał się chyba Sherlock Holmes, Smiley uraczył się tam dużą whisky medytując, czy nie zadzwonić do Stelli - czy nic jej się nie stało? Zdecydował jednak, że nie ma to sensu - przecież nie będzie mógł do nich dzwonić co wieczór i pytać, czy Villem i Stella jeszcze żyją. Powędrował dalej, aż znalazł się wreszcie w Soho, które w sobotnie wieczory było jeszcze paskudniejsze niż zazwyczaj. Zwymyślaj Lacona, pomyślał. Zażądaj ochrony dla tej rodziny. Ale wystarczyło spróbować wyobrazić sobie podobną scenę, żeby przekonać się, że jest to poroniony pomysł. Jeśli Cyrk nie przyjął na siebie odpowiedzialności za Vladimira, to tym bardziej nie będzie odpowiadać za Villema. A poza tym, na litość boską, jak można przydzielić zespół opiekunów kierowcy ciężarówki, jeżdżącego na długich trasach po Europie? Jedyną pociechą było dla Smileya przypuszczenie, że zabójcy Vladimira najprawdopodobniej znaleźli to, czego szukali; nie trzeba było im nic więcej. Ale co z tą kobietą w Paryżu? Co z autorką owych dwóch listów? Idź do domu, myślał. Dwukrotnie udawał, że telefonuje z budki, obserwując chodnik. Wszedł raz w ślepą uliczkę i wrócił tą samą drogą, szukając jakiegoś zamazanego śladu, czyichś oczu, unikających jego wzroku. Zastanawiał się, czy nie wynająć pokoju w hotelu. Robił to czasami, żeby mieć spokój w nocy. Czasami własny dom był dla niego zbyt niebezpieczny. Pomyślał o negatywie; czas otworzyć pudełko. Instynkt ciągnął go ku Cambridge Circus i Smiley odbił ostro na wschód, powracając znów do swego samochodu. Pewny już teraz, że nikt go nie śledzi, pojechał do Bayswater, trzymając się z dala od swej utartej trasy, ale i tak wciąż spoglądał uważnie w lusterko. Od pakistańskiego handlarza artykułami żelaznymi, który sprzedawał najrozmaitsze towary, kupił dwie plastikowe miski i prostokątny kawałek szyby o wymiarach dziewięć na trzynaście centymetrów; a potem trzy domy dalej w tanim sklepie chemicznym nabył jeszcze dziesięć arkuszy powlekanego papieru drugiej klasy tej samej wielkości oraz kieszonkową latarkę dziecięcą z kosmonautą na rączce i czerwonym filtrem, zsuwanym na obudowę żarówki za pomocą niklowego guziczka. Starannie wybierając drogę, pojechał z Bayswater do hotelu "Savoy", zajeżdżając od strony nabrzeża. Nadal był sam. W męskiej szatni pełnił swe obowiązki ten sam szatniarz i nawet pamiętał jeszcze ich wcześniejsze żarty. - Ciągle czekam, że wybuchnie - powiedział Smileyowi, oddając mu pudełko. - Zdawało mi się, że słyszę jak tyka, no i w ogóle. Przy drzwiach wejściowych do mieszkania wciąż tkwiły na swoich miejscach maleńkie kołki, które Smiley umieścił tam przed wyjazdem do Charlton. W oknach sąsiadów zobaczył wieczorne światło sobotnich świec i gadające głowy; ale u niego w domu zasłony były zasunięte, tak jak je zostawił, a w korytarzu w głębokich ciemnościach, które Smiley natychmiast rozproszył, powitał go tylko zgrabny szafkowy zegar Anny. Choć był śmiertelnie zmęczony, metodycznie przystąpił do pracy. Na początku wrzucił do kominka trzy kawałki łatwopalnego koksu, zapalił je, zasypał szufelką bezdymnego węgla i rozstawił w poprzek paleniska należącą do Anny pokojową suszarkę do bielizny. Zamiast ubrania roboczego przywdział stary kuchenny fartuch, na wszelki wypadek mocno zawiązując pasek na swym wydatnym brzuchu. Spod schodów wydobył rulon zielonej tkaniny do zaciemnienia okien i kuchenną drabinkę, którą zabrał do piwnicy. Zasłonił okno, wrócił na górę, zdjął papier z pudełka, otworzył je i... nie, to nie była bomba, tylko list i paczka wymiętych papierosów, w której tkwił negatyw Vladimira. Wyjął go, zszedł znów do piwnicy, zapalił czerwoną latarkę i zabrał się do roboty, choć Bóg jeden wie, że nie miał najmniejszych zdolności, jeśli idzie o wywoływanie zdjęć, i mógł - przynajmniej teoretycznie - uzyskać odbitki o wiele szybciej, dzięki pomocy Laudera Stricklanda i własnej sekcji fotograficznej Cyrku. Albo mógł też po prostu dać film któremukolwiek z sześciu kupców, jak nazywa się w żargonie wywiadowczym wybranych, wykwalifikowanych współpracowników, zobowiązanych w razie potrzeby rzucić wszystko i nie zadając żadnych pytań, służyć Cyrkowi swoimi umiejętnościami. Jeden z takich kupców mieszkał nawet w odległości rzutu kamieniem od Sloane Square; poczciwina, specjalizujący się w zdjęciach ślubnych. Wystarczyłby dziesięciominutowy spacer i naciśnięcie dzwonka u drzwi, by mieć gotowe odbitki za pół godziny. Ale Smiley nie skorzystał z usług kupca, wolał samodzielnie, z trudem i niedoskonale wywoływać stykową fotografię w zaciszu swego własnego domu, nie zwracając uwagi na dzwoniący na górze telefon. Wolał metodą prób i błędów naświetlać negatyw pod pokojową lampą zbyt długo lub zbyt krótko. Używać nieporęcznego kuchennego minutnika, który tykał i mruczał. Wolał pochrząkiwać i kląć z irytacji, pocić się w ciemności i zmarnować co najmniej sześć arkuszy papieru, zanim wywoływacz w misce wytworzył ledwie w połowie jakościowo dostateczny obraz, który Smiley na trzy minuty umieścił zaraz w utrwalaczu. Wypłukał zdjęcie. Przetarł je obrusem, niszcząc go chyba bezpowrotnie; nie był tego pewien. Zabrał odbitkę na górę i za pomocą spinacza powiesił na suszarce. A miłośników uderzających symboli zainteresuje zapewne historyczny fakt, że pomimo łatwopalnego koksu ogień niemal całkiem wygasł, ponieważ węgiel składał się głównie z wilgotnego żużlu i George Smiley musiał na czworakach rozdmuchiwać na nowo płomienie. Mógł zatem pomyśleć (choć nie przyszło mu to do głowy, rozbudzona ponownie ciekawość zniweczyła bowiem jego introspektywny nastrój), że wykonuje czynność dokładnie przeciwną poleceniu Lacona, który przecież nakazywał mu przygasić ogień. Kiedy odbitka wisiała już bezpiecznie nad dywanem, Smiley podszedł do ślicznego, intarsjowanego biurka, w którym Anna z krępującą otwartością trzymała swoje rzeczy. Na przykład kartkę papieru listowego, na którym napisała tylko jedno słowo: "Ukochany", bo może nie była pewna, do którego ukochanego ostatecznie napisać. Na przykład tekturowe zapałki z restauracji, w których nigdy nie był, i listy pisane charakterem, którego nie znał. Spomiędzy takich bolesnych bibelotów Smiley wyciągnął duże, wiktoriańskie szkło powiększające z rączką z masy perłowej, którego Anna używała, odczytując hasła do nie kończonych nigdy krzyżówek. Był przemęczony i dlatego kolejność podejmowanych przez niego czynności pozbawiona była być może logiki, albowiem uzbrojony w lupę Smiley nastawił następnie płytę Mahlera, którą dostał niegdyś w prezencie od Anny, i usadowił się w skórzanym fotelu, wyposażonym w mahoniowy blat na książki, mający poruszać się na brzuchu, zgodnie z ruchami siedzącego, podobnie jak taca, na której podaje się posiłki do łóżka. Znów poczuł się śmiertelnie znużony i nierozsądnie pozwolił sobie na zamknięcie oczu, słuchając muzyki, ściekających niekiedy z fotografii kropli wody, i niechętnego trzaskania ognia. Kiedy ze strachem obudził się trzydzieści minut później, odbitka była już sucha, a płyta Mahlera obracała się milcząco na talerzu gramofonu. Przyglądał się bacznie zdjęciu, jedną ręką podtrzymując okulary, drugą powoli przesuwając szkło powiększające nad odbitką. Na fotografii widać było grupkę ludzi, ale nie było to zebranie polityczne ani party na basenie, ponieważ nikt spośród zgromadzonych nie miał na sobie kostiumu kąpielowego. Grupa składała się z kwartetu, dwóch kobiet i dwóch mężczyzn, spoczywających na pikowanych kanapach wokół zastawionej butelkami i papierosami ławy. Kobiety były nagie, młode i ładne. Niewiele lepiej przyodziani mężczyźni leżeli wyciągnięci koło siebie, dziewczęta natomiast owinęły się służbiście wokół swoich partnerów. Światło na zdjęciu było mdłe i niesamowite, i choć Smiley nie znał się zbyt dobrze na tych sprawach, to jednak doszedł do wniosku, że fotografię wykonano na szybkim filmie, ponieważ na odbitce widać było również ziarno. Kiedy się nad tym zastanowił, przypomniały mu się oglądane aż nazbyt często zdjęcia branych przez terrorystów zakładników, Tyle tylko, że czworo ludzi na jego fotografii zajętych było sobą, podczas gdy zakładnicy wpatrują się zwykle w obiektyw, jak gdyby to była lufa karabinu. W poszukiwaniu tak zwanych informacji operacyjnych zajął się teraz prawdopodobnym umiejscowieniem aparatu i zdecydował, że musiał znajdować się gdzieś wysoko ponad głowami fotografowanych osób. Leżały jak gdyby pośrodku jakiegoś lochu, a obiektyw aparatu spoglądał na nich w dół. Niżej na pierwszym planie biegł w poprzek kadru bardzo czarny cień - być może była to balustrada, może parapet okienny, a może po prostu ramię kogoś stojącego z przodu. Wyglądało na to, że pomimo dogodnego punktu obserwacyjnego obiektyw ośmielił się wysunąć powyżej linii wzroku jedynie do połowy. Tu Smiley wysnuł swój pierwszy ostrożny wniosek. Był to krok, wprawdzie niewielki, ale Smiley zbyt wiele wielkich kroków miał już na głowie. Krok techniczny; no, powiedzmy, skromny krok techniczny. Wszystko wskazywało na to, że fotografia była, jak powiadano w jego fachu, kradziona. A co więcej, skradziono ją z zamiarem przyciśnięcia, czyli szantażowania kogoś. Ale kogo? I w jakim celu? - Tak. Oliver? - zapytał ostrożnie Smiley. - Ach, George. Próbowałem dodzwonić się do ciebie. Mam nadzieję, że wróciłeś bez przeszkód? - Skąd? - zapytał Smiley. Lacon wolał nie odpowiadać na to pytanie. - Pomyślałem sobie, że jestem ci winien telefon, George. Rozstaliśmy się w kwaśnych humorach. Byłem arogancki. Za dużo mam roboty. Przepraszam. Jak leci? Skończyłeś? Załatwione? W tle Smiley słyszał, jak córki Lacona paplają o tym, ile wynosi czynsz za hotel na Park Lane. Dostał je na weekend, pomyślał Smiley. - Znów rozmawiałem z Home Office - ciągnął dalej Lacon ściszonym głosem, nie czekając wcale na odpowiedź. - Mają już raport patologa i można oddać ciało. Wolelibyśmy, żeby jak najszybciej dokonać kremacji. Myślałem, że gdybym podał ci nazwę firmy, zajmującej się tymi sprawami, może mógłbyś powiadomić zainteresowane osoby. To oczywiście nic zobowiązującego. Widziałeś sprawozdanie prasowe? Jak ci się podobało? Ja myślę, że było w sam raz. Dokładnie ten ton, o jaki chodziło. - Wezmę ołówek - powiedział Smiley i raz jeszcze zaczął grzebać w szufladzie, dopóki nie znalazł zawieszonego na kawałku rzemienia plastikowego przedmiotu w kształcie gruszki, który Anna nosiła czasem na szyi. Otworzył go nie bez trudności, a potem zapisał to, co mu dyktował Lacon: firma, adres, znów firma i jeszcze jeden adres. - Masz? Powtórzyć ci? A może ty mi to przeczytasz, żeby upewnić się podwójnie? - Dziękuję, wszystko zanotowałem - powiedział Smiley. Dopiero teraz zaświtało mu, że Lacon jest pijany. - A więc mamy randkę, nie zapomnij. Seminarium na temat małżeństwa bez żadnych tajemnic. Traktuję cię w tej sprawie jak starszego kolegę. Jest tu na dole całkiem przyzwoita restauracja, w której podają befsztyki, i kiedy ty będziesz mnie pouczał, ja ci postawię ekspresowy obiad. Masz tam swój dzienniczek? Wpiszmy coś do niego. Pełen złowieszczych przeczuć Smiley uzgodnił z nim wreszcie jakiś termin. Choć całe życie spędził na wymyślaniu kłamliwych historyjek, nadal nie umiał wymówić się od zaproszenia na obiad. - I nic nie znalazłeś? - zapytał Lacon już nieco ostrożniej. - Żadnych przeszkód, haczyków, nowych punktów zaczepienia. Burza w szklance wody, tak jak podejrzewaliśmy, nie? Przez głowę Smileya przeleciało wiele odpowiedzi, ale nie widział możliwości zrobienia użytku z żadnej z nich. - Co z tym rachunkiem telefonicznym? - spytał. - Z rachunkiem telefonicznym? Z jakim rachunkiem? Aaa, chodzi ci o jego rachunek. Zapłać i przyślij mi dowód wpłaty. Nie ma problemu. Albo lepiej wyślij go pocztą Stricklandowi. - Wysłałem go już tobie - mówił cierpliwie Smiley. - Prosiłem, żebyś sprawdził wszystkie możliwe numery, z którymi się łączył. - Natychmiast się tym zajmę - odparł łaskawie Lacon. - Coś jeszcze? - Nie. Nie, chyba nie. Już nic. - Wyśpij się. Sądząc po głosie, musisz być skonany. - Dobranoc - powiedział Smiley. Z lupą Anny w swej pulchnej garści Smiley powrócił do przerwanych badań. Na podłodze domniemanego lochu leżał chyba biały dywan; pikowane kanapy ustawione wzdłuż zwieszających się po obwodzie pomieszczenia zasłon tworzyły podkowę. Z tyłu widać było pokryte tapicerką drzwi i zrzucone przez obu mężczyzn ubrania - marynarki, krawaty, spodnie - rozwieszone ze szpitalną schludnością. Na stole stała popielniczka i Smiley usiłował odczytać widniejący na jej brzegu napis. Po dłuższych manipulacjach szkłem powiększającym tkwiący w Smileyu były filolog podpowiedział mu, że jest to niepełna (lub domniemana) forma słowa złożonego z liter A - C - H - T -nie wiedział jednak, czy jest to część jakiegoś dłuższego słowa, czy też samoistny wyraz, mogący między innymi oznaczać osiem lub uwaga. Nie wysilał się zresztą zbytnio, aby się tego dowiedzieć, wolał bowiem na razie zachować zdobyte informacje głęboko w pamięci, dopóki jakiś nowy kawałek układanki nie pozwoli mu ich wreszcie wykorzystać. Zadzwoniła Anna, Być może raz jeszcze zapadł w drzemkę, bo wydawało mu się potem, że wcale nie usłyszał telefonu, tylko od razu jej głos, kiedy powoli podnosił do ucha słuchawkę: George, George, jak gdyby wołała go przez długi czas, a on dopiero teraz zebrał siły i zdobył się na to, żeby jej odpowiedzieć. Rozmowę rozpoczęli jak obcy sobie ludzie, tak jak zaczynali się zwykle kochać. - Jak się masz? - spytała. - Dziękuję, świetnie. A ty? Co mogę dla ciebie zrobić? - Mówię serio - naciskała Anna. - Jak się masz? Chcę wiedzieć. - Powiedziałem przecież, że mam się świetnie. - Dzwoniłam dziś rano. Dlaczego nie odbierałeś? - Nie było mnie w domu. Zapadło długie milczenie, gdy Anna zastanawiała się nad tą mizerną wymówką. Nigdy nie przejmowała się telefonami. Z jej punktu widzenia nie służyły do załatwiania pilnych spraw. - Pracowałeś? - Pewna administracyjna sprawa dla Lacona. - Wcześnie zaczyna ostatnio administrować. - Rzuciła go żona - wyjaśnił Smiley. Żadnej odpowiedzi. - Zawsze mówiłaś, że powinna to zrobić - ciągnął dalej Smiley. - Mówiłaś, że powinna się szybko wycofać, zanim stanie się kolejną gejszą w służbie państwowej. - Zmieniłam zdanie. On jej potrzebuje. - Ale ona, jak sądzę, nie potrzebuje jego - zauważył Smiley, uciekając w akademicki ton. - Niemądra kobieta -. Powiedziała, po czym znów zapadło długie milczenie, tym razem za sprawą Smileya, który rozmyślał o całych górach nie chcianego wyboru, jaki oferowała mu Anna. Być znowu razem, jak czasami mówiła. Zapomnieć o ranach, o liście jej kochanków; zapomnieć Billa Haydona, który zdradził Cyrk, którego cień wciąż padał na jej twarz, kiedy wyciągał do niej ręce, którego wspomnienie nosił w sobie jak nieustanny ból. Jego przyjaciel Bill, kwiat ich pokolenia, trefniś, czarodziej, obrazoburczy konformista; Bill, urodzony oszust, którego poszukiwanie ostatecznej zdrady zaprowadziło do łóżka z Rosjanami i z Anną. Zainscenizować kolejny miodowy miesiąc, polecieć na południe Francji, jadać razem posiłki, kupować ciuchy i podejmować wszystkie te działania na niby, w które bawią się zakochani. I na jak długo? Ile czasu minie, zanim wyblaknie jej uśmiech, nim sposępnieje jej wzrok, a ich mityczny związek zmusi ją do leczenia mitycznych dolegliwości gdzieś z dala od niego? - Gdzie jesteś? - zapytał. - U Hildy. - Myślałem, że w Kornwalii. Hilda była rozwódką swobodnych obyczajów. Mieszkała w Kensington, jakieś dwadzieścia minut drogi stąd. - A gdzie ona jest? - zapytał, pogodziwszy się już z tą wiadomością. - Wyszła. - Na całą noc? - Jak znam Hildę, to raczej tak. Chyba że przyprowadzi go do domu. - W takim razie musisz bawić się sama, najlepiej jak potrafisz - powiedział Smiley, ale jeszcze kiedy mówił usłyszał, jak Anna szepce: - George. Serce Smileya ogarnął głęboki i gwałtowny strach. Spojrzał na fotel i na pulpicie zobaczył stykową odbitkę, leżącą obok jej szkła powiększającego; w nagłym przypływie wspomnień odtworzył sobie wszystko to, co przez cały ten nie skończony dzień szeptała i podpowiadała mu pamięć; słyszał werbel swojej przeszłości, wzywający go do podjęcia jeszcze jednego wysiłku, do uzewnętrznienia i rozwiązania konfliktu, który kierował jego życiem. "Przekaż Maksowi, że chodzi o Piaskowego Dziadka". Smiley zrozumiał z pewnością i jasnością, którą zawdzięczamy czasem głodowi, zmęczeniu i zakłopotaniu, że Anna nie powinna mieć nic wspólnego z tym, co musi zrobić on. Choć stanął zaledwie u progu tej sprawy to wiedział, mimo wszystko wiedział, że wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu teraz, kiedy był już w poważnym wieku, otrzymał szansę powtórzenia wszystkich odwołanych niegdyś w jego życiu zawodów i wzięcia w nich udziału. Jeśli tak było, to w tych samotnych poszukiwaniach nie powinien przeszkadzać mu nikt, żadna Anna, żaden fałszywy spokój, żaden parszywy świadek jego czynów. Przedtem nie wiedział, o co mu chodzi. Teraz już tak. - Nie możesz - powiedział. - Anno? Posłuchaj. Nie możesz tu przyjechać. To nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek wyborem. Chodzi o sprawy czysto praktyczne. Nie wolno ci przyjechać. - Własne słowa brzmiały dla niego dziwnie. - No to ty przyjedź do mnie - powiedziała. Odłożył słuchawkę. Pomyślał, że będzie płakać, a potem wyjmie notesik z adresami, żeby sprawdzić, kto z Pierwszej Jedenastki, jak ich nazywała, mógłby ją pocieszyć zamiast niego. Nalał sobie porcyjkę whisky - wyjście Lacona. Poszedł do kuchni, zapomniał, po co i powlókł się dalej do gabinetu. Po wodę sodową, pomyślał. Za późno. Obejdzie się. Chyba zwariowałem, pomyślał. Gonię widma, tam nic nie ma. Pewien zgrzybiały Generał miał marzenie i zginął za nie. Przypomniał sobie Wildea: "Sprawa nie musi być koniecznie słuszna tylko dlatego, że ktoś oddał za nią życie". Przekrzywił się jeden z obrazów. Wyprostował go, przesunął - za dużo, za mało, za każdym razem odchodził od ściany. "Przekaż Maksowi, że chodzi o Piaskowego Dziadka". Wrócił na fotel do swoich prostytutek, przez lupę Anny wpijając w nie wzrok z zaciekłością, która w innej sytuacji bez wątpienia nakazałaby im pierzchnąć pod opiekę swych alfonsów. Rekrutowały się widocznie spośród najwyższych warstw przedstawicielek swego zawodu, były bowiem świeże, młode i zadbane. Wydawało się, choć może był to zbieg okoliczności, że ktoś wybierał te panienki tak, aby zdecydowanie różniły się od siebie. Dziewczyna z lewej strony była zgrabną, a nawet klasycznie zbudowaną blondynką o długich udach i wysoko osadzonych, drobnych piersiach, natomiast jej ciemnowłosa towarzyszka odznaczała się rozłożystymi biodrami, przysadzistą figurą i płomiennymi rysami twarzy Euroazjatki. Jak zauważył, blondynka nosiła kolczyki w kształcie kotwic, co zdało mu się nieco dziwne, albowiem jego ograniczone doświadczenie w tych sprawach mówiło, że kobiety zwykle najpierw zdejmują właśnie kolczyki. Wystarczyło, żeby Anna wyszła bez nich z domu, a już zamierało mu serce. Poza tym nie miał nic szczególnie ciekawego do powiedzenia o żadnej z dziewcząt, toteż przełknąwszy kolejny duży łyk czystej whisky zwrócił ponownie uwagę na mężczyzn, bo to oni, prawdę mówiąc, zainteresowali go od samego początku. Podobnie jak dziewczyny, wyraźnie się od siebie różnili, ale ponieważ byli znacznie starsi, dzielące ich różnice wydawały się być głębsze i zarazem czytelniejsze. Mężczyzna obejmujący blondynkę miał jasne włosy i na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie tępego, natomiast człowiek tulący do siebie ciemną dziewczynę miał nie tylko smagłą cerę, lecz także łaciński, a nawet lewantyński temperament wypisany na twarzy wraz z zaraźliwym uśmiechem, który stanowił jedyny sympatyczny szczegół, element zdjęcia. Mężczyzna o jasnych włosach był szeroki i zwalisty, ciemny mężczyzna był drobny i bystry na tyle, by być trefnisiem tamtego: ot, taki mały diabełek z miłą twarzą i wystającymi zza uszu różkami. Nagłe zdenerwowanie, we wspomnieniach urastające zapewne do roli przeczucia, kazało Smileyowi zająć się najpierw blondynem. Tors miał krzepki, ale nie atletyczny, kończyny ciężkie, nie zdradzające siły Jasna cera i włosy podkreślały jeszcze jego korpulentność. Ręce blondyna były grube i niezgrabne - jedna z nich wkręcała się w pachwinę dziewczyny, druga zaś obejmowała ją w pasie. Smiley powoli przesunął szkło powiększające nad jego obnażoną piersią i dotarł do głowy. Jak ktoś kiedyś złowieszczo napisał, w wieku lat czterdziestu człowiek ma nareszcie taką twarz, na jaką sobie zasłużył, ale Smiley wcale nie był tego taki pewien. Znał poetyckie dusze skazane na dożywotnie więzienie za kratami surowych twarzy i recydywistów o aparycji anioła. Jednak niewiele można było wyczytać z tej twarzy, a poza tym obiektyw nie uchwycił jej w jakiejś szczególnie pełnej wyrazu chwili. Jeśli chodzi o charakter, to twarz tego człowieka zdawała się podzielona na dwie części: niższą, ściągniętą uśmieszkiem prymitywnego entuzjazmu, kiedy z otwartymi ustami dzielił się jakąś uwagą ze swoim towarzyszem, i wyższą, zdominowaną przez parę małych, bladych oczu, wokół których nie pojawiły się żadne oznaki uciechy czy entuzjazmu, a które spoglądały ze swego ciastowatego otoczenia z zimną, nieruchomą dobrotliwością dziecka. Nos miał płaski, fryzurę, utrzymaną w środkowoeuropejskim stylu. Chciwy, powiedziałaby Anna, która z upodobaniem wydawała ostateczne wyroki na ludzi zaraz po zapoznaniu się z ich zdjęciami w prasie. Chciwy, słaby, bezwzględny. Unikać go. Szkoda, że nie oceniła tak Haydona, pomyślał; w każdym razie nie we właściwym czasie. Wrócił do kuchni, obmył sobie twarz i wtedy przypomniało mu się, że przyszedł po wodę do whisky. Sadowiąc się znów w fotelu, skierował lupę na drugiego mężczyznę, na trefnisia. Whisky nie pozwalała mu zasnąć, ale i usypiała go jednocześnie. Dlaczego nie zadzwoni jeszcze raz? - pomyślał. Pojadę do niej, jeżeli zadzwoni. Ale w rzeczywistości koncentrował się na tej drugiej twarzy, twarzy natarczywego wspólnika, ponieważ jej znajomy wygląd nie dawał mu spokoju, podobnie jak przedtem Ostrakowej i Villemowi. Przyglądał się jej i opuściło go zmęczenie; zdawał się czerpać z niej energię. Jak mówił dziś rano Villem, niektóre twarze znamy jeszcze, zanim je ujrzymy; inne widzimy tylko raz i potem pamiętamy je przez całe życie; jeszcze inne oglądamy codziennie i nie zapamiętujemy ich w ogóle. A jak jest z tą twarzą? Jak u Toulouse - Lautreca, myślał Smiley, przyglądając się zdjęciu w zadumie - twarz uchwycona w chwili, gdy wzrok pochłoniętego jakąś erotyczną zapewne zabawą mężczyzny odpłynął gdzieś w bok. Annie od razu przypadłby do gustu; był w nim pewien niebezpieczny rys, który lubiła. Twarz uchwycona, gdy jakiś zabłąkany okruch światła dziennego rozpalił jej wychudzony, postrzępiony policzek. Twarz pobrużdżona, pełna dolin i gór, o zniszczonym przez te same sztormy czole, nosie i szczęce. Twarz jak u Toulouse - Lautreca, wyrazista i porywcza. Twarz kelnera, w żadnym razie nie biesiadnika. Złość goreje w niej najżywiej za zasłoną służalczego uśmiechu. Ta strona jego charakteru już by się Annie tak nie podobała. Smiley zostawił zdjęcie, ociężale i niezgrabnie powstał, żeby nie zasnąć, po czym jął z trudem chodzić po pokoju, bezskutecznie próbując jakoś umiejscowić tę twarz, zastanawiając się, czy nie poniosła go wyobraźnia. Niektórzy ludzie są jak stacje przekaźnikowe, myślał. Niektórzy ludzie - rozpoznajesz ich, a oni niby przyrodzony dar przynoszą ci swoją przeszłość. Niektórzy ludzie są samą intymnością. Przystanął przy biurku Anny, żeby popatrzeć znowu na telefon. Jej telefon. Haydona i jej. Jej i wszystkich innych. Trimline, pomyślał. A może Slimline? Dodatkowe pięć funtów dla Poczty za wątpliwą przyjemność oglądania jego niemodnych, futurystycznych kształtów. Telefon mojej ladacznicy, mówiła o nim. Cichutki świergot dla moich malutkich miłości, donośny ryk dla wielkich. Smiley zdał sobie sprawę, że dzwoni. Dzwonił już od dłuższego czasu, świergocząc cichutko dla malutkiej miłości. Odstawił szklankę, wpatrując się wciąż w terkoczący telefon. Przypomniał sobie, że kiedy słuchała muzyki, stawiała go często na podłodze pomiędzy płytami. Kładła się z nim razem tam, tam dalej, przy kominku, unosząc niedbale udo, na wypadek gdyby Smiley jej zapragnął. Idąc spać, wyłączała aparat i zabierała ze sobą, żeby dodawał jej otuchy w nocy. Smiley wiedział, że gdy się kochają, jest dla niej jedynie namiastką tych wszystkich mężczyzn, którzy nie zadzwonili. Namiastką Pierwszej Jedenastki. Nawet Billa Haydona, chociaż on już nie żył. Telefon zamilkł. Co ona teraz robi? Próbuje Drugiej Jedenastki? Być piękną Anną to jedno, powiedziała mu niedawno; ale być piękną Anną w moim wieku, to niedługo będzie inna sprawa. A być brzydalem w moim wieku to jeszcze inna sprawa, pomyślał z wściekłością Smiley. Chwycił odbitkę i ze świeżymi siłami zabrał się znów do jej badania. Cienie, myślał. Smugi światła i ciemności, za nami, przed nami, którzy wleczemy się własnymi drogami. Rogi diabełka, rogi szatana, cienie tak znacznie większe od nas. Kto to jest? Kim był? Poznałem go kiedyś. Nie, odmówiłem. Ale jeżeli odmówiłem, to skąd go znam? O coś błagał, miał coś do sprzedania - więc co, był z wywiadu? Ze snów? Już teraz rozbudzony, Smiley wyciągnął się na kanapie - wszystko, byle tylko nie iść na górę do łóżka. Trzymając przed sobą zdjęcie, zaczął posuwać się z trudem po galeriach swojej zawodowej pamięci, unosząc lampę ku na wpół zapomnianym portretom najrozmaitszych szarlatanów, producentów złota, fałszerzy, pośredników, domokrążców, chuliganów, łotrów i czasem bohaterów, grających drugoplanowe role pośród niezliczonych aktorów, których znał; szukał tej jednej uświęconej twarzy, która niczym tajny udziałowiec ujawniła się na małej stykowej odbitce, aby dokonać abordażu jego chwiejnego sumienia. Snop światła lampy zamigotał, zawahał się, powrócił. Zwiodła mnie ciemność, pomyślał. Poznałem go w pełnym świetle. Zobaczył upiorną, rozświetloną neonami hotelową sypialnię: cicha muzyka z głośników, kwiaciasta tapeta i ten mały nieznajomy przycupnięty z uśmieszkiem w rogu i nazywający go Maksem. Mały ambasador - ale jaką reprezentujący sprawę, jaki kraj? Przypomniał sobie płaszcz z aksamitnymi patkami i małe, twarde dłonie, podskakujące w jakimś własnym tańcu. Przypomniał sobie namiętne, roześmiane oczy, otwierające się i zamykające świeże usta, ale nie słyszał słów. Ogarnęło go poczucie straty, chybienia celu, obecności jakiegoś innego cienia, majaczącego niewyraźnie podczas ich rozmowy. Być może, pomyślał. Wszystko być może. Być może Vladimira rzeczywiście zastrzelił jakiś zazdrosny mąż, pomyślał Smiley i wtedy dzwonek do drzwi krzyknął jak sęp, odezwał się dwa razy. Jak zwykle zapomniała klucza, pomyślał. I już był w korytarzu, mocując się z zamkiem. Zdał sobie sprawę, że jej klucz i tak nie przydałby się na nic; zamknął drzwi na łańcuch, jak Ostrakowa. Ciągnął łańcuch, nie czując palców i wołał: - Anno! zaczekaj! - Z trzaskiem przesunął blokadę w korytku i usłyszał, jak zadzwonił echem cały dom. - Już, już! - krzyknął. - Zaczekaj! Nie odchodź! Z rozmachem otworzył szeroko drzwi, chwiejąc się na progu, składając swą pulchną twarz w ofierze nocnemu powietrzu i połyskliwej, czarnej postaci z kaskiem pod pachą, stojącej przed nim niczym strażnik śmierci. - Nie chciałem pana zaniepokoić, sir, naprawdę - powiedział nieznajomy. Smiley kurczowo trzymał się framugi i mógł jedynie gapić się na intruza. Był wysoki i krótko ostrzyżony, a w jego oczach widać było nie proszoną lojalność. - Ferguson, sir. Pamięta mnie pan, sir? Fergusona? Prowadziłem fundusz transportowy dla latarników pana Esterhase. Czarny motocykl z przyczepą stał zaparkowany z tyłu. Jego miłośnie wypolerowana blacha błyszczała w świetle latarni. - Myślałem, że sekcja latarników została rozwiązana - powiedział Smiley, wpatrując się nadal w Fergusona. - To prawda, sir. Muszę z żalem powiedzieć, że rozpędzono ją na cztery wiatry. Koleżeńska atmosfera, duch w naszej gromadzie, wszystko przepadło na zawsze. - Więc kto cię teraz zatrudnia? - Właściwie nikt, sir. Można by powiedzieć, że nieoficjalnie. Ale tak czy inaczej ciągle jestem jeszcze po stronie aniołów. - Nie wiedziałem, że są wśród nas jacyś aniołowie. - No nie, to prawda, sir. Zawsze powtarzam, że ludzie są omylni. Szczególnie w dzisiejszych czasach. - Podał Smileyowi jakąś brązową kopertę. -Powiedzmy, że to od pańskich przyjaciół. O ile wiem, chodzi o jakiś rachunek telefoniczny, o który się pan dopytywał. W zasadzie nasza współpraca z Pocztą układa się dobrze. Dobranoc, sir. Przepraszam, że przeszkodziłem. Pora chyba uderzyć w kimono, prawda? Zawsze powtarzam, że mało jest na świecie dobrych ludzi. - Dobranoc - powiedział Smiley. Ale jego gość ociągał się nadal, jak gdyby oczekiwał napiwku. - Pan rzeczywiście mnie pamiętał, prawda, sir? To była tylko chwilowa luka, nie? - Oczywiście. * * * Zamykając drzwi spostrzegł, że na niebie pojawiły się gwiazdy. Jasne gwiazdy, pokryte opuchlizną rosy. Smiley zadygotał, wyjął jeden z wielu fotograficznych albumów Anny i otworzył go w połowie. Kiedy podobała jej się jakaś fotka, miała zwyczaj wtykać za nią negatyw. Wybrał zdjęcie ich obojga w Cap Ferrat: Anna w kostiumie kąpielowym, on roztropnie okryty. Wyjął negatyw i włożył na jego miejsce negatyw Vladimira. Sprzątnął odczynniki i pozostały sprzęt, po czym wsunął odbitkę do dziesiątego tomu wydanego w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym roku Oxford English Dictionary - pod literę W, jak wczoraj. Otworzył kopertę Fergusona, znużony spojrzał na jej zawartość, zobaczył notatki oraz słowo Hamburg, a potem wrzucił to wszystko do szuflady biurka. Jutro, pomyślał; jutro to kolejna zagadka. Wpełzł do łóżka, jak zwykle niepewny, po której stronie ma spać. Zamknął oczy i, tak jak przewidywał, pytania natychmiast zaczęły bombardować go szalonymi, nieskoordynowanymi salwami. Dlaczego Vladimir nie pytał o Hektora? - pomyślał po raz setny. Dlaczego stary porównał Esterhasea alias Hektora do banków w City, które odbierają ludziom parasole, kiedy pada deszcz? "Przekaż Maksowi, że chodzi o Piaskowego Dziadka". Zadzwonić do niej? Narzucić ubranie i popędzić tam, żeby przyjęła go jak sekretnego kochanka, który chyłkiem wymyka się z domu przed świtem? Za późno. Już jest zajęta. Nagle straszliwie jej zapragnął. Nie mógł znieść otaczającej go pustki, w której nie było Anny. Tęsknił za jej drżącym ciałem, kiedy krzyczała, nazywając go swoim jedynym, prawdziwym, najlepszym kochankiem, kiedy mówiła, że nigdy nie zechce nikogo innego. Kobiety są samowolne, George - powiedziała mu kiedyś, gdy leżeli w rzadkim u nich spokoju. Więc kim ja jestem? - zapytał, a ona odparła: Moją wolą. A kim był Haydon? Roześmiała się i powiedziała: Moją anarchią. Zobaczył znowu maleńką fotografię, odbitą podobnie jak wizerunek małego nieznajomego w jego słabnącej pamięci. Mały człowiek o wielkim cieniu. Przypomniał sobie przedstawiony przez Villema opis drobnej postaci na hamburskim promie: różki sterczących włosów, pobrużdżona twarz, ostrzegawczy wzrok. Generale, pomyślał chaotycznie, czy nie mógłby pan raz jeszcze przysłać mi swego czarodziejskiego przyjaciela? Być może. Wszystko być może. Hamburg, pomyślał. Wyskoczył szybko z łóżka i nałożył szlafrok. Z powrotem przy biurku Anny poważnie zabrał się do pracy, chcąc się dowiedzieć, dlaczego Vladimir przekroczył swoje telefoniczne konto, opisane kaligraficznym charakterem pisma przez jakiegoś pocztowego urzędnika. Wziął kartkę papieru i zaczął notować na niej daty i uwagi. Fakt: na początku września Vladimir otrzymuje list z Paryża i zabiera go Mikhelowi. Fakt: mniej więcej w tym samym czasie przeprowadza kosztowną i niezwykłą jak na niego zamiejscową rozmowę z Hamburgiem, którą zamawia przez centralę, prawdopodobnie dlatego, aby móc później domagać się zwrotu kosztów. Fakt: trzy dni później, ósmego, Vladimir przyjmuje na swój koszt rozmowę z Hamburga za dwa funty i osiemdziesiąt pensów; numer telefonu, długość trwania rozmowy, dokładna godzina; telefonowano z tego samego numeru, pod który dzwonił trzy dni wcześniej Vladimir. Hamburg, pomyślał Smiley, ponownie wracając myślami do diabełka na zdjęciu. Ciągły ruch na łączach na koszt Vladimira ustał dopiero trzy dni temu; dziewięć telefonów, ogółem za dwadzieścia jeden funtów, wszystkie z Hamburga. Ale kto telefonował do Vladimira? Z Hamburga? Kto? I nagle sobie przypomniał. Majaczącą niewyraźnie postacią w hotelowym pokoju, ogromnym cieniem diabełka był sam Vladimir. Widział, jak stoją obok siebie, obaj w czarnych płaszczach, olbrzym i karzełek. Ten paskudny hotel z muzyką i kraciastą tapetą znajdował się w pobliżu lotniska Heathrow, a owa źle dobrana para przyleciała właśnie na jakieś spotkanie w takiej chwili w życiu Smileya, gdy nieoczekiwanie zaczęła zanikać jego zawodowa tożsamość. Maks, jesteś nam potrzebny. Daj nam szansę, Maks. Podniósł słuchawkę, wykręcił numer w Hamburgu i usłyszał z tamtej strony męski głos, wypowiadający po niemiecku tylko jedno słowo, tak. Potem zapadła cisza. - Chciałbym mówić z Herr Dieterem Fassbenderem - powiedział Smiley, wybierając pierwsze lepsze nazwisko. Czasem niemiecki był drugim językiem Smileya, a czasem pierwszym. - Nie ma tu żadnego Fassbendera - odpowiedział po chwili chłodno ten sam głos, jak gdyby jego właściciel sprawdzał coś w tym czasie. W tle Smiley usłyszał cichą muzykę. - Mówi Leber - nalegał Smiley. - Muszę pilnie porozmawiać z Herr Fassbenderem. Jestem jego wspólnikiem. Kolejna pauza. - To niemożliwe - kategorycznie odpowiedział po chwili głos, a potem mężczyzna odłożył słuchawkę. To nie prywatny dom, myślał Smiley, zapisując pospiesznie swoje wrażenia - rozmówca miał zbyt wiele osób do wyboru. To także nie biuro, bo w jakim biurze gra dyskretna muzyka, a poza tym nie ma przecież biur czynnych w sobotę o północy. Hotel? Możliwe, ale w najskromniejszym nawet hotelu połączyliby go z recepcją i wykazaliby choć minimum uprzejmości. Restauracja? Zbyt tajemnicza, zbyt dobrze strzeżona - a ponadto przedstawiliby się chyba, odbierając telefon? Nie łącz poszczególnych kawałków układanki na siłę, przestrzegł samego siebie. Magazynuj je. Cierpliwości. Ale jak może zachować cierpliwość, gdy ma tak mało czasu? Wrócił do łóżka, otworzył książkę Rural Rides Cobbetta i zaczął czytać, rozważając obok innych poważnych spraw swoje poczucie civitas i zastanawiając się, jak wiele lub jak mało zawdzięcza Oliverowi Laconowi: Twój obowiązek, George. Ale kto mógłby być na serio człowiekiem Lacona? - zadał sobie pytanie. Kto kruche argumenty Lacona mógłby traktować jako cesarską należność? - Ciągle ci emigranci. Raz dobrzy, raz źli - zamruczał głośno Smiley. Miał wrażenie, że musiał przez całe swoje zawodowe życie wysłuchiwać podobnych błazeństw, oznaczających rzekomo wielkie zmiany w rządowej doktrynie; oznaczających powściągliwość albo samopoświęcenie, będące zawsze kolejnym powodem bezczynności. Widział, jak Whitehall zadziera kieckę, a potem znów ją opuszcza, widział, jak rozpina i zaciska pasek, rozpina i zaciska. Był świadkiem, ofiarą, a może i mimowolnym prorokiem fałszywych kultów lateralizacji, paralelizmu, separatyzmu, operacyjnej dewolucji, a ostatnio integracji, jeżeli dobrze pamiętał pokrętne wyjaśnienia Lacona. Każdą modę obwoływano nowym panaceum: Teraz zwyciężymy, teraz machina zadziała. Za każdym razem kończyło się to skomleniem i znajomym angielskim bałaganem, w którym z perspektywy czasu Smiley widział samego siebie jako wiecznego moderatora. Zachowywał wyrozumiałość w nadziei, że zachowają ją także i inni, ale przeliczył się. Mordował się w garderobie, podczas kiedy na scenie występowali prymitywniejsi od niego aktorzy. Ba, nadal występują. Jeszcze pięć lat temu Smiley nie przyznałby się do podobnych uczuć. Ale dziś, na zimno spoglądając w swoje serce wiedział, że się nie podporządkował i że być może w ogóle podporządkować się nie umiał; że krępowały go jedynie więzy własnego umysłu i poczucia godności. Zarówno w małżeństwie, jak i w służbie państwowej. Zainwestowałem życie w instytucje - pomyślał bez żalu - i wszystko, co mi zostało, to ja sam. I Karla, przyszło mu do głowy; mój czarny Graal. Nic nie mógł na to poradzić; gorączkowe myśli nie dawały mu spokoju. Patrzył przed siebie w mrok i wyobraził sobie, że stoi przed nim Karla, rozpadający się i formujący na nowo w ruchomych cętkach ciemności. Zobaczył, że taksują go brązowe uważne oczy, tak jak wtedy, sto lat temu w mroku celi śledczej w Delhi: oczy, które z początku wydawały się wrażliwe i przyjazne, a potem powoli twardniały niczym ciekłe szkło, stawały się kruche, nieelastyczne. Zobaczył samego siebie wstępującego na zapylony pas startowy lotniska w Delhi i krzywiącego się pod uderzeniem indyjskiego gorąca, bijącego ze smołowanej nawierzchni: Smiley alias Barraclough albo Standfast, czy jak tam się w tym tygodniu nazywał - nie pamiętał. W każdym razie był to Smiley z lat sześćdziesiątych, komiwojażer, jak go nazywali, który z ramienia Cyrku przeczesywał świat, przedstawiając warunki przesiedlenia oficerom Centrum Moskiewskiego, mającym ochotę dać drapaka. Centrum przeprowadzało właśnie jedną ze swoich okresowych czystek i lasy roiły się wprost od radzieckich oficerów operacyjnych, bojących się wrócić do domu. Smiley, będący mężem Anny i kolegą Billa Haydona, Smiley, którego ostatnie złudzenia pozostawały wciąż nienaruszone. Lecz mimo to Smiley już bliski wewnętrznego kryzysu, ponieważ w tym właśnie roku Anna straciła serce dla pewnego tancerza baletowego: kolej Haydona miała dopiero nadejść. Wciąż w ciemności sypialni Anny na nowo przeżywał pełną dźwięku klaksonów i stukotu jazdę do więzienia, widział roześmiane dzieciaki, uwieszone tylnego zderzaka ich jeepa, wozy zaprzężone w woły, wieczne indyjskie tłumy i chaty na brunatnym brzegu rzeki. Wyczuwał zapach łajna i nieustannie tlącego się ognia -ognia służącego do gotowania i oczyszczenia; ognia do kremacji zmarłych. Zobaczył, jak pochłania go żelazna brama starego więzienia i ujrzał idealnie odprasowane brytyjskie mundury strażników, brnących ku niemu po kolana w więźniach: - Tędy, wasza miłość, sir. Będzie pan łaskaw podążać za nami, ekscelencjo. Europejski więzień, używający nazwiska Gerstmann. Drobny, siwy człowiek o brązowych oczach, ubrany w czerwoną perkalową tunikę; w której przypominał ostatniego ocalałego kapłana jakiegoś wymarłego kultu. Ręce miał skute kajdanami: - Proszę je zdjąć i przynieść mu papierosy - powiedział Smiley. Więzień, zidentyfikowany przez Londyn jako agent Centrum Moskiewskiego, oczekujący obecnie na deportację do Rosji. Nic nie znaczący, jak się wydawało, żołnierzyk zimnej wojny, który wiedział - wiedział z całą pewnością - że powrót do Moskwy oznacza obóz, pluton egzekucyjny albo jedno i drugie; że wpaść w ręce wroga znaczyło w oczach Centrum, samemu stać się wrogiem: i wcale nie było istotne, czy sypałeś, czy też zachowywałeś tajemnicę. Przyłącz się do nas, powiedział mu Smiley przez żelazny stół. Przyłącz się do nas, a damy ci życie. Pojedź do domu, a oni dadzą ci śmierć. Wtedy w więzieniu Smileyowi pociły się ręce. Panował straszliwy upał. Zapal sobie - proszę, weź moją zapalniczkę, powiedział Smiley. Była złota, z wygrawerowanym napisem. Prezent od Anny, mający wynagrodzić jakiś jej występek. Najukochańszemu Georgeowi od Anny. Lubiła powtarzać, że są miłości wielkie i małe, ale tą inskrypcją przyznała :mu prawo do obu rodzajów miłości. Uczyniła to chyba tylko raz, właśnie przy tej okazji. Przyłącz się do nas, powiedział Smiley. Ratuj się. Nie masz prawa odmawiać sobie ocalenia. Smiley powtarzał znajome argumenty najpierw mechanicznie, potem z pasją, a na stół padały jak deszcz krople jego potu. Przyłącz się do nas. Nie masz nic do stracenia. Ci, którzy cię kochają w Rosji, już przepadli. Twój powrót tylko pogorszy ich sytuację. Przyłącz się do nas. Błagam. Posłuchaj, posłuchaj naszych argumentów, naszej filozofii. I wciąż na próżno oczekiwał jakiejkolwiek reakcji na swoje coraz bardziej rozpaczliwe prośby. Czekał, aż zamrugają brązowe oczy, aż jego surowe usta wypowiedzą przez fale papierosowego dymu choćby jedno słowo: tak, przyłączę się do was. Tak, zgodzę się złożyć dokładne sprawozdanie. Tak, przyjmę wasze pieniądze, wasze obietnice azylu za granicą i możliwość spędzenia reszty życia w roli uciekiniera politycznego. Czekał, aż oswobodzone z kajdan ręce przestaną bawić się bez przerwy zapalniczką Anny, dla Georgea od Anny z miłością. Jednakże im goręcej zaklinał go Smiley, tym milczenie Gerstmanna było coraz bardziej dogmatyczne. Smiley wciskał mu odpowiedzi, ale Gerstmann nie miał na ich poparcie żadnych pytań. Jego zdecydowanie stopniowo stawało się przerażające. Przygotował się na szubienicę; wolał zginąć z rąk przyjaciół, niż żyć jedząc z ręki wroga. Następnego ranka rozjechali się ku pisanemu im losowi: Gerstmann odleciał do Moskwy, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu wyszedł cało z czystki i odtąd powodziło mu się znakomicie. Natomiast Smiley powrócił z wysoką gorączką do Anny i jej wątpliwej już miłości; a potem dowiedział się, że Gerstmann to nikt inny jak Karla, oficer, który zwerbował i prowadził Billa Haydona, który służył mu radą i wepchnął go do łóżka Anny - tego samego, w którym teraz leżał - pragnąc zmącić wzrok Smileya, coraz wyraźniej dostrzegającego poważniejszą zdradę Billa, spiskującego przeciw organizacji i jej agentom. Czego teraz chcesz ode mnie, Karla, myślał Smiley, próbując przewiercić wzrokiem ciemności. "Przekaż Maksowi, że chodzi o Piaskowego Dziadka". Piaskowy Dziadku, dlaczego mnie budzisz, skoro powinieneś raczej mnie usypiać? Uwięziona w swoim paryskim mieszkaniu, umęczona duchowo i cieleśnie Ostrakowa nie mogłaby zasnąć nawet, gdyby chciała. Nie pomogłyby jej wszystkie czary Piaskowego Dziadka. Przewróciła się na bok i jej nadwerężone żebra odezwały się boleśnie, jak gdyby wciąż uciskały je ramiona mordercy, usiłującego wepchnąć Ostrakową pod samochód. Spróbowała położyć się na plecach, ale o mało nie zwymiotowała z powodu bólu w krzyżu. W pozycji na brzuchu piersi rozbolały ją tak jak wtedy, gdy jeszcze przed wyjazdem próbowała karmić Aleksandrę. Ostrakowa nienawidziła tych ludzi. To kara boska, powtarzała bez większego przekonania. Dopiero rano, kiedy z pistoletem na kolanach usiadła znów w fotelu, budzący się świat na godzinę lub dwie uwolnił ją od niespokojnych myśli. * * * Galeria mieściła się na tak zwanym przez handlarzy dzieł sztuki nieprzyzwoitym końcu Bond Street. W poniedziałek rano Smiley pojawił się na progu sklepu, zanim jeszcze jakikolwiek szanujący się marszand w ogóle wstał z łóżka. Niedziela upłynęła mu w tajemniczym spokoju. Bywater Street budziła się późno, podobnie jak Smiley. Pamięć służyła mu podczas snu, a i potem ujawniała się łagodnymi przebłyskami oświecenia w ciągu dnia. Czarny Graal przybliżył się nieco, przynajmniej jeśli chodzi o pamięć. Telefon nie zadzwonił ani razu, a lekki, lecz uporczywy kac pozwalał Smileyowi przez cały czas utrzymać się w kontemplacyjnym nastroju. Na przekór rozsądkowi Smiley zapisał się kiedyś do pewnego klubu w pobliżu Fall Mall, gdzie wczoraj w cesarskiej samotności spożył na lunch befsztyk i nerki w cieście. Potem nakazał szwajcarowi przynieść z klubowego sejfu swoją szkatułkę, z której dyskretnie wyjął kilka niezbyt legalnych drobiazgów, w tym wystawiony na nazwisko Standfast swój stary brytyjski paszport służbowy, którego jakoś nigdy nie udało mu się oddać gospodarzom Cyrku; międzynarodowe prawo jazdy; a także pokaźną kwotę we frankach szwajcarskich, bez wątpienia będących jego własnością, jawnie zachowaną, jednakże wbrew ustawie o kontroli wymiany walutowej. Wszystkie te przedmioty spoczywały teraz w kieszeni Smileya. Galeria odznaczała się oślepiającą białością, podobnie jak wywieszone w kuloodpornych witrynach płótna: biel na bieli z najdelikatniejszymi tylko zarysami meczetu lub katedry św. Pawła - a może był to Capitol w Waszyngtonie, zarysowany palcem w gęstej farbie? Pół roku temu wiszący tu nad chodnikiem szyld głosił: Kawiarnia pod Wędrującym Ślimakiem. Dziś napis brzmiał: ATELIER BENATI, GOUT ARABE, PARIS, NEW YORK, MONACO, a wywieszone dyskretnie na drzwiach menu zawierało między innymi nazwy specjalności nowego szefa zakładu: Islam classique - moderne. Konceptualna dekoracja wnętrz. Dostarczamy umowy. Sonnez. Smiley zrobił to, o co go proszono; rozległ się przeraźliwy brzęczyk i szklane drzwi uchyliły się. Znad białego biurka przezornie przyglądała mu się na wpół uśpiona, zużyta platynowa blondynka. - Chciałbym się tylko rozejrzeć - powiedział Smiley. Jej oczy z wolna wzniosły się ku islamskiemu niebu. - Mała czerwona plamka znaczy, że sprzedane - wycedziła. Wręczyła Smileyowi wypisaną na maszynie listę cen, westchnęła, po czym wróciła do swego papierosa i horoskopu. Przez kilka chwil nieszczęśliwy Smiley, wlokąc nogi za sobą, chodził od jednego płótna do drugiego, aż wreszcie znów przystanął przed dziewczyną. - Chciałbym, jeśli to możliwe, zamienić słówko z panem Benati - powiedział. - Och, obawiam się, że signor Benati jest teraz niezmiernie zajęty. Tak to już jest, kiedy prowadzi się międzynarodowe interesy. - Może mogłaby mu pani powiedzieć, że przyszedł pan Angel - zaproponował w ten sam nieśmiały sposób Smiley. - Tylko tyle. Angel, Alan Angel. Pan Benati mnie zna. Usiadł na jakiejś esowatej kanapie. Była wyceniona na dwa tysiące funtów i pokryta ochronną płachtą plastiku, który szeleścił przy każdym ruchu. Smiley usłyszał, jak dziewczyna podnosi słuchawkę i wzdycha. - Jakiś anioł do ciebie - wycedziła tym swoim seksownym głosem. -Angel, anioł, tak jak w Raju, rozumiesz? W chwilę później Smiley schodził już gdzieś w ciemność po spiralnych schodach. Zszedł na sam dół i czekał. Rozległ się trzask i pół tuzina punktowych reflektorów oświetliło puste miejsca na ścianach, na których powinny wisieć obrazy. Otworzyły się drzwi i ukazała się w nich nieruchoma postać wytwornie ubranego mężczyzny. Gęste, siwe włosy miał zawadiacko zaczesane do tyłu. Nosił czarny garnitur z kamizelką i buty z gumowymi, baletowymi sprzączkami. Kamizelka była na niego zdecydowanie za szeroka. Prawą dłoń trzymał w kieszeni marynarki, ale ujrzawszy Smileya, wyjął ją stamtąd powoli i wycelował wprost w niego, jak jakąś niebezpieczną broń. - Ach, pan Angel - zauważył z wyraźnie środkowoeuropejskim akcentem, spoglądając ku schodom, by sprawdzić, czy ktoś ich przypadkiem nie słyszy. - Cóż za przyjemność, sir. Ileż to czasu minęło. Proszę, proszę wejść. Uścisnęli sobie dłonie, przez cały czas zachowując właściwą rezerwę. - Witam, panie Benati - powiedział Smiley, przechodząc za nim do jednego, a potem drugiego pokoju w amfiladzie. Tu pan Benati zamknął drzwi i delikatnie oparł się o nie plecami, pragnąc być może w ten sposób zapobiec ewentualnej ingerencji z zewnątrz. Potem przez chwilę obaj milczeli, woląc przyglądać się sobie w ciszy, wynikającej z wzajemnego szacunku. Pan Benati miał brązowe, ruchliwe oczy, które nigdzie nie zatrzymywały się długo ani bezcelowo. Pokój przypominał nieco obskurny buduar: był tam szezlong i różowa umywalka w kącie. - Jak interesy, Toby? - spytał Smiley. W odpowiedzi na to pytanie Toby Esterhase posłał Smileyowi specyficzny uśmiech i w specyficzny sposób potrząsnął swą małą dłonią. - Mieliśmy szczęście, George. Dobry początek, fantastyczne lato. Natomiast jesień, George - znów ten sam gest - jesień, powiedziałbym, idzie raczej niemrawo. Trzeba żyć z zapasów, jak wielbłąd. Kawy? Dziewczyna zrobi. - Vladimir nie żyje - powiedział Smiley po kolejnej dłuższej przerwie. -Zastrzelili go na Hampstead Heath. - Szkoda. To ten stary? Szkoda. - Oliver Lacon poprosił mnie, żebym posprzątał. Pomyślałem sobie, że powinienem z tobą pogadać, skoro ty byłeś listonoszem Grupy. - Jasne - powiedział uprzejmie Toby. - A więc wiedziałeś? O jego śmierci? - Przeczytałem w gazetach. Smiley rozejrzał się po pokoju. Nigdzie nie było widać żadnych gazet. - Domyślasz się, kto mógł to zrobić? - spytał Smiley. - W jego wieku, George? Można by powiedzieć, u schyłku pełnego rozczarowań życia? Bez rodziny, bez perspektyw. Grupa gdzieś się rozpierzchła: uznałem, że sam to zrobił. Oczywiście. Smiley przysiadł ostrożnie na szezlongu i wziął niewielką, brązową statuetkę tancerki, stojącą na stole. Toby bacznie go obserwował. - Czy nie powinna mieć swojego numeru, jeżeli to Degas? - zapytał Smiley. - Degas to niełatwa sprawa, George. Trzeba wiedzieć, z czym ma się do czynienia. - Ale ten jest autentyczny? - spytał Smiley, jak gdyby naprawdę go to interesowało. - Całkowicie. - Sprzedasz migo? - Co takiego? - Ot tak, z akademickiej ciekawości. Jest na sprzedaż? Nie potraktowałbyś mnie poważnie, gdybym chciał go kupić? Lekko zażenowany Toby wzruszył ramionami. - George, tu chodzi o grube tysiące, jeżeli wiesz, co mam na myśli. To prawie roczna emerytura. - Kiedy tak naprawdę miałeś ostatnio do czynienia z siatką Vladiego? -zapytał Smiley, stawiając rzeźbę z powrotem na stole. Toby nie spieszył się z odpowiedzią. - Z siatką?! - zawołał w końcu z niedowierzaniem. - Powiedziałeś siatką, George? - Śmiech odgrywał zazwyczaj niewielką rolę w repertuarze Tobyego, ale teraz udało mu się wydobyć z siebie krótki, nerwowy chichot. -Tę szaloną Grupę nazywasz siatką? Dwudziestu stukniętych Bałtów, przecieki jak z dziurawego garnka, i to już ma być siatka? - Musimy ich jakoś nazywać - zaoponował spokojnie Smiley. - Jasne, musimy. Ale nie siatką, dobra? - Więc jak brzmi twoja odpowiedź? - Jaka odpowiedź? - Kiedy ostatnio miałeś do czynienia z Grupą? - Wiele lat temu. Zanim mnie wyrzucili. Wiele lat temu. - Ile lat temu? - Nie wiem. - Trzy? - Może. - Dwa? - Chcesz przyprzeć mnie do muru, George? - Chyba tak. Tak. Toby ze smutkiem pokiwał głową, jak gdyby spodziewał się tego od samego początku: - Zapomniałeś już, George, jak to z nami było u latarników? Jak bardzo byliśmy przemęczeni? Jak ja i moi chłopcy odgrywaliśmy listonoszy dla połowy wszystkich siatek w Cyrku? Pamiętasz? Ile spotkań, ile aresztowań tygodniowo? Dwadzieścia, trzydzieści? Raz, jak był dobry sezon, czterdzieści? Idź do Rejestracji, George, Jeśli stoi za tobą Lacon, idź do Rejestracji, wyciągnij sobie akta i posprawdzaj karty spotkań. Wtedy wszystko zrozumiesz. Nie przychodź tutaj łapać mnie za słówka, jeżeli wiesz, co mam na myśli. Degas. Vladimir, nie podobają mi się te pytania. Przyjaciel, dawny szef, mój własny dom; to mnie nieco wyprowadza z równowagi, jasne? Ponieważ ta przemowa trwała znacznie dłużej, niż się spodziewali, Toby przerwał, jak gdyby czekając, że Smiley wyjaśni mu za chwilę powody jego gadatliwości. Postąpił krok do przodu i rozłożył ręce w błagalnym geście. - George - powiedział z wyrzutem. - Nazywam się Benati, dobra? Smileya ogarnęło przygnębienie. Ponuro przypatrywał się wyświechtanym katalogom, porozrzucanym po dywanie. - Nie nazywam się Hektor, a już na pewno nie Esterhase - naciskał Toby. - Mam alibi na każdy dzień roku: ukrywam się przed moim agentem bankowym. Myślisz, że chcę nałożyć sobie pętlę na szyję? Ci emigranci, a może i policja. To ma być przesłuchanie, George? - Znasz mnie, Toby. - Jasne. Znam cię, George. Chcesz zapałki, żeby mi przypalić stopy? Wzrok Smileya utkwiony był nadal w katalogach. - Vladimir dzwonił do Cyrku na krótko przed śmiercią. Mówił, że chce nam przekazać pewne informacje. - Ten twój Vladimir był starym człowiekiem, George - nie ustępował Toby, który jak na gust Smileya zbyt ostro protestował. - Słuchaj, takich facetów jak on jest całe mnóstwo. Bogaty życiorys, zbyt długo opłacany; starzeją się, dostają rozmiękczenia mózgu, piszą jakieś obłąkane wspomnienia i wszędzie węszą ogólnoświatowe spiski, rozumiesz? Smiley bezustannie przyglądał się katalogom, wsparłszy swą okrągłą głowę na zaciśniętych pięściach. - Dlaczego właściwie o tym mówisz, Toby? - zapytał krytycznie. - Nie nadążam za twoim tokiem myślenia. - Co to znaczy, dlaczego o tym mówię? Starzy uciekinierzy, starzy szpiedzy bywają odrobinę stuknięci. Słyszą głosy, rozmawiają z ptaszkami. To normalne. - A Vladimir słyszał głosy? - Skąd mogę wiedzieć? - O to cię właśnie pytam, Toby - wyjaśnił rozsądnie Smiley, zwracając się w stronę katalogów. - Mówiłem, że Vladimir miał dla nas jakieś informacje, a ty mi na to odpowiedziałeś, że dostał rozmiękczenia mózgu, Ciekaw jestem, skąd wiedziałeś. O tym rozmiękczeniu. Ciekaw jestem, czy masz świeże wiadomości, dotyczące jego stanu zdrowia umysłowego. I dlaczego lekceważysz to, co Vladimir mógłby mieć do powiedzenia. To wszystko. - George, grasz w bardzo starą grę. Nie przekręcaj moich słów. Dobrze? Chcesz mnie pytać, pytaj. Proszę bardzo. Ale nie przekręcaj moich słów. - To nie było samobójstwo, Toby - powiedział Smiley, nie patrząc na niego. - To z całą pewnością nie było samobójstwo. Wierz mi, widziałem ciało. I nie był to także zazdrosny mąż; chyba że zaopatrzony w narzędzie zbrodni stosowane przez Centrum Moskiewskie. Jak to my je nazywaliśmy, te rewolwery? Nieludzcy zabójcy, prawda? No i Moskwa tego właśnie użyła. Nieludzkiego zabójcy. Smiley znów popadł w zadumę, ale tym razem, nawet jeśli było już za późno, Toby wykazał ze swej strony tyle sprytu, żeby czekać w milczeniu. - Widzisz, Toby, kiedy Vladimir zadzwonił do Cyrku, prosił Maksa. Innymi słowy, mnie. Nie swego listonosza, czyli ciebie. Nie Hektora. Prosił proboszcza, którym byłem ja, na dobre i na złe. Wbrew wszelkim zwyczajom, wbrew zasadom służbowym, wbrew tradycji. Nigdy przedtem tak nie postępował. Oczywiście nie było mnie, więc zaproponowali mu zastępstwo, młodego głuptasa nazwiskiem Mostyn. To zresztą nieważne, bo w końcu i tak się nigdy nie spotkali. Ale czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego Vladimir nie prosił o Hektora? - O rany, George. Gonisz widma. Skąd mam wiedzieć, dlaczego nie prosił o mnie? Co to, raptem stajemy się odpowiedzialni za błędy innych? Co to ma znaczyć? - Pokłóciłeś się z nim? O co? - Dlaczego miałbym się kłócić z Vladimirem? Robił się dramatyczny, George. Ci starcy tacy się stają na emeryturze. - Toby urwał, jak gdyby ta uwaga miała dotyczyć także słabostek Smileya. - Nudzą się, tęsknią za pracą, chcą, żeby ich dopieszczać, więc wymyślają od czasu do czasu jakieś bajeczki. - Ale nie wszyscy z nich giną, prawda, Toby? W tym właśnie problem: przyczyna i skutek. Jednego dnia Toby kłóci się z Vladimirem, drugiego dnia Vladimir ginie od kuli z radzieckiego rewolweru. W języku policyjnym to się nazywa dziwny zbieg okoliczności. Zresztą w naszym języku też. - Czyś ty zwariował, George? Jaka kłótnia, do jasnej cholery? Już ci mówiłem: nigdy w życiu nie kłóciłem się ze starym - Mikhel twierdzi, że się kłóciłeś. - Mikhel? Chodzisz gadać z Mikhelem? - On powiada, że stary miał do ciebie wielki żal. Powtarzał mu ciągle: Hektor jest do niczego. Cytował dokładnie słowa Vladimira. Hektor jest do niczego. Mikhel był bardzo zdziwiony. Vladimir zawsze wysoko cię cenił i Mikhel nie miał pojęcia, co takiego zaszło między wami, że stosunek Vladimira do ciebie uległ tak znacznej zmianie. Hektor jest do niczego. Czemu byłeś do niczego, Toby? Dlaczego Vladimir zapałał do ciebie taką niechęcią? Wolałbym, żeby policja nie dowiedziała się o niczym. Dla dobra nas wszystkich. W tym momencie gracz w Tobym Esterhas obudził się już jednak całkowicie. Toby dobrze wiedział, że w śledztwie, podobnie jak w bitwie, nie można zwyciężyć. Można tylko ponieść porażkę. - To jakiś nonsens, George - oświadczył raczej z żalem niż z bólem. -Chodzi mi o to, że mnie oszukujesz, przecież to jasne jak słońce. Rozumiesz? Jakiś staruch buduje zamki na lodzie, a ty chcesz od razu lecieć na policję? Czy po to Lacon cię wynajął? Masz posprzątać? George? Tym razem dłuższa cisza spowodowała, że Smiley podjął chyba jakąś decyzję, bo kiedy znów się odezwał, jego głos brzmiał tak, jak gdyby pozostało mu już bardzo niewiele czasu. Mówił z ożywieniem, a nawet z pewną niecierpliwością. - Vladimir przyszedł zobaczyć się z tobą. Nie wiem dokładnie kiedy, najdalej kilka tygodni temu. Spotkałeś się z nim albo może rozmawialiście przez telefon; dzwoniliście z budki do budki albo zastosowaliście jakąś inną metodę, nieważne. Prosił, żebyś coś dla niego zrobił. Odmówiłeś. Dlatego chciał rozmawiać z Maksem, kiedy dzwonił do Cyrku w piątek wieczorem. Uzyskał już odpowiedź od Hektora, a odpowiedź brzmiała "nie". To dlatego Hektor był do niczego. Odmówiłeś mu. Tym razem Toby nie próbował przerywać. - I chciałbym ci jeszcze powiedzieć, że boisz się czegoś - podjął dalej Smiley, starając się nie patrzeć na wypchaną kieszeń marynarki Tobyego. -Wiesz akurat tyle o śmierci Vladimira, by sądzić, że jego zabójcy mogliby zamordować i ciebie. Nie byłeś nawet pewien, czy przyszedł właściwy pan Angel. - Przerwał, ale Toby nie poruszył się. Smiley przybrał teraz łagodniejszy ton. - Pamiętasz, co mówiliśmy w Sarratt, Toby: że informacja, z którą nie ma co zrobić, to strach? Że taki strach trzeba szanować? Szanuję twój strach, Toby. Chcę wiedzieć o nim coś więcej. Skąd się wziął. Czy powinienem go dzielić? To wszystko. Toby Esterhase stał przy drzwiach, przycisnął swe małe dłonie do płycin i z najwyższą uwagą przypatrywał się badawczo Smileyowi, nie zmieniając ani na moment wyrazu twarzy. Jego głębokie, pytające spojrzenie zdawało się nawet sugerować, że niepokoi się raczej o Smileya niż o siebie. Zrobił z zatroskaną miną jeden krok w głąb pokoju, potem drugi, ale wahał się, jak gdyby odwiedzał chorego przyjaciela w szpitalu. Dopiero wtedy, przybierając postawę lekarza stojącego przy łożu pacjenta, odpowiedział na przedstawione mu zarzuty niezwykle przenikliwym pytaniem, które przypadkowo zadawał sobie przez ostatnie dwa dni sam Smiley. - George. Bądź tak dobry i odpowiedz mi. Kto tu właściwie mówi? George Smiley? Oliver Lacon? Mikhel? Kto mówi, co? - Nie uzyskawszy natychmiastowej odpowiedzi, Toby podszedł do obitego atłasem, lepiącego się od brudu stołka i usadowił się na nim wymuskany niczym kocur, opierając dłonie na kolanach. - Bo jak na osobę urzędową, zadajesz cholernie nieoficjalne pytania. Mam wrażenie, że zachowujesz się raczej nieoficjalnie. - Widziałeś się z Vladimirem i rozmawiałeś z nim. Co się stało? - zapytał Smiley, ani na jotę nie zbity z tropu tym atakiem. - Opowiedz mi o tym, a powiem ci, kto mówi. W najdalszym rogu sufitu znajdował się płat pożółkłego szkła o powierzchni mniej więcej jednego metra kwadratowego. Igrające na szybie cienie były odbiciami stóp przechodniów na ulicy. Z niewiadomej przyczyny Toby utkwił wzrok w tym właśnie dziwnym punkcie i zdawało się, że szuka tam odpowiedzi wyświetlonej na ekranie niczym jakaś instrukcja. - Vladimir przekazał mi sygnał alarmowy - powiedział Toby dokładnie takim samym tonem, jak poprzednio, nie zwierzając się i nie ustępując. Jednakże modulując głos, udało mu się zawrzeć w swojej wypowiedzi nutkę przestrogi. - Poprzez Cyrk? - Poprzez moich znajomych - powiedział Toby. - Kiedy? Toby podał datę. Dwa tygodnie temu. Spotkanie nadzwyczajne. Smiley zapytał, gdzie się odbyło. - W Muzeum Nauki - odparł Toby w przypływie świeżej pewności siebie. - Kafejka na ostatnim piętrze, George. Piliśmy kawę i podziwialiśmy zwisające z dachu stare samoloty. Doniesiesz o tym wszystkim Laconowi, George? Nie przejmuj się, dobrze? Proszę bardzo. Nie mam nic do ukrycia. - Przedstawił ci jakąś propozycję? - Jasne. Przedstawił mi propozycję. Chciał, żebym się zabawił w latarnika. Żebym został wielbłądem. To taki nasz żart z dawnych, moskiewskich czasów, pamiętasz? Zabrać przesyłkę, przenieść ją przez pustynię, dostarczyć na miejsce. Toby, nie mam paszportu. Aidez - mois. Mon ami, aidez - moi. Wiesz, jak on mówił. Jak de Gaulle. Tak go nazywaliśmy: Ten drugi Generał. Pamiętasz. - Co miałeś przewieźć? - Nie określił tego dokładnie. Jakiś mały dokument, nie trzeba było go nawet ukrywać. Tylko tyle mi powiedział. - To chyba dużo jak na kogoś, kto tylko wystawia czułki i bada sytuację. - No, żądał też cholernie dużo - powiedział spokojnie Toby i czekał na kolejne pytanie Smileya. - Dokąd trzeba było jechać? - zapytał Smiley. - To też ci powiedział? - Do Niemiec. - Których? - Naszych. Na północ. - Przypadkowe spotkanie? Nie używana czy używana skrzynka kontaktowa? Jak to się miało odbyć? - W trasie. Kazał mi jechać pociągiem z Hamburga w kierunku północnym. Przesyłkę miałem otrzymać w pociągu; gdybym się zgodził, podałby szczegóły. - Sprawa załatwiana prywatnie. Ani Cyrku, ani Maksa? - To była tymczasem bardzo prywatna sprawa, George. Smiley ostrożnie dobierał słowa. - A wynagrodzenie za twój trud? W odpowiedzi Tobyego pobrzmiewał poważny sceptycyzm. - Gdybyśmy zdobyli ten dokument... Tak to nazywał, dobra? Dokument. Więc gdybyśmy zdobyli ten dokument i gdyby okazał się autentyczny, a Vladimir przysięgał, że jest autentyczny, to natychmiast zdobylibyśmy sobie miejsca w Raju. Najpierw pokazujemy dokument Maksowi i opowiadamy mu całą historię. Maks wiedziałby, jakie to niesłychanie ważne, jak wielkie posiada dla nas znaczenie. Maks miał nas wynagrodzić. Awanse, podarunki, odznaczenia. Maks umieściłby nas w Izbie Lordów. Jasne. Problem polegał na tym, że Maks poszedł w odstawkę, o czym Vladimir nie wiedział, a Cyrk stał się zastępem skautów. - A wiedział, że Hektor też poszedł w odstawkę? - O tyle o ile, George. - Co to ma znaczyć? - Po chwili mrucząc co za różnica, Smiley unieważnił jednak swoje pytanie i znów na dłuższą chwilę popadł w zamyślenie. - George, daj sobie spokój z tym śledztwem - powiedział żarliwie Toby. -Posłuchaj mojej rady, daj spokój - powiedział i czekał. Być może Smiley wcale go nie usłyszał. W chwilowym oszołomieniu rozważał skalę popełnionego przez Tobyego błędu. - Rzecz w tym, że go przegnałeś - powiedział pod nosem Smiley, patrząc wciąż przed siebie. - Zwrócił się do ciebie o pomoc, a ty zatrzasnąłeś mu drzwi przed nosem. Jak mogłeś to zrobić, Toby? I to ty, właśnie ty? Toby słysząc te wyrzuty, poderwał się wściekle na nogi; zresztą niewykluczone, że o to przede wszystkim Smileyowi chodziło. Tobyemu zabłysły oczy, policzki pokryły się rumieńcem, a drzemiąca w nim dotąd węgierska dusza obudziła się teraz na dobre. - A chciałbyś może wiedzieć, dlaczego? Chcesz wiedzieć, dlaczego powiedziałem: Vladimir, idź do diabła, zejdź mi z oczu, niedobrze mi się robi na twój widok? Chcesz wiedzieć, kim jest ten jego kontakt? Kim jest ten zaszyty gdzieś w północnych Niemczech magik z garncem złota, które w jedną noc uczyni z nas milionerów? Chcesz wiedzieć, jak on się nazywa? Otto Leipzig, przypominasz sobie przypadkiem takie nazwisko? Wielokrotny zdobywca naszej nagrody Mendy Roku? Łgarz, kupczący informacją kramarz, oszust, maniak seksualny, alfons i recydywista? Pamiętasz tego wielkiego bohatera? Smiley zobaczył znów kraciaste ściany tamtego hotelu i okropne grafiki, przedstawiające pana Jorrocksa na tropie zwierza na polowaniu; zobaczył dwie postacie w czarnych płaszczach, karła i olbrzyma, i pokrytą cętkami ogromną dłoń Generała, spoczywającą na drobniutkim ramieniu jego podopiecznego. Maks, to jest mój dobry przyjaciel, Otto. Przyprowadziłem go, żeby sam ci o wszystkim opowiedział. Smiley słyszał nieustanny huk lądujących i startujących na lotnisku Heathrow samolotów. - Słabo - powiedział spokojnie Smiley. - Tak, słabo, ale wydaje mi się, że przypominam sobie niejakiego Otto Leipziga. Opowiedz mi o nim. Pamiętam, że miał chyba dość sporo różnych nazwisk. Zresztą tak jak my wszyscy, prawda? - Miał ich ze dwieście, ale ostatecznie został przy nazwisku Leipzig. Wiesz dlaczego? Leipzig we wschodnich Niemczech; podobało mu się tamtejsze więzienie. Taki z niego właśnie stuknięty błazen. Pamiętasz może informacje, którymi handlował? - Toby sądził, że przejął inicjatywę i stał teraz nad siedzącym biernie Smileyem, zalewając go z góry potokiem słów: - George, nie pamiętasz nawet tych nieprawdopodobnych i totalnych bzdur, które rok po roku ta menda, używając piętnastu rozmaitych nazwisk, wciskała naszym zachodnioeuropejskim placówkom, przede wszystkim niemieckim? Nie pamiętasz naszego eksperta od nowego porządku społecznego w Estonii? Naszego najważniejszego źródła informacji o transportach radzieckiej broni, wypływającej z Leningradu? Naszego podsłuchu w Centrum Moskiewskim, ba, nawet naszego głównego stróża Karli? - Smiley nie poruszył się. - Nie pamiętasz, jak wykołował choćby naszego berlińskiego rezydenta na dwa tysiące marek, wciskając mu artykuł żywcem przepisany ze "Sterna"? Jak wodził za nos tego starego Generała, przysysał się do niego niczym pijawka i paplał ciągle: my, rodacy, Bałtowie? Generale, mam dla pana klejnoty królewskie, tylko nie wystarczy mi na bilet lotniczy? Rany boskie! - Ale nie wszystko, co mówił, było jednak łgarstwem, Toby - zaoponował łagodnie Smiley. - Pamiętam, że przynajmniej w niektórych sprawach jego informacje okazały się kilkakrotnie całkiem wartościowe. - Takie przypadki możesz policzyć na jednym palcu jednej ręki. - Na przykład jego materiał z Centrum Moskiewskiego? Chyba nigdy nie złapaliśmy go tam na oszustwie, co? - No dobra. Więc Centrum podrzucało mu od czasu do czasu jakieś ochłapy, żeby Leipzig mógł nam potem wciskać te swoje brednie Na litość boską, przecież tak właśnie gra podwójny agent. Smiley miał chyba ochotę o tym podyskutować, ale szybko się rozmyślił. - Rozumiem - powiedział w końcu, jak gdyby już uległ. - Tak, rozumiem, o co ci chodzi. Wtyczka. - Menda, nie żadna wtyczka. Trochę szpiega, trochę łajdaka. Pośrednik. Żadnych zasad, żadnych skrupułów. Będzie pracował dla każdego, kto posmaruje mu łapę. - Zrozumiałem - powiedział ponuro Smiley tym samym przegranym tonem. - I oczywiście zamieszkał sobie teraz w północnych Niemczech, tak? Gdzieś koło Travemunde. - Otto Leipzig nigdy sobie nigdzie nie zamieszkał - rzekł z pogardą Toby. - George, ten facet jest włóczęgą, kompletnym degeneratem. Ubiera się jak Rotszyld, a ma tylko kota i rower. Wiesz, gdzie on ostatnio pracował, ten wielki szpieg? Był nocnym stróżem w jakimś parszywym magazynie w Hamburgu. Daj sobie z nim spokój. - Miał też wspólnika - powiedział Smiley, jak gdyby to było tylko mgliste, niewinne wspomnienie. - Tak, to też teraz sobie przypominam. Jakiegoś imigranta, Niemca z NRD. - Gorzej niż Niemca: Saksończyka. Nazwisko Kretzschmar, imię Claus. Pisane przez C, nie pytaj mnie, dlaczego. Wiesz, że ci faceci nie mają ani krzty logiki. Claus też był mendą. Razem kradli, zajmowali się sutenerstwem, fałszowali raporty. - To było dawno temu, Toby - wtrącił cicho Smiley. - No i co z tego? Stanowili małżeństwo doskonałe. - W takim razie myślę, że musiało się rozpaść - powiedział do siebie na stronie Smiley. Ale być może tym razem Smiley przesadził ze swą udawaną łagodnością, a może Toby po prostu zbyt dobrze go znał, bo w jego bystrych, węgierskich oczach zapaliło się naraz ostrzegawcze światełko, a dobrotliwy wyraz twarzy zmąciła podejrzliwa zmarszczka. Cofnął się i przyglądając się uważnie Smileyowi, gładził z namysłem swoje nieskazitelnie białe włosy. - George - powiedział. - Słuchaj, kogo ty chcesz oszukać, co? Smiley nie odpowiedział. Wziął tylko do ręki rzeźbę Degasa, podniósł ją, odwrócił i odstawił na miejsce. - George, posłuchaj mnie choć raz. Proszę. Dobrze, George? Może choć raz ja ci zrobię wykład. Smiley spojrzał na niego, potem odwrócił wzrok. - George, mam u ciebie dług. Musisz mnie wysłuchać. Dobra, wyciągnąłeś mnie kiedyś z rynsztoka w Wiedniu, kiedy byłem jeszcze tylko śmierdzącym gnojkiem. Byłem Leipzigiem. Degeneratem. Załatwiłeś mi pracę w Cyrku. Wiele przeżyliśmy razem, mogliśmy ze sobą konie kraść. Pamiętasz pierwszą zasadę, obowiązującą przy przejściu w stan spoczynku? Żadnej lewej roboty. Nie bawić się żadnymi starymi sprawami. Żadnych prywatnych działań, nigdy? Pamiętasz, kto głosił tę zasadę? W Sarratt? Na korytarzach? George Smiley. Jak koniec, to koniec. Opuśćcie żaluzje i idźcie do domu. A teraz co ci nagle przyszło do głowy? Chcesz grać w koci, koci łapci z takim błaznem o pięciu twarzach, jak Otto Leipzig, i ze starym, zidiociałym Generałem, który nie żyje, ale nie chce się położyć do trumny? Co to ma być? Ostatnia szarża kawalerii na Kreml? Jesteśmy skończeni, George. Nie mamy prawa. Już nas nie potrzebują. Daj spokój. - Zawahał się, nagle zrobiło mu się głupio. - No dobrze, Anna i Bill Haydon zaleźli ci wtedy za skórę. W dodatku jest jeszcze Karla, a Karla był moskiewskim szefem Billa. George, to się robi bardzo prymitywne, rozumiesz? Opuścił ramiona i wpatrywał się w siedzącą przed nim nieruchomą postać. Powieki Smileya zamknęły się niemal zupełnie. Głowa opadła mu na piersi, policzki obwisły, a wokół jego ust i oczu pojawiły się głębokie bruzdy. - Nigdy nie podważyliśmy tych jego raportów o Centrum - powiedział Smiley, jak gdyby w ogóle nie słyszał ostatnich słów Tobyego. - Pamiętam dokładnie, że nie. Ani raportów dotyczących Karli. Vladimir miał do niego bezwzględne zaufanie. My także, jeśli chodzi o materiały z Moskwy. - George, a kto kiedykolwiek podważył jakiś raport o Centrum? Co? No dobrze, od czasu do czasu ktoś stamtąd ucieka i mówi: To bzdura, a to może jest i prawda. A gdzie potwierdzenie, gwarancje? Gdzie twarde podstawy, jak sam mówiłeś? Jakiś facet ci wciska, że Karla zbudował właśnie na Syberii nowe przedszkole dla szpiegów. No i kto powie, że tak nie jest? Trzymaj się ogólników, wtedy trafisz bez pudła. - Dlatego w ogóle go tolerowaliśmy - ciągnął dalej Smiley, jak gdyby nic nie słyszał. - Tam, gdzie chodziło o wywiad sowiecki, Leipzig grał uczciwie. - George - powiedział miękko Toby, kręcąc głową. - Obudź się. Publiczność już poszła do domu. - Opowiesz mi teraz całą resztę, Toby? Powiesz mi dokładnie, co mówił Vladimir? Dobrze? I wreszcie Toby w imię przyjaźni niechętnie zrobił mu prezent i opowiedział wszystko otwarcie i szczerze, jak człowiek, który przegrał. Rzeźba, której autorem był może Degas, przedstawiała baletnicę z uniesionymi nad głową ramionami. Jej ciało wygięte było ku tyłowi, usta rozchylały się w ekstazie, i nie ulegało kwestii, że bez względu na to, czy jest to kopia, czy też oryginał, można było dopatrzyć się w postaci baletnicy powierzchownego, lecz niepokojącego podobieństwa do Anny. Smiley wziął znów rzeźbę i obracał ją powoli w dłoni, przypatrując się statuetce to z tej, to z tamtej strony, nie wydając jednak jakiejś zdecydowanej oceny. Toby powrócił na swój atłasowy stołek. W oknie pod sufitem widać było cienie kroczących raźno stóp. Toby i Vladimir spotkali się w kafejce Muzeum Nauki na piętrze aeronautycznym. Vladimir był wielce podekscytowany i wciąż trzymał Tobyego za ramię; nie podobało mu się to, rzucali się ludziom w oczy. Vladimir powtarzał, że Leipzigowi udało się dokonać rzeczy niemożliwej. To wielka wygrana, jedna szansa na milion, Toby; Otto Leipzig złowił tę grubą rybę, o której zawsze marzył Maks, załatwił nam rekompensatę w pełnym wymiarze, jak to określił Vladimir. Gdy Toby dość kwaśno zapytał go, jakiego rodzaju rekompensatę ma na myśli, Vladimir nie mógł lub nie chciał odpowiedzieć: Zapytaj Maksa, nalegał. Zapytaj Maksa, jeśli mi nie wierzysz, powiedz mu, że to wielka wygrana. - To co to za interes? - zapytał Toby, który wiedział, że jeśli w sprawę zamieszany jest Otto Leipzig, najpierw przychodzi rachunek, a towar dopiero dużo, dużo później. Ile chce ten nasz wielki bohater? Toby przyznał, że było mu trudno ukryć swój sceptycyzm - co sprawiło, że spotkanie od samego początku przebiegało w niedobrej atmosferze. Vladimir przedstawił warunki. Leipzig chciał im sprzedać pewną historię, ale miał również materialne dowody na to, że historia owa jest prawdziwa. Przede wszystkim chodziło o jakiś dokument, który Leipzig nazywał vorspeise, czyli zakąską. Istniał także drugi dowód, a mianowicie list, znajdujący się w posiadaniu Vladimira. Samą historię można było odtworzyć na podstawie innych materiałów, które Leipzig oddał gdzieś na przechowanie. Dokument wykazywał, w jaki sposób Otto dowiedział się o całej sprawie, natomiast autentyczność samych materiałów nie podlegała podobno dyskusji. - A kto był bohaterem tej historii? - zapytał Smiley. - Tego nie ujawnił - odparł krótko Toby. - Nie ujawnił bohatera Hektorowi. Wciągnij w to Maksa i wtedy Vladimir ujawni bohatera. Ale tymczasem Hektor ma się zamknąć i posłusznie wykonywać wszystkie polecenia. Przez chwilę wydawało się, że Toby rozpocznie zaraz kolejną zniechęcającą przemowę. - George, posłuchaj, ten stary był przecież kompletnie stuknięty - zaczął. - Otto Leipzig robił go po prostu w konia. - Toby zobaczył teraz twarz Smileya, tak skupioną i niedostępną, że zadowolił się już tylko przedstawieniem niesłychanych zupełnie żądań Otto Leipziga. - Vladimir musi osobiście dostarczyć dokument Maksowi, obowiązują cały czas Reguły Moskiewskie, żadnych pośredników, żadnej korespondencji. Poczynili już nawet pewne przygotowawcze kroki telefonicznie... - Chodzi o telefony na linii Londyn - Hamburg? - przerwał Smiley tonem, który świadczył o tym, że była to dla niego nowa i nieprzyjemna informacja. - Stosowali szyfr słowny, jak mi powiedział Vladimir. Starzy kumple, znają się na chytrych sztuczkach. Ale z dowodem żadnych sztuczek nie będzie, powiada Vladi. Żadnych telefonów, listów, kontaktów; muszą mieć wielbłąda i koniec. Vladi ma bzika na punkcie bezpieczeństwa, dobra, wiemy już o tym. Od tej pory obowiązują jedynie Reguły Moskiewskie. Smiley przypomniał sobie swój sobotni telefon do Hamburga i zaczął się znów zastanawiać, gdzie Otto Leipzig urządził sobie centralę telefoniczną. - Kiedy już Cyrk wyrazi zainteresowanie - ciągnął dalej Toby - wypłaci Leipzigowi zaliczkę w wysokości pięciu tysięcy franków szwajcarskich. George. Pięć tysięcy franków. Tylko na początek. Żeby wejść do gry. A dalej - uważaj dobrze, George - dalej Otto Leipzig ma zostać odstawiony samolotem gdzieś w bezpieczne miejsce w Anglii na przesłuchanie. Jezu, George, nigdy w życiu nie słyszałem takich idiotyzmów. Chcesz więcej? Jeśli po przesłuchaniu Cyrk zdecyduje się kupić materiały, będzie musiał zapłacić... chcesz wiedzieć, ile? Smiley chciał. - Pięćdziesiąt tysięcy franków szwajcarskich. Może podpiszesz mi czek? Toby czekał na okrzyk zdumienia, ale nic takiego nie nastąpiło. - Wszystko dla Leipziga? - Jasne. To były jego warunki. A zresztą kto inny mógłby być tak stuknięty? - O co prosił Vladimir dla siebie? Chwila wahania. - O nic - odparł z niechęcią Toby. Po czym, jak gdyby nie chciał już o tym więcej mówić, dał się znów porwać fali oburzenia. - Basta. Czyli wszystko, co ma teraz zrobić Hektor, to polecieć na własny koszt do Hamburga, wsiąść do jadącego na północ pociągu i być zającem w jakiejś zwariowanej, podstępnej grze, którą zorganizował sobie Otto Leipzig z Niemcami z NRD, z Rosjanami, Polakami, Bułgarami, Kubańczykami i jako człowiek nowoczesny bez wątpienia także z Chińczykami. Powiedziałem mu: uważaj, George, powiedziałem: Vladimir, stary przyjacielu, przepraszam, posłuchaj mnie choć raz, Powiedz mi, na Boga, co to może być takiego ważnego, żeby Cyrk był gotów zapłacić pięć tysięcy franków ze swego bezcennego donosicielskiego funduszu za jedno wszawe przesłuchanie Otto Leipziga? Nawet Maria Callas w życiu tyle nie dostała, a możesz mi wierzyć, do cholery, że ona śpiewa o wiele lepiej niż Otto. Vladi trzyma mnie za ramię. O, tak. - Toby chwycił swój własny biceps. - I ściska mnie tak, jakby to była pomarańcza. Wierz mi, stary miał jeszcze trochę krzepy. Przywieź mi ten dokument, Hektor. Mówi po rosyjsku. W muzeum jest bardzo cicho, więc wszyscy przystają, żeby go posłuchać. Miałem złe przeczucia. Vladimir szlocha. Na litość boską, Hektor, jestem starym człowiekiem. Nie mam nóg, nie mam paszportu, nie mam nikogo, komu mógłbym zaufać, oprócz Otto Leipziga. Jedź do Hamburga i przywieź mi ten dokument. Maks mi uwierzy, kiedy go zobaczy, Maks ma wiarę. Próbuję go pocieszyć, podpowiedzieć mu to i owo. Powiadam mu, że emigranci są ostatnio źle widziani, że zaszły zmiany polityczne, że mamy nowy rząd. Radzę mu: Vladimir, jedź do domu, pograj sobie w szachy. Wpadnę kiedyś do biblioteki, może zagramy partyjkę. A on mi na to: Hektor, ja to zacząłem. To ja kazałem Leipzigowi zorientować się w sytuacji. Ja mu posłałem pieniądze na przygotowanie gruntu, wszystko, co miałem. Był już starym, smutnym człowiekiem. Był zniedołężniały. Toby przerwał, ale Smiley nawet nie drgnął. Esterhase wstał, podszedł do kredensu, nalał dwie szklaneczki niezwykle podłej sherry i jedną z nich postawił na stole koło rzeźby Degasa. - Zdrowie - powiedział Toby i wypił, lecz Smiley nie poruszył się i teraz. Jego inercja podsyciła gniew Tobyego. - No więc ja go zabiłem, dobrze, George? Niech będzie, że to wina Hektora. Hektor jest osobiście i całkowicie odpowiedzialny za śmierć starego. No, tylko tego było mi potrzeba. -Toby wyciągnął przed siebie ramiona otwartymi dłońmi ku górze. - George. Poradź mi, George. Więc na podstawie tej bajeczki miałem nieoficjalnie jechać do Hamburga bez obstawy, bez żadnej opieki? Wiesz, gdzie jest granica NRD? Dwa kilometry od Lubeki? Mniej? Pamiętasz? W Travemunde trzeba trzymać się lewej strony ulicy, żeby przez pomyłkę nie uciec z Niemiec. -Smiley nie roześmiał się. - A gdybym jakimś cudem wrócił, powinienem zawiadomić Georgea Smileya, iść z nim do Saula Enderbyego, zapukać do tylnych drzwi jak włóczęga i powiedzieć: Wpuść nas, Saul, mamy gorące i całkowicie wiarygodne informacje od Otto Leipziga, kosztują tylko pięć szwajcarskich patyków i wedle skautowskiego prawa dotyczą spraw absolutnie zabronionych? To miałem zrobić, George? Smiley wyciągnął z wewnętrznej kieszeni wymiętą paczkę angielskich papierosów. Wyjął z pudełka wykonaną w domu stykową odbitkę i bez słowa położył ją na stole przed nosem Tobyego. - Kim jest ten drugi facet? - zapytał Smiley. - Nie wiem. - Czy to nie ten jego wspólnik, Saksończyk, z którym niegdyś kradł? Kretzschmar? Toby pokręcił przecząco głową i nadal wpatrywał się w zdjęcie. - No więc kim jest ten drugi? - zapytał znów Smiley. Toby zwrócił mu fotografię. - George, posłuchaj mnie, proszę - powiedział cicho. - Słuchasz? Może słuchał, może nie. Na razie wsuwał zdjęcie z powrotem do paczki z papierosami. - Nie wiesz, że w dzisiejszych czasach ludzie fałszują takie rzeczy? To bardzo proste. Jeśli chcę umieścić czyjąś głowę na karku innej osoby i dysponuję odpowiednim sprzętem, to cała operacja nie potrwa dłużej niż dwie minuty. Nie znasz się na technice, nie rozumiesz tych rzeczy. Fotografii nie kupuje się od Otto Leipziga, tak jak nie kupuje się Degasa od signora Benati, jasne? - Fałszują negatywy? - Oczywiście. Fałszujesz odbitkę, fotografujesz ją i masz nowy negatyw - a czemu by nie? - A czy to zdjęcie jest spreparowane? Toby długo się wahał. - Myślę, że nie. - Leipzig wiele podróżował. Jak można było się z nim kontaktować, jeżeli był potrzebny? - zapytał Smiley. - On był zawsze blisko. Tylko sięgnąć ręką. Dosłownie. - No więc jak? - Rutynowe spotkania to ogłoszenia matrymonialne w "Hamburger Abendblatt". Petra, lat dwadzieścia dwa, drobna blondynka, była piosenkarka... takie tam bzdury. George, posłuchaj. Leipzig to niebezpieczna łajza, mająca wiele paskudnych powiązań, większość z nich wciąż w Moskwie. - A w nagłych wypadkach? Miał jakiś dom, dziewczynę? - Leipzig nigdy w życiu nie miał żadnego domu. Ale w nagłych wypadkach Kretzschmar grał klucznika. George, na miłość boską, wysłuchaj mnie choć raz... - A jak kontaktowaliśmy się z Kretzschmarem? - Ma parę klubów nocnych. Właściwie burdeli. Tam zostawialiśmy dla niego informacje. Odezwał się ostrzegawczy brzęczyk i z góry dały się słyszeć podniesione w kłótni głosy. - Obawiam się, że signor Benati wyjechał dziś na konferencję do Florencji - mówiła blondynka. - Tak to już jest, kiedy prowadzi się międzynarodowe interesy. Ale gość nie dawał dziewczynie wiary; Smiley słyszał, jak fala jego protestów narasta. Na ułamek sekundy brązowe oczy Tobyego uniosły się ku górze, skąd dobiegał nieznajomy głos, a potem Esterhase otworzył z westchnieniem szafę, z której wydobył lepiący się od brudu płaszcz i brunatny kapelusz, choć w oknie na suficie świeciły promienie słońca. - Jak się nazywa? - zapytał Smiley. - Ten klub Kretzschmara - jak on się nazywa? - "Błękitny Diament". George, nie rób tego, dobra? Daj sobie spokój, bez względu na wszystko. Fotografia jest prawdziwa, no i co dalej? Leipzig udostępnił Cyrkowi zdjęcie jakiegoś faceta tarzającego się w pościeli. I to ma być nagle kopalnia złota? Myślisz, że Enderbyemu staje na ten widok? Smiley spojrzał na Tobyego, próbował go wspominać i przypomniał sobie, że informacja zawsze oznaczała dla niego pieniądze, że przez te wszystkie lata, kiedy spotykali się i pracowali razem, Toby nigdy nie mówił prawdy za darmo i nie pozbywał się jej nawet wtedy, kiedy uważał swoje wiadomości za bezwartościowe. - Co jeszcze powiedział ci Vladimir o tej informacji Leipziga? - zapytał Smiley. - Że to odżyła jakaś stara sprawa. Całe lata inwestycji. Jakieś bzdury o Piaskowym Dziadku. Na miłość boską, zachowywał się jak dziecko, wspominał stare baśnie. Rozumiesz? - I co z tym Piaskowym Dziadkiem? - Miałem ci powiedzieć, że sprawa dotyczy Piaskowego Dziadka. Tylko tyle. Piaskowy Dziadek przygotowuje legendę dla jakiejś dziewczyny. Maks zrozumie. George, na miłość boską, on szlochał. Powiedziałby byle co. Chciał działać. Był starym szpiegiem, któremu się spieszy. Sam kiedyś mówiłeś, że tacy są najgorsi. Toby stał daleko przy drzwiach, jedną nogą był już za progiem. Zawrócił jednak pomimo nadciągającego z góry stukotu, ponieważ zaniepokoiło go coś w zachowaniu Smileya - patrzył na mnie tak ostro - wspominał potem Toby - jak gdybym czymś śmiertelnie go obraził. - George? George, to ja, Toby, pamiętasz? Jeżeli natychmiast nie pójdziesz stąd do diabła, to ten facet na górze zasekwestruje cię na raty. Słyszysz? Ale niewiele docierało do Smileya. - Całe lata inwestycji, a Piaskowy Dziadek układa dziewczynie legendę? - powtórzył. - I co jeszcze? Toby, co jeszcze - Znów zachowywał się jak szaleniec. - Kto? Generał? Vladi? - Nie, Piaskowy Dziadek. George, posłuchaj. Piaskowy Dziadek zachowuje się znów jak szaleniec, Piaskowy Dziadek szykuje legendę jakiejś dziewczynie, Maks będzie wiedział, o co tu chodzi. Finito. Kompletne brednie. Powiedziałem ci już wszystko. Uważaj na siebie, słyszysz? Z góry dobiegały odgłosy coraz bardziej hałaśliwej kłótni. Trzasnęły drzwi, usłyszeli dudniące ku schodom kroki. Toby po raz ostatni poklepał Smileya po ramieniu. - Do widzenia, George. Posłuchaj. Jak będziesz kiedyś potrzebował węgierskiego opiekuna, zadzwoń do mnie. Słyszysz? Skoro zadajesz się z taką mendą jak Leipzig, to powinna się tobą opiekować taka menda jak Toby. Nie wychodź samotnie wieczorami, za młody jesteś. Wchodząc po stalowej drabince do galerii, Smiley po drodze o mało nie przewrócił rozwścieczonego wierzyciela. Ale nie zważał na nic; wychodząc na ulicę nie zwrócił nawet uwagi na bezczelne westchnienie platynowej blondynki. Ważne było to, że udało mu się dopasować nazwisko do drugiej twarzy na zdjęciu; że do nazwiska dołączył także sprawę, która niczym nie rozpoznany ból nie dawała spokoju jego pamięci przez ostatnie trzydzieści sześć godzin. Toby powiedziałby zapewne, że była to sprawa legendarna. I oto pojawia się dylemat ewentualnych kronikarzy, pragnących ledwie kilka miesięcy po zakończeniu tej historii opisać związek świadomości i czynów Smileya. Toby zdradził mu tyle, powiadają, więc Smiley tyle właśnie uczynił. Albo inaczej: gdyby nie stało się to i to, w ogóle nie doszłoby do pewnych rozstrzygnięć. Prawda jest jednak znacznie bardziej skomplikowana i znacznie mniej wygodna. Podobnie jak znajdujący się jeszcze pod działaniem znieczulenia pacjent bada swoje ciało: porusza to jedną, to drugą nogą, sprawdza, czy może otwierać i zaciskać dłonie - tak i Smiley ostrożnymi posunięciami upewniał się o sprawności swojego ciała i umysłu, rozpatrując zarówno motywy postępowania przeciwnika, jak i swoje. * * * Jechał drogą biegnącą wysokim płaskowyżem, wznoszącym się ponad linię drzew, ponieważ sosny zasadzono nisko w szczelinie doliny. Był wczesny wieczór tego samego dnia i pierwsze światła kłuły w dole wilgotny mrok. Na horyzoncie leżało uniesione bijącą od ziemi mgłą miasto Oxford, akademickie Jeruzalem. Widok z tej perspektywy był dla niego nowością i powiększył jeszcze towarzyszące mu poczucie nierzeczywistości, jak gdyby jechał, unoszony jakąś nieznaną siłą, jak gdyby to nie on kierował samochodem, jak gdyby znajdował się w mocy nie podlegających mu myśli. Jego wizyta u Tobyego mieściła się, z grubsza rzecz biorąc, w granicach zakreślonych przez instrukcje Lacona; ale Smiley wiedział, że ta podróż wiedzie go na dobre i na złe w zakazane rejony jego tajemnych zainteresowań. Nie miał jednak i nie chciał mieć innej alternatywy. Niczym archeolog, który całe swoje życie prowadził bezskuteczne poszukiwania, Smiley błagał o jeszcze jeden dzień -który właśnie nadszedł. Początkowo nieustannie spoglądał w lusterko wsteczne, a znajomy motocykl trzymał się go uporczywie niby mewa statku. Ale kiedy zjechał z ostatniego ronda mężczyzna o nazwisku Ferguson już go nie śledził, a gdy Smiley przystanął, by spojrzeć na mapę, jego samochodu nie wyminął żaden pojazd; a zatem albo tamci odgadli, dokąd jedzie, albo na skutek jakiegoś tajemniczego przepisu zabronili swojemu człowiekowi przekraczać granicę hrabstwa. Chwilami ogarniały go dreszcze. Niech sobie żyje w spokoju. Słyszał o niej to i owo; niewiele, ale wystarczyło, żeby dopowiedzieć sobie resztę. Niech sobie żyje w spokoju, niech sama zapewni sobie spokój, na swój sposób. Ale Smiley wiedział, że on jej spokoju nie zapewni, że walka, w jaką się zaangażował, musi trwać ciągle, jeśli w ogóle ma posiadać jakieś znaczenie. Szyld nad psiarnią wyglądał jak krzywy uśmiech: SCHRONISKO MERRILLEE DLA WSZYSTKICH ZWIERZĄT, ŚWIEŻE JAJKA. Niechlujnie nabazgrany żółty pies w cylindrze wskazywał łapą alejkę dojazdową; była tak stroma, że jadąc nią Smiley miał wrażenie, że spada. Mijając słup sieci elektrycznej słyszał, jak gwiżdże wokół niego wiatr; wjechał na plantację. Otoczyły go najpierw młode drzewka, potem rozpostarły nad nim ciemność stare pnie i Smiley znalazł się w Czarnym Lesie swojego niemieckiego dzieciństwa, zmierzając ku nieznanemu wnętrzu puszczy. Włączył światła, wziął stromy zakręt, potem drugi i trzeci i był już przed domkiem; tak go właśnie sobie wyobrażał. Była to jej dacza, jak ją kiedyś nazywała. Dawniej miała jeszcze dom w Oksfordzie, skąd uciekała na wieś. Teraz pozostała jej tylko dacza; miasto porzuciła na zawsze. Domek stał w przesiece pomiędzy drzewami, w rozdeptanym błocku. Miał zrujnowaną werandę, kryty gontem dach i blaszany komin, z którego wydobywał się dym. Oszalowane ściany poczerniono kreozotem, a wejście na ganek niemal zupełnie zatarasowywał zbiornik z galwanizowanego żelaza. Na maleńkim trawniku stał wykonany metodą chałupniczą karmnik zawierający tyle chleba, że wystarczyłoby go na wyżywienie całej arki Noego, a wokół przesieki niczym ogródki działkowe ustawiono tu ówdzie azbestowe szopy i ogrodzenia z drutu, bez żadnej dyskryminacji ograniczające zarówno swobodę kurcząt, jak i wszelkich innych zwierząt domowych. Karla, pomyślał Smiley. Szukać cię w takim miejscu. Zaparkował samochód. Wokół podniosła się wrzawa, psy skomliły w udręce, a cienkie ścianki szop dudniły od desperackich uderzeń zwierzęcych ciał. Smiley szedł do domu, butelki w torbie obijały mu nogi. W narastającym harmiderze usłyszał szuranie swoich własnych stóp na sześciu schodkach werandy. Jeśli nikogo nie ma, nie pozostawiaj zwierząt bez opieki - głosiła tabliczka na drzwiach. Pod spodem ktoś najwyraźniej w ataku wściekłości dopisał: "Żadnych cholernych małp". Żeby zadzwonić, należało pociągnąć za zalany plastikiem ośli ogon. Smiley wyciągnął rękę, ale drzwi już się otworzyły i z ciemnego wnętrza domku spojrzała na niego ładna, drobna kobieta. Miała nieśmiałe, szare oczy i tę stylową, angielską urodę, którą niegdyś odznaczała się Anna, pełną afirmacji i powagi. Ujrzawszy Smileya, dziewczyna zamarła w bezruchu. O Boże, wyszeptała. Ojej. Spojrzała na swoje chodaki, jednym palcem odgarniając z czoła pukiel włosów, a psy, obszczekujące Smileya zza ogrodzenia, ochrypły już zupełnie. - Przepraszam, Hilary - powiedział Smiley z wielką delikatnością. -Zajmę nie więcej niż godzinę, przyrzekam. To wszystko. Tylko godzinę. Z mroku za plecami dziewczyny wydobył się niski, męski, bardzo powolny głos. - Co tam, Hils? - warknął głos. - Wołek zbożowy, papużka czy żyrafa? Rozległo się ospałe dudnienie, jak gdyby ktoś przesuwał kawałek materiału po jakimś pustym naczyniu. - To człowiek, Con! - krzyknęła przez ramię Hilary, po czym znów zaczęła przyglądać się swoim chodakom. - Samica, czy któreś z tych innych straszydeł? - To George, Con. Nie gniewaj się. - George? Który? George Ciężarówa, ten, który moczy mój węgiel, czy George Ochłap, co truje moje psy? - Chodzi mi tylko o kilka pytań - zapewnił dziewczynę Smiley tym samym głęboko współczującym tonem. - To stara sprawa. Nic szczególnego, słowo daję. - Nieważne, George - powiedziała Hilary ze wzrokiem utkwionym nadal w czubkach swoich butów. - Naprawdę. Wszystko w porządku. - Przestańcie tam flirtować - rozkazał głos. - Puść ją wolno, kimkolwiek jesteś Ponieważ dudnienie zbliżało się stopniowo, Smiley nachylił się obok dziewczyny. - Connie, to ja! - zawołał od progu. Brzmieniem głosu chciał raz jeszcze zasygnalizować wszystkim swoją dobrą wolę. Najpierw przydreptało stadko czterech szczeniaków, chyba chartów wyścigowych. Potem zjawił się stary, wynędzniały kundel, któremu starczyło sił jedynie na to, by dowlec się na werandę i paść tam na ziemię. Następnie otworzyły się na oścież drzwi, ukazując ogromną jak góra kobietę, wiszącą krzywo pomiędzy grubymi, drewnianymi kulami, których na pozór w ogóle nie trzymała. Białe włosy miała przycięte krótko jak mężczyzna, a jej wodniste, przenikliwe oczy hipnotyzowały Smileya płomiennym spojrzeniem. Szczera twarz, workowaty garnitur, w lewej ręce wisząca luźno plastikowa torba i postawa człowieka czekającego posłusznie na pozwolenie wejścia. Connie przypatrywała mu się długo, spokojnie i tak dokładnie, że uzyskała nad nim niemal królewską władzę, którą umacniał jeszcze jej urywany oddech, jej nieruchoma sylwetka i jej kalectwo. - O, jak rany - oznajmiła, wypuszczając strumień powietrza z płuc i nadal uważnie obserwując Smileya. - Niech ja skonam. Niech cię cholera weźmie, George. Niech cholera weźmie ciebie i wszystkich twoich kompanów. Witaj na Syberii. Potem Connie uśmiechnęła się, a jej uśmiech był tak niespodziewany, tak świeży i dziewczęcy, że niemal zupełnie unieważnił poprzedzające go długie śledztwo. - Cześć, Con - powiedział Smiley. Pomimo uśmiechu nadal nie spuszczała z niego wzroku. Jej oczy były blade jak oczy noworodka. - Hils - odezwała się wreszcie. - Powiedziałam, Hils. - Tak, Con? - Idź nakarmić pieseczki, kochanie. A jak skończysz, nakarm te paskudne kurczydła. Zapchaj bydlaki. Potem, jak już skończysz je karmić, przygotuj paszę na jutro, a potem przynieś mi trochę tej humanitarnej trucizny, żebym mogła szybko posłać tego tu intruza do Raju. Chodź ze mną, George. Hilary uśmiechnęła się, ale najwyraźniej nie mogła się poruszyć, dopóki Connie delikatnie nie popchnęła jej łokciem. - Fruwaj, kochanie. On już ci nic nie może zrobić. Wypalił się, tak jak ty, i, na Boga, podobnie jak ja. Był to zarazem dom dnia i nocy. Na środku, na sosnowym stole, pokrytym resztkami grzanek z marmoladą, stała stara lampa naftowa, rzucająca wokół kulę żółtego światła, wzmagającą jeszcze otaczającą ją ciemność. Wielkie okna w głębi wypełniały opromienione słońcem błękitne, deszczowe chmury. Posuwając się za boleśnie powolną procesją Connie, Smiley z wolna zdał sobie sprawę, że jest tu tylko ten jeden drewniany pokój. Biuro stanowił rozkładany stolik, na którym walały się stosy rachunków i proszek przeciw pchłom; sypialnię zastępowało kobietom mosiężne, dwuosobowe łóżko, w którym niczym martwi żołnierze leżały pomiędzy poduszkami wypchane zabawki - zwierzęta; salon to należący do Connie fotel na biegunach i rozpadająca się wiklinowa kanapa, kuchnię zaś stanowił zasilany z butli palnik gazowy - całość mieszkania zdobiły niemożliwe do usunięcia rupiecie starości. - Connie nie wraca, George! - zawołała kuśtykając na przedzie. - Końmi nie dam się zaciągnąć, choćbyście na głowie stawali; stara wariatka na zawsze zawiesiła buty na kołku. - Dowlokła się do swego fotela na biegunach i zaczęła się niezgrabnie odwracać, aż stanęła do niego tyłem. - Więc jeśli o to ci chodzi, to możesz powiedzieć Saulowi Enderbyemu, żeby się wypchał. - Wyciągnęła do niego dłonie i Smiley sądził, że chce, aby ją pocałował. - Nie, ty maniaku seksualny. Przytrzymaj mnie za ręce Smiley spełnił jej prośbę i pomógł Connie usadowić się na fotelu. - Nie po to przyjechałem, Con - powiedział. - Obiecuję, że nie będę próbował cię stąd wyciągnąć. - Bo przede wszystkim to ona umiera - oświadczyła stanowczo Connie, jak gdyby nie słyszała słów Smileya. - Stara wariatka nadaje się na śmietnik, już zresztą najwyższa pora. Łapiduch oczywiście usiłuje mnie wyrolować. Dlatego, że jest tchórzem. Bronchit. Reumatyzm. Zmiana pogody To wszystko pierdoły. Jestem chora na śmierć i tyle. Powoli nadchodzi pani Kostucha. Co tam masz w torbie, gorzałkę? - Tak. - Pysznie. Pijmy, ile wlezie. Jak się ma ta diablica Anna? Na suszarce jak zwykle pełnej brudnych naczyń Smiley znalazł dwie szklanki, które napełnił do połowy. - Przypuszczam, że świetnie - odpowiedział Smiley. Sprawił jej widoczną przyjemność swoją wizytą, więc odwdzięczając się Connie miłym uśmiechem podał jej szklankę, którą chwyciła w dłonie obciągnięte mitenkami. - Przypuszcza - powtórzyła jak echo. - Chciałabym, żebyś przypuszczał. Powinieneś wreszcie przypuścić do niej zdecydowany atak, ot co. Albo dosypać jej do kawy sproszkowanego szkła. No dobra, o co chodzi? - powiedziała to wszystko na jednym wydechu. - Wiem, że nigdy nie robisz nic bez powodu. Twoje zdrowie. - I twoje, Con - powiedział Smiley. Musiała pochylić cały swój korpus, żeby się napić. Gdy jej olbrzymia głowa znalazła się w świetle lampy, Smiley przekonał się - a miał w tym względzie ogromne doświadczenie - że Connie ani na jotę nie mija się z prawdą, jej ciało bowiem pokrywała już trędowata bladość śmierci. - No już, gadaj - nakazała Connie swoim najtwardszym tonem. - I tak nie wiem, czy będę mogła ci pomóc. Od kiedy się rozstaliśmy, odkryłam miłość. Pobudza hormony. Przytępia kły. Potrzebował czasu, żeby poznać ją na nowo. Nie był jej pewien. - To jedna z naszych dawnych spraw, Con, to wszystko - zaczął przepraszająco Smiley. - Znów wypłynęła, jak to się czasami zdarza. - Usiłował mówić wyższym głosem, żeby nadać mu brzmienie obojętności. - Musimy poznać więcej szczegółów. Wiesz sama, jak podchodziłaś do wszystkich dokumentów - dodał zaczepnie. Connie nie spuszczała z niego wzroku. - Kirow - ciągnął dalej Smiley, bardzo powoli wymawiając nazwisko. -Kirow, na imię miał Oleg. Przypominasz sobie? Sowiecka ambasada, Paryż, trzy albo cztery lata temu, drugi sekretarz? Sądziliśmy, że był jakoś powiązany z Centrum Moskiewskim. - Bo był - powiedziała, opierając się w fotelu i przyglądając Smileyowi. Gestem pokazała, że chce papierosa. W paczce na stole leżało ich dziesięć. Smiley wetknął jej jednego do ust i podał ogień, ale wzrok Connie nie opuszczał nadal jego twarzy. - Saul Enderby wyrzucił tę sprawę przez okno - powiedziała, układając usta jak do gry na flecie i wydmuchując dym wprost pod swoje nogi, żeby nie chuchać Smileyowi w twarz. - Kazał ją umorzyć - poprawił Smiley. - Co za różnica? Smiley nie spodziewał się, że będzie bronił Saula Enderbyego. - Zajmowaliśmy się tym przez jakiś czas, a potem, w okresie przejściowym, pomiędzy moją i jego kadencją, Saul uznał, że sprawa jest bezproduktywna, to całkiem zrozumiałe - powiedział Smiley, dobierając słowa z przemyślaną starannością. - A teraz zmienił zdanie - powiedziała Connie. - Mam strzępy tej historii, Con. Potrzebna mi całość. - Jak zawsze - odparła Connie. - George - mruknęła. - George Smiley. Boże wielki. Boże zachowaj nas i błogosław. George. - W jej oczach kryła się dezaprobata i zarazem chęć posiadania, jak gdyby Smiley był jej ukochanym, błądzącym synem. Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, a potem przeniosła wzrok na okna i ciemniejące za nimi niebo. - Kirow - powiedział znowu, chcąc jej o nim przypomnieć. I czekał, zastanawiając się na serio, czy to już rzeczywiście koniec Connie; czy jej umysł umiera wraz z ciałem i czy to już wszystko, co jeszcze jej pozostało. - Kirow, Oleg - powtórzyła w zamyśleniu. - Z jego paszportu wynika, że urodził się w październiku tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego roku w Leningradzie, co oczywiście nie oznacza niczego poza tym, że najprawdopodobniej nigdy w życiu nie przebywał nawet w pobliżu Leningradu. - Uśmiechnęła się, jak gdyby tak właśnie zwykle było na tym nikczemnym świecie. - Przyjechał do Paryża pierwszego czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku w randze drugiego handlowego sekretarza ambasady. Trzy, cztery lata temu, powiadasz? Wielki Boże, równie dobrze mógłbyś powiedzieć dwadzieścia. Jasne, kochanie, był bandytą. Naturalnie, że tak. Zidentyfikowano go w Paryżu, w siedzibie tej nieszczęsnej Grupy Ryskiej, co nam zresztą wcale nie pomogło, zwłaszcza tym na piątym piętrze. Jak on się naprawdę nazywał? Kurski. Tak, oczywiście. Tak, zdaje się, że kOlega Kirowa vel Kurskiego dobrze sobie przypominam. -Na jej ustach zagościł raz jeszcze niezwykle uroczy uśmiech. - To już chyba jedna z ostatnich spraw Vladimira. Jakże się miewa nasz stary gronostaj? -zapytała, a jej mądre, wilgotne oczy czekały na odpowiedź. - Ach, jeszcze się trzyma - powiedział Smiley. - Nadal sieje popłoch wśród dziewic z Paddington? - Bez wątpienia. - Niech ci Bóg błogosławi, kochanie - powiedziała Connie. Odwróciła głowę profilem i zaczęła znów wyglądać przez okno. Otoczył ją bardzo mroczny cień i na jej twarz padała teraz tylko jedna delikatna smuga światła lampy naftowej. - Serce moje, idź i zobacz, co robi ta szalona suka, dobrze? - poprosiła ciepło Connie. - Zobacz, czy nie rzuciła się przypadkiem do młynówki albo czy nie wypiła uniwersalnego płynu chwastobójczego. Smiley wyszedł, przystanął na werandzie i dostrzegł w gęstniejącym zmroku sylwetkę Hilary, niezdarnie błądzącej po omacku pomiędzy klatkami. Słyszał brzęk łyżki o wiadro i strzępy jej eleganckiego głosu, rozchodzącego się w nocnym powietrzu, kiedy dziecinnymi imionami przyzywała ptaki: - Białasko, Niezdaro, Basiu, chodźcie tu. - Wszystko w porządku - powiedział, wracając Smiley. - Karmi kury. - Powinnam jej powiedzieć, żeby spieprzała, prawda, George? - spytała Connie, puszczając tę wiadomość mimo uszu. - Hils, kochanie, idź w świat. Tak jej powinnam powiedzieć. Nie wiąż się z takim starym, gnijącym wrakiem jak Con. Wyjdź za mąż za jakiegoś cherlawego idiotę, zrób sobie bachory, spełnij swe parszywe posłannictwo kobiecości. - Smiley przypomniał sobie, że Connie zawsze mówiła za wszystkich; nawet za samą siebie. I robiła to nadal. - Niech mnie diabli, jeśli jej to powiem. Pragnę jej. Pragnę każdego kawałka jej cudownego ciała. Zabrałabym ją ze sobą, gdybym tylko mogła. Sam kiedyś spróbuj, jak to jest. - Pauza. - Jak tam wszyscy chłopcy i dziewczynki? Smiley przez moment nie potrafił zrozumieć jej pytania; myślami był wciąż przy Annie i przy Hilary. - Jego Wysokość Saul Enderby wciąż jest na wierzchu, jak rozumiem? Mam nadzieję, że dobrze się odżywia? Nie traci piórek? - Nie, kroczy od sukcesu do sukcesu, dziękuję. - A ta ropucha, Sam Collins, nadal jest szefem Wydziału Operacyjnego? W pytaniu dźwięczała zjadliwa nuta, ale nie miał innego wyjścia, jak tylko odpowiedzieć. - Sam także ma się dobrze - powiedział. - Toby Esterhase pałęta się jeszcze po korytarzach? - Wszystko wygląda mniej więcej tak, jak zwykle. Jej twarz ogarnął teraz taki mrok, że Smiley nie wiedział, czy Connie chce mówić dalej. Słyszał jedynie jej oddech i rzężenie w płucach, ale zarazem zdawał sobie sprawę, że nadal mierzy go badawczym spojrzeniem. - Ty nigdy nie pracowałbyś dla tej hołoty, George - rzuciła w końcu Connie, jak gdyby był to najbardziej oklepany banał. - Nie ty. Nalej mi jeszcze. Zadowolony, że może się ruszyć, Smiley ponownie powędrował w głąb pokoju. - Mówiłeś o Kirowie?! - zawołała Connie. - Tak jest - powiedział wesoło Smiley, powracając z na nowo wypełnioną szklanką. - Pierwszą przeszkodą do wzięcia na jego drodze był ten szpicelek, Otto Leipzig - zauważyła ze smakiem Connie, pociągnąwszy głęboki łyk. - Piąte piętro nie chciało mu wierzyć, prawda? Nie naszemu małemu Ottonowi -ależ skąd Otto był łgarzem i tyle. - Zdaje mi sięjednak, że w sprawie moskiewskiej Leipzig nas nigdy nie okłamał - powiedział Smiley, podchwytując jej wspomnieniową nutkę. - Nie, kochanie, nigdy - powiedziała z aprobatą Connie. - Miał swoje słabostki, oczywiście. Ale w ważnych sprawach zawsze grał uczciwie. I muszę przyznać, że rozumiałeś to tylko ty jeden z całego twego plemienia. Ale nie miałeś wsparcia wśród innych magnatów, co? - Vladimira Otto też nigdy nie okłamał - powiedział Smiley. - To zresztą kontakty Vladimira w ogóle umożliwiły mu ucieczkę z Rosji. - Tak, tak - powiedziała Connie po kolejnej dłuższej chwili milczenia. -Kirow vel Kurski, Ruda Świnia. Kirow vel Kurski - powtórzyła ponownie; szydercze hasło, wywołane w jej przepastnej pamięci. Tymczasem Smiley oczyma duszy zobaczył raz jeszcze hotelowy pokój i dwóch dziwnych spiskowców, siedzących przed nim w czarnych płaszczach: wielki i drobny mężczyzna; stary Generał, całym ciałem usiłujący poprzeć swą błagalną prośbę; i mały Leipzig z płonącymi oczyma, warujący u jego boku niczym zły pies łańcuchowy. Connie została uwiedziona. Blask naftowej lampy przybrał teraz kształt dymnej kuli świetlnej. Na jej obrzeżu siedziała w swoim fotelu Connie. Mateczka Rosja, jak ją niegdyś nazywano w Cyrku, opowiadała historię jednego ze swych niezliczonych, błądzących dzieci i jej odchodzącą w niebyt twarz otoczyła aureola wspomnień. Zawiesiła wszelkie wątpliwości, jakie mogłaby żywić w związku z przyczyną odwiedzin Smileya: po to właśnie żyła; to jej pieśń, nawet jeśliby miała być ostatnią; jej geniusz polegał na niesamowitej umiejętności przypominania sobie dokładnie minionych zdarzeń. Smiley pamiętał, że dawniej Connie drażniłaby się z nim, kokietowałaby go swoim głosem i podążałaby szerokimi zakolami przez drugorzędne wątki historii Centrum Moskiewskiego, żeby w ten sposób doprowadzić go do celu. Ale tego wieczora jej opowieść pełna była jakiejś przerażającej trzeźwości, zupełnie jakby Connie wiedziała, że pozostało jej już bardzo niewiele czasu. - Oleg Kirow przyjechał do Paryża prosto z Moskwy, powtórzyła - wtedy w czerwcu, tak jak ci mówiłam, kochanie. Wtedy, co to tak lało, i lało i doroczny mecz krykieta w Sarratt trzeba było przekładać trzy razy pod rząd. Gruby Oleg wymieniony był w papierach jako kawaler i nie przyjechał nikogo zastąpić. Pracował na drugim piętrze, okna jego pokoju wychodziły na Rue Saint - Simon - ulicę ruchliwą, lecz ładną, kochanie - natomiast rezydenci Centrum Moskiewskiego zapaskudzili trzecie i czwarte piętro ku wściekłości ambasadora, który czuł się tak, jak gdyby nielubiani sąsiedzi wcisnęli go po prostu do szafy. Pozornie na pierwszy rzut oka wyglądało zatem na to, że zwany Kirowem stwór należy do rzadko spotykanych członków społeczności dyplomatów sowieckich, czyli że istotnie jest po prostu zwyczajnym dyplomatą. Ale w tamtych czasach - i o ile Connie wie, w dzisiejszych czasach też, słońce - panował w Paryżu zwyczaj rozsyłania fotografii nowo przybyłych pracowników ambasady sowieckiej pomiędzy wodzów rozmaitych emigranckich plemion. Zdjęcie brata Kirowa znalazło się rychło w rękach miejscowych uchodźców i niemal natychmiast Vladimir, ta stara bestia, zaczął w stanie wzmożonego podniecenia dobijać się do drzwi swojego oficera. Paryż trzymał wtedy Steve Mackelvore, niech Bóg błogosławi jego duszy, umarł na atak serca wkrótce potem, ale to inna historia. W każdym razie Vladimir twierdził, że jego ludzie zidentyfikowali Kirowa jako byłego agent provocateur nazwiskiem Kurski, który będąc jeszcze studentem Instytutu Politechniki w Tallinie, sformował dysydenckie kółko stoczniowców estońskich, tak zwany niezdyscyplinowany klub dyskusyjny, którego członków sprzedał potem tajnej policji. Informator Vladimira był właśnie jednym z tych nieszczęsnych robotników i przebywał wtedy w Paryżu, a był to grzesznik, który blisko przyjaźnił się z Kurskim, aż do momentu jego zdrady. I do tej pory wszystko szło dobrze, tyle tylko, że - jak powiedziała Connie - informatorem Vladimira był nie kto inny, jak ten mały niegodziwiec Otto, a to znaczyło, że od samego początku zanosi się na niewąską awanturę. Connie snuła swą opowieść, a pamięć Smileya raz jeszcze zaczęła uzupełniać jej wspomnienia. Zobaczył, jak podczas ostatnich miesięcy swojej władzy jako regencyjny Szef Cyrku wlecze się z piątego piętra po rozklekotanych, drewnianych schodach na poniedziałkową naradę z plikiem pozaginanych na rogach akt. Przypomniał sobie, że w tamtych czasach Cyrk wyglądał jak po bombardowaniu; oficerowie rozproszeni, budżet okaleczony, agenci spaleni, zabici lub zwolnieni. Zdemaskowanie Billa Haydona bolało ich wszystkich jak otwarta rana; nazywali to Upadkiem i dzielili się uczuciem odwiecznego wstydu. Być może w skrytości ducha obwiniali o wszystko Smileya, ponieważ to on właśnie wykrył zdradę Billa, Zobaczył siebie prowadzącego posiedzenie i pierścień wrogich twarzy, zdecydowanych wystąpić przeciwko niemu, kiedy jedna po drugiej przedstawiano sprawy bieżącego tygodnia i zadawano zwyczajowe pytania: będziemy kwestię rozwijać czy nie? A może poczekać jeszcze tydzień? Miesiąc? Rok? Czy to nie pułapka, czy można to podważyć, czy to jest zgodne z naszym statutem? Jakie środki będą potrzebne i czy nie lepiej wykorzystać je gdzie indziej? Kto weźmie na siebie odpowiedzialność? Kogo zawiadomimy? Ile to będzie kosztować? Przypomniał sobie, że samo tylko wspomnienie nazwiska albo pseudonimu Otto Leipziga prowokowało natychmiast nie kontrolowane wybuchy tak chwiejnych sędziów jak Lauder Strickland, Sam Collins i im podobni. Spróbował sobie przypomnieć, kto jeszcze mógłby tam być oprócz Connie i jej kohorty z Badań Sowieckich. Dyrektor finansów, dyrektor na Europę Zachodnią, dyrektor Ataku Sowieckiego, w większości już ludzie Saula Enderbyego. No i oczywiście on sam, Enderby, nominalnie ciągle jeszcze urzędnik Foreign Office, przebrany przez swą własną straż pałacową za łącznika z Whitehall, ale jego uśmiech był już ich śmiechem, a mars na jego czole ich dezaprobatą. Smiley widział siebie, przysłuchującego się propozycjom Connie, która powtarzała je teraz w niemal identycznym brzmieniu wraz z wynikami przeprowadzonych przez nią wstępnych ustaleń. Opowieść Leipziga trzyma się kupy, twierdziła Connie. Jak na razie, nie udało się jej podważyć. Connie przedstawiła wyniki swojej pracy: Jej Sekcja Badań Sowieckich potwierdziła na podstawie pisemnych źródeł, że niejaki Oleg Kurski, student prawa, uczęszczał we wspomnianym czasie na Politechnikę Tallińską. W archiwach Foreign Office, pochodzących z tamtego okresu, wspomina się o zamieszkach w stoczniach. Pewien wschodni uciekinier podawał w udostępnionym przez Kuzynów z Ameryki raporcie, że jakiś prawnik nazwiskiem Kurski lub Karski o imieniu Oleg ukończył w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym roku w Kijowie kurs szkoleniowy Centrum Moskiewskiego. Z informacji uzyskanych u tego samego źródła wynika, że Kurski za radą swoich przełożonych zmienił później nazwisko ze względu na swą uprzednią działalność operacyjną. Rutynowe francuskie sprawozdania wywiadowcze, co prawda notorycznie bałamutne, donosiły, że jak na drugiego handlowego sekretarza ambasady w Paryżu Kirow w samej rzeczy cieszył się szczególnymi przywilejami; na przykład chodził sam po zakupy i bywał na przyjęciach w rozmaitych placówkach krajów Trzeciego Świata bez zwykłej asysty piętnastu towarzyszy. Krótko mówiąc, wszystko to potwierdza zarówno historyjkę Leipziga, jak i podejrzenia, że Kirow jest agentem wywiadu - skończyła Connie o wiele za szybko jak na gust piątego piętra. Potem plasnęła aktami o stół i porozdawała fotografie - te same, które wykonali francuscy tajniacy i które spowodowały całe to pierwotne zamieszanie w kwaterze głównej Grupy Ryskiej w Paryżu. Kirow wsiadający do służbowego samochodu. Kirow wychodzący z Narodowego Moskiewskiego z aktówką w dłoni. Kirow przed witryną pornograficznej księgarni, przypatrujący się gniewnym wzrokiem okładkom czasopism. Ale na żadnej z tych fotografii, pomyślał Smiley powracając do teraźniejszości, nie było Olega Kirowa i jego niegdysiejszej ofiary, Otto Leipziga, zabawiających się z dwiema panienkami. - Więc tak to wyglądało, kochanie - oznajmiła Connie, pociągnąwszy długi łyk. - Mieliśmy relację małego Ottona i akta pełne informacji potwierdzających jego świadectwo. Mieliśmy też nieco dodatkowych wiadomości z innych źródeł, nie było tego jakoś potwornie dużo, ale zawsze coś. Kirow był bandytą, dopiero niedawno dostał nominację, ale mogliśmy jedynie zgadywać, jaka jest jego bandycka specjalizacja. Dlatego właśnie był tak interesujący, prawda, kochanie? - Tak - odrzekł z roztargnieniem Smiley. - Tak, Connie. Pamiętam. Tak było w istocie. - Nie należał do głównej grupy tamtejszych rezydentów, o tym wiedzieliśmy od pierwszego dnia. Nie rozjeżdżał się ich samochodami, nie pracował na nocną zmianę, nie bratał się z innymi znanymi nam bandytami, nie korzystał z pokoju szyfrantów, nie uczęszczał na te ich nabożne, cotygodniowe zebrania, nie karmił placówkowego kota i w ogóle nic nie robił. A znów z drugiej strony Kirow nie był człowiekiem Karli, prawda, słońce? Podejrzana sprawa. - Dlaczego Kirow nie mógłby być człowiekiem Karli? - Nie patrząc na nią zapytał Smiley. Ale za to Connie przyglądała się Smileyowi. Zamilkła na dłuższą chwilę, żeby przypatrzeć mu się bez pośpiechu, a na dworze wśród umierających wiązów gawrony roztropnie wybrały nagłą ciszę, żeby ogłosić szekspirowski omen wrzasków. - Ponieważ Karla miał już swojego człowieka w Paryżu, kochanie - wyjaśniła cierpliwie. - I ty dobrze o tym wiesz. Tego starego pedanta Pudina, zastępcę attache wojskowego. Pamiętasz przecież, jak Karla uwielbiał żołnierzy. O ile wiem, nadal ich kocha. - Connie urwała, by raz jeszcze badawczym wzrokiem zmierzyć jego obojętną twarz. Smiley oparł brodę na rękach. Jego półprzymknięte oczy zwrócone były ku ziemi. - Ponadto Kirow był idiotą, a Karla nie znosił idiotów, prawda? Zresztą jak teraz o tym myślę, ty też nie byłeś dla nich miły. Oleg Kirow był gburem, pocił się, cuchnął i gdzie się nie ruszył, zwracał na siebie uwagę jak goły tyłek wystający zza krzaka. Karla pierzchnąłby w popłochu, zanim zwerbowałby takiego bałwana. - Kolejna pauza. - Tak samo jak ty - dodała jeszcze Connie. Smiley położył dłoń na czole i skierował palce ku górze, jak dziecko na egzaminie. - Chyba że... - powiedział. - Chyba że co? Chyba że odbiłaby mu szajba. Prędzej mi tu kaktus wyrośnie. - To był okres plotek - odezwał się Smiley gdzieś z głębin swoich myśli. - Jakich plotek? Plotki krążą zawsze, ośle jeden. - Były jakieś raporty uciekinierów - powiedział lekceważąco. - Opowieści o dziwnych zdarzeniach na dworze Karli. Drugorzędne źródła, oczywiście, ale czy nie... - Co? - Czy nie wskazywały na to, że Karla zaczął opłacać jakichś dziwnych ludzi? Że głuchą nocą przeprowadza z nimi rozmowy? Wiem, to nie były wysoce wiarygodne informacje. Mówię o tym niejako na marginesie. - A ponadto nakazano nam je zignorować - powiedziała twardo Connie. - Obiektem był Kirow, nie Karla. Zarządzenie piątego piętra, i ty także przyłożyłeś do niego rękę. Przestańcie gapić się w gwiazdy i zajmijcie się ziemskimi sprawami, mówiłeś. - Wykrzywiła usta, przegięła głowę ku tyłowi i z niepokojącym podobieństwem zaczęła naśladować Saula Enderbyego: -Nasza służba polega na gromadzeniu informacji - wycedziła Connie. - A nie na wszczynaniu awantur przeciwko opozycji. I nie mów mi, kochanie, że Enderby inaczej teraz śpiewa. Zmienił się? George? - wyszeptała. - Och, George, jakiś ty podły. Smiley przyniósł jej kolejnego drinka, a wróciwszy ujrzał, że oczy Connie rozbłysły szelmowsko. Skubała kępki swojej siwizny tak jak dawniej, kiedy nosiła jeszcze długie włosy. - Rzecz w tym, że uprawomocniliśmy tę operację, Con - powiedział Smiley beznamiętnym tonem, mającym opanować jej niepokój. - Przegłosowaliśmy niedowiarków i udzieliliśmy ci pozwolenia, żebyś wyciągnęła Kirowa na środek boiska. Co było dalej? Alkohol, wspomnienia i przeżywany na nowo niepokój pościgu miotały Connie z siłą, której Smiley nie kontrolował. Miała przyspieszony oddech; dyszała niczym stary parowóz, niebezpiecznie pozbawiony hamulców. Smiley zdał sobie sprawę, że Connie relacjonuje mu opowieść Leipziga w takim kształcie, w jakim ten przekazał ją Vladimirowi. Wydawało mu się, że wciąż jest wraz nią w Cyrku, a operacja przeciwko Kirowowi rozpocznie się dopiero lada chwila. AIe Connie przeskoczyła w swojej wyobraźni do starodawnego miasta Tallin sprzed dwudziestu pięciu lat. Była tam obecna nieprzeciętną inteligencją; znała Leipziga i Kirowa z czasów ich przyjaźni. Ich miłości, twierdziła Connie. Mały Otto i gruby Oleg. Oto sedno sprawy, mówiła; stara wariatka opowie ci, jak było, a ty, George, rób tymczasem swoje, nikczemniku. - Byli jak żółw i zając, kochanie. Kirow to wielkie, smutne dziecko, rozczytujące się w swoich prawniczych książkach na uczelni i traktujące bestialską tajną policję niczym tatusia; a diabeł właściwy to nasz mały Otto Leipzig, maczający palce we wszystkich rozróbach, z krótkim wyrokiem na koncie, całymi dniami harujący w stoczni, nocami zaś podżegający do buntu niezdyscyplinowanych. Spotkali się w barze i była to miłość od pierwszego wejrzenia. Otto załatwiał dziewczynki, a Oleg Kirow podążał jego śladem, korzystając z resztek. O co ci chodzi, George? Udajesz Dziewicę Orleańską? Zapalił dla niej nowego papierosa i włożył jej do ust w nadziei, że zdoła ją tym uspokoić, ale Connie w trakcie swojej gorączkowej gadaniny paliła tak łapczywie, że papieros zaczynał ją już niemal parzyć. Smiley szybko odebrał jej niedopałek i zgasił go w blaszanej zakrętce, której Connie używała zamiast popielniczki. - Przez jakiś czas dzielili się nawet jedną dziewczyną - powiedziała Connie, prawie krzycząc. - I nie wiem, czy zdołasz w to uwierzyć, ale pewnego dnia ta głuptaska przyszła do małego Ottona, żeby go ostrzec. Twój tłusty przyjaciel jest o ciebie zazdrosny i jest sługusem tajnej policji, powiada. Niezdyscyplinowany klub dyskusyjny dostanie za swoje. Strzeż się Id Marcowych. - Spokojnie, Con - upomniał ją nerwowo Smiley. - Opanuj się. Connie mówiła coraz głośniej: - Otto wyrzucił dziewczynę za drzwi, a tydzień później zaaresztowano całą paczkę. Naturalnie razem z grubym Olegiem, który ich przecież wystawił; ale oni już o tym wiedzieli. Och, wiedzieli dobrze. - Zawahała się, jak gdyby zabłądziła. - A ta idiotka, która próbowała go ostrzec, zginęła - powiedziała Connie. - Zniknęła gdzieś, prawdopodobnie była przesłuchiwana. Otto w jej poszukiwaniu przewrócił wszystko do góry nogami, aż wreszcie natrafił na kogoś, kto siedział z nią w celi. Martwa jak głaz. Dwa głazy. Mnie też to czeka, i to już cholernie szybko. - Idźmy dalej - powiedział Smiley. Właściwie chciał ją powstrzymać - zaparzyć herbaty, pogadać o pogodzie, zrobić coś, co zahamowałoby narastającą w niej gwałtowność. Ale Connie dokonała kolejnego zwrotu i była już z powrotem w Paryżu, opowiadając o tym, jak to Otto Leipzig za niechętną zgodą piątego piętra i z żarliwą pomocą Generała rozpoczął po owych wszystkich straconych latach przygotowania do spotkania z drugim sekretarzem Kirowem, któremu Connie nadała kryptonim Ryży Wieprz. Smiley przypuszczał, że tak go wtedy po prostu nazywała. Zrobiła się purpurowa na twarzy, powietrze z charkotem umykało zjej płuc i chociaż już zaczynało brakować jej tchu, zmusiła sięjednak, żeby dokończyć swą opowieść. - Connie - poprosił znowu Smiley, ale to nie wystarczyło, i być może nic nie mogłoby jej powstrzymać. - Po pierwsze - powiedziała Connie - mały Otto podreptał w odwiedziny do siedzib rozmaitych towarzystw przyjaźni francusko - sowieckiej, w których, jak wiedzieliśmy, często bywał Kirow. - Biedny Otto pewnie z piętnaście razy obejrzał film Pancernik Potiomkin, ale ani razu nie natknął się na Ryżego Wieprza. - Otrzymaliśmy wiadomość, że Kirow zaczął okazywać poważne zainteresowanie środowiskiem emigrantów; pozował nawet na ich cichego sympatyka i jako młodszy dyplomata pytał, czy może coś zrobić, by ulżyć losowi ich rodzin w Związku Radzieckim. Z pomocą Vladimira Leipzig usiłował stanąć Kirowowi na drodze, ale i tym razem nie miał szczęścia. A potem Kirow zaczął podróżować: jeździł wszędzie, kochanie, istny Latający Holender - i Connie wraz ze swymi chłopakami zaczęła się zastanawiać, czy nie był po prostu jakimś pełniącym administracyjną funkcję urzędnikiem Centrum Moskiewskiego, a nie oficerem operacyjnym: mógł to być na przykład rewident - księgowy pewnej grupy placówek w Europie Zachodniej z centralnym ośrodkiem w Paryżu - Bonn, Madryt, Sztokholm, Wiedeń. - Pracował dla Karli, czy dla służb bardziej oficjalnych? - zapytał cicho Smiley. - Licho wie - odrzekła Connie - ale na jej rozum dla Karli. Mimo, że w Paryżu siedział już Pudin. Mimo iż Kirow był idiotą, a nie żołnierzem; musiał pracować dla Karli - twierdziła Connie, perwersyjnie wycofując się z wygłoszonych uprzednio przeciwnych opinii. - Gdyby Kirow odwiedzał oficjalne placówki, zabawialiby go i gościli znani nam oficerowie wywiadu. A on zachowywał swoje incognito, przebywając wyłącznie z równymi mu rangą urzędnikami z działów handlowych. W każdym razie powiodło się nam dzięki tym podróżom lotniczym, powiedziała Connie. - Mały Otto poczekał, aż Kirow zarezerwuje sobie lot do Wiednia, upewnił się, że podróżuje samotnie, wsiadł do tego samego samolotu i już mogliśmy działać. - Chcieliśmy go złapać w najzwyklejszą, podręcznikową słodką pułapkę - wyśpiewała niezwykle donośnie Connie. - Staroświecki szwindel. Jakiś większy cwaniak mógłby nas wyśmiać, ale przecież nie brat Kirow, szczególnie jeśli to Karla go opłacał. Chcieliśmy świńskich fotografii i uzyskanych groźbami informacji. A kiedy już byśmy z nim skończyli i wiedzielibyśmy, co knuje, kim są jego parszywi przyjaciele i kto pozwala mu na taką uderzającą do głowy swobodę, wówczas kupilibyśmy go jako azylanta albo wepchnęlibyśmy go z powrotem w bagno, w zależności od tego, ile jeszcze z niego zostanie. Urwała nagle. Otworzyła i zamknęła usta, nabrała powietrza i podała Smileyowi szklankę. - Kochanie, nalej starej moczygębie jeszcze jedną szklaneczkę, ale migiem, co? Odzywają się choróbska Connie. Albo nie. Zostań tam. Przez jedną fatalną sekundę Smiley nic nie rozumiał. - George? - Tutaj, Connie. Co ci jest? Był szybki, ale nie dość szybki. Zobaczył, że sztywnieje jej twarz i że jej drżące ręce gwałtownie wyciągają się przed siebie. Connie wywróciła z obrzydzeniem oczy, jak gdyby była właśnie świadkiem jakiegoś strasznego wypadku. - Hils, szybko! - krzyknęła. - Och, mój kapelusz. Objął ją i poczuł, jak zaciska mu na karku ramiona, żeby być bliżej niego. Miała chłodną skórę i dygotała, ale nie z zimna, lecz z przerażenia. Przytulił się do niej, czując zapach whisky, lekarstw i starości, i usiłował ją uspokoić. Policzki miał mokre od jej łez, czuł ich słonawe ukłucia na twarzy i na języku, kiedy Connie nareszcie odepchnęła go od siebie. Odszukał jej torebkę, otworzył ją i poszedł szybko na werandę, żeby zawołać Hilary. Wybiegła z ciemności z na wpół zaciśniętymi pięściami, kołysząc łokciami i biodrami, co tak często wyśmiewają mężczyźni. Przemknęła koło niego z nieśmiałym uśmiechem i Smiley pozostał na werandzie, czując, jak noc szczypie go w policzki; przyglądał się nadciągającym właśnie deszczowym chmurom i sosnom, posrebrzonym światłem wschodzącego księżyca. Ucichło wycie psów, tylko kołujące wysoko gawrony słały czasem na ziemię swoje chrapliwe ostrzeżenia. Jedź, powiedział sobie. Wynoś się stąd. Umykaj. Samochód czekał niecałe sto metrów stąd, na dachu już zaczynał gromadzić się szron. Wyobraził sobie, że wskakuje do wozu, wjeżdża na wzgórze, pędzi przez plantację i dalej gna przed siebie, by nigdy już tu nie powrócić. Wiedział jednak, że nie może tego zrobić. - Ona chce, żebyś tam wrócił, George - twardo powiedziała od progu Hilary z tym szczególnym autorytetem, jaki zwykle posiadają osoby pielęgnujące konających. Ale gdy Smiley wrócił, wszystko było już w porządku. * * * Wszystko już było w porządku. Upudrowana Connie siedziała w bujanym fotelu z surową miną i wpatrywała się wprost w Smileya, jak wtedy, kiedy przyszedł po raz pierwszy. Hilary uspokoiła ją i ocuciła, a teraz stała za nią, oparłszy swoje zwrócone kciukami do środka dłonie na szyi Connie i delikatnie masowała jej kark. - Mały atak timor mortis, kochanie - wyjaśniła Connie. - Łapiduch przepisuje valium, ale stara wariatka woli gołdę. Nie wspomnisz o tym Saulowi Enderbyemu, kiedy będziesz się odmeldowywał, dobrze, słońce? - Nie, oczywiście, że nie. - A tak nawiasem mówiąc, to kiedy zameldujesz się u niego, kochanie? - Już wkrótce - odparł Smiley. - Dziś wieczorem, kiedy wrócisz do domu? - To zależy, co będę mu miał do powiedzenia. - Con to wszystko zapisała, George. Raporty starej wariatki z tej sprawy były, jak sądzę, niezwykle obszerne. Niezwykle dokładne. Niezwykle szczegółowe, choć raz. Ale ty z nich nie skorzystałeś. - Smiley nie odpowiedział. -Zaginęły. Zostały zniszczone. Zjadły je mączaki. Nie miałeś czasu. No, no. Ty, taki fanatyk pracy biurowej. Wyżej, Hils - rozkazała, nie spuszczając ze Smileya swoich błyszczących oczu. - Wyżej, kochanie. Tam, gdzie kręgosłup utkwił mi pomiędzy migdałkami. Smiley usiadł na starej wiklinowej kanapie. - Uwielbiałam kiedyś te zabawy - przyznała marzycielsko Connie, kręcąc głową i pieszcząc w ten sposób dłonie Hilary. - Prawda, Hils? Było w nich całe życie. Ale teraz już by cię to nie zainteresowało, co? Od kiedy straciłaś cierpliwość. Wróciła do Smileya. - Chcesz, żebym mówiła dalej, kochaneczku? - zapytała głosem dziwki z East Endu. - Może mogłabyś przedstawić mi rzecz całą w skrócie - powiedział Smiley. - Chyba że to dla ciebie... - Na czym to ja stanęłam? Aaa, już wiem. Byliśmy w tym samolocie razem z Ryżą Świnią. Leci do Wiednia, racice trzyma w korycie z piwem. Unosi wzrok i kogo widzi przed sobą niczym wyrzut sumienia, jeśli nie swojego starego kumpla sprzed dwudziestu pięciu lat, czyli małego Ottona, uśmiechniętego szeroko jak sam diabeł. Co też odczuwa brat Kirow vel Kurski? - zapytujemy sami siebie, oczywiście pod warunkiem, że on ma jakiekolwiek uczucia. Czy Otto wie - zastanawia się Kirow - że to ja, szelma, sprzedałem go do gułagu? No i co robi w tej sytuacji? - I co robi w tej sytuacji? - spytał Smiley, nie reagując na jej kpiny. - Decyduje się odstawiać milaska, kochaneczku. Prawda, Hils? Gwiżdże na obsługę, zamawia kawior i mówi: Dzięki Bogu. - Connie powiedziała coś szeptem i Hilary nachyliła się, żeby lepiej słyszeć, a potem zachichotała. - Szampana, żąda Kirow. I, na Boga, podają im szampana, piją, Ryży Wieprz płaci, a potem razem jadą taksówką do miasta i robią jeszcze kilka szybkich wódek w jakiejś kafejce, zanim Ryży Wieprz zajmie się swoimi nie cierpiącymi zwłoki sprawami. Kirow lubi Leipziga - upierała się Connie. - Kocha go, prawda, Hils? Dobrana para szalonych głów, zupełnie jak my. Otto jest seksowny, Otto jest dowcipny, ma wdzięk, nie uznaje autorytarnej władzy, jest zgrabny i - ach, jest wszystkim tym, czym nigdy nie mogłaby być Ryża Świnia, choćby i za tysiąc lat. Dlaczego piąte piętro sądziło zawsze, że ludzie muszą mieć tylko jeden motyw? - Ja na pewno nie byłem tego zdania - odpowiedział gorączkowo Smiley. Ale Connie wcale nie zwracała się do Smileya, tylko znów do Hilary. - Kirow się nudził, słońce. Otto przywracał mu życie. Tak jak ty mnie. Nadajesz mym krokom sprężystość, nie, skarbie? Oczywiście nie przeszkodziło mu to donieść na niego policji, ale takie są prawa natury, co? Kołysząc się wciąż za plecami Connie, Hilary skinęła głową z niepewną aprobatą. - A czym był Kirow dla Otto Leipziga? - zapytał Smiley. - Nienawiścią, mój drogi - odparła bez wahania Connie. - Czystą, niczym nie rozcieńczoną nienawiścią. Nie cierpiał go, nie znosił, jak Bóg na niebie. Nienawiść i pieniądze. To były atuty Ottona. Zawsze uważał, że należy mu się forsa za te wszystkie lata, które spędził w pudle. Chciał też, żeby Kirow zapłacił za dziewczynę. Marzył o tym, że pewnego dnia sprzeda Kirowa vel Kurskiego za wielkie pieniądze. Wielkie, wielkie pieniądze. Które później wyda. Złość kelnera, pomyślał Smiley, przypomniawszy sobie odbitkę. I pokój z kraciastą tapetą w hotelu na lotnisku i cichy niemiecki głos Ottona o pieszczotliwym brzmieniu; jego nieruchome powieki i brązowe oczy, będące niczym okna gorejącej duszy Leipziga. - Po wiedeńskim spotkaniu obaj postanowili zobaczyć się ponownie w Paryżu; Otto roztropnie rozgrywał tę partię powoli. Nie zadał w Wiedniu żadnego pytania, o które Ryża Świnia mogłaby się obrazić. - Otto to zawodowiec - stwierdziła Connie. Czy Kirow jest żonaty? - zapytał Leipzig. Kirow uniósł ramiona i ryknął śmiechem, dając do zrozumienia, że w każdej chwili gotów jest o tym zapomnieć. Żonaty, ale żona w Moskwie, donosił Otto, co mogło zwiększyć skuteczność słodkiej pułapki. Kirow dopytywał się, co Leipzig teraz robi, a ten wspaniałomyślnie odpowiedział, że jego robota to import - eksport, przedstawiając się jako sprytny i obrotny człowiek interesu, taki co to jednego dnia jest w Wiedniu, drugiego w Hamburgu. W każdym razie Otto odczekał cały miesiąc. Po dwudziestu pięciu latach - powiedziała Connie - nie musiał się już spieszyć. W tym czasie Francuzi zauważyli, że Kirow trzykrotnie próbował nawiązać kontakt ze starszymi wiekiem rosyjskimi emigrantami, zamieszkałymi w Paryżu: jeden z nich był taksówkarzem, drugi prowadził sklep, następny restaurację, a wszyscy trzej mieli na utrzymaniu kogoś w Związku Radzieckim. Kirow zaofiarował się przekazać im listy, wiadomości, adresy, a nawet pieniądze i podarunki, jeśli tylko nie byłyby zbyt duże. Obiecał też usługiwać im później na tej samej trasie, ale w drodze powrotnej. Nikt nie przyjął jego propozycji. Piątego tygodnia Otto zadzwonił do niego do domu, powiedział, że właśnie przyleciał z Hamburga i zaproponował, żeby się trochę rozerwać. Wybierając odpowiednią chwilę przy obiedzie, Leipzig powiedział, że kusi go noc; zrobił właśnie niewąski interes na pewnym transporcie do pewnego kraju i chciałby puścić trochę forsy. - Taką obmyśliliśmy dla niego przynętę, kochanie - wyjaśniła Connie, zwracając się nareszcie wprost do Smileya. - I Ryży Wieprz połknął ją jak oni wszyscy, prawda, niech im Bóg błogosławi, jak zawsze, jak łosoś muchę. Co to za transport? - zapytał Kirow. Co to za kraj? W odpowiedzi Leipzig dorysował sobie w powietrzu zakrzywiony nos i wybuchnął śmiechem. Kirow też się roześmiał, ale ta wiadomość wyraźnie go zainteresowała. Izrael? - zapytał; no to jaki to transport? Leipzig wycelował w niego palec wskazujący i udał, że pociąga za cyngiel. Broń do Izraela? - zapytał zdumiony Kirow, ale Leipzig to zawodowiec i nie powiedział już nic więcej. Pili, poszli na striptease i gawędzili o starych czasach. Kirow wspominał nawet ich wspólną dziewczynę i pytał, czy Leipzig nie wie przypadkiem, co się z nią stało. Leipzig odparł, że nie. Wczesnym rankiem Otto zaproponował, żeby poderwali jakieś panienki i pojechali do niego, ale ku jego rozczarowaniu Kirow odmówił: w Paryżu nie, to zbyt niebezpieczne. W Wiedniu albo w Hamburgu nie ma żadnego problemu. Ale w Paryżu nie. Wypili coś do śniadania i pożegnali się, a Cyrk stał się o sto funtów uboższy. - Wtedy zaczęły się cholerne walki i kłótnie - powiedziała Connie, przeskakując nagle na zupełnie inne tory. - Wielka Debata Głównego Urzędu, takiego wała. Ciebie nie było, Saul Enderby umoczył w tej sprawie swoje wymanicurowane kopyto, a reszta szybko zwąchała, o co chodzi - oto, co się stało. - Znów rozległ się jej głos: -Otto Leipzig robi nas w konia... Nie skonsultowaliśmy operacji z Żabojadami... Foreign Office martwi się o reperkusje... Kirow jest podstawiony... Grupa Ryska stanowi absolutnie zbyt kruchą podstawę przedsięwzięcia na taką skalę. Gdzieś ty wtedy był? W tym upiornym Berlinie, tak? - W Hongkongu. - Ach, tam - powiedziała słabym głosem, osunęła się w fotelu i przymknęła powieki. Smiley posłał Hilary, żeby zrobiła herbatę, i dziewczyna dzwoniła teraz naczyniami w drugim końcu pokoju. Obrzucił ją wzrokiem, zastanawiając się, czyjej nie zawołać, i widział jej postać tak samo, jak wtedy po raz ostatni w Cyrku, tej nocy, kiedy po niego posłali - przyciśnięte do ust pięści powstrzymujące niemy krzyk. Pracował do późna w nocy - tak, to było wówczas, kiedy przygotowywał się do wyjazdu do Hongkongu - i nagle zadzwonił wewnętrzny telefon i usłyszał bardzo zdenerwowany męski głos proszący, aby natychmiast przyszedł do pokoju szyfrantów, panie Smiley, sir, to pilne. W kilka chwil później gnał już pustym korytarzem, mając na skrzydłach dwóch zaniepokojonych dozorców. Otworzyli mu drzwi, wszedł do środka, tamci zostali z tyłu. Ujrzał rozbite urządzenia, akta, fiszki i telegramy rozrzucone po pokoju jak śmieci na boisku futbolowym i obsceniczne graffiti nabazgrane na ścianie. A pośród tego wszystkiego ujrzał winowajczynię, Hilary, wyglądającą dokładnie tak, jak teraz. Wpatrywała się przez grube ażurowe zasłony w białe, swobodne niebo za oknem: nasza westalka Hilary, tak dobrze ułożona; Hilary, nasza Cyrkowa oblubienica. - Co ty tam do cholery robisz, Hils? - rzuciła ostro Connie ze swojego fotela. - Zaparzam herbatę, Con. George chce herbaty. - Do diabła z tym, czego chce George - odparowała, wybuchając gniewem. - George to piąte piętro. George kazał odwalić sprawę Kirowa, a teraz grając solo na stare lata, próbuje to naprawić. Prawda, George? Prawda? Naopowiadał mi nawet kłamstw o starym Vladimirze, który nadział się na kulę gdzieś na Hampstead Heath, jak chcą gazety. Ale on widocznie nie czytuje gazet, tak samo jak nie czytał moich sprawozdań. Wypili herbatę. Zanosiło się na burzę. Pierwsze grube krople już łomotały o drewniany dach. Smiley ją oczarował, obsypał pochlebstwami, namówił, żeby ciągnęła dalej. Nitkę z kłębka odwinęła już dla niego do połowy. Uparł się, aby wysupłała ją do końca. - Muszę mieć wszystko, Con - powtórzył. - Muszę wysłuchać wszystkiego, tak jak to spamiętałaś, nawet jeśli koniec jest bolesny. - A żebyś wiedział, koniec jest cholernie bolesny - odpowiedziała Connie. Lecz jej głos, jej twarz, a nawet blask jej pamięci zaczęły już blaknąć i Smiley zrozumiał, że jest to wyścig z czasem. - Teraz był ruch Kirowa - powiedziała Connie znużonym głosem. - Miesiąc później podczas ich następnego spotkania w Brukseli Kirow nawiązał do historyjki o transporcie broni do Izraela. Powiedział Leipzigowi, że wspomniał o tej rozmowie pewnemu znajomemu z sekcji handlowej ambasady, który prowadził specjalne badania nad izraelską ekonomiką wojskową i posiadał nawet odpowiednie fundusze na ten cel. Czy Leipzig nie mógłby - no nie, poważnie, Otto - pogadać z tym facetem albo jeszcze lepiej opowiedzieć wszystko tu i teraz swojemu staremu kumplowi Olegowi, który mógłby wtedy to i owo zapisać także i na swoje konto? Otto odparł: Pod warunkiem, że mi się to opłaci i że nikomu nie stanie się krzywda. Potem z powagą wcisnął Kirowowi torbę papki przygotowanej dla niego przez Connie i ludzi z sekcji Bliskiego Wschodu: informacje były oczywiście prawdziwe i jak najbardziej sprawdzalne, nawet jeśli nikomu nie mogły się na nic przydać. Kirow zanotował je skwapliwie, choć obaj doskonale wiedzieli, że ani Kirow, ani jego mocodawca, kimkolwiek by nie był, w najmniejszym stopniu nie jest zainteresowany ani dostawami broni, ani Izraelem, ani tym bardziej jego ekonomiką wojskową - a w każdym razie nie w tym wypadku. Kirow starał się natomiast stworzyć konspiracyjną atmosferę wokół ich spotkań, jak to się okazało następnym razem w Paryżu. Kirow nie posiadał się z zachwytu nad raportem Leipziga i nalegał, żeby Otto przyjął w zamian pięćset dolarów, dokonując jedynie drobnej formalności, jaką miało być z jego strony podpisanie pokwitowania. A kiedy Otto złożył podpis i wpadł już na dobre, Kirow z całą swoją brutalnością - a miał jej w sobie niemało, zauważyła Connie - zaczął wypytywać Ottona, w jakich pozostaje stosunkach z miejscowymi emigrantami rosyjskimi. - Błagam, Con - wyszeptał Smiley. - Jesteśmy niemal u celu. - Była już blisko, ale on czuł, że odpływa coraz dalej i dalej. Hilary leżała na podłodze z głową opartą o kolana Connie, która dłońmi w mitenkach bezwiednie bawiła się jej włosami, niemal całkowicie zamknąwszy oczy. - Connie - powtórzył. Unosząc powieki, posłała mu zmęczony uśmiech. - To była tylko tajemnica poliszynela, kochanie. On wie, że ja wiem, że ty wiesz. Po prostu - powiedziała pobłażliwie, zamykając znowu oczy. - Co odpowiedział Leipzig? - Leipzig zrobił to, co my zrobilibyśmy na jego miejscu, kochanie -mruknęła. - Grał na zwłokę. Przyznał, że jest w dobrych kontaktach z grupami emigracyjnymi, a z Generałem za pan brat. Potem grał na zwłokę. Powiedział, że nie bywa zbyt często w Paryżu. Czemu nie wynająć kogoś z tutejszych? - mówił. Hils, kochanie, widzisz, drażnił się z nim. Raz jeszcze zapytał: Czy nikomu nie stanie się krzywda? A w ogóle o jaką robotę chodzi? Ile z tego można mieć? Daj mi trochę gorzały, Hils. - Nie - powiedziała Hilary. - Przynieś. Smiley nalał jej whisky na dwa palce i patrzył, jak popija. - Czego Kirow chciał od emigrantów? - zapytał. - Chciał legendy - odparła Connie. - Szukał życiorysu dla dziewczyny. W zachowaniu Smileya nic nie wskazywało na to, że słyszał to samo od Tobyego Esterhasea przed zaledwie kilkoma godzinami. - Cztery lata temu Kirow szukał legendy - powtórzyła Connie. Tak jak dziś, wedle Tobyego i Generała, Piaskowy Dziadek, pomyślał. - Kirowowi potrzebny był fałszywy życiorys dla agentki, którą można by umieścić we Francji. Tu był pies pogrzebany - powiedziała Connie. - Kirow naturalnie nic na ten temat nie wspomniał i przedstawił sprawę w całkowicie innym świetle. Powiedział Leipzigowi, że Moskwa przekazała wszystkim swoim ambasadom tajny okólnik głoszący, iż w pewnych okolicznościach rozdzielone rodziny rosyjskie mogłyby połączyć się za granicą. Jeśli znalazłaby się odpowiednia liczba rodzin, pragnących skorzystać z takiej możliwości, wówczas Moskwa ogłosiłaby swą inicjatywę publicznie, co w oczach świata przyczyniłoby się do polepszenia obrazu Związku Radzieckiego w kwestii praw człowieka. Najbardziej zależałoby im na przypadkach o wzbudzającym litość wydźwięku: powiedzmy, córki w Rosji, odcięte od swoich rodzin na Zachodzie, panny, ale już może w odpowiednim wieku do zamążpójścia. Dyskrecja jest tu absolutnie niezbędna, mówił Kirow, dopóki nie zgromadzi się pełnej listy odpowiednich przypadków. Pomyśleć tylko, jaki rejwach by się podniósł, gdyby sprawa wydała się przed czasem. Ryży Wieprz zagrał tak niedobrze, ciągnęła Connie, że Otto początkowo musiał wyszydzić jego propozycję po prostu ze względu na jej realność: za szalone to było, zbyt tajemnicze: tajne listy, cóż za nonsens. Dlaczego Kirow nie skontaktował się bezpośrednio z organizacjami emigracyjnymi i nie kazał im przysiąc, że dochowają tajemnicy? Dlaczego wynajmować do brudnej roboty zupełnie obcego człowieka? Leipzig drażnił się z nim, a Kirow coraz bardziej się rozpalał. Leipzigowi nie wolno się wyśmiewać z tajnych poleceń Moskwy powiedział Kirow. Zaczął na niego wrzeszczeć. - Connie też znalazła w sobie dość energii, by krzyknąć albo chociaż podnieść nieco głos powyżej zwykłego znużonego tonu, nadając mu także gardłowe, rosyjskie brzmienie, z jakim jej zdaniem musiał mówić Kirow. - Nie masz litości? - pyta. Nie chcesz pomóc ludziom? Dlaczego drwisz z miłosiernego gestu tylko dlatego, że pochodzi z Rosji? Kirow mówił, że nawiązał osobisty kontakt z kilkoma rodzinami, ale nie pozyskał ich zaufania i nie poczynił żadnych postępów. Zaczął wywierać na Leipziga presję, najpierw natury osobistej (Nie chcesz pomóc mi w karierze?), a gdy to zawiodło, podpowiedział mu, że skoro już przekazał ambasadzie tajne informacje za pieniądze, to może byłoby roztropnie czynić tak nadal, bo władze zachodnioniemieckie mogłyby się dowiedzieć o jego powiązaniach ze służbami wywiadowczymi i wydalić go z Hamburga - a może nawet w ogóle z Niemiec. Czy Otto byłby z tego zadowolony? Wreszcie Kirow zaoferował pieniądze, i była to imponująca propozycja. Za każde pomyślne połączenie rodzin dziesięć tysięcy amerykańskich dolarów - oznajmiła Connie. - A za każdą odpowiednią kandydatkę bez względu na to, czy połączenie dojdzie do skutku czy nie, tysiąc dolarów płatne natychmiast. Żywą gotówką. Oczywiście - ciągnęła Connie - w tym momencie piąte piętro zdecydowało, że Kirow jest niespełna rozumu i nakazało natychmiast przerwać operację. - A ja wróciłem z Dalekiego Wschodu - powiedział Smiley. - Tak, jak nieszczęsny król Ryszard z wyprawy krzyżowej, kochanie - zgodziła się Connie. - Zastałeś w kraju powstanie chłopskie i złego brata na tronie. Dobrze ci tak. - Connie ziewnęła. - Sprawa w koszu na śmieci - oświadczyła. -Szwabska policja żądała wydalenia Leipziga z Francji; moglibyśmy go z łatwością przed nimi usprawiedliwić, ale nie uczyniliśmy tego. Nie będzie słodkiej pułapki, nie będzie zysków, niczego, psiakrew, nie będzie. Impreza odwołana. - A jak Vladimir przyjął to wszystko? - zapytał Smiley, jak gdyby naprawdę nie wiedział. Connie z trudem otworzyła oczy. - Co przyjął? - Odwołanie imprezy. - Grzmiał, a jak myślisz? Grzmiał, grzmiał. Mówił, że zrezygnowaliśmy z największej zdobyczy stulecia. Poprzysiągł dalej prowadzić wojnę innymi środkami. - Jakiej zdobyczy? Nie dosłyszała pytania. - To nie jest już wojna na pistolety, George - powiedziała Connie, znów zamykając oczy. - W tym problem. Jest szara. Półdiablęta walczące z półaniołami. Nikt nie wie, którędy przebiega granica. Żadnego pif paf! Smiley ponownie ujrzał kraciaste ściany hotelowej sypialni, dwa czarne płaszcze i Vladimira proszącego go o wznowienie sprawy: Maks, wysłuchaj nas raz jeszcze, posłuchaj, co wydarzyło się od czasu, kiedy kazałeś nam zaprzestać. Przylecieli z Paryża na własny koszt, ponieważ Sekcja Finansowa na polecenie Enderbyego zablokowała konto operacji. Maks, wysłuchaj nas, proszę, błagał Vladimir Wczoraj wieczorem Kirow wezwał Ottona do swego mieszkania. Odbyło się jeszcze jedno spotkanie. Kirow się upił i opowiadał niesłychane rzeczy. Ujrzał siebie w swym dawnym gabinecie w Cyrku, Enderby urządził się już przy jego biurku. Było to tego samego dnia, kilka godzin później. - Wygląda na to, że to ostatnia desperacka próba małego Ottona, żeby wyrwać się z rąk Hunów - powiedział Enderby, wysłuchawszy Smileya. -Za co oni go tam poszukują, za kradzież czy za gwałt? - Za oszustwo - odparł z rozpaczą Smiley, bo była to żałosna prawda. Connie nuciła coś pod nosem. Próbowała zaśpiewać, potem ułożyć jakiś limeryk. Chciała się jeszcze napić, ale Hilary zabrała jej szklankę. - Chcę, żebyś sobie poszedł - powiedziała mu dziewczyna prosto w oczy. Pochylając się na wiklinowej kanapie, Smiley zadał swoje ostatnie pytanie. Można by pomyśleć, że uczynił to niechętnie, niemal z niesmakiem. Rysy jego łagodnej twarzy stwardniały na skutek zdecydowania, ale mimo to nie zdołał ukryć oznak dezaprobaty. - Con, pamiętasz tę historię, którą opowiadał Vladimir? Której nigdy nie powtórzyliśmy nikomu? Którą przechowywaliśmy jak nasz prywatny skarb? Która głosiła, że Karla miał podobno jakąś ukochaną kobietę? - Swoją Annę - powiedziała znużonym głosem. - Że była dla niego wszystkim na tym świecie, że przez nią zachowywał się czasem jak szaleniec? Uniosła powoli głowę i Smiley wyraźnie zobaczył jej twarz, a jego głos przybierał teraz na mocy i prędkości. - Pamiętasz tę plotkę, która krążyła wśród dobrze poinformowanych ludzi w Centrum Moskiewskim? Że była jego tworem - jego dzieckiem, Con? Że znalazł ją podczas wojny, kiedy była jeszcze małą dziewczynką, błąkającą się w jakiejś spalonej wiosce? Że ją zaadoptował, wychował i że się w niej zakochał? Obserwował Connie i zauważył, że pomimo whisky, pomimo śmiertelnego wyczerpania ostatnia iskra podniecenia rozjaśniła jej oblicze jak ostatnia kropla alkoholu w butelce. - Przebywał wtedy gdzieś na tyłach niemieckiego frontu - powiedziała. - Były to lata czterdzieste. Całą grupą próbowali wzniecić powstanie wśród narodów bałtyckich. Budowali siatki, organizowali drużyny dywersantów. Operacja na dużą skalę. Karla był szefem. A ona stała się ich maskotką. Wszędzie ją ze sobą wozili. Była dzieckiem. Och, George! Wstrzymał oddech, żeby słyszeć jej słowa. Łoskot na dachu narastał. Ich twarze niemal się stykały; obie wyrażały jednakowe ożywienie. - Co było potem? - zapytał. - Potem ją załatwił, kochanie. To było potem. - Dlaczego? - przysunął się jeszcze bliżej, obawiając się jak gdyby, że słowa zawiodą ją w decydującym momencie. - Dlaczego, Connie? Dlaczego miałby ją zabijać, skoro ją kochał? - Zrobił dla niej wszystko. Znalazł jej rodzinę zastępczą. Zapewnił jej wykształcenie. Miała być dla niego idealną babą. Odgrywał tatusia, kochanka, odgrywał Boga. Była jego zabawką. Ale pewnego dnia buntuje się i przychodzą jej do głowy rozmaite nieodpowiednie myśli. - Jakie myśli? - Flirtowała z rewolucją. Zadawała się z różnymi cholernymi intelektualistami. Chciała, żeby rozpadła się Ojczyzna. Zadawała ważne pytania: Dlaczego? i dlaczego nie? Kazał jej milczeć. Nie usłuchała. Miała w sobie diabła. Zamknął ją do pudła. Zrobiła się jeszcze gorsza. - I było też dziecko - podpowiedział Smiley, biorąc w dłonie jej rękę. Miał z nią dziecko, pamiętasz? - Dłoń Connie była pomiędzy nimi, pomiędzy ich twarzami. - Badałaś tę sprawę, prawda, Con? Któregoś śmiesznego roku dałem ci wolną rękę. Rozpracuj to, Con - powiedziałem. Bez względu na to, dokąd zajdziesz. Pamiętasz? Pod wpływem słów gorącej zachęty Smileya opowieść Connie nabrała żaru ostatniej miłości. Mówiła szybko, wylewając potoki łez. Cofała się po własnych śladach, krążyła po wszystkich zakamarkach swej pamięci. - Karla miał tę babę... tak, kochanie, to ta historia, słyszysz mnie? - Tak, Connie, słyszę, mów dalej. - Więc słuchaj. Wychował ją, uczynił ją swoją kochanką, był też bachor i kłótnie dotyczyły bachora. George, kochanie, kochasz mnie jak dawniej? - Och, dokończ, Con, oczywiście, że tak. - Oskarżył ją o to, że wypaczyła duszę dziecka niebezpiecznymi pojęciami, jak na przykład wolność. Albo miłość. To była dziewczynka, wierne odbicie swej matki, podobno niezwykła piękność. W końcu miłość starego tyrana zmieniła się w nienawiść, kazał więc swój ideał zabrać i uśpić, i tyle. Wpierw usłyszeliśmy o tym od Vladimira, potem jeszcze kilka plotek, ale nigdy nic pewnego. Nazwisko nieznane, kochanie, ponieważ Karla nakazał zniszczyć wszystkie dokumenty i zamordował każdego, kto mógłby coś na ten temat słyszeć, takie ma obyczaje, niech go Bóg błogosławi. Prawda, kochanie, on zawsze był taki? Inni powiadali, że wcale jej nie zabito, że historia jej morderstwa od początku do końca służyła dezinformacji. Tak, a więc udało się, stara wariatka pamięta. - A dziecko? - zapytał Smiley. - Dziecko, będące wiernym obrazem swej matki? Był jakiś raport uciekiniera, o co tam chodziło? - Connie nie zrobiła żadnej pauzy. To też pamiętała, jej umysł wyprzedzał ją tak samo, jak jej głos wyprzedzał jej oddech. - Pewien belfer z Uniwersytetu Leningradzkiego - powiedziała Connie. -Twierdził, że kazano mu przyjąć jakąś pomyloną dziewczynę na specjalne kursy polityczne, udzielane wieczorami. Była kimś w rodzaju prywatnego pacjenta, wykazującego skłonności antyspołeczne, córka jakiejś wysoko postawionej osobistości. Tatiana, znał ją tylko jako Tatianę. Rozrabiała po całym mieście jak jasna cholera, ale jej ojciec był dużym ważniakiem w Moskwie i nie wolno było jej tknąć. Dziewczyna usiłowała go uwieść, co pewnie jej się udało, a potem opowiedziała mu, jak to tatuś kazał zabić mamusię za to, że nie wykazywała odpowiednio silnej wiary w proces historyczny. Następnego dnia zatelefonował do niego jego profesor, mówiąc, że jeśli kiedykolwiek powtórzy choć jedno słowo, które padło podczas spotkania, to może się pośliznąć na bardzo dużej skórce od banana... Connie pędziła dalej, przedstawiając wiodące do nikąd tropy i źródła informacji, znikające już w momencie ich odkrycia. Zdawało się niemal niemożliwe, aby jej zniszczone i przesiąknięte alkoholem ciało mogło raz jeszcze zebrać tyle sił. - Och, George, kochanie, zabierz mnie ze sobą. Już wiem, o co ci chodzi. Wiem, kto zabił Vladimira i dlaczego. Ujrzałam to w twojej szkaradnej twarzy, kiedy tylko przyszedłeś. Nie byłam pewna, co to jest, ale teraz już wiem. Masz w oczach Karlę, Vladi otworzył żyłę na nowo, więc Karla kazał go zabić. To twój sztandar, George. Widzę, jak maszerujesz. Zabierz mnie ze sobą, George, na litość boską. Zostawię Hils, wszystko zostawię, ani kropli gołdy więcej, przysięgam. Zabierz mnie do Londynu, a znajdę ci tę babę, nawet jeżeli nie istnieje, nawet gdybym miała zdechnąć. - Dlaczego Vladimir nazwał go Piaskowym Dziadkiem? - zapytał Smiley, choć odpowiedź już znał. - Żartował sobie. Niemiecka baśń, którą Vladi usłyszał w Estonii, od któregoś ze swoich szwabskich przodków. Karla to nasz Piaskowy Dziadek. Każdy, kto zanadto zbliży się do niego, zapada w sen. Nigdy nie mieliśmy pewności, kochanie, no bo skąd? Ktoś spotkał na Łubiance mężczyznę, który znał kobietę, która znała ją. Ktoś inny poznał kogoś, kto pomagał ją pochować. Ta baba była świątynią Karli, George. I zdradziła go. Mówiliśmy, że ty i Karla byliście jak dwa bliźniacze, zaprzyjaźnione miasta, jak dwie połówki tego samego jabłka. George, kochanie, nie. Proszę. Urwała i zdała sobie sprawę, że spogląda na niego z przerażeniem i że jej twarz zakryta jest jakby jego twarzą; Smiley stał, przypatrując się jej z góry. Oparta o ścianę Hilary krzyczała: "Przestańcie, przestańcie". Stał nad nią, wzburzony nieuczciwym i niesprawiedliwym porównaniem, wiedział bowiem, że nie stosował metod Karli i że jego absolutyzm był mu obcy. Usłyszał, jak mówi: "Nie, Connie" i zorientował się, że uniósł sztywno skierowane ku ziemi dłonie na wysokość piersi, jak gdyby wpychał coś w podłogę. Zorientował się też, że przeraził ją swą pasją; nigdy dotąd nie okazał wobec niej takiego zdecydowania ani takiego uczucia. - Starzeję się - mruknęła, posyłając mu jagnięcy uśmiech. Odprężył się i wtedy zwiotczało także ciało Connie i zniknął jej sen. Ręce, które ściskały go jeszcze sekundę wcześniej, spoczywały teraz na jej łonie jak ciała w okopach. - Wszystko to bujdy - powiedziała ponuro Connie. Ogarnęło ją głębokie i ostateczne przygnębienie. - Znudzeni emigranci, lejący łzy do wódki. Daj sobie spokój, George. Karla pokonał cię na wszystkich frontach. Wykiwał cię, okpił twój czas. Nasz czas. - Piła, nie dbając już o to, co mówi. Głowa opadła jej znów na piersi i Smiley przez chwilę myślał, że Connie naprawdę zasnęła. - Wykiwał ciebie, wykiwał mnie, a kiedy zacząłeś się czegoś domyślać, Krwawy Bill Haydon na jego polecenie wykiwał Annę i straciłeś trop. - Uniosła z trudem głowę, żeby popatrzeć na niego po raz ostatni. - Jedź do domu, George. Karla nie zwróci ci przeszłości. Bądź taki, jak stara wariatka. Załatw sobie okruszek miłości i czekaj na Armagedon. Znów zaczęła rozpaczliwie kaszleć, jej ciałem jeden po drugim szarpały suche wstrząsy. Deszcz ustał. Smiley wyjrzał przez okno i ujrzał na klatkach księżycowe promienie, dotykające pokrytych szronem drutów; zobaczył oszronione korony jodeł, wspinających się na wzgórze ku czarnemu niebu; zobaczył świat na opak, jasne przedmioty okryły się cieniem, a przedmioty ciemne odcinały się od białej ziemi niczym świetlne boje. Zobaczył nieoczekiwanie księżyc, który wysunął się przed chmury, zapraszając go w kipiące prześwity. Zobaczył biegnącą alejką postać w kaloszach i chustce i zrozumiał, że to Hilary; pewnie nie zauważył, jak wymknęła się z domu. Pamiętał, że słyszał trzaśnięcie drzwi. Wrócił do Connie i usiadł przy niej na kanapie. Connie łkała i mówiła coś chaotycznie o miłości. - Miłość to siła pozytywna - powiedziała niejasno - zapytaj Hils. Ale Hilary nie było w pobliżu. - Miłość to rzucony w wodę kamień i jeśli byłoby dosyć kamieni, a wszyscy kochalibyśmy razem, to kręgi na wodzie stałyby się w końcu tak potężne, że przekroczyłyby morze, zalewając wszystkich nienawistników i cyników - nawet straszliwego Karlę, kochanie - zapewniała go Connie. - Tak powiada Hils. Bujdy, co? To bujdy, Hils! - krzyknęła. Potem Connie znów zamknęła oczy i sądząc po jej oddechu, zapadła w drzemkę. A może tylko udawała, żeby uniknąć bólu pożegnania. Na paluszkach wyszedł na spotkanie mroźnego wieczoru. Samochód jakimś cudem zapalił; jechał pod górę alejką, rozglądając się za Hilary. Ujrzał ją w światłach za zakrętem. Kuliła się pomiędzy drzewami czekając, aż Smiley odjedzie, nim ona powróci do Connie. Uniosła dłonie ku twarzy. Smileyowi zdawało się, że widzi krew; może pokaleczyła się paznokciami. Minął ją i obserwował w lusterku, jak spogląda w ślad za nim w blasku tylnych świateł; przez chwilę przypominała mu owe zabłocone zjawy, będące zawsze prawdziwymi ofiarami konfliktów: wyłaniające się na chwiejnych nogach z wojennych dymów, zmaltretowane, zagłodzone i pozbawione wszystkiego, co posiadały i kochały. Zwlekał, dopóki nie zaczęła schodzić ze wzgórza w stronę świateł ich daczy. Na Heathrow kupił sobie na jutro rano bilet lotniczy, a potem wyciągnął się na hotelowym łóżku, być może w tym samym pokoju, chociaż ściany nie były tu kraciaste. Hotel nie spał przez całą noc, a Smiley wraz z nim. Słyszał szczęk rur kanalizacyjnych, dzwonki telefonów i głuche postękiwania kochanków, którzy nie chcieli albo nie mogli zasnąć. Maks, wysłuchaj nas raz jeszcze, powtarzał sobie; to sam Piaskowy Dziadek posłał Kirowa pomiędzy emigrantów, żeby mu znalazł legendę. * * * Smiley przyleciał do Hamburga wczesnym przedpołudniem i specjalnym autobusem pojechał z lotniska do centrum. W powietrzu wisiała mgła; było bardzo zimno. Pomimo wielu początkowych niepowodzeń znalazł nareszcie na placu Stacyjnym stary, lichy hotel z windą przystosowaną do przewozu trzech osób jednorazowo. Zameldował się jako Standfast, potem poszedł piechotą do biura wynajmu samochodów, wypożyczył małego opla i zaparkował go w jakimś podziemnym garażu, w którym łagodnie sączył się z głośników Beethowen. Samochód stanowił jego awaryjne wyjście. Nie wiedział, czy go będzie potrzebował, ale wiedział, że powinien go mieć. Poszedł w stronę jeziora Alster, odczuwając wszystko z niebywałą ostrością: szalony ruch, sklepy z zabawkami dla dzieci milionerów. Zgiełk miasta uderzył go jak burza i spowodował, że nie zważał na zimno. Niemcy były jego drugą naturą, drugą duszą. W młodości literatura niemiecka stanowiła jego pasję i główną dziedzinę badań. Mógł jak w mundur przebrać się w niemiecki język i śmiało się nim posługiwać. A jednak z każdym krokiem wyczuwał niebezpieczeństwo, ponieważ jako młodzieniec spędził tu pół wojny w samotnym przerażeniu szpiega i świadomość obecności na terytorium wroga zakorzeniła się na dobre w jego duszy. W dzieciństwie poznał Hamburg jako wdzięczne i bogate miasto portowe, ukrywające swą swawolną naturę za maską angielskości; w dojrzałym życiu widział je wtrącone w średniowieczne mroki na skutek nalotów tysięcy bombowców. W pierwszych latach pokoju widział nie kończące się pogorzelisko po bombardowaniach i pozostałych przy życiu ludzi, orzących gruz jak pole. I widział Hamburg teraz, pędzący ku anonimowości muzycznych nagrań, betonowych drapaczy chmur i dymnego szkła. Dotarłszy do Alsteru, poszedł ładną ścieżką na molo, z którego Villem wsiadał na statek. Zapamiętał, że w dni powszednie pierwszy prom odpływał o siódmej zero jeden, ostatni o drugiej piętnaście, a Villem był tu właśnie w dzień powszedni. Następny parowiec odchodził za piętnaście minut. Czekając na niego, Smiley obserwował wioślarzy i rude wiewiórki, tak jak Villem, a kiedy przypłynął parowiec, tak jak Villem usiadł na rufie, na świeżym powietrzu pod baldachimem. Towarzyszący mu współpasażerowie składali się z tłumu dziatwy szkolnej i trzech sióstr zakonnych. Siedział, niemal całkiem zamknąwszy oczy pod wpływem oślepiającego światła, i przysłuchiwał się ich paplaninie. Po przebyciu połowy drogi Smiley wstał, przeszedł wzdłuż kabin ku szybie dziobowej, wyjrzał przez nią, najwyraźniej chcąc potwierdzić swoje przypuszczenia, spojrzał na zegarek i powrócił na miejsce, pozostając tam aż do przybycia do Jungfernstieg, gdzie zszedł na ląd. Opowieść Villema miała ręce i nogi. Smiley nie spodziewał się, żeby miało być inaczej, ale w świecie odwiecznego zwątpienia rozsądnie było upewnić się o wszystkim. Zjadł lunch, a potem udał się na Pocztę Główną, gdzie przestudiował stare książki telefoniczne, podobnie jak czyniła to Ostrakowa w Paryżu, choć z zupełnie innych przyczyn. Ukończywszy poszukiwania, usadowił się wygodnie w holu hotelu "Cztery Pory Roku" i czytał gazety aż do zapadnięcia zmroku. W hamburskim przewodniku po miejscowych domach rozkoszy "Błękitny Diament" nie był wymieniony pod hasłem klub nocny, lecz pod hasłem amour, gdzie opatrzono go trzema gwiazdkami ze względu na ekskluzywność i wysokie ceny. "Błękitny Diament" mieścił się w St. Pauli, położony był jednak z dala od zgiełku centrum w pochyłej, ciemnej, brukowanej alejce, cuchnącej rybami. Smiley zadzwonił i zwolniła się elektryczna blokada, otwierając drzwi. Wszedł i znalazł się w schludnym przedpokoju, pełnym jakiejś szarej maszynerii, obsługiwanej przez eleganckiego młodzieńca w szarym garniturze. Na ścianach powoli obracały się szare krążki taśmy magnetofonowej, choć muzyka, którą odtwarzali, rozbrzmiewała głównie gdzie indziej. Na biurku migotał i tykał skomplikowany system telefonów. - Chciałbym spędzić u was trochę czasu - powiedział Smiley. To tutaj odebrali mój telefon, kiedy dzwoniłem do hamburskiego korespondenta Vladimira, pomyślał Smiley. Młody elegant wyciągnął z biurka drukowany formularz i konfidencjonalnym szeptem objaśnił mu obowiązującą procedurę niczym prawnik, którym zresztą zapewne rzeczywiście był za dnia. Członkostwo kosztuje sto siedemdziesiąt pięć marek, powiedział spokojnie. Była to dwunastomiesięczna subskrypcja, uprawniająca Smileya do darmowego korzystania z klubu przez cały rok tyle razy, na ile miał ochotę. Pierwszy drink będzie go kosztował dodatkowe dwadzieścia pięć marek, ale dalej ceny, chociaż wysokie, nie były nieprzystępne. Pierwszy drink jest obowiązkowy, a opłatę zań, podobnie jak opłatę za członkostwo, należy wnieść jeszcze przed wejściem. Za pozostałe przyjemności nie pobiera się opłaty, choć dziewczęta chętnie przyjmują drobne podarunki. Formularz można wypełnić na dowolne nazwisko. Młody człowiek osobiście wciągnieje do akt. Wszystko, co będzie musiał zrobić następnym razem, to zapamiętać nazwisko, pod którym wstąpił do klubu, a wówczas zostanie wpuszczony bez żadnych formalności. Smiley wyciągnął pieniądze i do tuzinów fałszywych nazwisk, których używał w życiu, dodał jeszcze jedno. Zszedł po schodach w stronę drugich drzwi, które również otworzyły się elektronicznie, odsłaniając wąski korytarz, prowadzący do szeregu pustych jeszcze kabin, ponieważ w tym światku noc się dopiero zaczęła. W końcu korytarza znajdowały się trzecie drzwi, za którymi otoczyła Smileya całkowita ciemność, wypełniona grającą na cały regulator muzyką z magnetofonów eleganckiego młodzieńca. Przemówił do niego męski głos, dyskretna lampka zaprowadziła go do stolika. Otrzymał listę drinków. "Właściciel C. Kretzschmar", przeczytał napis wydrukowany małymi literami u dołu strony. Zamówił whisky. - Chcę zostać sam. Żadnego towarzystwa. - Powiadomię obsługę, proszę pana - z poufałą godnością odpowiedział kelner, przyjmując napiwek. - Herr Kretzschmar. Czy on przypadkiem nie jest z Saksonii? - Tak, proszę pana. "Gorzej niż enerdowiec - powiedział Toby Esterhase. - Saksończyk. Razem kradli, zajmowali się sutenerstwem, fałszowali raporty. Tworzyli małżeństwo doskonałe". Popijał whisky czekając, aż oczy przyzwyczają się do światła. Sączący się skądś niebieski blask upiornie wydobywał z mroku kołnierzyki i mankiety. Smiley zobaczył białe twarze i białe ciała. Pomieszczenie miało dwa poziomy. Niższy, gdzie siedział Smiley, zastawiony był stolikami i fotelami. Wyższy składał się z sześciu chambres comperes, wyglądających jak teatralne loże, wypełnione pojedynczo niebieskim blaskiem. To w którejś z tych kabin ów kwartet świadomie lub nieświadomie pozował do fotografii, zdecydował Smiley. Przypomniał sobie kąt, pod którym wykonano zdjęcie. Zrobiono je z góry -ze znacznej wysokości. Ale znaczna wysokość oznaczała czerń górnych partii ścian, której nie było w stanie przeniknąć żadne oko, nawet oko Smileya. Muzyka umilkła i przez te same głośniki zapowiedziano występy kabaretowe. Jak powiedział comperes, przedstawienie nosiło tytuł Dawny Berlin i także głos konferansjera w istocie brzmiał staroberlińsko: był zawadiacki, nosowy i przekonujący. Elegancki młodzieniec zmienił taśmę, pomyślał Smiley. Kurtyna rozsunęła się, ukazując w głębi niewielką scenę. W bijącym z niej świetle Smiley ponownie szybko zerknął ku górze i tym razem spostrzegł to, czego szukał: małe okienko obserwacyjne z dymnego szkła, osadzone bardzo wysoko w ścianie. Fotograf musiał stosować specjalne aparaty, pomyślał mgliście; mówiono mu, że w dzisiejszych czasach ciemność nie stanowi już przeszkody. Powinienem był zapytać Tobyego, on zna te zabawki na pamięć. Na scenie rozpoczęło się miłosne przedstawienie, mechaniczne, bezcelowe, przygnębiające. Smiley zaczął się przyglądać innym członkom klubu, rozproszonym po pokoju. Dziewczęta były piękne, nagie i młode, podobnie jak tamte dziewczyny z fotografii. Te, które miały partnerów, tuliły się do nich, najwyraźniej zachwycone ich brzydotą i starością. Te, które były same, siedziały w milczącej grupce jak amerykańscy futboliści, oczekujący na wejście na boisko. Hałas z głośników stał się bardzo głośny; mieszanka muzyki i histerycznej narracji. A w Berlinie grają pewnie Dawny Hamburg, pomyślał Smiley. Para na scenie zdwoiła wysiłki, ale z mizernym skutkiem. Zastanawiał się, czy rozpoznałby dziewczyny z fotografii, gdyby przypadkiem gdzieś się tu pojawiły. Doszedł do wniosku, że nie. Zasłonięto kurtynę. Smiley z ulgą zamówił kolejną whisky. - Czy Herr Kretzschmar jest dziś w klubie? - zapytał kelnera. Herr Kretzschmar jest bardzo zajętym człowiekiem, wyjaśnił kelner. Herr Kretzschmar zmuszony jest dzielić swój czas pomiędzy kilka zakładów. - Niech pan będzie tak dobry i powiadomi mnie, jeśli przyjedzie. - Będzie tu punktualnie o jedenastej, proszę pana. Przy barze zaczęły tańczyć nagie pary. Wytrzymał jeszcze pół godziny, zanim powrócił do biura przy wejściu, przechodząc obok częściowo zajętych już kabin. Elegancki młodzieniec zapytał, kogo mam zapowiedzieć. - Niech pan powie, że chodzi o specjalne życzenie - poprosił Smiley. Elegancki młodzieniec nacisnął guzik i mówił niezwykle cicho, jak przedtem do Smileya. Biuro na górze było czyste jak gabinet chirurgiczny - stało w nim wypolerowane, plastikowe biurko i mnóstwo rozmaitych urządzeń, o wiele więcej niż na dole. Telewizja wewnętrzna przekazywała transmisję scen z niższego poziomu. Okienko obserwacyjne, które wcześniej zauważył Smiley, umieszczone było bezpośrednio nad separees. Herr Kretzschmar był kimś, kogo Niemcy nazywają poważną osobistością. Krępej budowy ciała, miał około pięćdziesiątki, ubrany schludnie w ciemny garnitur i blady krawat. Jak na dobrego Saksończyka przystało, był blondynem o włosach koloru słomy, a jego dobrotliwa twarz nie była ani serdeczna, ani odpychająca. Raźno uścisnął Smileyowi dłoń i gestem wskazał mu krzesło. Sprawiał wrażenie osoby przywykłej do wypełniania specjalnych życzeń. - Proszę - powiedział Herr Kretzschmar i na tym zakończyły się wstępne negocjacje. Nie było dokąd iść, jedynie do przodu. - O ile wiem, był pan kiedyś wspólnikiem jednego z moich znajomych, nazwiskiem Otto Leipzig - powiedział Smiley, swoim zdaniem nieco za głośno. - Tak się składa, że jestem właśnie w Hamburgu i chciałbym zapytać, czy nie mógłby mi pan powiedzieć, gdzie on teraz jest. Nie mogłem nigdzie znaleźć jego adresu. Kawa Herr Kretzschmara stała w srebrnym imbryku z rączką owiniętą papierową serwetką, żeby nie poparzyć palców. Kretzschmar napił się i uważnie odstawił filiżankę, chcąc uniknąć stuknięcia. - Kim pan jest, proszę? - zapytał Herr Kretzschmar. Saksoński, nosowy akcent nadawał jego głosowi matowe brzmienie. Drobna zmarszczka na czole wzmagała jeszcze roztaczającą się wokół niego aurę szacunku i poważania. - Otto zwał mnie Maks - powiedział Smiley. Herr Kretzschmar nie zareagował na tę wiadomość, ale nie spieszył się z zadaniem kolejnego pytania. Jego wzrok, jak zauważył Smiley, był dziwnie niewinny. Otto w życiu nie miał żadnego domu, powiedział Toby. Ale w nagłych wypadkach Kretzschmar grał klucznika.- A jaki interes ma pan do Herr Leipziga, jeśli wolno spytać? - Reprezentuję pewne duże przedsiębiorstwo - powiedział Smiley. -Oprócz innych rzeczy prowadzimy własną agencję literacką i fotograficzną dla pracujących na własną rękę reporterów. - Tak? - W odległej przeszłości moje macierzyste przedsiębiorstwo miało przyjemność przyjmować od czasu do czasu różne materiały od Herr Leipziga przez pośredników. Potem przekazywaliśmy je naszym klientom do obróbki i syndykalnej produkcji. - Tak? - powtórzył Herr Kretzschmar. Uniósł nieco głowę, ale wyraz jego twarzy nie uległ żadnej zmianie. - Ostatnio stosunki handlowe łączące moje macierzyste przedsiębiorstwo i Herr Leipziga zostały przywrócone. - Smiley przerwał beztrosko. -Najpierw telefonicznie - powiedział, ale Herr Kretzschmar mógł o telefonie nic nie wiedzieć. - Więc znów przysłał nam przez pośredników próbki swojej pracy, które z przyjemnością wykorzystaliśmy. Przyjechałem omówić warunki i przedstawić nowe zamówienia. Oczywiście pod warunkiem, że Herr Leipzig będzie je w stanie wykonać. - A przepraszam, Herr Maks, jakiego rodzaju były te prace, które przysłał wam Herr Leipzig? - Był to negatyw fotografii o treści erotycznej. Moja firma zawsze żąda negatywów. Herr Leipzig oczywiście o tym wiedział. - Smiley ostrożnym gestem wskazał coś po drugiej stronie pokoju. - Jestem skłonny przypuszczać, że zdjęcie wykonane zostało z tego okna. Natomiast niezwykłość fotografii polega na tym, że Herr Leipzig pozował do niej osobiście. A zatem można by mniemać, że aparat obsługiwał jego wspólnik lub przyjaciel. Spojrzenie niebieskich oczu Herr Kretzschmara pozostało równie bezpośrednie i niewinne, jak poprzednio. Smileyowi jego dziwnie beznamiętna twarz wydała się odważna, choć sam nie wiedział, dlaczego. "Zadajesz się z taką mendą jak Leipzig, więc musi się tobą opiekować taka menda jak ja", powiedział Toby. - Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy - powiedział Smiley. - Tak? - Na nieszczęście ów dżentelmen, który pełnił rolę pośrednika, uległ poważnemu wypadkowi wkrótce potem, gdy powierzono nam negatyw. W ten sposób przerwana została nasza tradycyjna linia komunikacyjna z Herr Leipzigiem. Herr Kretzschmar nie starał się ukryć niepokoju. Mówił ostrym tonem i zmarszczka prawdziwej troski zachmurzyła jego gładką twarz. - Jak to wypadkowi? Jakiemu wypadkowi? - Śmiertelnemu. Przyjechałem ostrzec Ottona i porozmawiać z nim. Herr Kretzschmar był posiadaczem pięknego, złotego ołówka. Niespiesznym ruchem wyjął go z wewnętrznej kieszeni, wysunął końcówkę i wciąż marszcząc brwi narysował w leżącym przed nim notatniku idealny okrąg. Potem dodał na górze krzyż, poprowadził przez swoje dzieło linię prostą, cmoknął z niezadowoleniem, powiedział szkoda, a potem wyprostował się i rzucił zwięzłe polecenie w dyktafon: - Nie przeszkadzać. - Głos szarego recepcjonisty potwierdził pomrukiem odbiór instrukcji. - Powiedział pan, że Herr Leipzig był starym współpracownikiem waszego przedsiębiorstwa? - podjął rozmowę Herr Kretzschmar. - Przypuszczam, że podobnie jak pan, dawno temu, Herr Kretzschmar. - Proszę to wyjaśnić nieco bliżej - powiedział Herr Kretzschmar, powoli obracając ołówek w dłoniach, jak gdyby sprawdzał jakość złota. - Mówimy przecież o dawnych czasach - powiedział Smiley z niezadowoleniem. - Rozumiem. - Kiedy Herr Leipzig uciekł z Rosji, przyjechał najpierw do Szlezwika - Holsztynu - powiedział Smiley. - Organizacja, która dopomogła mu w ucieczce, miała swą siedzibę w Paryżu, ale on jako Bałt wolał zamieszkać w północnych Niemczech. Kraj znajdował się nadal pod okupacją i było mu trudno zarobić na życie. - Wszystkim było trudno - poprawił Herr Kretzschmar. - Wszystkim było trudno zarobić na życie. To były niesamowicie trudne czasy. Dzisiejsza młodzież nie ma o tym pojęcia. - Żadnego - zgodził się Smiley. - A były to szczególnie ciężkie czasy dla uchodźców. Obojętne, czy pochodzili z Estonii, czy z Saksonii, wiedli ciężkie życie. - Święta prawda. Uchodźcom było najtrudniej. Proszę kontynuować. - W tamtym okresie można było znaleźć niezłą pracę, gromadząc informacje. Wszelkiego rodzaju. Wojskowe, przemysłowe, ekonomiczne, polityczne. Zwycięskie mocarstwa gotowe były płacić znaczne sumy za wnikliwe materiały na swój temat. Moje macierzyste przedsiębiorstwo również prowadziło podobne interesy, utrzymując w tym kraju swojego przedstawiciela, którego zadaniem było zbieranie odpowiednich materiałów i przekazywanie ich następnie do Londynu. Herr Leipzig i jego wspólnik byli naszymi sporadycznymi klientami. Pracowali jako wolni strzelcy. Pomimo wieści o śmiertelnym wypadku Generała po twarzy Herr Kretzschmara, niczym powiew wiatru, przemknął szybki i nieoczekiwany uśmiech. - Wolni strzelcy - powiedział, jak gdyby podobały mu się te słowa i jakby wypowiadał je po raz pierwszy. - Wolni strzelcy - powtórzył. - Tak, byliśmy wolnymi strzelcami. - Takie związki mają zwykle nietrwały charakter - ciągnął dalej Smiley. - Ale jako Bałt Herr Leipzig miał także inne zainteresowania i przez długi czas korespondował z moją firmą przez pośredników z Paryża. - Smiley przerwał na chwilę. - Głównie przez pewnego Generała. Kilka lat temu wskutek nieporozumienia Generał był zmuszony przenieść się do Londynu, ale Otto pozostawał z nim w kontakcie. Generał ze swej strony nadal grywał między nami rolę pośrednika. - Dopóki nie uległ wypadkowi - wtrącił Herr Kretzschmar. - Właśnie - odrzekł Smiley. - Czy to był wypadek samochodowy? Starszy, nieco nieuważny człowiek? - Został zastrzelony - powiedział Smiley i zobaczył, że twarz Kretzschmara wykrzywił raz jeszcze grymas niezadowolenia. - To znaczy zamordowany - dodał Smiley, jak gdyby pragnął go upewnić. - Nie było to samobójstwo ani wypadek, ani nic w tym rodzaju. - Naturalnie - powiedział Herr Kretzschmar i poczęstował Smileya papierosem. Ponieważ Smiley odmówił, zapalił sam, zaciągnął się kilkakrotnie i zgasił niedopałek. Jego blada cera była teraz odrobinę bledsza. - Zna pan Ottona? Widział go pan kiedyś? - zapytał Herr Kretzschmar tonem człowieka, rozpoczynającego beztroską rozmowę. - Widziałem go raz. - Gdzie? - Tego nie wolno mi powiedzieć. Herr Kretzschmar zmarszczył brwi, raczej ze zdziwieniem niż z dezaprobatą. - Proszę mi powiedzieć jedną rzecz. Jakie kroki podejmowała pańska firma - no dobrze, Londyn - kiedy chcieliście się skontaktować bezpośrednio z Leipzigiem? - zapytał Herr Kretzschmar. - Mieliśmy pewną umowę dotyczącą "Hamburger Abendblatt". - A jeśli był wam pilnie potrzebny? - Wtedy był jeszcze pan. - Jest pan z policji? - zapytał cicho Kretzschmar. - Ze Scotland Yardu? - Nie. - Smiley wpatrywał się w Kretzschmara, który odwzajemnił mu się przeciągłym spojrzeniem. - Ma pan coś dla mnie? - zapytał Herr Kretzschmar. Zaskoczony Smiley nie odpowiedział od razu. - Może list polecający? Albo wizytówkę? - Nie. - Nic mi pan nie pokaże? Szkoda. - Może lepiej zrozumiem pańskie pytanie, kiedy się z nim zobaczę. - Ale tę fotografię chyba pan widział? Ma pan ją może przy sobie? Smiley wyjął portfel i podsunął mu stykową odbitkę. Trzymając zdjęcie za brzegi, Herr Kretzschmar przyglądał mu się przez chwilę z uwagą, ale widocznie chciał się tylko w czymś upewnić, bo odrzucił zaraz fotografię na plastikowy blat. Jakiś szósty zmysł podpowiedział Smileyowi, że Herr Kretzschmar złoży za chwilę oświadczenie w sposób właściwy Niemcom, wypowiadającym się na tematy filozoficzne, pragnącym dokonać ekspiacji, chcącym się podobać albo oczekującym dla siebie litości. Zaczął podejrzewać, że przynajmniej w swoich własnych oczach Herr Kretzschmar jest sympatycznym i niewłaściwie ocenianym człowiekiem; człowiekiem serdecznym, wręcz dobrym. Jego pierwotny chłód był jakby częścią służbowego ubrania, niechętnie noszonego przez Herr Kretzschmara w świecie nie wykazującym żadnego zrozumienia dla jego wrażliwej natury: - Pragnę wyjaśnić, że prowadzę przyzwoity zakład - zauważył Herr Kretzschmar, raz jeszcze spojrzawszy na odbitkę leżącą na jego biurku w świetle lampy. - Nie mam zwyczaju fotografować klientów. Inni sprzedają krawaty, ja sprzedaję seks. Prowadzenie interesów w uporządkowany i właściwy sposób jest dla mnie rzeczą ważną. Ale to nie był interes. To była przyjaźń. Smiley miał dość rozsądku, żeby milczeć. Herr Kretzschmar zmarszczył brwi. Jego głos stał się cichszy i poufny: - Znał go pan, Herr Maks? Starego Generała? Pozostawał pan z nim w kontakcie osobistym? - Tak. - Jak rozumiem, to nie był byle kto? - Rzeczywiście. - Lew, co? - Lew. - Otto wciąż szaleje na jego punkcie. Na imię mam Claus. Claus, powiadał do mnie. Ten Vladimir, ja kocham tego człowieka. Rozumie pan? Otto jest bardzo lojalny. A Generał? - Był lojalny - powiedział Smiley. - Wielu ludzi nie wierzyło w Ottona. Pańska firma także nie zawsze w niego wierzyła. Ale to zrozumiałe. Nie czynię nikomu wyrzutów. Za to Generał wierzył w Ottona. Nie we wszystkich drobiazgach. Ale w ważnych przypadkach tak. - Herr Kretzschmar uniósł ramię, zacisnął pięść i okazało się, że jest doprawdy ogromna. - Kiedy zaczynały się kłopoty, Generał wierzył w Ottona bez zastrzeżeń. Ja też w niego wierzę. W ważnych przypadkach. Ale jestem Niemcem, nie zajmuję się polityką, jestem biznesmenem. Jeśli o mnie chodzi, to koniec z tymi uchodźczymi historiami. Rozumie pan? - Oczywiście. - Ale nie Otto. Nigdy. Otto to fanatyk. Mogę użyć tego słowa. Fanatyk. To jedna z przyczyn, dla których nasze drogi się rozeszły. Mimo to Otto pozostał moim przyjacielem. Jeśli ktoś go skrzywdzi, będzie miał z Kretzschmarem do czynienia. - Jego twarz okryła na chwilę chmura zadumy. -Jest pan pewien, że nic pan dla mnie nie ma, Herr Maks? - Nic oprócz fotografii. Herr Kretzschmar raz jeszcze niechętnie przyjął te słowa do wiadomości, ale trochę to trwało; był niespokojny. - Starego Generała zastrzelono w Anglii? - spytał wreszcie. - Tak. - Ale mimo to uważa pan, że Otto również znajduje się w niebezpieczeństwie? - Owszem, ale myślę, że od początku zdaje sobie z tego sprawę. Ta odpowiedź zadowoliła widocznie Herr Kretzschmara, bo dwukrotnie energicznie skinął głową. - Ja też tak sądzę. Ja także. Zawsze robił na mnie takie wrażenie. Tyle razy mówiłem mu: Otto, powinieneś był zostać linoskoczkiem. Moim zdaniem, Otto uważa, że nie warto przeżyć choćby jednego dnia, jeśli przynajmniej z sześciu różnych powodów nie mógłby to być zarazem jego dzień ostatni. Pozwoli pan, że poczynię pewne spostrzeżenia, dotyczące mojej znajomości z Ottem? - Proszę - rzekł uprzejmie Smiley. Herr Kretzschmar oparł ręce na plastikowej powierzchni biurka i usadowił się w wygodnej do spowiedzi pozycji. - Był taki czas, kiedy Otto i Claus Kretzschmar wszystko robili razem; konieśmy kradli, jak to się mówi. Byłem z Saksonii, Otto pochodził ze W schodu. Był Bałtem. Nie Rosjaninem, podkreślał, lecz Estończykiem. Wiele przeszedł, przestudiował wnętrza więcej niż kilku więzień, a jakiś podlec zdradził go kiedyś, jeszcze w Estonii. Zginęła jakaś dziewczyna i Otto strasznie się wściekł z tego powodu. Miał wujka koło Kilonii, ale on okazał się świnią. Wolno mi to powiedzieć. Nie mieliśmy pieniędzy, byliśmy towarzyszami i wspólnie kradliśmy. To było wtedy normalne, Herr Maks. Smiley przyjął tę pouczającą uwagę do wiadomości. - Zajmowaliśmy się między innymi sprzedawaniem informacji. Miał pan słuszność mówiąc, że w tamtych czasach informacja stanowiła cenny towar. Dowiadywaliśmy się na przykład o jakimś świeżo przybyłym do kraju uchodźcy, którego alianci jeszcze nie zdążyli przesłuchać. Albo o radzieckim dezerterze. Albo o kapitanie statku handlowego. Zdobywaliśmy o nim informacje i braliśmy go na spytki. Jeśli byliśmy sprytni, to udawało nam się sprzedać ten sam raport w różnych wersjach dwóm albo i trzem rozmaitym kupcom. Amerykanom, Francuzom, Anglikom. Tak, nawet Niemcom, siedzącym już z powrotem w siodle. Czasami, jeżeli raport był niedokładny, mogliśmy mieć i pięciu kupców. - Zaśmiał się soczyście. - Ale tylko wówczas, kiedy był niedokładny, jasne? W innych przypadkach, gdy byliśmy pozbawieni odpowiednich źródeł informacji, fabrykowaliśmy materiały - to prawda. Mieliśmy mapy, bujną wyobraźnię, dobre kontakty. Proszę mnie źle nie zrozumieć: Kretzschmar jest wrogiem komunizmu. Mówimy o dawnych czasach, jak to już pan zauważył, Herr Maks. Trzeba było utrzymać się przy życiu. Otto miał pomysły, Kretzschmar wykonywał robotę. Powiedziałbym, że Otto nie miał szczególnych zdolności do pracy - Herr Kretzschmar zrobił marsową minę. - Ale pod pewnym względem był szalenie poważnym człowiekiem. Miał do spłacenia dług. Często o tym mówił. Być może był to dług wobec faceta, który go zdradził i zamordował jego dziewczynę, być może wobec całego rodzaju ludzkiego. Skąd mógłbym wiedzieć? Otto musiał być aktywny. Aktywny politycznie. Dlatego wyjeżdżał wielokrotnie do Paryża. Wielokrotnie. Herr Kretzschmar pozwolił sobie na krótką chwilę refleksji. - Będę szczery - oznajmił. - A ja uszanuję okazane mi zaufanie - powiedział Smiley. - Wierzę panu. Pan jest Maks. Generał był pańskim przyjacielem, Otto mówił mi o tym. Raz pana spotkał, podziwiał pana. Doskonale. Będę z panem szczery. Wiele lat temu Otto Leipzig poszedł za mnie do więzienia. Wtedy nie byłem jeszcze szanowanym obywatelem. Teraz stać mnie na to, mam pieniądze. Ukradliśmy coś, złapali go, skłamał i wziął całą winę na siebie. Chciałem mu zapłacić. Powiedział: - Po jaką cholerę? Jeśli jest się Otto Leipzigiem, to rok w więzieniu jest jak wakacje. Odwiedzałem go co tydzień, przekupiłem strażników, żeby dostarczali mu specjalne jedzenie - raz nawet sprowadzili mu kobietę. Gdy wyszedł, znów próbowałem mu zapłacić. Odrzucił moją ofertę. Pewnego dnia poproszę cię o coś, powiedział. Może o twoją żonę. Będziesz ją miał, odrzekłem. Żaden problem. Herr Maks, przypuszczam, że jest pan Anglikiem. Zdaje pan sobie sprawę z tego, w jakim znajdowałem się położeniu. Smiley powiedział, że tak. - Dwa miesiące temu - zresztą nie wiem, może więcej, może mniej -dzwoni stary Generał. Pilnie poszukuje Ottona. Nie jutro, lecz dziś. Czasem dzwonił w podobnych okolicznościach z Paryża, używał kryptonimów i wszystkich tych bzdur. Stary Generał to tajemniczy człowiek. Otto też. Jak dzieci, wie pan, co mam na myśli? Nieważne. Herr Kretzschmar z ulgą przesunął swą ogromną dłonią po twarzy, jak gdyby odgarniał z czoła pajęczynę. - Słuchaj, powiadam mu. Nie wiem, gdzie jest Otto. Jak ostatnio słyszałem, znalazł się w poważnych tarapatach w związku z jakimś swoim interesem. Muszę go odszukać, a to trochę potrwa. Może do jutra, może dziesięć dni. Wtedy stary mówi: Przysyłam dla niego list. Niech go pan strzeże jak swojego życia. Następnego dnia przychodzi ekspres dla Kretzschmara, stempel londyński. W środku druga koperta. Pilne i ściśle tajne dla Ottona. Ściśle tajne, jasne? Stary zwariował. Nieważne. Znał pan jego charakter pisma, mocny jak na rozkazach wojskowych? Smiley powiedział, że tak. - Znalazłem Ottona. Ukrywał się, był w kłopotach, bez pieniędzy. Miał jeden garnitur, ale ubierał się jak gwiazda filmowa. Dałem mu list starego. - Pewnie gruby - podpowiedział Smiley, myśląc o siedmiu stronach papieru do kopiarek. Myśląc o czarnej maszynie Mikhela, zaparkowanej w bibliotece niczym stary czołg. - Oczywiście. Długi list. Otworzył go przy mnie... Herr Kretzschmar urwał i zmierzył Smileya wzrokiem, a w jego twarzy nie bez trudu można było wyczytać, że coś go powstrzymuje. - Długi list - powtórzył. - Wiele stron. Przeczytał go i strasznie się zapalił. Claus, powiada. Pożycz mi trochę pieniędzy. Muszę jechać do Paryża. Pożyczyłem mu pieniądze, pięćset marek, żaden problem. Potem nie widziałem go przez dłuższy czas. Był tu przy paru okazjach, żeby zatelefonować. Nie słuchałem. Miesiąc temu przyjechał zobaczyć się ze mną. - Znów urwał i Smiley znów wyczuł, że coś nie pozwala mu mówić. - Jestem szczery -powiedział, jak gdyby chciał na nowo zobowiązać Smileya do dyskrecji. -Był... powiedziałbym, że był rozentuzjazmowany. - Chciał wykorzystać pański klub nocny - podpowiedział usłużnie Smiley. - Claus, powiada. Zrób, o co cię proszę, a spłacisz swój dług wobec mnie. Nazywał to słodką pułapką. Miał przyprowadzić do klubu pewnego mężczyznę, Ruska, kogoś, kogo dobrze znał i nad kim pracował od wielu lat, jak twierdził, wyjątkową świnię. Ten facet to obiekt. Obiekt, tak go nazywał. Twierdził, że to jego życiowa szansa, że na to właśnie czekał. Najlepsze dziewczyny, najlepszy szampan, najlepszy pokaz. Na jeden wieczór, na koszt Kretzschmara. To, jak mówił, ostateczny efekt jego starań. Szansa wyrównania starych długów, a także zarobienia pieniędzy. Ktoś był mu coś winien, mówił Otto. Teraz odbierze należność. Przyrzekł, że sprawa nie będzie miała żadnych następstw. Nie ma problemu, powiedziałem. Claus, chciałbym także, żebyś nas sfotografował, powiada. Nie ma problemu, mówię mu znowu. Więc przyjechał. I przywiózł swój obiekt. Opowieść Herr Kretzschmara stała się nagle niezwykle oszczędna. Smileyowi udało się w przerwie zadać jedno pytanie, którego cel wykraczał daleko poza jego kontekst: - W jakim języku rozmawiali? Herr Kretzschmar zawahał się, zmarszczył brwi, ale w końcu odpowiedział: -Z początku obiekt udawał Francuza, ale dziewczęta nie znały zbyt dobrze francuskiego, więc mówił do nich po niemiecku. Z Ottonem natomiast rozmawiali po rosyjsku. Paskudny był ten jego obiekt. Cuchnął, pocił się i nie był dżentelmenem jeszcze pod kilkoma innymi względami. Dziewczyny nie chciały z nim zostać. Przyszły do mnie na skargę. Odesłałem je, ale nadal szemrały. Herr Kretzschmar wydawał się zakłopotany. - Jeszcze jedno maleńkie pytanie - powiedział Smiley, kiedy tamtego znowu ogarnęło skrępowanie. - Proszę. - Jak Otto Leipzig mógł przyrzekać, że sprawa nie będzie miała żadnych następstw, skoro najprawdopodobniej zamierzał szantażować tego człowieka? - Obiekt nie był ostatecznym celem - powiedział Herr Kretzschmar, zaciskając usta, żeby podkreślić intelektualne znaczenie tej uwagi. - Był jedynie środkiem. - Środkiem umożliwiającym dostęp do kogoś innego? - Tego Otto nie określił dokładnie. Szczebel na drabinie Generała, mawiał. Mnie wystarczy obiekt, Claus. Najpierw obiekt, potem pieniądze. Ale dla Generała ten facet jest tylko szczeblem na drabinie. Tak jak i dla Maksa. Z niewiadomych dla mnie powodów pieniądze zależały od tego, czy Generał, a może i pan, będziecie usatysfakcjonowani. - Przerwał w nadziei, że może Smiley go oświeci. Ale Smiley nie oświecił go. - Nie chciałem zadawać pytań ani stawiać warunków - ciągnął dalej Herr Kretzschmar, dobierając słowa ze znacznie większą surowością. - Otto i jego obiekt weszli tylnym wyjściem i bezzwłocznie zaprowadzono ich do separee. Wszystko tak urządziliśmy, żeby nie było nigdzie widać nazwy zakładu. Niedawno zbankrutował pewien klub na naszej ulicy - powiedział Herr Kretzschmar tonem pozwalającym mniemać, że nie był tym wydarzeniem szczególnie przygnębiony. - Nazywał się Freudenjacht. Kupiłem na wyprzedaży trochę ich wyposażenia. Zapałki. Talerze. Rozłożyliśmy je w separee. - Smiley przypomniał sobie widoczny na fotografii napis ACHT. - Czy może mi pan powiedzieć, o czym rozmawiali? - Nie. - Po chwili podał inną odpowiedź: - Nie znam rosyjskiego. - Wykonał ręką przeczący gest. - Po niemiecku rozmawiali o Bogu i o świecie. O wszystkim. - Rozumiem. - To wszystko, co wiem. - A jak zachowywał się Otto? - spytał Smiley. - Nadal był pełen entuzjazmu? - Nigdy w życiu nie widziałem go przedtem w takim stanie. Śmiał się jak szalony, mówił trzema językami naraz, nie był pijany, ale nadzwyczaj ożywiony, śpiewał, opowiadał dowcipy, sam nie wiem, co jeszcze. To wszystko - powtórzył z zakłopotaniem Herr Kretzschmar. Smiley zerknął ukradkiem na okienko obserwacyjne i na szare pudła maszynerii. W ścianie naprzeciwko na małym ekranie telewizyjnym znowu zobaczył zwijające się i rozdzielające bezdźwięcznie białe ciała. Wiedział, jakie na koniec chce zadać pytanie, dostrzegał jego logikę i przeczuwał zapowiadaną przezeń zdobycz. Ale mimo to towarzyszący mu przez całe życie instynkt, który przywiódł go aż tutaj, teraz nakazał mu się pohamować. Nic, żaden krótkoterminowy zysk nie był w tym momencie wart ryzyka zrażenia Kretzschmara do siebie i zamknięcia sobie drogi do Otto Leipziga. - I Otto nie podał panu żadnej innej charakterystyki obiektu? - zapytał Smiley, byle tylko o coś zapytać; byle pomóc mu zakończyć jakoś tę rozmowę. - Tamtego wieczora przyszedł do mnie tylko raz. Tu na górę. Przeprosił swoje towarzystwo i przyszedł na górę, żeby sprawdzić, czy wszystko idzie tak, jak ustaliliśmy. Spojrzał na ten ekran i roześmiał się. Teraz wciągnąłem go w przepaść i nie ma już odwrotu, powiedział. O nic więcej nie pytałem. To wszystko, co się tu wtedy wydarzyło. Herr Kretzschmar zapisywał instrukcje dla Smileya w notatniku oprawnym w skórę ze złoconymi rogami. - Otto mieszka w niedobrych warunkach - powiedział. - Nie da się tego zmienić. Wsparcie pieniężne nie poprawi jego pozycji społecznej. Jest wciąż -Herr Kretzschmar zawahał się - w głębi duszy jest wciąż cyganem. Cyganem, Herr Maks. Proszę mnie źle nie zrozumieć. - Uprzedzi go pan, że przyjeżdżam? - Umówiliśmy się, że nie będziemy korzystali z telefonu. Oficjalnie zerwaliśmy ze sobą wszelkie kontakty. - Herr Kretzschmar podał mu kartkę. -Szczerze radzę panu uważać - powiedział. - Otto będzie bardzo zły, kiedy dowie się o śmierci starego Generała. - Odprowadził Smileya do drzwi. - Ile od pana wzięli tam na dole? - Słucham? - Na dole. Ile od pana wzięli? - Sto siedemdziesiąt pięć marek za członkostwo. - Razem z drinkami w środku to będzie co najmniej dwieście. Każę je panu zwrócić przy wyjściu. Wy, Anglicy, klepiecie teraz biedę. Za dużo macie związków zawodowych. Podobał się panu pokaz? - Bardzo artystyczny - powiedział Smiley. Herr Kretzschmarowi odpowiedź Smileya sprawiła znowu wielką przyjemność. Poklepał go po ramieniu: - Może powinien pan więcej się bawić w życiu. - Tak, może powinienem był się bawić - zgodził się Smiley. - Niech pan pozdrowi ode mnie Ottona - powiedział Herr Kretzschmar. - Pozdrowię - obiecał Smiley. Herr Kretzschmar zawahał się i ponownie ogarnęło go chwilowe zdumienie. - I nic pan dla mnie nie ma? - powtórzył. - Żadnych papierów, na przykład? - Nie. - Szkoda. Kiedy wychodził, Herr Kretzschmar wisiał już na telefonie, zajmując się specjalnymi życzeniami innych gości. Wrócił do hotelu. Drzwi otworzył mu pijany portier nocny, sypiący propozycjami dotyczącymi wspaniałych dziewcząt, które mógł przysłać Smileyowi do pokoju. Jeżeli w ogóle spał, to obudziło go bicie kościelnych dzwonów i niesiony wiatrem dźwięk okrętowych syren w zatoce. Istnieją jednak koszmary, które nie znikają w świetle dnia, i kiedy Smiley przez moczary jechał na północ wynajętym oplem okazało się, że we mgle czatują nań te same strachy, które dręczyły go nocą. * * * Drogi były równie puste jak pejzaż. Przez szczeliny we mgle udawało mu się czasem dostrzec płat obsianego zbożem pola albo czerwoną farmę, przykucniętą nisko pod wiatr. KAI - głosił jakiś niebieski znak. Skręcił ostro z autostrady, zjechał dwa poziomy niżej i zobaczył przed sobą nabrzeże, kompleks niskich, szarych baraków, pomniejszonych przez pokłady statków handlowych. Wjazdu strzegł czerwono - biały słup z tabliczką urzędu celnego i napisami w kilku językach, ale wokoło nie było żywego ducha. Smiley zatrzymał samochód, wysiadł i swobodnie podszedł do barierki. Czerwony guzik był wielkości spodka. Nacisnął go i jego przeraźliwy dźwięk poderwał parę czapli, trzepoczących skrzydłami w białej mgle. Po lewej ręce miał wieżę kontrolną na cylindrycznych nogach. Usłyszał trzaśnięcie drzwi, brzęk metalu i ujrzał brodatą postać w niebieskim mundurze, schodzącą niepewnie po żelaznych schodkach. - Czego pan tu szuka?! - zawołał mężczyzna. Nie czekając na odpowiedź, podniósł zaporę i machnął na Smileya, żeby jechał. Tarmakadam wyglądał jak powierzchnia zabetonowana po bombardowaniu, przygnieciony białym, mglistym niebem i obstawiony dźwigami. W tle widać było nisko morze, chyba zbyt delikatne na taką liczbę ładunków. Zobaczył w lusterku wieże nadmorskiego miasteczka, odbite niczym stary drzeworyt na połowie strony. Na wodzie poprzez mgłę zobaczył szereg boi i pomrugujących świateł, wyznaczających granicę morską z NRD i początek rozciągającego się na przestrzeni siedmiu i pół tysiąca mil imperium sowieckiego. Tam poleciały czaple, pomyślał. Wlókł się pomiędzy czerwono - białymi pachołkami ku parkingowi dla kontenerowców, zawalonemu oponami samochodowymi i drewnianymi klocami. Przy parkinga kontenerowców w lewo, powiedział Herr Kretzschmar. Smiley posłusznie powoli skręcił w lewo, szukając starego domu, choć stary dom na tym hanzeatyckim śmietniku zdawał się być fizyczną niemożliwością. Ale Herr Kretzschmar powiedział: "Niech pan poszuka starego domu z napisem Biuro", a Herr Kretzschmar się nie mylił. Samochód podskoczył na torach kolejowych i skierował się w stronę statków handlowych. Snopy światła porannego słońca przerwały mgłę, przydając blasku pomalowanym na biało kadłubom. Wjechał w alejkę złożoną z dźwigowych kabin kontrolnych, wyglądających jak nowoczesne budki nastawcze na kolei, z zielonymi drążkami i wielkimi oknami. Na końcu alejki, dokładnie tak, jak zapewniał Herr Kretzschmar, stał stary blaszany domek z blaszanym szczytem, rżniętym niby sufitowa sztukateria i zwieńczonym łuszczącym się masztem flagowym. Wydawały się go podtrzymywać prowadzące doń przewody elektryczne; obok widać było starą, cieknącą pompę wodną z blaszanym kubkiem przytwierdzonym do podstawy. Na drewnianych drzwiach wyblakłym gotykiem wypisano wedle reguł francuskiej, a nie niemieckiej ortografii, tylko jedno słowo: Biuro; wyżej widniał nieco nowszy szyld głoszący: P. K. BER GEN, IMPORT - EXPORT. Pracuje tam jako stróż nocny, powiedział Herr Kretzschmar. I tylko Bóg i Diabeł wiedzą, co robi za dnia. Nacisnął dzwonek i cofnął się na znaczną odległość od drzwi, żeby go było dobrze widać. Ręce miał też widoczne, trzymał je bowiem z dala od kieszeni. Płaszcz pozapinał po szyję. Nie włożył kapelusza. Samochód zaparkował bokiem do domu tak, żeby mieszkańcy widzieli, że w aucie nikogo nie ma. Jestem sam i jestem nie uzbrojony, próbował powiedzieć Smiley. Nie jestem ich człowiekiem, jestem twój. Zadzwonił jeszcze raz i krzyknął: Herr Leipzig! Na górze otworzyło się okno i wyjrzała z niego ładna kobieta z zaspanymi oczami i zarzuconym na ramiona kocem. - Przepraszam - zawołał grzecznie Smiley. - Szukam Herr Leipziga. To dosyć ważna sprawa. - Nie ma - powiedziała i uśmiechnęła się. Podszedł do niej mężczyzna. Był młody i nie ogolony, jego ramiona i piersi zdobiły tatuaże. Przez chwilę rozmawiali, jak sądził Smiley, po polsku. - Nix hier - potwierdził ostrożnie mężczyzna. Otto nix hier. - Jesteśmy tylko tymczasowymi lokatorami! - krzyknęła dziewczyna. -Kiedy Otto bankrutuje, przeprowadza się do swojej willi na wsi, i wtedy wynajmuje nam mieszkanie. Powtórzyła to swojemu mężczyźnie, który tym razem wybuchnął śmiechem. - Nie ma pieniędzy - powtórzył. - Nikt nie ma pieniędzy. Radował ich zarówno rześki poranek, jak i towarzystwo. - Kiedy go ostatnio widzieliście? - zapytał Smiley. Wznowili konferencję. Czy tego, czy może tamtego dnia? Smiley miał wrażenie, że stracili rachubę czasu. - W czwartek - oznajmiła dziewczyna, uśmiechając się znowu. - W czwartek - powtórzył mężczyzna. - Mam dla niego dobrą wiadomość - wyjaśnił wesołym tonem Smiley, przystosowując się do jej nastroju. Poklepał się po bocznej kieszeni. - Pieniądze. Wszystko dla Ottona. Zarobił za zlecenia. Obiecałem przywieźć mu je wczoraj. Dziewczyna przetłumaczyła jego słowa, mężczyzna sprzeczał się z nią o coś, a potem dziewczyna znów się roześmiała. - Mój przyjaciel mówi, żebyś mu ich nie dawał, bo Otto wróci i każe nam się wyprowadzić, i wtedy nie będziemy mieli gdzie się kochać. Spróbuj na obozowisku, podsunęła dziewczyna, wskazując kierunek nagim ramieniem. Dwa kilometry główną drogą, przez tory kolejowe, potem obok młyna, potem w prawo - spojrzała na swoje ręce, a później jedną z nich skinęła wdzięcznie ku partnerowi - tak, w prawo; i prosto w stronę jeziora, chociaż jest niewidoczne, dopóki się do niego nie dojedzie. - Jak się nazywa to miejsce? - spytał Smiley. - Nie ma nazwy - odparła dziewczyna. - Po prostu jest. Spytaj o domki letniskowe do wynajęcia, a potem jedź prosto do łódek. Znajdź Walthera. Jeżeli Otto gdzieś tam jest, Walther będzie wiedział, gdzie go szukać. - Dziękuję. - Walther wie wszystko! - zawołała. - Jest jak profesor. To też przetłumaczyła, ale tym razem jej przyjaciel wydawał się rozzłoszczony. - Zły profesor! - krzyknął. - Walther zły człowiek! - Ty też jesteś profesorem? - zapytała dziewczyna. - Nie. Nie, niestety nie. - Zaśmiał się i podziękował im, a oni patrzyli, jak wsiada do samochodu, niczym dzieci podczas jakiegoś festynu. Cały ten dzień, rozlane wokół słońce, wizyta Smileya - wszystko sprawiało im radość. Opuścił okno, żeby się pożegnać i usłyszał, że dziewczyna mówi coś, czego nie zrozumiał. - Co takiego? - zawołał do niej, uśmiechając się ciągle. - Powiedziałam: No to Otto dla odmiany miał teraz dwukrotnie szczęście - powtórzyła dziewczyna. - Dlaczego? - zapytał Smiley i wyłączył silnik. - Dlaczego miał dwukrotnie szczęście?. Dziewczyna wzruszyła ramionami. Koc zsuwał się z jej ramion, a nie miała na sobie nic innego. Mężczyzna dla przyzwoitości otoczył ją ramieniem i podciągnął koc. - W zeszłym tygodniu ta niespodziewana wizyta ze Wschodu - powiedziała - a dzisiaj pieniądze. - Rozłożyła ręce. - Choć raz Otto jest jak urodzony w niedzielę. To wszystko. Zobaczyła twarz Smileya i śmiech zamarł w jej głosie. - Miał gościa? - powtórzył Smiley. - Kto to był? - Ktoś ze Wschodu - powiedziała. Widząc jej konsternację i obawiając się, że dziewczyna zniknie, Smiley z trudem przywołał z powrotem na twarz pozory dobrego humoru. - Przypadkiem nie jego brat, co? - zapytał wesoło, pełen entuzjazmu. Wyciągnął rękę, kurcząc dłoń nad głową mitycznego brata. - Taki mały facet? Okulary jak moje? - Nie, nie. Wysoki gość. Bogaty. Miał szofera. Smiley pokręcił głową, udając niefrasobliwe rozczarowanie. - W takim razie nie znam go - powiedział. - Brat Ottona z całą pewnością nie był nigdy bogaty. - Udało mu się szczerze roześmiać. - Chyba że to on był tym szoferem - dodał. Jechał dokładnie wedle uzyskanych informacji, owładnięty sekretnym spokojem sytuacji krytycznej. Pozwolić się stąd unieść. Nie mieć własnej woli. Pozwolić się stąd unieść, modlić się, układać się ze Stwórcą. O Boże, nie pozwól, żeby to się stało, nie chcę jeszcze jednego Vladimira. Brunatne pola stały się złote w słońcu, ale pot na plecach Smileya był jak zimna dłoń, żądląca chłodem jego skórę. Jechał dokładnie według uzyskanych od dziewczyny informacji i przyglądał się wszystkiemu, jak gdyby był to ostatni dzień jego życia; wiedział bowiem, że duży gość z szoferem był tam już przed nim. Zobaczył farmę ze starym pługiem konnym w stajni, uszkodzony, pomrugujący neon reklamujący piwo, w oknach skrzynki z pelargoniami jak krew. Zobaczył młyn jak ogromny młynek do pieprzu i pole pełne białych gęsi, biegnących razem z porywistym wiatrem. Zobaczył czaple sunące jak żagle nad bagnami. Jechał za szybko. Powinienem częściej prowadzić, pomyślał; wyszedłem z wprawy, nie panuję nad wozem. Droga z asfaltowej stała się żwirowa, ze żwirowej piaszczysta, a piach wirował wokół samochodu jak podczas burzy piaskowej. Wjechał pomiędzy sosny i za nimi zobaczył ogłoszenie: DOMKI LETNISKOWE DO WYNAJęCIA, dalej rząd rozpadających się bungalowów z azbestu, oczekujących na letnie malowanie. Przejechał obok i w oddali dostrzegł zagajnik masztów, a poniżej brunatną wodę w basenie. Skierował się wprost na maszty, wpadł w dziurę na drodze i spod podwozia samochodu dobiegł go straszliwy trzask. Przypuszczał, że to rura wydechowa, bo nagle silnik zaczął pracować bardzo głośno, a przyjazd Smileya wypłoszył połowę populacji wodnego ptactwa Szlezwiku - Holsztyna. Przejechał obok farmy i znalazł się w ochronnej ciemności pod drzewami, a potem wyłonił się w ograniczonym i przepięknym kadrze, obramowanym bielą, w którym strzaskane molo i kilka oliwkowych trzcin stanowiło pierwszy plan, natomiast tło tworzyło ogromne niebo. łodzie miał po prawej ręce, tuż koło zatoczki. Zniszczone przyczepy campingowe stały wzdłuż wiodącej do nich alejki; pomiędzy antenami telewizyjnymi wisiało niechlujne pranie. Minął namiot, stojący na poletku warzywnym, i kilka zrujnowanych chatynek, należących niegdyś do armii. Na jednej z nich namalowano psychodeliczny wschód słońca, z którego łuszczyła się farba. Obok stały trzy stare samochody i zgarnięte na kupę śmieci. Zaparkował samochód i błotnistą ścieżką ruszył przez trzciny ku brzegowi. W trawiastej przystani przymocowano wiele łodzi służących jako domki, niektóre były przystosowanymi do tego celu łodziami desantowymi jeszcze z czasów wojny. Było tu zimniej i nie wiadomo dlaczego ciemniej. Łodzie, które widział, służyły za mieszkanie jedynie w dzień. Cumowały bezładnie, w większości pod brezentowymi płachtami. Grały radia, ale z początku Smiley nikogo nie zauważył. Potem spostrzegł cichutką zatoczkę i uwiązaną tam niebieską dinghy, a w niej sękatego starca w marynarce z płótna żaglowego i czarnej, spiczastej czapce. Mężczyzna masował sobie kark, jak gdyby dopiero się obudził. - Czy Walther to pan? - zapytał Smiley. Wydawało się, że starzec nadal masujący sobie kark skinął lekko głową. - Szukam Otto Leipziga. Na nabrzeżu powiedziano mi, że mogę go tu znaleźć. Oczy Walthera otoczone pomarszczoną, brązową papierową skórą miały kształt migdałów. - "Isadora" - powiedział. Wskazał rozklekotane molo dalej od brzegu. Na jego krańcu stała "Isadora", nieszczęsna motorówka o długości dwunastu metrów "Grand Hotel" oczekujący na rozbiórkę. Iluminatory zasłonięte były firankami, jeden świetlik był rozbity, inny sklejony taśmą samoprzylepną. Deski na molo ustępowały niebezpiecznie pod krokami Smileya. Raz o mało nie upadł, a dwukrotnie pokonując dziury musiał, jak na jego krótkie nogi, stawiać o wiele za długie kroki. Na końcu mola zorientował się, że "Isadora" swobodnie dryfuje. Cumy na rufie zsunęły się i łódź odpłynęła na jakieś trzy metry od brzegu, co było zapewne najdłuższą podróżą, jaką miała kiedykolwiek odbyć. Drzwi kabin były zamknięte, okna zasłonięte. Łódki ratunkowej nie było. Starzec siedział w dinghy sześćdziesiąt metrów dalej, oparłszy się na wiosłach. Wypłynął z zatoczki, żeby wszystko obserwować. Smiley zwinął dłonie przy ustach i krzyknął: - Jak się tam dostać? - Niech pan go zawoła, jeżeli chce się pan z nim spotkać - odrzekł starzec, na pozór w ogóle nie podnosząc głosu. Smiley zwrócił się ku motorówce i krzyknął! - Otto! - Krzyczał najpierw z cicha, potem nieco głośniej, ale nic nie poruszało się na Isadorze. Obserwował zasłony. Obserwował tłustą wodę, rozbijającą się o rdzewiejący kadłub. Nasłuchiwał i wydało mu się, że słyszy muzykę podobną do tej z klubu Herr Kretzschmara, ale mogło to być po prostu echo z innej łodzi. Walther o brązowej twarzy nadal obserwował go ze swojej dinghy. - Niech pan go zawoła jeszcze raz - warknął. - Niech pan woła, jeżeli chce się pan z nim zobaczyć. Ale instynkt podpowiadał Smileyowi, żeby nie słuchać starego. Wyczuwał jego autorytet i pogardę, i nie mógł ścierpieć ani jednego, ani drugiego. - Jest tutaj czy nie?! - zawołał Smiley. - Pytam, czy on tu jest? Starzec nawet nie drgnął. - Widział pan, jak wchodzi na pokład? - dopytywał się Smiley. Zauważył, jak brązowa głowa odwraca się i zrozumiał, że starzec spluwa do wody. - Ta dzika świnia przyjeżdża i odjeżdża - usłyszał Smiley. - Co to mnie, do cholery, obchodzi? - Kiedy był tu ostatni raz? Na dźwięk ich głosów uniosło się kilka głów na innych łodziach. Przyglądały się Smileyowi bez wyrazu: jakiś mały grubas stoi na końcu rozbitego mola. Na brzegu utworzyło się zbiegowisko: dziewczyna w szortach, stara kobieta, dwóch jednakowo ubranych nastoletnich młodzieńców. Pomimo całej odmienności coś ich jednak łączyło, jakiś więzienny wygląd; podporządkowanie temu samemu złemu prawu. - Szukam Otto Leipziga! - zawołał do nich Smiley. - Możecie mi powiedzieć, czy tu jest? - Na jednej z mieszkalnych łodzi brodaty mężczyzna spuszczał wiadro do wody. Smiley wybrał go wzrokiem. - Jest ktoś na pokładzie "Isadory"? - zapytał. Wiadro zabulgotało, napełniając się wodą. Brodacz wyciągnął je, ale nie odpowiedział. - Niech pan obejrzy jego samochód! - przeraźliwie krzyknęła z brzegu jakaś kobieta; a może było to dziecko. - Zabrali go do lasu. Las złożony z młodych krzewów i brzóz znajdował się około stu metrów od brzegu. - Kto? - zapytał Smiley. - Kto go tam zabrał? Ktokolwiek przemówił przed chwilą, wolał już teraz tego nie robić. Starzec wiosłował w kierunku mola. Smiley obserwował, jak się zbliża i podpływa rufą ku drewnianym schodkom. Bez wahania wdrapał się na ponton. Stary kilkoma pociągnięciami wioseł skierował dinghy ku burcie "Isadory". Pomiędzy jego starymi, spękanymi wargami tkwił papieros, który podobnie jak oczy mężczyzny nienaturalnie świecił w złowieszczym mroku ogorzałej twarzy. - Z daleka? - zapytał stary. - Jestem jego przyjacielem - odpowiedział Smiley. Trap "Isadory" pokrywała rdza i wodorosty, pokład zaś był śliski od deszczu. Rozglądał się w poszukiwaniu jakichś oznak życia, ale niczego nie zauważył. Bezskutecznie szukał w rosie śladów stóp. Do wody zwisało kilka wędek, przymocowanych do zardzewiałego relingu, ale mogły tam przecież tkwić od tygodni. Nastawił uszu i znów usłyszał bardzo słabe dźwięki powolnej muzyki. Z brzegu? Czy z jakiegoś bardziej jeszcze oddalonego miejsca? Nie. Muzyka dobiegała spod jego stóp i brzmiała tak, jak gdyby ktoś odtwarzał płytę na siedemdziesiąt osiem obrotów z prędkością trzydziestu trzech obrotów na minutę. Spojrzał w dół na starca rozpartego w dinghy z czapką naciągniętą na oczy i dyrygującego z wolna do taktu. Drzwi kabiny okazały się zamknięte, ale nie wyglądały zbyt potężnie - jak wszystko na tej łodzi - więc Smiley rozejrzał się po pokładzie, aż znalazł zardzewiały śrubokręt, mogący mu posłużyć jako łom. Wcisnął go w szczelinę, szarpnął tam i z powrotem, i nagle ku jego zdumieniu puściły całe drzwi, framuga, zawiasy, zamek, wszystko; rozległ się huk jak przy eksplozji ładunku wybuchowego, a potem spadł deszcz czerwonego pyłu z przegniłego drewna. Wielka, ospała ćma uderzyła go w policzek, który dziwnie piekł potem jeszcze przez dłuższy czas, aż Smiley zaczął się zastanawiać, czy nie była to przypadkiem pszczoła. W kabinie panowały egipskie ciemności, ale muzyka stała się nieco głośniejsza. Stał na najwyższym stopniu drabinki, lecz nawet pomimo wdzierającego się z tyłu światła dziennego ciemność poniżej pozostawała nieprzenikniona. Nacisnął przełącznik światła. Nie działał, więc cofnął się i rzucił do starca w dinghy: - Zapałki. Smiley o mało nie stracił cierpliwości. Spiczasta czapka nie drgnęła, nie ustawało też dyrygowanie. Krzyknął, i tym razem u jego stóp wylądowało pudełko zapałek. Wziął je do kabiny, zapalił jedną i ujrzał wyczerpane radio tranzystorowe, resztkami sił nadal wydzielające z siebie dźwięki muzyki. W zrujnowanym wnętrzu był to chyba jedyny cały jeszcze i funkcjonujący przedmiot. Zapałka zgasła. Zanim zapalił drugą, zaciągnął zasłony, ale nie od strony lądu. Nie chciał, żeby stary zaglądał do środka. W dobiegającym z boku szarym świetle Leipzig był niedorzecznie podobny do siebie z fotografii wykonanej przez Herr Kretzschmara. Był nagi, leżał tam, gdzie go skrępowali, choć nie było przy nim ani Kirowa, ani dziewczyny. Ciosana twarz jak z Toulouse - Lautreca, posiniaczona i zakneblowana kilkoma kawałkami sznura, wyglądała na równie przepitą i wyrazistą, jaką Smiley pamiętał za życia Leipziga. Pewnie głośno nastawili muzykę, żeby zagłuszyć krzyki, kiedy go torturowali, pomyślał. Wątpił jednak, aby sama muzyka wystarczyła. Wpatrywał się w radio jak w punkt odniesienia, coś, dokąd mógł powrócić wzrokiem i słuchem, kiedy nie był już w stanie patrzeć na ciało, zanim zgasła zapałka. Japońskie, zauważył Smiley. Dziwne. Zastanów się nad tą dziwacznością. Jakie to dziwne, że tak rozwinięty pod względem techniki naród, jak Niemcy, kupuje japońskie radia. Był ciekaw, czy Japończycy odwzajemniają ów komplement. Zastanawiaj się dalej, nakłaniał sam siebie gorąco; skoncentruj się całkiem na tym intrygującym zjawisku ekonomicznym wymiany towarów pomiędzy wysoko uprzemysłowionymi państwami. Nadal wpatrując się w radio, Smiley przyciągnął sobie składany stołek i usiadł. Powoli z powrotem skierował wzrok na twarz Leipziga. Niektóre martwe twarze mają taki tępy, głupawy wyraz jak twarze pacjentów pod narkozą, pomyślał. Inne zachowują jakiś pojedynczy aspekt barwnej niegdyś natury - oto nieżyjący człowiek jako kochanek, jako ojciec, jako kierowca, brydżysta, tyran. A są też i takie twarze, jak twarz Vladimira, które przestają wyrażać cokolwiek. Ale w twarzy Leipziga nawet i bez przecinających ją sznurów widać było pewien grymas, a był to grymas złości, wzmożonej bólem i przemienionej we wściekłość; złości, która rosła i całkowicie wypełniała człowieka w miarę, jak jego ciało traciło siły. Nienawiść, powiedziała Connie. Smiley zaczął metodycznie badać otoczenie, myśląc tak wolno, jak tylko umiał i usiłując odtworzyć kolejność zdarzeń, które doprowadziły do powstania takich zniszczeń. Najpierw walka, zanim go powalili, co wydedukował na widok rozbitych nóg stołowych, krzeseł, lamp, półek i wszelkich innych przedmiotów, które dało się wykorzystać w walce wręcz lub cisnąć. Potem przeszukanie, które nastąpiło, kiedy go już związali, i powtarzało się w przerwach w przesłuchaniu. Ich zawiedzione nadzieje wypisane były wszędzie dookoła. Otto Leipzig nadal nie chciał mówić, zerwali więc klepki ze ścian i z podłogi, wyrwali szuflady z szafki, wyciągali ubrania, materace i wszystkie inne przedmioty, które pozwalały się rozszczepić, które nie stanowiły samoistnej, dalej nierozkładalnej całostki. Smiley spostrzegł, że krew pojawiała się w dość niezwykłych miejscach: nad kuchenką, w zlewie. Myśl, że nie jest to tylko krew Otto Leipziga, sprawiła mu przyjemność. W końcu zabili go w rozpaczy, ponieważ takie były rozkazy Karli, bo takie były jego obyczaje. Najpierw się zabija, dopiero potem przesłuchuje - mawiał Vladimir. Ja też wierzę w Ottona, pomyślał głupio Smiley, przypominając sobie słowa Herr Kretzschmara. Nie jeśli chodzi o każdy drobiazg, ale w ważnych przypadkach tak. Ja też, pomyślał. W tym momencie wierzył w niego tak mocno, jak w śmierć, jak w Piaskowego Dziadka. Z Leipzigiem było to samo, co z Vladimirem: śmierć pokazała, że mówili prawdę. Od strony brzegu usłyszał wołanie jakiejś kobiety: - Co on tam znalazł? Znalazł coś? Kto to jest? Wrócił na górę. Starzec wciągnął wiosła i pozwolił pontonowi dryfować. Siedział plecami do trapu, z głową wciśniętą w rozłożyste ramiona. Skończył już papierosa i zapalił sobie cygaro, jakby to była niedziela. W tej samej chwili, kiedy Smiley zobaczył starego, zobaczył też ślad kredy. Znajdował się wprost w polu jego widzenia, ale bardzo blisko, rozpływając się w zaparowanych szkłach okularów. Musiał pochylić głowę i spojrzeć nad oprawkami, żeby mu się dobrze przyjrzeć. Wyraźny ślad żółtej kredy. Pojedyncza kreska, poprowadzona starannie poprzez rdzę relingu i trzydzieści centymetrów dalej kołowrotek od wędkarskiej linki, przywiązany żeglarskim węzłem. Obserwował go starzec, a prawdopodobnie także i rosnąca grupa ludzi na brzegu, ale Smiley nie miał innego wyjścia. Pociągnął wędzisko i poczuł jakiś ciężar. Ciągnął równomiernie, najpierw jedna ręka, potem druga, aż wędka zmieniła się w żyłkę i Smiley teraz ją wyciągał z wody. Nagle żyłka naprężyła się. Ciągnął ostrożnie. Ludzie na brzegu zastygli w oczekiwaniu; wyczuwał ich zaciekawienie nawet na odległość. Stary znów wyciągnął szyję i obserwował Smileya przez czarny cień swej czapki. Wtem zdobycz wyskoczyła z pluskiem z wody i widzowie ryknęli gromkim śmiechem: stara, zielona tenisówka, z tkwiącym jeszcze w dziurkach sznurowadłem, a na ogromny haczyk, na który była nadziana, można byłoby złowić rekina. Śmiech powoli zamarł. Smiley odczepił but. Potem, jak gdyby miał jeszcze inne sprawy do załatwienia, zszedł ociężałym krokiem do kabiny, znikając obserwatorom z oczu i zostawiając szeroko otwarte drzwi, żeby wpuścić do środka światło. Ale zabrał też ze sobą tenisówkę. W czubek buta wszyto owiniętą w ceratę paczuszkę. Wyciągnął ją. Był to kapciuch, zaszyty u góry i kilkakrotnie zwinięty. Reguły Moskiewskie, pomyślał beznamiętnie. Przez cały czas Reguły Moskiewskie. Ile spadków odziedziczę jeszcze po zamordowanych? Chociaż cenimy tylko człowieka poziomego. Smiley rozpruł szew. W kapciuchu znajdowało się kolejne zawiniątko, tylko że tym razem była to zawiązana na supeł prezerwatywa. W środku schowano zwitek elastycznej tekturki, mniejszy niż pudełeczko tekturowych zapałek. Smiley rozwinął go. Była to połówka pocztówki. Nawet nie kolorowa, czarno - biała. Połówka nieciekawego zdjęcia pejzażu Szlezwiku - Holsztyna, połówka stada fryzyjskiego bydła, pasącego się w szarym słońcu. Pocztówkę celowo rozerwano nierówno. Z tyłu nie było żadnego tekstu, adresu ani znaczka. Była to tylko połówka nieinteresującej, nigdy nie wysłanej pocztówki; ale tamci torturowali go dla niej, zabili go w końcu i nie znaleźli ani jej, ani też żadnych skarbów, do których była kluczem. Smiley schował ją wraz z opakowaniem do wewnętrznej kieszeni marynarki i wrócił na pokład. Starzec na dinghy podpłynął do burty "Isadory". Smiley bez słowa powoli zszedł z drabinki. Zgromadzony na brzegu tłum ludzi z obozowiska urósł tymczasem jeszcze bardziej. - Pijany? - zapytał stary. - Odsypia? Smiley zszedł do dinghy i kiedy starzec odbijał od motorówki, spojrzał jeszcze raz na "Isadorę". Widział rozbity świetlik, pomyślał o zniszczeniach w kabinie i o jej cienkich jak papier ściankach, przez które słyszał tupot nóg na brzegu. Wyobraził sobie walkę i wrzaski Leipziga, wypełniające cały obóz. Wyobraził sobie milczącą grupę ludzi, stojących w tym samym miejscu, gdzie teraz, i nikt spośród nich nie odezwał się ani nie udzielił mu pomocy. - Było przyjęcie - powiedział niedbale starzec, przywiązując dinghy do mola. - Ciągle muzyka, śpiew. Przestrzegli nas, że będzie głośno. - Zawiązał węzeł. - Może się posprzeczali? No to co z tego? Mnóstwo ludzi się kłóci. Pohałasowali trochę, posłuchali jazzu. No to co z tego? Jesteśmy muzykalni. - To była policja - zawołała z grupy na brzegu jakaś kobieta. - Jak policja robi swoje, obowiązkiem obywatela jest trzymać kłapacz na kłódkę. - Pokażcie mi jego samochód - poprosił Smiley. Ruszyli gromadnie, nikt nie szedł z przodu. Stary kroczył u jego boku, na poły jak strażnik, na poły jak ochroniarz, torując mu drogę z facecyjną ceremonialnością. Wszędzie dokoła rozbiegły się dzieci, które trzymały się jednak z dala od starca. Volkswagen stał w zagajniku i był tak rozpruty, jak kabina na Isadorze". Wykładzina dachowa w strzępach, siedzenia wyciągnięte i rozerwane. Brakowało kół, ale Smiley domyślił się, że zabrano je już po tym wszystkim, Ludzie z obozowiska stanęli wokół z szacunkiem, jak gdyby było to ich przedstawienie. Usiłowano podpalić samochód, ale ogień nie chciał płonąć. - Ten facet to ścierwo - wyjaśnił stary. - Oni wszyscy tacy. Niech pan na nich spojrzy. Kryminaliści, podludzie. Opel Smileya stał tam, gdzie go zostawił, na skraju dróżki, w pobliżu puszek na śmieci. Dwóch jednakowo ubranych chłopców o jasnych włosach pochylało się nad bagażnikiem, waląc młotkami w klapę. Idąc ku nim, Smiley widział, jak przy każdym uderzeniu podskakują im loczki na czołach. Nosili dżinsy i czarne buty, ozdobione stokrotkami. - Niech im pan powie, żeby przestali walić w mój samochód - odezwał się do starca Smiley. Ludzie z obozu podążali za nimi w pewnej odległości. Znów słyszał ich energiczne kroki, niczym armii uchodźców. Dotarł do samochodu, trzymał w dłoni kluczyki, a dwaj chłopcy stali nadal nad bagażnikiem, tłukąc weń z całych sił. Podszedł bliżej i okazało się, że wybili klapę bagażnika z zawiasów, wygięli ją i znów wyklepali, tak że leżała teraz na dnie kufra jak niezgrabna paczka. Rzucił okiem na koła, ale wszystko wydawało się w porządku. Nie wiedział, co jeszcze mógłby odkryć. Dopiero potem spostrzegł, że chłopcy do tylnego zderzaka przywiązali kosz na śmieci. Stanął z boku i chciał zerwać sznurek, ale linka nie puściła. Próbował ją przegryźć, ale bez skutku. Starzec podał mu scyzoryk i Smiley przeciął sznurek, trzymając się z dala od chłopców z młotkami. Ludzie z obozowiska utworzyli półkole i na pożegnanie unieśli dzieci na rękach. Smiley wsiadł do auta, a stary z ogromnym zamachem zatrzasnął za nim drzwi. Kluczyk tkwił w stacyjce, ale zanim Smiley go przekręcił, jeden z chłopców wdrapał się leniwie na maskę jak modelka w autosalonie, drugi z nich natomiast zapukał grzecznie w szybę. Smiley otworzył okno. - Czego chcesz? - zapytał. Chłopiec wyciągnął dłoń. - Naprawa - wyjaśnił. - Pana bagażnik nie zamykał się jak należy. Czas i materiały. Koszty globalne. Parking. - Wskazał paznokieć kciuka. - Kolega skaleczył się w rękę. Rana mogła być poważna. Smiley spojrzał na twarz chłopaka i nie zobaczył w niej żadnego ludzkiego uczucia, które potrafiłby zrozumieć. - Niczego nie zreperowaliście. Narobiliście szkód. Poproś swojego kolegę, żeby zszedł z samochodu. Chłopcy naradzali się i wyglądało na to, że zdania są podzielone. Rozmawiali na oczach tłumu w pełni wyważony sposób, popychając się i czyniąc retoryczne gesty, nie kłócące się ze słowami. Gawędzili o przyrodzie i o polityce, i ten platoński dialog mógłby ciągnąć się tak w nieskończoność, gdyby siedzący na samochodzie chłopak nie wstał, żeby tym dobitniej przedstawić swoje stanowisko w dyskusji. Jednocześnie zerwał wycieraczkę i podał ją staremu, jak gdyby był to kwiat. Odjeżdżając, Smiley spojrzał w lusterko i ujrzał skupiony wokół starca pierścień twarzy gapiących się w ślad za nim. Nikt nie pomachał mu na pożegnanie. Jechał bez pośpiechu, rozpatrując kolejno wszystkie możliwości, a samochód klekotał jak stary wóz strażacki. Przypuszczał, że coś jeszcze przy nim zmajstrowali; coś, czego nie udało mu się zauważyć. Bywał już przedtem w Niemczech, przyjeżdżał i wyjeżdżał nielegalnie, polował uciekając i choć teraz był już stary i bawił właściwie w innym kraju, to jednak czuł się tak, jak gdyby znalazł się z powrotem w dzikiej głuszy. Nie mógł wiedzieć, czy ktoś z obozu zatelefonował na policję, ale uznał, że to oczywiste. Tajemnica łodzi Leipziga została rozwiązana. Ci, którzy przedtem udawali, że niczego nie widzą, wystąpią teraz w roli lojalnych obywateli. Znał takie sytuacje. Wjechał do jakiegoś nadmorskiego miasteczka. Bagażnik - jeśli istotnie był to bagażnik - wciąż klekotał z tyłu samochodu. Chyba że to rura wydechowa, pomyślał; ta dziura, w którą wpadłem, jadąc do obozu. Poranne mgły zastąpiło teraz gorące, nietypowe jak na tę porę roku, słońce. I żadnych drzew wokoło. Otworzyła się przed nim zdumiewająca jasność. Było jeszcze wcześnie i puste powozy konne oczekiwały na pierwszych tego dnia turystów. Piach zdobiły kratery, wykopane latem przez umykających przed wiatrem czcicieli słońca. Słyszał blaszany odgłos swego pojazdu, odbijający się pomiędzy odmalowanymi witrynami i jakby wzmagany przez słońce. Widział, jak mijani po drodze ludzie unoszą głowy, żeby przyjrzeć mu się bliżej ze względu na hałas, jaki czyni auto. Rozpoznają samochód, pomyślał. Nawet jeżeli nikt w obozie nie zapamiętał numerów rejestracyjnych, zdradzi go zmiażdżony bagażnik. Zjechał z głównej ulicy. Słońce naprawdę świeciło wyjątkowo jasno. - Przyjechał jakiś człowiek, Herr Wachtmeister - poinformują policyjny patrol. - Dziś rano, Herr Wachtmeister. Powiedział, że jest jego przyjacielem. Buszował na łodzi, a potem odjechał. O nic nas nie pytał; panie kapitanie. Wydawał się niewzruszony. Wyłowił z wody but, Herr Wachtmeister. Niech pan sobie wyobrazi: but. Skierował się w stronę stacji kolejowej, uważając na znaki i poszukując miejsca, w którym można byłoby zostawić samochód na cały dzień. Dworzec był masywny, z czerwonej cegły, zdaniem Smileya jeszcze przedwojenny. Przejechał obok i po lewej znalazł wielki parking. Biegło przez niego pasmo nagich drzew i na niektórych samochodach leżały zeschłe liście. Maszyna przyjęła pieniądze, wydając mu kwit, który powinien wsadzić za wycieraczkę. Wjechał tyłem w szereg samochodów naprzeciwko ziemnego nasypu, żeby bagażnik zbytnio nie rzucał się w oczy. Wysiadł, a niezwykłe słońce wymierzyło mu policzek. Powietrze było zupełnie nieruchome. Zamknął samochód i włożył kluczyki do rury wydechowej; nie wiedział dlaczego, ale odczuwał skruchę w stosunku do firmy, w której wynajął auto. Nogą zagarnął liście i piach, aż niemal całkiem zasłonił przednie numery. Za godzinę tego lata w środku zimy przybędzie na parking ponad sto samochodów. Zauważył na głównej ulicy sklep z męskimi ubraniami. Kupił w nim płócienną marynarkę i nic więcej, zapamiętuje się bowiem ludzi kupujących kompletne stroje. Nie założył marynarki, niósł ją w plastikowej torbie. Na pełnej butików bocznej ulicy nabył paradny, słomkowy kapelusz, a potem mapę turystyczną okolicy i rozkład jazdy pociągów dla okolic Hamburga, Szlezwiku - Holsztyna i Dolnej Saksonii. Smiley kapelusza także nie założył, trzymał go w torbie razem z marynarką. Pocił się pod wpływem nieoczekiwanego upału, który psuł mu humor; był równie absurdalny, jak śnieg w lecie. Wszedł do budki telefonicznej i ponownie sprawdził spis miejscowych numerów. W Hamburgu nie było żadnego Clausa Kretzschmara, ale jedna z książek Szlezwiku - Holsztyna wymieniała Kretzschmara mieszkającego w miasteczku, o którym Smiley nigdy w życiu nie słyszał. Poszukał na mapie i na trasie linii kolejowej do Hamburga znalazł mieścinę o tej nazwie. Sprawiło mu to niebywałą przyjemność. Krępując inne myśli żelaznymi więzami, Smiley raz jeszcze podsumowywał wnioski. Policja będzie rozmawiać z hamburską firmą wynajmującą samochody w kilka chwil po odnalezieniu pojazdu. Zaraz potem, uzyskawszy nazwisko i rysopis, wezmą pod obserwację lotnisko i inne możliwe etapy jego podróży. Kretzschmar to nocne stworzenie i pewnie będzie długo spał. Miasto, gdzie mieszkał, oddalone było stąd o godzinę jazdy pociągiem. Wrócił na dworzec. Hala główna okazała się wagnerowską fantazją gotyckiego dworku z łukowato sklepionym dachem i wielkimi witrażami, lejącymi kolorowe promienie słońca na wyłożoną kafelkami podłogę. Zadzwonił z budki na lotnisko w Hamburgu, podając się za pana Standfasta, inicjał J., Czyli używając nazwiska wpisanego w paszporcie, który zabrał ze swego londyńskiego klubu. Najbliższy lot do Londynu miał dziś wieczorem o szóstej, ale zostały już tylko miejsca w pierwszej klasie. Dokonał rezerwacji mówiąc, że dopłaci do biletu klasy turystycznej po przyjeździe na lotnisko. W takim razie prosimy przybyć na pół godziny przed odprawą, powiedziała dziewczyna. Smiley przyrzekł, że zjawi się na czas - chciał pozostawić po sobie dobre wrażenie - ale nie, niestety, pan Standfast nie dysponuje telefonem, pod którym można by się z nim tymczasem skontaktować. W tonie urzędniczki nie było słychać niczego, co mogłoby zasugerować, że stoi za nią oficer służby wewnętrznej i z teleksem w ręku szepcze jej do ucha instrukcje. Smiley odgadł jednak, że najdalej za dwie godziny rezerwacja miejsca na nazwisko Standfast spowoduje niemałe zamieszanie, ponieważ to właśnie pan Standfast wynajął przedtem opla. Wrócił do głównej hali, pomiędzy smugi światła. Dwie kasy i dwie krótkie kolejki. Przy pierwszej kasie obsłużyła go jakaś bystra dziewczyna i Smiley kupił sobie bilet drugiej klasy do Hamburga. Był to jednak rozmyślnie męczący zakup, pełen niezdecydowania i nerwowości, a kiedy Smiley nareszcie go dokonał, nakazał zapisać sobie godziny przylotu i odlotu, a ponadto pożyczył od kasjerki długopis i notatnik. W toalecie przebrał się w słomkowy kapelusz i płócienną marynarkę, przełożywszy do niej zawartość swoich kieszeni, począwszy od bezcennego kawałka pocztówki, znalezionego na łodzi Leipziga. Potem udał się do drugiej kasy, gdzie bez większych ceremonii kupił bilet na pociąg osobowy do miasteczka, w którym mieszkał Kretzschmar. Tym razem w ogóle nie patrzył na urzędnika, koncentrując się jedynie na bilecie i reszcie, na którą zerkał spod ronda swego krzykliwego, słomkowego kapelusza. Przed wyjściem zabezpieczył się na jeszcze jeden sposób. Wykręcił rzekomo przez pomyłkę numer telefonu Herr Kretzschmara i usłyszał od jego oburzonej żony, że to szczyt wszystkiego dzwonić do kogoś o tak wczesnej porze. Następnie podejmując ostatni środek ostrożności, poskładał jeszcze swoje plastikowe torby i wsunął je do kieszeni. Miasteczko było pokryte liśćmi i leżało na uboczu. Duże trawniki, starannie ogrodzone domy. Wiejski styl życia dawno już padł pod naporem podmiejskich armii, ale wspaniałe słońce czyniło pięknym wszystko dokoła. Numer osiem leżał po prawej stronie; pokaźna, dwupiętrowa willa ze stromymi, skandynawskimi dachami, podwójnym garażem i młodymi drzewkami rozmaitych gatunków, posadzonymi zdecydowanie zbyt blisko siebie. W ogrodzie huśtawka o plastikowym siedzeniu w kwiatki i nowy staw rybny, utrzymany w stylu romantycznym. Ale główną atrakcją domu i dumą Herr Kretzschmara był odkryty basen, znajdujący się na patio z krzycząco czerwonych kafelków. Tutaj właśnie odnalazł go Smiley owego niezwykłego jesiennego dnia, na łonie rodziny, bawiącego kilku sąsiadów na zaimprowizowanym przyjęciu. Herr Kretzschmar w szortach piekł na ruszcie mięso, ale kiedy Smiley zwolnił zatrzask w furtce, gospodarz porzucił swoje zajęcie, żeby zobaczyć, kto przyszedł. Zmylił go jednak nowy, słomkowy kapelusz i płócienna marynarka, zawołał więc po prostu swoją żonę. Frau Kretzschmar kroczyła ścieżką z kieliszkiem szampana w dłoni. Ubrana była w różowy kostium kąpielowy i przezroczystą pelerynę, której pozwalała powiewać śmiało po bokach. - A któż to taki? Co to za miła niespodzianka? - pytała figlarnie, jak gdyby mówiła do swojego pieska. Przystanęła na wprost niego. Była opalona, wysoka i znakomicie zbudowana, podobnie jak jej mąż. Twarzy nie widział zbyt dobrze, ponieważ małżonka Kretzschmara nosiła ciemne okulary z białą, przeciwsłoneczną osłoną na nos. - Oto rodzina Kretzschmarów przy zabawie - powiedziała niepewnie, bo Smiley ciągle się jeszcze nie przedstawił. - Co możemy dla pana zrobić? Czym możemy panu służyć? - Muszę porozmawiać z pani mężem - powiedział Smiley. Odezwał się po raz pierwszy od chwili, kiedy kupował bilet, więc jego głos brzmiał grubo i nienaturalnie. - Clauschen nie robi interesów w dzień - powiedziała stanowczo, wciąż się uśmiechając. - Na mocy rodzinnego dekretu chęć zysku w ciągu dnia pogrążona jest w uśpieniu. Czy mam nałożyć Clausowi kajdanki, by udowodnić panu, że pozostanie naszym niewolnikiem aż do zachodu słońca? Kostium był dwuczęściowy, a jej gładki, pełny brzuch lśnił od olejku do opalania. Wokół bioder nosiła złoty łańcuszek, mający prawdopodobnie stanowić kolejną oznakę jej naturalności. Na nogach miała złote sandałki na bardzo wysokich obcasach. - Proszę powiedzieć mężowi, że tu nie chodzi o interesy - rzekł Smiley. - Chodzi o przyjaźń. Frau Kretzschmar wypiła łyk szampana i zdjęła przeciwsłoneczne okulary, jak gdyby odsłaniała twarz na bal masque. Miała zadarty nos. Jej twarz, choć sympatyczna, była o wiele starsza niż jej ciało. - Jak może chodzić o przyjaźń, skoro nie znam pańskiego nazwiska? -zapytała wyzywająco, już niepewna, czy ma być ujmująca, czy wyniosła. Tymczasem ścieżką nadchodził właśnie Herr Kretzschmar. Zatrzymał się, spoglądając to na swoją żonę, to na Smileya, potem znów na Smileya. I być może jego wyraz twarzy, zachowanie i niewzruszoność wzroku powiedziały Kretzschmarowi, z jakiego powodu przyjechał. - Idź zająć się jedzeniem - rzucił szorstko. Ujmując Smileya pod ramię, Herr Kretzschmar zaprowadził go do salonu z mosiężnymi żyrandolami i oknem, zastawionym tropikalnymi kaktusami. - Otto Leipzig nie żyje - powiedział bez wstępów Smiley, gdy tylko zamknęły się drzwi. - Zabiło go dwóch ludzi w obozowisku nad wodą. Herr Kretzschmar bardzo szeroko otworzył oczy, a potem bez zażenowania odwrócił się plecami do Smileya i ukrył twarz w dłoniach. - Zrobił pan nagranie - powiedział Smiley, nie zwracając najmniejszej uwagi na to przedstawienie. - Jest fotografia, którą panu pokazałem, i jest gdzieś jeszcze nagrana taśma, którą pan dla niego przechowuje. - Po plecach Herr Kretzschmara nie było widać, żeby cokolwiek słyszał. - Sam pan mi o niej mówił wczoraj wieczorem - ciągnął dalej Smiley tym samym tonem. - Powiedział pan, że rozmawiali o Bogu i o świecie. Powiedział pan, że Otto śmiał się jak szalony, że mówił naraz trzema językami, śpiewał, opowiadał dowcipy. Zrobił pan dla niego zdjęcie, ale nagrał pan również ich rozmowę. Przypuszczam, że ma pan także list, który otrzymał pan dla niego z Londynu. Herr Kretzschmar odwrócił się i spojrzał na Smileya wzburzony. - Kto go zabił? - zapytał. - Herr Maks, pytam pana jak żołnierza. Smiley wyjął z kieszeni kawałek pocztówki. - Kto go zabił? - powtórzył Herr Kretzschmar. - Niech pan mi powie. - Oto, czego oczekiwał pan ode mnie wczoraj - powiedział Smiley, nie zważając na jego pytanie. - Ten, kto to panu przyniesie, otrzyma taśmy i wszystko, co jeszcze pan dla niego przechowuje. Tak się umówiliście. Kretzschmar wziął pocztówkę. - Nazywał to Regułami Moskiewskimi - powiedział Kretzschmar - Nastawali na nie i Otto, i Generał, choć mnie osobiście wydawało się to absurdalne. - Ma pan drugą połowę pocztówki? - zapytał Smiley. - Tak - odparł Kretzschmar. - Więc niech pan sprawdzi, czy pasują, i da mi te materiały. Wykorzystam je w całkowitej zgodzie z zamiarami Ottona. Musiał powtórzyć to dwukrotnie, nim Kretzschmar w ogóle odpowiedział. - Przyrzeka pan? - zapytał. - Tak. - A mordercy? Co pan z nimi zrobi? - Najprawdopodobniej są już bezpiecznie za morzem - powiedział Smiley. - Mieli do przejechania tylko kilka kilometrów. - No to jaki będziemy mieć pożytek z tych materiałów? - Kompromitują człowieka, który nasłał morderców - powiedział Smiley i być może w tej chwili Herr Kretzschmar zorientował się, że żelazny spokój jego gościa oznacza, iż Smiley czuje się równie przygnębiony jak on, a może nawet jest osobiście jeszcze głębiej przybity. - Czy doprowadzą do jego śmierci? - spytał Herr Kretzschmar. Smiley długo ociągał się z odpowiedzią. - Spotka go coś gorszego niż śmierć. Przez chwilę wydawało się, że Herr Kretzschmar zamierza zapytać, co jest gorsze od śmierci, ale nie uczynił tego. Wyszedł z pokoju sztywno trzymając pocztówkę w dłoni. Smiley czekał cierpliwie. Wieczny, mosiężny zegar podążał pracowicie swą niewolniczą trasą. Z akwarium spoglądała na Smileya jakaś czerwona rybka. Kretzschmar wrócił. W dłoni trzymał białe, tekturowe pudełko. W jego wyłożonym higieniczną chusteczką wnętrzu spoczywał zwitek papieru do fotokopiarek, pokryty znanym już Smileyowi pismem, oraz sześć miniaturowych kaset z niebieskiego plastiku - z tych, które preferują mężczyźni nowocześni. - Powierzył mi je - powiedział Herr Kretzschmar. - Postąpił roztropnie - odrzekł Smiley. Herr Kretzschmar położył Smileyowi dłoń na ramieniu. - Jeżeli będzie pan czegoś potrzebował, proszę dać mi znać - powiedział. - Mam swoich ludzi. Żyjemy w czasach przemocy. Smiley raz jeszcze zadzwonił z budki na lotnisko w Hamburgu, żeby potwierdzić rezerwację pana Standfasta na lot do Londynu. Następnie zakupił znaczki i mocną kopertę, na której wypisał fikcyjny adres w Adelajdzie w Australii. Włożył do środka paszport Standfasta i wrzucił kopertę do skrzynki. Potem podróżując już jako zwyczajny pan George Smiley, urzędnik, powrócił na dworzec i bez żadnych przygód przekroczył granicę z Danią. Podczas jazdy udał się do toalety i tam przeczytał list od Ostrakowej, wszystkie siedem stron, odbite przez Generała na starodawnej kopiarce Mikhela w maleńkiej bibliotece tuż obok British Museum. To, co przeczytał, i to, co dziś przeżył, napełniało go narastającym i nieodpartym niemal niepokojem. Pociągiem, promem i wreszcie taksówką przyjechał na lotnisko Castrup w Kopenhadze. Zdążył złapać popołudniowy samolot do Paryża i chociaż lot trwał tylko godzinę, w świecie Smileya ciągnął się przez całe życie, unosząc go poprzez rozmaitość wspomnień, uczuć i oczekiwań. Tłumiona do tej pory złość i obrzydzenie, wywołane morderstwem Leipziga, znalazły teraz ujście tylko po to, żeby ustąpić miejsca obawie o Ostrakową: skoro obeszli się w ten sposób z Leipzigiem i Generałem, to kto wie, co jej mogliby uczynić. Pogoń w Szlezwiku - Holsztynie przywróciła mu refleks odzyskanej młodości, ale teraz, podczas ucieczki, zaatakowała go nieuleczalna obojętność starości. Jaki jest sens walki, skoro śmierć stoi tak blisko, skoro jest zawsze obecna? Myślał znów o Karli i o jego absolutyzmie, który nadawał przynajmniej sens wiecznemu chaosowi, będącemu warunkiem życia; sens przemocy i śmierci; Karli, dla którego zabijanie nie było nigdy niczym więcej, niż tylko koniecznym dopełnieniem wielkiego planu. Jak mogę zwyciężyć? - pytał; sam, krępowany wątpliwościami i poczuciem przyzwoitości - jak moglibyśmy odnieść zwycięstwo - skoro nie ustaje bezlitosna strzelanina? Lądowanie i zapowiedź kolejnego pościgu przywróciły mu równowagę ducha. Jest dwóch Karlów, myślał przypominając sobie stoicką twarz, cierpliwe oczy i żylaste ciało, oczekujące filozoficznie na własny rozkład. Jest Karla zawodowiec, tak opanowany, że mógłby zaczekać i dziesięć lat, aż jakaś operacja przyniesie owoce; w przypadku Billa Haydona czekał lat dwadzieścia; to Karla stary szpieg, pragmatyk, gotów przehandlować tuzin porażek za jedno wielkie zwycięstwo. Ale jest jeszcze inny Karla, Karla o mimo wszystko ludzkim sercu, Karla skażony ludzkością. Nie powstrzyma mnie, jeżeli ucieknie się do zawodowych metod, by bronić swych słabości. Sięgając na półkę po słomiany kapelusz, Smiley wspomniał przypadkiem rycerską obietnicę, jaką niegdyś złożył w związku z ewentualnym upadkiem Karli. - Nie - odpowiedział wtedy na pytanie bardzo podobne do tego, jakie postawił teraz sam sobie. - Nie, Karla nie jest żaroodporny. Dlatego, że jest fanatykiem. I pewnego dnia, o ile tylko będę mógł przyłożyć do tego rękę, ten brak umiarkowania przyniesie mu klęskę. Biegnąc na postój taksówek, przypomniał sobie, że wygłosił powyższą uwagę w obecności niejakiego Petera Guillama, a tak się złożyło, że człowiek ten akurat teraz szczególnie zaprzątał jego myśli. * * * Ostrakowa, leżąc na otomanie, wpatrywała się w zmierzch i całkiem serio myślała, czy nie zwiastuje on przypadkiem końca świata. Przez cały dzień wisiał nad podwórzem szary mrok, oddając jej maleńki wszechświat we władanie wiecznemu wieczorowi. O brzasku pogłębił go jeszcze sepiowy blask; przed południem, zaraz po wizycie tych ludzi, nastąpiła awaria w niebiańskiej elektrowni i w oczekiwaniu swojego końca ciemność przeszła w jamistą czerń. A teraz, wieczorem, mgła jeszcze mocniej zwarła chwyt ciemności na rejterujących siłach światła. Tak samo jest i z Ostrakową, zdecydowała bez goryczy kobieta: z moim poobijanym, posiniaczonym ciałem, z moim oblężeniem, z moimi nadziejami na powtórne przyjście odkupiciela; dokładnie to samo, zmierzch mojego własnego dnia. Dziś rano po przebudzeniu czuła się tak, jakby była związana. Spróbowała poruszyć nogą i natychmiast wokół jej piersi, ud i brzucha zacisnęły się płonące sznury. Uniosła ramię, ale odczuła tylko, jak krępują ją żelazne więzy. Minęło całe życie, zanim się doczołgała do łazienki, i potem znów zanim się rozebrała i weszła do wody. Przeraziła się, że zemdleje, tak strasznie bolało ją obite ciało w miejscach, w których zetknęło się z ziemią. Usłyszała łomot i pomyślała, że hałas rozlega się w jej głowie; dopiero później zdała sobie sprawę, że to robota rozjuszonego sąsiada. Jak policzyła, kościelny zegar bił cztery razy, a zatem nic dziwnego, że grzmot wody w starych rurach wywołał protesty współmieszkańca. Wyczerpały ją trudy parzenia kawy, ale pozycja siedząca nagle okazała się nie do zniesienia, a leżeć Ostrakowa też nie była w stanie. Odpoczywała jedynie, pochylając się do przodu i opierając łokcie na suszarce. Mogła stąd obserwować podwórze, dla rozrywki i tak na wszelki wypadek, i stąd też widziała tych mężczyzn, te dwa duchy ciemności, jak nazywała ich teraz w myślach; klarowali coś konsjerżce, a konsjerżka, ta stara koza, madame la Pierre, coś klarowała im, trzęsąc swą głupią głową: "Nie, nie ma Ostrakowej, nie ma". Powtarzała to na dziesięć różnych sposobów - nie ma - słowa odbijały się po podwórzu echem jak aria operowa, zagłuszając odgłosy trzepanych dywanów, gwar dziecięcych zabaw i plotki dwóch starych matron z ręcznikami na głowach, wychylających się przez okna na trzecim piętrze dwa metry od siebie - nie ma. Nawet dziecko by jej nie uwierzyło. Kiedy chciała czytać, musiała położyć książkę na suszarce, gdzie po wizycie tych ludzi trzymała także pistolet, aż wreszcie zauważyła okrętkę na jego kolbie i z kobiecą praktycznością za pomocą kuchennego sznurka zmajstrowała sobie marynarski węzeł. Uwiązawszy w ten sposób pistolet na szyi, obie ręce miała wolne, kiedy chciała się czołgać po pokoju. Jednak gdy broń obijała się jej na piersiach pomyślała, że zwymiotuje z bólu. Gdy mężczyźni odeszli, zaczęła mówić do siebie na głos, krzątając się wokół drobnych codziennych czynności, które przyrzekła sobie wykonywać podczas dobrowolnego odosobnienia. - Jeden wysoki, skórzany płaszcz, kapelusz typu Homburg - pomrukiwała Ostrakowa, racząc się pokaźną porcją wódki, żeby pokrzepić ciało. -Drugi barczysty, łysa pała, szare buty z dziurkami. - Pisz piosenki twoich wspomnień, myślała; wyśpiewaj je Czarodziejowi, Generałowi - ach, czemu nie odpowiadają na mój drugi list? Znów była dzieckiem, spadała z kucyka, a kucyk wracał i tratował ją. Znów była kobietą, usiłującą zostać matką. Przypomniała sobie trzy noce nieznośnego bólu, kiedy to Aleksandra gwałtownie sprzeciwiała się swoim narodzinom w szarym i groźnym świetle niedomytej moskiewskiej kliniki położniczej - w takim samym świetle, które było teraz widać za jej oknem i które niczym sztuczny kurz kładło się na wypolerowanych podłogach mieszkania. Słyszała, jak woła Glikmana: "Sprowadźcie go do mnie, sprowadźcie go do mnie". Pamiętała teraz, jak wydawało się jej czasem, że rodzi swojego kochanka, Glikmana, a nie ich wspólne dziecko - jak gdyby to mocne, owłosione ciało mężczyzny walczyło, żeby z niej wyjść - a może wejść w nią jak gdyby urodzić, znaczyło wtrącić Glikmana w niewolę, której tak strasznie się dla niego obawiała. Dlaczego nie ma go tutaj, dlaczego nie przyjechał? - zastanawiała się, myląc Glikmana zarówno z Generałem, jak i z Czarodziejem. Dlaczego nie odpowiadają na mój list? Doskonale wiedziała, dlaczego Glikman nie przyszedł, podczas gdy ona zmagała się z Aleksandrą. Błagała go, żeby trzymał się z dala. Masz odwagę, by cierpieć, i to wystarczy - powiedziała mu. Ale nie masz odwagi, żeby przyglądać się cierpieniom innych, i kocham cię także i za to. Chrystusowi było łatwo - powiedziała. Mógł uzdrawiać trędowatych, przywracać ślepcom wzrok i wskrzeszać zmarłych. Za godną sprawę mógł nawet umrzeć. Ale ty nie jesteś Chrystusem, jesteś Glikman, i nie możesz ulżyć mi w bólu, możesz się tylko przyglądać i cierpieć wraz ze mną, a to nikomu nie przyniesie nic dobrego. Ale Generał i jego Czarodziej to inna sprawa, twierdziła z pewną niechęcią Ostrakowa; ustanowili się lekarzami mojej choroby i mam do nich prawo. O wyznaczonej godzinie przyszła na górę ta kretyńska, porykująca jak oślica konsjerżka, razem ze swoim mężem - troglodytą i ze śrubokrętem. Byli ogromnie podekscytowani i pełni radości, że przynoszą jej tak pomyślne wieści. Ostrakowa opanowała się na czas odwiedzin, nastawiła muzykę, umalowała twarz i rozłożyła książki wokół otomany, żeby stworzyć atmosferę introspektywnego relaksu. - Goście, madame, mężczyźni... Nie, nie chcieli podać swoich nazwisk... Przyjechali na krótko z zagranicy... znali pani męża, madame. To emigranci, tak jak pani... Nie, chcieli, żeby to była niespodzianka... Mówili, że mają dla pani prezenty od krewnych, madame... to tajemnica, madame, a jeden z nich był taki wielki i silny, i przystojny... Nie, przyjdą kiedy indziej, przyjechali w interesach, mówili, że mają wiele spraw do załatwienia... Nie, taksówką, i kazali jej czekać - jakie to koszty, niech pani sobie tylko wyobrazi Ostrakowa roześmiała się i położyła rękę na ramieniu konsjerżki, niemal fizycznie wciągając ją w swe tajemnice, a troglodyta stał i owiewał je obie oddechem pełnym papierosowego dymu i zapachu czosnku. - Proszę posłuchać - powiedziała. - Posłuchajcie, państwo. Słuchajcie uważnie, monsieur i madame la Pierre. Doskonale wiem, kim oni są, ci bogaci i przystojni goście. To są zepsuci siostrzeńcy mojego męża z Marsylii, leniuchy i włóczęgi. Jeśli przywieźli mi prezent, to możecie państwo być pewni, że zażądają także łóżek, a może nawet i obiadu. Bądźcie tak mili i powiedzcie im, że pozostanę na wsi jeszcze kilka dni. Bardzo ich kocham, ale należy mi się także trochę spokoju. Jakiekolwiek wątpliwości czy zawiedzione nadzieje nie pozostałyby w ich koźlich głowach, Ostrakowa wykupiła się pieniędzmi i znów została sama, z węzłem na szyi. Leżała rozciągnięta na otomanie, unosząc biodra w pozycji, która na poły tylko okazała się znośna. Trzymała w dłoni pistolet, wycelowany w drzwi, i słyszała zbliżające się po schodach kroki dwóch osób; jedna z nich stąpała lekko, druga ociężale. - Jeden wysoki, skórzany płaszcz... Drugi barczysty, szare buty z dziurkami... - powtarzała. Rozległo się pukanie, nieśmiałe, jak dziecinna propozycja miłości. A potem nieznajomy głos, mówiący po francusku z nieznajomym akcentem, powoli i klasycznie jak jej mąż, Ostrakow, z tą samą powabną czułością. - Madame Ostrakowa. Proszę mnie wpuścić. Przyjechałem pani pomóc. Czując, że wszystko się kończy, Ostrakowa niespiesznie odbezpieczyła pistolet swego zmarłego męża i kilkoma pewnymi, choć bolesnymi krokami, podeszła do drzwi. Posuwała się bokiem, była bez butów i nie ufała judaszowi w drzwiach. Nic nie było w stanie jej przekonać, że nie można przez niego podglądać w obie strony. Wybrała okrężną drogę wokół pokoju, żeby zejść z linii wzroku ewentualnego obserwatora, przesunęła się obok niewyraźnego portretu Ostrakowa i strasznie zaczęła żałować, że jej mąż był na tyle samolubny, by umrzeć tak szybko, zamiast żyć i bronić jej przed złem. Potem pomyślała: Nie. Zmieniłam się przecież. Mam własną odwagę. Rzeczywiście miała odwagę. Szła na wojnę, każda minuta mogła być ostatnią chwilą jej życia, ale bóle gdzieś zniknęły, jej ciało było gotowe, jak kiedyś dla Glikmana. Zawsze, obojętne kiedy, czuła jego wzmacniającą energię, wstępującą w jej członki. Glikman był przy niej i Ostrakowa przypomniała sobie jego siłę, wcale sobie tego nie życząc. Pojawiła się w jej głowie biblijna myśl, że nieustannie uprawiając z nią miłość. Glikman dodał jej sił na tę właśnie chwilę. Miała spokój Ostrakowa i honor Ostrakowa; a także jego pistolet. Ale jej rozpaczliwa, samotna odwaga należała już tylko do niej, a była to odwaga matki wstrząśniętej, poniżonej i rozwścieczonej: Aleksandra. Ludzie, którzy przyszli ją zabić, naśmiewali się z jej sekretnego macierzyństwa, zabili Glikmana i Ostrakowa i zabiją ten cały, biedny świat, jeżeli ona ich nie powstrzyma. Chciała tylko wycelować przed strzałem i pojęła, że dopóki judasz jest na miejscu, a drzwi są zamknięte na łańcuch i na zamek, może wymierzyć z bardzo bliskiej odległości - a im bliżej, tym lepiej, Ostrakowa bowiem realnie oceniała swoje umiejętności strzeleckie. Zasłoniła palcem judasza, żeby tamci nie mogli patrzeć, a potem sama przyłożyła oko do szkiełka, chcąc sprawdzić, kim są ci ludzie - i kogóż to ujrzała najpierw, jeśli nie swą głupią dozorczynię, stojącą bardzo blisko drzwi, okrągłą jak cebulka w zniekształcającej obraz soczewce; w poblasku kafelków na piętrze jej włosy wydawały się zielone, na twarzy miała gumowy uśmiech i nochal, sterczący niczym kaczy dziób. Ostrakowa sądziła, że lekkie kroki należały właśnie do niej - albowiem lekkość, tak jak ból czy szczęście, jest zawsze względna w stosunku do przeszłych lub przyszłych wydarzeń. Dalej Ostrakowa ujrzała małego jegomościa w okularach, który przez judasza wydawał się tak gruby, jak człowieczek ze znaku firmowego Michelina. Kiedy tak mu się przyglądała, z namaszczeniem zdjął słomiany kapelusz, pochodzący prosto z jakiejś powieści Turgieniewa, i stał przyciskając go do boku, jak gdyby słuchał właśnie swojego hymnu narodowego. Domyśliła się na podstawie tego gestu, że mały jegomość chce jej powiedzieć, iż wie, że Ostrakowa się boi, wie, że najbardziej boi się zasłoniętej twarzy, i że odkrywając głowę w pewnym sensie ujawnia wobec niej uczciwe zamiary. Jego niewzruszoność i powaga roztaczały wokół atmosferę jakiejś obowiązkowej uległości, co podobnie jak jego głos przypominało kobiecie Ostrakowa; być może przez judasza istotnie wyglądał jak żaba, ale szkło nie miało wpływu na jego zachowanie. Ostrakowa przypominał jej też okularami, niezbędnymi mu tak, jak niezbędna jest laska kulawemu. Ostrakowa długo przypatrywała się wszystkiemu z bijącym sercem, lecz bardzo spokojnie, trzymając lufę przyciśniętą do drzwi i palec na cynglu, rozważając, czy nie zastrzelić go tutaj i teraz, wprost przez drzwi: - To za Glikmana, to za Ostrakowa, to za Aleksandrę. W swojej podejrzliwości gotowa była bowiem uwierzyć, że wybrali takiego właśnie człowieka ze względu na jego szlachetny wygląd; wiedzieli dobrze, że Ostrakow, choć gruby, umiał wyglądać dystyngowanie. - Nie potrzebuję pomocy - odkrzyknęła wreszcie Ostrakowa i z przerażeniem patrzyła, jakie wrażenie wywrą na nim jej słowa. Ale akurat w tej chwili ta głupia konsjerżka postanowiła zacząć wrzeszczeć na własną odpowiedzialność. - Madame, to dżentelmen. Jest Anglikiem. Martwi się o panią. Jest pani chora, madame, cała ulica się o panią niepokoi. Madame, nie może się tak pani dłużej zamykać. - Pauza. - On jest lekarzem, madame: prawda, monsieur? To renomowany lekarz, specjalista od chorób duszy. - Potem Ostrakowa usłyszała, jak ta idiotka szepcze: - Niech pan jej powie, monsieur. Niech pan jej powie, że jest pan lekarzem. Ale nieznajomy z dezaprobatą pokręcił głową i odparł: - Nie. To nieprawda. - Madame, proszę otworzyć, bo wezwę policję - krzyknęła konsjerżka. - Rosjanka i robi taki skandal. - Nie potrzebuję pomocy - powtórzyła znacznie głośniej Ostrakowa. Ale wiedziała już, że pomoc potrzebna jest jej bardziej niż cokolwiek innego; że bez pomocy nigdy nie będzie w stanie zabić, podobnie zresztą jak Glikman. Nawet gdyby sam Diabeł był w pobliżu, nie umiałaby nigdy zabić dziecka innej kobiety. Tymczasem Ostrakowa czuwała nadal, a mały człowiek podszedł powoli bliżej, aż kobieta widziała w soczewce tylko jego twarz, niewyraźną jak twarz oglądana pod wodą; po raz pierwszy dostrzegła w niej wtedy zmęczenie i przekrwione, podbite ciężkimi sińcami oczy za szkłami okularów; wyczuła w nim żarliwą troskę o siebie, troskę, która nie miała nic wspólnego ze śmiercią, lecz z ocaleniem; wyczuła, że spogląda na oblicze pełne niepokoju, a nie na twarz, która na zawsze wyzbyła się współczucia. Mężczyzna zbliżył się jeszcze bardziej, ale wystarczył szczęk skrzynki na listy i Ostrakową ogarnęło przerażenie, bo o mały włos nie pociągnęła przez pomyłkę za cyngiel. Poczuła konwulsje w dłoni i powstrzymała rękę dopiero w ostatniej chwili; potem przystanęła, żeby podnieść kopertę z wycieraczki. Był to jej własny list, adresowany do Generała - ten drugi, napisany po francusku, zawierający słowa: "Ktoś próbuje mnie zabić". W ostatnim odruchu oporu zaczęła się zastanawiać, czy ten list to nie jakaś sztuczka, czy tamci go przypadkiem nie przejęli, nie kupili lub nie uczynili czegoś, co czynią zwykle złoczyńcy. Jednakże widząc swój list, rozpoznając rozpoczynające go słowa i ich rozpaczliwy ton, poczuła się nagle okropnie znużona fałszem i nieufnością, znużona próbami odnalezienia zła tam, gdzie przede wszystkim pragnęła znaleźć dobro. Znów usłyszała głos grubego człowieka, starannie wyuczona francuszczyzna, choć nieco kulawa, i przypomniały się jej strzępy zapamiętanych ze szkoły wierszyków. A jeśli kłamał, to było to najbardziej przebiegłe kłamstwo, jakie kiedykolwiek w życiu słyszała. - Czarodziej nie żyje, madame - powiedział, pokrywając judasza mgiełką oddechu. - Przyjechałem z Londynu, żeby go zastąpić i służyć pani pomocą. Jeszcze przez wiele lat później, a być może nawet przez całe życie, Peter Guillam opowiadał mniej lub bardziej szczerze historię swojego powrotu do domu owego wieczoru i zawsze podkreślał wyjątkowe okoliczności, towarzyszące tamtym wydarzeniom. Po pierwsze, przez cały dzień był w złym humorze. Po drugie, ambasador wyłajał go publicznie za wygłoszenie niestosownej i lekkomyślnej uwagi na temat stanu brytyjskiego budżetu. Po trzecie, niedawno się ożenił, a jego młodziutka żona była właśnie w ciąży. Po czwarte, zadzwoniła akurat w chwilę po tym, kiedy odszyfrował długie i nieprawdopodobnie nudne zawiadomienie z Cyrku, przypominające mu po raz piętnasty, że na francuskiej ziemi nie będą podejmowane żadne, powtarzamy żadne operacje, bez uprzedniego pisemnego zezwolenia z Kwatery Głównej. I po piąte - le tout Paris wpadł właśnie w kolejną okresową panikę z powodu fali porwań. A wreszcie pozycja głównego rezydenta Cyrku w Paryżu znana była szeroko jako rodzaj kostnicy dla oficerów oczekujących rychłego pochówku i nie oferowała wiele więcej ponad możliwość konsumpcji nie kończących się lunchów z wyjątkowo przekupnymi i niezwykle nudnymi szefami konkurencyjnych francuskich służb wywiadowczych, którzy więcej czasu spędzali, szpiegując wzajemnie siebie aniżeli domniemanych wrogów. Należy wziąć pod uwagę wszystkie te okoliczności, twierdził później Guillam, zanim oskarŻy się go o zapalczywość. Dodajmy, że Guillam był sportowcem i pół - Francuzem, choć ze względu na zainteresowania można by go uznać raczej za Anglika; był szczupły i właściwie przystojny - lecz choć stawiał czasowi zażarty opór, właśnie zbliżał się do pięćdziesiątki, stanowiącej próg, poza który wykraczają kariery już tylko niewielu oficerów operacyjnych. Guillam był także właścicielem nowiutkiego porschea, którego nabył nieco wstydliwie po specjalnej cenie dla dyplomatów i trzymał wbrew zdecydowanej niechęci ambasadora na parkingu dla pracowników ambasady. A zatem Marie - Claire Guillam zadzwoniła do męża punktualnie o szóstej, gdy Guillam zamykał swoje książki kodowe. Miał na biurku dwa telefony, jeden, przynajmniej teoretycznie, operacyjny i bezpośredni, drugi natomiast połączony z centralą w ambasadzie. Marie - Claire dzwoniła na linii bezpośredniej, a małżonkowie uzgodnili, że będą jej używać jedynie w nagłych wypadkach. Mówiła po francusku, który był wprawdzie jej ojczystym językiem, ale ostatnio porozumiewali się głównie po angielsku, żeby poprawić wymowę Marie - Claire. - Peter - zaczęła. Od razu wyczuł napięcie w jej głosie. - Marie - Claire? Co się stało? - Peter, jest ktoś u nas. Chce, żebyś natychmiast przyjechał. - Kto to jest? - Nie mogę ci powiedzieć. To ważne. Proszę, przyjedź natychmiast -powtórzyła Marie - Claire i odłożyła słuchawkę. Kierownik biura Guillama, niejaki pan Anstruther, stał pod drzwiami skarbca, kiedy zadzwonił telefon, i czekał, aż Guillam otworzy cyfrowy zamek, zanim obaj schowają swoje klucze. Pan Anstruther zobaczył przez otwarte drzwi, jak Guillam z trzaskiem odkłada słuchawkę na widełki, a po chwili ujrzał, że szef ni stąd, ni zowąd rzuca mu - z dużej odległości, co najmniej czterech metrów -święty osobisty klucz Głównego Rezydenta, niemal symbol jego funkcji, który pan Anstruther jakimś cudem pochwycił: wzniósł lewą dłoń i złapał klucz nachwytem, niczym amerykański baseballista. Przyznał się potem Guillamowi, że nie zdołałby tego uczynić ponownie, choćby próbował nawet sto razy. - Nie ruszaj się stąd, dopóki nie zadzwonię! - krzyknął Guillam. - Usiądź przy moim biurku i odbieraj telefony. Słyszysz? Anstruther słyszał, ale w tym czasie Guillam był już w połowie absurdalnie eleganckich, spiralnych schodów ambasady, roztrącając maszynistki, strażników sądowych i bystrych młodzieńców, wybierających się na serię wieczornych koktajli. Kilka chwil później siedział już za kierownicą porschea, grzejąc silnik jak kierowca wyścigowy, którym być może był rzeczywiście w poprzednim życiu. Guillam mieszkał w Neuilly i zazwyczaj te sportowe rajdy w godzinie szczytu stanowiły dla niego rozrywkę, przypominały mu bowiem dwa razy dziennie, że - jak to ujmował - bez względu na codzienną nudę pracy w ambasadzie życie wokół jest pełne niebezpieczeństw, czadu i radości. Lubił nawet mierzyć czas przejazdu. Jeżeli jechał Avenue Charles de Gaulle i miał szczęście na światłach, dwadzieścia pięć minut przy wieczornym ruchu nie było niemożliwością. Późno wieczorem albo wcześnie rano mógł dzięki pustym drogom i tablicom korpusu dyplomatycznego skrócić trasę do kwadransa, ale w godzinie szczytu trzydzieści pięć minut stanowiło niezły wynik, czterdzieści zaś normę. Tego popołudnia, dręczony wizjami Marie - Claire trzymanej na muszce przez bandę szalonych nihilistów, pokonał drogę do domu w osiemnaście minut. Przekazane później ambasadorowi raporty policyjne głosiły, że Guillam trzykrotnie zlekceważył światła i że na ostatniej prostej rozwinął blisko sto czterdzieści kilometrów na godzinę; ale była to z konieczności jedynie prawdopodobna wersja wydarzeń, nikt bowiem nie przejawiał ochoty, żeby dotrzymać mu tempa. Sam Guillam pamięta z tej jazdy jedynie niedoszłe zderzenie z samochodem meblowym i jakiegoś obłąkanego rowerzystę, któremu wpadło do głowy, żeby skręcić w lewo, kiedy on znajdował się akurat jakieś sto pięćdziesiąt metrów za nim. Mieszkał na trzecim piętrze w willi. Jeszcze przed domem przyhamował ostro, zgasił silnik, tocząc się podjechał do krawężnika i stanął na ulicy. Potem popędził do drzwi na tyle bezszelestnie, na ile tylko pozwalał mu pośpiech. Sądził, że zobaczy gdzieś w pobliżu zaparkowany samochód, prawdopodobnie z gotowym do ucieczki kierowcą, ale ku chwilowej uldze Guillama w okolicy nie było widać żadnego auta. Jednakże w sypialni paliło się światło, więc widział teraz zakneblowaną i przywiązaną do łóżka Marie - Claire, nad którą siedzieli oczekujący na przyjazd Guillama porywacze. Jeżeli to jego chcieli dostać, nie miał zamiaru ich rozczarować. Przyjechał bez broni, nie miał innego wyboru. Gospodarze Cyrku bali się broni jak diabeł święconej wody, a jego nielegalny rewolwer spoczywał w szafce nocnej, gdzie, bez wątpienia tamci już dawno go znaleźli. Wszedł po cichutku na trzecie piętro, przy drzwiach zdjął marynarkę i rzucił ją pod nogi na podłogę. Klucz trzymał w ręce, wsunął go w zamek tak delikatnie, jak tylko umiał, a potem przez skrzynkę na listy zawołał: Facteur -listonosz - i później jeszcze Expres. Czekał z kluczem w dłoni, aż usłyszał zbliżające się kroki, o których wiedział od razu, że nie należą do Marie - Claire. Były powolne, a nawet ociężałe i, jak się wydało Guillamowi, znamionowały nadmierną pewność siebie. Ponadto zbliżały się od strony sypialni. Potem Guillam robił już wszystko jednocześnie. Wiedział, że aby otworzyć drzwi od wewnątrz, trzeba wykonać dwie czynności: najpierw należy zwolnić łańcuch, a później przesunąć zamek zatrzaskowy. Na wpół przykucnięty Guillam odczekał, aż usłyszy opadający łańcuch, po czym wykorzystał swoją jedyną broń - zaskoczenie. Przekręcił klucz, całym ciężarem rzucił się na drzwi i w tej samej chwili zobaczył ku swej ogromnej satysfakcji jak jakaś pulchna postać odrzucona gwałtownie ku tyłowi wpada na wiszące w przedpokoju lustro i strącaje ze ściany. Guillam chwycił nieznajomego, raptownym chwytem założył mu dźwignię na ramię -i wtedy zobaczył przestraszoną twarz swojego długoletniego przyjaciela i nauczyciela, Georgea Smileya, który spoglądał na niego bezradnie. Epilog tego spotkania Guillam zrelacjonował dość mgliście; oczywiście nie był uprzedzony o przyjeździe Smileya, który niewiele wyjaśnił mu w mieszkaniu, być może z obawy przed podsłuchem. Marie - Claire była w sypialni, ale nie została skrępowana ani zakneblowana; na łóżku, wskutek jej nalegań, położyła się natomiast Ostrakowa, nadal ubrana w swoją czarną suknię. Marie - Claire usługiwała Rosjance, jak tylko mogła, podsuwając jej to pierś kurczęcia w galarecie, to herbatę miętową, a to znów inne specjały, które zapobiegliwie przygotowała na ten cudowny, choć niestety wciąż odległy dzień, kiedy także i Peter będzie wymagał jej opieki. Guillam spostrzegł, że Ostrakowa - której nazwiska jeszcze wtedy nie znał - wyglądała na pobitą. Wokół ust i oczu miała rozległe, szare siniaki, a palce jej dłoni poszatkowane zostały na kawałki, najprawdopodobniej podczas próby obrony Smiley pozwolił Guillamowi przez chwilę przyglądać się tej scenie - młodziutka, zdenerwowana małżonka roztaczająca opiekę nad pokiereszowaną damą - a potem zaprowadził Petera do jego własnego salonu, gdzie bez zwłoki przedstawił mu swoje żądania z całym autorytetem jego dawnego szefa, którym zresztą istotnie niegdyś był. Teraz dopiero wcześniejszy pośpiech Guillama otrzymał jakieś uzasadnienie. Ostrakowa - Smiley wyrażał się o niej jedynie jako o naszym gościu - musi opuścić Paryż dziś wieczorem. Kryjówka w pobliżu Orleanu, którą Smiley nazywał wiejską posiadłością, nie jest wystarczająco bezpieczna; Ostrakowej potrzebne jest miejsce, w którym znajdzie ochronę i opiekę. Guillam przypomniał sobie francuskie małżeństwo, mieszkające w Arras, pewnego emerytowanego agenta wraz z żoną, który kilkakrotnie zapewniał już schronienie różnym przelotnym ptakom Cyrku. Ustalono, że Guillam zatelefonuje do nich, ale nie z mieszkania; Smiley posłał go do budki telefonicznej. Zanim Guillam załatwił wszystko i wrócił, Smiley napisał kilka zdań na kartce ozdobionej okropnym wizerunkiem pasących się króliczków, wyrwanej z notatnika Marie - Claire. Chciał, żeby Guillam natychmiast przekazał do Cyrku wiadomość: Saul Enderby, do rąk własnych, odszyfrować osobiście. Za namową Smileya Guillam przeczytał (ale po cichu) tekst, zawierający uprzejmą prośbę o spotkanie w mieszkaniu Bena dokładnie za czterdzieści osiem godzin, a to w związku z kolejnym zgonem, o którym już ci z pewnością doniesiono. Guillam nie miał zielonego pojęcia, o jakiego Bena chodzi. - Aha, Peter. - Tak, George - odrzekł wciąż nieco oszołomiony Guillam. - Przypuszczam, że istnieje coś takiego, jak oficjalny rejestr akredytowanych w Paryżu dyplomatów. Nie masz go przypadkiem w domu? Guillam przypadkiem go miał. Właściwie Marie - Claire wręcz żyła według niego. Nigdy nie pamiętała nazwisk, więc spis leżał koło jej telefonu w sypialni, by mogła z niego skorzystać w każdej chwili, kiedy telefonował jakiś pracownik obcej ambasady z kolejnym zaproszeniem na drinka, na obiad lub - co najstraszniejsze - na obchody jakiegoś narodowego święta. Guillam przyniósł księgę i w chwilę później zaglądał już Smileyowi przez ramię. -Kirow - śledząc kciuk Smileya przeczytał Guillam, ale i tym razem po cichu. - Kirow, Oleg, drugi handlowy sekretarz ambasady. Kawaler - Dalej następował adres w getcie ambasady radzieckiej w Siódmej Dzielnicy. - Natknąłeś się kiedyś na niego? - spytał Smiley. Guillam pokręcił głową. - Przyglądaliśmy się mu kilka lat temu. Ma adnotację przy nazwisku: ręce przy sobie. - Kiedy sporządzono tę listę? - spytał Smiley. Odpowiedź była wydrukowana na okładce: w grudniu zeszłego roku. - Cóż, a zatem gdy wrócisz do biura... - powiedział Smiley. - Obejrzę jego akta - obiecał Guillam. - Jest jeszcze to - powiedział ostro Smiley i podał Guillamowi zwykłą, plastikową torbę, zawierającą, jak później zobaczył Guillam, kilka miniaturowych kaset i grubą, brązową kopertę. - Pierwszą pocztą dyplomatyczną jutro - powiedział Smiley. - Ten sam stopień tajności i ten sam odbiorca, co w przypadku telegramu. Pozostawiwszy obie kobiety zamknięte w sypialni i wciąż ślęczącego nad listą Smileya, Guillam pognał z powrotem do ambasady, gdzie zwolnił z telefonicznej warty oszołomionego Anstruthera, oddał mu torbę i przekazał odpowiednie instrukcje. Guillamowi udzieliło się zdenerwowanie Smileya i cały oblewał się potem. Powiedział później, że przez te wszystkie lata znajomości z Georgem nigdy przedtem nie widział go tak skoncentrowanego, zdeterminowanego, skrytego i zrozpaczonego. Otworzył skarbiec, osobiście zaszyfrował i wysłał telegram, czekając jedynie na potwierdzenie odbioru z Kwatery Głównej, po czym bezzwłocznie wyciągnął akta pracowników ambasady sowieckiej i jął przeglądać stare listy osób pozostających pod obserwacją. Nie musiał daleko szukać. W serii trzeciej, przekazanej do Londynu, znalazł wszystko, co mogło być mu potrzebne. Kirow, Oleg, drugi handlowy sekretarz ambasady figurował już tutaj jako żonaty, okazało się jednak, że żona nie przebywa wraz z nim na placówce, a sam Kirow powrócił do Moskwy dwa tygodnie temu. W rubryce przeznaczonej na rozmaite uwagi dodatkowe umieszczono notatkę francuskich służb wywiadowczych głoszącą, że wedle dobrze poinformowanych źródeł sowieckich Kirow został odwołany w trybie pilnym przez radzieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych w celu objęcia nieoczekiwanie zwolnionego wyższego stanowiska. W tej sytuacji wyprawienie Kirowowi zwyczajowego przyjęcia pożegnalnego nie okazało się możliwe. Po powrocie Guillama do Neuilly Smiley wysłuchał jego sprawozdania w całkowitym milczeniu. Nie wydawał się zaskoczony, raczej przerażony, a kiedy nareszcie przemówił, co stało się dopiero wtedy, gdy wszyscy troje siedzieli już w pędzącym w stronę Arras samochodzie, w jego głosie pobrzmiewał niemal beznadziejny ton. - Tak - powiedział, jak gdyby Guillam znał całą sprawę na wylot. - Tak, oczywiście, on dokładnie tak właśnie by postąpił, prawda? Odwołałby Kirowa pod pretekstem awansu, aby uzyskać pewność, że naprawdę przyjedzie. Guillam orzekł, zapewne w przypływie spóźnionego olśnienia, że George nie mówił takich rzeczy od czasu, kiedy zdemaskował Billa Haydona jako kreta Karli i kochanka Anny. Również w pamięci Ostrakowej nie zachowało się wiele logicznie spójnych wspomnień z owej nocy; ani z podróży samochodem, podczas której udało jej się zasnąć, ani z cierpliwego, lecz uporczywego śledztwa, jakiemu poddał ją ten mały, pulchny człowieczek, gdy obudziła się późnym rankiem następnego dnia. Być może chwilowo utraciła zdolność doznawania wrażeń -a co za tym idzie, także zdolność zapamiętywania. Odpowiadała na jego pytania, była mu wdzięczna, podała mu - bez zapału czy zbędnej ornamentyki - te same informacje, które podała przedtem Czarodziejowi, choć Smiley większość z nich wydawał się już znać. - Czarodziej - powiedziała w pewnym momencie Ostrakowa. - Nie żyje. Mój Boże. Spytała o Generała, ale ledwie zwróciła uwagę na niezobowiązującą odpowiedź Smileya. Myślała o Ostrakowie, potem o Glikmanie, teraz o Czarodzieju - a nie poznała nawet jego nazwiska. Gospodarze byli mili, lecz jak na razie nie wywarli na niej większego wrażenia. Padał deszcz i Ostrakowa nie widziała odległych pól. A jednak mimo wszystko wraz z upływem tygodni zapadała pomaleńku w idylliczną hibernację. Surowa zima nadeszła wcześnie i Ostrakowa pozwoliła otulić się jej śniegom; spacerowała trochę, potem znacznie częściej, wcześnie szła na spoczynek, odzywała się rzadko, a wraz z jej ciałem regenerował się także duch. Z początku w jej głowie panował wybaczalny chaos i czasem łapała się na tym, że myśli o córce w kategoriach, w których przedstawił ją ryży nieznajomy, że Aleksandra jest chuligańską dysydentką i nieposkromioną buntowniczką. Później Ostrakowej powoli ujawniła się logika tej całej historii. Wytłumaczyła sobie, że gdzieś tam mieszka prawdziwa Aleksandra, wiodąca swoje życie i posiadająca własny charakter, tak jak przedtem. Albo, tak jak przedtem, nie posiadająca własnego charakteru. W obu wypadkach kłamstwa ryżego nieznajomego dotyczyły zupełnie innej osoby, którą tamci wymyślili sobie dla swoich celów. Ostrakowej udało się nawet znaleźć pociechę w nie pozbawionym podstaw przypuszczeniu, że jej córka, jeżeli w ogóle żyje, pozostaje całkowicie nieświadoma prowadzonych wokół niej machinacji. Być może rany, które zadano zarówno jej ciału, jak i duszy, uczyniły to, czego nie zdołały dokonać lata modlitw i trwogi, i oczyściły ją z poczucia winy wobec Aleksandry. Opłakiwała czasem Glikmana, pojęła, że jest na świecie zupełnie sama, ale na tle zimowego pejzażu samotność nie była jej niemiła. Pewien emerytowany brygadier poprosił ją o rękę, lecz Ostrakowa odmówiła. Okazało się później, że prosi o rękę wszystkie kobiety. Co najmniej raz w tygodniu odwiedzał ją Peter Guillam i wtedy spacerowali razem godzinę lub dwie. Peter opowiadał jej bezbłędną francuszczyzną o ogrodnictwie krajobrazowym, a wiadomości Guillama na ten temat były wprost niewyczerpane. W okresie, jaki obejmuje ta historia, tak właśnie wyglądało życie Ostrakowej. Przeżyła je do końca, nie mając najmniejszego pojęcia o wydarzeniach, którym nadał bieg jej pierwszy list do Generała. * * * A wiesz, że on się naprawdę nazywa Ferguson? - wycedził Saul Enderby z owym klubowym akcentem z Belgravii, stanowiącym szczyt chamstwa wśród wyższych warstw społeczeństwa angielskiego. - Nigdy w to nie wątpiłem - odrzekł Smiley. - To wszystko, co pozostało z całej stajni latarników. Mędrcy nie są już zwolennikami nadzoru wewnętrznego. To antypartyjne czy coś w tym guście. - Enderby nadal studiował jakiś pękaty dokument, który trzymał w dłoni. - Więc jak cię zwać, George? Sherlockiem Holmesem, tropiącym nieszczęsnego, starego profesora Moriarty? Kapitanem. Lhabem w pogoni za wielkim, białym wielorybem? Kim jesteś? Smiley nie odpowiedział. - Chciałbym mieć wroga, jak pragnę zdrowia - zauważył Enderby, przewracając kartki. - Szukałem go całymi latami. Prawda, Sam? - Dniem i nocą, szefie - przytaknął ochoczo Sam Collins, posyłając swojemu panu porozumiewawczy uśmiech. Mieszkanie Bena było pokojem na tyłach mrocznego hotelu w Knightsbridge, gdzie wszyscy trzej spotkali się godzinę temu. ZARZĄD, OSOBOM OBCYM WSTĘP WZBRONIONY, głosiła tabliczka na drzwiach. W środku mieściła się poczekalnia, można było w niej zostawić płaszcze i kapelusze i odseparować się od świata. Dalej znajdował się obity dębową boazerią gabinet, pełen książek i zapachu piżma, wychodzący na prostokąt zagrabionego parkowi i otoczonego murem ogrodu z marmurowym aniołem, stawem rybnym i ścieżką do kontemplacyjnych spacerów. Tożsamość Bena, jeśli w ogóle ją kiedykolwiek posiadał, zginęła gdzieś w niepisanych archiwach mitologii Cyrku. Ale pozostało po nim mieszkanie, nie udokumentowany, uboczny przywilej stanowiska zajmowanego przez Enderbyego, a wcześniej Georgea Smileya - miejsce spotkań, które się nigdy nie odbyły. - Przeczytam jeszcze raz, jeżeli nie masz nic przeciwko temu - powiedział Enderby. - O tej porze trochę wolniej myślę, - Uważam, że ponowna lektura mogłaby się okazać niezwykle pomocna, szefie - powiedział Collins. Enderby przesunął okulary, żeby móc spoglądać ponad nimi, ale skryta teoria Smileya głosiła, że i tak były po prostu ze zwykłego szkła. - Gada Kirow. To już potem, jak Leipzig dobrał mu się do skóry, prawda, George? - Smiley słabo skinął głową. - Siedzą jeszcze w bajzlu ze spuszczonymi spodniami, ale jest piąta rano i dziewczyny odesłano do domu. Najpierw mamy tu łzawe żale Kirowa: "Jak mogłeś mi to zrobić? Myślałem, że jesteś moim przyjacielem, Otto". Potem składa oświadczenie, przełożone niepoprawną angielszczyzną przez tłumaczy. Zawarli porozumienie - tak to się mówi, George? Stękania i pochrząkiwania opuszczono. Bez względu na to, czy tak się mówiło, czy nie, Smiley nie udzielił Enderbyemu żadnej odpowiedzi. Być może zresztą nikt jej nie oczekiwał. Siedział nieruchomo w skórzanym fotelu, pochylony nad zaciśniętymi dłońmi, i nie zdjął nawet brązowego, tweedowego płaszcza. Z boku leżał maszynopis sprawy Kirowa. Smiley wyglądał mizernie i Enderby powiedział później, że musiał być chyba na diecie. Sam Collins, szef Wydziału Operacyjnego, siedział dosłownie w cieniu Enderbyego; wytworny mężczyzna z wąsikiem i będącym zawsze w pogotowiu wyrazistym uśmiechem. Dawniej Collins należał do wojowników Cyrku, których lata praktycznej pracy operacyjnej nauczyły pogardzać żargonem piątego piętra. Obecnie z kłusownika stał się strażnikiem, pracującym na swoją emeryturę i bezpieczną przyszłość, tak jak pracował dawniej nad swymi siatkami wywiadowczymi. Ogarnęła go świadoma bezmyślność; wypalał brązowe papierosy do połowy, a potem gasił je w popękanej muszli, wiernie patrząc psim wzrokiem na swojego pana, Enderbyego. Ten ostatni stał zaś oparty o filar wielkiego okna, gdzie jego sylwetka rysowała się ostro w padającym z zewnątrz świetle. Dłubał w zębach kawałkiem zapałki, a z lewego rękawa wystawała mu chusteczka do nosa. Lekko zgięte kolano wysunął w przód, jak gdyby znajdował się w loży członkowskiej w Ascot. W ogrodzie niczym delikatna gaza kładły się na murawie strzępy mgły. Enderby uniósł głowę i odsunął dokument, jak gdyby to był jadłospis. - No to jedziemy. Jestem Kirow. Jako oficer finansowy pracujący w Centrum Moskiewskim od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego do siedemdziesiątego czwartego roku miałem obowiązek wykrywać wszelkie nieprawidłowości w księgowościach zagranicznych placówek i pociągać winnych do odpowiedzialności. - Przerwał i znowu uniósł wzrok znad okularów. - To wszystko działo się jeszcze, zanim wysłano Kirowa do Paryża, tak? - Jak najbardziej - odrzekł skwapliwie Collins i zerknął na Smileya spodziewając się poparcia, którego jednak nie uzyskał. - Próbuję to jakoś rozgryźć, rozumiesz, George - wyjaśnił Enderby. -Nie mam tych twoich szarych komórek. Sam Collins uśmiechnął się promiennie słysząc, jaką skromnością wykazał się jego szef. Enderby ciągnął dalej: - W wyniku prowadzonych przeze mnie niezwykle delikatnych i poufnych dochodzeń, które w niektórych przypadkach kończyły się karami dla wysokich oficerów Centrum Moskiewskiego, poznałem znanego w Centrum jedynie pod pseudonimem Karla szefa niezależnego Trzynastego Departamentu Wywiadu, podlegającego bezpośrednio Komitetowi Centralnemu Partii. Karla to imię żeńskie i stanowiło podobno kryptonim pierwszej siatki, którą prowadził ten człowiek. To prawda, George? - Podczas wojny domowej w Hiszpanii - powiedział Smiley. - Wielki plac zabaw. Tak, tak. Idźmy dalej. Trzynasty Departament jest wydzieloną jednostką Centrum Moskiewskiego, ponieważ jego głównym zadaniem jest nabór, szkolenie i umieszczanie głęboko zakonspirowanych agentów, zwanych także kretami, w państwach faszystowskich... bla... bla... bla... Niejednokrotnie mija wiele lat, nim kret znajdzie sobie odpowiednie miejsce w kraju docelowym i rozpocznie swą tajną działalność. Cienie Krwawego Billa Haydona. Obowiązek kierowania pracą takich kretów nie jest powierzany zwyczajnym placówkom zagranicznym, lecz, jak się określa, wysłannikowi Karli, będącemu zazwyczaj oficerem wojskowym i pełniącemu oficjalnie funkcję attache ambasady. Tacy wysłannicy są jak najstaranniej dobierani osobiście przez Karlę i stanowią swoistą elitę... bla... bla... cieszącą się zaufaniem i swobodą, jakiej są pozbawieni inni oficerowie Centrum. Otrzymują ponadto wysokie wynagrodzenie i mają możliwość podróży. Z tego też powodu bywają obiektem zazdrości pozostałych pracowników wywiadu. Enderby udał, że wzdycha: - Chryste, ci tłumacze! - zawołał. - A może to Kirow jest takim piekielnym nudziarzem. Wydawałoby się, że człowiek dokonujący wyznania na łożu śmierci powinien być na tyle taktowny, żeby wyrażać się zwięźle, co? Ale nie nasz Kirow. Jak tam u ciebie, Sam? - Świetnie, szefie, świetnie. - No to wracamy do rzeczy - powiedział Enderby, na nowo uderzając w swój obrzędowy ton: W toku moich badań nadużyć finansowych pojawiła się między innymi kwestia uczciwości lizbońskiego rezydenta Karli, niejakiego pułkownika Orłowa. Karla zwołał złożony ze swoich ludzi trybunał, żeby rozpatrzyć sprawę. Na skutek przedstawionych przeze mnie dowodów pułkownik Orłow został zlikwidowany w Moskwie pierwszego czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku. Zgadza się, Sam? - Jesteśmy w posiadaniu nie potwierdzonego raportu pewnego azylanta, który utrzymuje, że pułkownik Orłow został rozstrzelany przez pluton egzekucyjny - powiedział z zapałem Collins. - Moje gratulacje, towarzyszu Kirow, przyjacielu malwersanta. Jezu. Istne kłębowisko żmij. Oni są gorsi od nas. - Enderby ciągnął dalej: - Co do mnie, to Karla osobiście złożył mi gratulacje za przekazanie przestępcy Orłowa w ręce sprawiedliwości, a także nakazał mi zaprzysiąc dyskrecję, sądził bowiem, że nadużycia pułkownika Orłowa są hańbą dla departamentu i podważają jego pozycję w ramach Centrum Moskiewskiego. Karla jest znany jako towarzysz o wysokich walorach moralnych i z tej przyczyny ma wielu wrogów w szeregach ludzi, którzy są dla siebie pobłażliwi. Enderby przerwał specjalnie po to, żeby raz jeszcze spojrzeć na Smileya znad okularów. - Wszyscy kręcimy sobie sznur na własną szyję, co nie, George? - Jesteśmy grupą samobójczych pająków, szefie - powiedział ochoczo Collins i błysnął jeszcze szerszym uśmiechem gdzieś pomiędzy Enderbym i Smileyem. Ale Smiley zatopiony był w lekturze wyznań Kirowa i nie trzymały się go żarty. - Opuśćmy następny rok życia i przygód brata Kirowa i przejdźmy do jego następnego spotkania z Karlą - zaproponował Enderby, nie zrażony mrukliwością Smileya. - Nocne wezwania... to normalne, jak sądzę. - Przewrócił kilka stron. Naśladując Enderbyego, Smiley zrobił to samo. - Więc pod oknami moskiewskich apartamentów Kirowa zatrzymuje się samochód; czemu, na Boga, nie mogą mówić mieszkanie, jak wszyscy? Wyciągają go z łóżka i wiozą w nieznanym kierunku. Dziwne życie mają ci goryle z Centrum Moskiewskiego, nie? Nigdy nie wiedzą, czy dostaną medal, czy kulę. - Zajrzał znów do raportu. - Wszystko pasuje, George? Podróż i cała reszta? Pół godziny samochodem, potem mały samolot i tak dalej? - Trzynasty Departament posiada trzy lub cztery obiekty, w tym duży ośrodek szkoleniowy w okolicach Mińska - odrzekł Smiley. Enderby przewracał następne kartki. - A więc Kirow jeszcze tej samej nocy stanął znów przed Karlą gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc. Karla i Kirow są zupełnie sami. Mała drewniana chatka, żadnych ozdób, żadnych świadków: a w każdym razie nikogo nie widać. Karla od razu przechodzi do sedna. Czy Kirow chciałby pojechać na placówkę do Paryża? Oczywiście, sir, Kirow bardzo pragnąłby wyjechać... - Enderby odwrócił kartkę. - Kirow zawsze podziwiał Trzynasty Departament, sir, bla... bla... był zawsze wielkim zwolennikiem Karli; wazeliniarz, wazeliniarz, płaszczy się. To coś tak jak ty, Sam. Ciekawe, że Kirowowi Karla wydawał się zmęczony; zauważyłeś? I nerwowy. Zestresowany Karla, kopcił jak komin. - Zawsze to robił - powiedział Smiley. - Co? - Zawsze za dużo palił - powiedział Smiley. - Na Boga, doprawdy? Tak? Enderby odwrócił kolejną kartkę. - Teraz instrukcje dla Kirowa - powiedział. - Karla jasno mu je wykłada. "Oficjalnie otrzymać miałem stanowisko pracownika sekcji handlowej naszej ambasady, natomiast moim specjalnym zadaniem była kontrola i prowadzenie ksiąg finansowych we wszystkich placówkach Trzynastego Departamentu w następujących krajach..." Tu Kirow je wymienia. Jest Bonn, ale Hamburga nie ma. Kapujesz, Sam? - Absolutnie, szefie. - Nie zginiesz mi w tym labiryncie? - Nie ma obawy, szefie. - Cwane chłopaki z tych Rusków. - Jak diabli. - Znowu Kirow: "Dał mi do zrozumienia, jak niesłychanie ważne jest moje przedsięwzięcie... bla... bla..." Przypomniał, że w sprawie Orłowa spisałem się wyśmienicie i powiedział, że "ze względu na ogromną delikatność mojej funkcji będę meldował się bezpośrednio w prywatnym biurze Karli oraz otrzymam osobny zestaw szyfrów..." Znajdźcie stronę piętnastą. - Jest strona piętnasta, szefie - powiedział Collins. Smiley odszukał ją już wcześniej. - Karla ostrzegł mnie ponadto, że oprócz mojej normalnej pracy w charakterze księgowego rewidenta na placówkach Trzynastego Departamentu w Europie Zachodniej, będę musiał poświęcić się także tajnej działalności w celu znalezienia tak zwanych legend, czyli życiorysów dla naszych przyszłych agentów. Wszyscy członkowie Trzynastego Departamentu biorą udział w wykonywaniu podobnych zadań, jednakże praca nad życiorysami jest mimo to ściśle tajna i Karla rozkazał, abym pod żadnym pozorem z nikim na ten temat nie rozmawiał. Ani z ambasadorem, ani z majorem Pudinem, który był stałym operacyjnym przedstawicielem Karli w naszej ambasadzie w Paryżu. Oczywiście przyjąłem propozycję i ukończywszy specjalny kurs wywiadowczy oraz łącznościowy objąłem swoje nowe stanowisko. Niedługo po przyjeździe do Paryża otrzymałem osobiście od Karli wiadomość, że potrzebna jest pilnie legenda dla pewnej agentki w wieku około dwudziestu jeden lat". Jesteśmy w domu - skomentował z zadowoleniem Enderby. - "Karla podał mi nazwiska rodzin kilku emigrantów, których można by zmusić do zaadoptowania naszej agentki, jako że Karla o wiele chętniej posługuje się techniką szantażu niż przekupstwem". Jak jasna cholera - potwierdził z zapałem Enderby. - Przy obecnym poziomie wzrostu inflacji chyba tylko szantaż zachowuje jeszcze jakąś pieprzoną wartość. Sam Collins pospieszył usłużnie z perlistym śmiechem uznania. - Dziękuję, Sam - powiedział uprzejmie Enderby. - Dziękuję ci bardzo. Człowiek mniejszego formatu niż Enderby - albo mniej gruboskórny -opuściłby być może kilka następnych stron, ponieważ zawierały głównie pochodzące sprzed trzech lat uzasadnienie błagań Smileya i Connie Sachs o wykorzystanie znajomości Leipziga z Kirowem. - Kirow posłusznie zarzuca sieci na emigrantów, ale bez rezultatu oświadczył Enderby, jak gdyby czytał napisy w kinie. - Karla zachęca Kirowa, by zdwoił wysiłki, ten stara się jak może i znów nawala. Enderby urwał i spojrzał na Smileya, tym razem zupełnie otwarcie. -Kirow był całkiem do bani, prawda, George? - Tak - odparł Smiley. - Chodzi ci o to, że Karla nie mógł zaufać swoim ludziom. Musiał daleko szukać i zaangażować takiego amatora jak Kirow. - Tak. - To bałwan. Facet, który nigdy nie dostałby się do Sarratt. - Tak jest. - Innymi słowy Karla utworzył tę swoją machinę, nauczył ją akceptować swoje żelazne reguły i można by powiedzieć, że nie śmiał jej w tej sprawie wykorzystać. O to ci chodzi? - Tak - odrzekł Smiley. - O to mi chodzi. - A zatem gdy Kirow natknął się na Leipziga w samolocie do Wiednia podjął na nowo Enderby, parafrazując teraz relację Rosjanina - pomyślał sobie, że samo niebo zesłało mu Estończyka. Nieważne, że mieszkał w Hamburgu, nieważne, że kiedyś w Tallinie zrobiło się nieco nieprzyjemnie: Otto był emigrantem, znał wszystkie ugrupowania. Otto, Złoty Chłopak. Kirow wysłał Karli pilną wiadomość z propozycją, żeby zaangażować Leipziga jako łowcę emigrantów i informatorów. Karla wyraził zgodę. - Co też jest dość dziwne, kiedy się nad tym zastanowić - zauważył Enderby. - Jezu, czy ktoś trzeźwy i przy zdrowych zmysłach stawiałby na konia z przeszłością Leipziga? Zwłaszcza kiedy chodzi o taką robotę? - Karla działał pod presją - powiedział Smiley. - Wiemy o tym od Kirowa, ale także z innych źródeł. Spieszył się. Musiał podjąć ryzyko. - Na przykład rozwalając różnych ludzi? - To dopiero później - powiedział Smiley tonem tak niedbałego usprawiedliwienia, że Enderby posłał mu ostre spojrzenie. - Jesteś coś ostatnio cholernie miłosierny, no nie? - rzucił podejrzliwie. - Doprawdy? - Smiley wydawał się zakłopotany pytaniem. - Być może masz rację, Saul. - I cholernie łagodny. - Enderby wrócił do swoich papierów. - Strona dwudziesta pierwsza i mamy koniec. - Czytał powoli, żeby kolejnemu fragmentowi nadać odpowiednią wagę. - Strona dwudziesta pierwsza - powtórzył. - "Po zwerbowaniu Ostrakowej oraz wydaniu przez władze francuskie formalnego zezwolenia pobytu dla jej córki Aleksandry natychmiast nakazano mi pobierać miesięcznie ze służbowej kasy dziesięć tysięcy amerykańskich dolarów na obsługę tego nowego kreta, który otrzymał tymczasem kryptonim KOMETA. Zwanej KOMETĄ agentce przyznano również w departamencie status najwyższej tajności, co oznacza, że wszelkie informacje jej dotyczące należy bez pośredników przekazywać osobiście dyrektorowi, stosując unikalne szyfry. Oczywiście byłoby lepiej, gdyby te wiadomości przesyłano przez kurierów, albowiem Karla jest przeciwnikiem nadużywania łączności radiowej". Jest w tym choć ziarno prawdy, George? - zapytał zdawkowo Enderby. - Tak właśnie złapaliśmy go w Indiach - powiedział Smiley, nie podnosząc głowy znad maszynopisu. - Złamaliśmy szyfr i poprzysiągł potem, że nigdy już nie będzie używał radia. Jak większość przysiąg i ta podlegała rewizji. Enderby odgryzł kawałek zapałki i roztarł go na wierzchu dłoni. - Nie chciałbyś może zdjąć płaszcza, George? Sam, zapytaj go, czego się napije. Sam spytał, ale Smiley był zbyt pochłonięty tekstem, żeby odpowiedzieć. Enderby znów zaczął czytać na głos: "Nakazano mi także, aby żadna wzmianka o KOMECIE nie pojawiała się w corocznych rozliczeniach finansowych dla Europy Zachodniej, które jako rewident musiałem podpisywać i przedstawiać Karli do akceptacji przez Kolegium Centrum Moskiewskiego pod koniec każdego roku finansowego... Nie, nigdy nie poznałem agentki o kryptonimie KOMETA, nie wiem, co się z nią dzieje ani w jakim kraju działa. Wiem tylko, że używa nazwiska Aleksandra Ostrakowa, córka naturalizowanych francuskich rodziców..." Znów przewrócił kilka kartek. - "Płatna co miesiąc suma dziesięciu tysięcy dolarów nie była podejmowana przeze mnie, lecz przelewana do banku w Thun, w szwajcarskim kantonie Berno. Zgodnie z obowiązującymi rozkazami, pieniądze przelewane są na konto niejakiego doktora Adolfa Glasera. Jest on jego nominalnym właścicielem, ale sądzę, że nazwisko Glaser jest tylko pseudonimem pracującego w radzieckiej ambasadzie w Bernie wysłannika Karli, naprawdę nazywającego się Grigoriew. Przypuszczam tak dlatego, że kiedyś gdy wysyłałem pieniądze do Thun w moim banku popełniono jakąś omyłkę i dolary nie dotarły do Szwajcarii; Karla dowiedziawszy się o tym, nakazał mi natychmiast wysłać potrzebną sumę bezpośrednio Grigoriewowi, ponieważ w banku trwały jeszcze wyjaśnienia. Wypełniłem polecenie i odzyskałem później ten podwójny przelew. To wszystko, co wiem. Otto, przyjacielu, błagam, zachowaj te zwierzenia dla siebie, oni mnie mogą zabić". - Racja, do cholery. Zabili go. -Enderby z głośnym plaśnięciem cisnął maszynopis na stół. - Można by rzec, ostatnia wola i testament Kirowa. To tyle. George? - Tak, Saul. - Naprawdę nie chcesz drinka? - Nie, dziękuję. - I tak wyłożę jeszcze kawę na ławę, bo jestem tępy. Sprawdzaj, czy dobrze kombinuję. Nawet w przybliżeniu nie jestem tak dobry jak ty. Śledź mój każdy ruch. - Przypominając Lacona; podniósł białą dłoń i rozcapierzył palce tytułem wstępu przed rozpoczęciem rachunków. - Po pierwsze, Ostrakowa pisze do Vladimira. Wiadomość od niej przypomina mu dawne zdarzenia. Prawdopodobnie Mikhel przejął i przeczytał list, ale tego nie dowiemy się nigdy. Moglibyśmy go przycisnąć, ale wątpię, żeby to coś dało, a poza tym z całą pewnością porządnie przepłoszylibyśmy ludzi Karli. - Chwycił drugi palec. - Po drugie, Vladimir wysyła Leipzigowi kopię listu Ostrakowej nalegając, żeby ten bez zwłoki odgrzał znajomość z Kirowem. Po trzecie, Leipzig gna do Paryża, spotyka się z Ostrakową, przykleja się do swego starego, drogiego kumpla Kirowa i zwabia go do Hamburga, gdzie Kirow i tak może swobodnie jechać, bo w księgach Karli Otto wciąż figuruje jeszcze jako agent Kirowa. Ale w tym coś jest, George. Smiley czekał. - W Hamburgu Leipzig dobiera się Kirowowi do skóry. Tak? Dowody mamy tu, w naszych spoconych rękach. Ale chodzi mi o to, jak on to zrobił? Czy Smiley naprawdę nie rozumiał, czy chciał po prostu zmusić Enderbyego do cięższej pracy umysłowej? W każdym razie wolał potraktować jego pytanie jako retoryczne. - Jak on go naprawdę załatwił? - naciskał Enderby. - Na czym miałby polegać ten szantaż? Świńskie fotki - no dobra. Karla jest purytaninem, Kirow też. Ale, na litość boską, przecież to nie lata pięćdziesiąte, nie? Chyba każdemu wolno dzisiaj trochę się zabawić? Smiley powstrzymał się od komentarza na temat systemu moralnego Rosjan; za to w kwestii szantażu okazał się tak samo wnikliwy jak Karla: - To zupełnie inna etyka niż nasza. Nie tolerują głupców. Uważamy, że nas łatwiej złamać niż Rosjan. To nieprawda. Po prostu nieprawda. - Zdawał się być tego absolutnie pewien, Prawdopodobnie ostatnio wiele rozmyślał o tej sprawie: - Kirow był niekompetentny i niedyskretny. Karla zniszczyłby go już tylko za samą niedyskrecję. Leipzig miał dowody. Pamiętasz może, że kiedy prowadziliśmy naszą pierwszą operację przeciwko Kirowowi, ten upił się i zaczął paplać o Karli. Powiedział Leipzigowi, że to Karla osobiście kazał mu przygotować legendę dla agentki. Wtedy nie dałeś wiary tej historii, ale była to prawda. Enderby nie należał do ludzi, którzy oblewają się rumieńcem, był jednak na tyle taktowny, żeby uśmiechnąć się kwaśno, nim zaczął grzebać w kieszeni w poszukiwaniu kolejnej zapałki. - "A kamień wraca na tego, co go toczy", zauważył z zadowoleniem, choć nie wiadomo, czy miał na myśli zaniedbania zawinione przez siebie czy przez Kirowa. - "Powiedz nam resztę, stary, albo opowiem Karli, czego dowiedziałem się od ciebie", mówi mały Otto do swojej muchy. Jezu, masz rację, Leipzig naprawdę złapał Kirowa za jaja. Sam Collins odważył się wtrącić kojącą uwagę. - Wydaje mi się, szefie, że spostrzeżenia Georgea zgadzają się z tą notatką na stronie drugiej - powiedział. - Jest tam fragment, w którym Leipzig rzeczywiście wspomina o naszej rozmowie w Paryżu. Otto wierci mu nożem w ranie, bo Kirow wygadał się o Karli, na pewno. Prawda, George? Ale Sam Collins mógł równie dobrze przemawiać w innym pokoju, bo nikt w ogóle nie zwracał na niego uwagi. - Leipzig miał także list Ostrakowej - dodał Smiley. - Jego treść nie była zbyt pochlebna dla Kirowa. - Jest jeszcze jedna sprawa - powiedział Enderby. - Tak, Saul? - Cztery lata, tak? Minęły całe cztery lata, od kiedy Kirow po raz pierwszy rzucił się na Leipziga. Nagle dopada Ostrakową i żąda od niej tego samego. Cztery lata później. Sugerujesz, że przez cały ten czas pętał się po świecie z tymi samymi instrukcjami i nikt go nie poganiał? Odpowiedź Smileya była dziwnie biurokratyczna. - Możemy jedynie przypuszczać, że legenda najpierw okazała się zbędna, a potem znów potrzebna - odpowiedział sztucznie, a Enderby miał dość rozwagi, żeby go dalej nie wypytywać. - Rzecz w tym, że Leipzig przykręcił śrubę Kirowowi i zawiadomił o tym Vladimira - podjął na nowo Enderby, rozcapierzając znów palce, żeby liczyć. - Vladimir wysyła Villema w charakterze kuriera. Tymczasem na ranczo w Moskwie albo Karla coś zwąchał, albo sypnął Mikhel, pewnie to drugie. Tak czy owak, Karla odwołuje Kirowa do domu pod pretekstem awansu i wiesza go za uszy. Kirow szybko wszystko wyśpiewuje, ale na jego miejscu ja też nie postąpiłbym inaczej. Tymczasem Karla próbuje wszystko naprawić. Morduje Vladimira, udającego się na umówione spotkanie i uzbrojonego w list Ostrakowej. Morduje Leipziga. Próbuje stuknąć starszą panią, ale partaczy robotę. Co robi teraz? - Siedzi w Moskwie i czeka, aż dopadnie go Holmes albo kapitan Ahab -rzucił aksamitnym głosem Sam Collins, znów zapalając jednego z tych swoich brązowych papierosów. Enderbyego wcale to nie rozbawiło. - No to dlaczego Karla nie wykopie swojego skarbu, George? I nie przeniesie go gdzieś indziej? Jeżeli Kirow powiedział mu to samo, co Leipzigowi, to pierwszym posunięciem Karli powinno być zatarcie za sobą wszelkich śladów - Być może skarbu nie da się przetransportować - odparł Smiley. - Być może Karla nie ma już alternatywy. - Ale dalsze utrzymywanie tego konta to czyste szaleństwo - Czystym szaleństwem był wybór takiego idioty jak Kirow - powiedział Smiley z niezwykłą szorstkością. - Szaleństwem był werbunek Leipziga i pertraktacje z Ostrakową. Szaleństwem było wierzyć, że zabijając trzech ludzi można powstrzymać przeciek. Nie mamy żadnych podstaw, żeby wierzyć w jego zdrowie psychiczne. Zresztą dlaczego mielibyśmy tak myśleć? -Smiley przerwał na moment. - Ale Karla uważa chyba, że mu się udało, bo w innym wypadku Grigoriew nie bawiłby nadal w Bernie. Gdzie, jak powiadasz, ciągle mieszka? - Przelotny rzut oka na Collinsa. - Z tego co wiemy wynika, że siedzi na miejscu - powiedział Collins ze swym uśmiechem na każdą pogodę. - W takim razie przeniesienie konta gdzie indziej raczej nie byłoby logicznym posunięciem - zauważył Smiley. - Nawet jak na szaleńca - dodał po chwili. To dziwne, ale jak zgodnie twierdzili potem Collins i Enderby, wszystko, co mówił Smiley, zdawało się przepływać przez pokój niczym chłód; w sposób, którego nie rozumieli, znaleźli się gdzieś na wyższym poziomie ludzkiej świadomości i nie umieli się odpowiednio zachować. - No to kim jest jego czarna dama? - dopytywał się Enderby. - Kto wart jest dziesięciu patyków miesięcznie i całej cholernej kariery Karli? Kto zmusza go do wynajęcia jakichś cymbałów zamiast zwyczajnych zawodowych bandziorów? Musi to być nie lada kobieta. Kolejną tajemnicę stanowi decyzja Smileya, żeby nie odpowiadać na to pytanie. Wyjaśnia ją, być może, jedynie jego zamierzona nieprzystępność; chyba że mamy tu do czynienia z upartą niechęcią urodzonego wywiadowcy do wyjawienia przełożonemu tego wszystkiego, co nie jest dla ich współpracy konieczne. U podstaw jego decyzji leżała niewątpliwie pewna filozofia. W głębi duszy Smiley uważał, że nie odpowiada już przed nikim poza sobą: dlaczego zatem miałby udawać, że jest inaczej? Być może rozumował tak: - Nici sprawy prowadzą ich wszystkich w moje życie. Czy powinienem je oddać w ręce mojego przeciwnika tylko dlatego, żeby mógł mną manipulować? Skądinąd Smiley miał prawo przypuszczać, że Enderby zna przeszłość Karli równie dobrze jak on; a jeśli nawet nie, to kazałby przecież swojej Sekcji Badań Sowietologicznych grzebać się w niej przez całą noc, aż wreszcie znaleźliby potrzebne odpowiedzi. W każdym razie jest faktem, że Smiley zachował milczenie. - George? - zapytał wreszcie Enderby. Nisko nad domem przeleciał samolot. - Wszystko sprowadza się do tego, czy chcesz otrzymać towar - powiedział w końcu Smiley. - Nie wydaje mi się, żeby inne sprawy miały tu jakiekolwiek znaczenie. - Doprawdy, na Boga - powiedział Enderby, odejmując od ust dłoń wraz z zapałką. - No jasne, że go chcę - ciągnął dalej, jak gdyby szło mu jeszcze o coś więcej. - Chcę mieć Monę Lizę i Pierwszego Sekretarza Chińskiej Republiki Ludowej i przyszłorocznego zwycięzcę Loterii Irlandzkiej. Chcę, żeby Karla siedział w Sarratt na krześle dla przesłuchiwanych i wydusił z siebie historię swojego życia przed naszymi śledczymi. Chcę, żeby Amerykańscy Kuzyni jedli mi potem z ręki przez wiele lat. Chcę mieć wszystko, oczywiście, że chcę. Ale to w niczym nie zmienia mojej sytuacji. Smiley dziwnym trafem nie przejmował się jakoś dylematem Enderbyego. - Braciszek Lacon opowiedział ci o pszczółkach i motylkach, tak? O naszej patowej sytuacji? - zapytał Enderby. - Młody, idealistyczny gabinet, całym sercem za odprężeniem, głoszący otwartość rządu i inne tam pierdoły? Koniec z odruchami warunkowymi zimnej wojny? Że węszą konspirację torysów pod każdym łóżkiem w Whitehall, a zwłaszcza pod naszym? Mówił ci o tym? Mówił ci, że proponują rozpocząć cholernie wielką anglobolszewicką inicjatywę pokojową, jeszcze jedną inicjatywę pokojową, którą naturalnie będzie można o dupę potłuc, nim minie następne Boże Narodzenie? - Nie. Nie, tego mi nie powiedział. - No, a takie właśnie mają zamiary. I nie wolno nam ich pokrzyżować, tra - la - la. Ale, uważasz, ci sami faceci, którzy walą w pokojowe bębny, wrzeszczą jak jasna cholera, kiedy im nie dostarczamy towaru. Zdaje mi się, że to oczywiste. Nawet teraz już nas pytają, jak zachowają się Sowieci. Zawsze tak było? Smiley nie odpowiadał tak długo, że mógłby w tym czasie przeprowadzić Sąd Ostateczny. - Tak. Myślę, że tak. Myślę, że w takiej czy innej formie było tak zawsze - powiedział w końcu, jak gdyby ta odpowiedź miała dla niego głębokie znaczenie. - Szkoda, że mnie nie uprzedziłeś. Enderby niespiesznie przeszedł na środek pokoju i nalał sobie zwykłej wody sodowej, którą wziął z kredensu. Przyglądał się Smileyowi z pozornie szczerym niezdecydowaniem. Przyglądał mu się, przechylił głowę i znów na niego patrzył, stanąwszy wedle wszelkich oznak przed, nierozwiązywalnym problemem. - Trudny orzech, szefie, naprawdę - powiedział Sam Collins, ale nikt go nie słuchał. - I jesteś pewien, że to wszystko nie jest podłym spiskiem bolszewików, mającym nas doprowadzić do ostatecznego upadku? - Obawiam się, że już nie jesteśmy tego dla nich warci, Saul - powiedział Smiley z przepraszającym uśmiechem. Enderby nie życzył sobie, aby przypominano mu o granicach brytyjskiej potęgi i jego usta ściągnęły się na chwilę w kwaśnym grymasie. - No dobra - powiedział w końcu. - Chodźmy do ogrodu. Szli ramię przy ramieniu. Enderby skinął Collinsowi głową, żeby pozostał w domu. Powolny deszcz marszczył powierzchnię stawu i połyskiwał w mroku na marmurowym aniele. Chwilami powiewał wiatr i ze zwisających nisko gałęzi spływała struga wody, mocząc któregoś z nich. Enderby był jednak prawdziwym angielskim dżentelmenem i gdyby nawet boski deszcz padał na wszystkich ludzi na świecie, to on nie zgodziłby się za nic, by padał także i na niego. Napływały ku nim okruchy światła. Żółte prostokąty z okien mieszkania Bena kładły się w poprzek stawu. Widziane znad ceglanego muru miały chorobliwy, zielony poblask dzisiejszych latarni ulicznych. Ukończyli spacer, nim Enderby przerwał milczenie. - Wodziłeś nas za nos, George, tyle ci powiem. Villem, Mikhel, Toby, Connie. Biedny Ferguson ledwie miał czas zgłosić się po zwrot kosztów, a już znów byłeś w drodze. Czy on nigdy nie sypia? - pytał. - Nigdy nie pije? - Przykro mi - powiedział Smiley, żeby coś powiedzieć. - Wcale ci nie jest przykro - odparł Enderby, przystając nagle. - Przeklęte sznurowadła - zamruczał pochylony nad butami. - Z zamszem jest zawsze ta sama historia. Za mało dziurek, w tym problem. Nie przyszłoby ci do głowy, że nawet przeklętym Angolom uda się gdzieś poskąpić dziurek, co? Enderby zawiązał but i uniósł drugą nogę. - Chcę go mieć, George, słyszysz? Daj mi tu żywego, gadającego Karlę, a przyjmę go i dopiero potem będę się usprawiedliwiał. Karla poprosi o azyl? No cóż, ostatecznie może go dostać. Zanim Mędrcy załadują broń, żeby wymierzyć ją we mnie, wycisnę z niego tyle, że zamknę im usta na dobre, Chcę mieć żywego Karlę albo nic, rozumiesz? Znowu spacerowali, Smiley wlókł się nieco z tyłu, ale Enderby, choć mówił, nie odwracał głowy. - I niech ci się nie zdaje, że oni sobie pójdą - ostrzegał. - Gdy ty i Karla znajdziecie się nad waszą przepaścią przy wodospadzie Reichenbach i kiedy ściśniesz go już za gardło, braciszek Lacon będzie stał tuż za tobą, trzymając cię za poły i będzie ci powtarzał, żebyś nie był okrutny dla Rosjan. Zrozumiałeś? Smiley powiedział, że tak, że zrozumiał. - Co tam tymczasem na niego masz? Nadużycie stanowiska, jak sądzę. Oszustwo. Sprzeniewierzenie państwowych pieniędzy, czyli coś, za co zniszczył tamtego faceta z Lizbony. Nielegalne operacje za granicą, w tym dwa morderstwa. Jakby się dobrze zastanowić, jest tego cała cholerna księga, Plus wszyscy ci zazdrośni gorliwcy w Centrum, czyhający tylko na okazję, żeby go zasztyletować. Ma rację: szantaż jest, psiakrew, o całe niebo lepszy niż przekupstwo. Smiley powiedział, że tak, że chyba tak. - Będziesz potrzebował ludzi. Opiekunów, latarników, wszystkich zabronionych zabawek. Nie rozmawiaj o tym ze mną, znajdź ich sobie sam. Pieniądze to inna sprawa. Te błazny w finansach tak pracują, że mogę cię schować w księgowości na całe lata. Powiedz tylko kiedy, gdzie i ile, a ja zabawię się dla ciebie w Karlę i podfałszuję rachunki. Co z paszportami i całą tą resztą? Potrzebne ci jakieś adresy? - Dziękuję, chyba dam sobie radę. - Będę miał cię na oku dniem i nocą. Jeżeli sprawa padnie i będzie skandal, nie zniosę, żeby mi mówiono, że powinienem był cię wziąć pod stałą obserwację. Powiem, że podejrzewałem, iż możesz urwać się z łańcucha w sprawie Vladimira i postanowiłem cię sprawdzić tak na wszelki wypadek. Powiem, że ta cała katastrofa to jakieś idiotyczne, prywatne przedsięwzięcie zgrzybiałego szpiega, któremu brak piątej klepki. Smiley stwierdził, że jego zdaniem to doskonały pomysł. - Nie mogę może wystawić zbyt wielu ludzi na ulicę, ale wciąż mogę kontrolować twoje telefony, otwierać ci listy nad parą i, jeśli zechcę, założyć ci podsłuch w sypialni. I tak podsłuchujemy zresztą już od soboty. Nie mamy nic, ale czego można by się po tobie spodziewać? Smiley ze współczuciem pokiwał głową. - Jeśli twój wyjazd za granicę wyda mi się nazbyt pospieszny albo tajemniczy, doniosę im o tym. Potrzebuję także jakiejś bajeczki, tłumaczącej twoje odwiedziny w Rejestracji Cyrku. Pójdziesz w nocy, ale ktoś i tak mógłby cię rozpoznać, a nie pozwolę, żeby łączono mnie z tą sprawą. - Był kiedyś taki pomysł, żeby przygotować historię naszych służb do " użytku wewnętrznego - pospieszył z pomocą Smiley. - Oczywiście nie do publikacji, ale miała to być zachowująca ciągłość kronika, przeznaczona dla ; nowych roczników i dla pewnych sekcji łącznościowych. - Przyślę ci oficjalny list - powiedział Enderby. - I podam w nim wsteczną datę, niech mnie cholera. Jeżeli zdarzy ci się nadużyć zezwolenia podczas pracy w naszym gmachu, to nie moja wina. Ten facet w Bernie, o którym wspominał Kirow. Grigoriew, radca handlowy. Ten facet, który odbiera gotówkę? Smiley wydawał się pogrążony w myślach. - Tak, tak, oczywiście - powiedział. - Grigoriew? - Sądzę, że to będzie twój następny przystanek, co? Po niebie przemknęła spadająca gwiazda i przez chwilę obaj ją obserwowali. ; Enderby wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kawałek zwykłego papieru. - Masz, to jego dossier, tyle, na ile je znamy. Czysty jak łza. Prawdziwa rzadkość. Były spec od ekonomii na jakimś bolszewickim uniwersytecie. Ma żonę wiedźmę. - Dziękuję ci - powiedział grzecznie Smiley. - Bardzo dziękuję. - Tymczasem masz moje błogosławieństwo, którego zawsze mogę się wyprzeć - powiedział Enderby, kiedy ruszyli z powrotem w stronę domu. - Dziękuję - powiedział znowu Smiley. - Przykro mi, że stałeś się narzędziem brytyjskiej hipokryzji, ale tyle jej teraz wokoło. - Nic nie szkodzi - rzekł Smiley. Enderby przystanął, by Smiley mógł się z nim zrównać. - Jak tam Anna? - Ach, dziękuję. - Ile... - Był najwyraźniej zbity z tropu. - Pozwól, że ujmę to tak, George - zaproponował Enderby, rozkoszując się przez chwilę nocnym powietrzem. - Jesteś w tym dla przyjemności czy dla interesów? O co ci chodzi? Odpowiedź nie padła szybko i nie była także bezpośrednia: - Nigdy nie miałem w pracy poczucia przyjemności - powiedział. -A może inaczej: nie odczuwałem różnicy pomiędzy interesem a przyjemnością. - Karla ma wciąż tę zapalniczkę, którą od niej dostałeś? To prawda, co? Wtedy, gdy go przesłuchiwałeś w Delhi - kiedy próbowałeś go namówić, żeby poprosił o azyl - podobno zwinął ci zapalniczkę. Ciągle ją ma, co? Używa jej? Strasznie wnerwiające, postarałbym się ją odzyskać, gdyby była moja. - To tylko zwykły ronson - powiedział Smiley. - Z drugiej strony, to jednak dobre, trwałe zapalniczki, prawda? Rozstali się bez pożegnania. Przez kilka następnych tygodni po spotkaniu z Enderbym George Smiley znajdował się podczas wykonywania rozmaitych zadań przygotowawczych w skomplikowanym i zmiennym nastroju. Był niespokojny; krótko mówiąc nie można go było traktować jako człowieka o jednej tylko twarzy, a jego kolejne wcielenia łączyła jedynie siła zdecydowania. Myśliwy, odludek, kochanek, samotnik w poszukiwaniu swojego dopełnienia, przebiegły gracz w Największej Grze, mściciel, niedowiarek w poszukiwaniu pewności -Smiley był nimi wszystkimi, czasami więcej niż jedną osobą naraz. Wspominali go potem różni ludzie - stary Mendel, emerytowany policjant, jeden z niewielu powierników Smileya; niejaka pani Gray, właścicielka skromnej stancji dla panów w Pimlico, gdzie Smiley ze względów bezpieczeństwa założył swoją tymczasową kwaterę główną; Toby Esterhase alias Benati, znany handlarz dzieł sztuki arabskiej - i prawie wszyscy mówili na swój sposób o tym, że ze Smileyem działo się wówczas coś złowrogiego, że stał się niezwykle cichy, że szczędził ludziom słów i spojrzeń. Opisów tych dokonywano rozmaicie, wedle stopnia zażyłości świadków ze Smileyem i ich pozycji społecznej. Mendel, sprawny, zimny, spostrzegawczy mężczyzna, rozmiłowany w hodowli pszczół, powiedział od razu, że George po prostu koncentrował się przed wielką walką. Swego czasu Mendel walczył na amatorskim ringu, boksował w wadze średniej w drużynie ligowej i twierdził, że rozpoznaje oznaki nastroju, ogarniającego zawodnika w dniu meczu: trzeźwość umysłu, oczyszczająca samotność, i coś, co nazywał zapatrzonym wyrazem twarzy, świadczącym o tym, że Smiley rozmyślał o swoich dłoniach. Mendel zdaje się gościł go kilkakrotnie w domu i przygotowywał mu posiłki. Był jednak zbyt spostrzegawczy, żeby nie zauważyć w jego zachowaniu jeszcze innych rzeczy, jak zakłopotanie spowite w szaty towarzyskiej nieśmiałości czy zwyczaj wymykania się cichaczem z domu pod byle pretekstem, jak gdyby bezczynność stawała się dla niego zbyt długa, jak gdyby potrzebował ruchu, by uciec od siebie samego. Pani Gray, jego gospodyni, sądziła, że Smiley jest po prostu pogrążony w smutku. Nie wiedziała o nim nic jako o człowieku poza tym, że nazywa się Lorimer i że jest emerytowanym bibliotekarzem. Innym pensjonariuszom mówiła jednak, że czuje, iż Smiley utracił kogoś i że dlatego porzucił pracę, dlatego często, lecz zawsze samotnie, wychodził na miasto, i dlatego spał zawsze przy zapalonym świetle. Zachowaniem przypominał jej ojca po odejściu matki. Było to ze strony pani Gray przenikliwe spostrzeżenie, albowiem następstwa dwóch okrutnych morderstw niezwykle ciążyły uśpionej duszy Smileya, choć w żadnym wypadku nie spowolniały jego działań. Pani Gray miała także rację twierdząc, że Smiley jest jakby rozdwojony, że ciągle zmienia zdanie, decydując o rozmaitych drobiazgach; podobnie jak Ostrakowej i Smileyowi coraz trudniej przychodziło podejmować drugorzędne postanowienia życiowe. Z drugiej strony, Toby Esterhase, który stykał się z nim nader często, wyrażał znacznie lepiej ugruntowane opinie, które w naturalny sposób rozpromieniało jeszcze podniecenie Tobyego z powodu powrotu do czynnej służby. Perspektywa gry z Karlą przy wielkim stole, jak to uparcie określał, uczyniła zeń nowego człowieka. Pan Benati rzeczywiście zaczął prowadzić międzynarodowe interesy. Przez dwa tygodnie objeżdżał boczne uliczki co paskudniejszych miast europejskich, czyniąc zaciągi do swej dziwacznej armii nie chcianych specjalistów - werbował tropicieli, mistrzów od podsłuchu, kierowców, fotografów - i co dzień, gdziekolwiek był, używając ustalonego hasła, telefonował do Smileya pod różne numery, mieszczące się w niewielkiej odległości od pensjonatu, zawiadamiając Georgea o poczynionych postępach. Jeżeli Toby przejeżdżał akurat przez Londyn, Smiley pojawiał się w hotelu na lotnisku i udzielał mu instrukcji w którejś ze znanych nam już sypialni. Jak twierdził Toby, George dokonał Flucht nach vorn, czego nikomu nie udało się właściwie przetłumaczyć. Dosłownie wyrażenie to oznacza ucieczkę naprzód i zakłada niejaką desperację, lecz sugeruje także słabo zabezpieczone tyły, jeśli nie w ogóle spalone mosty. Toby nie umiał dokładnie wskazać słabego punktu pozycji Smileya. - Słuchaj - powiadał - George był zawsze wrażliwy, kapujesz? Jeżeli dużo i uważnie patrzysz, rozbolą cię oczy. Być może George za wiele widział. - A potem używając określenia, które znalazło sobie skromne miejsce w historii Cyrkowego folkloru, Toby dodawał: - George nosi za wiele głów pod kapeluszem. - Mimo to Esterhase nie miał najmniejszych wątpliwości co do przywódczych umiejętności Smileya. Skrupulatny aż do przesady twierdził z szacunkiem Toby. I nawet jeśli przesadą było sprawdzenie jego służbowych wydatków co do ostatniego szwajcarskiego centyma, to Esterhase przyjmował narzuconą mu przez Smileya dyscyplinę z ponurym wdziękiem. Mówił, że George był zdenerwowany jak wszyscy; a jego niepokój sięgnął szczytu, gdy Toby rozpoczął koncentrację swych sił w drużynach po dwie, po trzy osoby w mieście będącym obiektem ataku, w Bernie, a potem bardzo, bardzo ostrożnie zaczynał podchodzić zwierzynę. - Znał zbyt wiele szczegółów - narzekał Toby. - Tak jakby chciał być razem z nami w trasie. Oficerowi operacyjnemu trudno kierować ludźmi, kapujesz? Nawet kiedy poszczególne drużyny zostały już zebrane, uwzględnione i poinstruowane, Smiley ze swej londyńskiej kwatery nalegał jeszcze na trzy dni praktycznej bezczynności, żeby wyczuć temperaturę miasta, nabyć miejscowe ubrania i środki transportu, przećwiczyć system łączności. - To koronkowa kurtyna od początku do końca - powtarzał nerwowo. -Każdy tydzień spokoju utwierdza Karlę w przekonaniu, że jest bezpieczny. Ale jeśli choć raz spłoszymy zwierzynę, Karla wpadnie w panikę i wtedy koniec z nami. Po pierwszych operacyjnych posunięciach Smiley wezwał do siebie Tobyego, żeby złożył mu raport: - Jesteś pewny, że nie nawiązano kontaktu wzrokowego? Czy działacie w odpowiednio urozmaicony sposób? Potrzebujesz może więcej ludzi, więcej samochodów? - A potem, jak mówił Toby, musiał z użyciem planu miasta i zdjęć obstawionego domu raz jeszcze dokładnie objaśnić mu całą akcję, wskazać, gdzie dokładnie usytuowane zostały stanowiska obserwacyjne, gdzie wymieniają się poszczególne zespoły. - Zaczekajcie, aż poznacie jego tryb życia - powiedział Smiley, kiedy się żegnali. - Przyjadę, kiedy poznacie jego tryb życia, jego zwyczaje. Wcześniej nie. Toby twierdzi, że wcale się, cholera, nie spieszył. Nie istnieją oczywiście oficjalne wspomnienia z niełatwego okresu odwiedzin Smileya w Cyrku. Wchodził tam jak swój własny duch, przelatując niby niewidzialna istota przez znajome korytarze. Zgodnie z propozycją Enderbyego przyjeżdżał kwadrans po szóstej wieczorem, zaraz po zakończeniu pracy przez dzienną zmianę, ale jeszcze zanim rozpoczynał dyżur personel nocny. Spodziewał się przeszkód; miał mdlące przeczucia, że dozorcy, których zna od dwudziestu lat, będą dzwonili na piąte piętro, żeby uzyskać dla niego zezwolenie. Ale Enderby zorganizował wszystko inaczej i kiedy Smiley stanął bez przepustki przed prowadzącą dalej paździerzową budką kontrolną, jakiś nie znany mu zupełnie chłopak beztrosko wskazał głową otwartą windę. Zjechał do sutereny przez nikogo nie niepokojony. Wysiadł i pierwszą rzeczą, którą zobaczył, była tablica ogłoszeniowa, a na niej zawiadomienia, pochodzące słowo w słowo jeszcze z jego czasów: kotki oddam za darmo w dobre ręce; w piątek w kantynie zespół teatralny złożony z młodszych pracowników przeczyta Wspaniałego Krichtona (z błędem ortograficznym). Ten sam turniej squashowy, w którym gracze ze względów bezpieczeństwa występują pod pseudonimami. Te same niespokojnie szumiące wentylatory. Tak więc w chwili, kiedy Smiley pchnął zbrojone drutem oszklone drzwi Rejestracji i poczuł zapach farby drukarskiej oraz bibliotecznego kurzu, spodziewał się niemal ujrzeć swą własną, beczułkowatą postać pochyloną nad biurkiem w rogu w świetle wyszczerbionej, zielonej lampy, jak to bywało często w czasach, gdy odnotowywał kolejne szaleństwa i zdrady Billa Haydona, i próbował za pomocą opacznej logiki wskazać słabe punkty w pancerzu Centrum Moskiewskiego. - Ach, więc jak słyszałam, pisze pan o naszej wspaniałej przeszłości -zaśpiewała pobłażliwie nocna archiwistka, wysoka, wiejska dziewczyna, poruszająca się jak Hilary. Nawet siedząc, wydawała się kołysać. Rzuciła na stół stare blaszane pudełko na dokumenty. - To od piątego piętra z najgorętszymi pozdrowieniami - powiedziała. - Niech pan da głos, jeżeli trzeba będzie panu coś odszukać, dobrze? Kartka na rączce pudełka głosiła: Pamiątki. Smiley uniósł wieczko i ujrzał pakiet starych, spłowiałych akt, przewiązanych zielonym sznurkiem. Delikatnie rozwiązał i otworzył pierwszy wolumin, żeby zobaczyć zamgloną fotografię Karli, wpatrującego się w niego jak trup z wnętrza trumny. Całą noc czytał niemal bez ruchu. Wczytywał się w swą własną przeszłość równie głęboko, jak w przeszłość Karli, i czasem wydawało mu się, że życie jednego z nich po prostu dopełniało życie drugiego; że byli przyczynami tej samej, nieuleczalnej choroby. Jak tyle razy przedtem zastanawiał się, kim byłby dzisiaj, gdyby przeżył dzieciństwo Karli, gdyby wypalono go w tych samych piecach rewolucyjnej zawieruchy. Wbrew sobie, jak już tylekroć przedtem, nie potrafił się oprzeć własnemu zafascynowaniu rozległą skalą rosyjskiego cierpienia, beztroskiemu okrucieństwu, przypływom bohaterstwa. W jego obliczu czuł się mały i delikatny, choć nie uważał, by w życiu zabrakło mu bólu. Kiedy nocna zmiana zakończyła pracę, Smiley wciąż tkwił na swoim miejscu, wpatrzony w pożółkłe kartki niby śpiący na stojąco koń, jak powiedziała później ta sama nocna archiwistka, która brała udział w konkursach hippicznych. Nawet gdy zabrała już akta, żeby odnieść je na piąte piętro, Smiley spoglądał wciąż przed siebie, dopóki dziewczyna nie dotknęła delikatnie jego łokcia. Przyszedł także następnej nocy i kolejnej; potem zniknął i powrócił tydzień później bez żadnych wyjaśnień. Skończywszy z Karlą, wyciągnął dalej akta Kirowa, Mikhela, Villema oraz całej Grupy, aby solidnie udokumentować wspomnieniami wszystko, co słyszał i pamiętał z historii Leipziga i Kirowa. Istnieje bowiem jeszcze jedna strona osobowości Smileya, pedanta czy naukowca, jak chcecie, dla którego prawdę zawierają jedynie akta, reszta zaś, dopóki się jej nie uwzględni i nie odnotuje w archiwach, jest jedynie zwyczajną ekstrawagancją. Wydobył również akta Otto Leipziga i Generała, a oddając niejako cześć ich pamięci, dołączył do papierów sprawozdanie, zdające rzeczową relację z prawdziwych okoliczności śmierci obu mężczyzn. Na końcu sięgnął po teczkę Billa Haydona. Wahali się najpierw, czy mu ją udostępnić, i oficer dyżurny piątego piętra, ktokolwiek to był tej nocy, wywołał Enderbyego z prywatnego przyjęcia w ministerstwie, żeby zapytać go o pozwolenie. Należy zapisać na korzyść Enderbyego, że wpadł wtedy we wściekłość: "Boże święty, człowieku, przecież on sam to napisał, nie? Kto miałby czytać raporty Georgea, jeśli nie on sam?" Ale Smiley i tak właściwie go nie czytał, jak donosiła archiwistka, mająca polecenie sekretnego obserwowania Smileya podczas lektury. Mówiła, że raczej przeglądał po prostu te papiery - i opisywała, jak powoli i z namysłem przewracał kartki, niby ktoś, kto szuka zdjęcia, które kiedyś widział, i nie może go znaleźć. Zatrzymał akta tylko na mniej więcej godzinę, później odniósł je z uprzejmym: "Dziękuję pani bardzo". Więcej już nie przyszedł, ale dozorcy powiadają, że parę minut po jedenastej tego samego wieczoru, kiedy pozbierał papiery, uprzątnął biurko i odłożył kilka nabazgranych notatek do kosza na tajne śmieci, można było go zobaczyć stojącego przez dłuższy czas na tylnym dziedzińcu. Ponure miejsce - białe kafle, czarne rynny, smród kotów. Smiley wpatrywał się stamtąd w budynek, który miał właśnie opuścić, i w jarzące się słabo światło w swym dawnym pokoju, jak starzy ludzie patrzący na domy, w których się urodzili, na szkoły, w których pobierali nauki, i na kościoły, gdzie zawierali związki małżeńskie. Ale potem Smiley zaskoczył wszystkich, albowiem z Cambridge Circus - a było już wtedy wpół do dwunastej - pojechał taksówką na dworzec Paddington, skąd złapał sleeping do Penzance, odchodzący kilka minut po północy. Nie kupił wcześniej i nie zamówił telefonicznie biletu; nic też ze sobą nie wziął, nawet maszynki do golenia, choć rano zdołał pożyczyć nożyki od konduktora. Dopiero wówczas udało się Samowi Collinsowi zgromadzić naprędce zespół tropicieli, zespół, przyznajmy, nieco amatorski, którego członkowie zauważyli jedynie, że Smiley zadzwonił gdzieś z budki, lecz oni nie mieli dość czasu, ażeby cokolwiek w związku z tym przedsięwziąć. - Cholernie dziwny okres wybrał sobie na urlop, nie? - zauważył Enderby z rozdrażnieniem, kiedy otrzymał informację o wyjeździe Smileya wraz z całą serią skarg od personelu: na nadgodziny, na wydłużony czas podróży i na diety za rozłąkę z rodzinami. Potem coś sobie przypomniał i rzekł: - O mój Boże, pojechał zobaczyć się z tą swoją puszczalską boginią. Nie ma dość problemów, występując w pojedynkę przeciw Karli? - Cała ta historia dość dziwnie zirytowała Enderbyego. Pieklił się przez cały dzień i obraził przy wszystkich Sama Collinsa. Jako były dyplomata, wielce pogardzał abstraktami, choć sam nieustannie poszukiwał w nich schronienia. Dom stał na wzgórzu, w zagajniku nagich wiązów, oczekujących wciąż na śmierć. Był duży, granitowy i już się rozpadał. Grupka ściennych szczytów, skupiona w kiście jak czarne, podarte namioty, wystawała ponad wierzchołki drzew. Do domu prowadziły całe akry rozbitych szklarni; poniżej w dolinie leżały zrujnowane stajnie i nie uprawiany ogród warzywny. Wzgórza były oliwkowe i gołe i niegdyś stały na nich wojskowe forty. Nazywała je kornwalijskimi stosami Harryego. Pomiędzy wzgórzami biegła linia morza, które pod obniżającymi się brzegami chmur zdawało się tego rana tak twarde jak dachówka. Wyboistą drogą wiozła go taksówka, stary humber, jak samochód sztabowy z czasów wojny. To tutaj spędziła swoje dzieciństwo, myślał Smiley; i tu zaadoptowała moje. Droga była niebywale wyboista; korpusy powalonych drzew leżały po jej obu stronach niczym żółte grobowce. Będzie w domu, myślał. Chatka, w której spędzali razem wakacje, leżała za wzgórzem, ale kiedy była sama, mieszkała w domu, w pokoju, który zajmowała jako dziecko. Powiedział kierowcy, żeby nie czekał, po czym ruszył w kierunku ganku, londyńskimi butami wydeptując sobie drogę pomiędzy kałużami, którym poświęcał tymczasem całą uwagę. To nie jest już mój świat, myślał. Jest jej, jest ich. Wzrokiem doświadczonego obserwatora omiatał liczne okna frontonu, usiłując uchwycić w przelocie jej cień. Przyjechałaby po mnie na stację, tylko że pomyliła jej się godzina, pomyślał, obdarzając ją dobrodziejstwem wątpliwości. Ale w stajni stał jej samochód, pokryty nadal porannym szronem; zauważył wóz jeszcze wówczas, kiedy płacił za taksówkę. Zadzwonił do drzwi i usłyszał jej kroki na kamiennych płytach, ale otworzyła mu pani Tremedda, zapraszając go do jednego z salonów - palarnia, salonik, salon, nigdy nie wiedział, który jest który. Na kominku płonął ogień. - Zawołam ją - powiedziała pani Tremedda. Przynajmniej nie muszę rozmawiać z szalonym Harrym o komunizmie, myślał Smiley czekając. Przynajmniej nie muszę wysłuchiwać historii o tym, jak to chińscy kelnerzy w Penzance czekają tylko na rozkaz z Pekinu, żeby pozatruwać swoich klientów. Albo o tym, że wszystkich strajkujących należałoby postawić pod ścianą i rozstrzelać - gdzie ich poczucie obowiązku, na litość boską? Albo o tym, że Hitler może i był łobuzem, ale nie mylił się, jeśli chodzi o Żydów. Albo jakiejś równie potwornej, lecz z całą powagą wygłaszanej opinii. Rodzinie kazała trzymać się z daleka, pomyślał. Poprzez dym z kominka poczuł zapach miodu i jak zawsze zaczął się zastanawiać, skąd on się bierze. Z pasty do mebli? Czy może był tu gdzieś w podziemiach pokój miodowy, tak jak był pokój z bronią, pokój wędkarski, pokój na pudła i być może pokój miłosny? Szukał wiszącego niegdyś nad kominkiem rysunku Tiepola, przedstawiającego scenę z życia mieszkańców Wenecji. Sprzedali go, pomyślał. Za każdym razem, gdy przychodził, kolekcja pomniejszała się o jakiś kolejny ładny przedmiot. Na co Harry wydawał pieniądze, nie wiedział nikt - ale na pewno nie na renowację domu. Szła do niego przez pokój i Smiley był zadowolony, że to nie on musi iść, bo po drodze na pewno na coś by wpadł. Miał wyschnięte usta i kłującą kluchę w żołądku; nie chciał jej bliskości, jej rzeczywistość nagle stała się nie do zniesienia. Wyglądała pięknie i celtycko, jak zawsze tutaj, i podchodząc do niego mierzyła go swoimi brązowymi oczami badając, w jakim jest nastroju. Pocałowała go w usta, kładąc palce z tyłu na jego szyi, by móc nim łatwiej kierować, i wtedy cień Haydona wpadł między nich jak miecz. - Nie przyszło ci do głowy, żeby kupić poranną gazetę na stacji, co? -spytała. - Harry znów ich powstrzymał. Zapytała, czy jadł śniadanie, a Smiley skłamał i powiedział, że jadł. W takim razie może pójdziemy na spacer, zaproponowała, jak gdyby był kimś, kto chciałby obejrzeć posiadłość. Zabrała go do magazynu broni, gdzie szukali odpowiedniego obuwia. Były tam buty lśniące jak kasztany i buty, które wyglądały jak gdyby wiecznie były mokre. Ścieżka nadbrzeżna prowadziła z zatoki w obu kierunkach. Od czasu do czasu Harry przerzucał przez dróżkę zapory z drutu kolczastego albo ustawiał na niej znaki następującej treści: "Niebezpieczeństwo min". Prowadził nieustającą bitwę z lokalnymi władzami o pozwolenie na budowę kempingu, a ich odmowy doprowadzały go niekiedy do wściekłości. Wybrali północną odnogę i wiatr, i Anna wzięła Smileya pod rękę, żeby lepiej słyszeć. Na północy było wietrzniej, ale na południu musieliby przedzierać się gęsiego przez janowiec. - Wyjeżdżam na trochę, Anno - powiedział, usiłując swobodnie operować jej imieniem. - Nie chciałem ci nic mówić przez telefon. - Był to jego głos z czasów wojny i Smiley używając go czuł się jak idiota. Powinien był powiedzieć: - Wyjeżdżam szantażować kochanka. - Wyjeżdżasz w jakieś szczególne miejsce czy po prostu daleko ode mnie? - Mam pewną robotę za granicą - powiedział, usiłując nadal bezskutecznie wypaść z roli Walecznego Pilota. - Uważam, że nie powinnaś pokazywać się na Bywater Street podczas mojej nieobecności. Splotła swoje palce z jego palcami, ale taka właśnie była: ze wszystkimi obchodziła się swobodnie. Poniżej w rozszczepionych skałach pękło morze, tworząc z wściekłością różnorodne desenie w wirującej pianie. - I przyjechałeś taki kawał drogi tylko po to, żeby powiedzieć mi, że mam nie wracać do domu? - spytała. Smiley milczał. - Pozwól mi wyłożyć to inaczej - zaproponowała, gdy uszli jeszcze kawałek. - Czy gdyby można było odwiedzać Bywater Street, namawiałbyś mnie, abym tam pojechała? Czy chciałbyś raczej powiedzieć, że już nigdy nie wolno mi wrócić do domu? Przystanęła i spojrzała na Smileya, nieznacznie odpychając go od siebie i usiłując odgadnąć jego odpowiedź. "Na litość boską" - wyszeptała i wtedy zobaczył w jej twarzy jednocześnie zwątpienie, dumę i nadzieję. Zastanawiał się, co Anna widzi w jego obliczu, sam bowiem nie wiedział, co czuje, poza tym, że nie tu jest jego miejsce, nie blisko niej; była jak dziewczyna na dryfującej wyspie, odpływającej od niego szybko razem z cieniami gromadzących się wokół niej kochanków. Kochał ją, była mu obojętna, obserwował ją z przekleństwem oddalenia, ale ona od niego odchodziła. Jak mogę ci powiedzieć, kim jesteś, skoro nie znam samego siebie? Zobaczył w jej rysach krechy bólu, wieku i wysiłku, które umieściło tam ich wspólne życie. Była wszystkim, czego pragnął, była niczym, przypominała mu kogoś, kogo znał bardzo dawno temu; była mu daleka, lecz znał ją na wskroś. Ujrzał w jej twarzy powagę i najpierw zastanawiał się, jak kiedykolwiek mógł dostrzegać w niej głębię, a już po chwili gardził jej zależnością od niego i chciał się po prostu od niej uwolnić. Chciał zawołać: "Wróć", ale nie zrobił tego; nie wyciągnął nawet ręki, żeby ją zatrzymać. - Powiedziałaś kiedyś, żebym nigdy nie przestawał szukać - oświadczył. Wyglądało to na wstęp do jakiegoś pytania, ale żadne pytanie nie nastąpiło. Czekała, a potem przedstawiła mu własne oświadczenie. - Jestem komediantką, George - powiedziała. - Potrzebuję uczciwego mężczyzny. Potrzebuję cię. Ale Smiley przyglądał się jej z bardzo daleka. - To ta praca - powiedział. - Nie umiem żyć z nimi. Nie umiem żyć bez nich. - Przypuszczał, że mówi znowu o swoich kochankach. - Jedna tylko rzecz jest gorsza od zmiany, a jest nią status quo. Nienawidzę wyborów. Kocham cię. Rozumiesz? Nastąpiła pauza, w której Smiley napewno coś powiedział. Nie polegała na nim, ale wspierała się na jego ramieniu płacząc, ponieważ płacz odebrał jej siły. - Nie wiedziałeś nigdy, jak bardzo byłeś wolny, George - usłyszał. -Musiałam być wolna za nas oboje. Zrozumiała chyba, jak absurdalnie zabrzmiały jej słowa i roześmiała się. Puściła jego ramię i znów zaczęli iść, a Anna próbowała ratować sytuację, zadając zwyczajne pytania. Mówił, że kilka tygodni, może dłużej. W hotelu, powiedział, ale nie wyjaśnił, w jakim mieście czy kraju. Ponownie odwróciła się do niego twarzą i nagle wszędzie leciały jej łzy, rzęsiściej niż przedtem, ale wciąż nie wzruszały go tak bardzo, jak by tego chciał. - George, nie ma nic więcej, przysięgam - powiedziała stając, żeby przedstawić swą prośbę. - Ani w moim, ani w twoim świecie nie ma już na co czekać. Jesteśmy skazani na siebie. Nic więcej nie ma. Biorąc pod uwagę światową średnią, jesteśmy najbardziej zadowolonymi z życia ludźmi na świecie.. Skinął głową, wydając się rozumieć, że Anna przebywała gdzieś, gdzie nie było jego, ale nie przyjął owego stwierdzenia jako ostateczne. Pospacerowali jeszcze i Smiley zauważył, że kiedy nic nie mówiła, potrafił się z nią identyfikować, ale tylko w tym sensie, że była po prostu inną żywą istotą, idącą tą samą ścieżką co on. - Sprawa ma związek z ludźmi, którzy doprowadzili do upadku Billa Haydona - powiedział Smiley, żeby ją pocieszyć albo żeby usprawiedliwić się ze swej ucieczki. Ale jednocześnie pomyślał: Chodzi o ludzi, którzy doprowadzili do upadku ciebie. Spóźnił się na pociąg i pozostały mu jeszcze dwie godziny czekania. Był odpływ, więc przeszedł się brzegiem koło Marazion, wystraszony własną obojętnością. Dzień był szary, a mewy odcinały się jaskrawą bielą od kamiennego morza. Dwójka bohaterskich dzieci pluskała się w falach. Jestem złodziejem ducha, myślał pogrążony w beznadziejności. Nie mam wiary, a ścigam przekonania drugiego człowieka; usiłuję ogrzać się przy cudzym ogniu. Obserwował dzieci i przypomniał sobie jakiś fragmencik poezji z czasów, w których ją jeszcze czytał: Jak pływacy w czystość skaczący, odwrócić się Od znużonego, wiekowego i zimnego świata. Tak, pomyślał ponuro. To ja. - Słuchaj, George - indagował go Lacon. - Czy uważasz, że my za wysoko cenimy swoje kobiety, czy w tym tkwi nasz błąd, błąd facetów należących do klasy średniej? Czy sądzisz - pozwól, że ujmę to w ten sposób - że my, Anglicy, obciążeni tradycją i szkołami, za dużo wymagamy od naszych kobiet, a potem winimy je za to, że w ogóle nie spełniają pokładanych w nich nadziei - rozumiesz? Widzimy je jako pojęcia, nie jak istoty z krwi i kości. Czy na tym polega nasza pomyłka? Smiley odparł, że jest to możliwe. - Bo jeśli nie, to dlaczego Val zakochuje się zawsze w jakichś gówniarzach? - warknął zaczepnie Lacon ku zdziwieniu jakiejś pary siedzącej przy sąsiednim stoliku. Smiley i na to pytanie nie znał odpowiedzi. Zjedli ohydny obiad w wybranej przez Lacona restauracji. Wypili podanego w karafce hiszpańskiego burgunda, a Lacon cały czas rozwodził się zaciekle nad politycznymi dylematami Brytyjczyków. Teraz dostali kawę i jakieś podejrzane brandy. Antykomunistyczna fobia została wyolbrzymiona, Lacon oświadczył, że jest tego pewien. W końcu komuniści to po prostu ludzie. Nie są już potworami o czerwonych zębiskach. Chcą tego samego, co wszyscy: dobrobytu oraz odrobiny ciszy i spokoju. Szansy wytchnienia od całej tej przeklętej nienawiści. A jeśli nie są tacy, no to co my możemy na to poradzić? - pytał. Niektóre problemy, jak na przykład problem Irlandii, są nie do rozwiązania, ale Amerykanów nigdy nie uda się przekonać, że istnieją nierozwiązywalne kwestie. Nie da się rządzić Wielką Brytanią; za kilka lat będzie można powiedzieć to samo o innych krajach. Przyszłość to sprawa zbiorowości, ale ocalenie należy do jednostki, ten właśnie paradoks zabija nas każdego dnia. - A więc jak ty to widzisz, George? W końcu pozbyłeś się jarzma. Masz obiektywny pogląd na sprawę, patrzysz z ogólnej perspektywy. Smiley usłyszał, jak odmrukuje coś bezsensownego na temat różnorodności. A teraz poruszyli w końcu temat, którego Smiley bał się panicznie przez cały wieczór: rozpoczęło się ich seminarium małżeńskie. - Zawsze uczono nas adorować kobiety - oznajmił z żalem Lacon. - Wariowały, jeżeli nie czuły się kochane w każdej chwili. Ale ten gość, z którym jest teraz Val... jak ona go wkurzy albo jak powie coś niestosownego, facet z łatwością podbije jej oko. My nigdy byśmy tak nie postąpili, prawda? - Na pewno nie - odpowiedział Smiley. - Posłuchaj. Myślisz, że gdybym poszedł zobaczyć się z nią... gdybym stawił jej czoło u niego w domu... postawił sprawę twardo... zagroził sądem i tak dalej... myślisz, że mogłoby to przeważyć szalę? Jestem przecież ważniejszy od niego, jak mi Bóg miły. Mam pewne wpływy, cokolwiek byś o tym myślał. Stali na chodniku pod gwiazdami, czekając na taksówkę dla Smileya. - Ach, przynajmniej urządzimy sobie porządne wakacje. Należą ci się -powiedział Lacon. - Jedziesz do ciepłych krajów? - Pomyślałem sobie, że ruszę po prostu w trasę trochę się powłóczyć. - Szczęściarzu. Mój Boże, jak ja ci zazdroszczę wolności. No cóż, bardzo mi pomogłeś. Skorzystam z twojej rady co do joty. - Ależ Oliverze, przecież ja ci nie udzielałem żadnych rad - zaprotestował lekko zaniepokojony Smiley. Lacon nie zwrócił na niego uwagi. - Słyszałem, że tamta sprawa też jest podobno załatwiona - powiedział z powagą. - Wszystko zrobione, żadnego bałaganu. To ładnie z twojej strony, George. Lojalnie. Zobaczę, czy uda mi się jakoś cię za to wynagrodzić. Dostałeś już coś, bo zapomniałem? Jakiś facet mówił wczoraj w Ateneum, że należy ci się order. Przyjechała taksówka i ku zakłopotaniu Smileya Lacon upierał się, żeby uścisnąć mu dłoń. - George. Niech ci Bóg błogosławi. Bracie. Jesteśmy jednej krwi, George. Patrioci, dajemy, zamiast brać. Wyszkoleni w naszym fachu. Żeby służyć ojczyźnie. Musimy za to zapłacić. Gdyby Anna była twoją agentką, a nie twoją żoną, zapewne świetnie byś ją poprowadził. Następnego popołudnia Smiley pod nazwiskiem Barraclough wyjechał cichaczem do Szwajcarii, otrzymawszy od Tobyego telefon z wiadomością, że interes jest już niemal ubity. Z Zurychu pojechał autobusem szwajcarskich linii lotniczych do Berna i udał się prosto do hotelu "Bellevue Palace", olbrzymiego i urządzonego z przepychem budynku o dojrzałym, edwardiańskim spokoju. W bezchmurne dni z okien hotelu widać było zza podnóża gór błyszczące Alpy, ale tego wieczora "Bellevue Palace" spowijała przecukrzona, zimowa mgła. Brał pod uwagę różne mniejsze hotele; brał także pod uwagę którąś z kryjówek Tobyego. Toby jednak przekonał go, że najlepszy będzie hotel "Bellevue". Miał kilka wyjść, stał w centrum miasta i było to pierwsze miejsce w Bernie, gdzie należałoby Smileya szukać, a zatem ostatnie, w którym spodziewałby się go zastać Karla, jeżeli rzeczywiście interesowało go miejsce jego pobytu. Wchodząc do ogromnego holu, Smiley czuł się tak, jak gdyby wstępował na pokład pustego liniowca gdzieś daleko na otwartym morzu. * * * Jego pokój przypominał maleńki, szwajcarski Wersal. Biurko bombe, mosiężne inkrustacje, marmurowy blat, nad niepokalanymi, podwójnymi łóżami rycina Bartletta z Childe Harolda lorda Byrona. Za oknem mgła uformowała szarą ścianę. Rozpakował się i zszedł znów na dół, gdzie stary pianista grał wiązankę przebojów z lat pięćdziesiątych; Anna niezmiernie lubiła te utwory i Smiley mniemał, że on też. Zjadł trochę sera i wypił szklankę fendant, myśląc: Teraz. Teraz rozpoczynamy. Od tej chwili nie wolno się już cofać, nie ma miejsca na niezdecydowanie. O dziesiątej poszedł na stare miasto, które uwielbiał. Brukowane ulice, mroźne powietrze pachniało pieczonymi kasztanami i cygarami. Stare fontanny zbliżały się ku niemu poprzez mgłę, a średniowieczne kamienice stanowiły tło dla sztuki, w której Smiley nie grał żadnej roli. Wszedł pod arkady, mijając galerie sztuki i antykwariaty, przechodząc przez drzwi tak wysokie, że mógłby nimi przejechać koń. Przystanął na moście Nydegg i wpatrzył się w rzekę. Tyle nocy, pomyślał. Wciąż tyle tu ulic. Wspomniał Hessego: dziwnie włóczyć się we mgle... gdzie nie znają się drzewa. Zmrożona mgła wiła się nisko nad pędzącymi wodami; zapora na rzece paliła się kremowymi, żółtymi barwami. Z tyłu podjechał duży, pomarańczowy volvo combi, gasząc na moment światła. Smiley ruszył w kierunku wozu, ktoś otworzył drzwi od wewnątrz i wtedy w świetle samochodowej lampki spostrzegł za kierownicą Tobyego Esterhasea, a na tylnym siedzeniu surową damę w stroju berneńskiej gospodyni domowej, bawiącą na kolanach dziecko. Używa ich jako zasłony, pomyślał Smiley; tropiciele nazywają takie osoby sylwetkami. Odjechali i kobieta zaczęła rozmawiać z dzieckiem. W jej szwajcarskiej niemczyźnie pobrzmiewała stale nutka oburzenia: - Widzisz dźwig, Edwardzie... Teraz przejeżdżamy obok wykopu, Edwardzie... Spójrz, Edwardzie, tramwaj... - Tropiciele nie są nigdy zadowoleni, przypomniał sobie; to los każdego podglądacza. Machała rękami, kierując wzrok dziecka na wszelkie możliwe przedmioty. Rodzinny wieczór, panie władzo, mówił scenariusz. Jeździmy tu sobie naszym ładnym pomarańczowym volvo, panie władzo. Jedziemy do domu. A mężczyźni, panie władzo, siedzą oczywiście z przodu. Wjechali do Elfenau, dyplomatycznego getta Berna. Smiley dostrzegł poprzez mgłę splątane ogrody pobielone mrozem i zielone portyki willi. Światła auta wyłuskały mosiężną płytkę z nazwą jakiegoś arabskiego państwa i dwóch pilnujących jej ochroniarzy. Minęli angielski kościół i szereg kortów tenisowych; potem wjechali w aleję obramowaną nagimi bukami. Latarnie uliczne wyglądały wśród nich jak białe balony. - Numer osiemnasty znajduje się o pięćset metrów stąd po lewej stronie - powiedział miękko Toby. - Grigoriew wraz z żoną mieszkają na parterze. - Jechał powoli, usprawiedliwiając się mgłą. - Mieszkają tu bardzo bogaci ludzie, Edwardzie - wyśpiewywała z tyłu kobieta. - Wszyscy z różnych zagranicznych krajów. - Większość tych zza żelaznej kurtyny mieszka w Muri, nie w Elfenau ciągnął dalej Toby. - To jak komuna, robią wszystko w grupach. Chodzą w grupach po zakupy, na spacery, wszędzie. Grigoriewowie są inni. Trzy miesiące temu wyprowadzili się z Muri i wynajęli to mieszkanie prywatnie. Trzy i pół tysiąca miesięcznie, George. Grigoriew osobiście płaci czynsz gospodarzowi. - Gotówką? - Co miesiąc, w banknotach stufrankowych. - A jak płaci się za inne lokale, wynajmowane przez ambasadę? - Z konta misji. Ale nie w przypadku Grigoriewa. Grigoriew jest wyjątkiem. Wyprzedził ich samochód policyjny, jadący z szybkością barki rzecznej; Smiley ujrzał, jak głowy trzech policjantów odwracają się ku nim. - Popatrz, Edwardzie, policja! - krzyknęła kobieta, próbując zmusić dziecko, by pomachało funkcjonariuszom. Także i Toby uważał, żeby nie przestać mówić. - Chłopcy z policji obawiają się bomb - wyjaśnił. - Sądzą, że Palestyńczycy zamierzają wysadzić w powietrze całą okolicę. To dla nas i dobrze, i źle, George. Jeśli będziemy niezdarni, Grigoriew może pomyśleć, że należymy do lokalnych aniołów stróżów. Ale policja będzie innego zdania. Sto metrów, George. Poszukaj na podjeździe czarnego mercedesa. Reszta personelu jeździ służbowymi samochodami ambasady. Ale Grigoriew nie. Grigoriew ma własnego mercedesa. - Kiedy go kupił? - spytał Smiley. - Używany, trzy miesiące temu. Wtedy, gdy wyprowadził się z Muri. To był dla niego wielki skok. Dostał prezentów jak na urodziny. Samochód, dom, awans z pierwszego sekretarza na radcę. Willa była ozdobiona sztukaterią, stała w wielkim ogrodzie, pozbawionym tyłu przez mgłę. W wykuszowym oknie Smiley dostrzegł błysk palącego się za zasłonami światła. W ogrodzie znajdowała się dziecięca zjeżdżalnia i chyba pusty basen. Na żwirowym podjeździe stał czarny mercedes na numerach rejestracyjnych korpusu dyplomatycznego. - Wszystkie numery samochodów ambasady sowieckiej kończą się na siedemdziesiąt trzy - powiedział Toby. - Angole mają siedemdziesiąt dwa. Dwa miesiące temu Grigoriewa zrobiła prawo jazdy. W ich ambasadzie umieją prowadzić tylko dwie kobiety. Jedna z nich to właśnie Grigoriewa; jest okropnym kierowcą, George. Naprawdę okropnym. - Kto zajmuje resztę domu? - Gospodarz. Profesor Uniwersytetu Berneńskiego, taka tam menda. Jakiś czas temu dopadli go Kuzyni. Powiedzieli, że chcieliby założyć na parterze dwa mikrofony podsłuchowe, zapłacili mu. Profesor wziął pieniądze i doniósł na nich na Bundespolizei jak dobry obywatel. Policjanci się spłoszyli. Obiecali Kuzynom, że przymkną na nich oczy, jeśli podzielą się z nimi towarem. Operację zarzucono. Wydaje mi się, że Kuzyni nie interesowali się szczególnie Grigoriewem, to tylko rutynowe postępowanie. - Gdzie są dzieci Grigoriewów? - W Genewie, w szkole przy misji sowieckiej, pięć dni w tygodniu. Wracają w piątki wieczorem. Podczas weekendów rodzina jeździ na wycieczki. Łażą po lesie, biegają, grają w badmintona. Zbierają grzyby. Grigoriewa ma fioła na punkcie świeżego powietrza. Zaczęli także uprawiać kolarstwo - dodał Toby ze znaczącym spojrzeniem. - Grigoriew jeździ z rodziną na te wycieczki? - W soboty pracuje, George; jestem przekonany, że robi to tylko po to, żeby się od nich uwolnić. - Smiley spostrzegł, że Toby wyrobił już sobie zdanie na temat małżeństwa Grigoriewów. Zastanawiał się, czy znalazł w nim echa swego własnego związku. Opuścili alejkę i wjechali w jakąś boczną drogę. - Posłuchaj, George. - Toby opowiadał ciągle o weekendach Grigoriewów. - Dobra? Tropiciele fantazjują. Muszą to robić, to ich zawód. W sekcji wizowej ambasady pracuje dziewczyna. Brunetka, i jak na Rosjankę, seksowna. Chłopcy nazywają ją małą Nataszą. Naprawdę nazywa się jakoś inaczej, ale dla nich jest Nataszą. Przychodzi do ambasady w soboty. Do pracy. Grigoriew odwoził ją kilka razy do Muri. Zrobiliśmy kilka niezłych zdjęć. Wysiada z samochodu jakieś pięćset metrów od swego mieszkania i idzie dalej piechotą. Dlaczego? Innym razem zabrał ją do nikąd - pojeździli sobie dookoła Gurten, ale bardzo przyjemnie im się rozmawiało. Ale może chłopcy tylko życzyliby sobie, żeby tak było, ze względu na Grigoriewą. Lubią tego faceta, George. Wiesz, jacy są tropiciele. Zawsze miłość albo nienawiść. Lubią go. Hamował. We mgle zamigotały ku nim światła małej kafejki. Na parkingu stał zielony, dwudrzwiowy citroen na genewskiej rejestracji. Kartonowe pudła, piętrzące się na jego tylnym siedzeniu, wyglądały na handlowe próbki jakichś towarów. Z anteny powiewała lisia kita. Toby wyskoczył z auta, otworzył wątłe drzwiczki i wepchnął Smileya na przednie siedzenie; potem podał mu filcowy kapelusz, który Smiley od razu założył. Dla siebie Toby miał już przygotowane rosyjskie futro. Odjechali, a Smiley zobaczył, jak ich berneńska matrona gramoli się za kierownicę pomarańczowego volvo, z którego właśnie wysiedli. Kiedy ruszali, dziecko zaczęło machać do nich rozpaczliwie przez tylną szybę. - Jak tam wszyscy? - spytał Smiley. - Świetnie. Nie mogą się już doczekać. Zachorowało dziecko jednego z braci Sartorów i musiał wrócić do domu, do Wiednia. Z żalu prawie mu serce pękło. Poza tym wszystko świetnie. Jesteś dla nich Numer Jeden. Tam po prawej idzie Harry Slingo. Pamiętasz Harryego? Był kiedyś moim pomocnikiem w Acton. - Czytałem, że jego syn dostał stypendium w Oksfordzie - powiedział Smiley. - Z fizyki. Wadham, Oksford. Chłopak jest geniuszem. Patrz przed siebie, George, nie ruszaj głową. Minęli niebieską furgonetkę z wymalowanym rozwichrzonymi literami napisem "Auto - Schnelldienst" i drzemiącym za kierownicą szoferem. - Kto w odwodzie? - spytał Smiley, kiedy znajdowali się już w bezpiecznej odległości. - Pete Lusty, były łowca skalpów. Było bardzo ciężko tym facetom, George. Nie mieli pracy, nic się nie działo. Pete zgłosił się do armii rodezyjskiej. Zabił paru gości, nie podobało mu się, wrócił. Nic dziwnego, że cię kochają. Znów przejeżdżali obok domu Grigoriewów. W drugim oknie paliło się światło. - Wcześnie chodzą spać - powiedział jakby zdziwiony Toby. Z przodu stała zaparkowana limuzyna na konsularnych numerach z Zurychu. Kierowca czytał jakąś kieszonkową książkę. - To Canada Bill - wyjaśnił Toby. - Grigoriew wychodzi z domu, skręca w prawo, mija Petea Lustyego. Skręca w prawo, mija Billa. Dobre chłopaki. Bardzo czujni. - A kto jest za nami? - Siostry Meinertzhagen. Większa wyszła za mąż. Dzięki mgle mogli się poruszać swobodnie i bardzo cicho. Zjechali z łagodnego wzgórza, mijając po prawej rezydencję ambasadora brytyjskiego i jego zaparkowanego na podjeździe rolls - roycea. Droga zaprowadziła Tobyego na lewo. Wtedy jadący z tyłu samochód wyprzedził ich i dla wygody Tobyego włączył światła. W blasku reflektorów Smiley zobaczył porośniętą drzewami ślepą uliczkę, kończącą się dwiema wysokimi bramami, strzeżonymi przez tłumek mężczyzn. Resztę całkowicie zasłaniały drzewa. - Witaj w ambasadzie sowieckiej, George - powiedział cichutko Toby. -Dwudziestu czterech dyplomatów, pięćdziesięciu innych pracowników - szyfranci, maszynistki i paru kiepskich kierowców, wszyscy mieszkają tutaj. Placówka handlowa mieści się w innym budynku, na Schanzeneckstrasse Grigoriew często tam chodzi. Mamy także w Bernie TASS i "Nowosti", w większości zwyczajni bandyci. Centralna rezydencja mieści się w Genewie, pod osłoną O.N.Z, siedzą tam w sile około dwustu osób. To miejsce to prowincjonalne przedstawienie: dwanaście, piętnaście osób. Liczba osób personelu rośnie, ale bardzo powoli. Konsulat uwiesili na tyłach ambasady. Wchodzi się przez furtkę w płocie, jakby to był bajzel albo palarnia opium. Mają detektory w poczekalni i kamery telewizji wewnętrznej zainstalowane na ścieżce. Spróbuj choć raz złożyć podanie o wizę. - Daruję sobie, dziękuję - powiedział Smiley i rzadko objawiający wesołość Toby głośno się roześmiał. - Teren ambasady - powiedział Toby, gdy światła samochodu omiotły położony na stromych wzgórzach lasek, teraz przesuwający się na prawo. -Tu Grigoriewa gra w siatkówkę i udziela instrukcji politycznych swoim dzieciom. Wierz mi, George, to bardzo niewygodna kobieta. Przedszkole przy ambasadzie, zajęcia z indoktrynacji, klub pingpongowy, kobieca sekcja badmintona - rządzi wszystkim. Jak myślisz, że przesadzam, to posłuchaj, co mówią o niej moi chłopcy. - Gdy opuszczali ślepą uliczkę, Smiley uniósł wzrok ku górnemu oknu w narożnym domu i zobaczył, jak najpierw zgasło, a potem znów zapaliło się w nim światło. - A tak Pauli Skordeno powiada: "Witamy w Bernie" - rzekł Toby. -W zeszłym tygodniu udało nam się wynająć górne piętro. Jest korespondentem Reutera. Zdołaliśmy wyrobić mu nawet fałszywą akredytację. Karty depeszowe i cały ten kram. Toby zaparkował przy Thunplatz. Zegar na nowoczesnej wieży ratuszowej bił jedenastą. Padał drobny śnieg, ale jak na razie nic nie rozproszyło mgły. Na chwilę obaj zamilkli. - Dziś oglądałeś schemat z ubiegłego tygodnia, a ubiegły tydzień był także schematem z ubiegłego tygodnia - powiedział Toby. - Każdy czwartek wygląda identycznie. Po pracy jedzie mercedesem do warsztatu, uzupełnia olej i paliwo, sprawdza akumulator, prosi o rachunek. Wraca do domu. Parę minut po szóstej przed drzwi jego domu podjeżdża służbowy samochód z ambasady i wysiada z niego Krasski, stały, czwartkowy kurier z Moskwy. Sam. Bardzo gorliwy facet, zawodowiec. We wszelkich innych sytuacjach Krasski nigdzie się nie rusza bez Bogdanowa, swojego towarzysza. Razem latają, przewożą przesyłki, jedzą. Ale żeby odwiedzić Grigoriewa, Krasski łamie reguły i idzie do niego sam. Siedzi pół godziny, odjeżdża. Czemu? Kurierzy rzadko tak postępują, George. Nie mając wsparcia, naraża się na poważne niebezpieczeństwo, możesz mi wierzyć, George. - No i jak widzisz tego Grigoriewa, Toby? - spytał Smiley. - Co to za jeden? Toby w charakterystycznym dla siebie geście pokiwał wyciągniętą ręką. -Wyszkolonym bandytą to on nie jest. Żadnej fachowości, właściwie to kompletna fujara. Ale nie jest także zwykłym dyplomatą. To mieszaniec, George. Tak samo jak Kirow, pomyślał Smiley. - Myślisz, że dość na niego mamy? - spytał Smiley. - Z technicznego punktu widzenia nie ma żadnego problemu. Bank, fałszywe nazwisko, nawet ta mała Natasza: z technicznego punktu widzenia mamy w kartach same asy. - I sądzisz, że pęknie - powiedział Smiley tonem potwierdzenia raczej niż pytania. Dłoń Tobyego znowu przechylała się w ciemności to w tę, to w tamtą stronę. - Szantaż, George, to zawsze jest ryzyko, kapujesz? Są tacy, którzy robią się nagle bohaterscy i chcą umierać za ojczyznę. Inni przewracają się na grzbiet i przestają wierzgać w momencie, kiedy się ich dotknie. Szantaż wywołuje upór niektórych ludzi. Kapujesz? - Tak. Tak, sądzę, że tak - powiedział Smiley. I znów przypomniał sobie Delhi i milczącą twarz, obserwującą go przez mgłę tytoniowego dymu. - Tylko spokojnie, George. Dobra? Od czasu do czasu trzeba sobie odpuścić. - Dobranoc - odparł Smiley. Złapał ostatni tramwaj jadący do centrum. Kiedy dotarł do "Bellevue", padał już gęsty śnieg: wielkie płatki kotłowały się w żółtym świetle, były zbyt wilgotne, żeby leżeć na ziemi. Budzik nastawił na siódmą. * * * Młoda kobieta zwana Aleksandrą nie spała już dokładnie od godziny, kiedy rozległ się poranny dzwonek na zbiórkę, ale słysząc go, dziewczyna natychmiast podkuliła kolana w swojej perkalowej koszuli nocnej, zacisnęła powieki i przysięgała sobie, że nadal śpi, niczym potrzebujące wypoczynku dziecko. Dzwonek na zbiórkę zabrzmiał punkt siódma, jak budzik Smileya, ale Aleksandra już o szóstej słyszała bicie zegarów w dolinie, najpierw w kościołach katolickich, potem protestanckich, potem na wieży ratusza miejskiego, nie wierzyła jednak w żaden z nich. Nie wierzyła ani w tego, ani w tamtego Boga, a nade wszystko nie wierzyła w mieszczan o twarzach rzeźników, którzy stawali na dorocznym festynie na baczność, wypinając brzuchy, podczas gdy chór straży pożarnej zawodził jakieś patriotyczne pieśni w miejscowym dialekcie. Wiedziała o istnieniu festynu, ponieważ był on celem jednej z niewielu Dozwolonych Wycieczek, a całkiem niedawno, w drodze wyróżnienia, zezwolono jej po raz pierwszy na wzięcie udziału w owej ceremonii, która ku jej niebotycznemu zdumieniu poświęcona była zwyczajnej cebuli. Stała pomiędzy siostrą Urszulą i siostrą Beatitude i wiedziała dobrze, że strzegą jej pilnie na wypadek, gdyby próbowała uciec albo nie wytrzymać i dostać spazmów, więc przez godzinę przysłuchiwała się najpierw najnudniejszym na świecie przemówieniom, a potem śpiewom do wtóru monotonnej muzyki wojskowej w wykonaniu orkiestry dętej. Potem obserwowała pochód miejscowych mieszkańców, ubranych w ludowe stroje i niosących na długich kijach warkocze cebuli. Na czele, wymachując flagą, szedł wioskowy wodzirej, który kiedy indziej przynosił mleko do stróżówki, a czasem, udało mu się przemknąć, aż pod same drzwi sanatorium, skąd miał nadzieję ujrzeć przez okno dziewczynę; a może to po prostu Aleksandra usiłowała na niego zerkać. Kiedy zegary we wsi wybiły szóstą, Aleksandra zdecydowała z przepastnej głębi łóżka liczyć minuty do kresu wieczności. W narzuconej sobie roli dziecka przystępowała do tego, odliczając szeptem każdą sekundę: Tysiąc i jeden, tysiąc i dwa. Dwanaście po szóstej, wedle jej dziecinnych obliczeń, usłyszała na drodze warkot paradnego mopedu matki Felicity, powracającej z porannej mszy i opowiadającej każdemu, że tylko Felicity - Felicity - prr prr -i nikt inny - prr prr - jest naszą Kierowniczką i Oficjalną Starterką Dnia; nikt inny - prr prr - się do tego nie nadaje. Było to śmieszne, bo ona wcale nie nazywała się Felicity; przybrała to imię dla pozostałych sióstr. Jak powiedziała Aleksandrze w sekrecie, w rzeczywistości miała na imię Nadieżda, czyli Nadzieja. Zresztą Aleksandra powiedziała Felicity, że ona nazywa się Tatiana, a nie Aleksandra. Jak wyjaśniła, Aleksandra była nowym imieniem, przyjętym specjalnie na czas pobytu w Szwajcarii. Ale Felicity - Felicity odpowiedziała ostro, żeby nie była niemądra. Po przyjeździe matki Felicity Aleksandra uniosła do oczu białe prześcieradło i uznała, że czas wcale nie płynie, że znajduje się w białym więzieniu dziecka, gdzie wszystko jest pozbawione cieni, nawet Aleksandra, nawet Tatiana. Białe żarówki, białe ściany, biały, żelazny szkielet łóżka. Białe grzejniki. Przez wysokie okna widać białe góry na tle białego nieba. Doktorze Ruedi, pomyślała, będę miała dla ciebie nowy sen, kiedy odbędziemy naszą czwartkową, czy może wtorkową pogawędkę? Niech pan uważnie słucha, doktorze. Zna pan na tyle rosyjski? Czasem udaje pan, że rozumie więcej niż naprawdę. No dobrze, zaczynam. Nazywam się Tatiana, stoję w białej koszuli nocnej przed białym alpejskim pejzażem, usiłując pisać na zboczu góry kawałkiem białej kredy Felicity - Felicity, która naprawdę ma na imię Nadieżda. Pod koszulą nie mam na sobie nic więcej. Udajesz, że takie rzeczy są ci obojętne, ale kiedy opowiadam ci, jak bardzo kocham swoje ciało, słuchasz bardzo uważnie, prawda, doktorze Ruedi? Bazgrzę kredą po zboczu góry. Wciskam ją w skałę, jak gdybym gasiła papierosa. Przychodzą mi do głowy najbardziej świńskie wyrazy, jakie znam - tak, doktorze Ruedi, to słowo, tamto słowo - ale obawiam się, że pański rosyjski słownik ich raczej nie zawiera. Próbuję je także napisać, ale biel na bieli, co może zdziałać mała dziewczynka, pytam pana, doktorze? Doktorze, to straszne, nie wolno panu posiadać moich snów. Wie pan, że byłam kiedyś kurwą o imieniu Tatiana? Że nie mogę wyrządzić nikomu żadnego zła? Że choćbym stała się podpalaczką, choćbym usiłowała nawet dokonać samospalenia albo oczerniać ojczyznę, to i tak mędrcy u władzy nie zdecydują się mnie ukarać? Raczej wypuszczą mnie tylnymi drzwiami: -Idź, Tatiano, idź sobie. - Wiedział pan o tym? Słysząc kroki na korytarzu, Aleksandra ukryła się jeszcze głębiej pod kołdrą. Prowadzą Francuzkę do toalety, pomyślała. Francuzka jest tu najładniejszą dziewczyną. Aleksandra kochała ją za samą tylko urodę. Dzięki niej była w stanie zwyciężyć tutejszą władzę. Nawet kiedy zakładali jej kaftan -za to, że się zanieczyściła albo coś stłukła, albo podrapała kogoś - nawet wtedy jej anielska twarz spoglądała na zakonnice jak jedna z ich własnych ikon. Nawet kiedy nosiła bezkształtną koszulę nocną, pozbawioną guzików, jej piersi unosiły się, tworząc soczysty mostek, i nikt - z Felicity - Felicity o tajnym imieniu Nadzieja na czele - nie mógł nic poradzić na to, że wyglądała jak gwiazda filmowa. Kiedy zdzierała z siebie ubranie nawet zakonnice wpatrywały się w nią z czymś w rodzaju skrywanego przerażenia. Jedynie Amerykanka dorównywała jej urodą, ale Amerykanka była tak nieposłuszna, że musieli ją stąd zabrać. Francuzka też była nieposłuszna; obnażała się w napadach złego humoru, usiłowała przeciąć sobie żyły i w atakach szału rzucała się na Felicity - Felicity, ale było to nic w porównaniu z zachowaniem Amerykanki tuż przed jej wyjazdem. Siostry musiały wezwać Kranka ze stróżówki, żeby pomógł ją przytrzymać i żeby mogły dziewczynę uspokoić. Musiały wtedy zamknąć całą rekreacyjną część budynku, ale kiedy Amerykankę zabrała furgonetka, odczuły to jak śmierć w rodzinie i siostra Beatitude łkała przez cały czas podczas wieczornych modlitw. A potem, gdy Aleksandra nakłoniła ją do wyznań, nazywała ją zdrobniałym imieniem Sasza, co stanowiło jawną oznakę strapienia. - Amerykanka pojechała do Untersee - mówiła przez łzy, gdy Aleksandra nakłoniła ją do wyznań. - Och Sasza, Sasza, przyrzeknij mi, że nie pojedziesz nigdy do Untersee. - Tak, jak w jej życiu, o którym nie mogła wspominać, błagali ją niegdyś inni ludzie: Tatiano, nie czyń takich szalonych i niebezpiecznych rzeczy Od tej pory Untersee budziło w Aleksandrze najstraszliwsze przerażenie, stanowiło groźbę, która uspokajała ją zawsze, nawet, kiedy była wyjątkowo niegrzeczna: Jeżeli będziesz się nieładnie zachowywać, pojedziesz do Untersee, Sasza. Jeżeli będziesz drażnić się z doktorem Ruedi, zadzierać spódnicę i krzyżować przy nim nogi, matka Felicity każe wysłać cię do Untersee. Bądź cicho albo poślą cię do Untersee. Kroki w korytarzu powróciły. Zabierali Francuzkę, żeby ją ubrać. Czasem biła się z nimi i wtedy kończyła w kaftanie. Czasem posyłali Aleksandrę, żeby ją uspokoiła - w kółko czesała wtedy jej włosy i nic nie mówiła, aż wreszcie Francuzka odprężała się i zaczynała całować jej dłonie. Wtedy Aleksandrę znowu zabierano, ponieważ miłości nie było, nie było w rozkładzie dnia. Drzwi otworzyły się gwałtownie i Aleksandra usłyszała dworny głos Felicity - Felicity, dręczącej ją niczym stara pielęgniarka rodem z jakiejś rosyjskiej sztuki: - Sasza. Musisz natychmiast wstać. Sasza, obudź się natychmiast. Obudź się, Sasza. Sasza. Podeszła o krok bliżej. Aleksandra zastanawiała się, czy zakonnica nie ściągnie z niej kołdry i nie postawi jej szarpnięciem na nogi. Pomimo swojego arystokratycznego pochodzenia matka Felicity umiała być szorstka jak żołnierz. Nie była tyranem, lecz weredyczką, którą nietrudno było sprowokować. - Sasza, spóźnisz się na śniadanie. Inne dziewczęta będą ci się przyglądać, będą się śmiać i powiedzą, że my, głupie Rosjanki, zawsze się spóźniamy. Sasza? Sasza, chcesz spóźnić się na modlitwę? Pan Bóg będzie się bardzo gniewał na ciebie, Sasza. Będzie smutny i rozpłacze się. Być może będzie zmuszony pomyśleć, jak ma cię ukarać. - Sasza, chcesz pojechać do Untersee? Aleksandra jeszcze szczelniej zacisnęła powieki. Mam sześć lat i potrzebny mi sen, matko Felicity. - Sasza, zapomniałaś, że dziś twój wyjątkowy dzień? Zapomniałaś, że będziesz dziś miała gościa? Boże, uczyń mnie dwiema osobami, Boże, uczyń mnie jedną osobą, Boże, uczyń mnie nie narodzoną i nicością. Nie, nie zapomniałam o swoim gościu, matko Felicity. Pamiętałam o nim, zanim poszłam spać. Śnił mi się, nie myślałam o nikim innym od chwili, kiedy się obudziłam. Ale matko Felicity, nie chcę widzieć mojego gościa ani dzisiaj, ani żadnego innego dnia. Nie umiem, nie umiem żyć kłamstwem, nie wiem, jak się to robi, i dlatego nie pozwolę, nie pozwolę, nie pozwolę, żeby rozpoczął się dzień. Aleksandra posłusznie wygramoliła się z łóżka. - No - powiedziała matka Felicity i obdarzyła ją rozkojarzonym pocałunkiem, zanim pospiesznie wypadła z powrotem na korytarz wołając: -Znów się spóźnicie! Znów się spóźnicie! - Klaskała w dłonie: - Szuu, szuu - jak gdyby zagarniała stadko głupich kwok. * * * Podróż pociągiem do Thun trwała pół godziny, a w drodze ze stacji Smiley włóczył się tu i ówdzie, oglądał wystawy sklepowe, wybierał okrężne trasy. Niektórzy stają się bohaterscy i chcą umierać za ojczyznę, pomyślał... Szantaż wywołuje czasem ludzki upór... Był ciekaw, co wywołałby w nim. Był to dzień ciemniejącej nicości. Nieliczni przechodnie stanowili powolne cienie na tle mgły, a jeziorne parowce pozamarzały w śluzach. Chwilami nicość rozwierała się na tyle, by Smiley mógł gdzieś uchwycić wzrokiem fragment zamku, drzewa lub murów miejskich. Potem luka szybko się zamykała. Śnieg leżał na kocich łbach i w rozwidleniach guzowatych drzew uzdrowiska. Nieliczne samochody jeździły na światłach, mlaszcząc oponami w na wpół stopniałym śniegu. Kolorowo było jedynie na wystawach sklepowych: złote zegarki, kombinezony narciarskie jak narodowe flagi. "Bądź na miejscu najwcześniej o jedenastej - powiedział Toby. - Jedenasta to i tak za wcześnie, George, nie przyjadą przed dwunastą". Było dopiero wpół do jedenastej, ale Smiley chciał mieć czas, chciał krążyć po okolicy, zanim znajdzie sobie miejsce; jak powiedziałby Enderby, potrzebował czasu, żeby ustawić sobie zwierzynę. Wszedł w wąską uliczkę i ujrzał wznoszący się bezpośrednio przed nim zamek. Arkady przeszły w zwyczajny chodnik, potem w schody, a potem w strome wzniesienie, którym wspinał się Smiley. Minął Angielską Herbaciarnię, Bar Amerykański i Klub Nocny Oaza, nawet pod względem ortografii sterylne kopie oryginałów oświetlone neonami, ale nic nie mogło w nim jednak zabić miłości do Szwajcarii. Znalazł się na placu i zobaczył bank, właśnie ten, o który chodziło, a naprzeciwko po drugiej stronie ulicy hotelik, wyglądający dokładnie tak, jak opisał go Toby, z restauracją i kawiarnią na parterze i z barakowymi pokojami na górze. Zobaczył żółtą furgonetkę pocztową, parkującą śmiało w zatoczce, gdzie obowiązywał zakaz postoju, i domyślił się od razu, że jest to jedna ze stałych pozycji obserwacyjnych, obsadzonych przez ludzi Tobyego. Toby przez całe życie wierzył w furgonetki pocztowe; kradł je, gdziekolwiek by nie był, twierdząc, że nikt nie zwraca na nie uwagi i nikt ich nie zapamiętuje. Założył nowe tablice rejestracyjne, wyglądające starzej niż samochód. Smiley przeszedł przez plac. Wywieszka na drzwiach banku głosiła: OTWARTE OD PONIEDZIAŁKU DO PIĄTKU W GODZINACH 7.45-17.00, W PIĄTKI 7.45-18.15. Grigoriew lubi porę lunchu, bo w Thun nikt nie chce tracić przerwy, żeby pójść do banku, wyjaśnił Toby. Całkowicie pomylił spokój z ostrożnością, George. Pusto, żadnego ruchu, Grigoriew tak rzuca się w oczy, że to wprost żenujące. Pokonał mostek dla pieszych. Była za dziesięć jedenasta. Przeszedł na drugą stronę ulicy i skierował się do hoteliku, skąd roztaczał się niczym nie zakłócony widok na bank Grigoriewa. Napięcie w próżni, pomyślał, przysłuchując się szuraniu swoich stóp i gulgotowi spływającej ściekami wody; dla tego miasteczka skończył się sezon i skończył się czas. Szantaż, George, to zawsze ryzyko. Zastanawiał się, jak zrobiłby to Karla. Co takiego uczyniłby władca absolutny, czego nie robimy my? Smileyowi nie przychodziło do głowy nic poza zwyczajnym porwaniem. Karla skompletowałby dane operacyjne - myślał - a potem przystąpiłby do działania, podejmując ryzyko. Pchnął drzwi kawiarni i ciepłe powietrze westchnęło na jego widok. Skierował się ku stolikowi przy oknie, oznaczonemu napisem ZAREZERWOWANE. Czekam na pana Jacobi, powiedział dziewczynie. Skinęła z dezaprobatą głową, unikając jego wzroku. Odznaczała się klasztorną bladością i brakiem jakiegokolwiek wyrazu twarzy. Poprosił o całe - creme w szklance, ale kelnerka oświadczyła, że jeśli poda napój w szklance, Smiley będzie musiał zamówić do tego jakiś alkohol. - W takim razie poproszę o kawę w filiżance - powiedział, kapitulując. Dlaczego w ogóle zażądał najpierw szklanki? Napięcie w próżni, pomyślał znowu, rozglądając się wokół. Ryzyko w pustce. Kawiarnia urządzona była meblami stylizowanymi na antyki. Na stiukowych filarach wisiały skrzyżowane, plastikowe lance. Z ukrytych głośników dobiegała jakaś niewinna muzyka; poufny głos każdą zapowiedź wygłaszał w innym języku. Czterech mężczyzn w kącie grało w milczeniu w karty. Wyjrzał przez okno na pusty plac. Znów zaczął padać deszcz, zmieniając biel w szarość. Na rowerze przejechał obok jakiś chłopak w wełnianej, czerwonej czapeczce, mknąc w dał ulicą jak pochodnia, dopóki nie wygasiła jej mgła. Jak zauważył, drzwi banku były dwuskrzydłowe, otwierane fotokomórką. Spojrzał na zegarek. Jedenasta dziesięć. Mruczała kasa. Zasyczał ekspres do kawy. Karciarze rozpoczęli nowe rozdanie. Na ścianach wisiały drewniane talerze: pary taneczne w kostiumach ludowych różnych narodów. Czemu jeszcze można by się tu przyglądać? Lampy wykonano z kutego żelaza, ale niezwykle surowe światło pochodziło z pierścienia jarzeniówek, rozmieszczonych wokół sufitu. Przypomniał sobie Hongkong i bawarskie piwiarnie w piwnicach na piętnastym piętrze, to samo poczucie oczekiwania na wyjaśnienia, które nie zostaną nigdy udzielone. A dzisiejszy dzień to tylko przygotowania, pomyślał; dzisiejszy dzień to jeszcze nawet nie próba. Rzucił znów okiem na bank. Nikt nie wchodzi i nikt nie wychodzi. Pamiętał, że całe życie czekał na coś, czego nie potrafił już określić, powiedzmy, że na jakieś rozwiązanie. Pamiętał Annę i ich ostatni spacer. Rozwiązanie w próżni. Usłyszał skrzypnięcie krzesła i ujrzał wyciągniętą do uścisku szwajcarskim zwyczajem dłoń Tobyego, a potem jego jasną i tak roziskrzoną twarz, jak gdyby ukończył właśnie długi bieg. - Grigoriewowie pięć minut temu wyjechali ze swojego domu w Elfenau - powiedział cicho. - Prowadzi Grigoriewa. Najprawdopodobniej zginą w wypadku, zanim dotrą tutaj. - A rowery? - zaniepokoił się Smiley. - Wszystko normalnie - odparł Toby, przysuwając sobie krzesło. - W zeszłym tygodniu też ona prowadziła? - I tydzień przedtem też. Upiera się. George, poważnie mówię, ta kobieta to potwór. - Dziewczyna nie proszona przyniosła mu kawę. - W zeszłym tygodniu dosłownie wyciągnęła Grigoriewa zza kierownicy, po czym wjechała prosto w słupek przy bramie, odcięła jedno skrzydło. Pauli i Canada Bill tak się śmiali, że obawialiśmy się zakłóceń na łączach. - Toby położył mu na ramieniu przyjazną dłoń. - Posłuchaj, to będzie przyjemny dzień. Uwierz mi. Przyjemne światło, przyjemna scenografia, musisz tylko rozsiąść się wygodnie i cieszyć się przedstawieniem. Zadzwonił telefon i dziewczyna zawołała: "Herr Jacobi". Toby podszedł swobodnie do lady. Kelnerka podała mu słuchawkę i zaczerwieniła się, słysząc uwagę, jaką rzucił jej szeptem Esterhase. Z kuchni wyłonił się kucharz z małym synkiem: "Herr Jacobi". Chryzantemy na stoliku Smileya były z plastiku, ale do wazonu ktoś nalał wody. - Ciao - zawołał wesoło w słuchawkę Toby i wrócił na miejsce. - Wszyscy gotowi, wszyscy pełni radości - oznajmił z zadowoleniem. - Zjedz coś, dobra? Baw się, George. To przecież Szwajcaria. Toby raźnym krokiem wyszedł na ulicę. Ciesz się przedstawieniem, pomyślał Smiley. Tak jest, ja napisałem scenariusz, producentem jest Toby, i wszystko, co mogę teraz zrobić, to tylko oglądać realizację. Nie, poprawił się w myślach: scenariusz napisał Karla. I były takie chwile, kiedy ten fakt niepokoił Smileya ogromnie. Do banku przez podwójne drzwi wchodziły właśnie dwie dziewczyny w strojach wycieczkowych. Jeszcze chwila i Toby podążył za nimi. Chce zrobić tłok w banku, pomyślał Smiley. Każdy kantor obstawi podwójnie. Po nim jakaś młoda para, ramię w ramię, potem przysadzista kobieta z dwiema torbami. Żółta furgonetka tkwiła na swoim miejscu: nikt nie ośmieli się przestawić samochodu pocztowego. Smiley dostrzegł budkę telefoniczną i ściśnięte w niej dwie osoby, które być może schroniły się przed deszczem. Trudniej zauważyć dwie osoby niż jedną, jak mawiano w Sarratt, a trzy osoby zauważyć jeszcze trudniej niż dwie. Ulicą przejechał pusty autobus turystyczny. Zegar wybił dwunastą i na ten sygnał wynurzył się z mgły czarny mercedes, jego światła błyszczały na bruku. Wtoczył się niezgrabnie na krawężnik i stanął przed bankiem, półtora metra od pocztowej furgonetki Tobyego. Numery samochodów ambasady sowieckiej kończą się na siedemdziesiąt trzy, powiedział Toby. Wysadza go i kilka razy objeżdża w kółko ciąg najbliższych ulic, dopóki Grigoriew nie wyjdzie. Ale dzisiaj, podczas paskudnej pogody, Grigoriewowie najwyraźniej zdecydowali się zignorować zakaz parkowania oraz instrukcje Karli, mając widocznie nadzieję, że tablice rejestracyjne korpusu dyplomatycznego wybawią ich z ewentualnych kłopotów. Drzwi samochodu otworzyły się i ku drzwiom banku popędziła z aktówką w dłoni krępa postać w ciemnym garniturze i okularach. Smiley miał tylko tyle czasu, by zauważyć gęste, siwe włosy i okulary bez oprawek ze zdjęć Grigoriewa; potem jego pole widzenia przesłoniła ciężarówka. Gdy odjechała, Grigoriew zniknął, ale Smiley miał teraz doskonały widok na potężny korpus rudowłosej Grigoriewej, siedzącej samotnie za kierownicą z marsową miną uczącego się jeszcze jeździć kierowcy. Uwierz mi, George, to bardzo niewygodna kobieta. Widząc ją teraz, widząc jej mocno osadzoną szczękę i spojrzenie rozsierdzonego byka, Smiley po raz pierwszy, chociaż ostrożnie, zaczął podzielać optymizm Tobyego. Jeżeli strach jest nieodłącznym składnikiem udanego szantażu, to Grigoriewa z pewnością była osobą, której należało się bać. Oczami duszy Smiley zobaczył teraz scenę rozgrywającą się w banku dokładnie według planu, który opracował wraz z Tobym. Bank był mały, mógł go wypełnić siedmioosobowy zespół. Toby otworzył tu sobie prywatne konto: Herr Jacobi, kilka tysięcy franków. Miał wybrać jeden kantor i zająć urzędnika drobnymi transakcjami. Kasa wymiany walut również nie stanowiła problemu. Dwóch ludzi Tobyego uzbrojonych w wachlarze rozmaitych banknotów mogło trzymać w szachu personel przez dłuższy czas. Wyobraził sobie, jak harmider wywołany wesołością Tobyego zmusza Grigoriewa, żeby podniósł głos. Wyobraził sobie dwie turystki występujące razem, jeden z plecaków niedbale rzucony u stóp Grigoriewa nagrywa wszystko, co mówi Rosjanin do kasjera; a z toreb podróżnych, plecaków, teczek, materaców i innych schowków trzaskają migawki aparatów fotograficznych. To tak jak z plutonem egzekucyjnym, George, wyjaśnił Toby, gdy Smiley obawiał się szmeru migawek. Wszyscy słyszą trzask z wyjątkiem fotografowanej osoby. Drzwi banku rozsunęły się. Wyszło dwóch biznesmenów, poprawiających na sobie płaszcze przeciwdeszczowe, jak gdyby byli przed chwilą w ubikacji. Ich śladem podążyła krępa kobieta z dwiema torbami, a potem Toby, zagadujący ze swadą młode turystki. Grigoriew był następny. Niepomny na nic, wskoczył do czarnego mercedesa i wycisnął pocałunek na policzku swojej żony, zanim ta zdążyła się odwrócić. Smiley spostrzegł w jej twarzy niezadowolenie z męża i pojednawczy uśmiech odpowiadającego na jakieś pytanie Grigoriewa. Tak, pomyślał Smiley, z pewnością jest coś, co wzbudza w nim poczucie winy; tak, pomyślał, przypominając sobie słabość tropicieli do tego człowieka: tak, rozumiem to i ja. Grigoriewowie jednak nie odjeżdżali; jeszcze nie. Ledwie Grigoriew zamknął drzwi, kiedy ulicą nadeszła wysoka i jakby skądś znajoma Smileyowi kobieta w zielonym, lodenowym płaszczu, która gwałtownie zapukała w szybę i najprawdopodobniej wygłosiła homilię na temat grzechu parkowania na chodnikach. Grigoriew stropił się, Grigoriewa natomiast wyciągnęła się nad nim i zaczęła wrzeszczeć - Smiley usłyszał nawet wypowiedziane ciężką niemczyzną słowo "Diplomat", wznoszące się ponad uliczny gwar. Ale kobieta nie ruszyła się z miejsca, pod pachą trzymała torebkę i ciągle pomstowała na odjeżdżających Grigoriewów. Zrobiła im zdjęcia w samochodzie z drzwiami banku w tle, pomyślał Smiley. Fotografuje się przez perforacje: wystarczy sześć wykonanych szpilkami otworów, żeby obiektyw widział wszystko idealnie. Toby wrócił i usiadł obok niego przy stoliku. Zapalił małe cygaro. Smiley czuł, że trzęsie się niczym pies po pościgu. - Grigoriew wyjął jak zwykle dziesięć tysięcy - powiedział. Jego angielszczyzna stała się teraz nieco chropawa. - Jak w zeszłym tygodniu, jak tydzień przedtem. Mamy go, George, cały ten kram. Chłopcy są bardzo szczęśliwi, dziewczyny też. Oni są wspaniali, George. Najlepsi absolutnie. Nigdy nie miałem takich dobrych. Co o nim myślisz? Zaskoczony pytaniem Smiley zaśmiał się. - Rzeczywiście jest pod pantoflem - zgodził się. - A poza tym to miły gość, rozumiesz? Rozsądny. I sądzę, że będzie się zachowywał rozsądnie. Oto mój pogląd, George. Chłopcy myślą tak samo. - Dokąd jadą stąd Grigoriewowie? Przerwał im ostry, męski głos: - Herr Jacobi". " Ale był to tylko kucharz, wznoszący szklaneczkę sznapsa, by wypić zdrowie Tobyego. Esterhase odwzajemnił toast. - Na lunch do bufetu na stacji, pierwsza kategoria. Grigoriewa je kotlety wieprzowe i frytki, a Grigoriew zamawia befsztyk i szklankę piwa. Czasem wypijają jeszcze kilka wódek. - A po lunchu? Toby żywo skinął głową, jak gdyby pytanie nie wymagało dalszych wyjaśnień. - Jasne - powiedział. - Jadą właśnie tam. Głowa do góry, George. Facet pęknie, wierz mi. Nigdy nie miałeś takiej żony. A ta Natasza to miły dzieciak. - Toby zniżył głos. - Karla to jego talon na posiłki, George. Czasami nie rozumiesz najprostszych rzeczy. Myślisz, że ona pozwoliłaby mu utracić nowe mieszkanie? Albo mercedesa? Przyjechał cotygodniowy gość Aleksandry, jak zawsze punktualnie i jak zawsze o tej samej porze, czyli po piątkowej sjeście. Lunch był o pierwszej -w piątki podawano zimne mięsa, rosti i kompot z jabłek albo śliwek, w zależności od pory roku. Aleksandra nie mogła jeść i czasem urządzała przedstawienia wymiotując, biegając do ubikacji albo przyzywając Felicity - Felicity i skarżąc się szczególnie plugawym językiem na jakość potraw. Irytowało to niezmiennie zakonnicę. Personel sanatorium był niezwykle dumny z własnych sadów, a broszury reklamowe w biurze Felicity - Felicity zawierały mnóstwo bezładnych fotografii owoców, kwiatów, strumieni alpejskich i gór, jak gdyby to Bóg albo siostry, albo doktor Ruedi hodował to wszystko specjalnie dla pensjonariuszek zakładu. Po lunchu następowała godzinna sjesta i ta codzienna godzina była dla Aleksandry w piątki najstraszniejszą godziną całego tygodnia, musiała bowiem leżeć wtedy na białym, żelaznym łóżku bez materaca i udawać, że odpoczywa, podczas gdy w rzeczywistości modliła się do pierwszego lepszego Boga, który zechciałby jej wysłuchać, żeby wuj Anton wpadł pod samochód albo dostał ataku serca, albo - co byłoby najlepsze - żeby przestał w ogóle istnieć; leżała zamknięta ze swoją przeszłością, z tajemnicami i z własnym imieniem Tatiana. Myślała o jego pozbawionych oprawek okularach i w wyobraźni wbijała mu je w głowę, aż wychodziły z drugiej strony wraz z oczami, tak że teraz zamiast napotkać jego wilgotne spojrzenie, mogła wyglądać na świat wprost przez jego czaszkę. Sjesta skończyła się wreszcie i Aleksandra ubrana w swój najlepszy szlafrok stała w pustej jadalni, przypatrując się przez okno stróżówce, podczas gdy dwie Marty szorowały wyłożoną kafelkami podłogę. Aleksandrze zrobiło się niedobrze. Miej wypadek. Miej wypadek na tym swoim głupim rowerze. Inne dziewczęta także odwiedzali goście, ale oni przychodzili w soboty i nie było wśród nich wuja Antona, zresztą mężczyzn w ogóle nie było wielu, przyjeżdżały tu głównie różne wymizerowane ciotki i znudzone siostrzyczki. A poza tym żadna inna dziewczyna nie mogła zamykać się w prywatnym gabinecie Felicity - Felicity sam na sam ze swoim gościem; był to wyłączny przywilej wuja Antona i Aleksandry, jak niespożycie podkreślała siostra Beatitude. Aleksandra jednak chętnie oddałaby zarówno ten, jak i kilka innych przywilejów, za przywilej całkowitej rezygnacji z odwiedzin wuja Antona. Otworzyła się brama przy stróżówce i Aleksandra rozmyślnie zaczęła się trząść, ręce drżały jej, jak gdyby zobaczyła mysz albo pająka, albo podnieconego jej widokiem mężczyznę. Drogą jechała na rowerze baryłkowata postać w brązowym garniturze. Nie był urodzonym kolarzem, widziała to po jego zażenowaniu. Nie przypedałował z daleka, choć przywoził z sobą tchnienie świata zewnętrznego. Z nieba mógł lać się żar, ale wuj Anton nie był nigdy zgrzany albo spocony. Mogło lać, ale płaszcz i kapelusz wuja Antona były ledwie wilgotne, kiedy pojawiał się u drzwi, a jego buty nigdy nie były zabłocone. Tylko gdy przed trzema tygodniami - albo przed trzema laty - spadł ogromny śnieg, otulający martwy zamek dodatkową warstwą puchu metrowej grubości, wuj Anton zaczął wyglądać jak prawdziwy człowiek, żyjący wśród prawdziwych żywiołów przyrody; idąc z trudem skrajem sosnowego lasku w grubych, wysokich do kolan butach, kurtce z kapturem i futrzanej czapce przybywał prosto ze wspomnień, których nie wolno było jej wspominać. A kiedy objął ją i nazwał swoją małą córeczką, rzucając rękawice na wypucowany stół Felicity - Felicity, ogarnął ją taki przypływ uczuć rodzinnych i nadziei, że łapała się potem na uśmiechu jeszcze przez wiele dni. - Był taki ciepły - zwierzyła się siostrze Beatitude swą marną francuszczyzną. - Objął mnie jak przyjaciel. Dlaczego śnieg czyni go tak miłym? Ale dziś padał śnieg z deszczem, była mgła i wielkie, miękkie płatki nie mogły uleżeć na żółtym żwirze. - Przyjeżdża samochodem, Sasza, - powiedziała jej kiedyś siostra Beatitude - z kobietą, Sasza. - Beatitude widziała ich. Dwukrotnie. Oczywiście obserwowała tę parę. Rowery mieli przytroczone do góry nogami na dachu samochodu, a prowadziła kobieta, wielka, silna kobieta, przypominająca nieco matkę Felicity, choć nie będąca tak dobrą chrześcijanką i o tak czerwonych włosach, że mogłaby rozdrażnić byka. Gdy dojechali na skraj wioski, zaparkowali auto za stodołą Andreasa Gertscha, a wuj Anton odwiązał rower i pojechał na nim do stróżówki. Ale kobieta została w samochodzie, paliła i czytała "Schweizer Illustrierte", robiąc czasem do lustra groźne miny, jej rower zaś wcale nie opuścił dachu; tkwił na samochodzie jak leżąca na grzbiecie świnia, kiedy kobieta czytała tymczasem swoje pismo. - I wiesz co? Rower wuja Antona był nielegalny. Nie miał tablicy rejestracyjnej ani zezwolenia. - Jako lojalna obywatelka szwajcarska siostra Beatitude zwróciła na to uwagę w sposób zupełnie naturalny. Wuj Anton był przebywającym na swobodzie przestępcą, podobnie jak ta kobieta, choć ona i tak była prawdopodobnie za gruba, żeby jeździć na rowerze Ale Aleksandry nic a nic nie obchodziły nielegalne rowery. Chciała dowiedzieć się czegoś o samochodzie. Jakiej marki? Dla biednych czy dla bogatych? Jakiego jest koloru, a nade wszystko, skąd się tu wziął? Czy był z Moskwy, czy z Paryża, skąd? Siostra Beatitude była jednak prostą, wiejską dziewczyną, i wszystkie kraje w leżącym za górami świecie były dla niej jednakowe. Oj, głupia, więc jakie były litery na tablicy rejestracyjnej, na litość boską? Aleksandra rozpłakała się. Siostra Beatitude na takie rzeczy nie zwracała uwagi. Siostra Beatitude potrząsała głową jak tępa mleczarka, którą zresztą była. Rozumiała się na krowach i rowerach. Samochody przekraczały zdolność jej pojmowania. Aleksandra obserwowała przyjazd Grigoriewa, czekała na tę chwilę, kiedy pochylał głowę nad kierownicą, unosił w powietrze tłusty zadek i zamaszyście przekładał krótką nogę przez ramę, jak gdyby schodził z kobiety. Widziała, że od jazdy poczerwieniała mu twarz, patrzyła, jak z bagażnika nad tylnym kołem zdejmuje teczkę. Pobiegła do drzwi i spróbowała go pocałować, najpierw w policzek, potem w usta, bo przyszło jej do głowy, żeby na powitanie wsunąć mu w usta język, ale Grigoriew umknął jej ze spuszczoną głową, jak gdyby wracał już do swojej żony. - Witaj, Aleksandro Borysowna - usłyszała podniecony szept; wymawiał jej patronimik, jak gdyby to był sekret wagi państwowej. - Witaj, wuju Antonie - odparła; wtedy siostra Beatitude chwyciła ją za ramię i szepnęła, że pożałuje, jeżeli nie będzie zachowywać się przyzwoicie. Gabinet matki Felicity był jednocześnie surowy i urządzony z przepychem. Mały, nagi i niezwykle higieniczny. Marty codziennie pucowały go i szorowały tak, że pachniał niczym basen pływacki. A mimo to jej nieliczne pamiątki z Rosji połyskiwały jak szkatuły. Posiadała ikony, a w bogatych ramkach tkwiły też sepiowe fotografie księżniczek, które kochała, i biskupów, którym służyła. W dniu swojego świętego patrona - czy może na swoje urodziny, albo na urodziny biskupa - zdejmowała je wszystkie i urządzała z nich wystawę wraz ze świecami i wizerunkami Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Aleksandra wiedziała o tym, ponieważ wtedy Felicity zapraszała ją do siebie, czytała jej na głos stare rosyjskie modlitwy, intonowała fragmenty pieśni liturgicznych w rytmie wojskowego marsza i częstowała ją słodkim ciastem i szklanką słodkiego wina tylko po to, żeby mieć rosyjskie towarzystwo w dniu świętego patrona -a może była to Wielkanoc albo Boże Narodzenie? Rosjanie są najlepsi na świecie, mawiała. Choć Aleksandra połknęła przedtem sporo tabletek, stopniowo zdała sobie sprawę, że Felicity - Felicity była kompletnie pijana, uniosła więc jej nogi, podłożyła jej pod głowę poduszkę, pocałowała ją we włosy i pozwoliła jej usnąć na tweedowej kanapce, gdzie siadywali rodzice, zapisujący do sanatorium nowe pacjentki. Była to ta sama kanapa, na której siedziała teraz Aleksandra, wpatrując się w wuja Antona, który właśnie wyciągał z kieszeni niewielki notatnik. Zauważyła, że był to jeden z jego brązowych dni: brązowy garnitur, brązowy krawat, brązowa koszula. - Powinieneś kupić sobie brązowe noski do roweru - powiedziała po rosyjsku. Wuj Anton nie śmiał się. Notes spięty był przypominającą podwiązkę czarną gumką i Grigoriew odpinał ją z przebiegłą, niechętną miną, zwilżając językiem urzędowe wargi. Aleksandra myślała czasem, że wuj Anton jest policjantem, czasem, że przebranym księdzem, prawnikiem, nauczycielem albo nawet jakimś specjalnym lekarzem. Kimkolwiek był, najwyraźniej usiłował dać jej do zrozumienia za pomocą gumki, notesu i objawów nerwowej życzliwości, że istnieje pewne Wyższe Prawo, za które nie odpowiada osobiście ani ona, ani on, że wcale nie zamierzał być jej więziennym dozorcą, że chciał, aby mu przebaczyła - a może, żeby go nawet pokochała - za to, że pozostaje w zamknięciu. Wiedziała również, iż chciał, aby zrozumiała, że jest mu smutno, że jest samotny oraz że bardzo ją lubi, i że w lepszym świecie byłby dla niej wujkiem, który wiernie przynosi urodzinowe i gwiazdkowe prezenty i co roku skrobie dziewczynę pod brodą: "Ojej, Sasza, ależ ty wyrosłaś. - Potem klepie ją wstrzemięźliwie w jakąś zaokrągloną część ciała, co znaczy: Ojej, Sasza, niedługo będziesz już nadawać się do garnka". - Jak idzie ci lektura, Aleksandro? - zapytał, wygładzając przed sobą notatnik i przewracając kartki w poszukiwaniu swojej listy. Ale to tylko bzdurki. To nie jest Wyższe Prawo. To jak rozmowa o pogodzie, jak gdyby powiedział, że ma ładną sukienkę albo że dzisiaj Aleksandra wydaje się radosna -jest całkiem inna niż w ubiegłym tygodniu. - Mam na imię Tatiana i pochodzę z księżyca - odparła. Wuj Anton zachowywał się tak, jak gdyby słowa te w ogóle nie padły, więc może powiedziała je jedynie do siebie, milcząco, w duchu, jak to się często zdarzało przy innych okazjach. - Skończyłaś tę powieść Turgieniewa, którą ci dałem? - zapytał. - Czytałaś chyba Wiosenne wody. - Czytała mi je matka Felicity, ale rozbolało ją gardło - odparła Aleksandra. - Ach tak. Było to kłamstwo. Felicity - Felicity przestała czytać jej książkę za karę, że rozrzuca jedzenie po podłodze. Wuj Anton odnalazł w notatniku kartkę z listą, odnalazł też swój srebrny ołówek ze sprężynowym guziczkiem; wydawał się być niezwykle dumny z posiadania takiego przedmiotu. - Tak - powiedział. - A więc tak, Aleksandro. Nagle Aleksandra nie miała już ochoty czekać na jego pytania. Nagle nie mogła. Przyszło jej do głowy, żeby mu ściągnąć spodnie i kochać się z nim. Przyszło jej do głowy, żeby napaskudzić w kącie, jak Francuzka. Pokazała mu krew na pogryzionych rękach. Musiała mu wyjaśnić poprzez swoją boską krew, że nie chce słyszeć jego pierwszego pytania. Wstała, wyciągając ku niemu dłoń i jednocześnie wbijając zęby w drugą rękę. Pragnęła raz na zawsze pokazać wujowi Antonowi, że pytanie, które chce jej zadać, jest dla niej obraźliwe, bezwstydne, szalone i nie do przyjęcia, i w tym celu wybrała przykład Chrystusa jako najbliższy i najlepszy: czyż On nie wisi na ścianie u Felicity - Felicity, na wprost niej, i czy z przegubów nie ścieka mu krew? Rozlałam ją dla ciebie, wuju Antonie, wyjaśniła, myśląc teraz o Wielkanocy i o krążącej po zamku Felicity - Felicity, która tłukła gotowane jajka. Proszę. Oto moja krew, wuju Antonie. Rozlałam ją dla ciebie. Ale z drugą ręką wepchniętą w usta mogła zdobyć się jedynie na szloch. Usiadła więc w końcu, marszcząc brwi, ze splecionymi na łonie dłońmi, z których właściwie nie leciała krew, lecz które były jednak wilgotne od śliny. Wuj Anton dzierżył otwarty notatnik w prawej ręce, a w lewej trzymał ołówek z guziczkiem. Był pierwszą leworęczną osobą, jaką znała, i czasem gdy pisał, zastanawiała się, czy nie jest tylko lustrzanym odbiciem swojego prawdziwego ja, siedzącego w samochodzie za stodołą Andreasa Gertscha. Pomyślała sobie, jaki byłby to cudowny sposób manipulowania tym, co doktor Ruedi nazywał rozdwojoną naturą - jedną połówkę można by wyprawić gdzieś na rowerze, podczas gdy druga pozostałaby w samochodzie wraz z siedzącą za kierownicą rudowłosą kobietą. Felicity - Felicity, jeżeli pożyczysz mi swój pyrkający rower, to niedobrą połówkę siebie odeślę precz. Wtem usłyszała, jak mówi. Były to cudowne dźwięki. Czyniły Aleksandrę jednym z otaczających ją mocnych, zdrowych głosów: głosów polityków w radio czy pochylających się nad jej łóżkiem lekarzy. - Wuju Antonie, proszę, powiedz mi, skąd przyjeżdżasz? - usłyszała swoje pytanie, zadane z umiarkowaną ciekawością. - Wuju Antonie, zwróć na mnie uwagę, kiedy coś mówię. Odmawiam odpowiedzi na wszelkie pytania, dopóki nie powiesz mi, kim jesteś, czy jesteś moim prawdziwym wujem i jaki jest numer rejestracyjny twojego wielkiego, czarnego samochodu. Przykro mi, ale to konieczne. A poza tym, czy ta rudowłosa kobieta jest twoją żoną czy może to po prostu Felicity - Felicity z ufarbowanymi włosami, jak twierdzi siostra Beatitude? Ale jakże często głowa Aleksandry używała słów, których nie wypowiadały jej usta, i wtedy słowa miotały się tylko w jej wnętrzu, a ona stawała się ich mimowolnym strażnikiem, tak jak wuj Anton, który udawał, że jest strażnikiem dziewczyny. - Kto daje ci pieniądze, żebyś mógł płacić Felicity - Felicity za przetrzymywanie mnie tutaj? Kto opłaca doktora Ruedi? Kto dyktuje co tydzień pytania do twojego notatnika? Komu przekazujesz odpowiedzi, które zapisujesz tak pieczołowicie? Ale i tym razem słowa tłukły się w jej czaszce jak ptaki w cieplarni Kranka w sezonie owocowym i Aleksandra w żaden sposób nie mogła zmusić ich do tego, żeby wydostały się na zewnątrz. - A więc? - powiedział po raz trzeci wuj Anton z wilgotnym uśmiechem, który przybierał doktor Ruedi, kiedy przystępował do zrobienia jej zastrzyku. - Najpierw musisz mi powiedzieć swoje pełne nazwisko, proszę, Aleksandro. Aleksandra uniosła trzy palce i zaczęła na nich liczyć jak grzeczne dziecko. - Aleksandra Borysowna Ostrakowa - powiedziała infantylnym głosem. - Dobrze. A jak się czujesz w tym tygodniu, Sasza? Aleksandra uśmiechnęła się uprzejmie w odpowiedzi: - Dziękuję, wuju Antonie. W tym tygodniu czuję się dużo lepiej. Doktor Ruedi powiada, że kryzys dawno już minął. - Czy otrzymałaś w jakikolwiek sposób - pocztą, telefonicznie lub ustnie - jakąś wiadomość od osób spoza zakładu? Aleksandra uznała, że jest świętą. Splotła ręce na łonie i przechyliła na bok głowę, wyobrażając sobie, że jest jedną z prawosławnych świętych Felicity - Felicity, wiszących na ścianie za biurkiem. Wiera, czyli wiara; Liubow, czyli miłość; Sofia, Olga, Irina, czy Ksenia - wszystkie imiona, których nauczyła jej matka Felicity tego wieczora, kiedy zwierzyła się jej, że sama nosi imię Nadzieja - lecz Aleksandra miała na imię Aleksandra lub Sasza, a nigdy, przenigdy Tatiana, i proszę o tym pamiętać. Uśmiechnęła się do wuja Antona i wiedziała, że jej uśmiech jest wyniosły, pobłażliwy i pełen mądrości; i że oto słyszy głos Boga, a nie wuja Antona; wuj Anton też o tym wiedział, bo westchnął głęboko, odłożył notes i sięgnął ręką do dzwonka, żeby wezwać matkę Felicity na ceremonię zapłaty. Matka Felicity zjawiła się pospiesznie i Aleksandra odgadła, że była gdzieś niedaleko za drzwiami. W dłoni trzymała przygotowany rachunek. Wuj Anton przyjrzał mu się i jak zawsze zmarszczył brwi, po czym jął pojedynczo odliczać niebieskie i pomarańczowe banknoty na stół tak, że każdy z nich stawał się na chwilę przezroczysty w świetle nocnej lampy. Potem wuj Anton poklepał Aleksandrę po ramieniu, jak gdyby miała lat piętnaście, a nie dwadzieścia pięć czy dwadzieścia, czy ile tam miała, kiedy wymazała ze swojego życia zakazane epizody. Patrzyła, jak Grigoriew znów kołysząc się w biodrach wychodzi i wsiada na rower. Patrzyła, jak pręży zadek, nabiera rytmu i odjeżdża od niej, przez stróżówkę, mija Kranka i zmierza dalej w dół wzgórza ku wiosce. Patrzyła, patrzyła i nagle spostrzegła coś dziwnego, coś, co się nigdy przedtem nie zdarzyło; a w każdym razie nie wujowi Antonowi. Oto zjawiły się znikąd dwie niezwykle energiczne osoby, kobieta i mężczyzna, pchający motocykl. Siedzieli pewnie na ławeczce z drugiej strony stróżówki, ukryli się, być może po to, żeby się kochać. Wyszli na drogę i przyglądali się Grigoriewowi, ale na razie nie wsiadali jeszcze na motor. Odczekali, aż wuj Anton niemal zniknie im z oczu, zanim ruszyli jego śladem w dół wzgórza. Wtedy Aleksandra zdecydowała się przeraźliwie krzyknąć i okazało się, że tym razem jej głos i wrzask rozpłatały cały dom od podłogi po dach, nim siostra Beatitude rzuciła się, żeby uciszyć ją potężnym policzkiem. - To ci sami ludzie! - krzyknęła Aleksandra. - Kto? - zapytała siostra Beatitude, odsuwając rękę na wypadek, gdyby musiała użyć jej ponownie. - Kim są ci sami ludzie, ty niegrzeczna dziewczyno? - To ludzie, którzy śledzili moją matkę, zanim wywlekli ją gdzieś, żeby ją zabić. Siostra Beatitude parsknęła z niedowierzaniem. - I przyjechali pewnie na czarnych koniach - zadrwiła. - A jakże, powlekli ją na saniach, hen, przez całą Syberię. Aleksandra nieraz już snuła podobne opowieści. O tym, że jej ojciec był jakimś tajemnym księciem, potężniejszym od samego cara. Że rządził nocą, jak rządzi nocą sowa, kiedy odpoczywają sokoły. Że jego tajemne oczy śledziły ją, gdziekolwiek by nie była, a jego tajemne uszy słyszały jej każde słowo. I że pewnej nocy, kiedy podsłuchał, jak matka modli się przez sen, posłał po nią swoich ludzi, którzy zaciągnęli ją w śniegi i od tej pory nikt jej już nigdy nie widział: nawet Bóg jeszcze wciąż jej szukał. * * * Szantaż Sprytnego Antosia - takim dziwacznym kryptonimem ochrzcili Grigoriewa tropiciele - wszedł do mitologii Cyrku jako jedna z tych rzadkich operacji, gdzie szczęście, czas i przygotowania idealnie zbiegły się ze sobą. Wszyscy od dawna wiedzieli, że najtrudniej będzie złapać Grigoriewa samego w takim momencie, który pozwoli mu potem włączyć się na nowo w normalne życie po upływie kilku godzin. Jednakże aż do następnego weekendu po akcji w banku w Thun najbardziej nawet skrupulatne badania nie pozwoliły im znaleźć wskazówek co do tego, kiedy mogłaby nastąpić właściwa chwila. Skordeno i de Silsky, dwaj wojownicy Tobyego, wymyślili w rozpaczy szalony plan porwania Grigoriewa w drodze do pracy, gdzieś na kilkusetmetrowym odcinku drogi pomiędzy jego domem a ambasadą. Toby natychmiast wybił im to z głowy. Jedna z dziewcząt zaoferowała się jako przynęta: a nuż uda się jej skłonić go jakoś, żeby ją podwiózł? Jej altruistyczna postawa spotkała się z powszechnym aplauzem, ale pomysł nie spełniał żadnych wymagań praktycznych. Główny problem tkwił w tym, że Grigoriew znajdował się pod podwójną strażą. Miała go na oku nie tylko służba bezpieczeństwa ambasady, lecz również jego żona. Tropiciele nie żywili żadnych wątpliwości, że podejrzewa ona Grigoriewa o słabość do małej Nataszy. Ich obawy potwierdziły się, kiedy podsłuchiwacze Tobyego spróbowali dobrać się do skrzynki z międzycentralowymi łączami telefonicznymi na rogu ulicy. Podczas jednej tylko całodziennej warty Grigoriewa bez żadnego widocznego powodu dzwoniła do męża nie mniej niż trzy razy jedynie po to, aby upewnić się, że rzeczywiście przebywa w ambasadzie. - George, chodzi mi o to, że ta kobieta to kompletny potwór - zagotował się na tę wiadomość Toby. - No dobrze, rozumiem; miłość. Ale posiadanie dla samego posiadania potępiam stanowczo. Takie już mam zasady. Jedyną lukę stanowiły czwartkowe wyprawy Grigoriewa do warsztatu, kiedy jechał swoim mercedesem na przegląd. Jeżeli doświadczony samochodziarz, jak na przykład Canada Bill, zdołałby w środę wieczorem wywołać jakąś usterkę silnika, która nie unieruchomiłaby auta kompletnie, to czy nie dałoby się pochwycić Grigoriewa w warsztacie, gdy będzie czekał, aż mechanik odnajdzie uszkodzenie? Plan ten pełen był jednak znaków zapytania. Nawet jeśli wszystko pójdzie dobrze, to jak długo będziemy mieli Grigoriewa dla siebie? A w czwartki Grigoriew musi wrócić do domu na czas, żeby jak co tydzień przyjąć kuriera Krasskiego. Mimo to była to jedyna koncepcja, jaka im pozostała - najgorszy plan z wyjątkiem wszystkich innych, powiedział Toby. Przygotowali się zatem na pięć dni niecierpliwego oczekiwania. Toby zaś i jego zespół opracowywali tymczasem awaryjne metody zniwelowania rozmaitych nieprzyjemnych konsekwencji, jakie mogły ich spotkać, gdyby plan się nie powiódł: każdy musi wymeldować się z hotelu i spakować rzeczy; zawsze należy przy sobie nosić pieniądze i dokumenty, spreparowane na wypadek ucieczki; sprzęt radiowy trzeba spakować i ukryć w sejfie któregoś z większych banków na nazwisko jakiegoś Amerykanina, żeby wszelkie pozostawione tropy wskazywały raczej na Kuzynów, aniżeli na nas; nie wolno spotykać się inaczej niż tylko podczas ulicznych spacerów; długość fal należy zmieniać co cztery godziny. - Dobrze znam policję szwajcarską, powiedział Toby, który już tu kiedyś polował. Jeżeli wybuchnie bomba, to im mniej naszych chłopców i dziewcząt będzie pod ręką, żeby odpowiadać na pytania, tym lepiej. Idzie mi o to, że na szczęście Szwajcaria jest tylko neutralna, rozumiecie? Szukając nieco beznadziejnej pociechy i dla wzmocnienia morale tropicieli Smiley i Toby nakazali swym ludziom wziąć Grigoriewa pod baczną obserwację na kilka pozostałych dni oczekiwania. Punkt obserwacyjny w Brunnadernain miał być obsługiwany przez dwadzieścia cztery godziny na dobę; postanowiono także wzmocnić patrole samochodowe i motocyklowe, a każdy winien być przygotowany na mało prawdopodobną możliwość, że w jakimś najmniej spodziewanym momencie Bóg okaże łaskę sprawiedliwym. A Bóg tymczasem zesłał w niedzielę cudowną pogodę i rzeczywiście okazała się ona decydującym w całej sprawie czynnikiem. Już o dziesiątej rano zrobił się taki dzień, jak gdyby alpejskie słońce zstąpiło z Oberlandu, aby rozjaśnić życie umęczonych mgłą mieszkańców nizin. W hotelu "Bellevue", gdzie w niedziele panuje zawsze przytłaczający spokój, kelner rozpostarł właśnie serwetkę na kolanach Smileya, który popijał spokojnie kawę, próbując skoncentrować się na sobotnim wydaniu "Herald Tribune". Nagle uniósł wzrok i ujrzał szlachetną postać Franza, szefa hotelowych portierów. - Przepraszam, panie Barraclough, sir, telefon do pana. Niejaki pan Anselm. Kabiny telefoniczne znajdowały się w holu głównym, głos należał do Tobyego, a nazwisko Anselm sygnalizowało, że sprawa jest pilna: - Biuro genewskie poinformowało nas przed chwilą, że dyrektor znajduje się właśnie w drodze do Berna. Biuro genewskie było kryptonimem punktu obserwacyjnego w Brunnadernain. - Czy towarzyszy mu żona? - spytał Smiley. - Niestety, madame musiała udać się z dziećmi na wycieczkę - odparł Toby. Czy mógłby pan przyjechać do biura, panie Barraclough? Biuro Tobyego mieściło się w oszklonym pawilonie, położonym na terenie ozdobnego ogrodu w pobliżu Bundeshaus. Smiley był na miejscu w pięć minut. Poniżej leżał parów zielonej rzeki. W oddali pod niebieskim niebem wznosiły się majestatycznie szczyty berneńskiego Oberlandu. - Grigoriew przed pięcioma minutami opuścił samotnie ambasadę, ubrany w płaszcz i kapelusz - powiedział Toby, gdy tylko Smiley wszedł. - Kieruje się piechotą w stronę miasta. Tak jak w pierwszą niedzielę, kiedy wzięliśmy go pod obserwację. Idzie do ambasady, a dziesięć minut potem rusza do miasta. George, nie ma wątpliwości, że wybiera się na mecz szachowy. Co ty na to? - Kto z nim jest? - Skordeno i de Silsky pieszo, z tyłu ubezpieczenie w samochodzie i jeszcze dwa auta z przodu. Jeden zespół udaje się właśnie na teren katedry. George, jedziemy czy nie? Toby po chwili zdał sobie sprawę, że w myśli Smileya zawsze wkrada się chaos, kiedy tylko operacja zaczyna nabierać szybkości: najpierw mniej niezdecydowania, a potem tajemnicza niechęć do działania. - Zielone światło, George? Czy nie? - naciskał Toby. - George, proszę cię. Każda sekunda jest droga, - Czy dom będzie nadal obstawiony, kiedy powróci Grigoriewa z dziećmi? - Całkowicie. Smiley wahał się jeszcze przez chwilę. Przez moment rozważał skutki podjętych przez niego działań, przeciwstawiając je spodziewanej nagrodzie, i wtedy zobaczył, że szara, odległa postać Karli udziela mu upomnienia. - A więc zielone światło - powiedział Smiley. - Tak. Do dzieła. Ledwie skończył mówić, gdy Toby stał już w budce telefonicznej, znajdującej się niecałe dwadzieścia metrów od pawilonu. Z sercem łomoczącym jak totalny parowóz - twierdził później Esterhase. Ale także z bitewnym błyskiem w oku. W Sarratt istnieje nawet model teatru działań, który od czasu do czasu dowództwo wydobywa na światło dzienne, zdradzając szczegóły tamtej akcji. Jak wykazuje model, berneńską starówkę określić można najlepiej jako górę, fortecę i zarazem półwysep. Pomiędzy mostami Kirchenfeld i Kornhaus rzeka Aare wije się w kształcie podkowy, wciętej w zawrotną rozpadlinę, w której niczym na grzędzie zostało przezornie osadzone stare miasto z wznoszącymi się wzgórzami średniowiecznych uliczek, osiągających wreszcie niezrównaną wieżę późnogotyckiej katedry, będącej szczytem i chwałą góry. Obok na wysokości świątyni znajduje się taras, po południowej stronie nieostrożny turysta może znaleźć się nagle na skraju stustopowej ściany litej skały, spoglądając wprost w wirującą poniżej rzekę. Miejsce to kusi, żeby odebrać sobie życie, i niewątpliwie nieraz popełniano tutaj samobójstwa. Popularna opowieść głosi, że strącono tu z konia pewnego pobożnego męża, który dzięki opiece boskiej przeżył jednak upadek z owej przerażającej wysokości, służył jeszcze Kościołowi przez kolejnych trzydzieści lat i umarł spokojnie, dożywszy prawdziwie sędziwego wieku. Pozostała część tarasu to spokojny zakątek, pełen ławeczek i ozdobnych drzew. Mieści się też tutaj plac zabaw dla dzieci, a całkiem od niedawna bywają tu rozgrywane mecze szachowe na wolnym powietrzu. Figury mają co najmniej dwie stopy wysokości i są na tyle lekkie, żeby można było je przesuwać, ale z drugiej strony ich ciężar jest wystarczający, by mogły oprzeć się południowemu wiatrowi, zrywającemu się czasem od okolicznych wzgórz. Model starego miasta, znajdujący się w Sarratt, zaopatrzony jest nawet w kopie tych szachów. Kiedy owej niedzieli na miejsce przyjechał Toby Esterhase, nieoczekiwane słońce przyciągnęło już niewielką, ale zwartą grupkę entuzjastów królewskiej gry, siedzących lub stojących wokół zamienionego w szachownicę chodnika. A pośrodku, ledwie sześć stóp od Tobyego, stał jak na życzenie, zapomniawszy o bożym świecie, Anton Grigoriew, radca handlowy radzieckiej ambasady w Bernie, wagarowicz, który wymknął się zarówno z domu, jak i z pracy, i teraz przez swoje pozbawione ramek okulary z uwagą śledził każdy ruch grających. Za nim stali obserwujący go Skordeno i de Silsky. Gracze byli młodymi, brodatymi i swawolnymi ludźmi - jeżeli nawet nie byli to studenci akademii sztuk pięknych, to z pewnością za takich pragnęli uchodzić. I w pełni zdawali sobie sprawę, że prowadzą pojedynek na oczach publiczności. Toby znajdował się już przedtem w bezpośredniej bliskości Grigoriewa, ale nie wtedy, kiedy coś tak niepodzielnie pochłaniałoby uwagę Rosjanina. Toby otaksował go wzrokiem ze zwykłym przed nadciągającą bitwą spokojem i jego obserwacje potwierdziły głoszoną przezeń do tej pory opinię: Anton Grigoriew nie był oficerem operacyjnym. Jego napięta uwaga i nie kontrolowana szczerość zmieniającego się wraz z każdym następnym ruchem wyrazu twarzy Grigoriewa odznaczały się swoistą niewinnością, której nigdy nie zdołałby zachować po ostrym współzawodnictwie w Centrum Moskiewskim. Kolejny szczęśliwy traf tamtego dnia stanowił strój Tobyego. Z szacunku dla berneńskiej niedzieli założył ciemny płaszcz i czarną, futrzaną czapkę. A zatem w zasadniczej dla tej improwizacji chwili wyglądał dokładnie tak, jak chciałby wyglądać, gdyby zaplanował wszystko do ostatniego szczegółu: oto człowiek na wysokim stanowisku korzysta z niedzielnego wypoczynku. Ciemne oczy Tobyego wzniosły się ku dziedzińcowi katedry. Samochody mające służyć do ucieczki stały na swoich miejscach. Rozległa się kaskada śmiechu. Jeden z brodatych graczy szerokim gestem uniósł swego hetmana i udając, że figura ma przerażający wprost ciężar, zatoczył się z nią kilka kroków i w końcu opuścił ją z westchnieniem. Twarz Grigoriewa nachmurzyła się i pociemniała, kiedy rozważał to niespodziewane posunięcie. Toby skinął głową i na ten znak Skordeno i de Silsky przysunęli się z obu stron do Rosjanina, a stali tak blisko, że Skordeno potrącał ramieniem ramię obiektu, Grigoriew jednak nie zwracał na nic uwagi. Tropiciele Tobyego potraktowali to jako sygnał dla siebie i weszli w tłum formując drugi zespół za plecami Skordena i de Silskyego. Toby nie czekał już dłużej. Stanął wprost przed Grigoriewem, uśmiechnął się i uchylił czapki. Grigoriew niepewnie odwzajemnił uśmiech, jak gdyby miał do czynienia z na wpół zapomnianym kolegą - dyplomatą, i ze swej strony również uchylił kapelusza. - Jak pan się dzisiaj miewa, panie radco? - zapytał po rosyjsku Toby żartobliwym tonem. Zupełnie zaskoczony Grigoriew podziękował i odparł, że miewa się dobrze. - Mam nadzieję, że piątkowa wycieczka na wieś dostarczyła panu miłych wrażeń - powiedział Toby tym samym, ale bardzo cichym głosem, wsuwając dłoń pod ramię Grigoriewa. - Stare miasto w Thun jest, jak sądzę, niedoceniane wśród szacownych członków naszej tutejszej społeczności dyplomatycznej. Mniemam, że Thun warto polecić zarówno ze względu na jego starodawne pochodzenie, jak i liczne mieszczące się tam banki. Zgodzi się pan ze mną? Już ten cięty wstęp okazał się wystarczająco długi i niepokojący, żeby Grigoriew bez oporu pozwolił się wyprowadzić z tłumu. Tuż za nimi podążali Skordeno i de Silsky. - Nazywam się Kurt Siebel, proszę pana - Toby nachylił się poufnie do ucha Grigoriewa, trzymając go wciąż pod ramię. - Jestem naczelnym wywiadowcą w Berneńskim Banku Powszechnym w Thun. Mamy do pana kilka pytań dotyczących prywatnego konta doktora Adolfa Glasera. Byłoby dobrze, gdyby pan udawał, że mnie pan zna. - Szli dalej. Za nimi nieregularną linią posuwali się tropiciele, niczym rugbiści gotowi zablokować raptowny atak. - Nie ma powodu do niepokoju - ciągnął dalej Toby, licząc kroki, ponieważ Grigoriew nie zatrzymywał się. - Gdyby zechciał pan poświęcić nam godzinkę, proszę pana, to jestem przekonany, że uda się załatwić sprawę w sposób nie zagrażający ani pańskiemu życiu rodzinnemu, ani pańskiej karierze zawodowej. Proszę, pana. W świecie tajnych agentów bariera pomiędzy bezpieczeństwem i wyjątkowym ryzykiem jest niebywale cienka, jak membrana, która może pęknąć w każdej chwili. Można wdzięczyć się do kogoś całymi latami, zmiękczając go przed akcją. Ale sama akcja - zasadnicze pytanie tak czy nie? - to skok w zwycięstwo lub klęskę, i przez chwilę Toby sądził, że stoi właśnie w obliczu klęski. Grigoriew w końcu zatrzymał się jak wryty i odwrócił, żeby przypatrzeć się Tobyemu. Był chorobliwie blady. Poruszył szczęką i otworzył usta, chcąc zaprotestować przeciwko tak potwornym oszczerstwom. Szarpnął uwięzioną ręką, żeby się uwolnić, ale Toby przytrzymał go mocno. W pobliżu krążyli Skordeno i de Silsky, ale do samochodu pozostało jeszcze piętnaście metrów, co zdaniem Tobyego stanowiło zbyt dużą odległość, żeby ciągnąć krępego Rosjanina siłą. Tymczasem mówił dalej; tak nakazywał mu instynkt. - Zaistniały pewne nieprawidłowości, panie radco. Poważne nieprawidłowości. Posiadamy informacje, dotyczące pana dostojnej osoby, które stanowią doprawdy żałosną lekturę. Gdybym zdecydował się przedstawić te dokumenty szwajcarskiej policji, to nawet protesty dyplomatyczne całego świata nie uchroniłyby pana przed wyjątkowo dotkliwą publiczną kompromitacją, nie mówiąc już o płynących z tego konsekwencjach dla pana kariery zawodowej. Proszę, pana. Powiedziałem, proszę. Grigoriew nadal ani drgnął. Wydawał się sparaliżowany niezdecydowaniem. Toby usiłował go pchnąć, ale Grigoriew stał jak wkopany w ziemię i najprawdopodobniej w ogóle nie zauważał, że ktoś stosuje wobec niego fizyczną przemoc. Toby naparł jeszcze mocniej, Skordeno i de Silsky przysunęli się bliżej, ale Grigoriew obdarzony był siłą szaleńca. Otworzył usta, przełknął ślinę i wbił swój głupawy wzrok w Tobyego. - Jakie nieprawidłowości? - zapytał w końcu. Jedynie wstrząs, jakiego doznał, i cichy ton jego głosu pozwalały zachować jeszcze nadzieję. Grube ciało Rosjanina twardo opierało się wszelkim próbom ruszenia go z miejsca, - Kim jest ten Glaser, o którym pan mówi? - zapytał chrapliwie wciąż zaskoczonym głosem. - Nie jestem Glaser. Jestem dyplomatą. Grigoriew. Konto, o którym pan mówi, prowadzone jest w całkowitej zgodzie z prawem. Jako radcę handlowego chroni mnie immunitet. Mam również prawo mieć konta w zagranicznych bankach. Toby wykorzystał ostatni pocisk, jaki mu jeszcze pozostał. Pieniądze i dziewczyna, powiedział Smiley. Wystarczy, jak będziesz manipulował pieniędzmi i dziewczyną. - Pozostaje także delikatna kwestia pańskiego małżeństwa, proszę pana podjął Toby, okazując niejakie wahanie. - Powinienem pana ostrzec, że romans w ambasadzie wystawia pańskie życie rodzinne na poważny szwank. -Grigoriew drgnął i było słychać, jak zamruczał pod nosem słowo: "bankier" -choć nie dowiemy się nigdy, czy wypowiedział je z niedowierzaniem, czy z pogardą. Zamknął oczy i znów dało się słyszeć, jak powtarza to słowo, ale tym razem, jak twierdzi Skordeno, towarzyszyło mu wyjątkowo plugawe przekleństwo. Zaczął jednak iść. Tylne drzwi samochodu były otwarte. Dalej czekało auto ubezpieczenia. Toby bredził coś o podatku dochodowym od narosłych odsetek na kontach w szwajcarskich bankach, ale wiedział, że Grigoriew właściwie go nie słucha. De Silsky wysforował się naprzód i wskoczył na tylne siedzenie, a Skordeno wrzucił za nim Grigoriewa, usiadł obok niego i zatrzasnął drzwi. Toby siedział obok kierowcy; prowadziła jedna z sióstr Meinertzhagen. Toby po niemiecku nakazał jej zachować spokój i na litość boską pamiętać, że jest berneńska niedziela. Ani słowa przy nim po angielsku, powiedział Smiley. Gdzieś w pobliżu stacji Grigoriew chyba się rozmyślił, bo w samochodzie nastąpiła krótka szarpanina i kiedy Toby spojrzał w lusterko, Rosjanin obiema rękami zasłaniał sobie krocze, a twarz miał wykrzywioną grymasem bólu. Pojechali na Langassstrasse, długą, nieciekawą ulicę za uniwersytetem. Otworzyły się drzwi domu, przed którym przystanął samochód. Na progu czekała na nich szczupła dozorczyni. Była to Millie McCraig, dawny żołnierz Cyrku. Widząc jej uśmiech, Grigoriew żachnął się i teraz refleks liczył się bardziej niż ostrożność. Skordeno wyskoczył na chodnik, chwycił Grigoriewa za ramię i niemal wyrwał mu je ze stawu; de Silsky musiał go znów uderzyć (choć przysięgał potem, że to był przypadek), bo Grigoriew wyszedł z auta zgięty wpół - potem obaj przenieśli Grigoriewa przez próg niczym pannę młodą i wszyscy razem wpadli do pokoju. Smiley oczekiwał ich, siedząc w kącie. Był to pokój perkalu i koronek. Drzwi się zamknęły, porywacze pozwolili sobie na krótki objaw radości. Skordeno i de Silsky z ulgą wybuchnęli śmiechem. Toby zdjął futro i otarł pot z czoła. - Ruhe - powiedział miękko, nakazując ciszę. Usłuchali go natychmiast. Grigoriew masował sobie ramię i chyba nie odczuwał niczego poza bólem. Smiley badał Rosjanina wzrokiem i ten jego gest troski o samego siebie dodawał mu otuchy: Grigoriew podświadomie przedstawiał im się jako życiowy nieudacznik. Smiley przypomniał sobie Kirowa, jego spartaczoną akcję wokół Ostrakowej i wymęczony werbunek Otto Leipziga. Spojrzał na Grigoriewa i w nim również dostrzegał wszędzie nieuleczalną przeciętność: czaiła się w jego nowym, ale źle dobranym pasiastym garniturze, który podkreślał tuszę Grigoriewa; w jego ukochanych szarych butach, zaopatrzonych w zapewniające dopływ powietrza otwory, ale za ciasnych i niewygodnych; w jego wymuskanych, falujących włosach. Wszystkie te drobne, bezużyteczne objawy próżności wskazywały na aspiracje do wielkości, która, jak wiedział Smiley i o czym zdawał się wiedzieć Grigoriew, nie miała stać się nigdy jego udziałem. Były nauczyciel akademicki, przypomniał sobie jakiś dokument, który dał mu Enderby w mieszkaniu Bena. Prawdopodobnie porzucił uniwersytet dla szerszych przywilejów w służbie państwowej. Podszczypywacz, powiedziałaby Anna, szacując jego seksualizm jednym spojrzeniem. Odprawić go. Ale Smiley nie mógł go odprawić. Grigoriew był jak ryba, która połknęła haczyk: Smiley miał tylko kilka chwil na to, żeby zdecydować, kiedy najlepiej ją podciąć i wyciągnąć. Nosił okulary bez oprawek, a podbródek zaczynał obrastać mu tłuszczem. Łój na jego włosach, rozgrzany ciepłem ciała, wydawał cytrynowe opary. Wciąż miętosząc ramię, zaczął przyglądać się swoim porywaczom. Z twarzy ściekał mu pot jak krople deszczu. - Gdzie ja jestem? - rzucił zaczepnie Grigoriew, ignorując Smileya i wybierając na przywódcę Tobyego. Głos miał chrapliwy i wysoki. Mówił po niemiecku ze słowiańskim akcentem. Trzy lata jako pierwszy sekretarz handlowy w misji radzieckiej w Poczdamie, przypomniał sobie Smiley. Prawdopodobnie w żaden sposób niezwiązany z wywiadem. - Żądam, aby mi powiedziano, gdzie się znajduję. Jestem wysokim rangą radzieckim dyplomatą. Domagam się umożliwienia mi natychmiastowej rozmowy z moim ambasadorem. Nieustanne ruchy dłoni po obolałym ramieniu pohamowały nieco jego oburzenie. - Zostałem uprowadzony. Jestem tu wbrew swojej woli. Jeżeli natychmiast nie wrócę do ambasady, dojdzie do poważnego incydentu na skalę międzynarodową. Grigoriew miał całą scenę dla siebie, ale nie mógł jej zapełnić w pojedynkę. Jedynie George zadaje pytania, zapowiedział Toby swojemu zespołowi. I jedynie George udziela odpowiedzi. Ale Smiley siedział bez ruchu jak grabarz; wydawało się, że nic nie jest go w stanie poruszyć. - Chcecie okupu?! - zawołał do nich Grigoriew. Przyszła mu chyba do głowy okropna myśl. - Jesteście terrorystami? - wyszeptał. - Ale jeżeli tak, to dlaczego nie zawiążecie mi oczu? Dlaczego pozwalacie mi oglądać swoje twarze? - Popatrzył na de Silskyego, potem na Skordeno. - Powinniście zakryć sobie twarze. Zakryjcie je. Nie chcę was znać. Sprowokowany nieustannym milczeniem Grigoriew, uderzył pulchną pięścią w otwartą dłoń i dwukrotnie krzyknął "żądam! ". W tym momencie Smiley z miną wyrażającą oficjalne ubolewanie otworzył na kolanach notatnik, jak pewnie zrobiłby to Kirow, po czym wydał łagodne i niezmiernie urzędowe westchnienie: - Grigoriew, radca ambasady radzieckiej w Bernie? - zapytał możliwie najbardziej monotonnym głosem. - Grigoriew. Jestem Grigoriew. Tak, dobra robota, jestem Grigoriew. A pan to kto? Al Capone? Kim pan jest? Dlaczego grzmi pan na mnie jak komisarz? Smiley istotnie zachowywał się jak komisarz; był niemal obojętny. - A zatem, panie radco, ponieważ nie możemy pozwolić sobie na zwłokę, zmuszony jestem poprosić pana, żeby przyjrzał się pan tym kompromitującym fotografiom, leżącym za panem na stole - powiedział Smiley z tą samą wyszukaną jednostajnością w głosie. - Fotografie? Jakie fotografie? Jak moglibyście skompromitować dyplomatę? Żądam, żeby pozwolono mi zatelefonować do ambasadora. - Radziłbym jednak panu radcy przyjrzeć się najpierw fotografiom - powiedział Smiley ponurym, nijakim niemieckim. - Kiedy im się pan przyjrzy, będzie pan mógł zatelefonować do kogo tylko pan zechce. Proszę zacząć od lewej strony - poradził. - Zdjęcia ułożone są od lewej do prawej. Szantażowany człowiek posiada godność naszych wszystkich słabości, pomyślał Smiley, obserwując ukradkiem Grigoriewa, który wlókł się wzdłuż stołu, jak gdyby dokonywał inspekcji kolejnego bufetu na przyjęciu dyplomatycznym. Człowiek szantażowany to każdy z nas przytrzaśnięty drzwiami podczas próby wymknięcia się z pułapki. Smiley osobiście przygotował układ fotografii; wyobraził sobie, jak zdjęcia w oczach Grigoriewa tworzą instrumentalny ciąg nieszczęść. Grigoriewowie parkują mercedesa przed bankiem. Grigoriewa ze swoją marsową miną, wyrażającą bezustanne niezadowolenie, czeka samotnie w samochodzie, ściskając w dłoniach kierownicę na wypadek, gdyby ktoś usiłował ją jej wyrwać. Grigoriew i mała Natasza z daleka, siedzą na ławce bardzo blisko siebie. Grigoriew w banku, kilka fotografii, kończących się wykonanym mu przez ramię wspaniałym zdjęciem, na którym podpisuje rachunek w kantorze i na linii powyżej jego podpisu widać wyraźnie wypisane na maszynie pełne imię i nazwisko: Adolf Glaser. Dalej Grigoriew, nie czujący się zbyt wygodnie na rowerze, wjeżdża właśnie do sanatorium; i obrażona na wszystko Grigoriewa siedzi znów jak kwoka w samochodzie, tym razem koło stodoły Gertscha, a rower Rosjanki tkwi wciąż przywiązany na dachu. Ale Smiley spostrzegł, że zdjęcie, które najdłużej przykuło uwagę Grigoriewa, to zamazana fotografia, wykonana z większej odległości przez siostry Meinertzhagen. Jakość odbitki nie była wysoka, ale bez trudu dało się rozpoznać dwie złączone ustami głowy w samochodzie. Jedna z nich należała do Grigoriewa. Właścicielką drugiej, napierającej na niego z góry, jak gdyby dziewczyna chciała pożreć go żywcem, była mała Natasza. - Telefon jest do pańskiej dyspozycji, panie radco - powiedział cicho Smiley, kiedy Grigoriew stał wciąż nieruchomo. Ale Rosjanin zastygł nad tą ostatnią fotografią i sądząc po wyrazie jego twarzy, czuł się całkowicie zdruzgotany. Był nie tylko człowiekiem zdemaskowanym, pomyślał Smiley, lecz także mężczyzną, którego okryty do tej pory tajemnicą sen o miłości stał się nagle publiczny i absurdalnie śmieszny. Posługując się nadal ponurym tonem urzędowej konieczności, Smiley przystąpił do udzielania wyjaśnień w kwestii tych czynników, które Karla nazywałby elementami nacisku. Toby powiada, że każdy inny śledczy zaoferowałby Grigoriewowi wybór, nieuchronnie budząc w nim w ten sposób rosyjski upór i pend do autodestrukcji: wywołując te impulsy, które doprowadziłyby wprost do katastrofy. Każdy inny śledczy, twierdzi Toby, posługiwałby się groźbami, podnosiłby głos, posuwałby się do teatralnych gestów, a nawet do zastosowania przemocy fizycznej. Każdy, tylko nie George: nigdy. George zagrał drugorzędnego, urzędowego sługusa, a Grigoriew, jak wszyscy Grigoriewowie na całym świecie, potraktował go niczym nieodwracalne zrządzenie losu. George zlekceważył wybór całkowicie, powiada Toby. Wytłumaczył spokojnie Grigoriewowi, dlaczego ten w ogóle nie ma wyboru: - Rzecz w tym, panie radco - mówił Smiley, jak gdyby przedstawiał mu roszczenia podatkowe - że najpierw należy zastanowić się, jakie reakcje wzbudzą owe fotografie w miejscach, gdzie zostaną rychło zbadane, jeśli nie uczyni się nic, ażeby nie dopuścić do ich ujawnienia. Przede wszystkim chodzi tu o władze szwajcarskie, które byłyby z pewnością wielce oburzone nadużyciem szwajcarskiego paszportu przez akredytowanego w ich kraju dyplomatę, nie wspominając już o poważnym naruszeniu przepisów bankowych -mówił Smiley. - Szwajcarzy wystosowaliby szczególnie ostry protest, a Grigoriewów odwołano by do Moskwy w ciągu dwudziestu czterech godzin i nigdy nie zasmakowaliby już rozkoszy placówki zagranicznej. Ale w Moskwie Grigoriew też nie byłby mile widziany - wyjaśnił Smiley. - Jego przełożeni w Ministerstwie Spraw Zagranicznych bardzo nieprzychylnie oceniliby postępowanie Grigoriewa, zarówno w sferze osobistej, jak i zawodowej. Oznaczałoby to dla niego koniec perspektyw dalszej kariery urzędniczej. Wraz z całą rodziną zostałby banitą we własnym kraju - powiedział Smiley. - Z całą rodziną. Smiley właściwie mówił mu w ten sposób: Niech pan sobie tylko wyobrazi, że jest pan narażony na gniew Grigoriewej przez dwadzieścia cztery godziny na dobę gdzieś na pustkowiach zewnętrznej Syberii. Wtedy Grigoriew osunął się na krzesło i złapał za głowę, jak gdyby bał się, że coś rozsadzi mu czaszkę. - No i w końcu... - powiedział Smiley, podnosząc na moment wzrok znad notesu, choć jak powiada Toby, Bóg jeden wie, co on tam wyczytał, bo kartki były co prawda poliniowane, ale poza tym zupełnie czyste. - W końcu, panie radco, musimy także rozważyć, jakie wrażenie uczynią te fotografie w pewnych komórkach radzieckiej służby bezpieczeństwa. Tu Grigoriew puścił swoją głowę, z górnej kieszonki marynarki wyciągnął chusteczkę i zaczął ocierać pot z czoła, ale im mocniej je tarł, tym bardziej się pocił. Pot lał się z niego tak obficie, jak niegdyś ze Smileya w celi śledczej w Delhi, gdy siedział twarzą w twarz z Karlą. Całkowicie pochłonięty rolą biurokratycznego wysłańca losu, Smiley ponownie westchnął i pedantycznie przewrócił kolejną kartkę w notesie. - Panie radco, pozwoli pan, że zapytam, o której godzinie pańska żona i dzieci powrócą z pikniku? Przykładający sobie wciąż chusteczkę do czoła Grigoriew, był chyba nazbyt przejęty, żeby usłyszeć pytanie. - Grigoriewa udała się z dziećmi na piknik do lasu Elfenau - przypomniał Smiley. - Mamy do pana kilka pytań, ale byłoby niedobrze, żeby pańska nieobecność wzbudziła w domu zaniepokojenie. Grigoriew odłożył chusteczkę. - Jesteście szpiegami? - wyszeptał. - Jesteście zachodnimi szpiegami? - Panie radco, lepiej, żeby pan nie wiedział, kim jesteśmy - powiedział otwarcie Smiley. - Takie informacje to niebezpieczny ciężar. Jeżeli zrobi pan to, o co prosimy, odejdzie pan stąd wolno. Zapewniam pana. Ani pańska żona, ani nawet Centrum Moskiewskie nie dowiedzą się o niczym. Proszę mi powiedzieć, o której pańska rodzina ma wrócić z Elfenau... - Smiley nagle urwał. Grigoriew bez większego przekonania spróbował jeszcze ucieczki. Wstał i skoczył w stronę drzwi. Paul Skordeno jak na wojownika był dość ociężały, ale zamknął uciekiniera w uścisku, jeszcze zanim Grigoriew zrobił drugi krok, po czym delikatnie zaprowadził go z powrotem na krzesło, uważając, żeby nie pozostawić na jego ciele żadnych śladów. Grigoriew stęknął teatralnie i wyrzucił w górę ręce w bezbrzeżnej rozpaczy. Jego obwisła twarz poczerwieniała i wykrzywiła się, a szerokie ramiona unosiły się i opadały w żałosnym potoku obelg, miotanych pod swoim adresem w poczuciu winy. Mówił trochę po rosyjsku, trochę po niemiecku. Przeklinał siebie z powolnym i świętym zapałem, a potem przeklinał swoją matkę, żonę i swojego pecha, a także straszną lekkomyślność, którą okazał jako ojciec. Powinien był zostać w Moskwie, w Ministerstwie Handlu. Nigdy nie powinien był dać się wyciągnąć z akademii tylko dlatego, że jego głupiej żonie zachciało się zagranicznych ubrań, muzyki i przywilejów. Dawno powinien był się z nią rozwieść, ale nie potrafił porzucić dzieci; jest głupcem i błaznem. To on powinien znaleźć się w zakładzie dla obłąkanych, a nie dziewczyna. Trzeba było odmówić, kiedy posłano po niego w Moskwie, trzeba było opierać się naciskom, trzeba było po powrocie zameldować o wszystkim ambasadorowi. - Ach, Grigoriew! - zawołał. - Ach, Grigoriew. Jakiś ty słaby, jaki słaby. Następnie wygłosił tyradę przeciwko konspiracjom. Konspiracja to dla niego przekleństwo, a w swojej karierze kilkakrotnie musiał kolaborować ze znienawidzonymi sąsiadami w różnych zwariowanych sprawach i za każdym razem wszystko kończyło się klęską. Ludzie z wywiadu to przestępcy, szarlatani i głupcy, to masoneria potworów. Dlaczego Rosjanie są tak w nich zakochani? Ach, ta zgubna skaza tajemniczości w rosyjskiej duszy. - Konspiracje zastąpiły religię - jęczał do nich Grigoriew po niemiecku. - To taki nasz mistyczny środek zastępczy. Jego agenci to nasi jezuici, niszczą wszystko, świnie! Zacisnąwszy pięści, Grigoriew wepchnął je w policzki i zaczął pod wpływem wyrzutów sumienia okładać się po twarzy, aż Smiley poruszył na kolanach notatnikiem i zimno zwrócił znów uwagę Rosjanina na sprawę zasadniczą: - Pomyślmy o Grigoriewej i o pańskich dzieciach, panie radco - rzekł Smiley. - Naprawdę musimy koniecznie wiedzieć, kiedy mają wrócić do domu. Jak z namaszczeniem podkreśla Toby Esterhase, podczas każdego uwieńczonego sukcesem przesłuchania uchwycić można jakiś nieodwracalny błąd; nieśmiały albo bezpośredni gest, choćby tylko półuśmiech czy przyjęcie zaoferowanego papierosa, które oznacza rezygnację z oporu i zgodę na współpracę. Jak twierdzi Toby, Grigoriew teraz właśnie popełnił swój najgrubszy błąd. - Żona wróci o pierwszej - zamruczał, unikając wzroku zarówno Tobyego, jak i Smileya. Smiley popatrzył na zegarek. Ku cichemu uniesieniu Tobyego, Grigoriew zrobił to samo. - Ale może się spóźni? - zapytał Smiley. - Ona się nigdy nie spóźnia - odparł w zadumie Grigoriew. - A zatem proszę zacząć od pańskiego związku z dziewczyną nazwiskiem Ostrakowa - powiedział Smiley, waląc, jak mówi Toby, prosto z mostu, lecz usiłując zarazem sugerować, że to pytanie stanowi logiczne następstwo kwestii punktualności pani Grigoriewej. Smiley trzymał pióro w pogotowiu w taki sposób, że - jak opowiada Toby - człowiek pokroju Grigoriewa po prostu czułby się zobowiązany powiedzieć mu coś, co mógłby zanotować. Pomimo to duch oporu nie opuścił jeszcze całkiem Grigoriewa. Jego amour propre żądała jeszcze choć jednej szansy ekspresji. Grigoriew rozłożył zatem ręce i zwrócił się do Tobyego: - Ostrakowa - powtórzył z przesadzonym wyrzutem. - Pyta mnie o jakąś kobietę o nazwisku Ostrakowa? Nie znam nikogo takiego. Może on ją zna, ale ja nie. Jestem dyplomatą. Proszę mnie natychmiast wypuścić, mam ważne sprawy do załatwienia. Ale jego protesty, jak i logika słabły już teraz w szybkim tempie. Grigoriew wiedział o tym równie dobrze jak wszyscy. - Aleksandra Borysowna Ostrakowa - zaintonował Smiley, czyszcząc okulary szerokim końcem krawata. - Rosjanka z francuskim paszportem. -Smiley nałożył okulary. - Zupełnie jak pan, panie radco: jest pan Rosjaninem, ale ma pan szwajcarski paszport. Wystawiony na fałszywe nazwisko. Ciekawi mnie, jakie były początki waszego związku? - Związku? On mówi mi teraz, że istnieje między nami związek. Myślicie, że jestem tak obrzydliwy, żeby sypiać z obłąkanymi dziewczętami? Szantażowano mnie. Szantażowano mnie tak, jak teraz wy mnie szantażujecie. Szantaż. Ciągle szantaż, zawsze Grigoriew. - A zatem proszę mi powiedzieć, jak pana szantażowali - zaproponował Smiley, ledwie na niego patrząc. Grigoriew zajrzał w swoje ręce, podniósł je, a potem pozwolił im znów opaść na kolana. Jego dłonie choć raz przez chwilę pozostawały bezczynne. Otarł usta chusteczką. Pokiwał głową nad nikczemnością tego świata. - Byłem akurat w Moskwie - powiedział, i te słowa, jak twierdził później Toby, zabrzmiały w jego uszach jak pieśni anielskich chórów. George przystąpił do akcji i rozpoczęły się wyznania Grigoriewa. Z drugiej jednak strony, Smiley nie zdradzał żadnej radości ze swojego sukcesu. Przeciwnie, grymas irytacji przeszył jego pulchną twarz. - Proszę o datę, panie radco - powiedział, jak gdyby miejsce nie było istotne. - Proszę podać datę pańskiego pobytu w Moskwie. I od tej pory proszę za każdym razem podawać mi daty. To także klasyczny chwyt, objaśnia chętnie Toby: mądry śledczy zawsze podsuwa przesłuchiwanemu kilka fałszywych tropów. - We wrześniu - powiedział zaskoczony Grigoriew. - Którego roku? - zapytał Smiley, notując. Grigoriew znów płaczliwie popatrzył na Tobyego. - Którego roku. Mówię, że we wrześniu, a on mnie pyta, we wrześniu którego roku. Jest historykiem? Myślę, że jest historykiem. We wrześniu tego roku -powiedział nadąsany Smileyowi. - Wezwano mnie do Moskwy na pilną konferencję handlową. Jestem ekspertem w kilku szczególnie wąsko wyspecjalizowanych dziedzinach ekonomii. Taka konferencja beze mnie byłaby zupełnie pozbawiona sensu. - Czy żona towarzyszyła panu w tej podróży? Grigoriew zaśmiał się głucho. - A teraz myśli, że jesteśmy kapitalistami. - Jego komentarz skierowany był do Tobyego. - Myśli, że fundujemy żonom przeloty na dwutygodniowe konferencje pierwszą klasą szwajcarskimi liniami. - "We wrześniu bieżącego roku rozkazano mi polecieć do Moskwy na dwutygodniową konferencję ekonomiczną" - zaproponował Smiley, jak gdyby czytał na głos zeznanie Grigoriewa. - "Moja żona pozostała w Bernie". Proszę nam przybliżyć cel tej konferencji. - Temat naszej dyskusji na wysokim szczeblu był ściśle tajny - odrzekł zrezygnowany Grigoriew. - Moje ministerstwo pragnęło rozważyć sposoby zaostrzenia oficjalnego stanowiska rządu radzieckiego wobec krajów, sprzedających broń Chińczykom. Mieliśmy przedyskutować sankcje, jakie należy zastosować wobec tych przestępców. Nijaki styl Smileya i jego zachowanie wyrażające pożałowania godną, biurokratyczną konieczność nie były już po prostu udawane, jak powiada Toby, ale zostały jeszcze udoskonalone: Grigoriew kupił je hurtem z filozoficznym i bardzo rosyjskim pesymizmem. Co do reszty obecnych, to trudno było im potem uwierzyć, że Grigoriew nie przyszedł od razu w gadatliwym nastroju. - Gdzie odbywała się konferencja? - spytał Smiley, jak gdyby tajne wiadomości obchodziły go mniej niż wszelkie szczegóły formalne. - W Ministerstwie Handlu. Na czwartym piętrze... w sali konferencyjnej. Naprzeciwko ubikacji - odparł Grigoriew z beznadziejną wesołością. - Gdzie pan mieszkał? - W hotelu dla wysokich urzędników państwowych - odpowiedział Grigoriew. Podał adres, a w przypływie sarkazmu także i numer pokoju. Czasami nasze dyskusje trwały do późnej nocy - powiedział, swobodnie podając teraz informacje z własnej woli - ale ponieważ panowała jeszcze gorąca, letnia pogoda, więc w piątek skończyli wcześniej, żeby wszyscy chętni mogli wyjechać na wieś. - Grigoriew miał jednakże inne plany. Chciał zostać w Moskwie, i to nie bez powodu: - Umówiłem się, że spędzę dwa dni u pewnej dziewczyny imieniem Jewdokia, mojej byłej sekretarki. Jej mąż wyjechał na ćwiczenia wojskowe - wyjaśnił Grigoriew, jak gdyby pośród światowców był to najnormalniejszy w świecie układ, który zrozumiałby przynajmniej Toby, jako bratnia dusza, jeśli nie zaakceptowaliby go bezduszni komisarze. Potem, ku zdumieniu Tobyego, Grigoriew bez zwłoki ciągnął dalej. Od figlów z Jewdokią przeszedł wprost do sedna przesłuchania: - Niestety, nie mogłem dotrzymać umowy na skutek interwencji Trzynastego Departamentu Centrum Moskiewskiego, znanego także jako Departament Karli. Nakazano mi stawić się natychmiast na rozmowę. W tym momencie zadzwonił telefon. Odebrał Toby, potem odłożył słuchawkę i zwrócił się do Smileya. - Ona jest już w domu - powiedział po niemiecku. Smiley bez wahania odwrócił się wprost do Grigoriewa: - Panie radco, powiadomiono nas, że pańska żona wróciła do domu. Musi pan teraz do niej zadzwonić. - Zadzwonić do niej? - Grigoriew rzucił się ku Tobyemu. - Mówi mi, żebym do niej zadzwonił. I co jej powiem? Grigoriewa, tu twój kochający mąż. Porwali mnie zachodni szpiedzy. Wasz komisarz oszalał. Oszalał. - Proszę powiedzieć, że się pan spóźni - powiedział Smiley. Jego spokój rozpłomienił tylko oburzenie Grigoriewa: - Ja miałbym powiedzieć żonie coś takiego? Grigoriewej? Myślicie, że mi uwierzy? Natychmiast doniesie na mnie ambasadorowi. "Panie ambasadorze, mój mąż uciekł. Niech go pan odnajdzie". - Kurier Krasski przywozi panu co tydzień rozkazy z Moskwy, prawda? - spytał Smiley. - Komisarz wie wszystko - powiedział Tobyemu Grigoriew i potarł dłonią podbródek. - Skoro wie wszystko, to czemu sam nie porozmawia z Grigoriewą? - Niech pan rozmawia z nią urzędowym tonem, panie radco - poradził mu Smiley. - Proszę nie wymieniać nazwiska Krasskiego, ale proszę dać jej do zrozumienia, że polecił panu spotkać się z nim na tajnej rozmowie gdzieś w mieście. Nagły wypadek. Krasski zmienił plany. Nie ma pan pojęcia, kiedy pan wróci, ani czego on od pana chce. Jeżeli Grigoriewa zacznie protestować, niech ją pan przywoła do porządku. Proszę jej powiedzieć, że to tajemnica państwowa. Widzieli, że się martwi, widzieli, że się zastanawia. I wreszcie ujrzeli, jak na jego twarzy pojawił się drobny uśmieszek. - Tajemnica - powiedział do siebie Grigoriew. - Tajemnica państwowa. Tak. Podszedł śmiało do telefonu i wykręcił numer. Toby stanął nad Grigoriewem, dyskretnie trzymając w pogotowiu wyciągniętą dłoń, żeby trzasnąć w widełki, gdyby Rosjanin próbował jakichś sztuczek, ale Smiley gestem nakazał mu odejść. Usłyszeli, jak Grigoriewa pyta po niemiecku: Tak? Potem rozległa się odważna odpowiedź Grigoriewa i głos jego żony (wszystko jest na taśmie), pytający ostro, gdzie jest. Zobaczyli, że Grigoriew sztywnieje, porusza szczęką i przybiera urzędową minę; usłyszeli, jak rzuca kilka krótkich zdań oraz zadaje jakieś pytanie, pozostające najwyraźniej bez odpowiedzi. Widzieli, jak z zaróżowioną z rozkoszy twarzą i rozpromienionymi oczami odkłada słuchawkę i z zadowoleniem wyrzuca w górę krótkie ramiona, jak gdyby strzelił właśnie bramkę. Po chwili nieoczekiwanie wybuchnął śmiechem, długie, soczyste porywy słowiańskiego śmiechu, wędrujące w górę i w dół muzycznej skali. Ich też ogarnął wtedy nieopanowany śmiech -śmiali się Skordeno, de Silsky i Toby. Grigoriew uścisnął Tobyemu dłoń. - Bardzo podoba mi się dzisiaj konspiracja! - wołał Grigoriew w przerwach pomiędzy dalszymi wybuchami katartycznego śmiechu. - Konspiracja jest dziś bardzo dobra. Smiley nie brał jednak udziału w tym powszechnym święcie. Występując świadomie w roli psującego innym zabawę malkontenta, siedział przewracając kartki notesu i czekając, aż objawy wesołości ustaną. - Mówił pan, że przyszli do pana członkowie Trzynastego Departamentu - powiedział Smiley, kiedy znowu zapadła cisza. - Znanego także jako Departament Karli. Bardzo proszę, niech pan kontynuuje opowieść, panie radco. * * * Czy Grigoriew wyczuł wokół siebie napiętą ponownie uwagę - dyskretnie powstrzymane gesty? Czy zauważył, jak oczy Skordeno i de Silskyego znalazły niewzruszoną twarz Smileya i zmierzyły ją wzrokiem? Jak Millie McCraig wymknęła się w milczeniu do kuchni, żeby raz jeszcze sprawdzić magnetofony, tak na wszelki wypadek, gdyby jakieś złośliwe bóstwo sprawiło, że nawali jednocześnie zestaw główny i zapasowy? Czy zauważył orientalną już niemal pokorę Smileya - przeciwieństwo zainteresowania - ucieczkę całego jego ciała w obfite fałdy brązowego tweedowego płaszcza podróżnego i cierpliwy gest, jakim oblizywał kciuk i palec wskazujący, przewracając kolejną kartkę w notesie? Toby w każdym razie zauważył to wszystko. W ciemnym kącie koło telefonu miał swoje miejsce jak na trybunie, z której mógł obserwować obecnych, samemu pozostając właściwie niewidocznym. Nawet gdyby przez pokój przeleciała mucha, uważne oczy Tobyego zarejestrowałyby jej całą odyseję. Toby opisuje także ogarniające go objawy zmiany nastroju - mówi, że poczuł, jak parzy go kołnierzyk na szyi, jak coś ściska mu krtań i żołądek -nie tylko znosił te dolegliwości, ale wiernie je ponadto zapamiętał. Inna sprawa, czy Grigoriew też poddał się panującej w pokoju atmosferze. Najprawdopodobniej był zbyt zaabsorbowany swoją główną rolą w tej sprawie. Uwieńczony sukcesem telefon do żony pobudził go i przywrócił mu pewność siebie; i jest rzeczą wielce znamienną, że kiedy Grigoriew ponownie odzyskał głos, jego pierwsze oświadczenie nie dotyczyło Departamentu Karli, lecz jego wysokich umiejętności w roli kochanka małej Nataszy: - Facetom w naszym wieku potrzebne są takie dziewczyny - wyjaśnił, mrugając okiem do Tobyego. - Robią z nas młodzieńców, jakimi niegdyś byliśmy. - Doskonale, poleciał pan do Moskwy sam - powiedział dość zgryźliwie Smiley. - Konferencja trwa, poproszono pana na rozmowę. Proszę od tego zacząć. Nie mamy całego popołudnia. - Konferencja rozpoczęła się w poniedziałek - zgodził się Grigoriew -podejmując posłusznie swoje oficjalne zeznanie. W piątek po południu wróciłem do hotelu po swoje rzeczy, żeby zabrać je do mieszkania Jewdokii, gdzie mieliśmy spędzić razem weekend. Stało sięjednak inaczej, bo po drodze spotkałem trzech mężczyzn, którzy kazali mi wsiąść do samochodu, udzielając jeszcze mniej wyjaśnień niż pan. - Rzut oka na Tobyego. - Powiedzieli mi, że jestem im potrzebny do wykonania specjalnego zadania. Podczas jazdy wyjaśnili, że są członkami Trzynastego Departamentu Centrum Moskiewskiego, a wszyscy urzędnicy w Moskwie wiedzą, że tacy ludzie zaliczani są do ścisłej elity. Odniosłem wrażenie, że są inteligentni i wybijają się w swoim zawodzie ponad przeciętny poziom, który, proszę mi wybaczyć, proszę pana, zwykle nie jest zbyt wysoki. Odniosłem wrażenie, że są chyba oficerami, nie zwykłymi lokajczykami. Mimo to nie denerwowałem się przedwcześnie. Przypuszczałem, że jest im potrzebna moja ekspertyza w jakiejś tajnej sprawie, i tyle. Byli uprzejmi, a nawet schlebiali mi nieco... - Jak długo trwała jazda? - przerwał Smiley, notując bez przerwy. - Jechaliśmy przez miasto - odparł niejasno Grigoriew. - Przez miasto, a potem dalej, dopóki nie zapadł zmrok. W końcu przyjechaliśmy do takiego małego człowieczka, przypominającego mnicha, który najprawdopodobniej był ich panem. W tym miejscu Toby ponownie nalega, by dać świadectwo wyjątkowemu wręcz mistrzostwu Smileya, jakie wykazał prowadząc sprawę Grigoriewa. Otóż podczas rozwlekłego opowiadania Rosjanina George ani razu nie wypadł ze swojej przybranej na czas śledztwa roli urzędnika bez twarzy, nie zadał ani jednego pochopnego pytania uzupełniającego, nie zmienił ani razu tonu głosu. Był to, jak twierdzi Toby, najpoważniejszy jak dotąd dowód wysokich kwalifikacji zawodowych Smileya, który bez reszty podporządkował sobie Grigoriewa. Usuwając się w cień, twierdzi Toby, George panował subtelnie nad sytuacją, jak gdyby trzymał w dłoni kruche jajo drozda. Nawet najlżejszy nieostrożny ruch z jego strony mógł zniszczyć wszystko, ale Smiley nie robił żadnych nieostrożnych ruchów. Koronnym przykładem, jaki najchętniej przytacza w swych wywodach Toby, jest zwykle właśnie ów kulminacyjny moment, w którym po raz pierwszy pojawia się postać samego Karli. Każdy inny śledczy na samo wspomnienie małego człowieczka, przypominającego mnicha, który najprawdopodobniej był ich panem, zażądałby dokładniejszego opisu - informacji na temat jego wieku, stopnia wojskowego, wyglądu. Każdy, tylko nie Smiley. Smiley bowiem ze stłumionym okrzykiem irytacji stuknął długopisem w notes i cierpiętniczym głosem poprosił Grigoriewa, żeby zarówno teraz, jak i w przyszłości, łaskawie nie próbował pomijać istotnych szczegółów: - Pozwoli pan, że postawię pytanie ponownie. Jak długo trwała jazda? Proszę opisać podróż tak dokładnie, jak ją pan zapamiętał, i zaczniemy jeszcze raz od tego miejsca. Zbity z tropu Grigoriew nawet go przeprosił. - Powiedziałbym, że jeździli przez jakieś cztery godziny z dużą szybkością, proszę pana; a może i trochę dłużej. Przypominam sobie teraz, że stawali dwukrotnie za potrzebą. Po czterech godzinach wjechali na teren strzeżony. Nie, proszę pana, nie widziałem przy drodze żadnych znaków, strażnicy chodzili po cywilnemu - a potem jechaliśmy dalej jeszcze przez pół godziny. Koszmar, proszę pana. Zdecydowany utrzymać możliwie najniższą temperaturę przesłuchania Smiley znów zaoponował. Dlaczego koszmar, skoro Grigoriew twierdził przed chwilą, że nie był wcale przestraszony? No, może nie całkiem koszmar, to było raczej jak sen. Grigoriew miał wrażenie, że zabierają go przed oblicze dziedzica - użył rosyjskiego określenia, i Toby musiał je tłumaczyć - a on zaczynał czuć się coraz bardziej jak ubogi chłop. I dlatego nie bał się, bo nie miał przecież żadnej kontroli nad tym, co się dzieje, a zatem nie miał też powodów, żeby czynić sobie wyrzuty. Ale kiedy samochód w końcu stanął, a jeden z mężczyzn położył mu dłoń na ramieniu i wystosował ostrzeżenie pod jego adresem, to wtedy jego postawa uległa całkowitej zmianie: "Za chwilę poznacie wielkiego radzieckiego bojownika i potężnego człowieka - powiedział mu mężczyzna. Jeżeli nie okażecie mu szacunku albo spróbujecie kłamać, możecie już nigdy nie zobaczyć swojej żony i dzieci". - Jak się nazywa ten człowiek? - zapytał Grigoriew. Ale tamci odpowiedzieli mu bez uśmiechu, że ów wielki radziecki bojownik nie ma nazwiska. Grigoriew spytał, czy jest to sam Karla; wiedział bowiem, że Karla to pseudonim szefa Trzynastego Departamentu. Mężczyźni powtórzyli mu tylko, że wielki bojownik nie ma nazwiska. - I wówczas sen stał się koszmarem, proszę pana - powiedział pokornie Grigoriew. - Oznajmili mi także, że nici z mojego miłosnego weekendu. Mała Jewdokia będzie musiała poszukać sobie rozrywki gdzie indziej, powiedzieli. Potem któryś z nich się roześmiał. Grigoriewa, jak mówił; ogarnął teraz wielki strach, a kiedy wszedł do pierwszego pokoju i zbliżał się do drugich drzwi, bał się już tak strasznie, że trzęsły się pod nim nogi. Miał nawet czas, żeby się bać o swoją ukochaną Jewdokię. Zastanawiał się zdumiony, kim może być ta nadprzyrodzona osoba, która wiedziała nieomal wcześniej od niego samego, że był umówiony z Jewdokią na weekend? - A więc zapukał pan do drzwi - powiedział Smiley, pisząc. - I kazano mi wejść - ciągnął dalej Grigoriew. Rósł jego entuzjazm dla czynionych wyznań i podobnie wzrastało uzależnienie Rosjanina od przesłuchującego go śledczego. Mówił głośniej i gestykulował swobodniej. Wyglądało to tak, powiada Toby, jak gdyby usiłował niemal fizycznie zmusić Smileya do porzucenia powściągliwej pozy; tymczasem w rzeczywistości to właśnie udawana obojętność Smileya skłoniła Grigoriewa do wypłynięcia na szerokie wody. - I oto wcale nie znalazłem się w ogromnym i wspaniałym biurze, jak przystało na wysokiego dygnitarza i wielkiego radzieckiego bojownika, lecz w tak skąpo umeblowanym pokoju, że mógłby służyć jako cela więzienna, z nagim drewnianym biurkiem na środku i twardym krzesłem, przeznaczonym dla gości. - Niech sobie pan wyobrazi, proszę pana, wielki radziecki bojownik i człowiek potężny. I wszystko, co miał, to nagie biurko, oświetlone jedynie wyjątkowo słabym światłem A za biurkiem siedział jakiś ksiądz, proszę pana, człowiek nie zmanierowany i bezpretensjonalny, rzekłbym o wielkim doświadczeniu, człowiek z kości i krwi swojego narodu, o małych, uczciwych oczach i krótkich, siwych włosach. Miał zwyczaj składać dłonie, kiedy palił. - Co palił? - spytał Smiley. - Proszę? - Co palił? Pytanie jest chyba oczywiste. Fajkę, cygara, papierosy? - Papierosy, amerykańskie, cały pokój pełen był ich aromatu. Jakbym był znów w Poczdamie, kiedy prowadziliśmy rokowania z amerykańskimi oficerami z Berlina. Skoro ciągle pali amerykany, pomyślałem sobie, to bez wątpienia musi być znaczącym człowiekiem. - Podekscytowany Grigoriew zwrócił się znów do Tobyego i powiedział mu to samo po rosyjsku. - Palić amerykany, jednego po drugim: wyobraźcie sobie tylko koszty i wpływy, jakie trzeba posiadać, żeby zdobyć tyle papierosów. Smiley, zgodnie z udaną pedanterią, poprosił wtedy Grigoriewa, żeby pokazał, co ma na myśli mówiąc, że tamten miał zwyczaj składać dłonie, kiedy palił. A potem patrzył niewzruszony, jak Grigoriew wyjmuje z kieszeni brązowy, drewniany ołówek, trzymając go w obu dłoniach składa je przy ustach i naśladując Karlę, ssie drewienko jak ktoś, kto dzierżąc kufel oburącz, próbuje się z niego napić. - Właśnie tak - wyjaśnił, i znów zmieniając nastrój, krzyknął coś ze śmiechem po rosyjsku do Tobyego, czego Toby nie uważał wówczas za rzecz godną tłumaczenia, a co w przekładzie pisemnym określono jedynie jako wyrażenie sprośne. Ksiądz nakazał Grigoriewowi usiąść i przez dziesięć minut przedstawiał mu najbardziej intymne szczegóły jego związku miłosnego z Jewdokią, a także zdrad popełnionych z dwiema innymi dziewczętami, jego sekretarkami z Poczdamu i z Bonn, które dzieliły z nim łóżko bez wiedzy Grigoriewej. Jeżeli wierzyć Grigoriewowi, wykazał się wówczas odwagą, podnosząc się na nogi i pytając, czy przewieziono go przez pół Rosji po to, żeby postawić go przed sądem moralnym: - Powiedziałem, że sypianie z sekretarkami nie jest zjawiskiem nie znanym nawet w Biurze Politycznym. Zapewniłem też, że nie zadawałem się z zagranicznymi dziewczętami, tylko z Rosjankami. O tym także wiem, powiada. Ale Grigoriewa zapewne nie doceni tej różnicy. Wtedy ku nieustającemu zdumieniu Tobyego, Grigoriew dał upust kolejnej kaskadzie gardłowego śmiechu; i choć dyskretnie przyłączyli się do niego zarówno Skordeno, jak i de Silsky, wesołość Grigoriewa trwała najdłużej, tak że musieli zaczekać, aż wygasną jej objawy. - Proszę nam łaskawie powiedzieć, po co człowiek, którego nazywa pan księdzem, wezwał pana do siebie - powiedział Smiley z głębin brązowego płaszcza. - Oświadczył, że ma dla mnie specjalne zadanie w Bernie z ramienia Trzynastego Departamentu. Twierdził, iż sprawa jest tak tajna, że nie wolno mi informować o niej kogokolwiek, nawet mojego ambasadora. Ale, powiada ksiądz, poinformuje pan o wszystkim swoją żonę. Pańska sytuacja rodzinna uniemożliwia panu pełnienie tajnej służby bez wiedzy pańskiej żony. Wiem o tym, Grigoriew. Więc niech jej pan powie. I miał rację - skomentował Grigoriew. - To bardzo mądrze z jego strony. W ten sposób dowiódł, że zna się na ludzkiej naturze. Smiley przewrócił kartkę i pisał dalej. - Proszę, niech pan kontynuuje - powiedział. Najpierw, powiedział ksiądz, Grigoriew musi otworzyć konto w szwajcarskim banku. Wręczył mu tysiąc franków w banknotach stufrankowych i kazał mu ich użyć jako pierwszej wpłaty. Nie powinien otwierać konta ani w Bernie, gdzie jest osobą znaną, ani w Zurychu, gdzie mieści się radziecki bank handlowy. - Wozhod - wyjaśnił bez pytania Grigoriew. - Bank ten jest miejscem wielu oficjalnych i nieoficjalnych transakcji. A zatem nie w Zurychu, lecz w małym miasteczku Thun, kilka kilometrów od Berna. Konto otworzy na nazwisko Glaser, jako obywatel szwajcarski: - Ależ ja jestem radzieckim dyplomatą - zaprotestował Grigoriew. - Nie nazywam się Glaser, tylko Grigoriew. Nie zniechęcony ksiądz wręczył mu szwajcarski paszport, wystawiony na niejakiego Adolfa Glasera. Na konto będą co miesiąc napływały pieniądze, kilka tysięcy franków, czasem nawet dziesięć albo piętnaście. Za chwilę Grigoriew zostanie poinformowany, jaki będzie z nich musiał zrobić użytek. Sprawa jest ściśle tajna, powtórzył cierpliwie ksiądz, a za tajnością kryła się zarówno nagroda, jak i groźba. Podobnie jak przed godziną Smiley, ksiądz śmiało przystąpił do przedstawienia mu kolejno korzyści, jak i niebezpieczeństw. - Proszę pana, szkoda, że pan nie widział, jaką on zachowywał zimną krew - powiedział Grigoriew Smileyowi z niedowierzaniem. - Co za spokój, niezachwiany autorytet bez względu na sytuację. W szachy wygrałby każdy mecz samą siłą nerwów. - Ale on nie grał w szachy - zaoponował sucho Smiley. - Nie, proszę pana, nie grał - zgodził się Grigoriew i smutno kiwając głową, podjął opowiadanie na nowo. Nagroda i groźba, powtórzył. Jeśli chodzi o groźbę, to macierzyste ministerstwo Grigoriewa miało zostać poinformowane, że jako kobieciarz jest on człowiekiem niepewnym, a co za tym idzie, należałoby zabronić mu pełnienia jakichkolwiek urzędowych funkcji za granicą. Zniszczyłoby to karierę Grigoriewa, jak również jego małżeństwo. Tyle w kwestii gróźb. - Byłoby to dla mnie szczególnie okropne - uzupełnił niepotrzebnie Grigoriew. Dalej szła nagroda, a była ona znaczna. Jeżeli Grigoriew spisze się dobrze i zachowa sprawę w absolutnej tajemnicy, kariera stanie przed nim otworem i przymknie się oczy na jego miłostki. W Bernie uzyska możliwość przeniesienia się do wygodniejszego mieszkania, co sprawi przyjemność Grigoriewej; otrzyma także środki na zakup okazałego samochodu, który wielce przypadnie żonie do gustu; uniezależni się ponadto od kierowców ambasady, z których większość była sąsiadami, to prawda, ale nie dopuszczonymi do owej wielkiej tajemnicy. Wreszcie, powiedział ksiądz, przyspieszy się jego awans na stanowisko radcy, co wytłumaczy poprawę jego warunków życiowych. Grigoriew popatrzył na stos szwajcarskich franków, leżących pomiędzy nimi na biurku, potem na szwajcarski paszport, potem na księdza. Zapytał, co by się stało, gdyby oznajmił, że woli nie brać udziału w tym spisku. Ksiądz pokiwał głową. Zapewnił Grigoriewa, że i on także rozważał tę trzecią możliwość, ale niestety, pilny charakter sprawy wyklucza podobną alternatywę. - A zatem proszę mi powiedzieć, co mam zrobić z pieniędzmi - powiedział Grigoriew. - To zwykła formalność - odparł ksiądz, zresztą jest to kolejny powód, dla którego wybrano Grigoriewa. - Mówiono mi, że jest pan znakomity w sprawach formalnych, powiedział. Grigoriewowi pochlebiła ta pochwała, choć słowa księdza na wpół sparaliżowały go ze strachu. - Dostawał na mój temat dobre raporty - wyjaśnił z zadowoleniem. Potem ksiądz powiedział Grigoriewowi o obłąkanej dziewczynie. Smiley nawet nie drgnął. Oczy miał niemal zamknięte, kiedy pisał, ale pisał bez przerwy - choć Bóg jeden wie, co pisał, mówił Toby, bo Georgeowi nigdy nie wpadłoby do głowy, żeby powierzyć notesowi cokolwiek, co choć przypominałoby tylko poufne informacje. Od czasu do czasu, twierdzi Toby, głowa Smileya wychylała się zza kołnierza jego płaszcza na tyle, żeby mógł obserwować dłonie i twarz opowiadającego Grigoriewa. Pod każdym innym względem wydawał się odcięty od wszystkiego i wszystkich w pokoju. W progu stała Millie McCraig, Skordeno i de Silsky tkwili na miejscach nieruchomo jak posągi, a Toby modlił się tylko, żeby Grigoriew opowiadał dalej, za wszelką cenę, wszystko jedno. Słuchaliśmy przecież informacji o rzemiośle Karli prosto z pierwszej ręki. Ksiądz zapewnił Grigoriewa, że nie zamierza niczego ukrywać - co, jak od razu domyślili się wszyscy w pokoju z wyjątkiem Grigoriewa, stanowiło oczywiście wstęp do ukrycia czegoś. - Otóż - jak mówił ksiądz - w pewnej prywatnej klinice psychiatrycznej w Szwajcarii przebywa młoda Rosjanka, cierpiąca na zaawansowaną schizofrenię: W Związku Radzieckim nie rozumie się tej choroby w wystarczającym stopniu - powiedział. Grigoriew wspomniał, że dziwnie poruszył go kategoryczny ton w głosie księdza. - Diagnozę i leczenie komplikują nazbyt często względy natury politycznej - ciągnął dalej ksiądz. - Podczas czterech lat leczenia w naszych szpitalach lekarze oskarżali małą Aleksandrę o wiele rzeczy. O złudne idee paranoidalno - reformistyczne... o zawyżoną samoocenę osobowości... O słabe przystosowanie społeczne... o przecenianie swoich możliwości... O burżuazyjną dekadencję w zachowaniach seksualnych. Lekarze radzieccy wielokrotnie nakazywali jej odrzucić te niewłaściwe poglądy. Ale to nie jest medycyna, ze smutkiem powiedział Grigoriewowi ksiądz. To polityka. W szpitalach szwajcarskich obowiązuje znacznie nowocześniejsze podejście do podobnych przypadków. Stało się tedy konieczne, by wysłać małą Aleksandrę do Szwajcarii. Dla Grigoriewa stało się jasne, że ów wysoki dygnitarz zna każdy szczegół wszystkich problemów dziewczyny i jest nimi osobiście zainteresowany. Grigoriew również zaczynał się nad nią litować. - Jest córką radzieckiego bohatera - powiedział ksiądz - byłego oficera Armii Czerwonej, który w nędznych warunkach żyje wśród kontrrewolucyjnych zwolenników caratu w Paryżu w przebraniu rosyjskiego zdrajcy. Jego nazwisko - powiedział ksiądz, dopuszczając Grigoriewa do największej tajemnicy - brzmi pułkownik Ostrakow. Jest jednym z naszych najlepszych i najaktywniejszych tajnych agentów. W sprawach dotyczących kontrrewolucyjnych spiskowców w Paryżu polegamy na nim całkowicie. Toby powiedział, że nikt w pokoju nie okazał najmniejszego zdziwienia, słysząc o tej nagłej deifikacji zmarłego radzieckiego dezertera. Jak oznajmił Grigoriew, ksiądz zwięźle przedstawił mu teraz historię życia bohaterskiego agenta Ostrakowa, wtajemniczając go jednocześnie w szczegóły służby wywiadowczej. Aby uniknąć inwigilacji imperialistycznych kontrwywiadów, należało znaleźć agentowi legendę, czyli fałszywą biografię, która byłaby do przyjęcia dla elementów antyradzieckich. Ostrakow udawał zatem dezertera z Armii Radzieckiej, który uciekł do Berlina Zachodniego, a stamtąd do Paryża, pozostawiając w Moskwie żonę i córkę. Ale by zabezpieczyć pozycję Ostrakowa wśród emigrantów paryskich było logiczną koniecznością, że jego żona powinna ponieść karę za zdradzieckie działania małżonka. - Bo przecież mimo wszystko - powiedział ksiądz - gdyby imperialistyczni szpiedzy donieśli, że Ostrakowa, żona renegata i dezertera, żyje sobie dostatnio w Moskwie i na przykład otrzymuje pensję męża albo mieszka nadal w ich wspólnym mieszkaniu, to niech pan sobie tylko wyobrazi, jaki wpływ mogłaby mieć podobna wiadomość na wiarygodność Ostrakowa. Grigoriew odparł, że może to sobie doskonale wyobrazić. Ksiądz, wyjaśnił jakby nawiasem Grigoriew, nie zachowywał się wobec niego wyniośle, lecz traktował go raczej jak równego sobie, niewątpliwie ze względu na jego wysokie kwalifikacje naukowe. - Niewątpliwie - powiedział Smiley i coś sobie zanotował. - A zatem - powiedział nieco gwałtownie ksiądz, za pełną zgodą męża Ostrakowa wraz z córką została przeniesiona na daleką prowincję, gdzie obie kobiety otrzymały dom i nowe nazwiska, a także z wrodzoną pokorą przyjęły nawet przygotowane dla nich legendy. Taki jest bolesny los tych, którzy poświęcają się zadaniom specjalnym. I pomyślcie tylko, Grigoriew - ciągnął dalej ksiądz z przejęciem - pomyślcie tylko, jak taka strata, taki podstęp, powiedzmy nawet: obłuda, mogły odbić się na wrażliwej i być może już niezrównoważonej psychicznie córce Ostrakowa: oto zabrakło jej ojca, którego imię wymazano z życia dziewczyny. I matka, która przed przewiezieniem w bezpieczne miejsce musiała przyjąć na siebie całe odium publicznej hańby. Przedstawcie sobie wy, którzy jesteście ojcem - nalegał ksiądz -jakiemu stresowi poddana została młoda i delikatna natura dorastającej dziewczyny. Chyląc głowę przed tak przekonującą retoryką, Grigoriew szybko przyznał, że jako ojciec z łatwością jest w stanie przedstawić sobie podobne stresy. Tobyemu, podobnie zresztą jak chyba wszystkim obecnym w pokoju, wydało się wtedy, że Grigoriew był rzeczywiście tym, za kogo się podawał: ludzkim i przyzwoitym człowiekiem, schwytanym w sieć wydarzeń, rozgrywających się poza jego rozumieniem i kontrolą. - Przez kilka ostatnich lat - kontynuował ksiądz ciężkim od żalu głosem - mała Aleksandra, czy też Tatiana, jak się sama nazywała, dała się poznać w okręgu, w którym mieszkała, jako kobieta rozwiązła i społeczny wyrzutek. Na skutek niekorzystnej sytuacji życiowej popełniła wiele rozmaitych przestępstw, w tym podpalenia i kradzieże. Związała się z pseudo intelektualnymi kryminalistami i najgorszymi elementami antyspołecznymi, jakie można sobie tylko wyobrazić. Bez żenady oddawała się mężczyznom, czasem kilku jednego dnia. - Z początku, kiedy ją aresztowano, księdzu i jego współpracownikom udało się powstrzymać ramię prawa. Ale stopniowo ze względu na bezpieczeństwo kraju trzeba było wycofać protekcję i Aleksandra bywała niejednokrotnie przetrzymywana w państwowych klinikach psychiatrycznych, specjalizujących się w leczeniu chorych od urodzenia społecznych malkontentów - ze wszystkimi zresztą negatywnymi skutkami, które ksiądz opisał już przedtem. - Aleksandra kilkakrotnie przebywała także w pospolitym więzieniu -powiedział cicho ksiądz. Potem, jak twierdzi Grigoriew, podsumował swoją opowieść w następujący sposób: - Mój drogi, jako naukowiec, ojciec i światowiec z łatwością zdacie sobie sprawę, jak tragiczny wpływ miały coraz gorsze wieści o nieszczęściach córki na skuteczną działalność naszego bohaterskiego agenta Ostrakowa, przebywającego na samotnym wygnaniu w Paryżu. Grigoriew znalazł się znów pod wrażeniem wyjątkowego wręcz poczucia troski o dziewczynę, a nawet bezpośredniej, osobistej odpowiedzialności, jaką przejawiał ksiądz w swojej opowieści. Smiley ponownie przerwał mu jałowym jak zwykle głosem. - A gdzie przebywa teraz jej matka, panie radco, wedle pańskiego księdza? - spytał. - Nie żyje - odparł Grigoriew. - Umarła na prowincji. Tam, dokąd ją posłano. Pochowano ją oczywiście pod innym nazwiskiem. Zgodnie z tym, co mi opowiedział, pękło jej serce. To także stanowiło dodatkowy cios dla tego bohaterskiego agenta w Paryżu - dorzucił Grigoriew. - I dla rosyjskich władz. - Naturalnie - powiedział Smiley, a jego powagę dzieliły jeszcze cztery osoby, stojące nieruchomo w pokoju. W końcu ksiądz przeszedł do bezpośredniego powodu, dla którego wezwano Grigoriewa. Śmierć Ostrakowej w połączeniu z okropnym losem, jaki spotkał Aleksandrę, wywołała głęboki kryzys w życiu bohaterskiego agenta Moskwy za granicą. Przez krótki okres kusiło go nawet, żeby porzucić swą najwyższej wagi pracę, wrócić do Rosji i zaopiekować się obłąkaną i pozbawioną matki córką. Wybrano jednak inne rozwiązanie. Ponieważ Ostrakow nie mógł powrócić do Rosji, należało posłać na Zachód jego córkę i umieścić ją pod fachową opieką w jakiejś prywatnej klinice, gdzie ojciec mógłby się z nią widywać za każdym razem, kiedy tylko przyszłaby mu ochota ją odwiedzić. Francja była zbyt niebezpieczna, ale po drugiej stronie granicy, w Szwajcarii, można było poddać dziewczynę leczeniu z dala od podejrzliwych spojrzeń kontrrewolucyjnych przyjaciół Ostrakowa. Jako obywatel francuski, ojciec miał upomnieć się o Aleksandrę i wyrobić jej niezbędne dokumenty. Zlokalizowano już odpowiednią klinikę, położoną w pobliżu Berna. Grigoriew musi teraz zadbać o byt materialny dziewczyny od chwili jej przybycia do Szwajcarii. Musi ją odwiedzać, płacić klinice i co tydzień przesyłać do Moskwy raporty, dotyczące stanu jej zdrowia, aby można było natychmiast przekazać te informacje ojcu. Po to właśnie założono wspomniane już konto i załatwiono Grigoriewowi szwajcarską tożsamość, jak to określał ksiądz. - I zgodził się pan - powiedział Smiley, kiedy Grigoriew urwał i wszyscy usłyszeli gorliwy chrobot długopisu na papierze. - Nie od razu. Zadałem mu najpierw dwa pytania - powiedział Grigoriew w dziwnym przypływie próżności. - Rozumiecie chyba, że nas, naukowców, nie tak łatwo wyprowadzić w pole. Po pierwsze, spytałem go oczywiście, dlaczego zadania tego nie mógłby się podjąć jeden z wielu przedstawicieli naszej służby bezpieczeństwa w Szwajcarii. - Znakomite pytanie - powiedział Smiley z tak rzadkim u niego uznaniem. - Jak brzmiała odpowiedź? - Że sprawa jest zbyt tajna. "Tajność - powiedział ksiądz - to kwestia odpowiedniego podziału pracy". Nie chciał, żeby nazwisko Ostrakowa kojarzyło się z ludźmi związanymi blisko z Centrum Moskiewskim. "A tak jak rzeczy stoją - mówił ksiądz - będzie wiedział, że za jakiekolwiek przecieki odpowiedzialny jest wyłącznie sam Grigoriew". Wcale nie byłem mu wdzięczny za takie wyróżnienie - powiedział Grigoriew, uśmiechając się sztucznie i blado do Nicka de Silskyego. - A pańskie drugie pytanie, panie radco? - Dotyczyło przebywającego w Paryżu ojca: pytałem o częstotliwość jego odwiedzin. Jeżeli miałby przyjeżdżać często, to oczywiście moja rola zastępczego ojca okazałaby się zbędna. Klinice można byłoby płacić bezpośrednio, a ojciec mógłby przyjeżdżać co miesiąc z Paryża i troszczyć się o byt swojej córki osobiście. Ksiądz odparł, że ojciec będzie w stanie odwiedzać Aleksandrę bardzo rzadko, a ponadto nigdy nie należy o nim wspominać w rozmowach z dziewczyną. Potem niezbyt konsekwentnie dodał, że temat córki jest również wielce bolesny dla ojca, który najprawdopodobniej w ogóle nie będzie jej odwiedzał. Powiedział mi, że powinienem czuć się zaszczycony, wykonując tak doniosłe zadanie w imieniu tajnego bohatera Związku Radzieckiego. Stał się surowy. Powiedział, że stosowanie amatorskiej logiki w rzemiośle zawodowców nie jest z mojej strony postępowaniem właściwym. Przeprosiłem go. Powiedziałem, że oczywiście czuję się zaszczycony. Że jestem dumny, mogąc w miarę moich możliwości dopomagać w zmaganiach z imperializmem. - Ale mówił pan bez wewnętrznego przekonania? - podsunął Smiley, podnosząc znowu głowę i przerywając na chwilę pisanie. - Tak właśnie. - Dlaczego? Grigoriew z początku chyba nie był pewien, dlaczego. Być może nigdy przedtem nie poproszono go, żeby ujawnił swoje prawdziwe uczucia. - Może nie wierzył pan księdzu? - podsunął Smiley. - Jego opowieść zawierała wiele niekonsekwencji - powtórzył Grigoriew, marszcząc brwi. - Niewątpliwie w tajnej służbie było to nieuniknione. A jednak wiele z tego, co mówił, wydało mi się nieprawdopodobne albo nieprawdziwe. - Czy może pan wyjaśnić, dlaczego? W oczyszczającym nurcie wyznania Grigoriew raz jeszcze zapomniał o grożącym mu niebezpieczeństwie i uśmiechnął się z wyższością. - Był poruszony - powiedział. - Zadawałem sobie wiele pytań. Już potem, będąc z Jewdokią, następnego dnia, leżąc u jej boku i omawiając z nią tę sprawę, zadałem sobie pytanie: co łączy księdza i tego Ostrakowa? Czyżby byli braćmi? Starymi towarzyszami? Ten wielki bojownik, do którego mnie zabrali, tak potężny, tak zakonspirowany - organizuje spiski na całym świecie, szantażuje ludzi, podejmuje specjalne akcje. Jest bezwzględnym człowiekiem w bezwzględnym zawodzie. A jednak kiedy ja, Grigoriew, siedzę razem z nim, rozmawiając o obłąkanej córce jakiegoś faceta, to ogarnia mnie uczucie, jak gdybym czytał jego najintymniejsze listy miłosne. Powiedziałem mu: "Towarzyszu. Mówicie mi za dużo. Nie mówcie tego, o czym nie muszę wiedzieć. Powiedzcie mi tylko, co mam robić". Ale on powiada: "Grigoriew, musicie zostać przyjacielem tego dziecka. Wtedy będziecie i moim przyjacielem. Skomplikowane życie ojca miało na nią fatalny wpływ. Nie wie, kim jest, ani gdzie jest jej miejsce. Mówi o wolności, nie odwołując się do jej znaczenia. Padła ofiarą zgubnych, burżuazyjnych rojeń. Używa plugawego języka, który nie przystoi młodej dziewczynie. Jest szalonym geniuszem kłamstwa. Ale to wszystko nie jest jej winą". Spytałem go wtedy: "Czy zna pan tę dziewczynę? A on mi na to tylko: Grigoriew, musicie być dla niej ojcem. Jej matka pod wieloma względami także nie była prostą kobietą. Cechuje was współczucie dla takich ludzi. A ona, zgorzkniała na starość, nawet wspierała swą córkę w jej niektórych antyspołecznych rojeniach". Grigoriew umilkł na chwilę i Toby Esterhase, któremu nadal kręciło się w głowie na myśl, że Grigoriew omawiał propozycję Karli ze swoją kochanką zaledwie kilka godzin później, był mu wdzięczny za zwłokę. - Czułem, że jest ode mnie zależny - podjął Grigoriew. - Czułem, że ukrywa nie tylko fakty, ale i uczucia. Pozostały jeszcze szczegóły techniczne - powiedział Grigoriew. Wyjaśnił mu je ksiądz. Nadzorczynią kliniki była Biała Rosjanka, zakonnica, poprzednio należąca do społeczności prawosławnej w Jerozolimie, ale kobieta dobrego serca. "W takich sprawach nie powinniśmy być zbyt rygorystyczni politycznie - mówił ksiądz. Ta zakonnica poznała Aleksandrę jeszcze w Paryżu i towarzyszyła jej w drodze do Szwajcarii. Na usługach kliniki pracował także lekarz, władający językiem rosyjskim. Ze względu na germańskie pochodzenie matki dziewczyna znała również niemiecki, ale niejednokrotnie odmawiała prowadzenia rozmowy w tym języku. Wszystkie te czynniki zadecydowały o wyborze wspomnianego sanatorium, które posiadało ponadto tę zaletę, że położone było na uboczu. Pieniądze, które wpłyną na konto w banku w Thun, wystarczą na opłacenie kosztów pobytu dziewczyny w klinice i opieki lekarskiej (do tysiąca franków miesięcznie), a także stanowić będą ukryte źródło utrzymania Grigoriewa, prowadzącego życie o wyższym standardzie. Jeżeli Grigoriew uzna to za konieczne, można będzie jeszcze podnieść fundusze; nie powinien przechowywać żadnych rachunków ani kwitów; ksiądz szybko się zorientuje, jeśli Grigoriew dopuści się oszustwa. Powinien odwiedzać klinikę co tydzień, żeby opłacić rachunki i zasięgnąć informacji o stanie zdrowia dziewczyny; radziecki ambasador w Bernie zostanie poinformowany, że powierzono Grigoriewom tajną misję i że należy pozostawić im swobodę ruchów". Potem ksiądz przeszedł do sprawy utrzymania łączności z Moskwą. - Znacie kuriera Krasskiego? - zapytał. Odpowiadam, że naturalnie znam tego kuriera; raz, a czasem dwa razy w tygodniu Krasski przyjeżdża do ambasady w towarzystwie obstawy. Jak być dla niego miłym, to może przywieźć bochenek razowego chleba prosto z Moskwy. Ksiądz oznajmił, że w przyszłości Krasski podczas swoich rutynowych wizyt w Bernie będzie regularnie kontaktował się z Grigoriewem prywatnie w każdy czwartek, u Grigoriewa w domu albo w jego służbowym pokoju w ambasadzie, najlepiej jednak w domu. Żadne konspiracyjne rozmowy nie będą miały miejsca, natomiast Krasski przekaże Grigoriewowi kopertę, zawierającą pozornie osobisty list od zamieszkałej w Moskwie ciotki Grigoriewa. Grigoriew umieści list w bezpiecznym miejscu i potem w odpowiedniej temperaturze podda go działaniu trzech roztworów chemicznych, szeroko dostępnych obecnie na wolnym rynku - tu ksiądz wymienił nazwy chemikaliów, które Grigoriew teraz powtórzył. W uzyskanym w ten sposób tekście, mówił ksiądz, Grigoriew znajdzie listę pytań, które powinien zadać Aleksandrze podczas swojej następnej wizyty w klinice. W trakcie spotkania z Krasskim Grigoriew winien dostarczyć mu list, przeznaczony rzekomo dla ciotki, w którym niby to przedstawi szczegółowo aktualny stan psychiczny i fizyczny swojej żony, ale w rzeczywistości będą to informacje o małej Aleksandrze, do wyłącznej wiadomości księdza. Nazywało się to szyfrem słownym. Gdyby zaszła taka potrzeba, to ksiądz dostarczy Grigoriewowi materiały niezbędne do zastosowania bardziej utajnionych form łączności, ale tymczasem wystarczy pisany szyfrem słownym list do ciotki Grigoriewa. Ksiądz wręczył Grigoriewowi zaświadczenie lekarskie, podpisane przez pewnego wybitnego moskiewskiego lekarza. - Podczas pobytu w Moskwie przeszliście lekki atak serca na skutek stresu i przepracowania - powiedział ksiądz. - Zalecono wam uprawianie turystyki rowerowej w celu poprawienia waszej kondycji fizycznej. W ćwiczeniach będzie wam towarzyszyć żona. Przyjeżdżając do kliniki rowerem lub przychodząc piechotą, Grigoriew będzie mógł ukryć dyplomatyczne tablice rejestracyjne samochodu, wyjaśnił ksiądz. Potem upoważnił Grigoriewa do zakupu dwóch używanych rowerów. Pozostała jeszcze do rozstrzygnięcia kwestia odpowiedniego dnia, w którym Grigoriew miałby odwiedzać klinikę. Zwykłym dniem odwiedzin była sobota, ale sobota mogłaby okazać się zbyt niebezpieczna; kilku pacjentów pochodziło z Berna i zawsze istniało ryzyko, że Glaser może zostać rozpoznany. Powiadomiono zatem kierowniczkę placówki, że soboty nie wchodzą w grę, i zakonnica w drodze wyjątku zgodziła się na stałe wizyty w piątkowe popołudnia. Ambasador nie będzie miał nic przeciwko temu, ale jak Grigoriew pogodzi urzędowanie w ambasadzie z nieobecnością w pracy w piątki? - Żaden problem - odparł Grigoriew. - Zawsze można było zamienić wolne soboty na piątki, więc zgłosi się po prostu do pracy w soboty; wtedy piątki będzie miał wolne. Skończywszy swoje wyznania, Grigoriew obdarował słuchaczy bystrym i przesadnie jasnym uśmiechem. - Tak się składa, że w soboty w sekcji wizowej pracuje również pewna młoda dama - powiedział, puszczając oko do Tobyego. - Dzięki temu mogliśmy razem spędzać trochę czasu w samotności. Tym razem ogólny śmiech nie zabrzmiał już tak serdecznie. Kończył się czas, podobnie jak opowieść Grigoriewa. Znaleźli się z powrotem w punkcie wyjścia i nagle pozostał im tylko Grigoriew, o którego musieli się kłopotać, którym musieli kierować, któremu należało zapewnić bezpieczeństwo. Rosjanin siedział z wymuszonym uśmiechem na kanapie i opuszczała go powoli arogancja. Splótł pokornie dłonie i przyglądał się kolejno obecnym w pokoju ludziom, jak gdyby spodziewając się rozkazów. - Moja żona nie potrafi jeździć na rowerze - zauważył ze smutnym uśmieszkiem. Był chyba szalenie przejęty brakiem jej umiejętności kolarskich. - Ksiądz napisał mi z Moskwy: Zabierzcie żonę ze sobą. Może Aleksandra potrzebuje także matki. - W oszołomieniu potrząsnął głową. - Nie potrafi jeździć na rowerze - powiedział Smileyowi. - Taka ogromna konspiracja, to jak ja mam powiedzieć Moskwie, że Grigoriewa nie umie jeździć na rowerze? - Być może najwyższym sprawdzianem kwalifikacji Smileya jako prowadzącego sprawę funkcjonariusza był sposób, w jaki niemal mimochodem przeistoczył Grigoriewa - informatora w Grigoriewa - kolaboranta. - Panie radco, jakiekolwiek byłyby pańskie długofalowe plany, pozostanie pan w ambasadzie jeszcze przez co najmniej dwa tygodnie - oznajmił Smiley, zamykając starannie notatnik. - Jeśli przyjmie pan moją propozycję, spotka pana ciepłe przyjęcie, o ile zdecyduje się pan rozpocząć nowe życie gdzieś na Zachodzie. - Smiley wsunął notes do kieszeni. - Ale w następny piątek nie odwiedzi pan małej Aleksandry. Powie pan żonie, że tego właśnie dotyczyło pańskie dzisiejsze spotkanie z Krasskim. Kiedy kurier Krasski przywiezie panu list w kolejny czwartek, odbierze go pan jak zwykle, ale będzie pan potem utrzymywał, że nie należy więcej odwiedzać Aleksandry. Niech pan będzie tajemniczy wobec swej żony. Oślepi ją pan tajemnicą. Grigoriew przyjął instrukcje do wiadomości i niespokojnie skinął głową. - Jednakże muszę pana ostrzec, że jeśli popełni pan najmniejszy błąd, lub, z drugiej strony, będzie pan próbował jakichś sztuczek, ksiądz dowie się o tym i zniszczy pana. Zniweczy pan również swoje szanse na przyjazne przyjęcie na Zachodzie. Czy jest to dla pana jasne? Podano Grigoriewowi numery telefonów, pod które miał dzwonić, pozostały także do wyjaśnienia reguły obowiązujące podczas telefonowania z jednej budki do drugiej, i wbrew prawom szpiegowskiego rzemiosła Smiley pozwolił Grigoriewowi wszystko zapisać, wiedział bowiem, że w przeciwnym wypadku niczego nie zapamięta. Po tym wszystkim Grigoriew wyszedł w nastroju zamyślonego przygnębienia. Toby osobiście odwiózł go w bezpieczne miejsce, a później wrócił do mieszkania i zarządził krótkie, pożegnalne posiedzenie. Smiley siedział na tym samym krześle ze złożonymi na kolanach rękami. Reszta na polecenie Millie McCraig skrzętnie usuwała ślady swojej obecności, polerując, odkurzając, opróżniając popielniczki i kosze na śmieci. Wszyscy oprócz mnie i Smileya wyjeżdżają dzisiaj, powiedział Toby, także ludzie z zespołów tropicieli. I to nie dziś wieczór, nie jutro. Natychmiast. Powiedział, że siedzą na wielkiej bombie zegarowej: w tej właśnie chwili Grigoriew pod wpływem impulsu nieustającego wyznania opowiada być może całą tę historię swojej żonie. Skoro Jewdokii opowiedział o Karli, to kto może im zagwarantować, że o dzisiejszym spotkaniu z Georgeem nie opowie Grigoriewej albo i choćby małej Nataszy? Nikt nie powinien czuć się zbyteczny ani lekceważony, powiedział Toby. Wykonali wspaniałą robotę i wkrótce znów się spotkają, żeby ją ukoronować. Ściskano sobie dłonie, spadła nawet jedna czy dwie łzy, ale perspektywa rozegrania ostatniego aktu radowała serca ich wszystkich. A co czuł Smiley, siedzący tak spokojnie, tak nieruchomo, podczas gdy spotkanie wokół niego dobiegało końca? Mogłoby się wydawać, że jest to dla niego chwila wielkiego sukcesu. Osiągnął wszystko, co zamierzył, a nawet więcej, choć musiał w tym celu uciec się do metod Karli. Zrobił to sam; a dzisiaj, jak wykażą dokumenty, w ciągu dwóch godzin złamał i skłonił do współpracy agenta wybranego osobiście przez Karlę. Ci, którzy wezwali go z powrotem do służby, nie tylko mu nie pomogli, a nawet krępowali jego ruchy, lecz mimo to walcząc uporczywie, Smiley znalazł się w miejscu, z którego mógł zupełnie szczerze powiedzieć, że udało mu się zerwać ostatnią ważną kłódkę. Był już w podeszłym wieku, ale jego kunszt zawodowy nigdy dotąd nie osiągnął równie wysokiego poziomu; po raz pierwszy w karierze uzyskał przewagę nad swoim starym przeciwnikiem. Z drugiej znów strony, ów przeciwnik przybrał tymczasem ludzką twarz o niepokojącej wyrazistości. To nie robota, nieokrzesanego bydlaka czy niekompetentnego fanatyka ścigał z takim mistrzostwem Smiley. Ścigał człowieka; człowieka, o upadku którego, jeżeli Smiley zdecyduje się do niego przyczynić, zadecyduje jedynie złowieszcza, niepohamowana miłość, a zatem słabość, z którą Smiley sam miał okazję zapoznać się bliżej w swym poplątanym życiu. * * * Mitologia powiada, że na każdą tajną operację składa się więcej dni oczekiwania niż dni pisanych człowiekowi w Raju. Georgeowi Smileyowi i Tobyemu Esterhaseowi istotnie wydawało się, chociaż każdemu inaczej, że liczba dni dzielących piątek od niedzielnego wieczora jest nieskończona, lecz okres ten z pewnością nie kojarzył im się z życiem pozagrobowym. Żyli nie tyle według Reguł Moskiewskich, mówił Toby, lecz wedle wojennych reguł Smileya. Jeszcze tego samego wieczoru w niedzielę zmienili tożsamość i hotele; Smiley przeniósł się do małego hotel garni na starym mieście zwanym Arca, Toby zamieszkał natomiast w jakimś ohydnym motelu poza miastem. Od tej pory obaj porozumiewali się, dzwoniąc do siebie z budek telefonicznych wedle ustalonej wcześniej kolejności, a jeśli musieli się spotkać, wybierali rozmaite tłumnie uczęszczane miejsca na wolnym powietrzu i spacerowali trochę przed pożegnaniem. Toby powiedział, że postanowił zatrzeć za sobą ślady i starał się jak najrzadziej korzystać z samochodów. Jego zadaniem była obserwacja Grigoriewa. Toby przez cały tydzień uporczywie trzymał się swojego przekonania, że skoro Grigoriew tak niedawno posmakował rozkoszy jednego wyznania, to z pewnością rychło zafunduje sobie drugie. Chcąc temu zapobiec, Toby trzymał Grigoriewa tak krótko, jak tylko mógł, ale dotrzymanie mu kroku okazało się w ogóle koszmarem. Grigoriew każdego ranka wychodził na przykład z domu za piętnaście ósma i szedł pięć minut piechotą do ambasady. Doskonale: dokładnie za dziesięć ósma Toby przejeżdżał ulicą. Jeżeli Grigoriew niósł teczkę w prawej ręce, Toby wiedział, że nie dzieje się nic złego. Lewa dłoń oznaczała jednak alarm, a co za tym idzie pilne spotkanie w ogrodach pałacu Elfenau albo gdzieś w mieście, jeśli z jakiegoś powodu rozmowa w Elfenau nie doszłaby do skutku. W poniedziałek i we wtorek Grigoriew szedł do ambasady, niosąc teczkę w prawej ręce. W środę jednak padał śnieg, Grigoriew chciał przeczyścić sobie okulary, przystanął więc, żeby poszukać chusteczki i Toby zobaczył aktówkę w jego lewej dłoni, lecz kiedy błyskawicznie przejechał jeszcze raz ulicą, żeby się upewnić, Grigoriew uśmiechał się szeroko jak szaleniec i machał ku niemu trzymaną już w prawej ręce teczką. Toby, jak sam powiedział, przeżył totalny atak serca. Następnego dnia, owego krytycznego czwartku, Tobyemu udało się zaaranżować samochodowe spotkanie z Grigoriewem we wsi Allmendingen, tuż za miastem, chciał bowiem porozmawiać z Rosjaninem w cztery oczy. Godzinę wcześniej przyjechał kurier Krasski, przywożąc cotygodniowe rozkazy od Karli: Toby widział Krasskiego wchodzącego do rezydencji Grigoriewów. "Więc jak brzmią instrukcje z Moskwy?" - zapytał Toby. Grigoriew był trochę podpity i w kłótliwym usposobieniu. Zażądał dziesięciu tysięcy dolarów za list, co tak rozwścieczyło Tobyego, że groził Grigoriewowi natychmiastowym zdemaskowaniem; groził, że dokona obywatelskiego aresztowania, zabierze go prosto na posterunek policji i osobiście oskarży o podawanie się za obywatela szwajcarskiego, nadużywanie statusu dyplomaty, obchodzenie szwajcarskich praw podatkowych i około piętnaście innych wykroczeń, w tym lubieżność i szpiegostwo. Bluff odniósł skutek, Grigoriew wyciągnął poddany już wcześniej obróbce chemicznej list, na którym pomiędzy wypisanymi odręcznie wierszami widniało tajne pismo. Toby wykonał kilka fotografii, po czym zwrócił list Grigoriewowi. Nadesłane z Moskwy pytania Karli, które Toby pokazał Smileyowi w pewnej wiejskiej gospodzie późnym wieczorem podczas jednego z ich rzadkich spotkań, posiadały błagalny wydźwięk:... opiszcie pełniej wygląd Aleksandry i stan jej ducha... Czy odzyskuje świadomość? Czy się śmieje, i czy jej śmiech sprawia wrażenie radosnego czy smutnego? Czy zachowuje higienę, czy czyści paznokcie, szczotkuje włosy? Jak brzmi ostatnia diagnoza lekarza; czy nie zaleca jakiejś nowej kuracji? Ale podczas spotkania w Allmendingen okazało się, że głównym problemem Grigoriewa nie był ani Krasski, ani list, ani także jego autor. Oto moja przyjaciółka z sekcji wizowej zażądała otwarcie, żebym wytłumaczył jej, dokąd wyjeżdżam w piątki, powiedział Grigoriew. Dlatego jest taki przygnębiony i pijany. Grigoriew udzielił jej niejasnej odpowiedzi, ale zaczął podejrzewać, że jest szpiegiem Moskwy, podsuniętym mu przez księdza, albo co gorsza, przez jakiś inny przerażający organ radzieckiej Służby Bezpieczeństwa. Tak się złożyło, że Toby był tego samego zdania, uważał jednak, że mówiąc o tym Grigoriewowi, niczego nie zmieni. - Powiedziałem jej, że nie będę się z nią kochał, dopóki nie nabędę do niej całkowitego zaufania - wyjaśnił szczerze Grigoriew. - I nie zdecydowałem jeszcze, czy będzie mogła mi towarzyszyć, kiedy rozpocznę nowe życie w Australii. - To dom wariatów, George - powiedział Smileyowi Toby za pomocą piorunującej mieszanki metafor, podczas gdy Smiley nadal studiował troskliwe pytania Karli, choć napisane były po rosyjsku. - Posłuchaj, jak długo jeszcze możemy utrzymać tamę? Ten facet to kompletny świrus. - Kiedy Krasski wraca do Moskwy? - zapytał Smiley. - W sobotę po południu. - Grigoriew musi umówić się z nim na spotkanie przed wyjazdem. Powie Krasskiemu, że ma dla niego specjalną wiadomość. Pilną. - Jasne - rzekł Toby. - Jasne, George. - I tyle. Co on zamyśla? - zastanawiał się Toby patrząc, jak George znów znika w tłumie. Zdawało się, że instrukcje Karli dla Grigoriewa zupełnie nie wiadomo dlaczego zmartwiły Smileya. Znalazłem się nagle pomiędzy totalnym szajbusem z jednej strony i kompletnym melancholikiem z drugiej - tak oto wspomina Toby ostatnie chwile przed startem. Kiedy Toby mógł się przynajmniej zadręczać wybrykami swojego szefa i swojego agenta, Smileyowi czas wypełniały znacznie mniej poważne problemy i być może to właśnie wpływało na niego tak niekorzystnie. We wtorek pojechał pociągiem do Zurychu i zjadł spokojny lunch w towarzystwie Petera Guillama, który przyleciał po drodze do Londynu z polecenia Saula Enderbyego. Rozmowa była niezwykle powściągliwa, i to nie tylko ze względów bezpieczeństwa. Guillam podjął się porozmawiać w Londynie z Anną i chciał wiedzieć, czy ma jej przekazać jakąś wiadomość. Smiley odpowiedział lodowato, że nie będzie żadnej wiadomości i o mało nie zwymyślał Guillama, co nigdy dotąd mu się nie zdarzało. Zaproponował, żeby następnym razem Guillam był tak dobry i nie wsadzał swojego cholernego nosa w sprawy Smileya. Guillam szybko zmienił temat i zaczął rozmawiać o interesach. Jeśli chodzi o Grigoriewa, to Saul Enderby wpadł na pomysł, żeby sprzedać go na pniu Kuzynom, zamiast obrabiać Rosjanina w Sarratt. Co na to George? Saulowi wydaje się, że wysoki rangą radziecki azylant przyda tak wielce potrzebnego blasku wizerunkowi Waszyngtonu, nawet jeżeli Grigoriew nie będzie miał nic do powiedzenia, natomiast radca w Londynie mógłby, by tak powiedzieć, zepsuć markowe wino, na które czekamy; no i co na to właściwie George? - Słusznie - powiedział Smiley. - Saul jest też bardzo ciekawy, czy twoje plany na piątek są absolutnie koniecznie - powiedział Guillam z widocznym wahaniem. Smiley wziął ze stołu nóż i przyglądał się ostrzu. - Ona warta jest dla niego karierę - powiedział w końcu z wyjątkowo paraliżującym napięciem. - Kradnie dla niej, kłamie dla niej, nadstawia dla niej karku. Musi wiedzieć, czy czyści sobie paznokcie i czy szczotkuje włosy. Nie uważasz, że uczciwość nakazuje złożyć jej wizytę? Uczciwość wobec kogo? - myślał nerwowo Guillam, lecąc zameldować się w Londynie. Czy Smileyowi chodziło o uczciwość w stosunku do siebie? Czy może do Karli? Ale Guillam był zbyt ostrożny, żeby ujawnić te teorie Saulowi Enderbyemu. Z daleka można było ten budynek wziąć za zamek albo jedną z wielu małych farm, przyklejonych do szczytów wzgórz na pełnej winnic wsi szwajcarskiej - wieżyczki i fosy z zadaszonymi mostkami prowadzą tam zwykle na wewnętrzne dziedzińce. Z bliższej odległości sanatorium przybierało nieco bardziej utylitarny wygląd: był tam piec do spalania śmieci, sad i nowoczesne zabudowania z rzędami osadzonych dość wysoko małych okien. Zakład wskazywał stojący na skraju wioski drogowskaz, wychwalając jego odosobnione położenie, wygodę i troskliwość personelu. Miejscową społeczność przedstawiono jako międzywyznaniową grupę chrześcijańskich teozofów, a specjalność zakładu stanowili pacjenci zagraniczni. Ciężki, stary śnieg zalegał na dachach i polach, ale droga, którą jechał Smiley, była czysta. Dzień był cały biały; niebo i śnieg utworzyły jedną, nie zbadaną pustkę. Srogi dozorca zatelefonował ze stróżówki, żeby zaanonsować jego przybycie, i uzyskawszy od kogoś zezwolenie, machnięciem ręki nakazał mu przejechać. Dalej były dwie zatoczki, jedna oznaczona napisem LEKARZE, druga napisem GOŚCIE, i Smiley zaparkował w tej drugiej. Nacisnął dzwonek; drzwi otworzyła mu posępnie wyglądająca kobieta w szarym habicie, która zaczerwieniła się jeszcze, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Słyszał naraz krematoryjną muzykę, brzęk kuchennych naczyń i ludzkie głosy. Dom o nagiej posadzce pozbawiony był także zasłon. - Matka Felicity oczekuje pana - powiedziała nieśmiałym szeptem siostra Beatitude. Krzyk wypełniłby cały ten dom, pomyślał Smiley. Spostrzegł kwiaty doniczkowe, umieszczone poza zasięgiem rąk. Jego przewodniczka energicznie zastukała do drzwi z napisem BIURO, potem otworzyła je pchnięciem. Matka Felicity była potężną kobietą o gniewnym wyglądzie i niepokojącym przywiązaniu do spraw ziemskich w oczach. Smiley usiadł naprzeciwko niej. Na rozłożystych piersiach zakonnicy spoczywał ozdobny krzyż, który jej ciężkie ręce kilkakrotnie tuliły podczas rozmowy. Niemczyzna Matki Felicity była powolna i dostojna. - A więc - powiedziała. - A więc to pan jest Herr Lachmann, a Herr Lachmann jest znajomym Herr Glasera, Herr Glaser zaś jest w tym tygodniu niedysponowany. - Bawiła się nazwiskami, jak gdyby wiedziała równie dobrze jak on, że to kłamstwa. - Nie był na tyle niedysponowany, żeby nie móc zatelefonować, ale czuł się źle na tyle, że nie mógłby jechać na rowerze. Czy tak? Smiley powiedział, że tak. - Proszę nie zniżać głosu tylko dlatego, że jestem zakonnicą. Prowadzimy tu hałaśliwy dom i nikt z tego powodu nie stał się mniej pobożny. Jest pan blady. Czy ma pan grypę? - Nie. Nie, jestem zdrów. - Więc czuje się pan lepiej niż Herr Glaser, który zapadł na grypę. W ubiegłym roku mieliśmy tu grypę egipską, rok wcześniej azjatycką, ale teraz malheur jest chyba wyłącznie miejscowego pochodzenia. Mogę zapytać, czy Herr Lachmann posiada dokumenty, które potwierdzałyby jego tożsamość? Smiley wręczył jej szwajcarską kartę osobistą. - Proszę. Drży panu ręka. Ale nie ma pan grypy. Z zawodu profesor -przeczytała na głos. - Herr Lachmann skromnie ukrywa swe umiejętności. Jest profesorem. Profesorem czego, jeśli wolno zapytać? - Filologii. - Ach tak. Filologii. A Herr Glaser, czym on się zajmuje? Nigdy mi tego nie ujawnił. - Z tego, co wiem, jest biznesmenem - powiedział Smiley. - Biznesmen mówiący znakomicie po rosyjsku. Czy pan też tak dobrze zna rosyjski, profesorze? - Niestety, nie. - Jesteście jednak przyjaciółmi. - Oddała mu kartę. Szwajcarsko - rosyjski biznesmen i skromny profesor filologii są przyjaciółmi. Cóż. Miejmy nadzieję, że jest to owocna przyjaźń. - Jesteśmy także sąsiadami - powiedział Smiley. - Wszyscy jesteśmy sąsiadami, Herr Lachmann. Poznał pan już kiedyś Aleksandrę? - Nie. - Młode dziewczęta przyjeżdżają tutaj w różnych rolach. Mamy córki chrzestne. Dzieci znajdujące się pod kuratelą. Siostrzenice. Sieroty. Kuzynki. Kilka ciotek. Kilka sióstr. A teraz profesor. Ale byłby pan zdumiony, gdyby pan wiedział, jak niewiele córek jest na świecie. Jakie na przykład więzy rodzinne łączą Herr Glasera z Aleksandrą? - O ile wiem, Herr Glaser jest przyjacielem monsieur Ostrakowa. - Który przebywa w Paryżu. I jest niewidzialny. Podobnie jak madame Ostrakowa. Też niewidzialna. Podobnie jak dziś Herr Glaser. Pojmuje pan, jak trudno jest nam zrozumieć świat, Herr Lachmann? Skoro same właściwie nie wiemy, kim jesteśmy, to jak możemy mówić im, kim są one? Musi pan być z nią bardzo ostrożny. - Zabrzmiał dzwonek, oznajmiający koniec popołudniowej ciszy. - Czasami żyje w mroku. Czasami za dużo widzi. Jedno i drugie jest bolesne. Wychowała się w Rosji. Nie wiem, dlaczego. To skomplikowana historia, pełna kontrastów, pełna luk. Jeśli nie to jest przyczyną choroby, jest to z pewnością jej, powiedzmy, fundament. Nie sądzi pan na przykład, że to Herr Glaser jest ojcem dziewczyny? - Nie. - Ja też nie. Widział pan kiedyś niewidzialnego Ostrakowa? Nie. Czy niewidzialny Ostrakow istnieje? Aleksandra upiera się, że to widmo. Aleksandra pochodzi z zupełnie innej rodziny. Zresztą, tak jak wielu z nas. - Czy mogę wiedzieć, co jej pani o mnie powiedziała? - Wszystko, co wiem. Czyli nic. Że jest pan przyjacielem wuja Antona, którego ona nie chce zaakceptować jako swojego wuja. Że wuj Anton jest chory, co wydaje się sprawiać jej radość, ale prawdopodobnie wielce ją niepokoi. Powiedziałam jej, że jest życzeniem ojca, by ktoś odwiedzał ją co tydzień, ale ona powiada, że jej ojciec jest bandytą i ciemną nocą zepchnął matkę ze skały. Powiedziałam, żeby mówiła po niemiecku, ale może sobie wmówić, że najlepszy będzie rosyjski. - Rozumiem - powiedział Smiley. - No to ma pan szczęście - odparła Matka Felicity. - Bo ja nie. Weszła Aleksandra i najpierw zobaczył tylko jej oczy: tak czyste, tak bezbronne. W wyobraźni nie wiadomo dlaczego wydawała mu się nieco większa. Usta miała w środku pełne, ale w kącikach już zwężone i nazbyt ruchliwe, a jej uśmiech odznaczał się niebezpiecznym blaskiem. Matka Felicity kazała jej usiąść, powiedziała coś po rosyjsku i pocałowała ją w płową głowę. Wyszła i słyszeli brzęk jej kluczy, kiedy kroczyła korytarzem, wrzeszcząc po francusku na jedną z sióstr, żeby posprzątała ten bałagan. Aleksandra ubrana była w zieloną tunikę z zebranymi w przegubach długimi rękawami i rozpinany z przodu sweter, narzucony jak peleryna na ramiona. Zdawało się, że dźwiga ubranie, zamiast je nosić, jak gdyby to ktoś inny odział ją na spotkanie. - Czy Anton nie żyje? - spytała, i Smiley spostrzegł, że nie istnieje żaden naturalny związek pomiędzy wyrazem jej twarzy i myślami w jej głowie. - Nie - odpowiedział. - Anton ma ciężką grypę. - Anton twierdzi, że jest moim wujem, ale to nieprawda - wyjaśniła. Mówiła dobrze po niemiecku i Smiley był ciekaw, czy pomimo tego, co Karla powiedział Grigoriewowi, Aleksandra rzeczywiście odziedziczyła niemiecki po matce, czy może zdolności językowe po ojcu, czy też jedno i drugie. -Udaje także, że nie ma samochodu. - Jak niegdyś jej ojciec, przyglądała mu się bez emocji i bez żadnego zaangażowania. - Gdzie twoja lista? - spytała. - Anton zawsze przywozi listę. - Ja mam pytania w głowie. - Nie wolno zadawać pytań bez listy. Pytań z głowy absolutnie zakazał mój ojciec. - Kim jest twój ojciec? - spytał Smiley. Przez chwilę znów widział tylko jej oczy, przyglądające mu się z ich prywatnej samotni. Wzięła z biurka Matki Felicity rolkę taśmy klejącej i delikatnie wodziła palcem po jej błyszczącej powierzchni. - Widziałam twój samochód - powiedziała. - BE oznacza Berno. - Tak - powiedział Smiley. - Jaki samochód ma Anton? - Mercedesa. Czarnego. Wspaniałe auto. - Ile za niego zapłacił? - Kupił używanego. Myślę, że jakieś pięć tysięcy franków. - W takim razie dlaczego przyjeżdża mnie odwiedzać na rowerze? - Być może musi uprawiać jakiś sport. - Nie - odparła. - Kryje jakąś tajemnicę. - Czy i ty kryjesz jakąś tajemnicę, Aleksandro? - spytał Smiley. Usłyszała jego pytanie i uśmiechnęła się, kiwając kilkakrotnie głową do kogoś, kto znajduje się bardzo daleko. - Moja tajemnica ma na imię Tatiana. - To ładne imię - powiedział Smiley. - Tatiana. Skąd ci przyszło do głowy? Uniosła głowę i uśmiechnęła się promiennie do ikon na ścianie. - Nie wolno mi o tym mówić - powiedziała. - Jeżeli się o tym mówi, to nikt w to nie wierzy i umieszczają człowieka w klinice. - Przecież już jesteś w klinice - zauważył Smiley. Nie podniosła głosu, mówiła po prostu szybciej. Siedziała tak nieruchomo, że wydawało się, iż nie nabiera powietrza w płuca pomiędzy kolejnymi słowami. Jej przytomność umysłu i uprzejmość były przerażające. Odpowiedziała, że szanuje jego dobroć, ale że wie, iż jest szalenie niebezpiecznym człowiekiem, bardziej niebezpiecznym niż nauczyciele czy policja. Twierdziła, że doktor Ruedi wymyśla własność prywatną, więzienia i wiele jeszcze innych argumentów, za pomocą których świat usprawiedliwia swoje kłamstwa. Matka Felicity jest zbyt blisko Boga i nie rozumie, że Bóg to ktoś, kogo trzeba ujeżdżać i kopać jak konia, żeby wiózł ludzi w pożądanym kierunku. - Ale pan, Herr Lachmann, jest reprezentantem łaski władz. Tak, obawiam się, że tak. Westchnęła i obdarzyła go uśmiechem przebaczenia, ale kiedy spojrzał na biurko, zobaczył, że chwyta swój kciuk i wygina go ku tyłowi tak, że wyglądał jak zwichnięty. - A może jest pan moim ojcem, Herr Lachmann - zasugerowała z uśmiechem. - Nie, niestety, nie mam dzieci - odparł Smiley. - Czy jest pan Bogiem? - Nie, jestem zwykłym człowiekiem. - Matka Felicity powiada, że w każdym zwyczajnym człowieku tkwi cząstka Boga. Tym razem nadeszła kolej Smileya, żeby odczekać dłuższą chwilę przed odpowiedzią. Otworzył usta, a potem z niezwykłym u niego wahaniem zamknął je z powrotem. - Też o tym słyszałem - odpowiedział i nie patrzył na nią przez chwilę. - Powinieneś mnie zapytać, czy nie czuję się lepiej. - Lepiej się czujesz, Aleksandro? - Mam na imię Tatiana - odparła. - A zatem, jak się czuje Tatiana? Roześmiała się. Jej oczy stały się radośnie jasne. - Tatiana to córka człowieka, który jest zbyt ważny, żeby istnieć - powiedziała. - Sprawuje kontrolę nad całą Rosją, ale nie istnieje. Kiedy ją aresztują, ojciec załatwia jej zwolnienie. Nie istnieje, ale wszyscy się go boją. Tatiana też nie istnieje - dodała. - Jest tylko Aleksandra. - A co z matką Tatiany? - Ukarano ją - powiedziała spokojnie Aleksandra, zdradzając tę informację raczej ikonom niż Smileyowi. - Nie była posłuszna historii. To znaczy uważała, że historia przybrała niewłaściwy obrót. Myliła się. Ludzie nie powinni próbować zmieniać biegu historii. To raczej zadaniem historii jest zmieniać ludzi. Chciałabym, żebyś mnie stąd zabrał. Chcę opuścić tę klinikę. Jej ręce walczyły wściekle ze sobą, a ona tymczasem nadal uśmiechała się do ikon. - Czy Tatiana poznała kiedykolwiek ojca? - zapytał. - Jakiś mały człowieczek pilnował idących do szkoły dzieci - odparła. Smiley czekał, ale ona nie powiedziała już nic więcej. - I co dalej? - zapytał. - Z samochodu. Otwierał okno, ale tylko po to, żeby popatrzeć na mnie. - A ty patrzyłaś na niego? - Oczywiście. Inaczej skąd bym wiedziała, że na mnie patrzy? - Jak wyglądał? Jak się zachowywał? Uśmiechał się? - Palił. Zresztą proszę, jeśli masz ochotę. Matka Felicity sama lubi sobie zapalić od czasu do czasu. Ale to przecież normalne, prawda? Mówiono mi, że palenie uspokaja sumienie. Nacisnęła dzwonek: wyciągnęła rękę i przyciskała długo guzik. Usłyszał znowu brzęk kluczy Matki Felicity, zbliżającej się korytarzem, a potem szuranie jej stóp, kiedy zatrzymała się przed drzwiami, żeby je otworzyć. Wydało mu się, że to dźwięki dobiegające z pierwszego lepszego więzienia na świecie. - Chciałabym odjechać twoim samochodem - powiedziała Aleksandra. Smiley zapłacił jej rachunek i Aleksandra patrzyła, jak George niczym wuj Anton odlicza banknoty w świetle lampy. Matka Felicity spostrzegła badawcze spojrzenie Aleksandry i być może wyczuła zaistniały problem, ponieważ obrzuciła Smileya ostrym spojrzeniem, jak gdyby spodziewała się po nim jakiegoś nietaktu. Aleksandra odprowadziła go do drzwi i pomogła otworzyć je siostrze Beatitude, potem z szaloną elegancją uścisnęła mu dłoń, unosząc na zewnątrz łokieć i chyląc wysunięte ku przodowi kolano. Usiłowała pocałować go w rękę, ale powstrzymała ją siostra Beatitude. Patrzyła, jak wsiada do samochodu i zaczęła machać Smileyowi, który odjeżdżał już, kiedy usłyszał, jak Aleksandra przeraźliwie krzyczy z bardzo bliska, zobaczył, że chcąc z nim jechać, usiłuje otworzyć drzwi wozu, ale siostra Beatitude oderwała ją od nich i wciąż krzyczącą, wciągnęła z powrotem do domu. Pół godziny później w tej samej kawiarni w Thun, z której przed tygodniem obserwowali wizytę Grigoriewa w banku, Smiley w milczeniu wręczył Tobyemu przygotowany wcześniej list. Grigoriew miał oddać go Krasskiemu dziś wieczorem albo podczas najbliższego spotkania, powiedział Smiley. - Grigoriew chce dziś poprosić o azyl - zaprotestował Toby. Smiley krzyknął. Krzyknął po raz pierwszy w życiu. Bardzo szeroko otworzył usta i krzyknął, a cała kawiarnia wzdrygnęła się i usiadła prosto - to znaczy barmanka uniosła wzrok znad swoich ogłoszeń matrymonialnych, a co najmniej jeden z czterech karciarzy w kącie odwrócił głowę. - Jeszcze nie! Potem, chcąc pokazać, że całkowicie panuje nad sobą, powtórzył to samo po cichu: - Jeszcze nie, Toby. Wybacz mi. Jeszcze nie. Nie istnieje kopia listu, który Smiley wysłał Karli przez Grigoriewa, co było być może intencją Smileya, ale trudno mieć wątpliwości co do treści pisma, albowiem Karla tak czy inaczej był zaprzysiężonym zwolennikiem sztuki, zwanej przez niego szantażem. Smiley zapewne przedstawił mu nagie fakty: wiedzą, że Aleksandra jest jego córką, którą miał z nieżyjącą już kochanką o wyraźnie antyradzieckich poglądach, i że umożliwił dziewczynie nielegalny wyjazd ze Związku Radzieckiego utrzymując, że jest jego tajnym agentem; że sprzeniewierzył społeczne środki i pieniądze; że w celu ochrony swojego zbrodniczego planu zorganizował dwa morderstwa i prawdopodobnie także oficjalnie zatwierdzoną egzekucję Kirowa. Smiley wskazałby także niechybnie, że biorąc pod uwagę chwiejną pozycję Karli w Centrum Moskiewskim, jego towarzysze w Kolegium z pewnością zdecydowaliby się go zlikwidować; i że gdyby to wszystko rzeczywiście się zdarzyło, to przyszłość jego córki na Zachodzie, gdzie mieszkała na fałszywych papierach, stanęłaby co najmniej pod znakiem zapytania. Nie otrzymywałaby już żadnych pieniędzy i stałaby się wieczną, chorą tułaczką, przewożoną z jednego publicznego szpitala do drugiego, pozbawioną przyjaciół, odpowiednich dokumentów i bez grosza przy duszy. A w najgorszym razie sprowadzono by ją z powrotem do Rosji, gdzie spotkałby ją gniew wrogów ojca. Potem, po kiju, Smiley zaoferował Karli tę samą marchewkę, którą zaproponował mu dwadzieścia lat temu w Delhi: ocal skórę, przyjedź do nas, powiedz nam, co wiesz, a urządzimy ci dom. Szybka powtórka, powiedział Saul Enderby, który lubił czasem posłużyć się porządną metaforą. Smiley zapewne obiecał Karli zwolnienie od odpowiedzialności za współudział w morderstwie Vladimira; są także dowody, że Enderby przez swoje kontakty niemieckie uzyskał podobne ustępstwa ze strony tamtejszych władz w sprawie zabójstwa Otto Leipziga. Nie ulega wątpliwości, że Smiley napomknął także o ogólnych gwarancjach w kwestii przyszłości Aleksandry na Zachodzie - opieka lekarska, godne warunki bytowe, a nawet obywatelstwo, jeżeli okaże się konieczne. Czy próbował iść rodzinną drogą, jak niegdyś w Delhi? Czy może odwoływał się do ludzkich uczuć Karli, tak wyraźnie wydobytych teraz na powierzchnię? A może dodał sprytnie trochę przypraw, pragnąc oszczędzić Karli upokorzenia i, znając jego duszę, chcąc go uchronić przed aktem samozniszczenia? Z całą pewnością pozostawił mu niewiele czasu na decyzję. Jak Karla dobrze wiedział, był to jeden z aksjomatów szantażu: czas do namysłu stanowi niebezpieczeństwo, choć w tym wypadku można było przypuszczać, że zagraża także Smileyowi, lecz z całkiem innych powodów; mógł wzruszyć się w ostatniej chwili. Mitologia Sarratt głosi, że jedynie natychmiastowe działanie zmusza zwierzynę do pozbycia się krępujących ją więzów i wypłynięcia na pełne morze wbrew wszystkim wrodzonym lub wyuczonym bodźcom. Ale w tym przypadku powyższa teoria odnosiła się też i do myśliwego. * * * o tak, jak gdybyś wszystkie pieniądze postawił na czarne, myślał Guillam, wyglądając przez okno kawiarni: stawiasz wszystko, co tylko masz na świecie - żonę, nie narodzone jeszcze dziecko. A potem z godziny na godzinę czekasz, aż krupier zakręci koło ruletki. Znał Berlin z czasów, kiedy to miasto było jeszcze światową stolicą zimnej wojny, kiedy na każdym przejściu granicznym ze Wschodu na Zachód panowało takie napięcie, jak podczas poważnej operacji chirurgicznej. Pamiętał podobne noce, gdy grupki policjantów berlińskich i żołnierzy wojsk alianckich gromadziły się w światłach łukowych lamp, przytupując i przeklinając mróz, przekładając broń z ramienia na ramię i chuchając sobie nawzajem w twarze zamarzniętymi oddechami. Pamiętał stojące w gotowości czołgi, które powarkiwały podgrzewanymi silnikami, szukając lufami celów po drugiej stronie i demonstrując swą pozorną siłę. Pamiętał raptowny jęk klaksonów alarmowych i pogoń na Bernauerstrasse czy może gdzieś indziej, gdzie właśnie podjęto kolejną próbę ucieczki. Pamiętał sunące w górę drabiny wozów strażackich; rozkazy odpowiadania ogniem na ogień; rozkazy zabraniające odpowiadać ogniem na ogień; pamiętał zabitych ludzi, w tym także agentów służb wywiadowczych. Ale wiedział, że nim upłynie dzisiejsza noc, zapamięta Berlin już tylko w jednej postaci: był taki mrok, że chciałoby się zabrać ze sobą latarkę na ulicę, panowała taka cisza, że można było usłyszeć repetowany karabin po drugiej stronie rzeki. - Jaką tożsamość przybierze? - spytał. Smiley siedział naprzeciwko niego przy małym, plastikowym stoliku, z filiżanką wystygłej kawy obok opartego na blacie łokcia. W głębi płaszcza wyglądał nie wiedzieć czemu na bardzo drobnego mężczyznę. - Coś skromnego - powiedział Smiley. - Coś, co nie wzbudzi podejrzeń. O ile wiem, ci, którzy przekraczają tu granicę to w większości emeryci. - Palił papierosa Guillama i ta czynność zdawała się pochłaniać całą jego uwagę. - Czego, na Boga, szukają tu emeryci? - zapytał Guillam. - Niektórzy pracy. Niektórzy mają tam kogoś na utrzymaniu. Obawiam się, że nie wypytywałem o to bardziej szczegółowo. Odpowiedź nie zadowoliła Guillama. - My, emeryci, nie zadajemy się raczej z innymi ludźmi - dodał Smiley, siląc się na dowcip. - Co ty powiesz - rzekł Guillam. Kawiarnia mieściła się w dzielnicy tureckiej, bo Turcy stali się teraz najbiedniejszymi białymi mieszkańcami Berlina, zaś najgorsze i najtańsze nieruchomości znajdują się w pobliżu Muru. Smiley i Guillam byli tu jedynymi obcokrajowcami. Przy długim stole siedziała cała rodzina Turków, żując swój płaski chleb, popijając kawę i coca - colę. Dzieci miały ogolone głowy i szerokie, zdumione oczy uchodźców. Ze starego magnetofonu dobiegała wschodnia muzyka. Znad łukowatej, orientalnej framugi z płyty pilśniowej zwisały paski kolorowego plastiku. Guillam przeniósł znów wzrok na okno i na most. Na pierwszym planie widać było filary wiaduktu kolejowego, a potem stary ceglany dom, który Sam Collins dyskretnie wynajął ze swoim zespołem na centrum obserwacyjne. Jego ludzie ukradkiem wprowadzali się tam przez ostatnie dwa dni. Dalej widniała biała aureola sodowych lamp łukowych, potem zapory, bunkier i wreszcie most. Przeznaczony był wyłącznie dla pieszych, a można było po nim przejść jedynie ogrodzonym stalowym korytarzem, przypominającym wybieg dla kur o zmiennej szerokości, w niektórych bowiem miejscach mogło w nim naraz stanąć obok siebie trzech mężczyzn, w niektórych zaś zmieściłby się tylko jeden. Od czasu do czasu ktoś nim pokornie przechodził miarowym krokiem, żeby nie zaalarmować wieży strażniczej, a potem wkraczał już po zachodniej stronie w sodową aureolę. W świetle dziennym wybieg był szary; w nocy nie wiedzieć czemu wydawał się żółty i dziwnie jaskrawy. Bunkier, którego dach sięgał tuż nad barykadę, znajdował się metr albo dwa po zachodniej stronie granicy, ale nad wszystkim górowała wieża strażnicza, stojący pośrodku mostu samotny słup z czarnego żelaza. Unikał go nawet śnieg. Leżał natomiast na betonowych zębach, uniemożliwiających ruch pojazdów na moście, wirował wokół bunkra i aureoli, i teatralnie osiadał na mokrym bruku; lecz wieża strażnicza pozostawała nietknięta, jak gdyby nawet śnieg nie chciał zbliżyć się do niej dobrowolnie. Tuż przed aureolą ptasi zagon zwężał się, przechodząc w ostatnią bramę i dalej w bydlęcą zagrodę. "Ale bramę - powiedział Toby - można było na sygnał natychmiast zamknąć elektronicznie z wnętrza schronu". Było wpół do jedenastej, ale mogła to być równie dobrze trzecia w nocy, bo wzdłuż swych granic Berlin Zachodni kładzie się spać wraz z zapadnięciem zmroku. Dalej w głębi to miasto - wyspa gawędzi, pije, kurwi się i wydaje pieniądze; reklamy Sony, odbudowane kościoły i sale konferencyjne błyszczą niczym wesołe miasteczko, ale wzdłuż wybrzeży terenów przygranicznych od siódmej panuje cisza. W pobliżu świetlnej aureoli stała świąteczna choinka, ale lampki paliły się jedynie w górnej części jej korony i jedynie jej górna część widoczna była z drugiej strony rzeki. To bezkompromisowe miejsce, pomyślał Guillam, pozbawione trzeciego wyjścia. Bez względu na to, jakie wysuwał czasami zastrzeżenia pod adresem zachodnich swobód to tu, na tej granicy, gdzie umierało niemal wszystko, kończyły się także jego wątpliwości. - George? - powiedział cicho Guillam, rzucając Smileyowi pytające spojrzenie. W aureolę wkroczył jakiś robotnik. Zdawało się, że wzniósł się w krąg światła, niby zrzucając z ramion nieznany ciężar, jak zresztą wszyscy, którzy opuszczali kurzy zagon. Niósł w ręce małą aktówkę i coś, co z daleka wyglądało na kolejową latarkę. Był drobnej budowy ciała. Ale Smiley, jeżeli w ogóle zauważył tego człowieka, powrócił już do wnętrza kołnierza swojego brązowego płaszcza i swoich samotnych, odległych myśli. "Jeżeli przyjdzie, przyjdzie na czas" - powiedział Smiley. W takim razie po co przyjechaliśmy tu dwie godziny wcześniej? - chciał zapytać Guillam. Czemu siedzimy jak dwóch obcych sobie ludzi, czemu skąpani w oparach paskudnej tureckiej kuchni pijemy słodzoną kawę z maleńkich filiżanek i rozmawiamy o głupstwach? Ale Guillam i tak znał już odpowiedź. Ponieważ jesteśmy mu to winni, powiedziałby Smiley, gdyby znajdował się w rozmownym nastroju. Jesteśmy mu winni troskę i czekanie, winniśmy sprawować pieczę nad wysiłkami człowieka, próbującego uciec systemowi, który pomagał zbudować. Tak długo, jak będzie usiłował do nas dotrzeć, jesteśmy jego przyjaciółmi. Nikogo innego nie ma już po swojej stronie. Przyjdzie, myślał Guillam. Nie przyjdzie. Może przyjdzie. Co to jest, jeżeli nie modlitwa? - Jeszcze kawy, George? - Nie, dziękuję, Peter. Nie, raczej nie. Nie. - Mają tu chyba jakąś zupę. Chyba że to była kawa. - Dziękuję. Zjadłem i wypiłem już wszystko, co mogłem - powiedział Smiley normalnym głosem tak, że każdy mógł go usłyszeć. - No to może zamówię byle co, żeby mieli na czynsz - powiedział Guillam. - Czynsz? Przepraszam. Oczywiście. Bóg jeden wie, z czego oni tu żyją. Guillam zamówił jeszcze dwie kawy, za które zapłacił w biegu, na wypadek, gdyby musieli nagle wyjść. Przyjdź dla Georgea, myślał; przyjdź dla mnie. Przyjdź dla wszystkich, do jasnej cholery, i pozwól nam zebrać żniwo, o którym marzyliśmy tak długo. - To kiedy ma się urodzić twoje dziecko? - W marcu. -- Ach. W marcu. Jak mu dacie na imię? - Właściwie jeszcze nie myśleliśmy o tym. Po drugiej stronie ulicy w świetle lamp sklepu z meblami, sprzedającego także kopie kutych w żelazie ozdób, Guillam rozpoznał okutaną postać Tobyego Esterhasea, ubranego w futrzaną bałkańską czapkę i usiłującego oglądać towary na wystawie. Toby wraz z zespołem dostał ulicę, Sam Collins obsadził stanowisko obserwacyjne: taka była umowa. Toby uparł się, żeby do odwrotu użyć taksówek, i oto w mroku stacyjnych arkad stały trzy odpowiednio podniszczone samochody z zatkniętymi za wycieraczki napisami AWARIA; kierowcy kręcili się koło budki z daniami barowymi, jedząc kiełbaski w słodkim sosie na papierowych talerzach. - To miejsce to totalne pole minowe, Peter - ostrzegał Toby. - Turcy, Grecy, Jugosłowianie, masa łobuzów - nawet koty noszą tam, cholera, mikrofony, bez żadnej przesady. - Ani słóweczka - rozkazał Smiley, - Ani mru - mru, Peter. Powiedz Collinowi. Przyjdź, myślał niecierpliwie Guillam. Wszyscy ci kibicujemy. Przyjdź. Guillam powoli podniósł wzrok znad pleców Tobyego na górne okno starego domu, w którym mieścił się punkt obserwacyjny Collinsa. Guillam odpracował już swoje w Berlinie, był tu ze dwanaście razy. Teleskopy i aparaty fotograficzne, mikrofony kierunkowe, wszystkie te bezużyteczne urządzenia, które podobno ułatwiają czekanie; trzaski w eterze, odór kawy i tytoniu; piętrowe łóżka, Pomyślał o biorącym także udział w akcji zachodnioniemieckim policjancie, który nie miał zielonego pojęcia, po co go tu sprowadzono, a musiał pozostać na służbie, dopóki operacja nie zostanie odwołana lub nie zakończy się sukcesem - chodziło wszak o człowieka, znającego most na pamięć, umiejącego odróżnić żołnierzy zawodowych od rezerwistów i zauważyć najdrobniejszy nawet zły znak natychmiast, kiedy tylko się pojawi: milczącą zmianę warty, snajperów zajmujących miękko swoje pozycje. A jeśli go zastrzelą? - myślał Guillam. Jeżeli go zaaresztują? Jeżeli zostawią go, jak tylu innych, jeżeli będą chcieli, żeby się wykrwawił na śmierć, leżąc twarzą do ziemi w tym kurzym zagonie nie więcej niż dwa metry od aureoli? Przyjdź, myślał już mniej pewnie, zanosząc swoje modły do czarnego nieba na wschodzie. Mimo wszystko przyjdź. Niewielkie, bardzo jasne światło punktówki przesunęło się w poprzek wychodzącego na zachód okna w wykorzystywanym jako punkt obserwacyjny domu i Guillam na ten widok zerwał się na nogi. Odwrócił się i ujrzał Smileya, już w pół drogi do wyjścia. Na ulicy czekał na nich Toby Esterhase. - To tylko możliwość, George - powiedział łagodnie takim tonem, jak gdyby chciał ich przygotować na rozczarowanie. - Maleńka szansa, ale to może być nasz człowiek. Bez słowa ruszyli za Tobym, Panował okrutny mróz. Minęli pracownię krawiecką; dwie ciemnowłose dziewczyny szyły coś na wystawie. Minęli rozwieszone na murach plakaty, proponujące tanie urlopy na nartach, śmierć faszystom i szachowi. Zimno zapierało im dech w piersiach. Odwracając twarz od wirującego śniegu, Guillam dostrzegł plac zabaw dla dzieci, zbudowany ze starych kolejowych wagonów sypialnych. Szli pomiędzy martwymi, czarnymi budynkami, potem skręcili w prawo, przeszli na drugą stronę brukowanej ulicy i w zmrożonej, nieprzeniknionej ciemności dotarli na brzeg rzeki, skąd mogli obserwować most na całej długości ze starego, drewnianego schronu z otworami strzelniczymi. Po lewej stronie, czarny na tle nieprzyjaznej rzeki, stał wysoki, drewniany krzyż, przystrojony drutem kolczastym, upamiętniający jakiegoś nieznanego człowieka, któremu niezupełnie udało się uciec. Toby w milczeniu wyciągnął spod płaszcza lornetkę polową i podał ją Smileyowi. - George. Słuchaj. Powodzenia, jasne? Dłoń Tobyego zacisnęła się na chwilę na ramieniu Guillama. Potem Esterhase pomknął znów gdzieś w ciemność. Schron cuchnął wilgocią i gnijącymi liśćmi. Smiley przykucnął przy otworze strzelniczym, poły jego tweedowego płaszcza walały się w błocku, a on przyglądał się rozciągającemu się przed nim widokowi, jak gdyby mieściły się w nim granice jego życia. Rzeka była szeroka i powolna, zasnuta zimnem. Na jej powierzchni igrały łukowe światła, w blasku których tańczył śnieg. Most wspierał się na sześciu lub ośmiu grubych, kamiennych filarach, które w wodzie rozrastały się w plebejskie buciory. Most pomiędzy filarami miał kształt łuku, kwadratowy był wyłącznie środek, co umożliwiało swobodną żeglugę, ale jedyną jednostką na rzece była przycumowana na wschodnim brzegu szara łódź patrolowa, a jedynym towarem, jakim handlowała, była śmierć. Dalej za mostem, niczym jego wyolbrzymiony cień, stał pusty jak rzeka kolejowy wiadukt, po którym nie jeździły żadne pociągi. Magazyny na odległym brzegu wyglądały jak jakieś potworne ruiny dawnej, barbarzyńskiej cywilizacji, a spomiędzy nich wyłaniał się mostek z żółtym zagonem dla kur, niby fantastyczna ścieżka światła, bijąca z ciemności ku górze. Smiley ze swojego punktu obserwacyjnego widział go przez lornetkę na całej długości, od zalanego światłem białego baraku na wschodnim brzegu, przez czarną wieżę strażniczą w najwyższym punkcie, potem niżej ku stronie zachodniej aż po bydlęcą zagrodę, bunkier panujący nad bramą i wreszcie aureolę. Guillam stał zaledwie metr za nim, ale dla Smileya mógłby równie dobrze być w Paryżu: Smiley zobaczył bowiem, jak samotna, czarna postać rusza w drogę; zobaczył błysk niedopałka, kiedy mężczyzna zaciągnął się po raz ostatni i nad żelaznym ogrodzeniem kurzego zagonu wyrzucił do wody jarzącego się jak kometa papierosa. Jakiś drobny człowieczek w średniej długości roboczej kufajce i z robociarską torbą przewieszoną przez pierś nie szedł ani wolno, ani szybko -szedł jak ktoś, kto wiele przeszedł. Jakiś drobny człowieczek, pomimo padającego śniegu bez czapki, o odrobinę za długim tułowiu w stosunku do nóg. To tylko tyle, myślał Smiley; jakiś mały człowieczek idzie przez most. - Czy to on? - zaszeptał Guillam. - George, powiedz mi. Czy to jest Karla? Nie przychodź, myślał Smiley. Strzelajcie, mówił w myślach do ludzi Karli, nie do swoich. Było nagle coś okropnego w przeczuciu, że ta maleńka istota wyrzeknie się za chwilę pozostawionego z tyłu czarnego zamku. Strzelajcie z wieży strażniczej, strzelajcie z bunkra, z białego baraku, z bocianiego gniazda na więziennym magazynie, zatrzaśnijcie przed nim bramę, załatwcie go, zabijcie, on was zdradził. Widział wszystko w rozpędzonej wyobraźni: Centrum Moskiewskie w ostatniej chwili odkrywa nikczemność Karli; telefony na granicę: - Zatrzymać go za wszelką cenę. I strzelanina, nigdy nie za wielka - wystarczy trafić raz albo dwa i czekać. - To on - wyszeptał Guillam. Wyjął lornetkę z dłoni nie stawiającego oporu Smileya. - To ten sam człowiek. To zdjęcie, które wisiało na ścianie w twoim pokoju w Cyrku, George, ty cudotwórco. Ale Smiley wyobrażał sobie tylko, jak światła reflektorów Vopo krzyżują się na Karli jak światła samochodu na zającu, ciemniejącym na tle śniegu; oglądał beznadziejną, starczą ucieczkę Karli, dopóki kule nie zbiły go z nóg jak szmacianą lalkę. Smiley, podobnie jak Guillam, widział już przedtem takie sceny. Spojrzał znów w ciemność przez rzekę i doznał niesamowitego zawrotu głowy, jak gdyby zło, z którym przez cały czas walczył, dosięgło go, ogarnęło i zawładnęło nim pomimo jego wysiłków, nazywając go w dodatku zdrajcą; drwiło z niego, oklaskując równocześnie jego zdradę. Przekleństwo miłosierdzia Smileya spadło na Karlę; przekleństwo fanatyzmu Karli spadło na Smileya. Zniszczyłem go bronią, której się brzydziłem, i była to jego broń. Przekroczyliśmy dzielące nas granice, jesteśmy niczyimi ludźmi na niczyjej ziemi. - Po prostu idź - zamruczał Guillam. - Po prostu idź, niech nic cię nie powstrzyma. Zbliżając się do czerni wieży strażniczej, Karla postąpił kilka krótszych kroków i Smiley przez chwilę naprawdę myślał, że może zmienił zdanie i odda się w ręce enerdowców. Potem zobaczył koci jęzor ognia, gdy Karla zapalał nowego papierosa. Zapałką czy zapalniczką? - zastanawiał się Smiley: "Najukochańszemu Georgeowi od Anny". - Chryste, ale ma zimną krew - powiedział Guillam. Maleńka postać ruszyła znowu, ale tym razem wolniej, jak gdyby zmęczona. Zbiera odwagę na ostatni krok, myślał Smiley, albo może próbuje ją ostudzić. Przypomniał sobie Vladimira, Otto Leipziga i nieżyjącego Kirowa; pomyślał o Haydonie i o zrujnowanej pracy swego całego życia; pomyślał o Annie, którą przebiegłość Karli splamiła dla niego na zawsze, i o intryganckim uścisku Haydona. W rozpaczy powtarzał sobie całą listę zbrodni - tortur, morderstw, nieskończonego kręgu podłości - składając je wszystkie na wątłych barkach przechodnia na moście, które nie mogły jednak podtrzymać oskarżeń: Smiley nie pragnął zdobytego w taki sposób łupu. Poszarpane jak przepaść niebo ponownie na niego skinęło, a wirujący śnieg zamienił horyzont w piekło. Nad brzegiem tlącej się rzeki Smiley pozostał jeszcze przez sekundę. Poszli flisacką ścieżką, Guillam przodem, za nim niechętnie Smiley. Z przodu jarzyła się aureola, rosnąca w miarę, jak podchodzili bliżej. "Niby dwóch zwyczajnych przechodniów - powiedział Toby. - Podejdźcie po prostu pod most i poczekajcie, to normalne". W otaczającej ich ciemności Smiley słyszał szepty i szybkie, stłumione odgłosy nerwowych ruchów. - George - ktoś szepnął. - George. - Jakaś nie znana mu postać w żółtej budce telefonicznej uniosła dłoń w dyskretnym pozdrowieniu i Smiley uchwycił przemycane dla niego w marznącym, wilgotnym powietrzu słowo triumf. Śnieg zasłaniał mu okulary, nie widział dobrze. Stanowisko obserwacyjne mieli po prawej, w oknach domu nie paliło się ani jedno światło. Dostrzegł zaparkowaną przy wejściu furgonetkę i zdał sobie sprawę, że to berlińska furgonetka pocztowa, jeden z ulubionych pojazdów Tobyego. Guillam marudził z tyłu. Smiley usłyszał, że ktoś mówi coś o odebraniu nagrody. Dotarli na skraj aureoli. Pomarańczowy wał zasłaniał most i budkę strażniczą. Znaleźli się poza zasięgiem wzroku żołnierzy z wartowni. Toby Esterhase stał z lornetką na platformie obserwacyjnej powyżej choinki, spokojnie udając zimnowojennego turystę. Towarzyszyła mu jakaś pulchna tropicielka. Stara tablica informacyjna ostrzegała, że przebywają tu na własną odpowiedzialność. Z tyłu na rozbitym, ceglanym wiadukcie Smiley zauważył jakiś herb. Toby wykonał nieznaczny ruch ręką: wszystko w porządku, teraz to już nasz człowiek. Zza wału dobiegły Smileya lekkie kroki i drżenie żelaznego ogrodzenia. Poczuł zapach amerykańskiego papierosa, kiedy niesiony lodowatym wiatrem dym wyprzedził palacza. Jeszcze elektroniczna brama, pomyślał; czekał, aż furtka zamknie się z trzaskiem, ale nic takiego nie nastąpiło. Przyszło mu do głowy, że nie zna nawet prawdziwego nazwiska swojego wroga, nie wie, jak się do niego zwracać; znał tylko jego pseudonim, i to będący w dodatku imieniem kobiety. Tajemnicę stanowił nawet jego stopień wojskowy. I Smiley wciąż się ociągał, nie chcąc wejść na scenę. Guillam przysunął się bliżej i usiłował chyba wypchnąć go naprzód. Słyszał miękkie kroki tropicieli Tobyego, gromadzących się kolejno na skraju aureoli, skrytych w cieniu wału, oczekujących z zapartym tchem na pojawienie się zwierzyny. I nagle jest, jak człowiek, który niepostrzeżenie wśliznął się do zatłoczonego holu. Niczym nie osłonięta prawa dłoń zwisała mu bezwładnie z boku, w lewej trzymał wstydliwie papierosa na wysokości piersi. Jakiś mały człowieczek, bez czapki, z torbą. Postąpił krok naprzód i Smiley zobaczył w aureoli jego twarz, sędziwą, zmęczoną i steraną, zobaczył krótkie, pobielone śniegiem włosy. Nosił lepką od brudu koszulę i czarny krawat: wyglądał jak nędzarz idący na pogrzeb przyjaciela. Szczypiący mróz wyciągnął mu obwisłe policzki, postarzając go jeszcze bardziej. Stali twarzą w twarz; może metr od siebie, jak w więzieniu w Delhi. Smiley usłyszał kolejne kroki i tym razem był to Toby, schodzący cicho z platformy po drewnianych stopniach drabiny. Słyszał stłumione głosy i śmiech; wydało mu się także, że rozlegają się ciche oklaski, ale nie miał wcale pewności; wszędzie było pełno cieni, a kiedy Smiley znalazł się już wewnątrz aureoli, niełatwo było mu rozpoznać ludzi i przedmioty, pozostające poza kręgiem światła. Paul Skordeno wysunął się naprzód i stanął przy Karli; z drugiej strony stanął Nick de Silsky. Smiley usłyszał, jak Guillam każe komuś podjechać tu tym cholernym samochodem, zanim tamci przejdą przez most, żeby go odbić. Usłyszał brzęk padającego na oblodzony bruk metalowego ; przedmiotu i domyślił się, że jest to zapalniczka Anny, ale oprócz niego nikt jej nie zauważył. Wymienili jeszcze jedno spojrzenie i być może przez tę ; sekundę Smiley widział w nim naprawdę cząstkę samego siebie. Usłyszał chrzęst opon samochodowych i odgłos otwieranych drzwi; silnik pracował przez cały czas. De Silsky i Skordeno ruszyli do samochodu i Karla poszedł z nimi, chociaż go nawet nie dotknęli; zdawało się, że przyjął już uległą postawę więźnia; uczył się jej w twardej szkole. Smiley przystanął i tamci trzej , cichutko przemaszerowali obok niego, nazbyt przejęci całą tą ceremonią, by zwrócić na niego uwagę. Aureola była pusta. Usłyszał, że drzwi zatrzaskują się cicho i auto odjeżdża. Usłyszał, że razem z nim, a może w chwilę potem, ruszają dwa pozostałe samochody. Nie patrzył, jak odjeżdżają. Poczuł, że Toby Esterhase obejmuje jego ramiona i zobaczył jego oczy pełne łez. - George - zaczął. - Przez całe życie. To fantastyczne. , Potem chłód Smileya odepchnął Tobyego i Smiley opuścił szybko aureolę, mijając po drodze zapalniczkę Anny. Leżała na samym skraju aureoli, lekko przechylona i błyszcząca na bruku jak tombak. Przyszło mu do głowy, żeby ją podnieść, ale jakoś nie było po co, prawdopodobnie i tak nie spostrzegł jej nikt inny. Ktoś ściskał mu dłoń, ktoś klepał go po ramieniu. Toby powstrzymał ich spokojnie. - Uważaj na siebie, George - powiedział Toby. - Powodzenia, słyszysz? Smiley słyszał, jak ludzie z zespołu Tobyego odchodzą jeden po drugim, aż pozostał już tylko Peter Guillam. W krótkiej drodze powrotnej wzdłuż nabrzeża, nieomal z miejsca, w którym stał krzyż, Smiley raz jeszcze rzucił przeciągłe spojrzenie na most, jak gdyby chciał się przekonać, że nic się nie zmieniło, ale najwyraźniej wszystko było jak dawniej, i chociaż wiatr wydawał się teraz nieco silniejszy, to płatki śniegu nadal wirowały we wszystkich kierunkach. Peter Guillam dotknął jego ramienia. - Chodź, stary przyjacielu - powiedział. - Pora się przespać. Smiley z przyzwyczajenia zdjął okulary i w zamyśleniu zaczął je czyścić choć musiał go szukać głęboko pomiędzy fałdami tweedowego płaszcza. : - Zwyciężyłeś, George -- powiedział Guillam, kiedy szli wolnym krokiem do samochodu. ; - Naprawdę? - powiedział Smiley. - Tak. Tak, myślę, że chyba tak.