16075
Szczegóły |
Tytuł |
16075 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16075 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16075 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16075 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
David Schwalk
Przestępstwo doskonałe
Wstęp
Wiele wątpliwości trapiło mnie, zanim zdecydowałem się spisać
swoje przemyślenia dotyczące zagadnień fizycznych, nad którymi obecnie
pracuję. Wątpliwości były tym większe, że moje wcześniejsze prace nie
doczekały się jak dotąd papierowego wydania. Pozostały bez echa. Mało
tego, uważane są raczej za bzdurę, której nie należy poświęcać ani uwagi, ani
czasu. Bardzo wiele energii kosztowało mnie zdobycie opinii na ich temat.
Rozesłałem swoje prace mailem do większości naukowców w Polsce.
Oddźwięk był znikomy. Szczerze mówiąc, zacząłem wątpić w Internet jako
uniwersalne medium, gdyż w moim przypadku niestety zupełnie się nie
sprawdził. A szkoda, bo kiedy przygotowywałem się do napisania tej książki,
wszelkie uwagi były dla mnie na wagę złota.
Przez ostatni rok zastanawiałem się, czy nie powinienem
immatrykulować się na Wydział Fizyki i Astronomii Uniwersytetu
Wrocławskiego. Wielu znajomych próbowało mnie do tego nakłonić. Muszę
przyznać, że nie byłoby to działanie bez racji, bowiem znaczna część wiedzy,
która jest mi potrzebna, pozostaje poza moim zasięgiem. Początkowo
myślałem, że w dobie ekspansji Internetu wszystkie niezbędne informacje
można znaleźć bezpośrednio w sieci, lecz szybko przekonałem się, że aby
zdobyć interesujące materiały, trzeba nieźle się natrudzić. Internet
przypomina wielki śmietnik; trzeba przeczytać dziesiątki identycznych
dokumentów, aby w szczegółach odnaleźć coś nowego. Nie lepiej ma się
literatura papierowa. Pozycje dostępne w publicznych bibliotekach zwykle
zawierają wiadomości pobieżne, niepełne i mocno zdezaktualizowane, a
przede wszystkim - sprzeczne ze sobą. Niestety nie każdy może korzystać z
księgozbiorów uniwersyteckich. Zresztą zawarte w nich informacje są często
niejasne, naszpikowane najwymyślniejszymi wzorami, w których
matematyka zastępuje logikę. Bardzo chciałem zrozumieć problematykę
fizyki, dlatego zacząłem poważnie rozpatrywać możliwość dalszego
kształcenia w tym kierunku. Ponieważ mam trzydzieści lat, a więc nie jestem
już najmłodszy, a oprócz tego mam rodzinę na utrzymaniu, w grę wchodziły
jedynie studia wieczorowe. Szczególnie namawiała mnie na nie moja
znajoma, która aktualnie studiuje fizykę w systemie dziennym. Starałem się
rozmawiać z nią jak najwięcej o tym, czego się uczy. Pokazywała mi
materiały egzaminacyjne, przedstawiała na bieżąco to, czego się właśnie
dowiedziała. Zastanawiało mnie, że studenci zapoznają się raczej z
interpretacją wyników pomiarów niż z samym procesem dokonywania
pomiarów, poznają różnorakie teorie i właściwie do nich tylko się
ograniczają. Nasunęło mi się sporo wątpliwości co do sensu studiowania
fizyki, aż wreszcie doszedłem do wniosku, że sobie studia odpuszczę. Przez
całe życie zbierałem informacje z różnych źródeł. Na początku była to szkoła
podstawowa, później średnia, następnie nieprzebrane tomy różnorodnej
literatury, która mnie pochłonęła. Doszedłem do wniosku, że w miarę bogatą
wiedzę już posiadłem, a cała reszta to jej poprawna interpretacja.
Zdobywanie kolejnych niezrozumiałych elementów tej fizycznej układanki
nie miało sensu. Należało sensownie poukładać to, czym już dysponowałem.
Nad napisaniem książki, w której przedstawiłbym swoje
przemyślenia, zastanawiałem się od ponad roku. Szargany wątpliwościami,
raz uważałem to za dobry pomysł, innym zaś razem uprzytamniałem sobie,
że nie mam w zasadzie nic konstruktywnego do przekazania. Moja fizyka to
bardziej filozofia niż nauka ścisła. Otuchy dodawał mi fakt, że poznanie
materii wywodzi się właśnie od filozofii, a granica pomiędzy tymi dwoma
naukami jest tak rozmyta, że praktycznie nie istnieje. To właśnie w
starożytnej Grecji powstały trendy myślowe, które przez blisko dwa tysiące
lat funkcjonowały, opisując świat, dając podwaliny współczesnemu
rozumieniu zjawisk obserwowanych w przyrodzie. Jednym słowem: fizyka
wywodzi się z filozofii.
Od najmłodszych lat pasjonowało mnie pisarstwo. Na początku
szkoły podstawowej napisałem swoją pierwszą bajkę, która opowiadała o
zaklętym w żabę królewiczu. Chodziłem dumny po szkole, pozwalając
zainteresowanym czytać moje dzieło. Okrasiłem je obrazkami, dzięki czemu
zyskało nowe wartości estetyczne. W późniejszych latach zaczytywałem się
książkami Jacka Londona, a w szczególności jego autobiograficzną
powieścią Martin Eden. Podziwiałem tego autora za impet, z jakim tworzył,
za wytrwałość i pasję pisarską. Zapoznałem się z jego biografią, co
spowodowało, że stał się moim idolem. Próbowałem pójść jego śladem,
rozpoczynając - lecz niestety nie kończąc - kilka form przygodowych.
Zawsze chciałem tworzyć, jednak nie zawsze wiedziałem, co. Ażeby spłodzić
coś wartościowego, trzeba mieć o czym pisać. London przeżył w młodości
wiele przygód, które później, upiększając odrobiną fantazji, przelał z
powodzeniem na papier. A sama czysta fantazja nie wystarczy, o czym dane
mi było osobiście się przekonać. Trzeba posiadać wiedzę.
Odkąd pamiętam, dużo czytałem. W młodości były to głównie
książki przygodowe, ale zdarzały się też takie rodzynki, jak historia filozofii i
jej główne nurty oraz literatura popularnonaukowa. Oddawałem się swojej
pasji prawie bez opamiętania, chłonąc wiedzę i utożsamiając się z
opisywanymi postaciami. Książkowe życie wydawało mi się o wiele bardziej
interesujące i pociągające niż moje własne. Zawsze jednak towarzyszyło mi
przekonanie, że nadejdzie jeszcze mój dzień, w którym będę miał coś do
powiedzenia, że będę miał swój własny temat, na który się wypowiem. Moją
pasją stała się fizyka molekularna, a właściwie ogólna teoria względności
Alberta Einsteina. Niestety nie mam wykształcenia akademickiego ani
tytułów naukowych. Moje przemyślenia zostały zignorowane i nie doczekały
się publikacji. Jedynie dwóch internautów zgodziło się zamieścić moje prace
w swoich serwisach informacyjnych, niestety, praktycznie nieuczęszczanych.
W chwili, kiedy zabieram się za napisanie tej książki, dominuje we mnie
przeświadczenie, że nie mam najmniejszych szans na jej wydanie i że nigdy
nie ujrzy ona światła dziennego. Nie jest to pokrzepiające dla początkującego
pisarza. Jednak pomimo złych przeczuć postanowiłem coś spłodzić,
chociażby - jak to się mówi - do szuflady, dla treningu pisarskiego.
Gdy opracowałem swoje teorie, uznałem je za przełomowe dla
zrozumienia otaczającego nas świata. Byłem świadom ich znaczenia dla
ludzkości. Wyznaczały nowy, uniwersalny standard rozumienia. Rozesłałem
je do prasy. Niestety, nikt się nimi nie zainteresował i nie otrzymałem żadnej
odpowiedzi. Wiele razy podejmowałem próby publikacji. Zrezygnowałem
nawet z rozsyłania Istoty teorii kwantu, ograniczając się do krótkiej, mało
skomplikowanej i intuicyjnie wyprowadzonej Teorii Atlantydy. Wydawała mi
się idealna jako artykuł prasowy i jako wstęp do poważniejszego rozważania
o istocie materii, jednak nawet ona okazała się niegodna prezentacji. W
późniejszym okresie próbowałem ją skonfrontować z rzeczywistością,
rozsyłając tekst po uniwersytetach i prosząc o opinie. Odzew był
sporadyczny, a jedynym argumentem przeciwko moim rozważaniom było
stwierdzenie, że precesja matematycznie wyjaśnia ruch ekliptyki i nie ma co
się tym tematem dalej zajmować. Okazuje się, że fizyka jest nauką raczej
zamkniętą. Przypomniało mi to osiemnastowieczne podejście, gdy uważano
wszelkie zagadnienia fizyczne za wyjaśnione. Zmagając się z własnymi
myślami dotyczącymi celowości dalszych prób zaprezentowania światu
moich teorii, zacząłem zastanawiać się nad fenomenem Einsteina. W okresie,
kiedy pracował w urzędzie patentowym, opracował teorię, która burzyła
podstawy fizyki. Od razu została upubliczniona, a światek naukowy przyjął
ją praktycznie bez większych zastrzeżeń. Otwarło to Einsteinowi drogę do
dalszej pracy nad jego pomysłami. Wysuwał kolejne abstrakcyjne teorie,
którymi zachwycał się zafascynowany świat. A najdziwniejsze było to, iż
jego hipotezy przyjmowane były jako niepodważalne stwierdzenia
niewymagające komentarza. Ciekawostką jest fakt, że to nie on dopasowywał
się do fizyki, lecz fizyka, także współczesna, dopasowana jest do jego
twierdzeń. Teoriami Alberta będę się zajmował w dalszej części książki,
odnotowania wymaga jednak fakt, że od samego początku wszelkie
przeprowadzone pomiary w kontekście jego twierdzeń zdawały się
potwierdzać jego przypuszczenia. W wielu publikacjach opisujących historię
nauki Einstein wymieniany jest jako niedościgły geniusz, a jego teorie - jako
najważniejsze dla ludzkości. Jeszcze w szkole podstawowej interesowałem
się jego względnościami. Panował wówczas mit, że jedynie kilka osób na
całym świecie je rozumie, cała reszta zaś przyjmuje je na wiarę.
Postanowiłem wtedy, że będę należał do osób poznających je drogą
rozumową. Dwa lata temu w bibliotece wpadło mi w ręce jego opracowanie
pt. Istota teorii względności, zawierające cykl czterech wykładów
opisujących najważniejsze elementy teorii. Próbowałem przeanalizować tok
rozumowania Einsteina, jednak już na samym wstępie mnie zaskoczył.
Przede wszystkim przyjął czterowymiarowy układ współrzędnych,
wprowadzając element urojony. Na takim modelu prowadził obliczenia
tensorowe. Mało tego, intuicyjnie wprowadzał wzory bez jakichkolwiek
wyprowadzeń. E = mc2 pojawiło się bez żadnego uprzedzenia. Po
kilkudniowej analizie doszedłem do wniosku, że Einstein uprawiał
matematyczny sofizm. Mógł udowodnić wszystko, co tylko chciał.
Opracował twierdzenia, modyfikując wzory tak, aby zachowały względną
zgodność. Początkowo podchodziłem do jego teorii z olbrzymim
sceptycyzmem, był jednak moment, w którym również mnie poniosło i
stwierdziłem, że jest wielki. Chodzi mi tutaj o ogólną teorię względności,
która wyjaśnia grawitację jako szczególny przypadek załamania
czasoprzestrzeni przez materię, oraz o stwierdzenie, że materia i energia są
równoważne. Pomimo tego, że praktycznie cały świat naukowy przyjął te
wyjaśnienia za wiarygodne, z wielkim zdziwieniem przeczytałem w jednej z
publikacji, że prowadzi się poszukiwania grawitonów, które miałyby
odpowiadać za przenoszenie oddziaływań grawitacyjnych. Zacząłem się
wówczas coraz baczniej przyglądać teoriom fizycznym, dostrzegając w nich
coraz więcej sprzeczności. Najwięcej dziwactw odkryłem w teoriach, których
nie sposób sprawdzić. Czym bardziej zagłębiałem się w problematykę fizyki,
tym więcej dostrzegałem paradoksów.
Jeszcze w ostatnich latach szkoły podstawowej bardzo interesowała
mnie możliwość podróżowania po kosmosie. Analizowałem wówczas
futurystyczne projekty promów kosmicznych o napędzie fotonowym i w nich
widziałem przyszłość. Od dawna panuje również teoria antymaterii. Na
lekcjach fizyki w szkole średniej wsłuchiwałem się w opowiadania
nauczycielki na temat domniemanego równoważnego świata, składającego
się z antymaterii. Połączenie materii z antymaterią grozi anihilacją i
uwolnieniem olbrzymiej energii. Całkiem niedawno przeczytałem w jakiejś
książce, że w jednym z akceleratorów cząsteczek udało się uzyskać pierwszą
antymaterię. Cóż z tego, skoro z następnego opracowania – nowszego i
napisanego przez dużo poważniejszego autora - dowiedziałem się, że
utworzenie antymaterii jest niemożliwe. Szczerze mówiąc, można zgłupieć. Z
drugiej jednak strony potwierdziło to moją teorię, że to, co opracowane
teoretycznie, bezkrytycznie da się potwierdzić doświadczalnie. Innym
zagadnieniem jest istnienie kwarków. Ktoś tam rzucił pomysł, że proton
składa się z trzech kwarków i chociaż nikomu nie udało się jak dotąd rozbić
protonu, to doświadczalnicy niebywale szybko potwierdzili tę teorię
pomiarami.
Od dawna w fizyce poszukuje się teorii unifikacji i podstawowego
budulca materii. Pionierami tych poszukiwań byli starożytni filozofowie,
którzy stworzyli czteroelementową teorię materii. Chociaż jest to niebywały
zbieg okoliczności, także dzisiaj panuje teoria bazująca właśnie na czterech
elementach. Czytając literaturę fachową, można dojść do wniosku, że idea
powszechnego redukcjonalizmu osiągnęła swoje apogeum i że wszystkie
zagadnienia dotyczące atomu zostały już wyjaśnione i nie potrzebują
dalszych komentarzy. Również mnie trapiły wątpliwości, czy nie
przesadziłem, redukując teorię materii do jednego elementu składowego.
Cały czas jednak przyświecała mi idea Einsteina, że materia jest energią i że
definiując właściwości energii, można określać zachowanie się materii.
Jeszcze dziś mam wrażenie, że porwałem się z motyką na słońce i że nie
powinienem był budować materii w swojej teorii. Lecz z drugiej strony nie
zrozumiałbym nadprzewodności wodoru bez wcześniejszego wyobrażenia go
sobie.
Od najmłodszych lat mam wrażenie, że moje istnienie jest
nadzorowane przez sferę, która jeszcze nie została zbadana. W wieku
dziecięcym dużo się modliłem do anioła stróża, który się mną opiekował.
Choć trudno to wyjaśnić, zawsze podświadomie czułem fizyczną obecność
jakiejś istoty, która się mną interesowała. Czterokrotnie, w sposób
praktycznie niewytłumaczalny, uniknąłem śmierci, a wiele z moich małych
próśb skierowanych do świata astralnego zostało wysłuchanych. Od pewnego
czasu mam wrażenie, że nie sposób jest uniknąć przeznaczenia. Na lekcjach
religii uczono mnie, że Bóg dał człowiekowi wolną wolę. Jednak w
następstwie moich przeżyć dominuje we mnie przekonanie, że jest to nie do
końca prawda. Niegdyś bardzo pasjonowało mnie poznawanie prawdy.
Każdy zapewne zastanawiał się niejednokrotnie, po co tu istnieje i jaki jest
cel naszej egzystencji. Główną niewiadomą jest akt stworzenia. Na lekcjach
biologii próbowano mnie przekonać, że to właśnie proces ewolucji
doprowadził do pojawienia się człowieka na naszej planecie. I właściwie nie
zagłębiałem się zbytnio w sprawdzanie poprawności tej tezy. Przyjąłem ten
dogmat, wierząc, że skoro praktycznie cały świat naukowy w ren sposób
tłumaczy powstanie życia na Ziemi, to tak właśnie musiało być. Z letargu
intelektualnego wyrwał mnie artykuł zamieszczony w czasopiśmie Strażnica,
dystrybuowanym przez świadków Jehowy. Zainteresował mnie ten temat, i
podążyłem jego śladem. Przeczytałem niezliczoną ilość dzieł zarówno
sceptyków, jak i zwolenników teorii Darwina i doszedłem do wniosku, że
została ona przyjęta w zasadzie bez żadnego poparcia dowodowego. Mało
tego, analizując metodą prawdopodobieństw powstanie pierwszych
organizmów żywych na naszej planecie, docieramy do paradoksów, które tę
teorię praktycznie wykluczają. Najgorsze jest jednak to, że również na
lekcjach religii katecheta bronił teorii ewolucji, przecząc prawdom biblijnym.
Dało mi to dowód, jak giętki jest katolicyzm. Do tego dochodził fakt, że z
nauczania kościelnego zostało usunięte przykazanie boskie zabraniające
sporządzania figur, obrazów, ikon przedstawiających Boga i oddawania im
czci. Im bardziej dogłębnie analizowałem Biblię i nauki Kościoła, tym więcej
odkrywałem paradoksów. Aby lepiej zrozumieć świat starożytny, sięgnąłem
po wydawnictwa laickie opisujące wiernie czasy powstawania Starego
Testamentu i Ewangelii. Poznałem wierzenia Żydów oraz ich problemy z
państwowością, utożsamiałem się z nimi, wczuwając się w ich sytuację,
dzięki czemu zacząłem dostrzegać szczegóły, które zdawały się umykać
biblistom. Doszedłem do wniosku, że Pismo Święte niekoniecznie jest
świadectwem boskiej ingerencji, że zostało stworzone przez omylnych ludzi,
którzy chcieli w nim przedstawić swoje racje i poglądy filozoficzne. W
późniejszym okresie poświęciłem się poszukiwaniom Boga, studiując
najrozmaitsze religie. Dużo uwagi poświęciłem zagadnieniom
okultystycznym, szukając w nich wskazówek, tym bardziej że obecnie New
Age jest poważnym trendem myślowym. Wiele jednak z tego nie wyniosłem.
Może dlatego, że trzeba to samemu przeżyć. Mimo wszystko pozostałem
osobą bardzo wierzącą i chociaż narodził się we mnie biblijny sceptycyzm,
uparcie trzymałem się swoich wyobrażeń.
Z twórczością Ericha von Dänikena miałem styczność już we
wczesnej młodości. Pamiętam jego pierwszą książkę, która wzbudziła
sensację. Polecało mi go szereg moich znajomych, na których jego teorie
zrobiły niesamowite wrażenie. Jeszcze teraz mam przed oczyma publikację
wypełnioną dziesiątkami zdjęć przedmiotów dowodzących kontaktów z
kosmitami. Swoje śmiałe tezy pan Däniken popierał wątłymi dowodami. Na
fotografii reliktu z nic nie znaczącą inskrypcją kazał dopatrywać się
pojazdów kosmicznych, ufoludków i nieziemskiej technologii. Sceptycyzm, z
jakim podszedłem wówczas do jego pracy, nie pozostawił mi wiele
wątpliwości, dlatego nie interesowałem się jego późniejszymi dziełami. Jego
fantastyczne teorie traktowałem z uśmiechem politowania, zresztą jak pewnie
większość wykształconych ludzi (racjonalistów). Pomimo to dwa lata temu
do tego stopnia zainteresował mnie fragment jego książki, którą znalazłem w
bibliotece, że ją przeczytałem. Ze zdumieniem musiałem przyjąć, że w ciągu
blisko dwudziestu lat działalności naukowej autor zdobył bardzo wiele
cennych informacji o zamierzchłych czasach, a jego materiały dowodowe
były naprawdę intrygujące. Postanowiłem zapoznać się z resztą jego
twórczości, i przeczytałem to, co było dostępne w bibliotece publicznej. Z
wieloma tezami nie mogłem się zgodzić, a niektóre wnioski wysunięte
zostały zbyt pochopnie. Niemniej zauważyłem, że pan Däniken zaczął dużo
ostrożniej podchodzić do tematu, a wielu zagadkom, których nie dało się
wytłumaczyć w konwencjonalny sposób, przestał dopisywać zakończenia.
Na egzaminie maturalnym, oprócz polskiego i matematyki, chciałem
zdawać geografię. Sądziłem, że jest to łatwa dziedzina wiedzy i na pewno
sobie poradzę. Gdy o moich planach dowiedział się nauczyciel tego
przedmiotu, postawił warunek: wycofam geografię z matury i zaliczę rok
albo naprawdę dobrze się jej nauczę. Chodziłem kilkakrotnie na zaliczenia.
Wydawało mi się, że posiadam wystarczającą wiedzę, jednak belfer uparł się,
że albo zaliczę na piątkę, albo nie zaliczę wcale. Nie pomagały tłumaczenia,
że satysfakcjonuje mnie jakakolwiek ocena pozytywna. Szczególny nacisk
geograf położył na zlodowacenia, więc przeczytałem kilka pokaźnych
pozycji na ten temat. Bezpośrednio po maturze wyjechałem do Niemiec,
gdzie przebywałem blisko dwa lata. Po powrocie czekał już na mnie
prawomocny wyrok sądu za nieoddanie do biblioteki książek o epokach
interglacjalnych.
Mam wrażenie, że nic nie dzieje się przypadkiem. Dlatego sądzę, że
nacisk nauczyciela na zlodowacenia to z góry zaplanowane działanie sił
wyższych. Po przeczytaniu książki Dänikena, w której zajmował się między
innymi lokalizacją Atlantydy, zacząłem kojarzyć fakty, które wcześniej mi
zaszczepiono. Ze starożytnych map można było odczytać linię brzegową
Antarktydy, która obecnie ukryta jest pod grubą warstwą lodu. Zatopienie
Atlantydy nastąpiło 11 tysięcy lat temu. Te same platońskie źródła podają, że
wydarzeniom tym towarzyszył globalny potop. Sprawie potopu poświęciłem
dużo więcej uwagi. W większości pradawnych materiałów są wzmianki o
prawie całkowitym zalaniu Ziemi. Co prawda istnieją duże rozbieżności dat,
szczególnie w starannej chronologii biblijnej, jednak można to przypisać
omylności ludzkiej pamięci. Świat naukowy nie przyjmuje do wiadomości
ludowych podań o potopie i upatruje jego charakteru lokalnego.
Zauważyłem, że w czasie, gdy starożytni żeglarze badali południową granicę
oceanu, na jego północnym krańcu panowała arktyczna zima, pokrywająca
lodowcem większość Europy, Azji i Kanady. Zgniotłem kartkę papieru i
powstałą kulką wodziłem wokół kubka z kawą. Doszedłem do wniosku, że
Ziemia musiała mieć wówczas stałe nachylenie ekliptyki względem Słońca, a
więc ekliptyka obracała się wahadłowo. Napisałem do Dänikena list, który w
kilka dni ewoluował do postaci Teorii Atlantydy. Wtedy nie znałem jeszcze
przyczyny tego ruchu, ale szybko powiązałem go z biegunem
magnetycznym. Wysunąłem przypuszczenie, że zgodnie z teorią Einsteina
pole grawitacyjne oddziałuje na pole magnetyczne. Dzisiaj nie zgadzam się
już z tym stwierdzeniem. Pole magnetyczne w żadnym wypadku nie wpływa
na pole grawitacyjne, a doświadczenie potwierdzające tę teorię dowodzi
jedynie tego, że foton posiada masę, i zostało po prostu źle zinterpretowane.
Aby zrozumieć, dlaczego Ziemia cyklicznie ustawia się biegunem w
kierunku Słońca, musiałem przeanalizować oddziaływania pola
magnetycznego. Głównym celem, jaki sobie postawiłem, było wyjaśnienie
zasad działania magnesu. Stało się to myślą przewodnią mojego
rozumowania. Ponieważ musiałem mieć jakiś punkt zaczepienia,
postanowiłem przyjąć ogólną teorię względności jako podstawę rozważań.
Podczas jej analizy doszedłem do wniosku, że pole magnetyczne jest
przypadkiem pola antygrawitacyjnego równoważącego pole grawitacyjne.
Przekształcenie Lorenza, użyte przez Einsteina, mogło mieć zastosowanie
również do wyjaśnienia pola magnetycznego, dlatego rozszerzyłem ogólną
teorię względności o to właśnie oddziaływanie. Mając już dwa rodzaje pól o
odmiennych właściwościach, pokusiłem się o ich analizę i próbowałem
rozważyć możliwość tworzenia się materii. W okresie, kiedy pracowałem nad
teorią, zatrudniony byłem w punkcie ksero na Politechnice Wrocławskiej,
gdzie miałem dostęp do komputera, na którym to podjąłem próby pisarskie.
Pisałem w wolnych chwilach w dziwnym twórczym uniesieniu. Wyłaniające
się zagadnienia rozważałem w domu, zaś następnego dnia przenosiłem efekty
do komputera. Do dziś niewyjaśnione pozostaje dla mnie to dziwne
natchnienie, jakie mi wówczas towarzyszyło, oraz poczucie rozumienia
wszystkiego, co mnie interesowało. Miałem wrażenie, że wystarczy jedynie
głębiej się zastanowić, aby wszystko pojąć. Wielce pomocny w moich
rozważaniach był wykres zależności natężeń pól od stopnia zagęszczenia
energii. Do tej pory jego pojawienie się jest dla mnie zaskakujące, ponieważ
został przyjęty na nie do końca poprawnych wnioskach, jednak bez niego nie
zagłębiłbym się w nadprzewodność wodoru. Przyjęte przeze mnie
wyjaśnienie na bazie rzeczywistości równoległych było wielkim
uproszczeniem, i to nie całkiem poprawnym, aczkolwiek podążającym we
właściwym kierunku. Postanowiłem pójść za ciosem i przedstawiłem projekt
obiektu latającego wykorzystującego nadprzewodzący wodór jako rezonator
pola magnetycznego. Pojazd przypominał wyglądem UFO. Nęciło mnie, by
opatentować mój wynalazek, lecz nie miałem na to funduszy, a ponadto
rozczarowałem się, przeczytawszy w jednym z formularzy, iż patenty na
wynalazki o znaczeniu strategicznym przechodzą tak czy inaczej na rzecz
Skarbu Państwa. Rozpatrując właściwości nadprzewodzącego wodoru, a
właściwie powstającego przy tym odwróconego potencjału czasowego,
zauważyłem, że w zasadzie można go wykorzystywać do odwracania
procesów biologicznych. Miałem sporo wątpliwości co do tego, jak takie
zastosowanie wpłynęłoby na ludzki mózg. Jeżeli jednak komórki pamięci
zbudowane są właśnie z wodoru, to po kuracji odmładzającej zgromadzone
doświadczenia powinny pozostać. Zacząłem się zastanawiać, jak wielkie
znaczenie ma to odkrycie dla ludzkości, i doszedłem do wniosku, że
zapowiadane w Biblii (i nie tylko) proroctwa o życiu wiecznym właśnie się
sprawdzają i ja jestem posłańcem przynoszącym tę dobrą nowinę. Zaczęły się
dziać ze mną dziwne rzeczy. Analizowałem przepowiednie jasnowidzów i
przeczytane wcześniej materiały okultystyczne i utwierdzałem się w
przekonaniu o swoim posłannictwie. Wydawało mi się, że mam kontakt z
Bogiem, że zstąpił na mnie Duch Święty. Czułem szum w głowie. Tysiące
myśli na sekundę. Zyskałem niebywałą błyskotliwość umysłu i nieziemskie
poczucie humoru. Z Objawienia Świętego Jana wywnioskowałem, że w
Dniach Ostatnich przybędzie na ziemię Jezus, by zaprowadzić własne rządy i
dokonać Sądu Ostatecznego. Wszystko działo się bardzo szybko, a ja
intuicyjnie wiedziałem, o co chodzi. Mój pięcioletni syn zaczął mi opowiadać
o wykorzystywaniu UFO w podróżach kosmicznych. Mówił o problematyce
promieniowania kosmicznego i sposobów jego eliminacji. Wyglądało na to,
że wiedział wszystko. Przedstawiał mi również konsekwencje decyzji
dotyczącej życia wiecznego, którą miałem podjąć. Uświadamiał mi, że to
właśnie ja mam dokonać wyboru.
Gdy zdałem sobie sprawę z powagi sytuacji i swojego posłannictwa,
nabrałem przekonania, że rozmawiam z Bogiem. Co prawda nie
otrzymywałem żadnych konkretnych odpowiedzi na swoje pytania, jednak
wyjaśnienia poruszanych przeze mnie kwestii same przychodziły mi na myśl.
Bardzo interesowały mnie kryteria oceny, jakimi posługiwał się Bóg,
chciałem wiedzieć, co jest dobrem, a co złem. Zostałem przeprowadzony
niczym dziecko za rękę przez najważniejsze z interesujących mnie
zagadnień. Poznałem znaczenie dobra i zła, a właściwie stwierdziłem, że są
to wartości względne i dla Boga nieistotne.
Wiedziałem, że muszę zostać poddany próbie. Zgodziłem się, żeby
wstąpił we mnie Szatan. Teraz wiem, że zawsze we mnie siedział, tylko był
nieaktywny. Bardzo zafascynowały mnie moje nowe zdolności mediumiczne
i chciałem dowiedzieć się jak najwięcej. Szatan przejął we mnie uczucie
przerażenia i w ten sposób się ze mną komunikował. Jeżeli jakieś myśli były
trafne, to paraliżujący dreszcz przebiegał mi po plecach. W myślach
zadawałem pytania, na które otrzymywałem odpowiedzi wyłącznie
twierdzące lub przeczące. Ażeby dowiedzieć się jeszcze więcej, napisałem
sobie na kartce alfabet, a potem wodziłem ołówkiem po papierze, wskazując
litery, które następnie zapisywałem. Odczytywane treści były zaskakujące.
Interesowała mnie moja przyszłość, ale na ten temat niewiele informacji
zostało mi ujawnionych. W czasie konwersacji wpajane mi były zasady
porozumiewania się. Głównym elementem było rozpatrywanie
wieloznaczności. Z wielkim zdziwieniem stwierdziłem, że wszystko jest
nacechowane informacjami, które można rozpatrywać w różnych
kontekstach. Również swoje zachowanie próbowałem tłumaczyć
względnością.
Rodzina zaczęła mi się przyglądać z coraz większym niepokojem.
Moje zachowanie było coraz bardziej irracjonalne. Próbowałem przekonać
otoczenie, że mam kontakt ze światem astralnym, jednak jak na złość Szatan
nie podawał mi żadnych informacji, które mogłyby stanowić tego dowód.
Pewnego popołudnia poczułem, że czeka mnie podsumowanie
całokształtu życia, a sąd miała przeprowadzić istota, która kontrolowała
zachowanie mojego syna. Wieczorem syn wyciągnął mnie na odległy plac
zabaw. Początkowo mieliśmy iść sami, lecz żona bardzo się już niepokoiła
moim zachowaniem, i poszła z nami. Patryk zgodził się na jej uczestnictwo,
więc nie oponowałem, choć nie było mi to na rękę, ponieważ przy niej syn
posługiwał się wieloznacznościami, a to utrudniało mi zrozumienie sensu. Od
samego początku prawił uwagi wskazujące na to, że objawi mi wszystkie
grzeszki żony, więc byłem ciekaw dalszego ciągu. Na placu zabaw
próbowałem odczytywać znaczenie wszystkich wypowiedzianych przez
niego słów, a także jego zachowań. Dopasowywałem je do swoich
wyobrażeń, usiłując coś zrozumieć. Mocno się w tym wszystkim zaplątałem,
dochodząc do paradoksalnych wniosków, aż w końcu zrozumiałem, że to
wszystko dotyczy mojej osoby. Dowiedziałem się, jakim jestem dupkiem,
jakie mnie dręczą kompleksy, co ze mną jest nie w porządku. Ktoś mnie
podsumował, wcale nie bacząc na konwenanse i wrażliwość. Wcześniej
przekonany byłem, że należę do osób z natury dobrych, dlatego nie bałem się
oceny, jednak to, co ujrzałem, zaskoczyło mnie. Nie zdawałem sobie sprawy,
że można oceniać w tak niespotykany sposób. Prawie się załamałem, bowiem
dyskwalifikowało mnie to z życia w boskim raju, w który tak wierzyłem.
Byłem niemalże pewien, że zaraz pożegnam się z życiem, że to moje ostatnie
minuty. Nie chciałem wracać, lecz syn mnie pocieszał, że wszystko będzie
dobrze. W domu domagałem się ostatecznego podsumowania. Podał mi
procentową zależność, w której dominowało dobro, i kazał wybierać.
Wówczas jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, co wybieram. Chciałem prosić
o czas na zastanowienie, ale on mnie ponaglał. Nie miałem dużego wyboru.
Postanowiłem postawić na dobro, nie wiedząc w zasadzie, co ono oznacza.
Później zrozumiałem, że mogłem zadecydować, aby wszyscy ludzie, którzy
na to zasługują, otrzymali życie wieczne. Wybrałem jednak śmierć.
Dużo energii poświęciłem rozmowom z Szatanem na temat sensu
istnienia. Chciałem, aby uchylił mi rąbka tajemnicy o tym, co się dzieje z
ludzką świadomością po śmierci. Tłumaczył mi, że wszystko odbywa się na
zasadzie Dnia Świstaka, a sen jest zasadniczym elementem tej układanki.
Poinformował mnie, że wskazówki istnieją w różnych miejscach, trzeba je
tylko poskładać do kupy i wyciągnąć wnioski. Świat jest zaszyfrowany, lecz
można go zrozumieć. Moje ciało przechodziło swoistą metamorfozę. Nie
potrzebowałem snu, jedzenia, picia. Oddawałem się rozmyślaniom i
konwersacji. W obawie, że zdolności mediumiczne miną, próbowałem
wyciągnąć maksimum informacji, ale podawano mi je na zasadzie skojarzeń,
i wymagały obróbki. Często zdarzało mi się, że nie potrafiłem sobie czegoś
wyobrazić, aż w końcu odpuszczałem dalsze dociekania.
Podczas opracowywania wniosków Istoty teorii kwantu, w miejscu,
gdzie pisałem, że Bóg musi być cholernie samotny i niezrozumiany,
opanowało mnie ogromne wprost współczucie. Przepełnił mnie tak olbrzymi
smutek, że musiałem na parę minut zamknąć drzwi wejściowe do punktu
ksero i wyłem z rozpaczy. Ogarnęło mnie tak wielkie uczucie bezradności, że
płacząc, zalewałem podłogę łzami i gilami z nosa. Chwilę trwało, zanim się
uspokoiłem. Był to epizod przywitania, prawdopodobnie z Bogiem. Drugi raz
opanowało mnie podobne uczucie kilka dni później i wtedy było to
pożegnanie. Chwilę potem przechodziłem próbę na życie wieczne, w której
wyparłem się wiary, chcąc pozostać wśród żywych. Wierzyłem w swoje
rozważania dotyczące nadprzewodności wodoru i nie potrzebowałem innego
życia wiecznego. Zresztą, mając świadomość wieczności, panicznie się jej
bałem. Bałem się jej bardziej niż śmierci. Po tym teście trafiło do mojego
umysłu istotne zdanie z Pisma Świętego: Ja jestem zmartwychwstaniem i
życiem, kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. (J 11, 25) Lęk przed
życiem wiecznym był ponad wszystko, ponad wiarę. Wyrzekłem się Boga,
byle się nie znaleźć na jego miejscu.
Szatan postanowił zakpić sobie z moich przekonań religijnych.
Manipulował moimi myślami do tego stopnia, że uwierzyłem, że jestem
zapowiedzianym Jezusem. Do tej pory mam przekonanie, że tak istotnie było.
Czułem się jak Jezus, kochałem ludzi, straciłem szacunek dla pieniądza,
zyskałem jego stan świadomości. Wszystko zresztą na to wskazywało. Nie
odczuwałem głodu ani bólu, nie potrzebowałem snu, natomiast zyskałem
olbrzymią siłę fizyczną i intelektualną. Czułem, że Szatanowi bardzo
zależało, abym w tym stanie świadomości pozostał. Tak jakby Jezus był jego
dziełem, a nie Boga. We wnioskach Istoty teorii kwantu doszedłem do
miejsca, w którym stwierdzam, że fizyczne wyjaśnienie istnienia tego świata
nie ma sensu, gdyż nie istnieją jego części składowe. Nasza rzeczywistość to
jakiś Matrix o dobrze poukładanych zasadach funkcjonowania. Tego
stwierdzenia uporczywie trzymał się Szatan. Dla mnie istotne było to, że
jeżeli ten wymiar jest wyimaginowany, to mogą się w nim przydarzać
najrozmaitsze dewiacje i właściwie wszystko jest możliwe. Próbowałem
przeto perswazją i siłą woli dokonywać paranormalnych czynów. Niestety
bezskutecznie. Ponieważ cuda są możliwe, miałem pretensje do sił wyższych,
że nie posiadam predyspozycji w tym kierunku. Przekonany biblijnymi
doniesieniami o niezwykłych dokonaniach Jezusa, chciałem również posiąść
taką moc. Bardzo by mi to ułatwiło moją misję i zapewniło wiarygodność.
Jednak nie było mi to dane.
Nie ukrywałem się z tym, że jestem Jezusem. Rodzina była już
pewna, że mi odbiło. Przez ostatnie kilka dni wydarzyło się nieco więcej niż
byłem w stanie znieść. Świadomość nierealności tego świata powodowała, że
zatracałem poczucie rzeczywistości. Jako urodzony sceptyk, miałem
ograniczone pojęcie o siłach wyższych. Domyślałem się ich obecności,
jednak nie zajmowałem się tym tematem, sądząc, że mnie nie dotyczy.
Wydarzenia zaskoczyły mnie do tego stopnia, że nie wiedziałem, co o nich
sądzić. Tymczasem Szatan się rozbestwił. Żona była świadoma tego, że od
przeszło tygodnia nie sypiam. Czułem się co prawda dobrze, ale ona
twierdziła, że wyglądam jak śmierć. Zgodziłem się, by zaprowadziła mnie do
psychiatry. Byłem zresztą ciekaw reakcji lekarza. Przepisano mi jakieś
medykamenty i zalecono bezwzględną hospitalizację.
Codziennie chodziłem do kawiarenki internetowej i za pomocą
poczty elektronicznej przesyłałem swoje prace do redakcji różnych
czasopism, żywiąc nadzieję, iż zostaną opublikowane. Chciałem, aby choć
jedno wydawnictwo opublikowało moje teorie, a w ramach zachęty
postanowiłem wysłać swój znak rozpoznawczy: zdjęcie, na którym wywalam
jęzor jak Albert. Niestety, na fotografa nie starczyło mi pieniędzy, a poza tym
i tak żadna redakcja nie odpisała. W dniu wizyty u psychiatry, wieczorem,
wystąpił u mnie dziwny, mimowolny skurcz języka połączony z
rozdziawieniem jamy gębowej. Jednym słowem, wywaliło mi ozór na
zewnątrz i nie mogłem w żaden sposób go schować. Wyglądało to dosyć
komicznie, tym bardziej że chodziłem tak przez parę godzin. Dopiero później
zrozumiałem, że to kara za utożsamianie się z Einsteinem. Poleciłem
wówczas szwagrowi, aby zrobił mi zdjęcie. W chwili, gdy trzasnęła
migawka, efekt ustąpił.
Z olbrzymim niepokojem zauważyłem, że Szatan w niektórych
sytuacjach przejmował kontrolę nad moim ciałem. Na początku, jeśli coś mu
się nie podobało, z mojego gardła wydobywał się dźwięk przypominający
wrzask zarzynanego cielęcia. Nadszedł jednak moment, gdy moja krtań
artykułowała całe słowa bez udziału mojej woli. Ku mojemu przerażeniu
były to inwektywy skierowane w stronę mojej żony. Zresztą już wcześniej
próbował mnie z nią poróżnić, przedstawiając mi obrazy z przyszłości.
Zacząłem faktycznie się go bać. Nie miałem żadnego wpływu na niego, a on
mógł przejąć całkowitą kontrolę nad moim ciałem. Stwierdziłem, że stałem
się olbrzymim zagrożeniem, a moje przeświadczenie podsyciła podana przez
Teleexpress informacja o tym, jak to ojciec wymordował swoje dzieci. Nie
wiedziałem, do czego ta istota jest zdolna, a czytałem o niej najgorsze rzeczy.
Bardzo się bałem. Żona wezwała pogotowie, które zawiozło mnie na izbę
przyjęć szpitala psychiatrycznego. Na swoje nieszczęście lekarz dyżurujący
miał wadę wymowy, na co zwróciłem mu uwagę. Ponieważ nie chciałem
podpisać się na karcie przyjęć swoim imieniem i nazwiskiem, po zrobieniu
zastrzyku odesłano mnie do domu. Wieczorem wykrzywiło mi szczękę w ten
sposób, że i ja, podobnie jak ów lekarz, zacząłem seplenić Nie chciałem iść
do szpitala, gdyż nie takiej pomocy potrzebowałem, lecz bałem się zostać w
domu sam z żoną i dzieckiem, zatelefonowałem więc do szwagra, aby
zwolnił się z pracy i popilnował mnie przez trzy dni. Pomysł z trzema dniami
pochodzi z Biblii, był to bowiem okres, w którym Jezus był w stanie śmierci,
i właśnie przez ten czas należało szczególnie nade mną czuwać. Nie miałem
wyjścia. Nie mogłem zostać w domu, narażając innych na
niebezpieczeństwo. Musiałem skorzystać z opieki na oddziale zamkniętym.
Wiele wysiłku woli kosztowało mnie podpisanie się na karcie przyjęć, bo
Szatan bronił się jak mógł. Wyłem jak zarzynany wół, ale powziętą decyzję
udało mi się przeforsować. Na oddziale wszystkie objawy minęły, tak jakby
nigdy nie istniały. Niestety nic nie wskazywało na to, aby mnie wypuszczono
w dogodnym dla mnie terminie. Gdy trzydniowy okres minął, postanowiłem
wrócić do domu. Wygiąłem łyżeczkę od herbaty i otworzyłem sobie nią
jedne drzwi, lecz z drugimi miałem większy problem, ponieważ mój
prymitywny wytrych zawiódł. Zauważyłem jednak, że szyba w drzwiach jest
źle zabezpieczona, więc ją wyciągnąłem i prześliznąłem się przez powstałą
lukę. Nie wiedziałem, jak trafić do wyjścia, i zabłądziłem. Również łyżeczką
otworzyłem drzwi na inny oddział i na szczęście nie zamknąłem ich.
Chodząc tak bezstresowo po szpitalu, wzbudzałem zainteresowanie i pewnie
lęk. Zaczepiały mnie zaintrygowane pielęgniarki, nie wdawałem się jednak w
żadne konwersacje. W końcu trafiłem do wyjścia. Minąłem strażnika, który
za mną wyszedł. Już na ulicy odwróciłem się jeszcze do stojącej w wejściu
obsługi i pokazałem im trąbkę na nosie. Wydostanie się ze szpitala okazało
się nieskomplikowane, ale trzeba było jeszcze dotrzeć do domu. Zdawałem
sobie sprawę, że wzbudzam zainteresowanie, spacerując po ulicy w
pidżamie. W takim ubraniu miałem znikome szanse, aby przejść przez miasto
niezaczepionym przez policję, udałem się więc do najbliższej bramy i
zaczepiłem siedzące tam kobiety, prosząc o jakieś stare, niepotrzebne
ubranie. Przeszukałem również śmietnik, licząc na wyrzucone ciuchy.
Kobiety wypytywały mnie o szczegóły mojego nietypowego położenia, a ja
odpowiadałem zgodnie z prawdą, wzbudzając salwy śmiechu. W końcu jedna
z nich zlitowała się i przyniosła stare dresy. Zadowolony poszedłem do
domu. Żona była nieźle zaskoczona, tym bardziej że opowiedziałem jej o
swojej brawurowej ucieczce. W domu niewiele zdążyłem zdziałać, bowiem
ledwo zjadłem talerz zupy, a już do drzwi zastukała policja. Nie stawiałem
oporu, choć teraz wiem, że powinienem był. Dałem się odprowadzić z
powrotem do szpitala, lecz już przeczuwając poważne niebezpieczeństwo. Na
oddziale od razu przywiązano mnie pasami do łóżka. Mogłem tylko w
niewielkim stopniu poruszać głową. Ponieważ nie chciało się pielęgniarkom
biegać z kaczką, założono mi pampersa. Dziwnie się sika w pieluchę, a
jeszcze dziwniej, jeśli nie jest zmieniana przez trzy dni. Szczerze mówiąc, nie
przypominam sobie, aby proponowano mi wówczas zażywanie lekarstw.
Traktowano mnie jedynie zastrzykami, i to w udo. Takie ukłucie boli przez
dwa miesiące. Przez pierwsze dwa dni walczyłem, miotając się na tyle, na ile
pozwalały mi więzy, zaś trzeciego dnia poddałem się i już błagałem o
wypuszczenie mnie, obiecując złote góry.
W szpitalu przechodziłem różne fazy emocjonalne. Jako Jezus
bezgranicznie kochałem ludzi. Później ogarnęło mnie intensywne uczucie do
żony i dziecka, tym tragiczniejsze, że na odległość. Dzisiaj zastanawiam się,
w jakim stopniu emocje są efektem działania związków chemicznych w
mózgu, w jakim zaś - ingerencją sfer wyższych. Dane mi było poznać smak
najwyższych uniesień, po czym odebrano mi je wszystkie.
Po epizodzie z pasami postanowiłem działać zgodnie z literą prawa.
Wystosowałem pismo do ordynatora o natychmiastowy wypis i namówiłem
żonę, aby uczyniła to samo. Kwestia wypisania mnie szpitala miała się
rozstrzygnąć w trakcie sesji wyjazdowej sądu. Niestety procedura trwa dwa
tygodnie, i na taki okres pobytu w szpitalu byłem skazany. Jednak rozpytując
się o dotychczasowe prawne osiągnięcia pacjentów, można było
wywnioskować, że szans na opuszczenie szpitala nie ma, o czym wkrótce
osobiście się przekonałem. Z doświadczenia wiem, że polskie sądownictwo
praktycznie nie funkcjonuje, a sprawiedliwość trzeba wymierzać sobie
samemu, co mam zamiar uczynić niebawem.
Podczas pobytu w szpitalu miałem okazję odczuć wszędobylskość
Szatana. Choć nie uaktywniał się we mnie, mogłem rozmawiać z nim za
pośrednictwem najciężej chorych. Najbardziej uwidaczniało się to na
beznadziejnych wręcz przypadkach osób, które zdawały się być zupełnie
niekomunikatywne. Otóż w mojej obecności gadały z sensem. Często
zadawałem sobie w myślach pytania, a one mi na nie odpowiadały.
Dowiedziałem się między innymi o zamierzchłych religiach, których
wyznawcy oddawali cześć Szatanowi, poznałem większość imion, jakimi go
człowiek przez tysiąclecia określał w najrozmaitszych językach. W
wypowiedziach chorych w stronę Boga sypał się grad inwektyw i bluźnierstw
tak perfidnych, że krew w żyłach się mroziła.
Swoje teorie fizyczne miałem zapisane na dyskietce, część w postaci
plików tekstowych, część jako pliki OpenOffice’a 1.0. Chciałem, aby
zapoznał się z nimi mój lekarz prowadzący, ale zdołał przeczytać jedynie
pliki tekstowe, ponieważ nie mógł otworzyć pakietu z wykresami. Miałem
tylko jedną jedyną kopię, dlatego bałem się o nią tym bardziej, że nośnik
zawodny, lecz na szczęście wytrzymał do końca mojego pobytu w szpitalu, a
poza tym zdążyłem utworzyć kilka kopii zapasowych swojej pracy i ją
wydrukować.
Z pobytu w szpitalu pozostanie mi w pamięci bezprawne
traktowanie pacjentów, okradanie ich przez personel, łamanie wszelkich
praw obywatelskich. Pewnym zaskoczeniem pozostaje fakt, że w XXI wieku
stosuje się jeszcze terapię elektrowstrząsową, a o chorobach psychicznych
nie wie się praktycznie nic. Byłem świadkiem różnorodnych reakcji
organizmu na zastosowaną kurację farmakologiczną: od mimowolnych
skurczów do częściowego paraliżu. Porównywałem występujące u mnie
skutki uboczne leczenia z niepożądanymi efektami działania leków
zachodzącymi u innych pensjonariuszy. Były bardzo podobne.
Wyszedłem ze szpitala na przepustkę z powodu organizowanego
przez służbę zdrowia strajku. Do placówki miałem zgłaszać się raz, dwa razy
w tygodniu, aby przyjąć leki. Żona bardzo pilnowała, abym zażywał tabletki
regularnie, a ja, nie chcąc robić jej przykrości, posłusznie je łykałem. Po
miesiącu dostałem upragniony wypis ze szpitala, na którym widniała
diagnoza: zespół paranoidalny. Ów świstek przedstawiliśmy lekarzowi z
poradni zdrowia psychicznego, do której się zapisałem. Już przy pierwszej
wizycie stwierdził on schizofrenię paranoidalną. Zainteresowałem się tą
chorobą i przeczytałem parę książek o zdrowiu psychicznym. I rzeczywiście:
wszelkie występujące u mnie objawy wskazywały na to właśnie schorzenie.
Z drugiej strony zacząłem baczniej przyglądać się załączanym do lekarstw
ulotkom, które informowały o możliwości wystąpienia efektów ubocznych
zwanych pozapiramidowymi, wśród których znajdują się rozmaite objawy
właśnie schizofrenii. Drugą dosyć istotną sprawą związaną z medykamentami
jest fakt, że zasada ich działania jest nieznana.
Zasięgnąwszy wiedzy na temat mojej domniemanej choroby,
zacząłem dużo ostrożniej podchodzić do swoich teorii. Dalej wydawały się
logiczne, jednak podejrzewałem u siebie obniżony poziom krytycyzmu,
czego mogłem nie zauważać. Ponadto leki skutecznie obniżyły mój intelekt
do poziomu, który uniemożliwiał mi dalsze roztrząsanie zagadnień
fizycznych. Próbowałem jeszcze zdobyć opinie na temat swoich rozważań,
lecz trudno było znaleźć pasjonata fizyki. Przekonałem się, że jest to
przedmiot raczej nielubiany i nierozumiany. Poza tym całe otoczenie
uważało mnie za chorego, więc i moje teorie należały do poronionych
pomysłów. Pewnie sam straciłbym wiarę w ich słuszność, ale Szatan wcale
nie odczepił się ode mnie. Gdyby przestał ingerować i usunął się, uznałbym
jego obecność za efekt choroby i starałbym się zapomnieć o tym
niefortunnym epizodzie mojego życia. Jednak ciągle mi towarzyszy, służąc
rozmową, dając dowody swojego istnienia.
Często zadawałem sobie pytanie: dlaczego właśnie ja? Przecież nie
prosiłem się o kontakty ze sferami astralnymi. Szatan odpowiedział mi,
twierdząc, że jestem cholernie dociekliwy, co zresztą bardzo ceni. Z drugiej
strony pozazdrościłem Salomonowi jego boskiego daru i wznosiłem modły
do Boga, aby dał mi nieco zrozumienia.
Schizofrenia zburzyła doszczętnie moje życie. W punkcie ksero
zatrudniony byłem bez umowy, dlatego kiedy trafiłem do szpitala, moja
rodzina została bez środków do życia. Po hospitalizacji dowiedziałem się, że
już tam nie pracuję, a mój stan był taki, iż nie bardzo nadawałem się do
szukania nowego etatu. Zostałem więc bez pieniędzy. Żona jeździła
codziennie na targowisko i wyprzedawała resztki srebra, jakie pozostały nam
po prowadzonej wcześniej działalności gospodarczej, ja natomiast
próbowałem dorabiać, naprawiając sprzęt komputerowy, jednak miałem
spore problemy z odkręcaniem śrubek obudów, ponieważ drżała mi ręka.
Dużym utrudnieniem było dla mnie także pragnienie nieustannego
przemieszczania się. Otóż nie mogłem usiedzieć ani minuty w jednym
miejscu i nawet stojąc, musiałem przebierać nogami i dreptać. Żona
nazywała mnie Tuptusiem. Z czasem pogorszył mi się znacznie wzrok, który
wcześniej był doskonały, i z dnia na dzień widziałem coraz gorzej. Przez
ponad rok posłusznie przyjmowałem leki psychotropowe, wykluczając się w
ten sposób z czynnego życia, lecz mój stan wcale się nie poprawiał. Lekarza
interesowały moje zdolności mediumiczne i postanowił zlikwidować je za
wszelką cenę. Początkowo zmieniał metodę leczenia, ale przegiął pałę, gdy
zaczął drastycznie zwiększać dawki leków. Moja cierpliwość osiągnęła
apogeum, kiedy siedząc przed telewizorem, bezskutecznie próbowałem
zrozumieć, o co chodzi w programie, który oglądam. Dotarło do mnie
wreszcie, że staję się rośliną, że jeżeli czegoś natychmiast nie
przedsięwezmę, pozostanę nią do końca życia. Postanowiłem zrezygnować z
leczenia, co spotkało się z olbrzymim sprzeciwem żony i siostry. Pomimo
płaczu, błagań i gróźb pozostałem nieugięty w swym mocnym
postanowieniu. Jeszcze przez dwa tygodnie po zaprzestaniu terapii czułem
się fatalnie, a potem trucizna zaczęła powoli schodzić z organizmu. W miarę
jak odzyskiwałem sprawność intelektualną, rozwijałem stopniowo swoje
dalsze rozmyślania nad istotą kwantów i dochodziłem do kolejnych
wniosków, które nie tylko nie wykluczały wcześniejszych rozważań, lecz
zdawały się je potwierdzać. Ponieważ nie miałem komputera, problematykę
przerabiałem na sucho. Uczyniłem sobie postanowienie, że swoje rozważania
dotyczące teorii fizycznych ujmę w formę książki, gdy tylko dorobię się
komputera. W ciągu dwóch miesięcy doszedłem do ciekawych wniosków,
powstał też ogólny zarys publikacji.
Do dziś nie wiem, co sądzić o swoich kontaktach z Bogiem. W
chwilach umysłowego jednoczenia się z nim podświadomie miałem
pewność, że to właśnie on. Wątpliwości pojawiły się później, gdy się
zorientowałem, że rozmawiam również