16075

Szczegóły
Tytuł 16075
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16075 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16075 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16075 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

David Schwalk Przestępstwo doskonałe Wstęp Wiele wątpliwości trapiło mnie, zanim zdecydowałem się spisać swoje przemyślenia dotyczące zagadnień fizycznych, nad którymi obecnie pracuję. Wątpliwości były tym większe, że moje wcześniejsze prace nie doczekały się jak dotąd papierowego wydania. Pozostały bez echa. Mało tego, uważane są raczej za bzdurę, której nie należy poświęcać ani uwagi, ani czasu. Bardzo wiele energii kosztowało mnie zdobycie opinii na ich temat. Rozesłałem swoje prace mailem do większości naukowców w Polsce. Oddźwięk był znikomy. Szczerze mówiąc, zacząłem wątpić w Internet jako uniwersalne medium, gdyż w moim przypadku niestety zupełnie się nie sprawdził. A szkoda, bo kiedy przygotowywałem się do napisania tej książki, wszelkie uwagi były dla mnie na wagę złota. Przez ostatni rok zastanawiałem się, czy nie powinienem immatrykulować się na Wydział Fizyki i Astronomii Uniwersytetu Wrocławskiego. Wielu znajomych próbowało mnie do tego nakłonić. Muszę przyznać, że nie byłoby to działanie bez racji, bowiem znaczna część wiedzy, która jest mi potrzebna, pozostaje poza moim zasięgiem. Początkowo myślałem, że w dobie ekspansji Internetu wszystkie niezbędne informacje można znaleźć bezpośrednio w sieci, lecz szybko przekonałem się, że aby zdobyć interesujące materiały, trzeba nieźle się natrudzić. Internet przypomina wielki śmietnik; trzeba przeczytać dziesiątki identycznych dokumentów, aby w szczegółach odnaleźć coś nowego. Nie lepiej ma się literatura papierowa. Pozycje dostępne w publicznych bibliotekach zwykle zawierają wiadomości pobieżne, niepełne i mocno zdezaktualizowane, a przede wszystkim - sprzeczne ze sobą. Niestety nie każdy może korzystać z księgozbiorów uniwersyteckich. Zresztą zawarte w nich informacje są często niejasne, naszpikowane najwymyślniejszymi wzorami, w których matematyka zastępuje logikę. Bardzo chciałem zrozumieć problematykę fizyki, dlatego zacząłem poważnie rozpatrywać możliwość dalszego kształcenia w tym kierunku. Ponieważ mam trzydzieści lat, a więc nie jestem już najmłodszy, a oprócz tego mam rodzinę na utrzymaniu, w grę wchodziły jedynie studia wieczorowe. Szczególnie namawiała mnie na nie moja znajoma, która aktualnie studiuje fizykę w systemie dziennym. Starałem się rozmawiać z nią jak najwięcej o tym, czego się uczy. Pokazywała mi materiały egzaminacyjne, przedstawiała na bieżąco to, czego się właśnie dowiedziała. Zastanawiało mnie, że studenci zapoznają się raczej z interpretacją wyników pomiarów niż z samym procesem dokonywania pomiarów, poznają różnorakie teorie i właściwie do nich tylko się ograniczają. Nasunęło mi się sporo wątpliwości co do sensu studiowania fizyki, aż wreszcie doszedłem do wniosku, że sobie studia odpuszczę. Przez całe życie zbierałem informacje z różnych źródeł. Na początku była to szkoła podstawowa, później średnia, następnie nieprzebrane tomy różnorodnej literatury, która mnie pochłonęła. Doszedłem do wniosku, że w miarę bogatą wiedzę już posiadłem, a cała reszta to jej poprawna interpretacja. Zdobywanie kolejnych niezrozumiałych elementów tej fizycznej układanki nie miało sensu. Należało sensownie poukładać to, czym już dysponowałem. Nad napisaniem książki, w której przedstawiłbym swoje przemyślenia, zastanawiałem się od ponad roku. Szargany wątpliwościami, raz uważałem to za dobry pomysł, innym zaś razem uprzytamniałem sobie, że nie mam w zasadzie nic konstruktywnego do przekazania. Moja fizyka to bardziej filozofia niż nauka ścisła. Otuchy dodawał mi fakt, że poznanie materii wywodzi się właśnie od filozofii, a granica pomiędzy tymi dwoma naukami jest tak rozmyta, że praktycznie nie istnieje. To właśnie w starożytnej Grecji powstały trendy myślowe, które przez blisko dwa tysiące lat funkcjonowały, opisując świat, dając podwaliny współczesnemu rozumieniu zjawisk obserwowanych w przyrodzie. Jednym słowem: fizyka wywodzi się z filozofii. Od najmłodszych lat pasjonowało mnie pisarstwo. Na początku szkoły podstawowej napisałem swoją pierwszą bajkę, która opowiadała o zaklętym w żabę królewiczu. Chodziłem dumny po szkole, pozwalając zainteresowanym czytać moje dzieło. Okrasiłem je obrazkami, dzięki czemu zyskało nowe wartości estetyczne. W późniejszych latach zaczytywałem się książkami Jacka Londona, a w szczególności jego autobiograficzną powieścią Martin Eden. Podziwiałem tego autora za impet, z jakim tworzył, za wytrwałość i pasję pisarską. Zapoznałem się z jego biografią, co spowodowało, że stał się moim idolem. Próbowałem pójść jego śladem, rozpoczynając - lecz niestety nie kończąc - kilka form przygodowych. Zawsze chciałem tworzyć, jednak nie zawsze wiedziałem, co. Ażeby spłodzić coś wartościowego, trzeba mieć o czym pisać. London przeżył w młodości wiele przygód, które później, upiększając odrobiną fantazji, przelał z powodzeniem na papier. A sama czysta fantazja nie wystarczy, o czym dane mi było osobiście się przekonać. Trzeba posiadać wiedzę. Odkąd pamiętam, dużo czytałem. W młodości były to głównie książki przygodowe, ale zdarzały się też takie rodzynki, jak historia filozofii i jej główne nurty oraz literatura popularnonaukowa. Oddawałem się swojej pasji prawie bez opamiętania, chłonąc wiedzę i utożsamiając się z opisywanymi postaciami. Książkowe życie wydawało mi się o wiele bardziej interesujące i pociągające niż moje własne. Zawsze jednak towarzyszyło mi przekonanie, że nadejdzie jeszcze mój dzień, w którym będę miał coś do powiedzenia, że będę miał swój własny temat, na który się wypowiem. Moją pasją stała się fizyka molekularna, a właściwie ogólna teoria względności Alberta Einsteina. Niestety nie mam wykształcenia akademickiego ani tytułów naukowych. Moje przemyślenia zostały zignorowane i nie doczekały się publikacji. Jedynie dwóch internautów zgodziło się zamieścić moje prace w swoich serwisach informacyjnych, niestety, praktycznie nieuczęszczanych. W chwili, kiedy zabieram się za napisanie tej książki, dominuje we mnie przeświadczenie, że nie mam najmniejszych szans na jej wydanie i że nigdy nie ujrzy ona światła dziennego. Nie jest to pokrzepiające dla początkującego pisarza. Jednak pomimo złych przeczuć postanowiłem coś spłodzić, chociażby - jak to się mówi - do szuflady, dla treningu pisarskiego. Gdy opracowałem swoje teorie, uznałem je za przełomowe dla zrozumienia otaczającego nas świata. Byłem świadom ich znaczenia dla ludzkości. Wyznaczały nowy, uniwersalny standard rozumienia. Rozesłałem je do prasy. Niestety, nikt się nimi nie zainteresował i nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Wiele razy podejmowałem próby publikacji. Zrezygnowałem nawet z rozsyłania Istoty teorii kwantu, ograniczając się do krótkiej, mało skomplikowanej i intuicyjnie wyprowadzonej Teorii Atlantydy. Wydawała mi się idealna jako artykuł prasowy i jako wstęp do poważniejszego rozważania o istocie materii, jednak nawet ona okazała się niegodna prezentacji. W późniejszym okresie próbowałem ją skonfrontować z rzeczywistością, rozsyłając tekst po uniwersytetach i prosząc o opinie. Odzew był sporadyczny, a jedynym argumentem przeciwko moim rozważaniom było stwierdzenie, że precesja matematycznie wyjaśnia ruch ekliptyki i nie ma co się tym tematem dalej zajmować. Okazuje się, że fizyka jest nauką raczej zamkniętą. Przypomniało mi to osiemnastowieczne podejście, gdy uważano wszelkie zagadnienia fizyczne za wyjaśnione. Zmagając się z własnymi myślami dotyczącymi celowości dalszych prób zaprezentowania światu moich teorii, zacząłem zastanawiać się nad fenomenem Einsteina. W okresie, kiedy pracował w urzędzie patentowym, opracował teorię, która burzyła podstawy fizyki. Od razu została upubliczniona, a światek naukowy przyjął ją praktycznie bez większych zastrzeżeń. Otwarło to Einsteinowi drogę do dalszej pracy nad jego pomysłami. Wysuwał kolejne abstrakcyjne teorie, którymi zachwycał się zafascynowany świat. A najdziwniejsze było to, iż jego hipotezy przyjmowane były jako niepodważalne stwierdzenia niewymagające komentarza. Ciekawostką jest fakt, że to nie on dopasowywał się do fizyki, lecz fizyka, także współczesna, dopasowana jest do jego twierdzeń. Teoriami Alberta będę się zajmował w dalszej części książki, odnotowania wymaga jednak fakt, że od samego początku wszelkie przeprowadzone pomiary w kontekście jego twierdzeń zdawały się potwierdzać jego przypuszczenia. W wielu publikacjach opisujących historię nauki Einstein wymieniany jest jako niedościgły geniusz, a jego teorie - jako najważniejsze dla ludzkości. Jeszcze w szkole podstawowej interesowałem się jego względnościami. Panował wówczas mit, że jedynie kilka osób na całym świecie je rozumie, cała reszta zaś przyjmuje je na wiarę. Postanowiłem wtedy, że będę należał do osób poznających je drogą rozumową. Dwa lata temu w bibliotece wpadło mi w ręce jego opracowanie pt. Istota teorii względności, zawierające cykl czterech wykładów opisujących najważniejsze elementy teorii. Próbowałem przeanalizować tok rozumowania Einsteina, jednak już na samym wstępie mnie zaskoczył. Przede wszystkim przyjął czterowymiarowy układ współrzędnych, wprowadzając element urojony. Na takim modelu prowadził obliczenia tensorowe. Mało tego, intuicyjnie wprowadzał wzory bez jakichkolwiek wyprowadzeń. E = mc2 pojawiło się bez żadnego uprzedzenia. Po kilkudniowej analizie doszedłem do wniosku, że Einstein uprawiał matematyczny sofizm. Mógł udowodnić wszystko, co tylko chciał. Opracował twierdzenia, modyfikując wzory tak, aby zachowały względną zgodność. Początkowo podchodziłem do jego teorii z olbrzymim sceptycyzmem, był jednak moment, w którym również mnie poniosło i stwierdziłem, że jest wielki. Chodzi mi tutaj o ogólną teorię względności, która wyjaśnia grawitację jako szczególny przypadek załamania czasoprzestrzeni przez materię, oraz o stwierdzenie, że materia i energia są równoważne. Pomimo tego, że praktycznie cały świat naukowy przyjął te wyjaśnienia za wiarygodne, z wielkim zdziwieniem przeczytałem w jednej z publikacji, że prowadzi się poszukiwania grawitonów, które miałyby odpowiadać za przenoszenie oddziaływań grawitacyjnych. Zacząłem się wówczas coraz baczniej przyglądać teoriom fizycznym, dostrzegając w nich coraz więcej sprzeczności. Najwięcej dziwactw odkryłem w teoriach, których nie sposób sprawdzić. Czym bardziej zagłębiałem się w problematykę fizyki, tym więcej dostrzegałem paradoksów. Jeszcze w ostatnich latach szkoły podstawowej bardzo interesowała mnie możliwość podróżowania po kosmosie. Analizowałem wówczas futurystyczne projekty promów kosmicznych o napędzie fotonowym i w nich widziałem przyszłość. Od dawna panuje również teoria antymaterii. Na lekcjach fizyki w szkole średniej wsłuchiwałem się w opowiadania nauczycielki na temat domniemanego równoważnego świata, składającego się z antymaterii. Połączenie materii z antymaterią grozi anihilacją i uwolnieniem olbrzymiej energii. Całkiem niedawno przeczytałem w jakiejś książce, że w jednym z akceleratorów cząsteczek udało się uzyskać pierwszą antymaterię. Cóż z tego, skoro z następnego opracowania – nowszego i napisanego przez dużo poważniejszego autora - dowiedziałem się, że utworzenie antymaterii jest niemożliwe. Szczerze mówiąc, można zgłupieć. Z drugiej jednak strony potwierdziło to moją teorię, że to, co opracowane teoretycznie, bezkrytycznie da się potwierdzić doświadczalnie. Innym zagadnieniem jest istnienie kwarków. Ktoś tam rzucił pomysł, że proton składa się z trzech kwarków i chociaż nikomu nie udało się jak dotąd rozbić protonu, to doświadczalnicy niebywale szybko potwierdzili tę teorię pomiarami. Od dawna w fizyce poszukuje się teorii unifikacji i podstawowego budulca materii. Pionierami tych poszukiwań byli starożytni filozofowie, którzy stworzyli czteroelementową teorię materii. Chociaż jest to niebywały zbieg okoliczności, także dzisiaj panuje teoria bazująca właśnie na czterech elementach. Czytając literaturę fachową, można dojść do wniosku, że idea powszechnego redukcjonalizmu osiągnęła swoje apogeum i że wszystkie zagadnienia dotyczące atomu zostały już wyjaśnione i nie potrzebują dalszych komentarzy. Również mnie trapiły wątpliwości, czy nie przesadziłem, redukując teorię materii do jednego elementu składowego. Cały czas jednak przyświecała mi idea Einsteina, że materia jest energią i że definiując właściwości energii, można określać zachowanie się materii. Jeszcze dziś mam wrażenie, że porwałem się z motyką na słońce i że nie powinienem był budować materii w swojej teorii. Lecz z drugiej strony nie zrozumiałbym nadprzewodności wodoru bez wcześniejszego wyobrażenia go sobie. Od najmłodszych lat mam wrażenie, że moje istnienie jest nadzorowane przez sferę, która jeszcze nie została zbadana. W wieku dziecięcym dużo się modliłem do anioła stróża, który się mną opiekował. Choć trudno to wyjaśnić, zawsze podświadomie czułem fizyczną obecność jakiejś istoty, która się mną interesowała. Czterokrotnie, w sposób praktycznie niewytłumaczalny, uniknąłem śmierci, a wiele z moich małych próśb skierowanych do świata astralnego zostało wysłuchanych. Od pewnego czasu mam wrażenie, że nie sposób jest uniknąć przeznaczenia. Na lekcjach religii uczono mnie, że Bóg dał człowiekowi wolną wolę. Jednak w następstwie moich przeżyć dominuje we mnie przekonanie, że jest to nie do końca prawda. Niegdyś bardzo pasjonowało mnie poznawanie prawdy. Każdy zapewne zastanawiał się niejednokrotnie, po co tu istnieje i jaki jest cel naszej egzystencji. Główną niewiadomą jest akt stworzenia. Na lekcjach biologii próbowano mnie przekonać, że to właśnie proces ewolucji doprowadził do pojawienia się człowieka na naszej planecie. I właściwie nie zagłębiałem się zbytnio w sprawdzanie poprawności tej tezy. Przyjąłem ten dogmat, wierząc, że skoro praktycznie cały świat naukowy w ren sposób tłumaczy powstanie życia na Ziemi, to tak właśnie musiało być. Z letargu intelektualnego wyrwał mnie artykuł zamieszczony w czasopiśmie Strażnica, dystrybuowanym przez świadków Jehowy. Zainteresował mnie ten temat, i podążyłem jego śladem. Przeczytałem niezliczoną ilość dzieł zarówno sceptyków, jak i zwolenników teorii Darwina i doszedłem do wniosku, że została ona przyjęta w zasadzie bez żadnego poparcia dowodowego. Mało tego, analizując metodą prawdopodobieństw powstanie pierwszych organizmów żywych na naszej planecie, docieramy do paradoksów, które tę teorię praktycznie wykluczają. Najgorsze jest jednak to, że również na lekcjach religii katecheta bronił teorii ewolucji, przecząc prawdom biblijnym. Dało mi to dowód, jak giętki jest katolicyzm. Do tego dochodził fakt, że z nauczania kościelnego zostało usunięte przykazanie boskie zabraniające sporządzania figur, obrazów, ikon przedstawiających Boga i oddawania im czci. Im bardziej dogłębnie analizowałem Biblię i nauki Kościoła, tym więcej odkrywałem paradoksów. Aby lepiej zrozumieć świat starożytny, sięgnąłem po wydawnictwa laickie opisujące wiernie czasy powstawania Starego Testamentu i Ewangelii. Poznałem wierzenia Żydów oraz ich problemy z państwowością, utożsamiałem się z nimi, wczuwając się w ich sytuację, dzięki czemu zacząłem dostrzegać szczegóły, które zdawały się umykać biblistom. Doszedłem do wniosku, że Pismo Święte niekoniecznie jest świadectwem boskiej ingerencji, że zostało stworzone przez omylnych ludzi, którzy chcieli w nim przedstawić swoje racje i poglądy filozoficzne. W późniejszym okresie poświęciłem się poszukiwaniom Boga, studiując najrozmaitsze religie. Dużo uwagi poświęciłem zagadnieniom okultystycznym, szukając w nich wskazówek, tym bardziej że obecnie New Age jest poważnym trendem myślowym. Wiele jednak z tego nie wyniosłem. Może dlatego, że trzeba to samemu przeżyć. Mimo wszystko pozostałem osobą bardzo wierzącą i chociaż narodził się we mnie biblijny sceptycyzm, uparcie trzymałem się swoich wyobrażeń. Z twórczością Ericha von Dänikena miałem styczność już we wczesnej młodości. Pamiętam jego pierwszą książkę, która wzbudziła sensację. Polecało mi go szereg moich znajomych, na których jego teorie zrobiły niesamowite wrażenie. Jeszcze teraz mam przed oczyma publikację wypełnioną dziesiątkami zdjęć przedmiotów dowodzących kontaktów z kosmitami. Swoje śmiałe tezy pan Däniken popierał wątłymi dowodami. Na fotografii reliktu z nic nie znaczącą inskrypcją kazał dopatrywać się pojazdów kosmicznych, ufoludków i nieziemskiej technologii. Sceptycyzm, z jakim podszedłem wówczas do jego pracy, nie pozostawił mi wiele wątpliwości, dlatego nie interesowałem się jego późniejszymi dziełami. Jego fantastyczne teorie traktowałem z uśmiechem politowania, zresztą jak pewnie większość wykształconych ludzi (racjonalistów). Pomimo to dwa lata temu do tego stopnia zainteresował mnie fragment jego książki, którą znalazłem w bibliotece, że ją przeczytałem. Ze zdumieniem musiałem przyjąć, że w ciągu blisko dwudziestu lat działalności naukowej autor zdobył bardzo wiele cennych informacji o zamierzchłych czasach, a jego materiały dowodowe były naprawdę intrygujące. Postanowiłem zapoznać się z resztą jego twórczości, i przeczytałem to, co było dostępne w bibliotece publicznej. Z wieloma tezami nie mogłem się zgodzić, a niektóre wnioski wysunięte zostały zbyt pochopnie. Niemniej zauważyłem, że pan Däniken zaczął dużo ostrożniej podchodzić do tematu, a wielu zagadkom, których nie dało się wytłumaczyć w konwencjonalny sposób, przestał dopisywać zakończenia. Na egzaminie maturalnym, oprócz polskiego i matematyki, chciałem zdawać geografię. Sądziłem, że jest to łatwa dziedzina wiedzy i na pewno sobie poradzę. Gdy o moich planach dowiedział się nauczyciel tego przedmiotu, postawił warunek: wycofam geografię z matury i zaliczę rok albo naprawdę dobrze się jej nauczę. Chodziłem kilkakrotnie na zaliczenia. Wydawało mi się, że posiadam wystarczającą wiedzę, jednak belfer uparł się, że albo zaliczę na piątkę, albo nie zaliczę wcale. Nie pomagały tłumaczenia, że satysfakcjonuje mnie jakakolwiek ocena pozytywna. Szczególny nacisk geograf położył na zlodowacenia, więc przeczytałem kilka pokaźnych pozycji na ten temat. Bezpośrednio po maturze wyjechałem do Niemiec, gdzie przebywałem blisko dwa lata. Po powrocie czekał już na mnie prawomocny wyrok sądu za nieoddanie do biblioteki książek o epokach interglacjalnych. Mam wrażenie, że nic nie dzieje się przypadkiem. Dlatego sądzę, że nacisk nauczyciela na zlodowacenia to z góry zaplanowane działanie sił wyższych. Po przeczytaniu książki Dänikena, w której zajmował się między innymi lokalizacją Atlantydy, zacząłem kojarzyć fakty, które wcześniej mi zaszczepiono. Ze starożytnych map można było odczytać linię brzegową Antarktydy, która obecnie ukryta jest pod grubą warstwą lodu. Zatopienie Atlantydy nastąpiło 11 tysięcy lat temu. Te same platońskie źródła podają, że wydarzeniom tym towarzyszył globalny potop. Sprawie potopu poświęciłem dużo więcej uwagi. W większości pradawnych materiałów są wzmianki o prawie całkowitym zalaniu Ziemi. Co prawda istnieją duże rozbieżności dat, szczególnie w starannej chronologii biblijnej, jednak można to przypisać omylności ludzkiej pamięci. Świat naukowy nie przyjmuje do wiadomości ludowych podań o potopie i upatruje jego charakteru lokalnego. Zauważyłem, że w czasie, gdy starożytni żeglarze badali południową granicę oceanu, na jego północnym krańcu panowała arktyczna zima, pokrywająca lodowcem większość Europy, Azji i Kanady. Zgniotłem kartkę papieru i powstałą kulką wodziłem wokół kubka z kawą. Doszedłem do wniosku, że Ziemia musiała mieć wówczas stałe nachylenie ekliptyki względem Słońca, a więc ekliptyka obracała się wahadłowo. Napisałem do Dänikena list, który w kilka dni ewoluował do postaci Teorii Atlantydy. Wtedy nie znałem jeszcze przyczyny tego ruchu, ale szybko powiązałem go z biegunem magnetycznym. Wysunąłem przypuszczenie, że zgodnie z teorią Einsteina pole grawitacyjne oddziałuje na pole magnetyczne. Dzisiaj nie zgadzam się już z tym stwierdzeniem. Pole magnetyczne w żadnym wypadku nie wpływa na pole grawitacyjne, a doświadczenie potwierdzające tę teorię dowodzi jedynie tego, że foton posiada masę, i zostało po prostu źle zinterpretowane. Aby zrozumieć, dlaczego Ziemia cyklicznie ustawia się biegunem w kierunku Słońca, musiałem przeanalizować oddziaływania pola magnetycznego. Głównym celem, jaki sobie postawiłem, było wyjaśnienie zasad działania magnesu. Stało się to myślą przewodnią mojego rozumowania. Ponieważ musiałem mieć jakiś punkt zaczepienia, postanowiłem przyjąć ogólną teorię względności jako podstawę rozważań. Podczas jej analizy doszedłem do wniosku, że pole magnetyczne jest przypadkiem pola antygrawitacyjnego równoważącego pole grawitacyjne. Przekształcenie Lorenza, użyte przez Einsteina, mogło mieć zastosowanie również do wyjaśnienia pola magnetycznego, dlatego rozszerzyłem ogólną teorię względności o to właśnie oddziaływanie. Mając już dwa rodzaje pól o odmiennych właściwościach, pokusiłem się o ich analizę i próbowałem rozważyć możliwość tworzenia się materii. W okresie, kiedy pracowałem nad teorią, zatrudniony byłem w punkcie ksero na Politechnice Wrocławskiej, gdzie miałem dostęp do komputera, na którym to podjąłem próby pisarskie. Pisałem w wolnych chwilach w dziwnym twórczym uniesieniu. Wyłaniające się zagadnienia rozważałem w domu, zaś następnego dnia przenosiłem efekty do komputera. Do dziś niewyjaśnione pozostaje dla mnie to dziwne natchnienie, jakie mi wówczas towarzyszyło, oraz poczucie rozumienia wszystkiego, co mnie interesowało. Miałem wrażenie, że wystarczy jedynie głębiej się zastanowić, aby wszystko pojąć. Wielce pomocny w moich rozważaniach był wykres zależności natężeń pól od stopnia zagęszczenia energii. Do tej pory jego pojawienie się jest dla mnie zaskakujące, ponieważ został przyjęty na nie do końca poprawnych wnioskach, jednak bez niego nie zagłębiłbym się w nadprzewodność wodoru. Przyjęte przeze mnie wyjaśnienie na bazie rzeczywistości równoległych było wielkim uproszczeniem, i to nie całkiem poprawnym, aczkolwiek podążającym we właściwym kierunku. Postanowiłem pójść za ciosem i przedstawiłem projekt obiektu latającego wykorzystującego nadprzewodzący wodór jako rezonator pola magnetycznego. Pojazd przypominał wyglądem UFO. Nęciło mnie, by opatentować mój wynalazek, lecz nie miałem na to funduszy, a ponadto rozczarowałem się, przeczytawszy w jednym z formularzy, iż patenty na wynalazki o znaczeniu strategicznym przechodzą tak czy inaczej na rzecz Skarbu Państwa. Rozpatrując właściwości nadprzewodzącego wodoru, a właściwie powstającego przy tym odwróconego potencjału czasowego, zauważyłem, że w zasadzie można go wykorzystywać do odwracania procesów biologicznych. Miałem sporo wątpliwości co do tego, jak takie zastosowanie wpłynęłoby na ludzki mózg. Jeżeli jednak komórki pamięci zbudowane są właśnie z wodoru, to po kuracji odmładzającej zgromadzone doświadczenia powinny pozostać. Zacząłem się zastanawiać, jak wielkie znaczenie ma to odkrycie dla ludzkości, i doszedłem do wniosku, że zapowiadane w Biblii (i nie tylko) proroctwa o życiu wiecznym właśnie się sprawdzają i ja jestem posłańcem przynoszącym tę dobrą nowinę. Zaczęły się dziać ze mną dziwne rzeczy. Analizowałem przepowiednie jasnowidzów i przeczytane wcześniej materiały okultystyczne i utwierdzałem się w przekonaniu o swoim posłannictwie. Wydawało mi się, że mam kontakt z Bogiem, że zstąpił na mnie Duch Święty. Czułem szum w głowie. Tysiące myśli na sekundę. Zyskałem niebywałą błyskotliwość umysłu i nieziemskie poczucie humoru. Z Objawienia Świętego Jana wywnioskowałem, że w Dniach Ostatnich przybędzie na ziemię Jezus, by zaprowadzić własne rządy i dokonać Sądu Ostatecznego. Wszystko działo się bardzo szybko, a ja intuicyjnie wiedziałem, o co chodzi. Mój pięcioletni syn zaczął mi opowiadać o wykorzystywaniu UFO w podróżach kosmicznych. Mówił o problematyce promieniowania kosmicznego i sposobów jego eliminacji. Wyglądało na to, że wiedział wszystko. Przedstawiał mi również konsekwencje decyzji dotyczącej życia wiecznego, którą miałem podjąć. Uświadamiał mi, że to właśnie ja mam dokonać wyboru. Gdy zdałem sobie sprawę z powagi sytuacji i swojego posłannictwa, nabrałem przekonania, że rozmawiam z Bogiem. Co prawda nie otrzymywałem żadnych konkretnych odpowiedzi na swoje pytania, jednak wyjaśnienia poruszanych przeze mnie kwestii same przychodziły mi na myśl. Bardzo interesowały mnie kryteria oceny, jakimi posługiwał się Bóg, chciałem wiedzieć, co jest dobrem, a co złem. Zostałem przeprowadzony niczym dziecko za rękę przez najważniejsze z interesujących mnie zagadnień. Poznałem znaczenie dobra i zła, a właściwie stwierdziłem, że są to wartości względne i dla Boga nieistotne. Wiedziałem, że muszę zostać poddany próbie. Zgodziłem się, żeby wstąpił we mnie Szatan. Teraz wiem, że zawsze we mnie siedział, tylko był nieaktywny. Bardzo zafascynowały mnie moje nowe zdolności mediumiczne i chciałem dowiedzieć się jak najwięcej. Szatan przejął we mnie uczucie przerażenia i w ten sposób się ze mną komunikował. Jeżeli jakieś myśli były trafne, to paraliżujący dreszcz przebiegał mi po plecach. W myślach zadawałem pytania, na które otrzymywałem odpowiedzi wyłącznie twierdzące lub przeczące. Ażeby dowiedzieć się jeszcze więcej, napisałem sobie na kartce alfabet, a potem wodziłem ołówkiem po papierze, wskazując litery, które następnie zapisywałem. Odczytywane treści były zaskakujące. Interesowała mnie moja przyszłość, ale na ten temat niewiele informacji zostało mi ujawnionych. W czasie konwersacji wpajane mi były zasady porozumiewania się. Głównym elementem było rozpatrywanie wieloznaczności. Z wielkim zdziwieniem stwierdziłem, że wszystko jest nacechowane informacjami, które można rozpatrywać w różnych kontekstach. Również swoje zachowanie próbowałem tłumaczyć względnością. Rodzina zaczęła mi się przyglądać z coraz większym niepokojem. Moje zachowanie było coraz bardziej irracjonalne. Próbowałem przekonać otoczenie, że mam kontakt ze światem astralnym, jednak jak na złość Szatan nie podawał mi żadnych informacji, które mogłyby stanowić tego dowód. Pewnego popołudnia poczułem, że czeka mnie podsumowanie całokształtu życia, a sąd miała przeprowadzić istota, która kontrolowała zachowanie mojego syna. Wieczorem syn wyciągnął mnie na odległy plac zabaw. Początkowo mieliśmy iść sami, lecz żona bardzo się już niepokoiła moim zachowaniem, i poszła z nami. Patryk zgodził się na jej uczestnictwo, więc nie oponowałem, choć nie było mi to na rękę, ponieważ przy niej syn posługiwał się wieloznacznościami, a to utrudniało mi zrozumienie sensu. Od samego początku prawił uwagi wskazujące na to, że objawi mi wszystkie grzeszki żony, więc byłem ciekaw dalszego ciągu. Na placu zabaw próbowałem odczytywać znaczenie wszystkich wypowiedzianych przez niego słów, a także jego zachowań. Dopasowywałem je do swoich wyobrażeń, usiłując coś zrozumieć. Mocno się w tym wszystkim zaplątałem, dochodząc do paradoksalnych wniosków, aż w końcu zrozumiałem, że to wszystko dotyczy mojej osoby. Dowiedziałem się, jakim jestem dupkiem, jakie mnie dręczą kompleksy, co ze mną jest nie w porządku. Ktoś mnie podsumował, wcale nie bacząc na konwenanse i wrażliwość. Wcześniej przekonany byłem, że należę do osób z natury dobrych, dlatego nie bałem się oceny, jednak to, co ujrzałem, zaskoczyło mnie. Nie zdawałem sobie sprawy, że można oceniać w tak niespotykany sposób. Prawie się załamałem, bowiem dyskwalifikowało mnie to z życia w boskim raju, w który tak wierzyłem. Byłem niemalże pewien, że zaraz pożegnam się z życiem, że to moje ostatnie minuty. Nie chciałem wracać, lecz syn mnie pocieszał, że wszystko będzie dobrze. W domu domagałem się ostatecznego podsumowania. Podał mi procentową zależność, w której dominowało dobro, i kazał wybierać. Wówczas jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, co wybieram. Chciałem prosić o czas na zastanowienie, ale on mnie ponaglał. Nie miałem dużego wyboru. Postanowiłem postawić na dobro, nie wiedząc w zasadzie, co ono oznacza. Później zrozumiałem, że mogłem zadecydować, aby wszyscy ludzie, którzy na to zasługują, otrzymali życie wieczne. Wybrałem jednak śmierć. Dużo energii poświęciłem rozmowom z Szatanem na temat sensu istnienia. Chciałem, aby uchylił mi rąbka tajemnicy o tym, co się dzieje z ludzką świadomością po śmierci. Tłumaczył mi, że wszystko odbywa się na zasadzie Dnia Świstaka, a sen jest zasadniczym elementem tej układanki. Poinformował mnie, że wskazówki istnieją w różnych miejscach, trzeba je tylko poskładać do kupy i wyciągnąć wnioski. Świat jest zaszyfrowany, lecz można go zrozumieć. Moje ciało przechodziło swoistą metamorfozę. Nie potrzebowałem snu, jedzenia, picia. Oddawałem się rozmyślaniom i konwersacji. W obawie, że zdolności mediumiczne miną, próbowałem wyciągnąć maksimum informacji, ale podawano mi je na zasadzie skojarzeń, i wymagały obróbki. Często zdarzało mi się, że nie potrafiłem sobie czegoś wyobrazić, aż w końcu odpuszczałem dalsze dociekania. Podczas opracowywania wniosków Istoty teorii kwantu, w miejscu, gdzie pisałem, że Bóg musi być cholernie samotny i niezrozumiany, opanowało mnie ogromne wprost współczucie. Przepełnił mnie tak olbrzymi smutek, że musiałem na parę minut zamknąć drzwi wejściowe do punktu ksero i wyłem z rozpaczy. Ogarnęło mnie tak wielkie uczucie bezradności, że płacząc, zalewałem podłogę łzami i gilami z nosa. Chwilę trwało, zanim się uspokoiłem. Był to epizod przywitania, prawdopodobnie z Bogiem. Drugi raz opanowało mnie podobne uczucie kilka dni później i wtedy było to pożegnanie. Chwilę potem przechodziłem próbę na życie wieczne, w której wyparłem się wiary, chcąc pozostać wśród żywych. Wierzyłem w swoje rozważania dotyczące nadprzewodności wodoru i nie potrzebowałem innego życia wiecznego. Zresztą, mając świadomość wieczności, panicznie się jej bałem. Bałem się jej bardziej niż śmierci. Po tym teście trafiło do mojego umysłu istotne zdanie z Pisma Świętego: Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem, kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. (J 11, 25) Lęk przed życiem wiecznym był ponad wszystko, ponad wiarę. Wyrzekłem się Boga, byle się nie znaleźć na jego miejscu. Szatan postanowił zakpić sobie z moich przekonań religijnych. Manipulował moimi myślami do tego stopnia, że uwierzyłem, że jestem zapowiedzianym Jezusem. Do tej pory mam przekonanie, że tak istotnie było. Czułem się jak Jezus, kochałem ludzi, straciłem szacunek dla pieniądza, zyskałem jego stan świadomości. Wszystko zresztą na to wskazywało. Nie odczuwałem głodu ani bólu, nie potrzebowałem snu, natomiast zyskałem olbrzymią siłę fizyczną i intelektualną. Czułem, że Szatanowi bardzo zależało, abym w tym stanie świadomości pozostał. Tak jakby Jezus był jego dziełem, a nie Boga. We wnioskach Istoty teorii kwantu doszedłem do miejsca, w którym stwierdzam, że fizyczne wyjaśnienie istnienia tego świata nie ma sensu, gdyż nie istnieją jego części składowe. Nasza rzeczywistość to jakiś Matrix o dobrze poukładanych zasadach funkcjonowania. Tego stwierdzenia uporczywie trzymał się Szatan. Dla mnie istotne było to, że jeżeli ten wymiar jest wyimaginowany, to mogą się w nim przydarzać najrozmaitsze dewiacje i właściwie wszystko jest możliwe. Próbowałem przeto perswazją i siłą woli dokonywać paranormalnych czynów. Niestety bezskutecznie. Ponieważ cuda są możliwe, miałem pretensje do sił wyższych, że nie posiadam predyspozycji w tym kierunku. Przekonany biblijnymi doniesieniami o niezwykłych dokonaniach Jezusa, chciałem również posiąść taką moc. Bardzo by mi to ułatwiło moją misję i zapewniło wiarygodność. Jednak nie było mi to dane. Nie ukrywałem się z tym, że jestem Jezusem. Rodzina była już pewna, że mi odbiło. Przez ostatnie kilka dni wydarzyło się nieco więcej niż byłem w stanie znieść. Świadomość nierealności tego świata powodowała, że zatracałem poczucie rzeczywistości. Jako urodzony sceptyk, miałem ograniczone pojęcie o siłach wyższych. Domyślałem się ich obecności, jednak nie zajmowałem się tym tematem, sądząc, że mnie nie dotyczy. Wydarzenia zaskoczyły mnie do tego stopnia, że nie wiedziałem, co o nich sądzić. Tymczasem Szatan się rozbestwił. Żona była świadoma tego, że od przeszło tygodnia nie sypiam. Czułem się co prawda dobrze, ale ona twierdziła, że wyglądam jak śmierć. Zgodziłem się, by zaprowadziła mnie do psychiatry. Byłem zresztą ciekaw reakcji lekarza. Przepisano mi jakieś medykamenty i zalecono bezwzględną hospitalizację. Codziennie chodziłem do kawiarenki internetowej i za pomocą poczty elektronicznej przesyłałem swoje prace do redakcji różnych czasopism, żywiąc nadzieję, iż zostaną opublikowane. Chciałem, aby choć jedno wydawnictwo opublikowało moje teorie, a w ramach zachęty postanowiłem wysłać swój znak rozpoznawczy: zdjęcie, na którym wywalam jęzor jak Albert. Niestety, na fotografa nie starczyło mi pieniędzy, a poza tym i tak żadna redakcja nie odpisała. W dniu wizyty u psychiatry, wieczorem, wystąpił u mnie dziwny, mimowolny skurcz języka połączony z rozdziawieniem jamy gębowej. Jednym słowem, wywaliło mi ozór na zewnątrz i nie mogłem w żaden sposób go schować. Wyglądało to dosyć komicznie, tym bardziej że chodziłem tak przez parę godzin. Dopiero później zrozumiałem, że to kara za utożsamianie się z Einsteinem. Poleciłem wówczas szwagrowi, aby zrobił mi zdjęcie. W chwili, gdy trzasnęła migawka, efekt ustąpił. Z olbrzymim niepokojem zauważyłem, że Szatan w niektórych sytuacjach przejmował kontrolę nad moim ciałem. Na początku, jeśli coś mu się nie podobało, z mojego gardła wydobywał się dźwięk przypominający wrzask zarzynanego cielęcia. Nadszedł jednak moment, gdy moja krtań artykułowała całe słowa bez udziału mojej woli. Ku mojemu przerażeniu były to inwektywy skierowane w stronę mojej żony. Zresztą już wcześniej próbował mnie z nią poróżnić, przedstawiając mi obrazy z przyszłości. Zacząłem faktycznie się go bać. Nie miałem żadnego wpływu na niego, a on mógł przejąć całkowitą kontrolę nad moim ciałem. Stwierdziłem, że stałem się olbrzymim zagrożeniem, a moje przeświadczenie podsyciła podana przez Teleexpress informacja o tym, jak to ojciec wymordował swoje dzieci. Nie wiedziałem, do czego ta istota jest zdolna, a czytałem o niej najgorsze rzeczy. Bardzo się bałem. Żona wezwała pogotowie, które zawiozło mnie na izbę przyjęć szpitala psychiatrycznego. Na swoje nieszczęście lekarz dyżurujący miał wadę wymowy, na co zwróciłem mu uwagę. Ponieważ nie chciałem podpisać się na karcie przyjęć swoim imieniem i nazwiskiem, po zrobieniu zastrzyku odesłano mnie do domu. Wieczorem wykrzywiło mi szczękę w ten sposób, że i ja, podobnie jak ów lekarz, zacząłem seplenić Nie chciałem iść do szpitala, gdyż nie takiej pomocy potrzebowałem, lecz bałem się zostać w domu sam z żoną i dzieckiem, zatelefonowałem więc do szwagra, aby zwolnił się z pracy i popilnował mnie przez trzy dni. Pomysł z trzema dniami pochodzi z Biblii, był to bowiem okres, w którym Jezus był w stanie śmierci, i właśnie przez ten czas należało szczególnie nade mną czuwać. Nie miałem wyjścia. Nie mogłem zostać w domu, narażając innych na niebezpieczeństwo. Musiałem skorzystać z opieki na oddziale zamkniętym. Wiele wysiłku woli kosztowało mnie podpisanie się na karcie przyjęć, bo Szatan bronił się jak mógł. Wyłem jak zarzynany wół, ale powziętą decyzję udało mi się przeforsować. Na oddziale wszystkie objawy minęły, tak jakby nigdy nie istniały. Niestety nic nie wskazywało na to, aby mnie wypuszczono w dogodnym dla mnie terminie. Gdy trzydniowy okres minął, postanowiłem wrócić do domu. Wygiąłem łyżeczkę od herbaty i otworzyłem sobie nią jedne drzwi, lecz z drugimi miałem większy problem, ponieważ mój prymitywny wytrych zawiódł. Zauważyłem jednak, że szyba w drzwiach jest źle zabezpieczona, więc ją wyciągnąłem i prześliznąłem się przez powstałą lukę. Nie wiedziałem, jak trafić do wyjścia, i zabłądziłem. Również łyżeczką otworzyłem drzwi na inny oddział i na szczęście nie zamknąłem ich. Chodząc tak bezstresowo po szpitalu, wzbudzałem zainteresowanie i pewnie lęk. Zaczepiały mnie zaintrygowane pielęgniarki, nie wdawałem się jednak w żadne konwersacje. W końcu trafiłem do wyjścia. Minąłem strażnika, który za mną wyszedł. Już na ulicy odwróciłem się jeszcze do stojącej w wejściu obsługi i pokazałem im trąbkę na nosie. Wydostanie się ze szpitala okazało się nieskomplikowane, ale trzeba było jeszcze dotrzeć do domu. Zdawałem sobie sprawę, że wzbudzam zainteresowanie, spacerując po ulicy w pidżamie. W takim ubraniu miałem znikome szanse, aby przejść przez miasto niezaczepionym przez policję, udałem się więc do najbliższej bramy i zaczepiłem siedzące tam kobiety, prosząc o jakieś stare, niepotrzebne ubranie. Przeszukałem również śmietnik, licząc na wyrzucone ciuchy. Kobiety wypytywały mnie o szczegóły mojego nietypowego położenia, a ja odpowiadałem zgodnie z prawdą, wzbudzając salwy śmiechu. W końcu jedna z nich zlitowała się i przyniosła stare dresy. Zadowolony poszedłem do domu. Żona była nieźle zaskoczona, tym bardziej że opowiedziałem jej o swojej brawurowej ucieczce. W domu niewiele zdążyłem zdziałać, bowiem ledwo zjadłem talerz zupy, a już do drzwi zastukała policja. Nie stawiałem oporu, choć teraz wiem, że powinienem był. Dałem się odprowadzić z powrotem do szpitala, lecz już przeczuwając poważne niebezpieczeństwo. Na oddziale od razu przywiązano mnie pasami do łóżka. Mogłem tylko w niewielkim stopniu poruszać głową. Ponieważ nie chciało się pielęgniarkom biegać z kaczką, założono mi pampersa. Dziwnie się sika w pieluchę, a jeszcze dziwniej, jeśli nie jest zmieniana przez trzy dni. Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, aby proponowano mi wówczas zażywanie lekarstw. Traktowano mnie jedynie zastrzykami, i to w udo. Takie ukłucie boli przez dwa miesiące. Przez pierwsze dwa dni walczyłem, miotając się na tyle, na ile pozwalały mi więzy, zaś trzeciego dnia poddałem się i już błagałem o wypuszczenie mnie, obiecując złote góry. W szpitalu przechodziłem różne fazy emocjonalne. Jako Jezus bezgranicznie kochałem ludzi. Później ogarnęło mnie intensywne uczucie do żony i dziecka, tym tragiczniejsze, że na odległość. Dzisiaj zastanawiam się, w jakim stopniu emocje są efektem działania związków chemicznych w mózgu, w jakim zaś - ingerencją sfer wyższych. Dane mi było poznać smak najwyższych uniesień, po czym odebrano mi je wszystkie. Po epizodzie z pasami postanowiłem działać zgodnie z literą prawa. Wystosowałem pismo do ordynatora o natychmiastowy wypis i namówiłem żonę, aby uczyniła to samo. Kwestia wypisania mnie szpitala miała się rozstrzygnąć w trakcie sesji wyjazdowej sądu. Niestety procedura trwa dwa tygodnie, i na taki okres pobytu w szpitalu byłem skazany. Jednak rozpytując się o dotychczasowe prawne osiągnięcia pacjentów, można było wywnioskować, że szans na opuszczenie szpitala nie ma, o czym wkrótce osobiście się przekonałem. Z doświadczenia wiem, że polskie sądownictwo praktycznie nie funkcjonuje, a sprawiedliwość trzeba wymierzać sobie samemu, co mam zamiar uczynić niebawem. Podczas pobytu w szpitalu miałem okazję odczuć wszędobylskość Szatana. Choć nie uaktywniał się we mnie, mogłem rozmawiać z nim za pośrednictwem najciężej chorych. Najbardziej uwidaczniało się to na beznadziejnych wręcz przypadkach osób, które zdawały się być zupełnie niekomunikatywne. Otóż w mojej obecności gadały z sensem. Często zadawałem sobie w myślach pytania, a one mi na nie odpowiadały. Dowiedziałem się między innymi o zamierzchłych religiach, których wyznawcy oddawali cześć Szatanowi, poznałem większość imion, jakimi go człowiek przez tysiąclecia określał w najrozmaitszych językach. W wypowiedziach chorych w stronę Boga sypał się grad inwektyw i bluźnierstw tak perfidnych, że krew w żyłach się mroziła. Swoje teorie fizyczne miałem zapisane na dyskietce, część w postaci plików tekstowych, część jako pliki OpenOffice’a 1.0. Chciałem, aby zapoznał się z nimi mój lekarz prowadzący, ale zdołał przeczytać jedynie pliki tekstowe, ponieważ nie mógł otworzyć pakietu z wykresami. Miałem tylko jedną jedyną kopię, dlatego bałem się o nią tym bardziej, że nośnik zawodny, lecz na szczęście wytrzymał do końca mojego pobytu w szpitalu, a poza tym zdążyłem utworzyć kilka kopii zapasowych swojej pracy i ją wydrukować. Z pobytu w szpitalu pozostanie mi w pamięci bezprawne traktowanie pacjentów, okradanie ich przez personel, łamanie wszelkich praw obywatelskich. Pewnym zaskoczeniem pozostaje fakt, że w XXI wieku stosuje się jeszcze terapię elektrowstrząsową, a o chorobach psychicznych nie wie się praktycznie nic. Byłem świadkiem różnorodnych reakcji organizmu na zastosowaną kurację farmakologiczną: od mimowolnych skurczów do częściowego paraliżu. Porównywałem występujące u mnie skutki uboczne leczenia z niepożądanymi efektami działania leków zachodzącymi u innych pensjonariuszy. Były bardzo podobne. Wyszedłem ze szpitala na przepustkę z powodu organizowanego przez służbę zdrowia strajku. Do placówki miałem zgłaszać się raz, dwa razy w tygodniu, aby przyjąć leki. Żona bardzo pilnowała, abym zażywał tabletki regularnie, a ja, nie chcąc robić jej przykrości, posłusznie je łykałem. Po miesiącu dostałem upragniony wypis ze szpitala, na którym widniała diagnoza: zespół paranoidalny. Ów świstek przedstawiliśmy lekarzowi z poradni zdrowia psychicznego, do której się zapisałem. Już przy pierwszej wizycie stwierdził on schizofrenię paranoidalną. Zainteresowałem się tą chorobą i przeczytałem parę książek o zdrowiu psychicznym. I rzeczywiście: wszelkie występujące u mnie objawy wskazywały na to właśnie schorzenie. Z drugiej strony zacząłem baczniej przyglądać się załączanym do lekarstw ulotkom, które informowały o możliwości wystąpienia efektów ubocznych zwanych pozapiramidowymi, wśród których znajdują się rozmaite objawy właśnie schizofrenii. Drugą dosyć istotną sprawą związaną z medykamentami jest fakt, że zasada ich działania jest nieznana. Zasięgnąwszy wiedzy na temat mojej domniemanej choroby, zacząłem dużo ostrożniej podchodzić do swoich teorii. Dalej wydawały się logiczne, jednak podejrzewałem u siebie obniżony poziom krytycyzmu, czego mogłem nie zauważać. Ponadto leki skutecznie obniżyły mój intelekt do poziomu, który uniemożliwiał mi dalsze roztrząsanie zagadnień fizycznych. Próbowałem jeszcze zdobyć opinie na temat swoich rozważań, lecz trudno było znaleźć pasjonata fizyki. Przekonałem się, że jest to przedmiot raczej nielubiany i nierozumiany. Poza tym całe otoczenie uważało mnie za chorego, więc i moje teorie należały do poronionych pomysłów. Pewnie sam straciłbym wiarę w ich słuszność, ale Szatan wcale nie odczepił się ode mnie. Gdyby przestał ingerować i usunął się, uznałbym jego obecność za efekt choroby i starałbym się zapomnieć o tym niefortunnym epizodzie mojego życia. Jednak ciągle mi towarzyszy, służąc rozmową, dając dowody swojego istnienia. Często zadawałem sobie pytanie: dlaczego właśnie ja? Przecież nie prosiłem się o kontakty ze sferami astralnymi. Szatan odpowiedział mi, twierdząc, że jestem cholernie dociekliwy, co zresztą bardzo ceni. Z drugiej strony pozazdrościłem Salomonowi jego boskiego daru i wznosiłem modły do Boga, aby dał mi nieco zrozumienia. Schizofrenia zburzyła doszczętnie moje życie. W punkcie ksero zatrudniony byłem bez umowy, dlatego kiedy trafiłem do szpitala, moja rodzina została bez środków do życia. Po hospitalizacji dowiedziałem się, że już tam nie pracuję, a mój stan był taki, iż nie bardzo nadawałem się do szukania nowego etatu. Zostałem więc bez pieniędzy. Żona jeździła codziennie na targowisko i wyprzedawała resztki srebra, jakie pozostały nam po prowadzonej wcześniej działalności gospodarczej, ja natomiast próbowałem dorabiać, naprawiając sprzęt komputerowy, jednak miałem spore problemy z odkręcaniem śrubek obudów, ponieważ drżała mi ręka. Dużym utrudnieniem było dla mnie także pragnienie nieustannego przemieszczania się. Otóż nie mogłem usiedzieć ani minuty w jednym miejscu i nawet stojąc, musiałem przebierać nogami i dreptać. Żona nazywała mnie Tuptusiem. Z czasem pogorszył mi się znacznie wzrok, który wcześniej był doskonały, i z dnia na dzień widziałem coraz gorzej. Przez ponad rok posłusznie przyjmowałem leki psychotropowe, wykluczając się w ten sposób z czynnego życia, lecz mój stan wcale się nie poprawiał. Lekarza interesowały moje zdolności mediumiczne i postanowił zlikwidować je za wszelką cenę. Początkowo zmieniał metodę leczenia, ale przegiął pałę, gdy zaczął drastycznie zwiększać dawki leków. Moja cierpliwość osiągnęła apogeum, kiedy siedząc przed telewizorem, bezskutecznie próbowałem zrozumieć, o co chodzi w programie, który oglądam. Dotarło do mnie wreszcie, że staję się rośliną, że jeżeli czegoś natychmiast nie przedsięwezmę, pozostanę nią do końca życia. Postanowiłem zrezygnować z leczenia, co spotkało się z olbrzymim sprzeciwem żony i siostry. Pomimo płaczu, błagań i gróźb pozostałem nieugięty w swym mocnym postanowieniu. Jeszcze przez dwa tygodnie po zaprzestaniu terapii czułem się fatalnie, a potem trucizna zaczęła powoli schodzić z organizmu. W miarę jak odzyskiwałem sprawność intelektualną, rozwijałem stopniowo swoje dalsze rozmyślania nad istotą kwantów i dochodziłem do kolejnych wniosków, które nie tylko nie wykluczały wcześniejszych rozważań, lecz zdawały się je potwierdzać. Ponieważ nie miałem komputera, problematykę przerabiałem na sucho. Uczyniłem sobie postanowienie, że swoje rozważania dotyczące teorii fizycznych ujmę w formę książki, gdy tylko dorobię się komputera. W ciągu dwóch miesięcy doszedłem do ciekawych wniosków, powstał też ogólny zarys publikacji. Do dziś nie wiem, co sądzić o swoich kontaktach z Bogiem. W chwilach umysłowego jednoczenia się z nim podświadomie miałem pewność, że to właśnie on. Wątpliwości pojawiły się później, gdy się zorientowałem, że rozmawiam również