David Schwalk Przestępstwo doskonałe Wstęp Wiele wątpliwości trapiło mnie, zanim zdecydowałem się spisać swoje przemyślenia dotyczące zagadnień fizycznych, nad którymi obecnie pracuję. Wątpliwości były tym większe, że moje wcześniejsze prace nie doczekały się jak dotąd papierowego wydania. Pozostały bez echa. Mało tego, uważane są raczej za bzdurę, której nie należy poświęcać ani uwagi, ani czasu. Bardzo wiele energii kosztowało mnie zdobycie opinii na ich temat. Rozesłałem swoje prace mailem do większości naukowców w Polsce. Oddźwięk był znikomy. Szczerze mówiąc, zacząłem wątpić w Internet jako uniwersalne medium, gdyż w moim przypadku niestety zupełnie się nie sprawdził. A szkoda, bo kiedy przygotowywałem się do napisania tej książki, wszelkie uwagi były dla mnie na wagę złota. Przez ostatni rok zastanawiałem się, czy nie powinienem immatrykulować się na Wydział Fizyki i Astronomii Uniwersytetu Wrocławskiego. Wielu znajomych próbowało mnie do tego nakłonić. Muszę przyznać, że nie byłoby to działanie bez racji, bowiem znaczna część wiedzy, która jest mi potrzebna, pozostaje poza moim zasięgiem. Początkowo myślałem, że w dobie ekspansji Internetu wszystkie niezbędne informacje można znaleźć bezpośrednio w sieci, lecz szybko przekonałem się, że aby zdobyć interesujące materiały, trzeba nieźle się natrudzić. Internet przypomina wielki śmietnik; trzeba przeczytać dziesiątki identycznych dokumentów, aby w szczegółach odnaleźć coś nowego. Nie lepiej ma się literatura papierowa. Pozycje dostępne w publicznych bibliotekach zwykle zawierają wiadomości pobieżne, niepełne i mocno zdezaktualizowane, a przede wszystkim - sprzeczne ze sobą. Niestety nie każdy może korzystać z księgozbiorów uniwersyteckich. Zresztą zawarte w nich informacje są często niejasne, naszpikowane najwymyślniejszymi wzorami, w których matematyka zastępuje logikę. Bardzo chciałem zrozumieć problematykę fizyki, dlatego zacząłem poważnie rozpatrywać możliwość dalszego kształcenia w tym kierunku. Ponieważ mam trzydzieści lat, a więc nie jestem już najmłodszy, a oprócz tego mam rodzinę na utrzymaniu, w grę wchodziły jedynie studia wieczorowe. Szczególnie namawiała mnie na nie moja znajoma, która aktualnie studiuje fizykę w systemie dziennym. Starałem się rozmawiać z nią jak najwięcej o tym, czego się uczy. Pokazywała mi materiały egzaminacyjne, przedstawiała na bieżąco to, czego się właśnie dowiedziała. Zastanawiało mnie, że studenci zapoznają się raczej z interpretacją wyników pomiarów niż z samym procesem dokonywania pomiarów, poznają różnorakie teorie i właściwie do nich tylko się ograniczają. Nasunęło mi się sporo wątpliwości co do sensu studiowania fizyki, aż wreszcie doszedłem do wniosku, że sobie studia odpuszczę. Przez całe życie zbierałem informacje z różnych źródeł. Na początku była to szkoła podstawowa, później średnia, następnie nieprzebrane tomy różnorodnej literatury, która mnie pochłonęła. Doszedłem do wniosku, że w miarę bogatą wiedzę już posiadłem, a cała reszta to jej poprawna interpretacja. Zdobywanie kolejnych niezrozumiałych elementów tej fizycznej układanki nie miało sensu. Należało sensownie poukładać to, czym już dysponowałem. Nad napisaniem książki, w której przedstawiłbym swoje przemyślenia, zastanawiałem się od ponad roku. Szargany wątpliwościami, raz uważałem to za dobry pomysł, innym zaś razem uprzytamniałem sobie, że nie mam w zasadzie nic konstruktywnego do przekazania. Moja fizyka to bardziej filozofia niż nauka ścisła. Otuchy dodawał mi fakt, że poznanie materii wywodzi się właśnie od filozofii, a granica pomiędzy tymi dwoma naukami jest tak rozmyta, że praktycznie nie istnieje. To właśnie w starożytnej Grecji powstały trendy myślowe, które przez blisko dwa tysiące lat funkcjonowały, opisując świat, dając podwaliny współczesnemu rozumieniu zjawisk obserwowanych w przyrodzie. Jednym słowem: fizyka wywodzi się z filozofii. Od najmłodszych lat pasjonowało mnie pisarstwo. Na początku szkoły podstawowej napisałem swoją pierwszą bajkę, która opowiadała o zaklętym w żabę królewiczu. Chodziłem dumny po szkole, pozwalając zainteresowanym czytać moje dzieło. Okrasiłem je obrazkami, dzięki czemu zyskało nowe wartości estetyczne. W późniejszych latach zaczytywałem się książkami Jacka Londona, a w szczególności jego autobiograficzną powieścią Martin Eden. Podziwiałem tego autora za impet, z jakim tworzył, za wytrwałość i pasję pisarską. Zapoznałem się z jego biografią, co spowodowało, że stał się moim idolem. Próbowałem pójść jego śladem, rozpoczynając - lecz niestety nie kończąc - kilka form przygodowych. Zawsze chciałem tworzyć, jednak nie zawsze wiedziałem, co. Ażeby spłodzić coś wartościowego, trzeba mieć o czym pisać. London przeżył w młodości wiele przygód, które później, upiększając odrobiną fantazji, przelał z powodzeniem na papier. A sama czysta fantazja nie wystarczy, o czym dane mi było osobiście się przekonać. Trzeba posiadać wiedzę. Odkąd pamiętam, dużo czytałem. W młodości były to głównie książki przygodowe, ale zdarzały się też takie rodzynki, jak historia filozofii i jej główne nurty oraz literatura popularnonaukowa. Oddawałem się swojej pasji prawie bez opamiętania, chłonąc wiedzę i utożsamiając się z opisywanymi postaciami. Książkowe życie wydawało mi się o wiele bardziej interesujące i pociągające niż moje własne. Zawsze jednak towarzyszyło mi przekonanie, że nadejdzie jeszcze mój dzień, w którym będę miał coś do powiedzenia, że będę miał swój własny temat, na który się wypowiem. Moją pasją stała się fizyka molekularna, a właściwie ogólna teoria względności Alberta Einsteina. Niestety nie mam wykształcenia akademickiego ani tytułów naukowych. Moje przemyślenia zostały zignorowane i nie doczekały się publikacji. Jedynie dwóch internautów zgodziło się zamieścić moje prace w swoich serwisach informacyjnych, niestety, praktycznie nieuczęszczanych. W chwili, kiedy zabieram się za napisanie tej książki, dominuje we mnie przeświadczenie, że nie mam najmniejszych szans na jej wydanie i że nigdy nie ujrzy ona światła dziennego. Nie jest to pokrzepiające dla początkującego pisarza. Jednak pomimo złych przeczuć postanowiłem coś spłodzić, chociażby - jak to się mówi - do szuflady, dla treningu pisarskiego. Gdy opracowałem swoje teorie, uznałem je za przełomowe dla zrozumienia otaczającego nas świata. Byłem świadom ich znaczenia dla ludzkości. Wyznaczały nowy, uniwersalny standard rozumienia. Rozesłałem je do prasy. Niestety, nikt się nimi nie zainteresował i nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Wiele razy podejmowałem próby publikacji. Zrezygnowałem nawet z rozsyłania Istoty teorii kwantu, ograniczając się do krótkiej, mało skomplikowanej i intuicyjnie wyprowadzonej Teorii Atlantydy. Wydawała mi się idealna jako artykuł prasowy i jako wstęp do poważniejszego rozważania o istocie materii, jednak nawet ona okazała się niegodna prezentacji. W późniejszym okresie próbowałem ją skonfrontować z rzeczywistością, rozsyłając tekst po uniwersytetach i prosząc o opinie. Odzew był sporadyczny, a jedynym argumentem przeciwko moim rozważaniom było stwierdzenie, że precesja matematycznie wyjaśnia ruch ekliptyki i nie ma co się tym tematem dalej zajmować. Okazuje się, że fizyka jest nauką raczej zamkniętą. Przypomniało mi to osiemnastowieczne podejście, gdy uważano wszelkie zagadnienia fizyczne za wyjaśnione. Zmagając się z własnymi myślami dotyczącymi celowości dalszych prób zaprezentowania światu moich teorii, zacząłem zastanawiać się nad fenomenem Einsteina. W okresie, kiedy pracował w urzędzie patentowym, opracował teorię, która burzyła podstawy fizyki. Od razu została upubliczniona, a światek naukowy przyjął ją praktycznie bez większych zastrzeżeń. Otwarło to Einsteinowi drogę do dalszej pracy nad jego pomysłami. Wysuwał kolejne abstrakcyjne teorie, którymi zachwycał się zafascynowany świat. A najdziwniejsze było to, iż jego hipotezy przyjmowane były jako niepodważalne stwierdzenia niewymagające komentarza. Ciekawostką jest fakt, że to nie on dopasowywał się do fizyki, lecz fizyka, także współczesna, dopasowana jest do jego twierdzeń. Teoriami Alberta będę się zajmował w dalszej części książki, odnotowania wymaga jednak fakt, że od samego początku wszelkie przeprowadzone pomiary w kontekście jego twierdzeń zdawały się potwierdzać jego przypuszczenia. W wielu publikacjach opisujących historię nauki Einstein wymieniany jest jako niedościgły geniusz, a jego teorie - jako najważniejsze dla ludzkości. Jeszcze w szkole podstawowej interesowałem się jego względnościami. Panował wówczas mit, że jedynie kilka osób na całym świecie je rozumie, cała reszta zaś przyjmuje je na wiarę. Postanowiłem wtedy, że będę należał do osób poznających je drogą rozumową. Dwa lata temu w bibliotece wpadło mi w ręce jego opracowanie pt. Istota teorii względności, zawierające cykl czterech wykładów opisujących najważniejsze elementy teorii. Próbowałem przeanalizować tok rozumowania Einsteina, jednak już na samym wstępie mnie zaskoczył. Przede wszystkim przyjął czterowymiarowy układ współrzędnych, wprowadzając element urojony. Na takim modelu prowadził obliczenia tensorowe. Mało tego, intuicyjnie wprowadzał wzory bez jakichkolwiek wyprowadzeń. E = mc2 pojawiło się bez żadnego uprzedzenia. Po kilkudniowej analizie doszedłem do wniosku, że Einstein uprawiał matematyczny sofizm. Mógł udowodnić wszystko, co tylko chciał. Opracował twierdzenia, modyfikując wzory tak, aby zachowały względną zgodność. Początkowo podchodziłem do jego teorii z olbrzymim sceptycyzmem, był jednak moment, w którym również mnie poniosło i stwierdziłem, że jest wielki. Chodzi mi tutaj o ogólną teorię względności, która wyjaśnia grawitację jako szczególny przypadek załamania czasoprzestrzeni przez materię, oraz o stwierdzenie, że materia i energia są równoważne. Pomimo tego, że praktycznie cały świat naukowy przyjął te wyjaśnienia za wiarygodne, z wielkim zdziwieniem przeczytałem w jednej z publikacji, że prowadzi się poszukiwania grawitonów, które miałyby odpowiadać za przenoszenie oddziaływań grawitacyjnych. Zacząłem się wówczas coraz baczniej przyglądać teoriom fizycznym, dostrzegając w nich coraz więcej sprzeczności. Najwięcej dziwactw odkryłem w teoriach, których nie sposób sprawdzić. Czym bardziej zagłębiałem się w problematykę fizyki, tym więcej dostrzegałem paradoksów. Jeszcze w ostatnich latach szkoły podstawowej bardzo interesowała mnie możliwość podróżowania po kosmosie. Analizowałem wówczas futurystyczne projekty promów kosmicznych o napędzie fotonowym i w nich widziałem przyszłość. Od dawna panuje również teoria antymaterii. Na lekcjach fizyki w szkole średniej wsłuchiwałem się w opowiadania nauczycielki na temat domniemanego równoważnego świata, składającego się z antymaterii. Połączenie materii z antymaterią grozi anihilacją i uwolnieniem olbrzymiej energii. Całkiem niedawno przeczytałem w jakiejś książce, że w jednym z akceleratorów cząsteczek udało się uzyskać pierwszą antymaterię. Cóż z tego, skoro z następnego opracowania – nowszego i napisanego przez dużo poważniejszego autora - dowiedziałem się, że utworzenie antymaterii jest niemożliwe. Szczerze mówiąc, można zgłupieć. Z drugiej jednak strony potwierdziło to moją teorię, że to, co opracowane teoretycznie, bezkrytycznie da się potwierdzić doświadczalnie. Innym zagadnieniem jest istnienie kwarków. Ktoś tam rzucił pomysł, że proton składa się z trzech kwarków i chociaż nikomu nie udało się jak dotąd rozbić protonu, to doświadczalnicy niebywale szybko potwierdzili tę teorię pomiarami. Od dawna w fizyce poszukuje się teorii unifikacji i podstawowego budulca materii. Pionierami tych poszukiwań byli starożytni filozofowie, którzy stworzyli czteroelementową teorię materii. Chociaż jest to niebywały zbieg okoliczności, także dzisiaj panuje teoria bazująca właśnie na czterech elementach. Czytając literaturę fachową, można dojść do wniosku, że idea powszechnego redukcjonalizmu osiągnęła swoje apogeum i że wszystkie zagadnienia dotyczące atomu zostały już wyjaśnione i nie potrzebują dalszych komentarzy. Również mnie trapiły wątpliwości, czy nie przesadziłem, redukując teorię materii do jednego elementu składowego. Cały czas jednak przyświecała mi idea Einsteina, że materia jest energią i że definiując właściwości energii, można określać zachowanie się materii. Jeszcze dziś mam wrażenie, że porwałem się z motyką na słońce i że nie powinienem był budować materii w swojej teorii. Lecz z drugiej strony nie zrozumiałbym nadprzewodności wodoru bez wcześniejszego wyobrażenia go sobie. Od najmłodszych lat mam wrażenie, że moje istnienie jest nadzorowane przez sferę, która jeszcze nie została zbadana. W wieku dziecięcym dużo się modliłem do anioła stróża, który się mną opiekował. Choć trudno to wyjaśnić, zawsze podświadomie czułem fizyczną obecność jakiejś istoty, która się mną interesowała. Czterokrotnie, w sposób praktycznie niewytłumaczalny, uniknąłem śmierci, a wiele z moich małych próśb skierowanych do świata astralnego zostało wysłuchanych. Od pewnego czasu mam wrażenie, że nie sposób jest uniknąć przeznaczenia. Na lekcjach religii uczono mnie, że Bóg dał człowiekowi wolną wolę. Jednak w następstwie moich przeżyć dominuje we mnie przekonanie, że jest to nie do końca prawda. Niegdyś bardzo pasjonowało mnie poznawanie prawdy. Każdy zapewne zastanawiał się niejednokrotnie, po co tu istnieje i jaki jest cel naszej egzystencji. Główną niewiadomą jest akt stworzenia. Na lekcjach biologii próbowano mnie przekonać, że to właśnie proces ewolucji doprowadził do pojawienia się człowieka na naszej planecie. I właściwie nie zagłębiałem się zbytnio w sprawdzanie poprawności tej tezy. Przyjąłem ten dogmat, wierząc, że skoro praktycznie cały świat naukowy w ren sposób tłumaczy powstanie życia na Ziemi, to tak właśnie musiało być. Z letargu intelektualnego wyrwał mnie artykuł zamieszczony w czasopiśmie Strażnica, dystrybuowanym przez świadków Jehowy. Zainteresował mnie ten temat, i podążyłem jego śladem. Przeczytałem niezliczoną ilość dzieł zarówno sceptyków, jak i zwolenników teorii Darwina i doszedłem do wniosku, że została ona przyjęta w zasadzie bez żadnego poparcia dowodowego. Mało tego, analizując metodą prawdopodobieństw powstanie pierwszych organizmów żywych na naszej planecie, docieramy do paradoksów, które tę teorię praktycznie wykluczają. Najgorsze jest jednak to, że również na lekcjach religii katecheta bronił teorii ewolucji, przecząc prawdom biblijnym. Dało mi to dowód, jak giętki jest katolicyzm. Do tego dochodził fakt, że z nauczania kościelnego zostało usunięte przykazanie boskie zabraniające sporządzania figur, obrazów, ikon przedstawiających Boga i oddawania im czci. Im bardziej dogłębnie analizowałem Biblię i nauki Kościoła, tym więcej odkrywałem paradoksów. Aby lepiej zrozumieć świat starożytny, sięgnąłem po wydawnictwa laickie opisujące wiernie czasy powstawania Starego Testamentu i Ewangelii. Poznałem wierzenia Żydów oraz ich problemy z państwowością, utożsamiałem się z nimi, wczuwając się w ich sytuację, dzięki czemu zacząłem dostrzegać szczegóły, które zdawały się umykać biblistom. Doszedłem do wniosku, że Pismo Święte niekoniecznie jest świadectwem boskiej ingerencji, że zostało stworzone przez omylnych ludzi, którzy chcieli w nim przedstawić swoje racje i poglądy filozoficzne. W późniejszym okresie poświęciłem się poszukiwaniom Boga, studiując najrozmaitsze religie. Dużo uwagi poświęciłem zagadnieniom okultystycznym, szukając w nich wskazówek, tym bardziej że obecnie New Age jest poważnym trendem myślowym. Wiele jednak z tego nie wyniosłem. Może dlatego, że trzeba to samemu przeżyć. Mimo wszystko pozostałem osobą bardzo wierzącą i chociaż narodził się we mnie biblijny sceptycyzm, uparcie trzymałem się swoich wyobrażeń. Z twórczością Ericha von Dänikena miałem styczność już we wczesnej młodości. Pamiętam jego pierwszą książkę, która wzbudziła sensację. Polecało mi go szereg moich znajomych, na których jego teorie zrobiły niesamowite wrażenie. Jeszcze teraz mam przed oczyma publikację wypełnioną dziesiątkami zdjęć przedmiotów dowodzących kontaktów z kosmitami. Swoje śmiałe tezy pan Däniken popierał wątłymi dowodami. Na fotografii reliktu z nic nie znaczącą inskrypcją kazał dopatrywać się pojazdów kosmicznych, ufoludków i nieziemskiej technologii. Sceptycyzm, z jakim podszedłem wówczas do jego pracy, nie pozostawił mi wiele wątpliwości, dlatego nie interesowałem się jego późniejszymi dziełami. Jego fantastyczne teorie traktowałem z uśmiechem politowania, zresztą jak pewnie większość wykształconych ludzi (racjonalistów). Pomimo to dwa lata temu do tego stopnia zainteresował mnie fragment jego książki, którą znalazłem w bibliotece, że ją przeczytałem. Ze zdumieniem musiałem przyjąć, że w ciągu blisko dwudziestu lat działalności naukowej autor zdobył bardzo wiele cennych informacji o zamierzchłych czasach, a jego materiały dowodowe były naprawdę intrygujące. Postanowiłem zapoznać się z resztą jego twórczości, i przeczytałem to, co było dostępne w bibliotece publicznej. Z wieloma tezami nie mogłem się zgodzić, a niektóre wnioski wysunięte zostały zbyt pochopnie. Niemniej zauważyłem, że pan Däniken zaczął dużo ostrożniej podchodzić do tematu, a wielu zagadkom, których nie dało się wytłumaczyć w konwencjonalny sposób, przestał dopisywać zakończenia. Na egzaminie maturalnym, oprócz polskiego i matematyki, chciałem zdawać geografię. Sądziłem, że jest to łatwa dziedzina wiedzy i na pewno sobie poradzę. Gdy o moich planach dowiedział się nauczyciel tego przedmiotu, postawił warunek: wycofam geografię z matury i zaliczę rok albo naprawdę dobrze się jej nauczę. Chodziłem kilkakrotnie na zaliczenia. Wydawało mi się, że posiadam wystarczającą wiedzę, jednak belfer uparł się, że albo zaliczę na piątkę, albo nie zaliczę wcale. Nie pomagały tłumaczenia, że satysfakcjonuje mnie jakakolwiek ocena pozytywna. Szczególny nacisk geograf położył na zlodowacenia, więc przeczytałem kilka pokaźnych pozycji na ten temat. Bezpośrednio po maturze wyjechałem do Niemiec, gdzie przebywałem blisko dwa lata. Po powrocie czekał już na mnie prawomocny wyrok sądu za nieoddanie do biblioteki książek o epokach interglacjalnych. Mam wrażenie, że nic nie dzieje się przypadkiem. Dlatego sądzę, że nacisk nauczyciela na zlodowacenia to z góry zaplanowane działanie sił wyższych. Po przeczytaniu książki Dänikena, w której zajmował się między innymi lokalizacją Atlantydy, zacząłem kojarzyć fakty, które wcześniej mi zaszczepiono. Ze starożytnych map można było odczytać linię brzegową Antarktydy, która obecnie ukryta jest pod grubą warstwą lodu. Zatopienie Atlantydy nastąpiło 11 tysięcy lat temu. Te same platońskie źródła podają, że wydarzeniom tym towarzyszył globalny potop. Sprawie potopu poświęciłem dużo więcej uwagi. W większości pradawnych materiałów są wzmianki o prawie całkowitym zalaniu Ziemi. Co prawda istnieją duże rozbieżności dat, szczególnie w starannej chronologii biblijnej, jednak można to przypisać omylności ludzkiej pamięci. Świat naukowy nie przyjmuje do wiadomości ludowych podań o potopie i upatruje jego charakteru lokalnego. Zauważyłem, że w czasie, gdy starożytni żeglarze badali południową granicę oceanu, na jego północnym krańcu panowała arktyczna zima, pokrywająca lodowcem większość Europy, Azji i Kanady. Zgniotłem kartkę papieru i powstałą kulką wodziłem wokół kubka z kawą. Doszedłem do wniosku, że Ziemia musiała mieć wówczas stałe nachylenie ekliptyki względem Słońca, a więc ekliptyka obracała się wahadłowo. Napisałem do Dänikena list, który w kilka dni ewoluował do postaci Teorii Atlantydy. Wtedy nie znałem jeszcze przyczyny tego ruchu, ale szybko powiązałem go z biegunem magnetycznym. Wysunąłem przypuszczenie, że zgodnie z teorią Einsteina pole grawitacyjne oddziałuje na pole magnetyczne. Dzisiaj nie zgadzam się już z tym stwierdzeniem. Pole magnetyczne w żadnym wypadku nie wpływa na pole grawitacyjne, a doświadczenie potwierdzające tę teorię dowodzi jedynie tego, że foton posiada masę, i zostało po prostu źle zinterpretowane. Aby zrozumieć, dlaczego Ziemia cyklicznie ustawia się biegunem w kierunku Słońca, musiałem przeanalizować oddziaływania pola magnetycznego. Głównym celem, jaki sobie postawiłem, było wyjaśnienie zasad działania magnesu. Stało się to myślą przewodnią mojego rozumowania. Ponieważ musiałem mieć jakiś punkt zaczepienia, postanowiłem przyjąć ogólną teorię względności jako podstawę rozważań. Podczas jej analizy doszedłem do wniosku, że pole magnetyczne jest przypadkiem pola antygrawitacyjnego równoważącego pole grawitacyjne. Przekształcenie Lorenza, użyte przez Einsteina, mogło mieć zastosowanie również do wyjaśnienia pola magnetycznego, dlatego rozszerzyłem ogólną teorię względności o to właśnie oddziaływanie. Mając już dwa rodzaje pól o odmiennych właściwościach, pokusiłem się o ich analizę i próbowałem rozważyć możliwość tworzenia się materii. W okresie, kiedy pracowałem nad teorią, zatrudniony byłem w punkcie ksero na Politechnice Wrocławskiej, gdzie miałem dostęp do komputera, na którym to podjąłem próby pisarskie. Pisałem w wolnych chwilach w dziwnym twórczym uniesieniu. Wyłaniające się zagadnienia rozważałem w domu, zaś następnego dnia przenosiłem efekty do komputera. Do dziś niewyjaśnione pozostaje dla mnie to dziwne natchnienie, jakie mi wówczas towarzyszyło, oraz poczucie rozumienia wszystkiego, co mnie interesowało. Miałem wrażenie, że wystarczy jedynie głębiej się zastanowić, aby wszystko pojąć. Wielce pomocny w moich rozważaniach był wykres zależności natężeń pól od stopnia zagęszczenia energii. Do tej pory jego pojawienie się jest dla mnie zaskakujące, ponieważ został przyjęty na nie do końca poprawnych wnioskach, jednak bez niego nie zagłębiłbym się w nadprzewodność wodoru. Przyjęte przeze mnie wyjaśnienie na bazie rzeczywistości równoległych było wielkim uproszczeniem, i to nie całkiem poprawnym, aczkolwiek podążającym we właściwym kierunku. Postanowiłem pójść za ciosem i przedstawiłem projekt obiektu latającego wykorzystującego nadprzewodzący wodór jako rezonator pola magnetycznego. Pojazd przypominał wyglądem UFO. Nęciło mnie, by opatentować mój wynalazek, lecz nie miałem na to funduszy, a ponadto rozczarowałem się, przeczytawszy w jednym z formularzy, iż patenty na wynalazki o znaczeniu strategicznym przechodzą tak czy inaczej na rzecz Skarbu Państwa. Rozpatrując właściwości nadprzewodzącego wodoru, a właściwie powstającego przy tym odwróconego potencjału czasowego, zauważyłem, że w zasadzie można go wykorzystywać do odwracania procesów biologicznych. Miałem sporo wątpliwości co do tego, jak takie zastosowanie wpłynęłoby na ludzki mózg. Jeżeli jednak komórki pamięci zbudowane są właśnie z wodoru, to po kuracji odmładzającej zgromadzone doświadczenia powinny pozostać. Zacząłem się zastanawiać, jak wielkie znaczenie ma to odkrycie dla ludzkości, i doszedłem do wniosku, że zapowiadane w Biblii (i nie tylko) proroctwa o życiu wiecznym właśnie się sprawdzają i ja jestem posłańcem przynoszącym tę dobrą nowinę. Zaczęły się dziać ze mną dziwne rzeczy. Analizowałem przepowiednie jasnowidzów i przeczytane wcześniej materiały okultystyczne i utwierdzałem się w przekonaniu o swoim posłannictwie. Wydawało mi się, że mam kontakt z Bogiem, że zstąpił na mnie Duch Święty. Czułem szum w głowie. Tysiące myśli na sekundę. Zyskałem niebywałą błyskotliwość umysłu i nieziemskie poczucie humoru. Z Objawienia Świętego Jana wywnioskowałem, że w Dniach Ostatnich przybędzie na ziemię Jezus, by zaprowadzić własne rządy i dokonać Sądu Ostatecznego. Wszystko działo się bardzo szybko, a ja intuicyjnie wiedziałem, o co chodzi. Mój pięcioletni syn zaczął mi opowiadać o wykorzystywaniu UFO w podróżach kosmicznych. Mówił o problematyce promieniowania kosmicznego i sposobów jego eliminacji. Wyglądało na to, że wiedział wszystko. Przedstawiał mi również konsekwencje decyzji dotyczącej życia wiecznego, którą miałem podjąć. Uświadamiał mi, że to właśnie ja mam dokonać wyboru. Gdy zdałem sobie sprawę z powagi sytuacji i swojego posłannictwa, nabrałem przekonania, że rozmawiam z Bogiem. Co prawda nie otrzymywałem żadnych konkretnych odpowiedzi na swoje pytania, jednak wyjaśnienia poruszanych przeze mnie kwestii same przychodziły mi na myśl. Bardzo interesowały mnie kryteria oceny, jakimi posługiwał się Bóg, chciałem wiedzieć, co jest dobrem, a co złem. Zostałem przeprowadzony niczym dziecko za rękę przez najważniejsze z interesujących mnie zagadnień. Poznałem znaczenie dobra i zła, a właściwie stwierdziłem, że są to wartości względne i dla Boga nieistotne. Wiedziałem, że muszę zostać poddany próbie. Zgodziłem się, żeby wstąpił we mnie Szatan. Teraz wiem, że zawsze we mnie siedział, tylko był nieaktywny. Bardzo zafascynowały mnie moje nowe zdolności mediumiczne i chciałem dowiedzieć się jak najwięcej. Szatan przejął we mnie uczucie przerażenia i w ten sposób się ze mną komunikował. Jeżeli jakieś myśli były trafne, to paraliżujący dreszcz przebiegał mi po plecach. W myślach zadawałem pytania, na które otrzymywałem odpowiedzi wyłącznie twierdzące lub przeczące. Ażeby dowiedzieć się jeszcze więcej, napisałem sobie na kartce alfabet, a potem wodziłem ołówkiem po papierze, wskazując litery, które następnie zapisywałem. Odczytywane treści były zaskakujące. Interesowała mnie moja przyszłość, ale na ten temat niewiele informacji zostało mi ujawnionych. W czasie konwersacji wpajane mi były zasady porozumiewania się. Głównym elementem było rozpatrywanie wieloznaczności. Z wielkim zdziwieniem stwierdziłem, że wszystko jest nacechowane informacjami, które można rozpatrywać w różnych kontekstach. Również swoje zachowanie próbowałem tłumaczyć względnością. Rodzina zaczęła mi się przyglądać z coraz większym niepokojem. Moje zachowanie było coraz bardziej irracjonalne. Próbowałem przekonać otoczenie, że mam kontakt ze światem astralnym, jednak jak na złość Szatan nie podawał mi żadnych informacji, które mogłyby stanowić tego dowód. Pewnego popołudnia poczułem, że czeka mnie podsumowanie całokształtu życia, a sąd miała przeprowadzić istota, która kontrolowała zachowanie mojego syna. Wieczorem syn wyciągnął mnie na odległy plac zabaw. Początkowo mieliśmy iść sami, lecz żona bardzo się już niepokoiła moim zachowaniem, i poszła z nami. Patryk zgodził się na jej uczestnictwo, więc nie oponowałem, choć nie było mi to na rękę, ponieważ przy niej syn posługiwał się wieloznacznościami, a to utrudniało mi zrozumienie sensu. Od samego początku prawił uwagi wskazujące na to, że objawi mi wszystkie grzeszki żony, więc byłem ciekaw dalszego ciągu. Na placu zabaw próbowałem odczytywać znaczenie wszystkich wypowiedzianych przez niego słów, a także jego zachowań. Dopasowywałem je do swoich wyobrażeń, usiłując coś zrozumieć. Mocno się w tym wszystkim zaplątałem, dochodząc do paradoksalnych wniosków, aż w końcu zrozumiałem, że to wszystko dotyczy mojej osoby. Dowiedziałem się, jakim jestem dupkiem, jakie mnie dręczą kompleksy, co ze mną jest nie w porządku. Ktoś mnie podsumował, wcale nie bacząc na konwenanse i wrażliwość. Wcześniej przekonany byłem, że należę do osób z natury dobrych, dlatego nie bałem się oceny, jednak to, co ujrzałem, zaskoczyło mnie. Nie zdawałem sobie sprawy, że można oceniać w tak niespotykany sposób. Prawie się załamałem, bowiem dyskwalifikowało mnie to z życia w boskim raju, w który tak wierzyłem. Byłem niemalże pewien, że zaraz pożegnam się z życiem, że to moje ostatnie minuty. Nie chciałem wracać, lecz syn mnie pocieszał, że wszystko będzie dobrze. W domu domagałem się ostatecznego podsumowania. Podał mi procentową zależność, w której dominowało dobro, i kazał wybierać. Wówczas jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, co wybieram. Chciałem prosić o czas na zastanowienie, ale on mnie ponaglał. Nie miałem dużego wyboru. Postanowiłem postawić na dobro, nie wiedząc w zasadzie, co ono oznacza. Później zrozumiałem, że mogłem zadecydować, aby wszyscy ludzie, którzy na to zasługują, otrzymali życie wieczne. Wybrałem jednak śmierć. Dużo energii poświęciłem rozmowom z Szatanem na temat sensu istnienia. Chciałem, aby uchylił mi rąbka tajemnicy o tym, co się dzieje z ludzką świadomością po śmierci. Tłumaczył mi, że wszystko odbywa się na zasadzie Dnia Świstaka, a sen jest zasadniczym elementem tej układanki. Poinformował mnie, że wskazówki istnieją w różnych miejscach, trzeba je tylko poskładać do kupy i wyciągnąć wnioski. Świat jest zaszyfrowany, lecz można go zrozumieć. Moje ciało przechodziło swoistą metamorfozę. Nie potrzebowałem snu, jedzenia, picia. Oddawałem się rozmyślaniom i konwersacji. W obawie, że zdolności mediumiczne miną, próbowałem wyciągnąć maksimum informacji, ale podawano mi je na zasadzie skojarzeń, i wymagały obróbki. Często zdarzało mi się, że nie potrafiłem sobie czegoś wyobrazić, aż w końcu odpuszczałem dalsze dociekania. Podczas opracowywania wniosków Istoty teorii kwantu, w miejscu, gdzie pisałem, że Bóg musi być cholernie samotny i niezrozumiany, opanowało mnie ogromne wprost współczucie. Przepełnił mnie tak olbrzymi smutek, że musiałem na parę minut zamknąć drzwi wejściowe do punktu ksero i wyłem z rozpaczy. Ogarnęło mnie tak wielkie uczucie bezradności, że płacząc, zalewałem podłogę łzami i gilami z nosa. Chwilę trwało, zanim się uspokoiłem. Był to epizod przywitania, prawdopodobnie z Bogiem. Drugi raz opanowało mnie podobne uczucie kilka dni później i wtedy było to pożegnanie. Chwilę potem przechodziłem próbę na życie wieczne, w której wyparłem się wiary, chcąc pozostać wśród żywych. Wierzyłem w swoje rozważania dotyczące nadprzewodności wodoru i nie potrzebowałem innego życia wiecznego. Zresztą, mając świadomość wieczności, panicznie się jej bałem. Bałem się jej bardziej niż śmierci. Po tym teście trafiło do mojego umysłu istotne zdanie z Pisma Świętego: Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem, kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. (J 11, 25) Lęk przed życiem wiecznym był ponad wszystko, ponad wiarę. Wyrzekłem się Boga, byle się nie znaleźć na jego miejscu. Szatan postanowił zakpić sobie z moich przekonań religijnych. Manipulował moimi myślami do tego stopnia, że uwierzyłem, że jestem zapowiedzianym Jezusem. Do tej pory mam przekonanie, że tak istotnie było. Czułem się jak Jezus, kochałem ludzi, straciłem szacunek dla pieniądza, zyskałem jego stan świadomości. Wszystko zresztą na to wskazywało. Nie odczuwałem głodu ani bólu, nie potrzebowałem snu, natomiast zyskałem olbrzymią siłę fizyczną i intelektualną. Czułem, że Szatanowi bardzo zależało, abym w tym stanie świadomości pozostał. Tak jakby Jezus był jego dziełem, a nie Boga. We wnioskach Istoty teorii kwantu doszedłem do miejsca, w którym stwierdzam, że fizyczne wyjaśnienie istnienia tego świata nie ma sensu, gdyż nie istnieją jego części składowe. Nasza rzeczywistość to jakiś Matrix o dobrze poukładanych zasadach funkcjonowania. Tego stwierdzenia uporczywie trzymał się Szatan. Dla mnie istotne było to, że jeżeli ten wymiar jest wyimaginowany, to mogą się w nim przydarzać najrozmaitsze dewiacje i właściwie wszystko jest możliwe. Próbowałem przeto perswazją i siłą woli dokonywać paranormalnych czynów. Niestety bezskutecznie. Ponieważ cuda są możliwe, miałem pretensje do sił wyższych, że nie posiadam predyspozycji w tym kierunku. Przekonany biblijnymi doniesieniami o niezwykłych dokonaniach Jezusa, chciałem również posiąść taką moc. Bardzo by mi to ułatwiło moją misję i zapewniło wiarygodność. Jednak nie było mi to dane. Nie ukrywałem się z tym, że jestem Jezusem. Rodzina była już pewna, że mi odbiło. Przez ostatnie kilka dni wydarzyło się nieco więcej niż byłem w stanie znieść. Świadomość nierealności tego świata powodowała, że zatracałem poczucie rzeczywistości. Jako urodzony sceptyk, miałem ograniczone pojęcie o siłach wyższych. Domyślałem się ich obecności, jednak nie zajmowałem się tym tematem, sądząc, że mnie nie dotyczy. Wydarzenia zaskoczyły mnie do tego stopnia, że nie wiedziałem, co o nich sądzić. Tymczasem Szatan się rozbestwił. Żona była świadoma tego, że od przeszło tygodnia nie sypiam. Czułem się co prawda dobrze, ale ona twierdziła, że wyglądam jak śmierć. Zgodziłem się, by zaprowadziła mnie do psychiatry. Byłem zresztą ciekaw reakcji lekarza. Przepisano mi jakieś medykamenty i zalecono bezwzględną hospitalizację. Codziennie chodziłem do kawiarenki internetowej i za pomocą poczty elektronicznej przesyłałem swoje prace do redakcji różnych czasopism, żywiąc nadzieję, iż zostaną opublikowane. Chciałem, aby choć jedno wydawnictwo opublikowało moje teorie, a w ramach zachęty postanowiłem wysłać swój znak rozpoznawczy: zdjęcie, na którym wywalam jęzor jak Albert. Niestety, na fotografa nie starczyło mi pieniędzy, a poza tym i tak żadna redakcja nie odpisała. W dniu wizyty u psychiatry, wieczorem, wystąpił u mnie dziwny, mimowolny skurcz języka połączony z rozdziawieniem jamy gębowej. Jednym słowem, wywaliło mi ozór na zewnątrz i nie mogłem w żaden sposób go schować. Wyglądało to dosyć komicznie, tym bardziej że chodziłem tak przez parę godzin. Dopiero później zrozumiałem, że to kara za utożsamianie się z Einsteinem. Poleciłem wówczas szwagrowi, aby zrobił mi zdjęcie. W chwili, gdy trzasnęła migawka, efekt ustąpił. Z olbrzymim niepokojem zauważyłem, że Szatan w niektórych sytuacjach przejmował kontrolę nad moim ciałem. Na początku, jeśli coś mu się nie podobało, z mojego gardła wydobywał się dźwięk przypominający wrzask zarzynanego cielęcia. Nadszedł jednak moment, gdy moja krtań artykułowała całe słowa bez udziału mojej woli. Ku mojemu przerażeniu były to inwektywy skierowane w stronę mojej żony. Zresztą już wcześniej próbował mnie z nią poróżnić, przedstawiając mi obrazy z przyszłości. Zacząłem faktycznie się go bać. Nie miałem żadnego wpływu na niego, a on mógł przejąć całkowitą kontrolę nad moim ciałem. Stwierdziłem, że stałem się olbrzymim zagrożeniem, a moje przeświadczenie podsyciła podana przez Teleexpress informacja o tym, jak to ojciec wymordował swoje dzieci. Nie wiedziałem, do czego ta istota jest zdolna, a czytałem o niej najgorsze rzeczy. Bardzo się bałem. Żona wezwała pogotowie, które zawiozło mnie na izbę przyjęć szpitala psychiatrycznego. Na swoje nieszczęście lekarz dyżurujący miał wadę wymowy, na co zwróciłem mu uwagę. Ponieważ nie chciałem podpisać się na karcie przyjęć swoim imieniem i nazwiskiem, po zrobieniu zastrzyku odesłano mnie do domu. Wieczorem wykrzywiło mi szczękę w ten sposób, że i ja, podobnie jak ów lekarz, zacząłem seplenić Nie chciałem iść do szpitala, gdyż nie takiej pomocy potrzebowałem, lecz bałem się zostać w domu sam z żoną i dzieckiem, zatelefonowałem więc do szwagra, aby zwolnił się z pracy i popilnował mnie przez trzy dni. Pomysł z trzema dniami pochodzi z Biblii, był to bowiem okres, w którym Jezus był w stanie śmierci, i właśnie przez ten czas należało szczególnie nade mną czuwać. Nie miałem wyjścia. Nie mogłem zostać w domu, narażając innych na niebezpieczeństwo. Musiałem skorzystać z opieki na oddziale zamkniętym. Wiele wysiłku woli kosztowało mnie podpisanie się na karcie przyjęć, bo Szatan bronił się jak mógł. Wyłem jak zarzynany wół, ale powziętą decyzję udało mi się przeforsować. Na oddziale wszystkie objawy minęły, tak jakby nigdy nie istniały. Niestety nic nie wskazywało na to, aby mnie wypuszczono w dogodnym dla mnie terminie. Gdy trzydniowy okres minął, postanowiłem wrócić do domu. Wygiąłem łyżeczkę od herbaty i otworzyłem sobie nią jedne drzwi, lecz z drugimi miałem większy problem, ponieważ mój prymitywny wytrych zawiódł. Zauważyłem jednak, że szyba w drzwiach jest źle zabezpieczona, więc ją wyciągnąłem i prześliznąłem się przez powstałą lukę. Nie wiedziałem, jak trafić do wyjścia, i zabłądziłem. Również łyżeczką otworzyłem drzwi na inny oddział i na szczęście nie zamknąłem ich. Chodząc tak bezstresowo po szpitalu, wzbudzałem zainteresowanie i pewnie lęk. Zaczepiały mnie zaintrygowane pielęgniarki, nie wdawałem się jednak w żadne konwersacje. W końcu trafiłem do wyjścia. Minąłem strażnika, który za mną wyszedł. Już na ulicy odwróciłem się jeszcze do stojącej w wejściu obsługi i pokazałem im trąbkę na nosie. Wydostanie się ze szpitala okazało się nieskomplikowane, ale trzeba było jeszcze dotrzeć do domu. Zdawałem sobie sprawę, że wzbudzam zainteresowanie, spacerując po ulicy w pidżamie. W takim ubraniu miałem znikome szanse, aby przejść przez miasto niezaczepionym przez policję, udałem się więc do najbliższej bramy i zaczepiłem siedzące tam kobiety, prosząc o jakieś stare, niepotrzebne ubranie. Przeszukałem również śmietnik, licząc na wyrzucone ciuchy. Kobiety wypytywały mnie o szczegóły mojego nietypowego położenia, a ja odpowiadałem zgodnie z prawdą, wzbudzając salwy śmiechu. W końcu jedna z nich zlitowała się i przyniosła stare dresy. Zadowolony poszedłem do domu. Żona była nieźle zaskoczona, tym bardziej że opowiedziałem jej o swojej brawurowej ucieczce. W domu niewiele zdążyłem zdziałać, bowiem ledwo zjadłem talerz zupy, a już do drzwi zastukała policja. Nie stawiałem oporu, choć teraz wiem, że powinienem był. Dałem się odprowadzić z powrotem do szpitala, lecz już przeczuwając poważne niebezpieczeństwo. Na oddziale od razu przywiązano mnie pasami do łóżka. Mogłem tylko w niewielkim stopniu poruszać głową. Ponieważ nie chciało się pielęgniarkom biegać z kaczką, założono mi pampersa. Dziwnie się sika w pieluchę, a jeszcze dziwniej, jeśli nie jest zmieniana przez trzy dni. Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, aby proponowano mi wówczas zażywanie lekarstw. Traktowano mnie jedynie zastrzykami, i to w udo. Takie ukłucie boli przez dwa miesiące. Przez pierwsze dwa dni walczyłem, miotając się na tyle, na ile pozwalały mi więzy, zaś trzeciego dnia poddałem się i już błagałem o wypuszczenie mnie, obiecując złote góry. W szpitalu przechodziłem różne fazy emocjonalne. Jako Jezus bezgranicznie kochałem ludzi. Później ogarnęło mnie intensywne uczucie do żony i dziecka, tym tragiczniejsze, że na odległość. Dzisiaj zastanawiam się, w jakim stopniu emocje są efektem działania związków chemicznych w mózgu, w jakim zaś - ingerencją sfer wyższych. Dane mi było poznać smak najwyższych uniesień, po czym odebrano mi je wszystkie. Po epizodzie z pasami postanowiłem działać zgodnie z literą prawa. Wystosowałem pismo do ordynatora o natychmiastowy wypis i namówiłem żonę, aby uczyniła to samo. Kwestia wypisania mnie szpitala miała się rozstrzygnąć w trakcie sesji wyjazdowej sądu. Niestety procedura trwa dwa tygodnie, i na taki okres pobytu w szpitalu byłem skazany. Jednak rozpytując się o dotychczasowe prawne osiągnięcia pacjentów, można było wywnioskować, że szans na opuszczenie szpitala nie ma, o czym wkrótce osobiście się przekonałem. Z doświadczenia wiem, że polskie sądownictwo praktycznie nie funkcjonuje, a sprawiedliwość trzeba wymierzać sobie samemu, co mam zamiar uczynić niebawem. Podczas pobytu w szpitalu miałem okazję odczuć wszędobylskość Szatana. Choć nie uaktywniał się we mnie, mogłem rozmawiać z nim za pośrednictwem najciężej chorych. Najbardziej uwidaczniało się to na beznadziejnych wręcz przypadkach osób, które zdawały się być zupełnie niekomunikatywne. Otóż w mojej obecności gadały z sensem. Często zadawałem sobie w myślach pytania, a one mi na nie odpowiadały. Dowiedziałem się między innymi o zamierzchłych religiach, których wyznawcy oddawali cześć Szatanowi, poznałem większość imion, jakimi go człowiek przez tysiąclecia określał w najrozmaitszych językach. W wypowiedziach chorych w stronę Boga sypał się grad inwektyw i bluźnierstw tak perfidnych, że krew w żyłach się mroziła. Swoje teorie fizyczne miałem zapisane na dyskietce, część w postaci plików tekstowych, część jako pliki OpenOffice’a 1.0. Chciałem, aby zapoznał się z nimi mój lekarz prowadzący, ale zdołał przeczytać jedynie pliki tekstowe, ponieważ nie mógł otworzyć pakietu z wykresami. Miałem tylko jedną jedyną kopię, dlatego bałem się o nią tym bardziej, że nośnik zawodny, lecz na szczęście wytrzymał do końca mojego pobytu w szpitalu, a poza tym zdążyłem utworzyć kilka kopii zapasowych swojej pracy i ją wydrukować. Z pobytu w szpitalu pozostanie mi w pamięci bezprawne traktowanie pacjentów, okradanie ich przez personel, łamanie wszelkich praw obywatelskich. Pewnym zaskoczeniem pozostaje fakt, że w XXI wieku stosuje się jeszcze terapię elektrowstrząsową, a o chorobach psychicznych nie wie się praktycznie nic. Byłem świadkiem różnorodnych reakcji organizmu na zastosowaną kurację farmakologiczną: od mimowolnych skurczów do częściowego paraliżu. Porównywałem występujące u mnie skutki uboczne leczenia z niepożądanymi efektami działania leków zachodzącymi u innych pensjonariuszy. Były bardzo podobne. Wyszedłem ze szpitala na przepustkę z powodu organizowanego przez służbę zdrowia strajku. Do placówki miałem zgłaszać się raz, dwa razy w tygodniu, aby przyjąć leki. Żona bardzo pilnowała, abym zażywał tabletki regularnie, a ja, nie chcąc robić jej przykrości, posłusznie je łykałem. Po miesiącu dostałem upragniony wypis ze szpitala, na którym widniała diagnoza: zespół paranoidalny. Ów świstek przedstawiliśmy lekarzowi z poradni zdrowia psychicznego, do której się zapisałem. Już przy pierwszej wizycie stwierdził on schizofrenię paranoidalną. Zainteresowałem się tą chorobą i przeczytałem parę książek o zdrowiu psychicznym. I rzeczywiście: wszelkie występujące u mnie objawy wskazywały na to właśnie schorzenie. Z drugiej strony zacząłem baczniej przyglądać się załączanym do lekarstw ulotkom, które informowały o możliwości wystąpienia efektów ubocznych zwanych pozapiramidowymi, wśród których znajdują się rozmaite objawy właśnie schizofrenii. Drugą dosyć istotną sprawą związaną z medykamentami jest fakt, że zasada ich działania jest nieznana. Zasięgnąwszy wiedzy na temat mojej domniemanej choroby, zacząłem dużo ostrożniej podchodzić do swoich teorii. Dalej wydawały się logiczne, jednak podejrzewałem u siebie obniżony poziom krytycyzmu, czego mogłem nie zauważać. Ponadto leki skutecznie obniżyły mój intelekt do poziomu, który uniemożliwiał mi dalsze roztrząsanie zagadnień fizycznych. Próbowałem jeszcze zdobyć opinie na temat swoich rozważań, lecz trudno było znaleźć pasjonata fizyki. Przekonałem się, że jest to przedmiot raczej nielubiany i nierozumiany. Poza tym całe otoczenie uważało mnie za chorego, więc i moje teorie należały do poronionych pomysłów. Pewnie sam straciłbym wiarę w ich słuszność, ale Szatan wcale nie odczepił się ode mnie. Gdyby przestał ingerować i usunął się, uznałbym jego obecność za efekt choroby i starałbym się zapomnieć o tym niefortunnym epizodzie mojego życia. Jednak ciągle mi towarzyszy, służąc rozmową, dając dowody swojego istnienia. Często zadawałem sobie pytanie: dlaczego właśnie ja? Przecież nie prosiłem się o kontakty ze sferami astralnymi. Szatan odpowiedział mi, twierdząc, że jestem cholernie dociekliwy, co zresztą bardzo ceni. Z drugiej strony pozazdrościłem Salomonowi jego boskiego daru i wznosiłem modły do Boga, aby dał mi nieco zrozumienia. Schizofrenia zburzyła doszczętnie moje życie. W punkcie ksero zatrudniony byłem bez umowy, dlatego kiedy trafiłem do szpitala, moja rodzina została bez środków do życia. Po hospitalizacji dowiedziałem się, że już tam nie pracuję, a mój stan był taki, iż nie bardzo nadawałem się do szukania nowego etatu. Zostałem więc bez pieniędzy. Żona jeździła codziennie na targowisko i wyprzedawała resztki srebra, jakie pozostały nam po prowadzonej wcześniej działalności gospodarczej, ja natomiast próbowałem dorabiać, naprawiając sprzęt komputerowy, jednak miałem spore problemy z odkręcaniem śrubek obudów, ponieważ drżała mi ręka. Dużym utrudnieniem było dla mnie także pragnienie nieustannego przemieszczania się. Otóż nie mogłem usiedzieć ani minuty w jednym miejscu i nawet stojąc, musiałem przebierać nogami i dreptać. Żona nazywała mnie Tuptusiem. Z czasem pogorszył mi się znacznie wzrok, który wcześniej był doskonały, i z dnia na dzień widziałem coraz gorzej. Przez ponad rok posłusznie przyjmowałem leki psychotropowe, wykluczając się w ten sposób z czynnego życia, lecz mój stan wcale się nie poprawiał. Lekarza interesowały moje zdolności mediumiczne i postanowił zlikwidować je za wszelką cenę. Początkowo zmieniał metodę leczenia, ale przegiął pałę, gdy zaczął drastycznie zwiększać dawki leków. Moja cierpliwość osiągnęła apogeum, kiedy siedząc przed telewizorem, bezskutecznie próbowałem zrozumieć, o co chodzi w programie, który oglądam. Dotarło do mnie wreszcie, że staję się rośliną, że jeżeli czegoś natychmiast nie przedsięwezmę, pozostanę nią do końca życia. Postanowiłem zrezygnować z leczenia, co spotkało się z olbrzymim sprzeciwem żony i siostry. Pomimo płaczu, błagań i gróźb pozostałem nieugięty w swym mocnym postanowieniu. Jeszcze przez dwa tygodnie po zaprzestaniu terapii czułem się fatalnie, a potem trucizna zaczęła powoli schodzić z organizmu. W miarę jak odzyskiwałem sprawność intelektualną, rozwijałem stopniowo swoje dalsze rozmyślania nad istotą kwantów i dochodziłem do kolejnych wniosków, które nie tylko nie wykluczały wcześniejszych rozważań, lecz zdawały się je potwierdzać. Ponieważ nie miałem komputera, problematykę przerabiałem na sucho. Uczyniłem sobie postanowienie, że swoje rozważania dotyczące teorii fizycznych ujmę w formę książki, gdy tylko dorobię się komputera. W ciągu dwóch miesięcy doszedłem do ciekawych wniosków, powstał też ogólny zarys publikacji. Do dziś nie wiem, co sądzić o swoich kontaktach z Bogiem. W chwilach umysłowego jednoczenia się z nim podświadomie miałem pewność, że to właśnie on. Wątpliwości pojawiły się później, gdy się zorientowałem, że rozmawiam również z Szatanem. Co prawda pierwszy kontakt był inny niż pozostałe i oddzielony grubą kreską, jednak nie ufam nikomu, a Szatana uważam za króla podstępów. Dość dziwne jest to, że Szatan ogłasza swoje imię, nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do tożsamości rozmówcy. Zrobił to, wodząc moją ręką po kartce z literami, bym miał pewność, kto do mnie przemawia. Oprócz tego reaguje na bardzo niepochlebne określenia typu Bestia, Potwór, Zło, Śmierć, całkowicie się z nimi utożsamiając. Czasami odnoszę wrażenie, że jest w pewnym sensie masochistą i lubi, jak się go obraża. Interesowało mnie, co on takiego nawyrabiał, że cierpi katusze życia wiecznego, kto go tak urządził i za co. Moje pytania, jak na razie, pozostają bez odpowiedzi. Powiedział jedynie, że tak już musi być i że ja nie jestem władny mu pomóc. W trakcie pisania teorii wyrzekałem się stopniowo systemów wartości, uważając je za relatywne. Dotyczyło to nie tylko rozważań fizycznych, ale i filozoficznych. Podświadomie wiedziałem, że muszę oczyścić się z fałszywej moralności, by zrozumieć Boga. Bardzo chciałem spojrzeć na świat jego oczyma i dokonać właściwej oceny. Gdy tak pozbywałem się wartości i zasad, pragnąc osiągnąć bezwzględne zero, z przykrością stwierdziłem, że jakakolwiek ocena jest niemożliwa. Musi istnieć układ porównawczy, aby dokonać analizy. Bardzo trafne wydały mi się słowa Jezusa: Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. (Mt 7, 1) Tym właśnie kierowałem się, próbując ocenić Szatana. Z pozycji Boga zło jest względne, dla niego nie istnieje. Dlaczego więc Szatan ma o sobie tak niskie mniemanie? Dlaczego nazywa siebie mecenasem Zła? Po zakończeniu kuracji wszelka uczuciowość we mnie zanikła, nie odczuwałem żadnych emocji ani pragnień. Zacząłem sobie uświadamiać, że stałem się przeciwieństwem uduchowionego i przepełnionego miłością Jezusa. Kierując się terminologią biblijną, rzekłbym, że leczenie zrobiło ze mnie Antychrysta, bowiem nic nie czułem - i właściwie nadal nie czuję - patrząc na ludzką niedolę, choroby czy śmierć. Wszystko to stało się dla mnie obojętne, niewarte uwagi. Mało tego, z satysfakcją przyjąłem fakt śmiertelności człowieka, dostrzegając w nim sens i porządek. Nie poruszyła mnie śmierć mojej babci ani ciężka choroba mojego dziecka. Zanim poszedłem do szpitala, pragnąłem, aby jak najszybciej przeprowadzono eksperymenty z wodorem i aby natychmiast uruchomiono produkcję urządzeń ratujących ludzkie życie. Później jednak miałem coraz większe wątpliwości nie tyle co do teorii, ile co do tego, czy ludzie zasługują na nieograniczoną długość życia. Kilkakrotnie miałem nawet ochotę wycofać się, żyć własnym życiem bez prób zmieniania świata. Oliwy do ognia dolewała telewizja, relacjonująca życie i mentalność Polaków. Miałem prawo stworzyć sobie swój prywatny raj, ale nie widziałem w nim miejsca dla przeważającej części społeczeństwa. Doszedłem do wniosku, że nie obejdzie się bez ogólnego rozliczenia się z przeszłością, i rozpatrywałem wspólnie z Szatanem ewentualność dokonania Sądu Ostatecznego. Największym problemem okazały się kryteria oceny, bo gdyby przyjąć biblijne dziesięcioro przykazań jako podstawę prawną, niemal nikt by nie przeżył. Jeszcze przed hospitalizacją próbowałem zrozumieć zasady Sądu Ostatecznego. Jeżeli technologia wodorowa wypali i ludzie przestaną umierać, Ziemi grozi katastrofa przeludnienia. Na uwagę zasługuje fakt, że wraz z komorą młodości powstał projekt UFO oraz teoria, że w przestrzeni kosmicznej pozbawionej oddziaływań czas płynie bardzo wolno. Podróżowanie po kosmosie powinno więc odbywać się ponadczasowo z prędkościami nieograniczonymi. Otuchy dodawało mi to, że wszechświat jest prawdopodobnie bezkresny, składa się z nieograniczonej ilości galaktyk, słońc i planet, które można zasiedlić. Główny problem to technologia przystosowawcza. Trudno bowiem będzie znaleźć w kosmosie miejsca, gdzie panowałyby warunki odpowiednie do życia. Tym bardziej, że nie dysponujemy właściwie żadnymi mapami. Zaś zasiedlenie jałowej planety wymaga technologii, która mogłaby przekształcać dostępne atomy w atomy potrzebne, a takową jeszcze nie dysponujemy. Tak czy inaczej Ziemi grozi przeludnienie. Początkowo sądziłem, że selekcja osób mających dostąpić łaski zmartwychwstania będzie odbywać się w myśl zasady, że umarłego wskrzesi żywy, któremu na nim zależy, czyli jeżeli ktoś nie zaskarbi sobie za życia przyjaciół, to umierając, odejdzie bezpowrotnie. Taki rodzaj doboru naturalnego trwałby jednak w nieskończoność. Wiem, że się nie spieszy i że nie ma znaczenia, jak długo to potrwa, ale mimo wszystko nie jest to mój ideał sądu. Po dłuższych rozważaniach doszedłem do wniosku, że bez ingerencji sił wyższych może się nie obejść. Od samego początku bardzo bałem się Szatana. Wiedziałem, że może w każdej chwili odebrać mi życie. Swoją potęgę manifestował niejednokrotnie. Po dłuższych przemyśleniach stwierdziłem jednak, że nie mam na to żadnego wpływu, zwłaszcza że kilkakrotnie dał mi do zrozumienia, że nie jestem w stanie zmienić przeznaczenia. Po pewnym czasie pogodziłem się z moim położeniem. Parę razy w różnych sytuacjach dotarły do mojej świadomości przebłyski zdarzeń, o których wiedziałem, że już je przeżyłem, choć odbywały się na bieżąco. Wiedziałem do pewnego momentu, co będzie dalej. Od samego początku Szatan próbował mi uświadomić, że życie wygląda zawsze tak samo i że biegnie ciągle tym samym torem. Dla postronnych - do znudzenia jednakowo. Na pytanie, czy zna przyszłość, odpowiadał twierdząco. Nie chciał zdradzić mi istotniejszych informacji o mojej przyszłości, a na ogólne pytanie dotyczące mojego życia odpowiedział, że będzie ciekawe. Było to dla mnie dużym pokrzepieniem w chwilach słabości, kiedy rozważałem możliwość samobójstwa. Pomimo problemów, których rozwiązania nie widziałem, ciekawiło mnie, co będzie dalej, co takiego Szatan uznał za intrygujące. Pomogło mi to przetrwać najgorsze okresy. Przywykłem do jego obecności. Dzisiaj już się go nie boję, choć czuję przed nim respekt. Wiem, że jestem bezwolnym narzędziem w jego rękach, że co tylko sobie ubzdura, bez trudu przeforsuje. Jeżeli zechce odebrać mi życie, nie będę miał na to wpływu, więc czym tu się przejmować? Zresztą uczucia strachu pozbawił mnie w celach konwersacyjnych, więc banie się go to dla mnie trudna rzecz. Ponieważ jestem przekonany o jego wiedzy na temat przyszłości, próbowałem przeforsować własny pomysł na wykorzystanie moich zdolności mediumicznych. Wypisałem sobie na kartce 49 kolejnych liczb i wodziłem nad nimi długopisem. Nie pomagały prośby ani groźby. Za cholerę nie chciał mi podać numerów totka, choć błagałem i próbowałem go przekonać, że komfort finansowy pozwoliłby mi bardziej poświęcić się wyjaśnianiu zagadek tego świata. Stwierdził tylko, że mam tyle, ile potrzebuję - i na tym koniec. Gdy wyszedłem ze szpitala, moja sytuacja finansowa była tragiczna. Nie posiadałem żadnych oszczędności ani dóbr materialnych, które można by spieniężyć. Żona, choć w szóstym miesiącu ciąży, wstawała prawie codziennie przed świtem i jechała autobusem do miasta na targowisko sprzedawać kolczyki. Po zapłaceniu biletu niewiele zostawało, często kilka bądź kilkanaście złotych, co wystarczało zaledwie na zakup podstawowych artykułów żywnościowych. A biżuteria sukcesywnie się kończyła. Pozostał niewielki asortyment i coraz trudniej było wyjść na tym handlu na plus. Sytuacja praktycznie bez wyjścia. W pewnym momencie nie było już sensu jeździć na plac. Akurat w tym czasie siostra wyjeżdżała do matki do Niemiec i zostawiła nam pod opieką swoją córkę. Dała również trochę pieniędzy na jej wyżywienie, za co przeżyliśmy i my do jej powrotu. Na szczęście matka przekazała siostrze pieniądze dla mnie, co uratowało nas przed śmiercią głodową. Muszę zaznaczyć, że moja matka do tej pory nie wie, że przebywałem w szpitalu, bo siostra kłamała, żeby zaoszczędzić jej stresów. Przez dłuższy czas matka nie zdawała sobie też sprawy, że nie pracuję i nie mam środków do życia, ale pomimo to co jakiś czas otrzymywałem z jej strony bezinteresowny zastrzyk gotówki. Próbowałem starać się o jakieś zasiłki w pomocy społecznej. Wysłano mnie na komisję lekarską, gdzie wydano orzeczenie o mojej niepełnosprawności. Na jego podstawie dostałem zapomogę w wysokości marnych dwustu paru złotych miesięcznie, które i tak odebrano mi później ze względów proceduralnych. Na rentę nie miałem szans, ponieważ nie przepracowałem jeszcze pięciu lat. Po wyjściu ze szpitala długo dochodziłem do siebie. Po pewnym czasie zaczęło mi brakować literatury, udałem się więc do biblioteki, by przejrzeć księgozbiór. Zawsze chciałem czerpać informacje ze źródeł. Zasoby biblioteczne w Polsce są jednak mniej niż skromne, a najciekawsze materiały prawie nigdy nie są wydawane w naszym kraju. Ponieważ zainteresowanie Atlantydą wywodzi się z relacji Platona, postanowiłem baczniej przyjrzeć się jego twórczości. Szczególnie ciekawi mnie jego filozofia państwowości, gdyż, według Szatana, niedługo będę musiał sam z podobnym problemem się zmierzyć. Poznawanie Platona rozpocząłem od tego, co było dostępne. Na szczególną uwagę zasługuje jego fascynacja Sokratesem. Duże wrażenie zrobił na mnie fakt, że również on posiadał kontakty ze strefą cieni. Słuchał, jak to nazwał, głosu wewnętrznego, który mu doradzał i prowadził go przez życie. Skonsultowałem tę informację z Szatanem i potwierdził, że ingerował w jego życie. O ustroju demokratycznym nigdy nie miałem dobrego zdania. Moim ideałem jest komunizm. Niestety, wzniosłe idee równości i sprawiedliwości zawiodły w konfrontacji z rzeczywistością, a ludzie na ten termin reagują pukaniem się w czoło. Faktem jest jednak, że podwalinami każdego ustroju politycznego są właśnie podstawowe komórki - komuny. Najprostszym przykładem jest rodzina, która posługuje się wspólnym budżetem i planuje wspólną przyszłość. Szczególnym przykładem komuny są kościoły, w których obowiązuje wspólnota majątkowa. W świecie funkcjonują różnorodne ogniska, które dbają o wspólny interes, na przykład sycylijska mafia, osady mormonów, żydowskie osiedla itd. Wcześni chrześcijanie w taki właśnie sposób widzieli przyszłość. Zakładali zbory, a warunkiem przynależności do nich było przekazanie całego swego majątku. Lecz zdaję sobie sprawę, że nawet idealny ustrój nie gwarantuje jednostce możliwości korzystania z pełni przysługujących jej praw i nie zabezpiecza przed oszustwami. Stąd w filozofii platońskiej pomysł stałej inwigilacji ludności i koncepcja państwa policyjnego. Biorąc pod uwagę dulszczyźnianą mentalność Polaków i cechujący ich brak zasad moralnych, można dojść do wniosku, że rządzenie takim motłochem jest nierealne. Niewiele pomogłaby nawet wszechwiedza o każdym obywatelu z osobna. Zresztą, jak mówi przysłowie, głupi Polak zarówno przed, jak i po szkodzie, więc nawet intensywna edukacja nie rokuje nadziei. Kwestiom demokracji przyglądałem się już wcześniej, analizując historię II Rzeczypospolitej. Z uwagą śledzę również obecne życie polityczne, przypominające małpi gaj, i nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Swoją drogą, władzę nad państwem przejęła banda ignorantów, którzy nie mają pojęcia o swoim zawodzie. Pastisz demokracji ateńskiej przewijający się przez dzieła Platona znajduje w pełni odzwierciedlenie we współczesnym świecie, nie pozostawiając złudzeń. Dużo energii poświęciłem badaniom rozwoju mentalnego różnych kultur. Zawsze interesowało mnie przewartościowywanie się kanonów moralności. To, co jeszcze parę lat wcześniej uznawano za etyczne, z czasem zaczyna siać zgorszenie. Zastanawiała mnie przyczyna tych zmian, a także to, czy rozwój idzie we właściwym kierunku. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że religia zamiast uszlachetniać człowieka wyzwala w nim najbardziej prymitywne instynkty. W dużej mierze jest odpowiedzialna za bratobójcze wojny, prześladowania i ogólny upadek moralny. Faktem jest, że zmienia się wraz z kulturą, dopasowuje się do światopoglądu. W zrozumieniu tego fenomenu pomocna mi była znajomość wielu religii. Zapoznając się z nimi, zawsze starałem się poznawać okoliczności towarzyszące ich powstaniu i pierwotne warunki, w jakich się rozwijały. Interesujących konkluzji dostarcza porównanie kwestii związanych z życiem płciowym człowieka. Pierwszym zaskoczeniem jest aprobowany wiek inicjacji seksualnej. Analizując Koran i życie Mahometa, natrafiłem na materiały o Aiszy, jego drugiej żonie. Otóż wyszła ona za niego w wieku siedmiu lat. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, bo w niektórych plemionach afrykańskich do dziś aranżuje się małżeństwa między dziesięciolatkami, aby maksymalnie wykorzystać ich potencjał rozrodczy. Mahomet jednak oscylował już wokół pięćdziesiątki. Biograf nie pokusił się o ocenę, przyznając jedynie, że Aisza musiała wcześnie wydorośleć. Ale moja wyobraźnia ruszyła. Mahomet zdawał się gustować nie tyle w młodych dziewczętach, co w dzieciach. Nie był zresztą pod tym względem odosobnionym przypadkiem, bowiem jedną z jego żon została trzynastoletnia wdowa. Dowiedziałem się, że z żonami, które przekroczyły dwudziesty szósty rok życia, przestawał obcować. I jest niezmiennie wzorem cnót dla muzułmanów. Chcąc mieć pewność, że nie jest to arabski ewenement, szukałem podobnych danych w świadectwach kultury chrześcijańskiej i żydowskiej. Znalazłem je w pismach apokryficznych. Ponieważ byłem wyczulony na tym punkcie, zwracałem uwagę na szczegóły również w publikacjach nowożytnych, które wskazywały, że jeszcze w XIX wieku były to praktyki ogólnie tolerowane. Innym zagadnieniem jest homoseksualizm. Piętnowany przez religie, istniał przez długi czas w ukryciu, natomiast w cywilizacjach starożytnych nie tylko był powszedni, ale nawet modny. Intelektualna elita Aten czy Rzymu zachwycała się pięknem męskich ciał, większość czasu spędzając na zaspakajaniu swoich erotycznych fantazji. W dzisiejszym ogólnoświatowym trendzie powszechnej tolerancji homoseksualizm wychodzi - choć z oporami - z podziemia. Przedstawiciele mniejszości seksualnych głośno upominają się o swoje prawa. Reakcje społeczeństwa są jednak skrajne, szczególnie w katolickiej Polsce. Wszędzie prócz krajów muzułmańskich wielożeństwo jest zabronione. A szkoda, bo z natury jestem bigamistą, i chciałbym mieć prawo do życia w większej rodzinie. Z przykrością stwierdzam, że nie ma nawet ruchu próbującego obalić narzuconą monogamię. Podczas choroby ogromnie ważnym zagadnieniem było dla mnie ustalenie, czy moja teoria nadprzewodnictwa jest zasadna. Próbowałem podpytywać Szatana, czy mam rację z wodorem, lecz niestety do tej pory nie chce ani zaprzeczyć, ani potwierdzić, pozostawiając mnie w niepewności. Proste doświadczenie mogłoby przynieść rozwiązanie mojego dylematu. Zaraz po opracowaniu teorii nadprzewodnictwa pobiegłem na Politechnikę Wrocławską i próbowałem skłonić kogoś do przeprowadzenia eksperymentu. Pokazywałem profesorom część teoretyczną. Jeden z nich nie mógł zrozumieć, dlaczego na przedstawionych wykresach nie ma żadnych wartości. Próbowałem tłumaczyć, że wartości dopiero powstają z ogólnego schematu i że nie są istotne dla zrozumienia oddziaływań. Zagłębiliśmy się w rozpatrywanie względności i zrozumiałem wówczas, że uczony, z którym rozmawiałem, nie potrafi ich pojąć. Polemika dotyczyła wartości pieniądza. Rozmówca wyszedł z błędnego założenia, że określona kwota jest wartością bezwzględną i dla każdego znaczy tyle samo. Przedstawiłem mu przykład, że dla mnie, człowieka niezamożnego, sto tysięcy złotych jest sumą astronomiczną i niemożliwą do zdobycia, podczas gdy dla bogacza stanowi ona niewiele. Wartości są więc relatywne i zależą od miejsca pomiaru, choć w zasadzie mogą być określone. Drugi mój przykład dotyczył względności ruchu. Naukowiec był przekonany, że siedzi na krześle nieruchomo. Obszedłem go dookoła i powiedziałem, że gdyby nie istniały inne układy odniesienia oprócz nas dwóch, niemożliwe byłoby stwierdzenie, który z nas się porusza. Z mojego punktu widzenia to on okrążył mnie, a według niego - ja jego. Dyskusja, choć interesująca, nie prowadziła do żadnych wniosków, poszedłem więc dalej. W dziale zaopatrzenia udzielono mi informacji, kto pracuje z wodorem, i udałem się pod wskazany adres. Nie miałem już ochoty na dyskusje teoretyczne, dlatego wypytywałem jedynie o możliwość przeprowadzenia doświadczenia nad nadprzewodnością wodoru. Profesor odpowiedział, że używa wodoru wyłącznie jako chłodziwa i nie ma takiej opcji. Później szukałem w sieci informacji, gdzie w Polsce można by to ewentualnie przeprowadzić, lecz nic nie znalazłem. Od Szatana wiem, że intensywne prace nad nadprzewodnością wodoru są prowadzone w Japonii, ale to trochę nie po drodze. Gdy poczułem się już trochę lepiej, sięgnąłem po książkę pewnego noblisty, w której opisuje on główne problemy z dziedziny fizyki i najważniejsze osiągnięcia tej nauki. Jako dyrektor Fermilabu, znaczną jej część poświęcił zagadnieniom związanym z akceleracją i rozbijaniem jąder. Według mojej teorii jądro atomu było jedynie obszarem maksymalnego oddziaływania grawitacyjnego. Nie widziałem tam miejsca dla protonów i neutronów, zresztą właściwości protonu wykluczały jego istnienie. Niemniej coś tam przyspieszano i to coś rozbijało jądra. Postanowiłem wówczas odpuścić sobie fizykę i swoje teorie. Na świecie jest kilkadziesiąt cyklotronów i kilka akceleratorów kołowych i w nich wszystkich przyspiesza się protony i rozbija neutrony. Jeżeli w jądrze rzeczywiście istnieją te dwa elementy, to moja teoria kwantu całkowicie upada, a związane z nią wyjaśnienie nadprzewodności jest nonsensem. Z ubolewaniem stwierdziłem, że wszystko to jest tylko tragikomicznym żartem Szatana, który zadrwił sobie ze mnie. Zastanawiałem się, dlaczego musiał mi aż tak zrujnować życie, czym sobie na to zasłużyłem. Chciałem być użyteczny dla świata, a opracowanie technologii przedłużania życia zapewniłoby mi stałe miejsce w historii. Nie układało mi się w życiu tak, jak chciałem. Wielokrotnie zakładałem działalność gospodarczą, ale moje firmy plajtowały, pozostawiając masę długów. Jakoś nie miałem szczęścia do interesów. Nie mogłem też odnaleźć się w społeczeństwie. Naiwny jak dziecko, ciągle dawałem się oszukiwać i okradać. Gdy prowadziłem punkt serwisowy, ceny dopasowywałem do zamożności klientów, a i tak głupio mi było brać za moje usługi pieniądze, dlatego pracowałem praktycznie za darmo. Ale miałem to, czego wszystkim brakuje: satysfakcję z pracy. Wierzyłem jednak w nadejście nowego porządku, nowych, mądrych rządów i selekcję moralną ludzkości. Nie byłem pewien, czy dożyję tego okresu, czy zostanę wówczas wskrzeszony zgodnie z zapowiedziami biblijnymi. Modliłem się do Boga, aby już więcej nie zwlekał, że już wystarczy, że samo nic się nie zmieni. Zresztą na nadejście jego rządów czeka już wystarczająco wiele osób. Obiecywałem, że pod jego przewodnictwem mogę całymi dniami zamiatać ulice i mimo to będę bardzo szczęśliwy. Niech mi da najmniejszą rolę, najgorszą pracę, byleby nadszedł. Z serca odmawiałem Ojcze nasz, z przekonaniem akcentując każdą frazę. Lecz Bóg nie nadchodził. Szczerze mówiąc, zacząłem mieć pretensje do Boga, że pozwolił, aby Szatan tak mną manipulował. Straciłem wiarę w swoje teorie fizyczne i poważnie zastanawiałem się nad przejściem w stan niebytu. Nie widziałem najmniejszego sensu, by obciążać społeczeństwo swoją osobą, a dalszy żywot wydawał mi się bezcelowy. Straciłem zainteresowanie czymkolwiek i świat wydał mi się okropnie nudny. Czułem się podobnie jak Martin Eden: wypompowany i pusty. Konsultowałem swoje przemyślenia z Szatanem, ten jednak stwierdził, że nie zmienię tego, co mi pisane. Pewnie miał rację. Po odstawieniu leków zacząłem głębiej zastanawiać się nad szczegółami towarzyszącymi akceleracji cząstek elementarnych. Rura akceleratora miała 6,5 km długości i około 30 cm średnicy. Autor zauważył, że rozpędzona cząsteczka, gdyby była źle poprowadzona, wypaliłaby w niej dziurę. Na szczęście nigdy się to nie wydarzyło. No i to zwróciło moją uwagę. W warunkach ziemskich nie można uzyskać całkowitej próżni, zawsze pozostaje spora ilość atomów, których nie da się wypompować. Poza tym materia ciągle sublimuje. W rurze o takiej długości opór stawiany wiązce przyspieszanych elementów przez pozostałe atomy odchylałby ją znacznie. Zderzenia ze ściankami rury byłyby nagminne. Drugim elementem, który zwrócił moją uwagę, jest pozyskiwanie protonu. Autor lakonicznie stwierdził, że atomy wodoru odzierane są z elektronów prądem elektrycznym, tak jakby to było oczywiste. Może o prądzie nie wiem zbyt wiele, ale wiem, że aby płynął, potrzebuje obiegu zamkniętego. Przepływające elektrony są natychmiast uzupełniane napływającymi. Oprócz tego za przepływ prądu odpowiadają wyłącznie elektrony swobodne, niepowiązane bezpośrednio z atomami. Sam wodór zaś nie jest przewodnikiem. Wyjaśnienie pozyskiwania protonu jest więc co najmniej niepełne. Szerzej zajmę się tym przy omawianiu Modelu Standardowego. W stanie psychozy coraz bardziej pogłębiało się we mnie przekonanie o zasadności mojego podejrzenia o teorii spisku. W informacjach, które zdobywałem, pełno były sprzeczności. Bardzo dużo odkryłem ich w fizyce. Wyglądało to tak, jakby ktoś celowo wprowadzał zamieszanie. Wraz z kolejnymi odkryciami teorie były modyfikowane, aby dalej zachowały zgodność. Zawsze uważany byłem za indywidualistę. W szkole podstawowej nauczycielka języka polskiego zachwycała się moim stylem, a matematyczka widziała we mnie geniusza. Ostrzegano matkę, że dalsze kształcenie przez nieodpowiedniego pedagoga może to zepsuć. W szkole średniej miałem spore problemy z polskim, do tego stopnia, że oblałem ten przedmiot na egzaminie klasyfikacyjnym. Zresztą wychowawca nalegał na radzie pedagogicznej, by mnie usunięto ze szkoły, ponieważ wywierałem zły wpływ na otoczenie. Duże znaczenie miały moje nieobecności. Nie klasyfikowano mnie z informatyki, która była na zaliczenie, oraz z wychowania fizycznego. Aby ratować się z opresji, przeniosłem się na wydział zaoczny. Wielkim zaskoczeniem była dla mnie pierwsza ocena za pracę z języka polskiego. Pisałem o Lalce Prusa, którą uwielbiałem. Nauczyciel był zachwycony i postawił mi szóstkę z wykrzyknikiem. Nie mogłem tego zrozumieć, bo właśnie z tego przedmiotu oblałem na dziennym, a jeśli chodzi o moją wiedzę i umiejętności, niewiele się przecież zmieniło przez tak krótki okres. Z powodu nieobecności miałem również problemy z fizyką. Nauczyciel wyraźnie zapowiedział, że zrobi wszystko, aby mnie nie promować, dlatego, mając na uwadze to ostrzeżenie, starałem się przychodzić na sprawdziany i zaliczać je na wysokie oceny. Pedagog był tym zdruzgotany. Wybitnie nie odpowiadał mi dzienny system kształcenia. Zawsze byłem samoukiem, i zniechęcał mnie narzucany kierat przymusowego uczestnictwa w wykładach. Dużo więcej informacji zdobywałem sam. Zresztą wierzyłem w poznanie rozumowe, co nie było praktykowane w szkolnictwie. Na maturze z języka polskiego byłem zirytowany proponowanymi przez kuratorium tematami, bowiem mocno odbiegały od moich zainteresowań. Poza tym nie czułem się najlepiej, bo doskwierał mi olbrzymi kac i skutki nieprzespanej nocy. Znajoma pielęgniarka podała mi środek na pobudzenie. Postanowiłem podjąć się analizy wiersza. Miałem wybitnego pecha, ponieważ podmiot liryczny był w bardzo ponurym nastroju i przyrównywał się do muchy. Podobnych bzdur trudno szukać w całej literaturze. Z niesmakiem rozpocząłem interpretację, jednak kiedy byłem w połowie, lek przestał działać, i poczułem się jeszcze gorzej. Wychodziłem co jakiś czas do toalety, aby ochlapać się zimną wodą, a gdy i to przestało pomagać, położyłem się zrezygnowany na ławce, nie kończąc pracy. Nauczycielka sprawdzająca wypracowania była zdegustowana, lecz ponieważ jako jedyny podjąłem próbę opracowania piątego tematu i miałem dobrą opinię, wystawiła mi ocenę pozytywną. Mój wstęp trochę się przeciąga, ale gdy umieściłem odnośnik do moich teorii na pewnej liście dyskusyjnej, otrzymałem odpowiedź, że na fizyce to ja się nie znam i byłoby lepiej, gdybym pisał o sobie. Co też czynię. Od najmłodszych lat pasjonowała mnie technika. Konstruowałem broń i granaty i nie obywało się przy tym bez wypadków. Ponieważ używałem ciężkich pocisków, musiałem ładować dużo prochu. Zdarzało się, że strzelba eksplodowała. Pamiętam raz moją konsternację, gdy drewniana kolba rozprysła się w drzazgi w moich rękach, mocno je raniąc. Było mi jej żal, bowiem wykonaniu tego elementu poświęciłem najwięcej wysiłku. Z piromanią dałem sobie spokój, kiedy mojemu kuzynowi rozerwało dłoń. Gdy uczyłem się gry na keyboardzie, bardzo mnie irytował jednostopniowy dźwięk. Inaczej niż w instrumentach tradycyjnych, na wydawany ton nie miała wpływu siła uderzenia w klawisz. Przeczytałem gdzieś, że były już dostępne urządzenia czterostopniowe, ale nie na moją kieszeń. Już wówczas interesowałem się elektroniką i opracowałem metodę kontroli klawiatury za pomocą perforowanego kółka i fotodiody. Nie znałem wtedy myszki komputerowej, ponieważ prawdopodobnie jeszcze nie istniała. Sporządziłem projekt i opis działania i chciałem wysłać to do Yamahy, zdałem sobie jednak sprawę z bariery językowej, i zarzuciłem ten pomysł. Czytając Charlesa Forda, uświadomiłem sobie, jak ważne jest sporządzanie notatek. Skłonność Wyspiańskiego do ciągłego ulepszania świata owocowała mnóstwem pomysłów. A pamięć jest zawodna, i większości z nich nie pamiętałem. Postanowiłem prowadzić dziennik, w którym zapisywałbym swoje przemyślenia, a głównym celem było recenzowanie czytanej literatury. Okazał się niezwykle pomocny. Analizując go po jakimś czasie, próbowałem odnaleźć symptomy schizofrenii. Lecz żadnych nieprawidłowości nie stwierdziłem. Przed chorobą moje postępowanie często było irracjonalne. W podejmowaniu decyzji nierzadko kierowałem się emocjami, co miało przykre konsekwencje. Popełniałem mnóstwo błędów, a później wstydziłem się za siebie. Nie analizowałem do końca logiczności i ewentualnych wyników. Po leczeniu to się zmieniło: stałem się bezwzględnym racjonalistą. Może tak właśnie miało być, może jest to z góry zaplanowane działanie sił wyższych. Wrodzony sceptycyzm nigdy nie ułatwiał mi życia. Staram się dużo rozmawiać z ludźmi, bo poznając światopogląd innych, można wiele się nauczyć. Niestety większość respondentów kopiuje utarte schematy i opiera swoje rozumowanie na dogmatach. Smutna jest również tendencja do demokracji w logice. Jeżeli większość uważa daną tezę za słuszną, to przyjmowana jest jako pewnik. Drugą anomalią jest niepodważalność autorytetów. Otóż każdego, kto ośmieli się im przeciwstawić, czeka lincz. Poglądy, które nie odpowiadają większości, są ignorowane lub wręcz tępione. Szczególnym przypadkiem gwałcenia poglądów innych osób była próba delegalizacji w Polsce odłamu religijnego, jakim są świadkowie Jehowy. Konstytucyjna wolność wyznania jest przywilejem jedynie Kościoła katolickiego. Społeczeństwo bulwersuje fakt sprzeciwu jehowitów wobec transfuzji, tymczasem to właśnie w Biblii, która jest opoką chrześcijaństwa, w Nowym Testamencie, skierowanym do wyznawców Jezusa, krew jest uznana za świętą. Wydając wyroki, sędziowie nie rozumieją, że nie warto czasami ratować ulotnego ziemskiego życia, aby gwałcić w ten sposób zasady moralne. Gdyby ludzie od początku traktowali krew z należytym szacunkiem, nie byłoby zgonów będących skutkiem jej upuszczania, praktykowanego przez stulecia w celach leczniczych. W tych okolicznościach określanie Biblii mianem Słowa Bożego oraz mszalna ceremonia pocałowania jej, czego byłem wielokrotnie świadkiem w kościele katolickim, to najzwyklejsza bigoteria. Zbierając komentarze do mojej teorii, nierzadko spotykałem się z zarzutem, iż neguję trzysta lat pracy wielu uczonych, którzy odkrywali z mozołem tajemnice tego świata. Umieściłem zresztą odpowiednią wskazówkę już na wstępie, co niewątpliwie powodowało ogólną niechęć do zapoznawania się z materiałem. Nie mam nawet pewności, czy komentatorzy w ogóle przebrnęli przez wstęp. Do tej pory nauka poznawała istniejące prawa, zagłębiając się w nie z czasem. Natomiast ja założyłem, że prawa powinny same wyniknąć poprzez dedukcję podstawowych właściwości oddziaływań. Pokusiłem się o analizę, wychodząc od źródła, a nie jak dotąd - od efektów. Do dzisiaj nie jestem całkowicie pewien, czy moje teorie są zasadne, ale nie dysponuję ani środkami, ani warunkami niezbędnymi do przeprowadzenia odpowiednich doświadczeń. Zdaję sobie sprawę, że nikt nie będzie traktował ich poważnie, ponieważ nie jestem ani autorytetem w jakiejś dziedzinie, ani uczonym. Trzeba jednak przyznać, że jest to przepiękna wizja przyszłości. Zwątpiwszy w słuszność teorii, miałem ochotę rozesłać ją do twórców literatury science fiction, gdyż mogłaby stanowić kanwę wielu dobrych opowiadań. Nikt nie posunął się w swych fantazjach aż tak daleko, tym bardziej że były to dosyć poważnie wyglądające wnioski z dziedziny fizyki. Korciło mnie nawet, żeby samemu opracować kiedyś dzieło fabularne oparte na moich założeniach. Z drugiej strony w fizyce aż roi się od nonsensów, więc jeden więcej wcale by nie przeszkadzał. Szkoda, że nikt nie zaproponował mi publikacji. Liczyłem na wywiązanie się dyskusji, byłem przygotowany na krytykę. W czasie, gdy próbowałem zasięgnąć opinii na temat Teorii Atlantydy, otrzymałem interesujący list. Jego autor zaznaczył, że już miał mnie ostro wypunktować, stwierdzając około dziesięciu uchybień, kiedy wiedziony ciekawością, postanowił przeczytać Teorię kwantu. Stwierdził, że jeżeli moje wnioski okażą się prawdą, on rzuci pracę naukową i zajmie się rozwożeniem mleka. Byłem zawiedziony, że zrezygnował z przekazania mi swoich cennych uwag. Jednak później rozbawił mnie ton wypowiedzi. List zachowałem i trzymam nadawcę za słowo. Po wyjściu ze szpitala najbardziej zależało mi już nie na powszechnym uznaniu mojej fizyki, lecz na jej całkowitym obaleniu. Chciałem, aby ktoś mnie przekonał, że się mylę, ponieważ sam nie potrafiłem sobie z tym poradzić. Zapisałem się na terapię dla schizofreników, czepiając się wszelkich możliwości. Wkrótce jednak stwierdziłem, że nie tędy droga, że bardziej potrzebuję rozmowy z profesorem. Wydrukowałem Teorię Atlantydy i poszedłem na Uniwersytet Wrocławski, do Instytutu Nauk Geologicznych, gdyż nikt inny nie miał czasu na konwersację. Rozmowa potoczyła się na temat zlodowaceń i ich przyczyn. Po krótkiej wymianie zdań rozmówca przyznał, że mogę mieć rację. Istotne było jego pytanie: i co z tego? No właśnie, pomyślałem sobie, co z tego? Niby nic, a tak naprawdę wiele wyjaśnia. Wciąż szukałem przyczyn, a kiedy je sobie uświadomiłem, nikt nie chciał się z nimi zapoznać ani ich komentować. Zawsze wierzyłem w proste rozwiązania. Najważniejsze teorie zadziwiały prostotą, a za przykład niech posłuży zjawisko fotoelektryczne. Einstein dostał Nagrodę Nobla za jedno zdanie. Tak też widziałem swoje wyjaśnienia. Przygotowując się do napisania tej książki, próbowałem jak najwięcej zrozumieć. Zdarzało mi się głowić nad jakimś zagadnieniem parę dni, gdy tymczasem wystarczyło baczniej przyjrzeć się jakimś właściwościom. Szczerze powiedziawszy, zdecydowanej większości jeszcze nie rozumiem i nie potrafię wytłumaczyć, jednak zebrany materiał już teraz, przy wstępie, mnie przytłacza. Gdybym czekał, aż wszystko będzie jasne, objętością moich rozważań przebiłbym Lenina. Kto by to później czytał? Mottem mojej pracy powinny stać się słowa J. Guittona: Tak naprawdę nic, co jest dostępne naszemu poznaniu, nie jest „rzeczywiste” w tym znaczeniu, jakie zwykliśmy nadawać temu słowu. W pewnym sensie żyjemy w świecie ułudy, iluzji, pozorów, które uważamy za rzeczywistość. Wszystkie nasze wyobrażenia odnoszące się do czasu i przestrzeni, usytuowania przedmiotów, przyczynowości zdarzeń, wszystko, co każe nam myśleć o odrębności poszczególnych rzeczy istniejących we Wszechświecie, to wiekuista ułuda przesłaniająca rzeczywistość mroczną zasłoną. Poza tą zasłoną znajduje się ukryta tajemnicza realność, której tworzywem, jak można sądzić, nie jest materia, lecz myśl, duch. (cyt. za A. Donimirskim) Gdy rozważałem decyzję o napisaniu tej książki, trapiły mnie wątpliwości, czy miałem prawo oprzeć się na zaledwie dwóch oddziaływaniach. Po głębszej analizie stwierdziłem, że wszelkie doświadczenia opierają się na pomiarze pola grawitacyjnego i pola magnetycznego, cała zaś reszta to czysta interpretacja wyników. Zmysł słuchu mierzy częstotliwość drgań wynikłych z posiadania przez ośrodek masy. Podobnie jest ze wzrokiem, który analizuje pole magnetyczne. Dotyk dostarcza nam dane na temat temperatury, która jest wynikiem ruchu elektronów. Na podstawie przeprowadzonego pomiaru pola magnetycznego i grawitacyjnego oraz wynikających z nich właściwości mózg interpretuje także zapach i smak. Zresztą oddziaływania silne są niemierzalnymi założeniami teoretycznymi, a ja podjąłem próbę określenia tego, co faktyczne. Musiałem przeto odrzucić wszystkie wielkie teorie fizyczne. Jeżeli są prawdziwe, powinny wynikać z analizy. Ideałem byłoby również określanie właściwości materii i energii bez opierania się na pomiarach doświadczalnych, lecz niestety nie jest to do końca możliwe. Można antycypować, ale tylko do pewnego stopnia. Dużym ułatwieniem jest rozpoznanie przez naukę wielu zachowań. Jeżeli wynikają one z teorii, są pewną wskazówką, że się nie błądzi. Od zarania czasu człowiek dostrzegał w obserwowanym świecie schematy zachowań. Zawsze rano wstaje słońce, gdy kopniemy większy przedmiot, odczuwamy ból, a kamień wrzucony do wody zatonie. Nietrudno dostrzec powtarzalność i przewidywalność zasad. Próbowano to tłumaczyć w mniej lub bardziej racjonalny sposób. Pojawiła się nauka - najpierw filozofia, później fizyka - która zajęła się opracowywaniem wyjaśnień. Sporym wyzwaniem dla niej jest przewidywanie niemierzalnych zachowań, lecz tu powraca do źródeł wywodzących się z filozofii, nie zawsze obiektywnej. Teorie cząstek wirtualnych, Wielkiego Wybuchu, ewolucji, antymaterii są przepełnione bezpodstawną fantazją. Z pozoru wszystkie zagadnienia są opracowane w mniej lub bardziej wiarygodny sposób, niemniej bez większych trudności można je obalić. Niewiele to jednak by dało, gdyby nie jakaś alternatywa. Bardzo wielu naukowców częściowo bądź całkowicie odrzuca zrewolucjonizowaną teorię Darwina, ale jedyną alternatywą, jaka wtedy pozostaje, jest wiara w Boga, co nie wszystkim odpowiada. Mając na uwadze ich krytykę, jako kontinuum myśli technicznej musiałem opracować teorie opierające się właśnie na wykorzystaniu nadprzewodności wodoru. Zaznaczam, że jest to czysta fantazja. Odkrywszy, że czasem można dowolnie manipulować, próbowałem sobie wyobrażać możliwe warianty. Lecz zawiera to w sobie mnóstwo paradoksów, które wykluczają w niektórych wątkach logikę. W przekonaniu, że jest to jednak możliwe, utwierdzały mnie laboratoryjne doświadczenia, w których skutek wyprzedza przyczynę. Konsekwencje podróżowania w czasie pochłonęły mnie do tego stopnia, że poświęciłem im dużo więcej czasu niż samemu dochodzeniu praw fizycznych. Ale ponieważ w niniejszej publikacji mam zamiar ograniczyć się do ogólnej krytyki nauki i częściowej obrony swoich wcześniejszych twierdzeń, nie będę zajmował się tym tematem. Trochę matematyki Duże znaczenie przywiązywał Szatan do tego, aby mnie przekonać, że przypadek nie istnieje. Entropia jest jednak jednym z podstawowych elementów fizyki. Na niej opiera się darwinizm, drugie prawo termodynamiki itd. Parę lat temu mój bardzo dobry znajomy miał przede mną tajemnicę, której nie chciał mi za nic zdradzić. Staram się szanować prywatność, ale on znikał na całe noce z domu, a jego żona nie miała nic przeciwko temu. Intrygujące, prawda? W końcu sam się wygadał: opracował system gry w ruletkę i spędzał mnóstwo czasu w kasynie. I zastanawiające było to, że od dłuższego czasu nieustannie wygrywał i w ten sposób, ponieważ nie pracował, utrzymywał rodzinę. Pomyślałem, że ma po prostu szczęście. Widząc moją reakcję, postanowił zaznajomić mnie ze szczegółami. Pokazał mi scenariusz gry. Wziął kartkę papieru i rozpisał kolejno rzuty, wzrastającą stawkę i ewentualną wygraną. Zauważyłem, że wypłacana wygrana to 1:36 z 37 pól, więc szanse nie są nawet równe. Dziwiłem się, że wygrywa. Aby mi to unaocznić, zabrał mnie kiedyś ze sobą. Męczył krupierkę przez kilkanaście minut, po czym wyrzucono nas praktycznie bez powodu. Wytłumaczył mi to zajście, twierdząc, iż obsługa zorientowała się, że jego system wygrywa. Widziałem to nieco inaczej, ale nic nie mówiłem. Grał na minimalnych stawkach, a krupierka musiała specjalnie dla niego rzucać, co się całkowicie nie kalkulowało. Pomimo to zainteresowałem się tematem. Postanowiłem dogłębnie przeanalizować jego system. Napisałem program komputerowy, przy czym rozszerzyłem go o możliwość grania na kolory i dwunastki. Podawało się kwotę początkową, wybierało system rozgrywek i określało czas spędzony w kasynie, a system analizował to i podawał wynikową ilość gotówki. Starałem się podczas programowania zachować maksymalną zgodność z rzeczywistością, rozbudowałem więc program do tego stopnia, że można było wybierać za każdym rzutem inną liczbę, po czym ozdobiłem go nakładką graficzną. Kolega poczuł się przed monitorem jak w kasynie. Bardzo chciałem zmaksymalizować przypadkowość, a że jestem ambitny, sam napisałem moduł generujący liczby. Był to zestaw kilku skomplikowanych wzorów matematycznych. Początkowo nic nie zauważyłem, jednak podczas testów kolega zwrócił uwagę, że ciąg liczb jest zawsze taki sam. Popełniłem chyba najgłupszą w życiu pomyłkę: przyjmując tylko jedną wartość początkową, mogłem uzyskać tylko jeden ciąg liczb - niby przypadkowych, ale zawsze taki sam. Szkoda mi było włożonej pracy, więc podczas wprowadzania danych z klawiatury umieściłem licznik cykli. Ta wartość służyła do dalszych obliczeń. Problem niby rozwiązałem, lecz zdałem sobie sprawę, że generuję tyle ciągów liczbowych, ile wartości początkowych, dlatego ciągi liczb mogą się powtarzać. Nie pozostało mi nic innego, jak wykasować moduł i odwołać się do wbudowanego w komputer generatora. Moim pierwszym komputerem był Commodore 16. Szybko znudziły mi się gry, i zacząłem sam go programować. Bardzo często w programach potrzebna jest wartość przypadkowa. Dosyć istotnym elementem jest jej generowanie. W Commodore była to liczba cykli procesora od momentu jego włączenia. Najczęściej korzystałem z jej ostatnich dwóch cyfr, ponieważ zmieniały się cały czas i zapewniały maksymalną przypadkowość nawet w momencie następujących po sobie wywołań. Nie wiem, na jakiej zasadzie działa generator w PC, ale domyślam się, że na podobnej. Podaje jednak wartości od –1 do 1. O tym incydencie szybko zapomniałem, lecz Szatan mi przypomniał. Cokolwiek stworzyło wszechświat, miało tylko jedną wartość początkową. I obojętnie ile metamorfoz matematycznych by przeszło, zawsze będzie generować ten sam ciąg liczb, który jest w stu procentach przewidywalny. Jeśli założymy, że można cofnąć się w czasie i nie ingerując, obserwować, ciągle będziemy widzieć to samo. Notabene jest to podobno najsurowsza kara. Jeszcze przed opracowaniem swoich teorii zastanawiałem się, w jakim stopniu matematyka jest wymyślana, a w jakim odkrywana. Najprostsze działania matematyczne przeprowadzane są intuicyjnie i wydają się być oczywiste. Jednak mnie zastanawiała prawidłowość działań i zasady nimi kierujące. Miałem wręcz sokratejski stosunek do matematyki. We wstępie do pracy napisałem, że zastanawiam się nad wynikiem działania 2 + 2. Niby głupota, ale wszystko zależy od tego, jaką metodę obliczeń przyjmiemy. Jeżeli będzie to prawdopodobieństwo, które cechuje fizykę kwantową, wynik będzie oscylował wokół czterech, nie dając całkowitej pewności. Można zresztą rozbudować to równanie o nieskończoności, uzyskując dowolny wynik. Na problem nieskończoności natrafiłem przy wzmiankach o równaniach Schroedingera. Okazuje się, że jest bardzo częstym wynikiem i wymaga ponownych obliczeń. Bardzo mnie to zdziwiło, ponieważ dotychczas uważałem matematykę za naukę ścisłą, dającą jednoznaczne rezultaty. Przyglądając się temu bliżej, przypomniałem sobie, że ich skracanie i upraszczanie to podstawa matematyki. Odkąd człowiek zdał sobie sprawę z prawideł dodawania i odejmowania, zaczął fascynować się tą nauką. Już w starożytności istniały poglądy, że świat to po prostu zapis matematyczny, a jedynym bytem, który niezaprzeczalnie istnieje, są liczby. Potwierdzenie tych przypuszczeń można znaleźć dziś, w dobie powszechnej komputeryzacji i wirtualnych rzeczywistości. Praktycznie cała nauka wykorzystuje obliczenia, więc wiara w matematyczną wizję świata wydaje się być słuszna. Jednak zasadniczą właściwością matematyki jest jednoznaczność wyników. Dużo uwagi poświęciłem kiedyś projektowi stworzenia sztucznej inteligencji, ale doszedłem do wniosku, że żadna forma decyzyjna opierająca się na zasadach matematycznych nie ma sensu. Wyniki praktycznie zawsze będą przewidywalne, a programu nigdy nie da się nauczyć odgadywania znaczeń i abstrakcyjnego myślenia. W swoich rozważaniach teoretycznych poszukiwałem wartości bezwzględnych. Wydawało mi się, że taką wartością jest zero - początek układu współrzędnych. Próbowałem dopasować to spostrzeżenie do moich poglądów filozoficznych, lecz zabrnąłem w paradoksy. Jeżeli zero faktycznie by istniało, stworzenie czegokolwiek z niczego byłoby niemożliwe. Musiałem skorygować swoje rozumowanie i przyjąłem, iż bezwzględna jest nieskończoność. Powstały mi już dwie wartości: nieskończenie mało 1/? i nieskończenie dużo ?. Postanowiłem oprzeć swoje rozważania właśnie na tych dwóch wartościach, jednak najpierw musiałem je przeanalizować. Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, była wartość wynikająca z ich porównania. Skracając je, uzyskujemy pierwszą wartość względną: ?/? = 1. Jak się później przekonałem, jest to pierwsza, najistotniejsza wartość określona. Matematyka skraca 1/? do zera, zaś ? uważa za nierozwiązalne. Postanowiłem pójść tym tropem i prześledzić warianty uproszczeń. Ciekawiło mnie, w jakim stopniu modyfikacje wpływają na wartość wynikową. Najprostszą rzeczą, jaką można zrobić, jest zwiększenie jednej z nieskończoności: (1 + ?)/? = 1/? + ?/?. Ponieważ 1/? jest przyjmowane jako zero, zwiększenie nie wpływa na wynik końcowy. Można pokusić się o wniosek, że dowolne zwiększenie nie wpłynie na wartość końcową i (x + ?)/? = 1, ale niezupełnie jest to prawdą. Dopóki przyjmujemy wartości określone, równanie zachowuje zgodność, kiedy jednak za x podstawimy ?, otrzymamy wynik 2. Z powyższych rozważań wynika, że (1 + ?)/? = ?/?. Ale zależy to od sposobu obliczeń: 1/? + ?/? = ?/?, odejmując od obu stron ?/?, otrzymujemy 1/? = 0. Więc prawidłowość skróceń się potwierdza. Gdy natomiast równanie najpierw pomnożymy przez ?, otrzymamy 1 + ? = ?, co wydaje się bzdurą. Jak dalece więc 1/? = 0 i czy można używać takiego uproszczenia w matematyce, nie otrzymując nonsensów? Trzeba przyznać, że gdyby nie ono, większość równań pozostałaby bez rozwiązań. Najlepszym wyjściem jest sobie nieskończoność wyobrazić. Ograniczeniem jest fantazja. Jeżeli przyjmiemy za maksymalną jakąś wartość, to i tak pozostałe wartości dalej będą nieograniczenie wielkie, a więc ? - x = ?. Pozostałe działania wyglądają podobnie. Jeżeli podzielimy nieskończoność na ograniczoną ilość fragmentów, to i tak będą one nieograniczone, jeżeli nawet pomnożymy ją przez samą siebie, dalej będzie tylko nieskończonością, więc również 1 + ? = ? wydaje się być nie do końca głupie. W języku komputerowym nieskończoność można przedstawić jako x = x + 1 w zapętleniu. Wynik zależny od czasu obliczeń, jest jego funkcją. Jeżeli zakładamy, że istnieją nieskończoności, musimy także założyć, że istnieje taki termin, jak wieczność, gdzie t = ?. Wówczas obliczenia przyjęłyby formę ? = ? + 1. Założenia, że istnieje wieczność, nikt nie próbuje podważać. Nawet teoria BB zakłada cykliczność wydarzeń. Niezbędne jest jednak przyjęcie t = 0, momentu rozpoczęcia obliczeń, który jest wartością względną, ponieważ zawsze istnieją wartości ją poprzedzające. Wyobraźmy sobie teraz dwuprocesorowy komputer, który dokonuje obliczeń równania x = x + 1 osobno na każdym procesorze. Dopóki obydwie jednostki są jednakowo taktowane, istnieje względna zgodność wyników. Ale gdyby założyć, że magistrale są zasilane osobnymi generatorami, w momencie wywołania musiałoby się okazać, że x1 ? x2. Końcowe wyniki w czasie t = ? zawsze są jednak następujące: x1,2 = ?, niezależnie od szybkości zegara. Powstaje pytanie, czy nieskończoności zawsze są sobie równe. Niby tak, lecz dopóki nie dokonamy porównania. Gdy jednak będziemy próbowali obliczyć ?1/?2, okaże się, że mogą one zależeć od dodatkowego parametru (x ? ?)/? lub ?/(x ? ?), gdzie x może przyjąć każdą wartość określoną. Powstaje wówczas zależność przypominająca funkcję: Istotnym elementem jest przypadek, gdy x = 1 i nie zmienia zależności, obojętnie której nieskończoności dotyczy, więc ?1/?2 = ?/? = 1. Wykres będzie więc zawsze przechodził przez ten punkt. Ważne jest też to, że wartości do 1 gwałtownie spadają, lecz po jej przekroczeniu tempo spadku maleje, praktycznie zatrzymując się przed zerem. Do jakiego więc stopnia matematyka powinna używać skróceń i uproszczeń, aby nie popaść w paradoksy? Przyjęcie warunku, że ? = ?, jest czystym dogmatem. Nieskończoności nie można ani określać, ani porównywać, ponieważ nigdy nie można będzie stwierdzić, że są równe. Uzyskują każdą wartość. Także równanie z ich użyciem może przyjąć jakąkolwiek wartość. Wykres ?1/?2 jest dosyć istotny, gdyż jest to wykres pola, którym będę się posługiwał w dalszej części rozważań. Omówię też dokładniej parametr x. Model Standardowy Parę lat temu uparcie poszukiwałem rozwiązań dotyczących taniego pozyskiwania energii. Zauważyłem, że nawet niewielka wartość temperatury w stopniach Celsjusza to ogromny potencjał energii w porównaniu z zerem bezwzględnym. Jedyny problem to jej odzyskanie i konwersja. Opracowałem teoretycznie trzystopniową konwersję, opierając się na zmianach stanu skupienia i oddziaływaniu grawitacyjnym. Projekt konsultowałem z osobą kompetentną, zauważyła ona jednak, że wynikowa wartość pozyskiwanej energii jest śmiesznie mała, i nawet gdyby urządzenie funkcjonowało, byłoby to absolutnie nieekonomiczne. Musiałem przyznać rację i przestałem zajmować się tym tematem, aczkolwiek pozyskiwanie energii wciąż mnie interesowało. Chciałem nawet wybudować wiatrak, by zapewnić sobie niezależność energetyczną. Głównym problemem związanym z energią jest jej magazynowanie. Akumulatory mają bardzo ograniczoną pojemność, a poza tym są drogie i ciężkie. Najlepsze warunki do pozyskiwania energii znajdują się często w miejscach bardzo odległych od miejsc zapotrzebowania, więc pojawia się również kwestia transportu. Najprostszym rozwiązaniem wydawało mi się prowadzenie elektrolizy i przemieszczanie samego wodoru. Powstał mimo wszystko problem jego skraplania, więc rozszerzyłem związek o azot, ale spalana nitrozyna jest silnie trująca, dlatego koncept upadł. Najprościej byłoby odwołać się do właściwości Modelu Standardowego. Jeżeli protony i elektrony, łącząc się w atom, robią to z olbrzymią wprost energią, można ją okiełznać i wykorzystywać. Jest to o tyle wygodne rozwiązanie, że powstaje przy tym bezpośrednio energia elektryczna. Już sobie wyobrażałem, że dysponuję wiadrem protonów i wiadrem elektronów, posiadając zapas energii, który posłuży jeszcze wielu pokoleniom po mnie. Moje wyobrażenia podsycał fakt, że prowadzone są badania nad ogniwem paliwowym, które funkcjonuje na podobnych zasadach. Aby dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat, zacząłem przeglądać dostępną literaturę, lecz natknąłem się jedynie na same frazesy. Pomyślałem, że wszelkie informacje techniczne są pilnie strzeżone, dlatego trudno będzie dotrzeć do szczegółów. Ale od czego mamy Internet! Siedziałem godzinami w kawiarence, szukając materiałów. I nic. Szczątkowe informacje, w dodatku sprzeczne ze sobą. Pikanterii dodawał fakt, że urządzenie testowano już w przemyśle samochodowym jako źródło zasilania silnika elektrycznego. Zaczęło to przypominać epizod z Teslą. Zresztą do dzisiaj ogniwo pozostaje na etapie badań. Postanowiłem bliżej przyjrzeć się koncepcji magazynowania elementów składowych materii. Teoretycznie nie powinno być z tym większych problemów. Elektronami można bombardować ekran kineskopu, dlaczego więc wiązki nie można by skierować do pojemnika z dielektrycznego materiału? Problematyczne okazało się wyobrażenie sobie, co się z nimi dzieje po opuszczeniu anody i dlaczego w ogóle ten proces ma miejsce. Po głębszej analizie doszedłem do wniosku, że dopóty będą przeskakiwać, dopóki będą zbierane przez maskownicę. Ich obieg musi być bezwzględnie zamknięty. Chociaż teoretycznie zbieranie elektronów powinno być prostsze od gromadzenia protonów, postanowiłem wykorzystać fakt, że elektronów jest nadmiar, więc tak jak w przypadku spalania wodoru nie trzeba, przynajmniej na Ziemi, troszczyć się o tlen, tak można wykorzystać fakt istnienia elektronów swobodnych, gromadząc wyłącznie protony. Początkowo wydawało się to proste. Odkąd pamiętam, akceleratory wykorzystują protony do rozbijania jąder niektórych pierwiastków. Istotne jest to, że są gromadzone. Co prawda w postaci zapętlonej wiązki, ale jednak. Sądziłem, że wystarczy je zatrzymać, kierując do odpowiedniego pojemnika, lecz problemem mógłby się okazać materiał, z którego ów pojemnik byłby wykonany. Aby poznać jego właściwości, musiałem przyjrzeć się bliżej modelowi atomu i procesowi tworzenia się materii. Trochę historii Aby zrozumieć czyjś tok myślenia, trzeba poznać warunki towarzyszące danej koncepcji. Nie sposób zrozumieć religii, nie znając towarzyszącego jej światopoglądu. Religia to filozofia, od filozofii zaś wywodzi się fizyka. Zawsze można znaleźć cechy wspólne. Przez bardzo długi czas istniał pogląd, że materia składa się z żywiołów. W średniowieczu bardzo poważnie podchodzono do poszukiwań kamienia filozoficznego, który miałby zmieniać proporcję składników elementarnych, tworząc nową materię. Poznawanie świata w niewielkim stopniu wpływało na dogmatyczną filozofię. Tymczasem wynaleziono broń palną, poczyniono odkrycia w dziedzinie chemii, geografii. Choć uważa się średniowiecze za epokę zacofania intelektualnego, pod względem poznawczym było jednak postępowe. Utrudnieniem była niewątpliwie zbyt duża różnorodność starożytnych poglądów, które przetrwały w formie pisanej i stanowiły podstawę dalszych rozważań. Skutkiem tego stopniowo były one odrzucane i - jeżeli się potwierdzały - przyjmowane od nowa. Däniken w swoich materiałach znalazł dowody, że już w filozofii greckiej istniał pogląd o kulistości Ziemi, nachyleniu ekliptyki, cyklu słonecznym, ale dopiero ponowne ustalenia Kopernika przyjmowane są za odkrywcze. To samo można zauważyć w przypadku właściwości geograficznych świata. Wiadomo, że jeszcze przed Wikingami Amerykę odwiedzali starożytni żeglarze, czego dowodem są sporządzone mapy, niemniej dopiero podróż Kolumba przypieczętowała fakt jej istnienia, zamykając epokę. Spotkałem się z poglądem, że gdyby starożytny zapał odkrywczy okresowo nie przygasał, to Jezus wjechałby do Jerozolimy nie na osiołku, lecz czołgiem. Jednak ówczesny świat nie szukał sensacji. Poglądy i odkrycia były traktowane bardzo lekko. Fakt, że wrzenie wody może poruszać turbinę, był uznawany za nieistotną ciekawostkę służącą do zabawy. Zresztą właśnie zabawa pochłaniała znaczną część życia, a powszechne niewolnictwo pozwalało unikać problemów natury technicznej. Jedną z głównych cech średniowiecza jest mistycyzm. I choć wszystko wskazywało na to, że świat jest przewidywalny, wiara w Boga i w prawdę biblijną ograniczała chęć poznawczą do minimum. Fanatyzm religijny tłamsił wszelkie przejawy racjonalizmu, opierając się na niepodważalnych dogmatach. Podstawowym nurtem myślowym było odnajdowanie sensu życia w Bogu, stąd masochizm i asceza. Można powiedzieć, że filozofia popadła ze skrajności w skrajność. Nadmierny radykalizm również jej nie służył. Można przyjąć, iż fizyka wyodrębniła się z filozofii wraz z odkryciami Galileusza. Zastosował on wnikliwszą metodę poznawczą, która pozwalała obalić mity. Jest nią doświadczenie. Na podstawie obserwacji wysuwał kolejne wnioski. Aż dziw bierze, że jego analizy przetrwały, ponieważ miał spore problemy z publikacją. Od tego momentu faza doświadczalna stała się bardzo istotna w fizyce, oddzielając ją w konsekwencji od teorii. Historię fizyki kształtowało wiele osób. Wiedzę zdobywano fragmentami, które próbowano łączyć w całość. Zaczęły powstawać teorie wyjaśniające dane doświadczalne. Ważna była ich ciągłość i powtarzalność. Jeżeli przyjmiemy pewien schemat zachowań, powinien on mieć właściwości powodujące przewidywalność zdarzeń. Zauważyłem, że nie do końca tak jest, a często jedne wyjaśnienia wykluczają drugie. Gdy studiowałem w Niemczech, na lekcji ekonomii podjąłem się herkulesowego zadania. Zauważyłem, że wykres sprzedaży przyjmuje charakter funkcji. Jako że jestem ambitny, postanowiłem opisać go wzorem, aby był przewidywalny. Na początku przyjąłem do obliczeń cztery charakterystyczne dane. Jednak wynikły schemat obliczeń był zaledwie przybliżony. Wartości sprzedaży są danymi ściśle określonymi, w których nie może mieć zastosowania tolerancja. Do wyliczeń musi więc posłużyć każda dana wynikająca z pomiaru, modyfikując funkcję. Wzór, aby był prawdziwy, musi zawierać każdą dostępną daną, dlatego każdy pomiar będzie go modyfikował. Określenie funkcji okazało się więc niemożliwe, choć pozornie zdradzała pewien schemat zachowań. Można posłużyć się co prawda tolerancją samej funkcji, lecz jej przewidywalność zacznie zahaczać o prawdopodobieństwo wyniku. W XIX wieku fizyka doszła do poglądu, że wszystko, co było do wyjaśnienia, zostało już wyjaśnione. Atom uznano za podstawowy, niepodzielny składnik materii. Dopiero badania nad promieniotwórczością obaliły ten sąd. Do pewnego momentu fizyka rozwijała się liniowo. Kolejni naukowcy bazowali na poglądach i pomiarach swoich poprzedników, zachowując pewną ciągłość. Ewenementem okazała się filozofia Alberta Einsteina, która nie opierała się na wynikach doświadczalnych, lecz próbowała je antycypować. Wyznaczyło to pewien nurt myślowy. Ponieważ okazało się niemożliwe zajrzeć w atom, fizyka rozpoczęła powolny powrót do źródeł. Na podstawie bardzo ubogich danych próbowano określać wygląd atomu. Nawet wyobraźnia musi mieć za podstawę jakiś realnie istniejący przedmiot, dlatego zaczęto szukać odpowiedników w przyrodzie. Pierwszą myślą było porównanie atomu do ciasta z rodzynkami. Naukowcy chyba lubią ten wypiek, bowiem posługują się nim także w teorii BB. Ale koncepcja upadła. Później pojawiło się porównanie atomu do Układu Słonecznego. Źródła podają, że również ten pomysł został odrzucony, lecz moim zdaniem uległ jedynie ewolucji. Głównym problemem towarzyszącym jego powstaniu okazało się określenie, co trzyma elektrony na orbitach. Powstała wówczas koncepcja protonu, który oddziałuje polem magnetycznym na elektron. Aby uzupełnić brakującą masę, użyto również neutronu. Zdziwiło mnie, że oddziaływania silne wymyślono dopiero po pewnym czasie, gdy dostrzeżono paradoksy takiego rozumowania. Utrzymanie koncepcji Bohra wymagało jednak dalszych założeń. Przy cięższych pierwiastkach, posiadających kilkadziesiąt protonów, wartość pola magnetycznego przy pierwszych powłokach mogłaby ściągać elektrony w kierunku jądra. Opracowano więc koncepcję nieprzekraczalnych orbit, które same w sobie są pełne sprzeczności. Model atomu modyfikowano zależnie od danych doświadczalnych, często dodając nowe, abstrakcyjne ograniczenia i właściwości, co zaczęło przypominać moją próbę opisania sprzedaży funkcją. Przyglądając się najświeższym teoriom naukowym, można odnieść wrażenie, że czym bardziej są one abstrakcyjne, tym większą wiarygodnością się cieszą. Niewątpliwie można w nich odkryć duży udział mistycyzmu i dogmatyzmu. W jakim jednak stopniu można z nimi zerwać, odwołując się do początków ze średniowiecza? Próbowałem stworzyć coś nowego, odrzucając je całkowicie, ale pojawiły się dwa problemy. Po pierwsze, filozofia się zmieniła, i aby móc je odrzucić, trzeba najpierw je obalić. Po drugie, trudno powiedzieć, do jakiego stopnia może się zmienić przesiąknięty nimi mój umysł, aby zyskać obiektywizm. Wymaga to zupełnego odseparowania teorii od pomiarów. I niby tak jest. Fizyka dzieli się na teoretyczną i doświadczalną. Tymczasem podział jest całkowicie sztuczny, ponieważ doświadczenia wynikają z teorii, a teoria bazuje na doświadczeniach. Z jednej z książek o doświadczalnikach dowiedziałem się, że ich podstawowym narzędziem pracy jest suwak logarytmiczny. I mimo że interpretacja wyników powinna należeć do części teoretycznej, fizyka, choć podzielona, stanowi jedność. Chcąc podjąć krytykę poglądów, należy najpierw dobrze je poznać. Niestety nie zamierzam studiować fizyki tylko po to, by się przekonać o jej mankamentach. Zdaję sobie sprawę, że moja wiedza jest pobieżna i ewentualne spostrzeżenia mogą być już zabezpieczone patchami ideowymi. Chcę jednak przeprowadzić ocenę, aby pokazać, jak widzę dzisiejszą naukę i jej najważniejsze trendy. Jądro Jak już wcześniej zauważyłem, historia koncepcji jądra atomu jest nieco kontrowersyjna, lecz funkcjonuje do dziś praktycznie bez większych korekt. Przyjmuje się, że jądro atomu jest odpowiedzialne za charakterystyczne cechy powstałego pierwiastka, jakimi są masa, właściwości organoleptyczne, pochłanianie i emisja promieniowania, w pewnym stopniu elektroujemność i przewodnictwo elektryczne. Właściwie można by rzec, że rola samych elektronów jest w dużym stopniu bagatelizowana. Jądro decyduje o wyglądzie pierwiastka i gwarantuje jego parametry nawet wtedy, gdy atom nie posiada wszystkich przewidzianych elektronów. Z założeń wynika, że w jądrze znajdują się protony i neutrony. Wariacje tych dwóch cząstek pozwoliły Mendelejewowi i jego następcom sporządzić ich systematykę, a ponadto aby zmienić w akceleratorze właściwości atomu, naukowcy posługują się właśnie protonami i neutronami. Można przyjąć, że w tym momencie istnieją trzy elementy składowe materii. Teoria zakłada, że są one sobie równe według typu, tworząc całą gamę pierwiastków i ich izotopów o najróżniejszych właściwościach. I choć wszystko by na to wskazywało, nawet uszeregowanie atomów według ilości protonów czy neutronów nie pozwala przewidywać parametrów im towarzyszących. Głównym zajęciem fizyków doświadczalnych jest obecnie rozbijanie jąder. Badane są przy tym cząsteczki powstające z podziału neutronu. Według szacunków może ich być około półtora tysiąca. Każda z nich charakteryzuje się odmiennymi właściwościami, umożliwiającymi jej odróżnienie i nadanie nazwy. Powstało zresztą mnóstwo nowych jednostek opisujących, według których prowadzi się systematykę. Jądro atomu to ułamek procenta jego objętości. Oddziałując rozpędzonym protonem, mamy niewielką szansę, by w nie trafić, a do tego dochodzi fakt, że oddziaływanie magnetyczne protonów zgromadzonych w jądrze jest olbrzymie. Będzie ono w znacznym stopniu odchylać trajektorię, praktycznie uniemożliwiając osiągnięcie celu. Atom jest zbudowany głównie z chmurki elektronów. Jedynie wtedy, gdy wykluczymy możliwość połączenia się protonu z elektronem, jest realne osiągnięcie przez niego jądra. Naukowcy wychodzą z założenia, że nawet mimo takich ograniczeń przy odpowiedniej grubości rozbijanej płytki prawdopodobieństwo trafienia jest duże. Tymczasem reakcje zachodzą na jej powierzchni, przecząc logice. Inną sprawą są reakcje jądrowe. Zarówno podział jądra, jak i jego łączenie się jest źródłem energii. I jeżeli nawet rozpad uranu ma swoje wytłumaczenie we wzorze E = mc2, to wyjaśnienie reakcji powstawania helu z deuteru jest już nieco problematyczne, tym bardziej że powstała energia jest niebotycznie większa. Oddziaływania silne Jednym z pierwszych problemów, jakie zauważono w atomie Bobra, było zmuszenie protonów do trzymania się w kupie. Gdy mają ten sam ładunek, odpychają się wzajemnie. Aby utrzymać teorię, wymyślono nowy rodzaj oddziaływań, charakteryzujący proton i neutron. Jego powstawanie i zanikanie pozostaje jednak do dziś niewyjaśnione, ponieważ charakteryzuje się wartościami niemierzalnymi. Jego właściwości pozostają w sferze domysłów i analiz. Trudno jest podjąć polemikę, mając ograniczoną wiedzę na jego temat, tym bardziej że i argumenty drugiej strony to jedynie założenia. Oddziaływanie silne jest tylko dogmatem fizycznym, pozwalającym zachować kontinuum myśli technicznej. Początkowo zakładano, że to oddziaływanie jest charakterystyczne dla elementów jądra i z nimi związane, ale bardziej wnikliwa analiza obaliła tę tezę. Naukowcy po pewnym czasie przestali doszukiwać się przyczyn jego powstawania, przyjmując za pewnik, że po prostu jest. Jeżeli miałoby ono charakteryzować proton i neutron, w bardzo ciężkich pierwiastkach kumulowałoby się. Tymczasem czas życia sztucznie otrzymywanych pierwiastków mierzony jest w ułamkach sekund. Co charakterystyczne, nie można nawet powiedzieć, że jest od nich niezależne i stałe, gdyż uran jest dużo mniej stabilny od ołowiu. Okazuje się, że nie można nawet określić zasad, którymi się kieruje. Pojawia się dylemat, czy podzielony wodór może znów stać się pierwiastkiem, bo jeżeli tak, to przechodzące przez atom protony zamiast rozbijać jądra mogłyby reagować z elektronami. Okazuje się, że nie ma tu jedności poglądów. Co naukowiec, to inne zdanie. Złoty środek w tym przypadku nie istnieje, więc koncepcje są ze sobą sprzeczne i naszpikowane własnymi dalszymi założeniami. Ogólnie przyjmuje się, że wraz z odległością od jądra oddziaływanie wzmacnia się, osiągając wartość krytyczną, po czym całkowicie zanika: Charakterystyka tego oddziaływania jest co najmniej dziwna, niemożliwa do określenia wzorem bez zewnętrznie powstałych założeń. Odbiega od pozostałych teorii pola, które bazują na funkcji 1/x, gdzie naturalnymi ograniczeniami są nieskończoności. Główną jednak wadą takiego rozumowania jest to, że nie wyjaśnia oddziaływań międzyatomowych. Jeżeli dwa atomy znajdują się bardzo blisko siebie, nie można wychodzić z założenia, że elektrony nie pozwolą, by się połączyły. Choć takie rozumowanie może się sprawdzać przy cięższych pierwiastkach, to przy deuterze czy dwuelektronowym helu, w których niewątpliwie oddziaływanie silne ma miejsce, nie zabezpieczałyby samoistnego łączenia się jąder. Jeżeli poza strefą oddziaływania silnego występowałoby jedynie oddziaływanie grawitacyjne, taka sytuacja z pewnością miałaby miejsce, tym bardziej w akceleratorach, które wykorzystują właśnie jądra, skupiając je w wiązkę. Można oczywiście rozszerzyć teorię pola o dodatkową właściwość występującą poza oddziaływaniem jądrowym, niemniej taka wartość musiałaby być w tym momencie już mierzalna. Można jeszcze przyjąć, że zabezpieczeniem takim jest pole magnetyczne protonu, ale czy nie jest ono za słabe? Powyższy wykres nie jest proporcjonalny, jednak jest przyjęte, że pole magnetyczne zanika o połowę wraz z kwadratem odległości. Nawet jeśli założymy, że posiada jakąś określoną wartość początkową, szybko się redukuje. Wzmocnienie pola następuje poprzez sumowanie się oddziaływań, więc jedno- lub dwuelektronowy pierwiastek posiada bardzo niewielkie jego natężenie. W dalszej części udowodnię, że wartość emitowanego pola grawitacyjnego przewyższa oddziaływanie magnetyczne, więc przyjęcie magnetycznej bariery nie do końca może się sprawdzać. Oddziaływanie silne jest dużo rozleglejsze i wielokrotnie silniejsze od pola magnetycznego protonu, dzięki czemu jądro może być tak małe przy wielu elementach składowych. Ważne jest też przyjmowanie przez nie wartości narastających, z czego wynika, że wielkość jądra nie jest liniowo zależna od sumy wielkości poszczególnych elementów składowych. Założenie istnienia pola silnego stanowi jedyną możliwość utrzymania modelu atomu Bohra. Nikt nie potrafi wyjaśnić, co powoduje, że ono powstaje, i skąd się biorą nietypowe właściwości. Ogólnie przyjmuje się, że promieniowanie musi mieć swoje źródło, że nie ma dymu bez ognia. W fizyce jest to jednak nieaktualne. Psychiatra zakłada, że nie ma Szatana, ponieważ nie można go zobaczyć ani udowodnić, że istnieje. Ideą sowieckiego komunizmu było odrzucenie wiary i kierowanie się czystym racjonalizmem. Wyjaśnienie powstania życia na Ziemi nie istnieje. Przyjmuje się idiotyczną koncepcję Darwina, gdyż alternatywą jest wiara w Boga, czyli również w cuda. Sam Darwin nie miał zamiaru głosić ateizmu, zauważył tylko, że mutacje mogą wpływać na efekt końcowy. Racjonalizm chwycił się jednak tego spostrzeżenia, rozwijając je i popadając w końcu w paradoksy. W jakim więc stopniu model Bohra jest prawdziwy, a nie jedyny? Dualizm pola magnetycznego Koncepcja atomu Bohra wymusiła przyjęcie czterech rodzajów oddziaływań. Tylko dwa z nich są mierzalne: pole grawitacyjne i pole magnetyczne, zaś pozostałe to wartości czysto teoretyczne, wynikające z przyjętej ideologii. Jeżeli zmienilibyśmy zasadniczo Model Standardowy, przyjmowanie ich byłoby błędem. Istnienie pola magnetycznego zauważono wraz z odkryciem materiałów magnetycznych. Jakaś siła ustawiała magnes zawsze w jednym kierunku, wyznaczając strony świata. Bardzo długo zjawisko to wykorzystywane było w nawigacji, zanim zaczęto się zastanawiać, skąd się ono bierze. Dopiero podczas badań nad elektrycznością odkryto jego wpływ na przepływ prądu. Początkowo rozróżniano dwa rodzaje magnetyzmu, w zależności od pochodzenia. Zresztą do dzisiaj, po tym, jak skojarzono, że jest to jedno oddziaływanie, w użyciu jest również określenie elektromagnetyzm. W Kościele katolickim, wyznając wiarę, przyjmujemy do wiadomości jej największą tajemnicę: trójosobowego Boga. Dogmat ten nie ma żadnego potwierdzenia w Biblii, a powstał dopiero w VI wieku w Rzymie. Aby zyskać podstawę do takiego twierdzenia, podejmowane były próby fałszowania treści Ewangelii przez skrybów kościelnych, lecz wyszło to na jaw. Ów dogmat zawsze pozostanie tajemnicą, ponieważ każdy, kto będzie chciał go poznać drogą rozumową, niewątpliwie wyląduje w psychiatryku. Przyjęcie istnienia protonów jako ładunków o dodatnim potencjale elektrycznym skomplikowało teorię magnetyzmu. Fizyka zakłada istnienie jednorodnego pola magnetycznego niezależnego od źródła pochodzenia. Tymczasem oddziaływanie magnetyczne elektronu jest różne od protonowego. Aby utrzymać teorię Bohra trzeba podzielić je na protonowe, do którego właściwości należy przyciąganie elektronów i odpychanie protonów, oraz elektronowe o cechach odwrotnych. Nie można przyjąć, że jest to jednakowe oddziaływanie. Cechą charakterystyczną oddziaływania jednorodnego jest to, że sumuje się, wzmacniając swój potencjał. Tak się dzieje z polem grawitacyjnym. Jednak magnetyzm nie jest jednorodny, ponieważ oddziaływanie protonowe znosi elektronowe. Model budowy atomu zawiera jedną wielką wadę: założenie, że istnieje tyle elektronów, ile protonów. W przypadku zachwiania równowagi cząsteczka przyjmuje wartość ładunku elektrycznego, który jest stopniowany. Ładunek elektryczny jest bezpośrednio związany z potencjałem pola magnetycznego. Jeżeli zabraknie elektronu, cząsteczka przyjmuje dodatnią wartość pola protonowego. Próbowałem wyobrazić sobie Model Standardowy z zachwianą równowagą. Model nie ma podziału na orbity, jednak jest to nieistotne. Środek to dodatnie pole magnetyczne protonu, który jest dosyć szczelnie otoczony elektronami. Zakładając nawet, że istnieje stan równowagi pomiędzy liczebnością protonów i elektronów, potencjał magnetyczny atomu nie będzie obojętny: Poza atomem pole magnetyczne powinno więc mieć charakter elektronowy przy równowadze bądź nawet przy jej braku, gdyż elektrony, znosząc oddziaływanie protonów po jednej stronie, z drugiej pozostają bez zmian. Powyższy wykres natężenia pola magnetycznego atomu zakłada jego stopniowe zanikanie, o czym naukowcy raczą zapominać, i nie przyjmuje wartości początkowych. Oczywiście, jeśli założymy, że wartość początkowa wynosi 1 oraz że przy małych odległościach zanikanie pola magnetycznego można pominąć, może to mieć jakiś sens, ale jednej rzeczy nie sposób przeskoczyć. Wyobraźmy sobie atom wodoru. Ma on jeden elektron i jeden proton: Przyjmuje się, że jest obojętny elektrycznie, dlatego suma oddziaływań magnetycznych się znosi. Lecz zanikanie pola następuje jedynie pomiędzy elektronem a protonem, więc po stronie elektronu powinien występować ujemny potencjał pola, a po stronie protonu - dodatni. Do tego dochodzi fakt, że elektron z dużą prędkością okrąża proton. Powinno następować generowanie częstotliwości pola magnetycznego zależnej od prędkości orbitalnej elektronu, a to powinno być już mierzalne. Wodór nie jest wyjątkiem, ponieważ takim zachowaniem muszą się wobec tego odznaczać wszystkie atomy, a szczególnie te nieobojętne elektrycznie. Ale nie spotkałem się z potwierdzającymi to pomiarami, dlatego trzeba przyjąć kolejną zasadę, która by to wyjaśniała. Model Bohra jest generatorem sprzeczności. Powstał ponad 80 lat temu i jak dotąd nikt nie próbował go podważać. Pewnego dnia dostałem od koleżanki wiadomość, że jest naukowiec, który nie do końca zgadza się z Modelem Standardowym. Zatelefonowałem do niego. Nie próbowałem przedstawiać swojej koncepcji, lecz pragnąłem poznać jego pogląd. Nie mogłem jednak wyobrazić sobie jego idei. Opierała się na kwantówce i falowej teorii materii, więc była to czysto matematyczna forma przedstawiania poglądów. Moim zdaniem nieoznaczoność wyklucza fizykę kwantową, choć ta się na niej opiera, a teoria fali zakłada ideę nośnika oddziaływania, z czym absolutnie się nie zgadzam. Nośnik pola magnetycznego Przy pierwszych obserwacjach zachowań przyrody fizycy bardzo interesowali się powstawaniem fal. Początkowo analizowano prędkość i zanikanie fal wodnych, później, gdy odkryto, jak powstaje dźwięk, badano również turbulencję powietrza. Zauważono, że aby zadziałać na oddalony obiekt za pomocą fali, potrzebne jest środowisko zawierające nośnik oddziaływań. Powstała wówczas koncepcja wszędobylskiego eteru. Odpowiadał on za promieniowanie świetlne. Nawet po odkryciu fotonów nie wszyscy zrezygnowali ze swoich poglądów, jednak stopniowo one zanikały, chociaż nie zarzucono tej koncepcji całkowicie, przyjmując foton za nośnik oddziaływania magnetycznego i wciąż poszukując grawitonów. W 1936 roku powstała podobno najważniejsza teoria fizyczna: czterostronicowe przekształcenia matematyczne miały udowodnić, że pole grawitacyjne jest efektem załamania czasoprzestrzeni. Stwierdzenie Einsteina, choć jest zawikłane, można przedstawić w bardzo prosty sposób: oddziaływanie grawitacyjne nie potrzebuje nośnika. Odkąd pamiętam, za nośnik pola magnetycznego przyjmuje się foton. Fotony można obserwować. Początkowo myślałem, że odpowiadają one wyłącznie za zakres częstotliwości, który jest widzialny. Ustalono, że wyższe wartości promieniowania to atomy wodoru. Jednak koncepcja nośnika musi zachować ciągłość. Trudno mi było wyobrazić sobie, że za częstotliwość 50 Hz także odpowiadają fotony, a co dopiero - że za stały potencjał występujący w igle magnesu. Zastanawiało mnie, co powoduje, że fotony są nieustannie emitowane, i skąd materia bierze na to energię. Ażeby coś wyemitować, najpierw musi coś pochłonąć. Jeżeli fotony przemieszczają się od bieguna południowego do północnego, to w końcu ich potencjał powinien się wyrównać. Tymczasem magnetyki nie wykazują śladu zużycia. Dwuwartościowe podejście do pola magnetycznego znacznie komplikuje ideę nośnika oddziaływań, ponieważ zgodnie z logiką muszą istnieć też fotony o odpowiednich właściwościach. Trzeba założyć, że fotony są podzielone na elektronowe i protonowe, lecz w przyrodzie jest tak, że kwant charakteryzuje się tylko jedną wartością. Oglądałem swego czasu wykres widma światła widzialnego i zauważyłem, że albo oddziaływanie jest, co odznacza się dodatnimi wartościami, albo go nie ma. Częstotliwość powstaje ponad linią zerową natężenia pola, nie zaś - jak w przypadku magnetyzmu - oscylując wokół niej. Dziwną sprawą jest samo powstawanie fotonów w reakcjach nuklearnych i termojądrowych, w których uczestniczą głównie neutrony pozbawione oddziaływania magnetycznego. Zresztą przy wybuchu bomby atomowej powstaje fala magnetyczna, której przyczyną rzekomo również jest strumień neutronów. Niby jak? Koncepcja fotonu jako nośnika oddziaływań ma wiele wad. Jest to pozostałość po eterze. Świat naukowy ma problem z całkowitym wyrzeczeniem się takiego myślenia. W czasach Kopernika powszechnie funkcjonowało przekonanie o płaskości Ziemi, a jego pracę pt. O obrotach sfer niebieskich Kościół katolicki potraktował jako zamach na wiarę, choć w Piśmie Świętym nie ma najmniejszej wzmianki sugerującej, że Ziemia jest płaska. Świat, w którym żyjemy, jest pełen pozorów. Tylko uwolnienie od nich umysłu może zaowocować obiektywizmem. Fotony są w teorii ściśle powiązane z polem magnetycznym. Mierząc ich prędkość, określa się szybkość rozchodzenia się fali magnetycznej. No i tu zaczynają się schody. Pierwsze pomiary prędkości światła były mocno zaniżone. Dopiero stosunkowo niedawno ustalono, że wynosi ona niecałe 300 tys. km/s. Taką wartością posłużył się Einstein, ograniczając maksymalną prędkość w swoich względnościach. Dalsze pomiary przyniosły jednak pewne rozbieżności. Okazało się, że w wodzie czy szkle prędkości te są dużo niższe, natomiast począwszy od lat osiemdziesiątych zaczęto odkrywać fotony, które przekraczają przyjętą prędkość światła. Skoro fotony mogą poruszać się z różnymi prędkościami, to czy można zakładać, że pole magnetyczne rozprzestrzenia się zawsze tak samo? Jeżeli dla fotonów byle materia stanowi zaporę nie do przejścia, to czy dla pola magnetycznego również? Powiązanie fotonów z polem magnetycznym pozostaje jedynie założeniem teoretycznym. Naukowcom nie udało się dotychczas odchylić polem magnetycznym nawet bardzo silnie skoncentrowanej wiązki światła. Zresztą fotony można rozpoznać wyłącznie w częstotliwościach światła widzialnego, więc twierdzenie, że istnieją poza nimi, jest czysto hipotetyczne. Właściwości fotonów są kontrowersyjne. Bawią mnie niektóre założenia. Z doświadczeń wynika, że podczas emisji wiązki światła następuje zjawisko odrzutu, co dowodzi niezbicie, że foton ma masę, ale byłoby to pogwałcenie względności masy Einsteina, więc oczywisty fakt zostaje odrzucony. Powstaje paradoks, że foton, mając pęd, nie ma masy. Trudno to w ogóle komentować. Einstein nie zauważył problemu, bo w przeciwnym razie pewnie zmodyfikowałby wzór tak, aby zachował zgodność, i wszyscy byliby zadowoleni. Koncepcji nośnika oddziaływań trudno bronić. Jeżeli każde pole go potrzebuje, to jak wytłumaczyć oddziaływania silne? Z którego miejsca są emitowane? Działają od jądra czy do jądra? Zanikanie poza obrębem jądra to początek czy koniec emisji? A może każde pole kieruje się odmiennymi zasadami? Tylko czy istnieje inna możliwość poza nośnikiem i brakiem nośnika? Ze zdziwieniem zauważyłem, że zakłada się, iż foton jest fotonowi równy, jednak może posiadać różne stany energetyczne. Wzrost temperatury atomu następuje w wyniku pochłonięcia fotonu przez elektron. Elektron przeskakuje wówczas na wyższą powłokę. Spektroskopia wykazała, że każdy pierwiastek charakteryzuje się odmiennym widmem, co pomaga ustalać skład chemiczny różnych substancji. Aby wyjaśnić jego powstawanie, fizycy przyjęli, że orbity elektronów nie mogą być dowolne. Na początku założono, że istnieje określona ilość możliwych orbit, później na dodatek je spłaszczono. Pierwsze ustalenia mówiły, że na pierwszej powłoce istnieją maksymalnie dwa elektrony, a dzisiaj owa powłoka jest niesamowicie rozbudowana. Każdy elektron porusza się po innym torze. Chciałem sobie to wyobrazić. Jeżeli rzeczywiście tak jest, to elektrony musiałyby przelatywać blisko siebie, co powodowałoby ich wzajemne wybijanie się. Taki atom, nawet z ustalonymi orbitami, nie byłby stabilny i rozpadłby się prędzej czy później. Przechodzenie elektronu na wyższe orbity ma kilka istotnych wad. Można oczywiście założyć, że orbity pośrednie nie istnieją. Jednak przeskakiwanie musi następować, z czym związany jest czas reakcji. Może być on dłuższy bądź krótszy, ale elektron przez pewien okres musi znajdować się pomiędzy nimi. Coś musi powodować, że elektron jest przyciągany przez powłoki. Jedynym sensownym wytłumaczeniem jest założenie, że istnieje szóste już oddziaływanie: pole orbitalne. Alternatywą jest przypuszczenie, że między orbitami elektron się dematerializuje, co pewnie fizyka skłonna jest przyjąć. Budowa atomu nie wyjaśnia powstawania temperatury. Zakłada się, że prędkość kątowa elektronu jest stała, co wynika po części z przyjęcia określonych powłok energetycznych. Aby elektron mógł powrócić na wcześniejsze miejsce, musi wyemitować foton, więc zamiast przyjąć, że pochłonięcie fotonu wpływa w sposób liniowy na energię kinetyczną elektronu, przyjmuje się istnienie tajemniczych powłok energetycznych, które nijak nie tłumaczą ich zależności od temperatury. Temperatura to, najprościej mówiąc, energia kinetyczna atomu. Czym prędzej się on porusza, tym wyższe wskazanie termometru. Lecz aby atom przyspieszył, musi zajść reakcja u jego źródła, czyli elektronu, ponieważ proton nie ma takich możliwości. Przyjęcie stałych orbit tłumaczy jedno, a wyklucza drugie. Tak jest z całym Modelem Standardowym tak starannie opracowywanym przez blisko 80 lat. Jego wady można wyliczać godzinami, zagłębiając się coraz bardziej i przyjmując kolejne założenia następnych oddziaływań i irracjonalnych zachowań. Wiązania chemiczne Przyjęcie przez fizykę modelu Bohra musiało się odbić na pozostałych naukach, a najbardziej na próbującej okiełznać wiązania pomiędzy atomami chemii. Ponieważ samo jądro nie bierze udziału w reakcjach, przyjęto, że odpowiadają za nie elektrony. Model Standardowy opiera się głównie na magnetyzmie. Elektrony związane są z jądrem polem magnetycznym, więc chemia musiała kontynuować to założenie. W Modelu Standardowym oddziaływanie grawitacyjne zostało praktycznie pominięte. Co prawda niedawno stwierdzono, że jest to błąd, ale nie zmieniło to sposobu myślenia. Powstała koncepcja, że za wiązania chemiczne odpowiadają elektrony ostatniej powłoki (trudno byłoby zakładać inaczej...) i że to właśnie one łączą ze sobą atomy. Aby trzymało się to kupy, przyjęto, że jeden elektron może być wspólny dla dwóch atomów, wiążąc ich jądra. Kiedyś próbowałem sobie to wyobrazić, lecz zabrakło mi fantazji. Fizyka przyjmuje, że elektron krąży wokół jądra, chemia musiała go jednak zatrzymać. Można szukać rozwiązań pośrednich, jak tor ósemkowy, który jest nic nie tłumaczącym idiotyzmem, bądź założyć względność ruchu i rotować jądro, co mnie osobiście bardzo bawi. Ponieważ interesujący jest najprostszy atom, a zakłada się, że występuje on jedynie w postaci cząsteczkowej, kreślę dwuatomowy model wodoru, opierający się na założeniach współczesnej fizyki i chemii: Nieistotne jest, czy obraca się elektron, czy jądro, jednak taka cząsteczka nie może być obojętna. Oddziaływanie protonowe jest dwukrotnie silniejsze od elektronowego, więc związek ma potencjał elektryczny. Odnosi się to do wszystkich wiązań chemicznych. Nie spotkałem się z próbą wytłumaczenia tego paradoksu. Starałem się wymyślić jakieś dodatkowe zasady, lecz nawet najbardziej fantastyczne nie potrafiły tego wyjaśnić. Może moje informacje są niepełne bądź błędne, ale tego uczą w szkołach, jest to dostępne w literaturze. Dziwne jest również to, że atom może mieć różne wartości. Na przykład takie żelazo wiąże się z dwoma, trzema bądź czterema atomami innego pierwiastka i nie ma zasady, która by to określała. W mojej Istocie teorii kwantu analizuję pole magnetyczne i grawitacyjne. Na tej podstawie buduję atom, w którym obydwa oddziaływania odgrywają istotną rolę. Pole magnetyczne jest swoistym ogranicznikiem pola grawitacyjnego, które to odpowiada za wiązania chemiczne. Ważniejsze teorie fizyczne Model Standardowy omówiłem skrótowo. Czym bardziej się w niego zagłębiać, tym więcej można dostrzec paradoksów. Opisałem jedynie te, które są moim zdaniem najważniejsze. Zresztą aby dokonać dokładnej analizy, potrzebna jest dużo rozleglejsza wiedza. Sprzeczności, które już teraz zauważyłem, wykluczają wizję Bohra, więc czy jest sens poświęcać pięć lat na studia, aby potwierdzić swe poglądy? Można zapoznawać się z kolejnymi teoriami, lecz po dogłębnej analizie wymagają one kolejnych rozszerzeń, następnych teorii i założeń. Można tak brnąć w nieskończoność. Jest to jak ciągłe poprawianie produktów Microsoftu, z tą jednak różnicą, że firma ta potrafi zrezygnować z dalszego usprawniania systemu, budując nowy prawie całkowicie od podstaw, jak to miało miejsce z DOS i Windows’95 i XP. Może fizycy powinni czerpać inspirację z multimediów? Teorie fizyczne istniały jeszcze przed wyodrębnieniem się fizyki z filozofii: ogólne przekonanie o płaskości Ziemi panujące przed Kopernikiem, zależność szybkości spadania ciał od masy głoszona przed Galileuszem, pogląd, że kamień filozoficzny może przyczynić się do zimnej fuzji itd. Większość z nich została obalona w wyniku obserwacji, niektóre rozwinięto bądź uzupełniono. Proces odkrywczy trwa cały czas, dlatego raz ustalone zasady mogą ulec ewolucji lub rewolucji. Zamykanie fizyki przed zmianami nie ma sensu, a desperacka obrona dogmatów to średniowieczne zacofanie. Czytając książki popularnonaukowe, można odnieść wrażenie, że naukowcy są dumni ze swojej pracy. Uważają, że wszystko zamyka się w logiczną całość, wierzą w siebie i w swoich kolegów, tworząc spójną ideologicznie komitywę. Bardzo przypomina to postawę pasażerów Titanica, którzy bezgranicznie wierzyli w naukę i technikę. Obił mi się o uszy ówczesny pogląd, że nawet Bóg nie dałby rady zatopić takiej łajby. Życie jest jednak dziwne i wymaga ciągłej modernizacji poglądów. Swego czasu dużym zainteresowaniem z mojej strony cieszyły się starsze książki medyczne. Czytanie ich było zabawniejsze od obrad sejmu. Poglądy na temat tego, co jest zdrowe, a co nie, zmieniają się diametralnie na przestrzeni czasu. Najważniejsze jednak jest to, że stosowane metody leczenia przynosiły zamierzony skutek, choć po czasie stwierdzano, że zamiast leczyć szkodzą. Uświadomiło mi to, jak wielką rolę w medycynie odgrywa efekt placebo, który jest zjawiskiem obustronnym. Jeżeli lekarz wierzy, że reanimacja daje rezultat, to często tak właśnie się dzieje, mimo iż jest to sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Dziwny jest ten świat. Niby cuda się nie zdarzają, a jednak... Czytając książki fizyczne i zapoznając się z poglądami naukowców, można doszukać się ukrytego proroctwa. Powszechnie uważa się, że wyjaśnienie pola magnetycznego będzie przełomem w nauce. Tymczasem moje porównanie go do pola grawitacyjnego przeszło bez echa, choć wynika z niego, że można dowolnie manipulować upływem czasu. Zauważyłem jedynie oczywisty fakt, że nie wymaga nośnika oddziaływań oraz ma charakter pola antygrawitacyjnego. Mam wrażenie, że rozmawiam z głuchoniemymi, którzy uważają mnie za idiotę. Z korespondencji, jaką otrzymuję, można wywnioskować, że jej autorzy uważają, iż porwałem się na świętość. Nauka przyjęła cechy religii, więc obrażanie jej może skończyć się kryminałem. Jak to dobrze, że stwierdzono u mnie schizofrenię, bo dzięki temu mogę gadać i pisać bezkarnie, co chcę. Szczególna teoria względności W roku 1905 Albert Einstein opublikował swoje rozważania na temat względności trzech różnych jednostek fizycznych. W swoim rozumowaniu posłużył się teoretyczną obserwacją zachowań inercyjnych układów odniesienia. Ale w czasie, kiedy pisał, istniało ograniczenie wynikające z koncepcji eteru oraz z przyjęcia stałej prędkości rozchodzenia się światła. Wpłynęło to w znacznym stopniu na jego filozofię. Mimo że uczynił ogromny krok naprzód w kwestii zrozumienia względności, nie potrafił zupełnie uwolnić się od założeń fizycznych, jakie przejął podczas swej edukacji. Czy było warto podjąć wyzwanie? Myślę, że tak. Pokazał, że nie wszystko wygląda tak, jak się wydaje, choć mocno skomplikowało to ogólne pojęcie świata. Nauka, co mnie bardzo dziwi, przyjęła jego teorię praktycznie bez większych zastrzeżeń, pomimo że wyznaczył on następne dogmaty. Założenie nieprzekraczalności prędkości światła postawiło pod wielkim znakiem zapytania możliwość eksploracji kosmosu. Nauka przesiąkła tym do tego stopnia, że nawet książki czy filmy s.f. nie ważyły się podważać jego twierdzeń, dopasowując fabułę do ograniczeń. Istniało jednak pewne podziemie naukowe, które częściowo bądź całkowicie odrzucało szczególną teorię względności. Spotkałem się nawet z koncepcją, że gdyby przekroczyć prędkość światła, odwróciłby się potencjał czasu, co wynikało ze wzorów Einsteina. Sytuacja stała się paradoksalna. Fantazje Einsteina stały się faktem, a racjonalizm fantazją. W takim świecie trudno o obiektywizm. Z pierwszych pomiarów doświadczalnych wynikało, że światło dochodzi zawsze z tą samą prędkością, lecz do analizy używano promieniowania słonecznego, które nie porusza się względem Ziemi. Gdyby nawet mierzono prędkość fotonów dochodzących z kosmosu, który podobno się rozszerza, niemożliwe byłoby stwierdzenie, czy fotony mogą osiągać różną prędkość. Stałość rozchodzenia się światła niezależnie od prędkości źródła znajdowała logiczne uzasadnienie w zjawiskach obserwowanych na Ziemi, czyli na przykład w zjawisku rozchodzenia się dźwięku. Zresztą teoria fali zakłada konieczność udziału środowiska, by ta miała miejsce. Już w szkole podstawowej zauważyłem, że wzory Einsteina opierały się na maksymalnej prędkości c. Jeżeli przyjmiemy c = 600 tys. km/s, to równanie wciąż zachowuje zgodność, podwyższając dostępny pułap. Einstein w swoich rozważaniach posłużył się obserwacją wizualną zachowań układów. Jeżeli jednak byłby nietoperzem czy kretem, do obserwacji posłużyłyby mu inne wartości prędkości fali. Kret nie wie nic o fotonach, może my nie wiemy nic o innych nośnikach oddziaływań. Jeżeli kret rozpatrywałby maksymalną dostępną dla niego prędkość, byłoby to rozchodzenie się drgań w ziemi. Ale czy jest to dobra droga rozumowania, zwłaszcza że nie ma dowodów na to, że światło rozchodzi się zawsze ze stałą prędkością, niezależnie od ruchu źródła? Nie leciałem jeszcze nigdy samolotem odrzutowym, aczkolwiek wiem, że dominuje przekonanie, że w momencie przekraczania bariery dźwięku w jego wnętrzu panuje błoga cisza i nie słychać wcale silników. Sądzę, że nie do końca tak jest. Hałaśliwy silnik będziemy czuć, a może nawet słyszeć. Wibracje przenosić się będą przez łącznik, jakim jest skrzydło albo korpus. Na pokładzie będzie można też swobodnie rozmawiać. Jeżeli środowisko porusza się wraz z obiektem, rozchodzenie się fal będzie zależało od źródła. Tak jest na przykład z polem grawitacyjnym. Jego źródłem jest materia. Jeżeli nawet pole to rozchodzi się z określoną prędkością, to wyłącznie względem źródła, ponieważ jest ono jedynym jego układem odniesienia. Wyobraźmy sobie apache’a, który wystrzeliwuje rakietę w jakimś kierunku. Źródłem rakiety jest śmigłowiec i będzie ona poruszać się ruchem przyspieszonym właśnie względem niego, a nie ziemi czy powietrza, niezależnie od tego, w którym kierunku zostanie wypuszczona. Koncepcja stałej prędkości światła wymaga założenia, że istnieje bezwzględne środowisko rozchodzenia się fal, czyli eter. Einstein założył coś takiego, przyjmując za bezwzględną czasoprzestrzeń, która się nie porusza. Założenie to jest cokolwiek śmieszne, bowiem sam trójwymiar nie może być bezwzględny. Aby określić prędkość obiektu, musimy posłużyć się innym układem odniesienia, zakładając, że się nie porusza. Lecz w praktyce wszystko jest w ruchu: Ziemia okrąża Słońce, Słońce okrąża Galaktykę, Galaktyka okrąża Megagalaktykę, która znowu porusza się względem innej. Jeżeli kosmos jest ograniczony, to dojdziemy do punktu, w którym nie będzie innego układu odniesienia. Ale czy to dowodzi, że ruchu nie ma? Może istnieje gdzieś inny wszechświat, względem którego się poruszamy, można też założyć teoretyczny układ odniesienia, który porusza się względem wszechświata, ale na podstawie zaledwie dwóch układów nie można stwierdzić, który się porusza, a który stoi. Ruch jest całkowicie względny. Mając do czynienia z grą FPP, odnosimy wrażenie, że bohater się przemieszcza. Lecz technika jest obłudna. Program działa na tej zasadzie, że rysuje, zgodnie z planem, przestrzeń, którą widzimy na ekranie monitora. Jednak obliczenia są tak prowadzone, że to środowisko się przemieszcza, a nie bohater. Jeżeli nawet bardzo duża ilość układów odniesienia jest w ruchu i wydaje nam się, że to my jesteśmy w ruchu, nie dowodzi to jeszcze, że my się przemieszczamy, a nie przestrzeń. Może trochę zamieszałem, ale wszystko jest tylko grą pozorów, totalną względnością. Szczególnym przykładem są dwa układy odniesienia, które nie poruszają się względem siebie. Logika podpowiada, że są w bezruchu bądź poruszają się jednakowym ruchem w tym samym kierunku, niemniej istnieje trzecia opcja: jeden okrąża drugi. Jednak stwierdzenie tego bez bezwzględnego układu odniesienia nie jest możliwe, a taki układ nie istnieje. Uważam, że trzeba całkowicie zerwać z koncepcją eteru, czyli środowiska, w którym rozchodzą się oddziaływania. To już najwyższy czas. Teorie Alberta znajdują pozorne potwierdzenie w rzeczywistości, dlatego są tak trudne do obalenia. Zajmę się tym przy omawianiu pól. Jak wcześniej zauważyłem, jeżeli uporczywie szuka się dowodów na poparcie swoich tez, zwykle się je znajduje. Przychodzi mi tutaj na myśl Däniken. Świat jest oparty na wieloznacznościach, a prawidłowe ich odczytanie jest bardzo trudne, jeżeli nie niemożliwe. Pomaga to w uprawianiu sofizmu. Nie zazdroszczę wymiarowi sprawiedliwości, gdyż sędzia musi oprzeć swój wyrok na pozorach. Jest to moim zdaniem najgorszy zawód z możliwych. Każdy zostanie kiedyś osądzony za swoje życie, a kary są niewyobrażalne. Jeśli osądza się kogoś niesprawiedliwie, nie można wytłumaczyć się nieznajomością faktów. Moje kontakty z Szatanem uważam za skrajnie niebezpieczne, ale sędzia balansuje na krawędzi i jest w dużo gorszej sytuacji niż ja. Moja ciocia jest sędzią, lecz nie jest świadoma tego, co robi. Wierzy w swoją ideologię, wydając wyroki skazujące. Oby nie były to wyroki na nią samą. Rozważając sumarycznie szczególną teorię względności, próbowałem wyobrazić sobie różne przypadki. Fotony poruszają się z prędkością światła. Żarówka, która je emituje, wysyła je w dwóch różnych kierunkach. Prędkość jednego względem drugiego może osiągać jednak podwójną prędkość światła. Dlaczego więc nie można dokonać takiego porównania? Są to przecież dwa inercyjne układy odniesienia. W literaturze znalazłem wytłumaczenie, że czas w obydwu nie płynie, dlatego nie mogą się wzajemnie do siebie odnosić. Rodzi to dwa paradoksy. Po pierwsze, jeżeli czas stoi w miejscu, to jak mogą się w ogóle przemieszczać? Druga sprawa to korzystanie z rozszerzonych o relatywizm wzorów. Jeżeli dwa obiekty poruszają się względem siebie z prędkością 0,9 prędkości światła, czas zwalnia w nich o połowę. Gdy założymy, że suma czasu dla jednego obiektu wynosi 1, osiąga on względem drugiego prędkość równą 1,8 prędkości światła. Więc albo zależność jest liniowa, albo jej wcale nie ma. Fajnie by było, gdyby, przekraczając określoną prędkość, czas globalnie się cofał. Początkowo tak myślałem, jednak prędkość światła jest tylko jedną z możliwych prędkości i nie widzę w niej przyczyny do zmiany potencjału czasowego. Z drugiej strony obserwacje UFO dowodzą, że można cofnąć się w czasie. Czy jednak jest to związane z prędkością światła? Niekoniecznie. Sprawę fotonów już roztrząsałem, przypomnę tylko fakty. Dowiedziono doświadczalnie, że foton może poruszać się prędzej niż światło, więc koncepcja nieprzekraczalności tej prędkości już dawno powinna była upaść. Druga sprawa to masa fotonów. Nie można omijać faktów jedynie dlatego, że nie pasują do światopoglądu. Przypomina to moje próby wmówienia sobie, że Szatan, z którym rozmawiam, nie istnieje. Czym intensywniej to robiłem, tym więcej dowodów na jego istnienie otrzymywałem. Życie w świecie, w którym racjonalizm nie jest obowiązujący, jest bardzo męczące, więc pogodziłem się ze swoimi zdolnościami. Teraz ufam wyłącznie sobie i mam gdzieś, co sądzą o tym inni. Zdanie ogółu nie będzie dla mnie układem porównawczym, nie mam też zamiaru sugerować się nim. Jeżeli foton posiada pęd, to musi go skądś brać, a jedynym sensownym wytłumaczeniem jest to, że posiada wokół siebie pole grawitacyjne. Jeżeli oddziałuje grawitacyjnie, musi posiadać także masę. Gdyby teoria względności masy była prawdziwa, rozpędzone fotony zrobiłyby ze mnie sito, co jednak się nie dzieje. Czy mam wobec tego wierzyć, że ta teoria jest prawdziwa? Trzecią właściwością względną opracowaną przez Einsteina jest zmiana rozmiaru obiektu przy prędkości światła. Jest to opracowanie logiczne, opierające się na założeniu, że światło służące do obserwacji zdarzeń porusza się ze stałą prędkością. Albert potraktował obiekt jak falę światła i dał mu wszystkie jej właściwości. Wynikało z tego, że fala ulegnie spłaszczeniu. Wywód pozornie logiczny, aczkolwiek w rzeczywistości wygląda to nieco inaczej. Dźwięk jest również falą, która rozprzestrzenia się tak jak światło, można jednak bez problemu przekroczyć jego prędkość. Czy fala dźwiękowa ulega całkowitemu spłaszczeniu? A może czas się cofa, a ciężar lewituje? W sumie niekoniecznie. Można usłyszeć charakterystyczny łoskot, niby uderzenie gromu, powstający na zasadzie rezonansu, lecz szczególnie dziwnych zachowań fali nie zauważyłem. Możliwe, że o wielu aspektach nie wiem. Nie badałem nigdy rozchodzenia się dźwięku emitowanego przez obiekt poruszający się z ponaddźwiękową prędkością. Ale często oglądam telewizję i czytam dużo książek. Myślę, że zauważyłbym coś nietypowego. Szczególna teoria względności w konfrontacji z rzeczywistością wypada dosyć marnie. Co ciekawe, pomiary dokonywane na jej potwierdzenie zdawały się ją udowadniać. Śmiać mi się chce z tego paradoksalnego zbiegu okoliczności, który przemawia na jej korzyść, jednak wytłumaczenie wzrostu masy jest inne, a pomiar odchylenia wiązki światła w polu grawitacyjnym potwierdza, że fotony mają masę, a nie, że pole magnetyczne reaguje z grawitacyjnym. Wysłanie zegarów cezowych w strefę mniejszego oddziaływania grawitacyjnego potwierdza jedynie zależność czasu od tego pola, a niekoniecznie od prędkości. Wszystko jest względne, szczególnie wyniki pomiarów. E = mc2 Konstruując swoją ogólną teorię względności, Einstein postawił znak równości pomiędzy masą a energią. I choć to równanie pojawiło się w jego rozważaniach praktycznie bez wyprowadzeń, stało się szybko najsłynniejszym wzorem na świecie. Środowisko naukowe jest zgodne co do tego, że właśnie za jego sprawą możliwe było skonstruowanie pierwszej bomby atomowej. Ale są to wyłącznie pozory, ponieważ tak naprawdę ów wzór nie ma żadnego zastosowania praktycznego. Jest to jedynie ideologia, z której wynika, że materię można zamienić w energię i odwrotnie. Początkowo dałem się ponieść emocjom i mocno wierzyłem, że właśnie tak jest: że energia jest zamienna z masą. I pozornie wszystko się zgadza. Niektóre pierwiastki naturalnie wypromieniowują część swojej masy, zaś inne trzeba do tego zmusić. Ogólnie rzecz ujmując, od dawna poszukiwany kamień filozoficzny został znaleziony i ma postać równania. W mojej teorii kwantu posłużyłem się zresztą tą teorią, nie do końca rozumiejąc, czym właściwie jest energia. Dopóki za energię uważamy fotony, wszystko się zgadza, ale wówczas kwant nie może być jedynie nośnikiem oddziaływania magnetycznego, lecz częścią składową materii. Ogólnie przyjęte równanie jest kompletnie nierozumiane, ponieważ stanowi najoczywistszy dowód, że foton ma pole grawitacyjne. Dużo czasu minęło, zanim uświadomiłem sobie, czym tak naprawdę jest energia. Energia jest tylko jedna, aczkolwiek można ją rozpatrywać, biorąc pod uwagę wiele aspektów. Najpopularniejszy jest podział na energię potencjalną i kinetyczną. Ta pierwsza teoretycznie zakłada, jaką pracę może wykonać ciało, jeżeli zostanie zamieniona na tę drugą. Można przyjąć, że każdą energię można tak podzielić. Potencjał energii elektrycznej mierzy woltomierz, natomiast jej kinezę - amperomierz. Odnosi się to do ruchu bądź potencji elektronu. Podobnie wygląda energia termiczna itd. Można dowolnie zamieniać te dwie energie. Ruch zawiera w sobie potencję, a potencja ruch. Można dojść do wniosku, że energia w czystej postaci jest jedynie abstrakcją, próbą określenia możliwości wykonania ruchu bądź jego zmianą. Energię określa się najrozmaitszymi jednostkami, które jednak są przeliczalne. Porównanie kinezy i potencji to wykonana praca. Rachunki za elektryczność to nie tyle energia, co wykonana przez nią praca. Czy wobec tego można sobie wyobrazić czystą energię? Jeżeli jest ona abstrakcją, to odpowiedź jest zarówno twierdząca, jak i przecząca - wszystko zależy od fantazji. Pierwsze przykazanie boskie nakazuje, aby człowiek nie próbował materializować tego, co nie jest materialne. Rozumiem ten tok myślenia, ponieważ niestosowanie się do niego powoduje wypaczanie światopoglądu. Aby wyobrazić sobie prędkość, musimy przyjąć istnienie dwóch punktów, między którymi w jednostce czasu zmienia się dystans. Jednak prędkość jest niematerialna, nie przyjmuje formy cielesnej. To samo jest z energią. Pomimo tego, że może być określana masą, sama masy nie ma, dlatego założenie, że materia wypromieniowuje energię, a nie część masy, jest trochę nielogiczne. Ów wzór będzie poprawny, jeżeli przyjmiemy do wiadomości masę fotonów, więc ciężar światła jest równy masie jego źródła. Dlaczego foton potrafi zamienić się w energię kinetyczną elektronu - opisuję to w Istocie teorii kwantu, dlatego nie będę się tu tym zagadnieniem zajmował. Spotkałem się z różnymi opiniami na temat tego wzoru. Jedni uważają, że jest prawidłowy, drudzy - że wymaga rozszerzenia. Ale sama ideologia jest powszechnie akceptowana. Ja również się z nią zgadzam, tyle że wynikła energia jest energią kinetyczną fotonu, czyli jego prędkością i bezwzględnie masą. Big Bang Od prastarych czasów ludzie zastanawiali się, co to takiego świeci nocą na niebie i czym w ogóle jest niebo. W religii starożytnej Grecji funkcjonowała koncepcja kopuły wspartej na barkach Atlasa. Zarzuca się ówczesnym ludziom brak wyobraźni, jednak moim zdaniem mieli jej aż nadto. Nawet w okresie, kiedy panował geocentryzm, nikt nie próbował ograniczać wszechświata. Dopiero w latach dwudziestych XX wieku grono ekspertów założyło, że kosmos jest skończony. Początkowo wskazywał na to paradoks czarnego nieba nocą: jeżeli wszechświat byłby nieskończony, światło docierałoby do nas z każdego kierunku z w miarę równomiernym natężeniem. Powinno niby ciągle być jasno. Skoro tak się nie dzieje, ilość źródeł promieniowania musi być ograniczona, więc wszechświat jest skończony. Kiedy zauważono, że z odległych galaktyk światło w swoim zakresie przesuwa się do podczerwieni, przyjęto koncepcję rozszerzającego się wszechświata. Zresztą już wcześniej były próby określenia tej tendencji, ponieważ spostrzeżono, że aby się nie zapadł pod wpływem własnego oddziaływania grawitacyjnego, wszechświat musi być w ruchu. Skoro dąży we wszystkie strony, musi wywodzić się od jakiegoś źródła, najprawdopodobniej punktu. Powstała wówczas teoria Wielkiego Wybuchu, z którego wyłonił się nasz wszechświat. Jeśli ma on początek, to czy ma również koniec? Istnieją dwie koncepcje: mało prawdopodobna teoria ciągłego rozszerzania się i pogląd zakładający przejście w fazę zapadania się po osiągnięciu maksimum. Powstało wiele książek popularnonaukowych próbujących opisać proces tworzenia się i zaniku wszechświata. Niektórzy naukowcy posunęli się do matematycznego wyjaśnienia tego zjawiska, jednak barierą okazała się wartość nieskończoności w punkcie. Teoria BB jest jedną z bardziej logicznych, lecz wynikają z niej same paradoksy. Czy cała materia wszechświata może znaleźć się w teoretycznym punkcie, tracąc lub zyskując wszystkie swoje właściwości? Przypatrzmy się dowodom popierającym tę teorię. Paradoks ciemnego nieba w nocy nie dowodzi wcale, że wszechświat jest skończony. Jeżeli materia może zamienić się w wiązkę światła, musi także istnieć zjawisko odwrotne: wiązka światła może zamienić się w elektron. Więc z bardzo dalekich obszarów kosmosu światło tak czy inaczej nie mogłoby do nas docierać, skupiając się i materializując. Drugim dowodem jest przesunięcie widma ku podczerwieni. Jeżeli fotony odpowiadają za cały zakres promieniowania magnetycznego, to takie przesunięcie nie byłoby możliwe. Na miejsce ultrafioletu wskakiwałyby automatycznie wyższe częstotliwości, więc gdyby widmo uległo nawet przesunięciu, rozpoznanie go byłoby niemożliwe. Jeżeli nawet przyjmiemy, że fotony odpowiadają wyłącznie za światło widzialne, oddalająca się galaktyka musiałaby mieć olbrzymią prędkość. Ta koncepcja wymaga założenia, że jedynie ruch źródła emisji może wpływać na zmianę częstotliwości, a nie warunki, które światło napotyka po drodze. Jeżeli fotony oddziałują wzajemnie, zachowywać się będą jak zapadający się wszechświat, więc zwolnią, przez co ich częstotliwość również się zmieni. Przez pewien czas naukowcy głowili się nad Wielkim Wybuchem. Doszli do wniosku, że powinna istnieć po nim pozostałość w postaci śladów promieniowania. Opracowano teorię promieniowania tła, które powinno znajdować się w zakresie częstotliwości mikrofalowych i mieć odpowiednią wartość energetyczną. Przypadkowo zostało ono znalezione przez człowieka spoza świata nauki. Dane pomiarowe niewiele odbiegały od teoretycznych, dlatego przyjęto je za najoczywistszy dowód na słuszność tezy BB. Jednak do mnie on nie przemawia. Niby co miałoby być nośnikiem promieniowania? Materia, która jeszcze nie istniała? Jeżeli nawet podczas wybuchu miało miejsce promieniowanie, to poszło bezpowrotnie w świat. Teoria zakłada samoistne przesunięcie jego częstotliwości ku niższym wartościom, lecz zakładając, że fotony stopniowo zwalniają lub nawet łączą się w materię, docierające z każdej strony wszechświata promieniowanie tła może być wyjaśnieniem paradoksu ciemnego nieba, więc zamiast dowodzić skończoności wszechświata będzie wspierać ideę jego nieograniczoności. Nawet zakładając, że wszechświat cyklicznie wybucha i zapada się, nie można ustalić ani końca tego procesu, ani jego początku, a jedynie określić fragment czasu obejmujący jeden cykl. Nauka utrzymuje, że w momencie wybuchu powstają prawa i zasady sterujące wszechświatem. Według Istoty teorii kwantu jest to stosunek pola magnetycznego do pola grawitacyjnego, który zmienia się wraz z zagęszczeniem materii, więc istnieje ściśle określone prawo, które ma miejsce przy każdym wybuchu. Wszechświat zawsze wybuchałby tak samo. Tworzyłoby się Słońce, Ziemia, życie na niej, ja, ta książka… Istniałby tylko jeden schemat postępowania, który cyklicznie, nie mając początku ani końca, ciągle by się powtarzał. Wszystko jest logiczne, jednak gdzie sens? Wszechświat może być nieskończony. Nie widzę możliwości, aby powstał z punktu, ponieważ zagęszczenie materii steruje upływem czasu i powoduje, że jakiekolwiek jej zagęszczenie jest prawie zawsze stabilne i porusza się w obrębie jednej rzeczywistości: foton - elektron. Może lepiej nie roztrząsać rozmiarów wszechświata i dać się zaskoczyć? Pewnie zawsze będzie istniała następna nieodkryta galaktyka, abyśmy, nieustannie wiedzeni ciekawością, mogli ją zbadać. Wszechświat Niedawno oglądałem w telewizji publicznej interesujący film. Włączyłem odbiornik w trakcie programu, a że był to dokument przyrodniczy, czyli gatunek, który bardzo lubię, wciągnęło mnie oglądanie. Już po chwili zauważyłem, że coś jest nie tak. Nigdy nie spotkałem się z takimi zwierzętami, a uważam się za znawcę przyrody. Najpierw pomyślałem, że mam spore ubytki w wiedzy, jednak zacząłem baczniej przyglądać się obrazowi i po szczegółach rozpoznałem, że jest to bardzo dobry rendering komputerowy. Animacja przedstawiała życie na Ziemi za 100 tysięcy lat. Ekosystem opierał się na trzech gatunkach: drzewie trawiastym, pająku i myszy. Pająk karmił mysz nasionami, po czym ją konsumował. Ciekawe założenie. Niemniej próba określenia, co będzie się działo na Ziemi za olbrzymi szmat czasu, jest dość komiczna, gdy sprawdzalność prognoz pogody na dzień następny daleko odbiega od wytycznych. Zwykła fantastyka, choć lektor akcentował jej naukowy charakter. Czy nauka nie powinna zajmować się poważniejszymi sprawami? Przypomnijmy sobie wcześniejsze próby przewidywania przyszłości. Juliusz Verne jest uznawany za ojca podróży na Księżyc. Szczególnym podziwem cieszy się jego prawidłowe oszacowanie czasu trwania podróży. Jednak bohaterowie jego książki na Księżycu nigdy nie wylądowali, a Apollo 11 - owszem, więc jak można czas przelotu porównywać? Zresztą nie mogli tego zrobić, bo autor nie przewidział technologii umożliwiającej powrót. Gdyby wystrzelił lufę, a nie pocisk, jak to się dzieje w dzisiejszej kosmonautyce... Proza Juliusza to hołd oddany technologii, która się nie sprawdziła. Jeszcze przedwojenne filmy opierały się na wystrzeliwaniu w kosmos mieszkalnego pocisku, choć znano już zjawisko odrzutu, stosowane w racach. Ciekawostką może okazać się fakt, że datę pierwszej podróży na Księżyc przewidywano w jednym z filmów na mniej więcej rok 2000 rok, a miała ona miejsce już 30 lat po jego premierze, czyli w roku 1969. Wszystkie dzisiejsze produkcje są ograniczone względnościami Einsteina i tylko ich nieduży odsetek podejmuje próbę przekroczenia prędkości światła. Długodystansowe podróże opierają się na hibernacji procesów życiowych. Zresztą, bazując na napędzie odrzutowym, daleko nie zajedziemy, a spalając wodór, nie uzyskamy maksymalnej możliwej do uzyskania z niego energii. Na lekcji geografii w szkole podstawowej uczymy się, jak jest zbudowana Ziemia, Słońce, Księżyc, układ planetarny, kosmos. Przyswajamy informacje nie jako hipotetyczne, lecz jako całkowicie potwierdzone. Wymaga się od nas znajomości powłok skorupy ziemskiej i atmosfery. Jednak o ile budowę atmosfery możemy jakoś zweryfikować, o tyle przeniknąć do wnętrza Ziemi wzorem Verne’a – nie jesteśmy w stanie. Czy więc informacje, których sprawdzić nie sposób, brać na wiarę jako dogmat lub hipotezę? Treść podręczników nie zawiera sformułowań: być może, najprawdopodobniej, hipotetycznie, zakłada się, że..., co oznacza, że nauka przyjmuje dogmatyczny charakter religii. Odmienność poglądów nie jest tolerowana. Po tym, jak rozesłałem Teorię Atlantydy po uczelniach, dostałem odpowiedź od redaktora Newsweeka. Stwierdził on, że Księżyc nie ma pola magnetycznego, co zostało udowodnione w latach sześćdziesiątych. Każde ciało ma pole magnetyczne, lecz, rzeczywiście, nie każde musi mieć jego biegunowość. Domyślam się, że dowodem w tej sprawie miała być misja Apollo i wykonany pomiar, bo przecież teleskopem – nawet Habla - nie da się tego zrobić. Zakładając, że biegunowość księżycowa powstaje w podobny sposób jak ziemska, na Księżycu będzie miała ponad trzykrotnie niższą wartość. Nie wiem, jak dokładnych instrumentów pomiarowych użyto, ale domyślam się, że ustalenie biegunowości na Księżycu nie było celem krótkiej misji. Seria Apollo zawierała blisko dwadzieścia prób osiągnięcia powierzchni Księżyca. Pomiar pola magnetycznego z okołoksiężycowej orbity, jak sądzę, nie jest możliwy, więc sugerowanie się takim brakiem wskazań może być błędem. Również założenie, że Księżyc jest tylko martwym kosmicznym głazem, może okazać się nieprawidłowe. Jeżeli wskutek grawitacyjnego oddziaływania Ziemi jego kształt uległ znacznej deformacji, istnieje prawdopodobieństwo jego strefowej budowy. Jeżeli byłby całkowicie sztywny, nie uległby odkształceniu. Zwróciłem także uwagę na założenie, że biegunowość Ziemi powstaje niekoniecznie w jej metalicznym jądrze, co spowodowało zerwanie korespondencji przez owego redaktora. Uważa się to za udowodnione. Nie znam szczegółów, jednak, na zdrowy rozum, z wulkanów wydostaje się głównie krzem, więc fizyczny dowód nie istnieje. Jeżeli rzeczywiście w jądrze znajduje się płynny metal i jego cyrkulacja powoduje powstanie biegunowości, to trudno sobie to wyobrazić. Pole magnetyczne ma ograniczoną przenikliwość, i jeżeli nawet przejdzie przez skorupę, magmę, zatrzyma się na zewnętrznej warstwie metalu, który definitywnie je zneutralizuje. Magnetyki powstają poprzez spiekanie spolaryzowanych cząstek magnetycznych. Jeżeli są one luzem, nie utrzymują wartości pola, więc czy płynny metal może je powodować? Jeżeli tak, powinno to być powtarzalne w warunkach laboratoryjnych, ale nic o tym nie słyszałem. Sądząc po pozorach, biegunowość Ziemi powstaje nie w jądrze, lecz na jej powierzchni. Można to zbadać, porównując pomiar z powierzchni i z dużej głębokości. Przyjmuje się, że Księżyc jest ustawiony jedną stroną w kierunku Ziemi, ponieważ ma przesunięty punkt ciężkości. Jednak deformacja kształtu jest skutkiem tego ruchu, nie zaś przyczyną. Dość kontrowersyjny jest pogląd, że Słońce za parę milionów lat wielokrotnie zwiększy swoją objętość i pochłonie Ziemię i inne planety. Według Teorii Atlantydy prędzej Ziemia spadnie na jego powierzchnię. Skąd Słońce miałoby wziąć niezbędną do tego materię? Uważa się, że na powierzchni Słońca zachodzą reakcje łączenia jąder, czyli produkcji pierwiastków ciężkich z wodoru, powstaje jednak problem zaopatrzenia w paliwo. Podobno Słońce spala to, co ściągnie w wyniku swojego oddziaływania grawitacyjnego, ale nie obserwuje się wędrującej w jego stronę materii, a powinno być tego dużo. Sugeruje się, wbrew wzorowi Einsteina, że masa Słońca nieustannie wzrasta. Może tak naprawdę wiemy niewiele o reakcjach zachodzących na jego powierzchni. Może Słońce ciągle maleje, wypromieniowując swoją masę, i jego końcem będzie całkowity zanik. Wypromieniowane światło to wciąż materia, która w odległym miejscu kosmosu znów się skupi, tworząc atom, asteroidę, planetę, później znowu słońce - i tak w kółko. Jeżeli taki mechanizm istnieje, byłby to dowód na nieskończoność wszechświata. Fizyka kwantowa Póki atom uważano za podstawowy składnik materii, można było posługiwać się fizyką klasyczną, jednak gdy przyjęto model atomu Bohra, zaistniała potrzeba zmiany podejścia do fizyki. Problem zauważono, kiedy stwierdzono, że podstawowych wartości nie można zbadać, nie zmieniając pomiarem ich właściwości. Nazwano to nieoznaczonością. Lecz chęć wyjaśniania była większa niż możliwości, więc usilnie szukano rozwiązania problemu. Powstała wówczas koncepcja określania właściwości elementów składowych na zasadzie prawdopodobieństwa. O fizyce kwantowej tak naprawdę niewiele wiem, znam raczej tylko główne założenia. Największy autorytet w dziedzinie fizyki okazał się również największym sceptykiem wobec tego pomysłu. Zauważył, że twórca wszechświata nie gra w kości w celu ustalenia zasad jego funkcjonowania, dlatego nie można posługiwać się przypadkiem, aby określić jego właściwości. Niestety nie było alternatywy, więc rozpoczęto prace nad rozwijaniem tej metody. Do dziś zdążyła niesamowicie się rozrosnąć, a swoimi zasadami próbuje opisać praktycznie wszystko. Jednak takie rozumowanie nie jest idealne, bowiem zakłada istnienie cudu. Prawdopodobieństwo nigdy nie osiąga wartości maksymalnej wynoszącej 100%, dlatego dopuszcza każdą ewentualność. Czy możemy więc posługiwać się tą metodą? Po namowie kolegi postanowiłem spróbować szczęścia w hazardzie i poszedłem z nim do kasyna. Chciałem grać zachowawczo, więc grałem na kolory. Doszedłem do wniosku, że nie ma znaczenia, którą opcję obstawię, ponieważ prawdopodobieństwo dokonania prawidłowego wyboru jest takie samo przy każdym rzucie i wynosi prawie 50%. Wobec tego obstawiałem ciągle czarny. Jednak przez sześć kolejnych rzutów wypadał czerwony, co zaowocowało wyczerpaniem się moich zasobów pieniężnych. Nie odszedłem od stołu i obserwowałem dalej. Dopiero w jedenastym losowaniu wypadł czarny, więc gdybym miał więcej gotówki i dalej obstawiał ten kolor, przegrałbym dużo więcej. Prawdopodobieństwo dokonania złego wyboru przez kolejnych dziesięć ciągnięć jest bardzo małe, a jednak istnieje. W domu napisałem program analizujący przypadkowość występowania 37 kolejnych wartości. Okazało się, że przy małej ilości losowań prawdopodobieństwo się nie sprawdza. Jedna z liczb potrafiła nie wypaść przez niemal tysiąc kolejnych losowań. Wartości osiągały w miarę stabilny poziom dopiero po kilku dniach nieustannej symulacji. Przyjmując prawdopodobieństwo jako wyznacznik wartości, musimy założyć, że pomiar ma nieskończoną ilość powtórzeń. Jedynie wtedy jest poprawny. Powstało wówczas pytanie: jeżeli wybiorę obojętnie jaką wartość z przedziału od zera do nieskończoności z obojętnie jaką precyzją, to czy generator wzorujący się na moim wyborze przy nieskończonej ilości powtórzeń ma szansę trafić w moją wartość? Niby tak, a jednak nie. Teoretycznie, według założeń fizyki kwantowej prawdopodobieństwo istnieje, ale według zasad logiki nie ma żadnych szans, nawet przy nieskończonej ilości powtórzeń. Nawet wtedy, gdy ją multiplikujemy przez samą siebie. Przy obliczaniu prawdopodobieństwa musimy przyjmować założenia początkowe, które trzeba bezwzględnie określić. Musi to być ilość dostępnych możliwości, dlatego fizyka kwantowa ustala założenia teoretycznie, kierując się wyobraźnią. Nie będzie ona jednak w stanie odkryć możliwości wcześniej niezałożonych, a które faktycznie mogą występować. Można wysnuć z tego wniosek, że nie może ona mieć charakteru poznawczego, a jedynie dowodowy. Potwierdzeniami jednak ma się zajmować fizyka doświadczalna. Największym bólem kwantówki jest to, że jeżeli coś założy, staje się to automatycznie możliwe, więc czy można się nią posługiwać, nie mając objawów schizofrenii? Fizyk kwantowy żyje we własnym świecie, w którym to, co niemożliwe, powszechnie występuje, a fantazja przeplata się z rzeczywistością i nie ma sposobu na ich rozróżnienie. Gdy środowisko naukowe przyjęło fizykę kwantową jako podstawę rozważań nad strukturą materii, wyobraźnia fizyków naprawdę ruszyła. Pojawiły się cząstki elementarne o przeciwnych wartościach niewystępujące naturalnie, zresztą nawet ich źródłem stała się nierzeczywistość zawarta w próżni. Oczywiście wszystko teoretycznie było możliwe, aczkolwiek dziwi mnie postawa doświadczalników, którzy bezkrytycznie potwierdzali każdy, nawet najbardziej idiotyczny pomysł. Najpierw założono symetrię świata, więc powstały pozytrony, później - asymetrię, którą również znaleziono. Zastanawiam się dzisiaj, kto powinien zażywać psychotropy: ja czy reszta? Wszystko zaczęło się od teorii fali, według której fala składa się z nieskończonej ilości punktów. W praktyce fala wodna to jak najbardziej określona ilość cząsteczek, także dźwięk to policzalne molekuły powietrza, a jeżeli foton uznać za cząsteczkę, to i światło jest określone. Nie można stosować jednak tej metody do oddziaływań, ponieważ są one niewidzialnym załamaniem przestrzeni, którego nijak nie da się przeliczyć na punkty. To tak, jakby próbować stosować centymetr dla określenia upływu czasu bądź potencjału elektrycznego albo powierzchni w punktach. Nawet gdybyśmy potęgowali nieskończoną ilość punktów przez nieskończoność, wynikiem będzie punkt, a nie powierzchnia. Teorię fali przeniesiono na elektrony, a później na całą materię. I choć rzeczywiście materia może mieć charakter falowy, to jednak nie na takich założeniach fali. Jeżeli powierzchnię przyjmujemy w punktach, to dla każdej zmiany odciętej istnieje nieskończona ilość punktów rzędnej, więc pole będzie iloczynem dwóch nieskończoności. Jeżeli podzielimy pole na nieskończoną ilość fragmentów, to i tak będą one iloczynami nieskończoności, więc polem będzie każde równanie na nieskończonościach. Ktoś powie, że jeśli pole podzielę na nieskończoność, uzyskam punkt. Niezupełnie. Dzieląc powierzchnię, mogę postępować zgodnie z pozornie błędnym paradoksem dychotomii. Każdy podział pola na pół daje pole. Można tak dzielić w nieskończoność i zawsze uzyskamy powierzchnię, nie punkt. Jeżeli przyjmiemy, że nośnikiem fali jest punkt o określonym potencjale bądź natężeniu, to jakiekolwiek określenie pola jako sumy punktów jest niemożliwe, ponieważ pole będzie miało wartość równania nieskończoności. Nie można również podejść odwrotnie, gdyż jakakolwiek określona wartość pola daje wynikową punktu zero, więc oddziaływanie nie będzie możliwe. Wielce trafnie podsumował demokrytejską zasadę konieczności Adam Sikora: Wszystko w świecie dzieje się na zasadzie konieczności. Atomy poruszające się po określonych torach zderzają się i łączą w mniej lub bardziej spoiste układy, nie ma przypadku. To tylko ludzie zrobili sobie z pojęcia przypadku zasłonę dla własnej nieroztropności. W gruncie rzeczy przypadek jest funkcją niewiedzy, wyrazem nieznajomości przyczyn. A teraz na poważnie Zdaję sobie sprawę, że moje rozumowanie może być postrzegane jako sofizm, ponieważ mogę podważyć właściwie wszystko. Lecz moim zadaniem jest pokazać, że nie istnieje coś takiego, jak jednoznaczność wyników pomiaru, i że przyjęcie tylko jednej koncepcji może okazać się błędem. Jeden z fizyków porównał swoją pracę do meczu piłkarskiego, w którym widoczna jest sama piłka. Zasady trzeba określić samemu. Jednak po obejrzeniu zaledwie kawałka meczu, nie mając pojęcia, o co w nim chodzi, trudno wnioskować. Trzeba przyjąć do wiadomości, że są to tylko założenia - niekoniecznie poprawne, choć pozornie na takie wyglądają. Nie znając zasad rozgrywki, a widząc, że piłka, mimo iż skierowana jest w stronę bramki, nie wpada w nią, pierwszym założeniem jest przyjęcie, że istnieje niewidzialna blokada, a nie fizyczny bramkarz. Zresztą fizyka nie trzyma się określonych naturalnie zasad i wymyśla dodatkowe, więc system rozgrywki może mieć praktycznie dowolne wytłumaczenie. Bardzo trudno jest zacząć rozważania, jeżeli odrzuca się wszystkie koncepcje, które opanowały standardowe myślenie. Zawsze powinna istnieć jakaś podstawa, której należy bezwzględnie się trzymać i którą trzeba uznać za słuszną, dlatego konieczne jest przyjęcie jakiegoś dogmatu. W moim przypadku są to obserwacje tego, co widzę. Jeżeli odrzucam wszystkie autorytety, to zostaję jedynie ja – autorytet sam dla siebie, aczkolwiek również podważalny. Można wyjść z założenia, że wszystko jest możliwe do zrozumienia, i kierować się czystą logiką. Jeżeli istnieje prawda, to musi istnieć też fałsz, lecz czy istnieje trzecie rozwiązanie? Od samego początku Szatan zwraca mi uwagę, że zawsze istnieją trzy rozwiązania. Omówię to w zakończeniu. Jako podstawowe założenie zmuszony byłem przyjąć ogólną teorię względności Alberta Einsteina, z której wynika, że oddziaływanie nie potrzebuje nośnika. Co prawda ograniczył on swoje rozumowanie do pola grawitacyjnego, ale jeżeli ono istnieje, musi także istnieć pole antygrawitacyjne, które będzie miało przeciwne właściwości. Jeżeli pole grawitacyjne w normalnych warunkach przyciąga materię, to równoważące je pole antygrawitacyjne będzie ją odpychać. Obydwa oddziaływania nie mogą jednak na siebie wpływać. Analizując pole magnetyczne, można z łatwością ustalić, że zakładane wartości pola antygrawitacyjnego doskonale do niego pasują, więc jest to fizyczne potwierdzenie założeń. Dużo czasu zajęło mi uświadomienie sobie, że pole magnetyczne - choć pozornie wygląda na całkowicie inne - musi mieć takie same właściwości jak pole grawitacyjne, z tym, że magnetyczne odpycha, a grawitacyjne przyciąga. Błędem jest stwierdzenie, że znamy wszystkie cechy obu pól. Urządzenia pomiarowe w przypadku pola grawitacyjnego umożliwiają nam określenie masy, natomiast w przypadku magnetycznego - biegunowości. Ktoś z listy dyskusyjnej zwrócił mi uwagę, że moja teoria to bzdura, ponieważ zakłada biegunowość grawitacji. Jednak za pomocą dostępnych urządzeń pomiarowych nie jesteśmy w stanie stwierdzić, że rzeczywiście pole grawitacyjne nie wykazuje cech biegunowości, tak samo jak w przypadku magnetyzmu – że nie ma czystego natężenia. Nasza wiedza ogranicza się do jednej połowy właściwości pola magnetycznego i drugiej - grawitacyjnego. Ale zakładając, że te oddziaływania mają taki sam charakter, można je połączyć, odczytując całość. Tylko w ten sposób można zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi i na jakiej zasadzie to działa. Możliwe, że jest to błędna koncepcja, jednak nie widzę lepszej, dlatego będę trzymał się jej w dalszych rozważaniach. Pole magnetyczne W trakcie moich rozważań przez cały czas próbowałem zrozumieć, jak działa igła magnesu, jeżeli pole magnetyczne jest jednorodne. Jest to bardzo trudne, ponieważ wskazówek trzeba szukać samemu, a ja, dysponując zakresem wiedzy niewiele wykraczającym poza materiał szkoły podstawowej, mam tym bardziej utrudnione zadanie. Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie, jak pole magnetyczne się rozchodzi. Już w szkole podstawowej nauczyciel wyjaśnia, że gdy dotykamy fizycznie istniejącego przedmiotu, faktycznie ogranicza nas oddziaływanie magnetyczne elektronu, więc spotkanie się molekuł palca z pierwiastkiem przedmiotu jest tylko pozorne. Można założyć wobec tego, że oddziaływanie magnetyczne ma właściwości wzajemnego odpychania się. W swojej Istocie teorii kwantu stwierdziłem, że elektron jest punktem, od którego rozchodzą się oddziaływania. W przeczytanej w późniejszym okresie literaturze znalazłem potwierdzenie swojego rozumowania. Jednak po głębszej analizie doszedłem do wniosku, że choć elektron jest rzeczywiście punktem, nie ma najmniejszej możliwości, aby to stwierdzić, ponieważ, po pierwsze, w miejscu, gdzie przecinają się oddziaływania grawitacyjne i magnetyczne, istnieje granica zdarzeń, a po drugie, jedynym miernikiem może być badanie zachowywania się biegunowości zewnętrznego pola magnetycznego, która się nie zmienia, więc odczyt będzie zawsze wskazywał na punkt, nawet gdyby obiekt posiadał rozmiar. Aby zrozumieć zjawisko pola magnetycznego, trzeba zacząć od ustalenia, jak się ono rozchodzi. Najlepiej w tym celu posłużyć się obserwacją. Żarówka emituje fotony, które można porównać do oddziaływania. Pomiar natężenia światła będzie dużo mniejszy w odległości 10 metrów od żarówki niż w odległości 1 metra. Maksymalną wartość pomiaru uzyskamy, stawiając miernik tuż przy rozgrzanym do białości wolframie. Czy pole magnetyczne rozchodzi się inaczej? We wcześniejszych rozważaniach dotyczących pola magnetycznego nie zakładałem wartości początkowych, co pewnie zostało potraktowane jako błąd. Teraz spróbuję wyjaśnić swój tok rozumowania. Jeżeli przyjmiemy, że w odległości 1 jednostki od centrum oddziaływań natężenie pola wynosi 1 jednostkę, możemy prześledzić, jak zachowuje się pole. W odległości 2 jednostek od jądra wartość pomiaru dowodzi, że pole magnetyczne ulega rozrzedzeniu o pewien czynnik. Można założyć, że wartość natężenia pola oddalonego o 2 jednostki będzie o połowę mniejsza. Postępując według tego schematu, stwierdzamy, że pole magnetyczne w odległości od jądra równej ? przyjmuje wartość 1/?. Popatrzmy, co się dzieje w drugą stronę. Jeżeli pomiaru dokonamy w odległości 0,5 jednostki od jądra, wartość pola musi osiągnąć 2 jednostki. W jądrze, w odległości 1/? od maksymalnego zagęszczenia pola, wartość natężenia musi osiągnąć ? jednostek. Najprościej mówiąc, wykresem pola jest porównanie dwóch różnych nieskończoności: odległości i natężenia pola. Na wstępie zarzuciłem matematyce, że skraca różne nieskończoności. Zastanówmy się teraz, z jaką prędkością powinno poruszać się ciało, aby w czasie równym ? sekund pokonać dystans ? metrów. Nie będę rozpatrywał tutaj rozszerzeń Einsteina, posłużę się wzorem Newtona: v = ? m/? s. Jeżeli dopuścimy skracanie nieskończoności, otrzymamy paradoks, że jedynie przy prędkości 1 m/s osiągniemy założony cel. Jednak każda prędkość większa od zera jest prawdą, więc wcześniej przywoływany przeze mnie parametr jest niezbędny. Ale parametr może być również funkcją, ponieważ ciało może poruszać się ze zmienną prędkością, aczkolwiek pod warunkiem, że suma jego wartości jest różna od zera (wahadłowy ruch sinusoidalny) lub go nie osiąga. Więc ciało może przyspieszać, zwalniać bądź i jedno, i drugie. Zasadniczo trzeba jednak przyjąć, że obiekt porusza się ze stałą prędkością średnią x, która przyjmuje wartość funkcji f(x). Pole magnetyczne jest właśnie takim porównaniem dwóch nieskończoności: Nieskończoność jest wartością czysto teoretyczną, wyłącznie matematyczną, więc jeżeli przeniesiemy ją do fizyki, gdzie występują różne jednostki obliczeniowe, traci sens. Czy można zakładać wobec tego, że elektron, który jest punktem, ma początkową wartość natężenia pola równą 1? Tak, pod warunkiem, że w odległości od centrum oddziaływań równej 1. Opornym wyjaśnię to na jeszcze jednym przykładzie. Załóżmy, że wartość pola to ilość cząsteczek gazu w 1 m3. Ich źródłem jest punkt. Jeżeli rozszerzymy objętość o kilka metrów, ciśnienie proporcjonalnie spadnie, a jeżeli maksymalnie je sprężymy, to osiągnie maksymalną wartość, która będzie zależała od wytrzymałości przyrządów. Czyli przyjęcie przez fizykę bezpośredniej zależności ładunku elektrycznego od natężenia pola jest błędne. Wyjaśnienie musi być inne. Najtrudniej zrozumieć zasadę działania magnesu, jeżeli wyklucza się oddziaływanie protonowe. W Modelu Standardowym można założyć, że atom ma nierównomierne rozłożenie pól, choć jest to praktycznie niemożliwe. Można jednak założyć, że elektron porusza się po jednej połowie atomu, więc oddziaływanie protonowe po drugiej jest silniejsze i następuje biegunowość. Na wyjaśnienie natknąłem się przypadkiem, szukając w Internecie wyników doświadczeń prowadzonych nad nadprzewodnictwem wodoru. Jeden z naukowców zauważył, że w lewitującej kuli tego pierwiastka musi istnieć pole magnetyczne. Narysował rozchodzenie się zewnętrznego pola magnetycznego, co próbuję przedstawić poniżej: Na rysunku można bez trudu zauważyć pewną właściwość. Otóż linie zewnętrznego pola magnetycznego w miarę zbliżania się do wodoru są odpychane przez jego wewnętrzne oddziaływanie, lecz gdy go miną, następuje zjawisko odwrotne: jego pole magnetyczne koryguje zewnętrzne linie tak, że wracają na poprzedni tor. Gdyby pole magnetyczne miało jedynie charakter odpychania, linie zachowywałyby się tak, jak powietrze na zewnątrz rozpędzonego samochodu: Niezależnie od tego, jak przyłożymy bieguny magnesu, zachowanie się linii pola zawsze będzie takie samo. Owo spostrzeżenie nasuwa oczywisty wniosek, że nie istnieją urządzenia pomiarowe, za pomocą których można stwierdzić czyste natężenie pola magnetycznego, lecz jedynie takie, które rejestrują potencjał biegunowości i jej zmiany w czasie. Czy istnieje racjonalne wytłumaczenie takiego zachowania się pola? Można to wyjaśnić, lecz rozwiązanie jest nieco kontrowersyjne. Do tej pory używałem słowa „względność” w znaczeniu relatywistycznym. Żeby zrozumieć pole, musimy założyć matematyczną względność przestrzeni. Bardzo trudno jednak przestawić się na takie myślenie, ponieważ matematyka niezupełnie jest logiczna. Jeżeli ciało przemieści się o pewien odcinek w czasie t, możemy obliczyć jego prędkość. Jest to myślenie bezwzględne. Jeżeli ciało przebędzie w czasie t dystans równy –l, prędkość przyjmie wartość względną –v, więc będzie ujemna. Biorąc pod uwagę, że istnieje prędkość ujemna i że ciało, poruszając się z nią, pokonuje drogę równą l, musimy założyć również wartość czasu jako względną, czyli –t. Dopóki rozpatrujemy przestrzeń w wartościach bezwzględnych, nie może istnieć względna droga czy względny czas. Jednak matematyczny układ współrzędnych określający linię, powierzchnię lub przestrzeń nie może posługiwać się wyłącznie wartościami bezwzględnymi. Po przekroczeniu zera wartość zmienia się względnie, przyjmując jednostki ujemne bądź dodatnie. Jeżeli przyjmiemy względność przestrzeni, musimy pogodzić się ze względnością prędkości i czasu, więc będą one mogły przyjmować także wartości ujemne. Jest to jednak teoria. Czy ma zastosowanie praktyczne? Narysuję teraz rozszerzony o względność wykres pola: Najtrudniej jednak zrozumieć, że pole może być jednocześnie względne i bezwzględne. Jeżeli ciało poruszać się będzie z prędkością –v i przesunie się w czasie t, to pomiar odległości wykonany linijką bądź innym przyrządem nie wykaże, że odcinek jest względny. Ale wiedząc, że może być ujemny, musimy zakładać taką opcję. Popatrzmy na wykres pola magnetycznego. Po prawej stronie wszystko jest w porządku, ponieważ wartość przestrzeni jest dodatnia. Pole magnetyczne ma właściwość odpychania. Lecz wiedząc, że wartość przestrzeni po lewej stronie jest ujemna, musimy dokonać korekty wartości. Jeżeli pokonany odcinek jest względny i ma wartość ujemną, to należy wnioskować, że ciało poruszało się albo z ujemną prędkością, albo w ujemnym czasie. Jedna z nich musi mieć odwrotny potencjał. Tak samo jest z polem magnetycznym. Jeżeli porusza się po ujemnej przestrzeni, to musi mieć wartość ujemną. Mogłem wykres przedstawić w ujemnym natężeniu, ale utrudniłoby to zrozumienie. Jednak co to powoduje? Powoduje, że właściwość pola się zmienia i zamiast odpychać zewnętrzne pole magnetyczne zaczyna je przyciągać. Jedynie tak może zachować pozorną bezwzględność. Tylko skąd pole magnetyczne ma wiedzieć, gdzie są wartości przestrzeni ujemne, a gdzie dodatnie? Otóż nie wie, dopóki mu się tego nie pokaże. A jedynym sposobem jest zdefiniowanie przestrzeni biegunowością. Elektron jest podstawową cząstką materii, która emituje pole magnetyczne, lecz aby go odkryć, trzeba mu zdefiniować przestrzeń. Jego pole w wartościach dodatnich przestrzeni ma właściwości odpychania, w ujemnych - przyciągania, dlatego poruszać się będzie zawsze w kierunku ujemnego potencjału przestrzeni. Lewitująca kulka nadprzewodzącego wodoru ma wszelkie cechy elektronu, więc trudno zakładać, że w jej jądrze znajduje się również proton, gdyż zmieniłby właściwości pola wodoru. Wiedząc, że elektron porusza się zawsze w stronę ujemnego bieguna przestrzeni, możemy zrezygnować z opisywania magnesu za pomocą kierunku północ-południe i nadać mu wartości względne + lub –, co próbowałem wprowadzić w Teorii Atlantydy. Skoro elektron się porusza, możemy lepiej zrozumieć zjawisko prądu elektrycznego. Kiedy przyłożymy magnes do przewodnika, w którym istnieją elektrony swobodne, niezwiązane z atomem, zawsze skupią się one przy ujemnej wartości potencjału pola. Gdy odsuniemy magnes, elektrony, ponieważ same dla siebie stanowią wyznacznik przestrzeni, powrócą do stanu równowagi, rozpraszając się ponownie. Jeśli przykładamy i odsuwamy magnes, powodujemy przemieszczanie się elektronów, zwane prądem elektrycznym. Można z różną prędkością zmieniać biegunowość przestrzeni, co powoduje zmianę częstotliwości prądu. Na pierwszych lekcjach elektromagnetyzmu uczymy się, że aby mogło zaistnieć zjawisko przepływu prądu, obwód elektryczny musi być zamknięty. Tymczasem projektując urządzenia elektryczne i elektroniczne, obwód prawie zawsze się otwiera. Przykładem niech będzie kondensator, który jest wykonany z dielektrycznego materiału. Jest on zaporą dla elektronów i działa poprzez skupianie się ich na okładzinie, czyli zapisuje nimi dane dotyczące biegunowości przestrzeni. Cewka natomiast działa na zasadzie opóźnienia elektronów w stosunku do prędkości rozchodzenia się pola magnetycznego i ich bezwładności, więc przy bardzo szybkich zmianach biegunowości nie mogą się one przemieszczać. Kiedyś oglądałem film o karierze pewnego matematyka w firmie produkującej procesory. Obliczał on długość ścieżek tak, aby prąd docierał do każdego miejsca w równym czasie. Zdziwiło mnie to, ponieważ w szkole uczą, że prąd płynie z prędkością fali magnetycznej, która jest prędkością światła, więc w przypadku małych odległości zawsze powinien docierać w tym samym czasie. Owszem, są opóźnienia wynikłe z kondensacji czy indukcji, lecz niewielkie. Czy jednak w przewodniku płynie fala magnetyczna, której nośnikiem są elektrony? W żelazie mogłoby to być możliwe, ale w glinie - nie. Tymczasem do produkcji procesorów do 2002 roku używano właśnie aluminium i dopiero ostatnio zaczęto stosować miedź. Czy diametralne różnice w przewodnictwie pola magnetycznego przez metale mogą mieć źródło w budowie atomu? W Modelu Standardowym - na pewno nie. Jeżeli moje wyjaśnienie pola magnetycznego opierające się na matematycznej względności przestrzeni jest poprawne, to także jednostki z nią związane muszą okazać się względne. Więc jeżeli długość odcinka może mieć wartość ujemną, to może ją mieć również prędkość i czas. Nawet gdyby moje rozumowanie przyjąć za słuszne, to większość może zgodzić się jedynie z teoretyczną względnością prędkości. Trudno sobie wyobrazić cofający się czas. A jednak. Pole grawitacyjne Właściwości pola magnetycznego będę jeszcze omawiał przy okazji, tymczasem przyjrzyjmy się elektronowi, który niezaprzeczalnie szczyci się również posiadaniem pola grawitacyjnego. Model atomu Bohra opiera się wyłącznie na magnetyzmie, pomijając pole grawitacyjne jako nieistotnie małe. Czy jest to właściwe rozumowanie? Roztrząsając oddziaływanie magnetyczne, spostrzegłem, że jest wykresem dwóch różnych nieskończoności. Wcześniej zauważyłem także, że ma właściwości pola antygrawitacyjnego, więc powinno mieć podobne lub identyczne właściwości jak pole grawitacyjne, z tym, że zamiast przyciągać powinno odpychać. Czy rozchodzenie się pola grawitacyjnego może być wobec tego inne? W pewnym sensie tak, lecz główne założenia muszą być takie same. Siłę grawitacji dostrzeżono najwcześniej. Można ją zmierzyć i wykorzystać na przykład jako odnawialne źródło energii. Parująca woda odbiera ciepło z otoczenia, przemieszcza się na pewną wysokość i skrapla pod wpływem zimna. Różnica wysokości może służyć do uzyskiwania energii. Na takiej zasadzie działał mój konwerter ciepła. Zafascynował mnie ogromnie, bowiem aby działać, nie potrzebował zewnętrznej energii, więc było to jakby perpetuum mobile. Analizując pole grawitacyjne, musimy założyć, że jest to również stosunek dwóch nieskończoności. Ponieważ emiterem także jest punkt, zagęszczenie będzie tam olbrzymie. Rozchodzenie się pola grawitacyjnego będzie więc pozornie identyczne jak w przypadku pola magnetycznego. Taka koncepcja pola grawitacyjnego całkowicie odbiega od fizycznych założeń. Uważa się w nauce, że punkt ma masę, ale jak ona powstaje - nie tłumaczy się wcale. Jeżeli jednak pole grawitacyjne jest rozchodzącym się od źródła oddziaływaniem, w epicentrum nie może mieć wartości natężenia innej niż nieskończoność. W mojej Istocie teorii kwantu wysunąłem wniosek, że wszystkie fizyczne wartości wywodzą się od stosunku pola magnetycznego do pola grawitacyjnego. Wiedząc, że są to w zasadzie takie same oddziaływania, z łatwością możemy stwierdzić, które jest silniejsze na zewnątrz. Gdyby było to pole magnetyczne, zamiast spacerować po powierzchni Ziemi odfrunęlibyśmy w przestrzeń kosmiczną, więc należy przypuszczać, że oddziaływanie grawitacyjne jest nieco inne od magnetycznego. Powyższy wykres odnosi się do elektronu, fotonu i każdej ewentualnej materii, która emituje oddziaływania. Niektórych może zdziwić, że przedstawiam stosunek natężeń różnych pól na jednym wykresie. Jest to po części słuszna uwaga, ale dla obu tych oddziaływań mogę przyjąć wspólną jednostkę. Wiedząc jednak, że jedno jest przeciwieństwem drugiego i że dlatego powinny mieć przeciwne wartości, powinienem był przedstawić wykres względny o ujemnym potencjale pola, ale przeprowadzenie porównania nie byłoby wtedy możliwe, więc przyjmuję bezwzględną wartość natężenia, mając świadomość, że mają przeciwne wartości. Fizykom nie trzeba udowadniać mojego stwierdzenie, że pole magnetyczne rozprzestrzenia się troszeczkę inaczej niż pole grawitacyjne, bo jest to oczywisty fakt, który obserwujemy w rzeczywistości. Moje wnioski są nieco inne, lecz pozostawiam omówienie ich na koniec książki. Materia w obecnej postaci oddziaływań będzie miała tendencję do skupiania się. Ograniczeniem będzie punkt przecięcia się obydwu oddziaływań. Jeżeli bierzemy pod uwagę, że obydwa pola są stosunkiem nieskończoności, miejscem ich równowagi będzie wartość 1. Jednak występujący w porównaniu parametr, który określa pola, może mieć charakter funkcji, więc pole magnetyczne może operować nieco innymi wartościami rozchodzenia się. Podczas analizy pola magnetycznego przyjąłem założenie, że przestrzeń zmienia charakter oddziaływania, przyjmując wartości względne. Co z tego wynika? Czas Kiedyś pochłonęło mnie analizowanie względności. Doszedłem do wniosku, że dopóki operuje się czystą matematyką, która zakłada istnienie tylko jednej jednostki obliczeniowej, względność można pomijać. Jedno jabłko i jedno jabłko daje zawsze dwa jabłka, niezależnie od tego, czy się one różnią od siebie, czy nie. Jednak gdy spróbujemy je porównać, zaczniemy otrzymywać wartości względne. Problem względności opisu istniał od zawsze, ale w każdej społeczności starano się jakoś sobie z tym radzić. Swego czasu usiłowałem opanować jednostki miar, lecz jest tego tyle, że zapamiętałem zaledwie kilka. Łokietek zasłynął z tego, że próbował usystematyzować w Polsce jednostkę długości, dając za wzór miarę własnej ręki. Na tym właśnie opiera się opisowość świata: musimy sporządzić układ porównawczy, do którego będziemy się odnosić. Powstały więc pierwowzory podstawowych jednostek opisujących. Sporządzono ze szlachetnego materiału szablon metra, kilograma. Jednak największy problem wynikł przy próbie określenia czasu i dopiero niedawno przyjęto jego teoretyczny model, opierający się na rozpadzie jądra, ale zakłada on, że reakcja jest niezależna od warunków zewnętrznych, co niekoniecznie musi być prawdą. Problem określania upływu czasu jest stary jak świat. Człowiek zauważył, że dobę można podzielić na dzień i noc, zaś dłuższe okresy wyznaczały fazy Księżyca oraz pory roku. Dla dokładniejszego opisu sporządzono zegar słoneczny, który wyznaczał godziny. Upływ czasu można było mierzyć, wykorzystując grawitację. Powstały wówczas klepsydry. Jednak porównanie jednostek umożliwiło dopiero wykorzystanie przyciągania Ziemi do poruszania wahadłem zegara. Dzisiaj istnieje kilka sposobów pomiaru: bezwładność materii w zegarkach sprężynowych, ładowanie się i rozładowywanie kondensatora lub cewki w elektronice, rozpad promieniotwórczy itd., ale podstawowym wyznacznikiem pozostaje ruch wahadła w polu grawitacyjnym w stosunku do światła słonecznego i do tej wartości przyrównane zostały pozostałe pomiary. Poszukując bezwzględnego wyznacznika upływu czasu, przyjęto czas reakcji nuklearnej. Powstały zegary atomowe, które są wzorcem. Jednak wysłanie ich poza Ziemię potwierdziło względność odczytu. Przyjęto, że jest to dowód względności czasu wobec prędkości obiektu. Może to być prawdą, niemniej jeżeli oddziaływanie grawitacyjne, tak jak w przypadku wahadła, ma również wpływ na upływ czasu, sprawa może się skomplikować. Pole magnetyczne pokazuje nam względność przestrzeni. W wartościach ujemnych przyciąga, a w dodatnich odpycha. Jeżeli pole grawitacyjne ma takie same właściwości, to także ono w wartościach ujemnych przestrzeni zmieni swój potencjał. Lecz dlaczego tak się dzieje? Otóż przyczyną jest prędkość rozchodzenia się oddziaływań, aczkolwiek sama prędkość jest wyłącznie stosunkiem długości przebytego odcinka do czasu jego przebycia. Zakładając, że odcinek może mieć wartości względne, musimy też założyć, że i czas może przyjąć wartość ujemną. Oddziaływanie, oprócz natężenia, charakteryzuje się również zasięgiem. Nie byłby on jednak możliwy, gdyby nie istniał czas rozchodzenia się pola. Wyjaśnieniem jest różnica potencjału czasu. Pole magnetyczne ma właściwości odwrotne niż pole grawitacyjne w jednej wartości przestrzeni. Jedynym czynnikiem mogącym odwrócić potencjał pola - przyjmując, że względna wartość przestrzeni jest taka sama - musi być wobec tego czas rozchodzenia się oddziaływania. Jeżeli oddziaływanie jest jedno, to różnicę powoduje czas, więc pole grawitacyjne rozchodzi się w czasie –t do czasu pola magnetycznego. Ale my nie możemy stwierdzić tego czasu, ponieważ znajdując się w oddziaływaniu grawitacyjnym, widzimy jego upływ w wartościach bezwzględnych poprzez zmianę potencjału pola. Jeżeli znajdziemy się w strefie czasu odwrotnego, spostrzec możemy go jedynie poprzez zmianę właściwości pól. Jest to związane z czasem bezwzględnym, na którym opiera się ludzka świadomość, o czym piszę w zakończeniu. Mając trzy jednostki: natężenie, zakres i czas oddziaływania, możemy operować ich względnościami matematycznie. Jeżeli zmienimy czas, to zmieni się natężenie bądź przestrzeń, natomiast jeżeli zmienimy przestrzeń, zmieni się czas bądź oddziaływanie. Ogólny schemat jest taki, że przyjmując jedną wartość daną, musimy założyć bezwzględność drugiej, aby otrzymać wartość trzeciej. Jeżeli uważamy, że czas jest bezwzględny, zmieniać się będzie wartość natężenia i przestrzeni. Jeżeli przyciąganie jest oznaką dodatniej przestrzeni, jej wartość ujemna będzie odpychać. Jednak nie ma możliwości, aby stwierdzić, która wartość jest dodatnia, bowiem za bezwzględny przyjęliśmy czas, a pomiar jest niemożliwy. Za pomocą linijki nie stwierdzimy względności przestrzeni. Mój wywód jest matematyczno-logiczny, chociaż nie operuję obliczeniami. W jednej z opinii na temat Teorii Atlantydy przeczytałem, że gdybym przeprowadził obliczenia matematyczne, to mogłaby ona zostać potraktowana poważnie. Kretynizm. Mam ułożyć matematyczne równania dla wywodu logicznego!? Kiedyś wyczytałem, że teoria przepływu prądu elektrycznego wyklucza nadprzewodnictwo, ale parę zdań niżej stwierdzono, że nadprzewodnictwo zostało z powodzeniem wyjaśnione. Próbowałem zdobyć materiały na ten temat, i przejrzałem kilka prac o nadprzewodnictwie, lecz poza idiotycznymi równaniami nie było w nich żadnych didaskaliów, więc aby to pojąć, trzeba być albo osobą niesamowicie wykształconą, albo autorem tych wyliczeń, jak w przypadku Einsteina. Wywody matematyczne tylko pozornie są logiczne, w rzeczywistości w wielu kwestiach bardzo odbiegają od wyobrażeń. Dlatego nie ma sensu, abym posługiwał się matematyką dla wyjaśnienia swojego światopoglądu, ponieważ najprawdopodobniej i tak nie zostałbym zrozumiany. Powróćmy jednak do naszego elektronu. Wiedząc, że wszystkie trzy jednostki opisujące oddziaływanie są względne, możemy pokusić się o analizę. Jeśli mamy do dyspozycji tylko jedno pole, nie możemy stwierdzić absolutnie nic. Lecz gdy istnieją dwa różne oddziaływania, jedno dla drugiego może stanowić układ odniesienia. Jeżeli założymy, że oddziaływanie magnetyczne rozchodzi się w czasie t, grawitacja będzie operować czasem –t. My jednak spostrzeżemy konkretną wartość upływu czasu, która jest różnicą natężeń obu oddziaływań. Według tej zewnętrznej wartości możemy dokonać pomiaru odległości i różnicy natężeń. Wszelkie pomiary będą odnosić się do tego właśnie czasu, więc pole magnetyczne rozprzestrzeniać się będzie z konkretną prędkością, niezależnie od czasu własnego. Podobnie wygląda pole grawitacyjne. Szybkość fali będzie względna i uzależniona od miejsca pomiaru, na które wpływają oddziaływania powodujące różnicę potencjału czasowego. Analizując oddziaływania elektronu, szybko stwierdzimy, że istnieje punkt o jednakowym natężeniu oddziaływań. Jest to granica zdarzeń, gdzie czas nie płynie. Po jej przekroczeniu stosunek oddziaływań się zmienia, więc również czas płynie w odwrotnym kierunku. Oczywiście, względem zewnętrznego obserwatora. W mojej Istocie teorii kwantu wykorzystuję fakt różnicy natężeń pól w zależności od stopnia zagęszczenia materii. Jeżeli materia osiąga poziom energetycznego - czyli także materialnego – nasycenia, stosunek natężenia oddziaływania się zmienia. Powoduje to utratę masy przez wodór i przejście w stan lewitacji. Jeżeli zwiększymy poziom nasycenia takiego wodoru, zagęszczając go jeszcze bardziej, przesyci się i zewnętrzne pole magnetyczne przewyższy poziom oddziaływania grawitacyjnego. Będzie on próbował odepchnąć wzajemnie materię, aby powrócić do stanu równowagi, co spowoduje wzrost ciśnienia. Jeżeli jednak nie pozwolimy mu się rozprężyć, zacznie wznosić się ruchem jednostajnie przyspieszonym. Ponieważ następuje w nim odwrócenie potencjału czasowego, zmieni się wartość zewnętrznego pola grawitacyjnego na odpychającą, więc wykorzystuje je jako napęd antygrawitacyjny. Zaprojektowałem pojazd wykorzystujący ten efekt. Musi on mieć kształt odwróconego spodka, aby pole mogło zostać spolaryzowane i aby obiekt się nie przewracał, ale dla zastosowań naziemnych kołnierz nie jest potrzebny. Niestety, moimi projektami jeszcze nikt się nigdy nie zainteresował, dlatego kusząco, według mnie, wyglądające UFO dystrybuowane po uczelniach nie doczekało się fazy doświadczalnej. Drugim aspektem jest zastosowanie odwróconego potencjału czasowego do odwracania procesów biologicznych, takich jak starzenie się organizmu, rozwój komórek rakowych itd. Ten aspekt omówię w zakończeniu. Trzecią kwestią jest wykorzystanie zmian ciśnienia nadprzewodnika. Następować będzie emisja olbrzymiej fali magnetycznej przy stosunkowo niewielkiej zmianie ciśnienia, więc można ją przekształcić w prąd elektryczny, uzyskując jego niebotyczne wartości. Generatorem będzie tutaj różnica czasu rozchodzenia się oddziaływania, czyli także jego kierunku i prędkości. Można uzyskać dowolną energię elektryczną praktycznie z niczego. Perpetuum mobile się chowa. Czwartą możliwością jest wykorzystanie wodoru w komputeryzacji. Dopóki wodór będzie w stanie nadprzewodnictwa, nie będzie miał możliwości pobierania energii cieplnej z atmosfery, więc nie będzie się rozprężał. Co prawda procesor nie może zostać wykonany z nadprzewodnika, ponieważ do obliczeń potrzebuje wyznacznika w postaci czasu, jednak pamięć może na nim bazować. Byłaby o tyle dobra, że nie wymagałaby częstych odświeżeń. Masa Jeżeli przyjmiemy, że oddziaływanie grawitacyjne ma swój początek w punkcie o nieskończonym natężeniu pola, upada całkowicie dzisiejsza koncepcja powstawania masy. Aby jednak zrozumieć, jak powstaje ta jednostka opisowa, trzeba przyjąć do wiadomości moje wcześniejsze rozważania nad istotą czasu i przestrzeni. Wiedząc, że miejsce równowagi oddziaływań jest również granicą zdarzeń, można pokusić się o twierdzenie, że pole magnetyczne i grawitacyjne występujące wewnątrz elektronu nie może mieć wpływu na rzeczywistość poza nim. Kiedy rozpatrywałem matematycznie parametr porównujący względności, celowo podzieliłem go na dwie wartości: rosnącą i malejącą, rozpoczynając analizę od wartości 1. Ta teoretyczna wartość w przypadku pól dzieli oddziaływania na dwa potencjały czasowe: dodatni i ujemny. Jeżeli przyjmiemy, że prędkość rozchodzenia się fal poza elektronem, czyli po minięciu przez oddziaływania punktu równowagi, ma kierunek od niego do nieskończoności, to przy odwróconym potencjale czasowym wewnątrz elektronu oddziaływania będą się przemieszczać od punktu przecięcia do wewnątrz. W samym centrum oddziaływań, czyli w punkcie maksymalnego zagęszczenia pola, następuje anomalia fizyczna. Ponieważ pole magnetyczne zagęszcza się kilkakrotnie szybciej niż pole grawitacyjne, różnica natężeń przyjmie funkcję nieskończoności. Czas wewnątrz elektronu będzie płynął z nieskończoną prędkością. Trudno sobie to wyobrazić, ale właśnie tam następuje zamiana pola magnetycznego na pole grawitacyjne. Materia, aby wyemitować oddziaływanie, musi najpierw je pochłonąć. Wiedząc, że oddziaływania różnią się wyłącznie potencjałem czasu, można założyć, że jedno porusza się względem drugiego z ujemną prędkością, więc suma ruchu jest różnicą natężeń, a ruch wyznacza bezwzględną wartość czasu. Nie wiem, co się dzieje w centrum elektronu, ale powoduje to zamianę pole magnetycznego na pole grawitacyjne. Najważniejsze dla nas jest jednak stwierdzenie, że elektron, choć jest punktem, nie może być jako takowy rozpatrywany. Pomiar wielkości elektronu będzie zawsze błędny, ponieważ, po pierwsze, pole magnetyczne ominie go bez straty, nie zmieniając toru, a po drugie, jeżeli nawet uda się wniknąć polem magnetycznym nieco w jego strefę granicy zdarzeń, przesunie się ona automatycznie do środka, więc czym silniejszego pola użyjemy, tym bardziej go zniekształcimy, a pomiar zawsze będzie wskazywał dokładność zero. Kiedyś mocno się zastanawiałem, dlaczego materia w polu grawitacyjnym porusza się, jeżeli źródłem jej własnego pola jest punkt. Natężenie zewnętrznego pola grawitacyjnego w okolicy elektronu jest z każdej strony prawie takie samo, i jeżeli nie miałby on powierzchni, nie mógłby stwierdzić, z której strony napływa. Zresztą trudno posądzać elektron o kierowanie się logiką w celu ustalenia, w którą stronę ma się przemieścić. Jedynym sensownym rozwiązaniem jest to, że pole grawitacyjne korzysta - tak jak pole magnetyczne - z informacji o względności przestrzeni. Musi więc mieć ją zdefiniowaną. I tak jak w przypadku prądu skupienie elektronów jest informacją o względności przestrzeni, tak skupienie materii wyznacza jej biegunowość, z tym, że nie następuje jej rozproszenie się, lecz dalsze zagęszczanie. Strzałki oznaczają kierunek oddziaływania grawitacyjnego. Od góry będą popychać materię w stronę zewnętrznego pola, ponieważ mają cechy odpychania. Wyemitowane zaś oddziaływanie z przodu jest informacją dla materii zewnętrznej, jak ma odreagować. Tak się właśnie materia przemieszcza. Jednak masa to nie wyłącznie pole grawitacyjne, lecz właśnie różnica pomiędzy natężeniami obydwu oddziaływań, więc jeżeli przeważy pole grawitacyjne, ciało będzie posiadało masę i Ziemia je przyciągnie, a jeżeli przeważy pole magnetyczne, obiekt zacznie się wznosić z ujemnym przyspieszeniem. Lederberg w swojej książce podał informację, z jak olbrzymią precyzją teoretycy wyliczyli spoczynkową masę elektronu i z jak ogromną dokładnością doświadczalnicy potwierdzili ją pomiarami. Strasznie się zdziwiłem, gdyż, po pierwsze, model Bohra zakłada nieoznaczoność, po drugie, aby teoretycy mogli ją wyliczyć, musieliby dysponować danymi pomiarowymi, a po trzecie, trudno wyobrazić sobie metodę pomiaru wagi elektronu. Trzeba położyć go na szali, odczytać wskazanie ugięcia się sprężyny, po czym z olbrzymią precyzją policzyć. Fakt, przeskakująca iskra elektryczna, czyli elektron, świeci, czyli teoretycznie widać go, ale występuje w postaci wiązki, więc o policzeniu nie może być już mowy. Można sugerować się tym, że nowoczesna technologia może wszystko. Jednak według mojej Istoty teorii kwantu waga elektronu jest względna i oscyluje między pewnymi wartościami zależnymi od stanu energetycznego, dlatego pomiar może zostać wykonany jedynie względem konkretnego elektronu, nie zaś ogółu. Nie można przyjąć, że elektron waży tyle i tyle, lecz należy zmierzyć, że w takich a takich warunkach średnia masy elektronu przyjmuje daną wartość. Zresztą masa elektronu w ruchu również jest względna. Powyższy rysunek przedstawia elektron bądź inną materię poruszającą się z prędkością v. Skierowane do góry strzałki to zewnętrzne ziemskie oddziaływanie grawitacyjne. Jeżeli prędkość elektronu będzie duża, informacje o względności przestrzeni zawarte w zewnętrznym polu grawitacyjnym ulegną kumulacji, czyli przekłamaniu. To tak, jak z naszym samochodem podczas mżawki: jeżeli stoimy w miejscu, wycieraczki pracują rzadko, jeżeli zaś poruszamy się z dużą prędkością, musimy zwiększyć częstotliwość ich pracy, ponieważ na szybie ląduje dużo większa ilość wody. Przemieszczający się obiekt posiadający oddziaływanie grawitacyjne większe od magnetycznego nie zmienia swoich właściwości przy dużych prędkościach, lecz w zewnętrznym oddziaływaniu grawitacyjnym rzeczywiście można go posądzić o zwiększenie masy. Nie jest jednak powiedziane, że nawet w takich warunkach nie przekroczy prędkości rozchodzenia się obcego oddziaływania, w którym się znajdzie. Zamiana energii na masę jest subiektywna, bowiem występuje jedynie w silnym zewnętrznym polu grawitacyjnym, a po opuszczeniu go masa powraca do pierwotnych wartości. Stwierdzenie, że przy prędkości światła masa wzrasta do niebotycznych wartości, jest błędem. Wzrasta tylko pęd ciała, czyli jego energia kinetyczna. Nie można zmierzyć masy obiektu, gdy ten jest w ruchu, a jedynie energię, jaką przekazuje przy zderzeniu z innym obiektem. Trudno mi jest również wyobrazić sobie pomiary prędkości elementów składowych w akceleratorach, ponieważ przeświadczenie o nieprzekraczalności prędkości światła jest wśród naukowców niepodważalnym dogmatem. Prawdopodobnie przyspieszane ładunki znacznie przekraczają ową prędkość, lecz nawet gdyby ktoś to zauważył, nie zaryzykowałby publikacji, obawiając się z linczu. Spin Skoro wiemy już, jak następuje zwiększenie masy materii, możemy pokusić się o analizę jej wpływu na zachowanie się elektronu w atomie. Jeżeli atom porusza się z dużą prędkością, przed nim tworzy się kumulacja względności przestrzeni, która stanowi dla niego wyznacznik kierunku ruchu. Jednak centrum atomu to również maksymalne zagęszczenie pola grawitacyjnego, które trzyma elektron na orbicie. Na powyższym rysunku przedstawiłem elektron w atomie. Przed nim następuje kumulacja oddziaływania grawitacyjnego, co obrazuje krzywa otwarta. Środek atomu to również punkt o maksymalnym zagęszczeniu pola, który wyznacza biegunowość przestrzeni. Elektron otrzymuje więc dwie różne dane z różnych kierunków i będzie próbował je pogodzić. Przód elektronu będzie próbował zwrócić się do centrum atomu, nie wyrówna to jednak potencjału, który zacznie się tworzyć, tak czy inaczej, z przodu. Bezskuteczne próby wyrównania potencjału przekształcą się w jego ruch obrotowy. Będzie on proporcjonalny do prędkości elektronu, więc czym szybszy elektron, tym bardziej rotuje. W fizyce spotkałem się z założeniem, że elektron zawsze ma spin o wartości wynoszącej 1. Jednak oznaczałoby to, że wszystkie elektrony w atomie poruszają się z tą samą prędkością. Moja teoria właśnie coś takiego zakłada, atom Bohra wszakże opiera się na różnych prędkościach w zależności od odległości od jądra. Lecz wówczas także wartość spinu byłaby różna. Podróżowanie po kosmosie Jeżeli subiektywny wzrost masy zależy jedynie od zewnętrznego pola grawitacyjnego, w przestrzeni gwiezdnej, w której oddziaływań grawitacyjnych praktycznie nie ma, nie będzie również miało miejsca ograniczenie prędkości. Odległość między ciałami niebieskimi określa się w latach świetlnych. Pomyślałem sobie kiedyś, że jest to rozsądne rozwiązanie, ponieważ nie mamy pojęcia, jak światło rozchodzi się w warunkach bardzo słabej grawitacji i nie możemy przeliczyć tego na wartość w metrach, choć niektórzy próbują. Jeżeli wykorzystanie właściwości nadprzewodzących wodoru w napędzie okaże się możliwe, dotarcie na sąsiednią planetę zajmie kilkadziesiąt sekund, a do sąsiedniego układu słonecznego - kilka minut (jeżeli nie nastąpi to już przed startem). Takie UFO ma pole antygrawitacyjne, więc kumulacja oddziaływań w kierunku ruchu zamiast opóźniać obiekt przyspieszy go, gdyż straci on bezwładność (tematem bezwładności zajmę się innym razem). Kiedyś czytałem relację pilota, który taki obiekt zaobserwował. Stwierdził, że UFO poruszało się wbrew zasadom fizyki. Czy aby na pewno? Zastosowanie wodoru jest szerokie. Niewspółmierne do ciśnienia wzmocnienie pola magnetycznego umożliwia poruszanie nim elektronów swobodnych, dzięki którym płynie prąd. Możliwe jest osiągnięcie niebotycznych wartości natężenia. Oczywiście najważniejsza jest możliwość wykorzystania odwróconego biegu czasu do odwracania procesów biologicznych i zapewnienie sobie nielimitowanego czasu życia. Ale nie miałoby to sensu, gdyby nie możliwość podróżowania po kosmosie i jego kolonizacja. Trzecią właściwością, którą postaram się omówić w Ewangelii, jest wywoływanie rzeczywistości równoległych, umożliwiające pozyskiwanie surowców i produktów potrzebnych do tejże kolonizacji. Wnioski Miałem zamiar napisać dużo więcej, lecz nie mogę sobie na to pozwolić z powodów finansowych. Muszę znaleźć pracę, ponieważ nie mam żadnych środków do życia. Nie liczę na to, że będę miał szansę publikować wszystkie swoje rozważania, a dalsze roztrząsanie zagadnień fizycznych dla samego siebie nie ma najmniejszego sensu. Początkowo moim zamiarem było umieszczenie w tej pracy również moich wcześniejszych teorii z dziedziny fizyki, ale skoro do tej pory nikt się nimi nie zainteresował, nie będę się narzucał. Pokusiłem się jednak o ich częściową obronę, gdyż wymagały dodatkowych wyjaśnień. Moja analiza oddziaływań jest kontynuacją wcześniejszych założeń. Nie chciałem jednak komplikować treści, więc ograniczyłem się do podstawowych kwestii. Zakres omawianej przeze mnie wiedzy niewiele wykracza poza informacje zdobywane w szkole podstawowej, więc jeżeli ktoś w miarę przykładał się do nauki, powinien rozumieć, o czym piszę. Praca nie jest adresowana do świata nauki, lecz do każdego przeciętnego Kowalskiego. Jeżeli moje dotychczasowe wywody nie przekonały Czytelnika, może zrozumie, o co chodzi, przeczytawszy wnioski ujęte w zakończeniu. W przedmowie do Istoty teorii kwantu napisałem, że aby zrozumieć omawianą w niej treść, trzeba zapomnieć na chwilę o wszystkich dotychczasowych teoriach fizycznych. Dotyczy to również wyników pomiarów. Jeżeli moja analiza oddziaływań jest słuszna, można ją kontynuować, a wszelkie dane pomiarowe i teorie fizyczne powinny mieć potwierdzenie w treści i z niej wynikać. Postanowiłem przemyśleć świat sam, i to poczynając od źródła. Poprzez analizę przyczyny skutek wyniknie samoistnie. To tak jak w życiu: jeżeli dostatecznie dokładnie rozpatrzymy drogę postępowania, możemy przewidzieć cel. Od najmłodszych lat pasjonuję się elektroniką. Pierwszy mikrokomputer kupiłem po spieniężeniu prawie nowego motoroweru. Nauczyłem się programować. Co prawda nie znam praktycznie żadnego języka programowania, lecz znam obowiązujące zasady. Jeżeli chcę napisać program, korzystam z pliku pomocy, w którym najczęściej jest opis wykorzystywanych przy programowaniu pojęć. To mi wystarcza. Zresztą najważniejszą rzeczą jest wiedzieć, jak się po komputerze poruszać. Reszta jest intuicyjna. Bardzo często zdarza mi się potrzeba zmiany właściwości programów. Jeżeli taka opcja jest przewidziana przez producenta, nie ma problemu, jednak czasami trzeba wyedytować program i w systemie binarnym zmienić jego właściwości. Taki proceder zwany jest hackerstwem. Hackerem być nie jest łatwo. Tu nie tylko liczy się wiedza, lecz także intuicja i spryt. Producenci oprogramowania dwoją się i troją, aby maksymalnie zabezpieczyć swój produkt, ale ja wychodzę z założenia, że nie ma takiego zabezpieczenia, którego nie dałoby się obejść. Z reguły mam rację, jednak zwykle uznaję, że nie warto poświęcać na to czasu, chyba że mi bardzo zależy. Lekarze zakładają, że jestem schizofrenikiem. Na to wygląda. Rozmawiałem z Bogiem, rozmawiam z Szatanem, tworzę jakieś niesamowite teorie fizyczne. Bez większych oporów każdy stwierdzi, że jestem osobą chorą psychicznie. Moje myślenie nastawiło się na szukanie sensu i przyczyny. Z wielkim niepokojem zauważyłem, że cały świat opiera się na wieloznacznościach. Chodząc na spotkania terapeutyczne grupy osób cierpiących na tę samą przypadłość co ja, zauważyłem, że pacjenci bardzo często twierdzą, że telewizor zaczął do nich gadać. Zanim zamknęli mnie w szpitalu, miałem podobne wrażenie, jednak do mnie gadało wszystko. Wyglądało to tak, jakby ktoś bardzo długo na mnie czekał, aż w końcu się doczekał. Zarzucany byłem informacjami, które wprawdzie rozumiałem, lecz napływały tak szybko, że nie nadążałem ich przerabiać. Wiem, że dopiero teraz zaczynam je w pełni pojmować. Odkąd pamiętam, istniało we mnie podświadome przekonanie o istnieniu jakiejś opiekuńczej siły. Kilkakrotnie otrzymałem tego dowody. W wieku czterech lat, biegnąc po murku, straciłem równowagę, i wpadłem do basenu. Pamiętam dokładnie piękny zielony kolor wody. Zachwycił mnie do tego stopnia, że wpatrywałem się w niego zamiast się ratować, aż straciłem przytomność. Ocknąłem się na rękach matki, która niosła mnie po schodach do domu. Po kilku latach przypomniało mi się to wydarzenie i poprosiłem matkę o relację. Opowiedziała mi, że sam wyszedłem z wody. Innym razem, w wieku kilkunastu lat, skakałem po drzewach, udając Tarzana. Niestety podczas przeskoku konary mi się rozjechały, i spadłem z dużej wysokości na ziemię. Choć sam upadek przeżyłem, myślałem, że i tak się uduszę, ponieważ wylądowałem płasko na plecach, odbijając sobie płuca. Gdy wstałem, stwierdziłem, że mam więcej szczęścia niż rozumu, tym bardziej że teren pokryty był karczami po wyciętych krzakach i zewsząd wystawały dziesięcio-, piętnastocentymetrowe kikuty. Następnego dnia przypadkiem znalazłem się w okolicy. Próbowałem położyć się jakoś pomiędzy nimi, aby sprawdzić, jak upadłem, ale jak bym się nie ułożył, zawsze któryś karcz by mnie przebił. Takich zdarzeń było więcej. Kilkakrotnie powinienem zginąć, lecz do tej pory mi się to nie udało. Podczas załamania wynikłego z sytuacji, w jakiej się znalazłem po wyjściu ze szpitala, rozważałem możliwość popełnienia samobójstwa. Zdziwiłem się, że Szatan ani mnie do tego nie zachęca, ani nie odwodzi. Spytałem go o radę, czy mam się trachnąć. Odpowiedział mi tylko, że swojego przeznaczenia nie jestem w stanie zmienić. Zawsze miałem dziwne zainteresowania. Szczególnym względem z mojej strony cieszyły się eksplozje i ogień, więc opinia moich znajomych, którzy twierdzą, że jestem piromanem, jest raczej słuszna. Jednak przede wszystkim mam chyba duszę doświadczalnika. Kiedyś, jako dziecko, widziałem w serialu kryminalnym, jak mąż zamordował żonę, wsypując jej do napoju trochę zeskrobanej z zapałek siarki. Bardzo mnie to zaintrygowało, dlatego przeprowadziłem na sobie doświadczenie, ale mimo że skonsumowałem nawet sporo większą ilość tego specyfiku, niż pokazano na filmie, nie poczułem żadnych skutków ubocznych, żadnych mdłości, biegunki... Dopiero po pewnym czasie dowiedziałem się, że pierwsze zapałki robione były ze związków fluoru i właśnie z uwagi na jego trujące właściwości zmieniono recepturę. Scenarzysta coś tam wiedział, ale nie do końca, i przenosząc akcję w dzisiejsze czasy, nieco się zbłaźnił. Poza tym śmierć nie jest wówczas nagła, lecz następuje dopiero po trwającej kilkanaście dni agonii. Mam jakieś wewnętrzne przeświadczenie, że swoją wiedzę trzeba nieustannie weryfikować, więc spożywałem benzynę, rozpuszczalniki. Najgorszym efektem jest nieprzyjemne odbijanie się. Natomiast stężony kwas solny wykorzystywałem nie tylko jako odtłuszczacz końcówek przewodów elektrycznych, lecz również skóry i języka. Taka substancja pozostawia po sobie jedynie dziwną śliskość, którą trudno zmyć, a smakuje normalnie, jak woda. Nie ma sensu się nią truć, ponieważ jeszcze przed spożyciem jest głównym składnikiem treści żołądka. Najlepszy efekt uzyskuje się, wąchając opary. Niesamowite uczucie. Próbowałem kiedyś pomóc konającemu na raka zwierzęciu. Pies wyglądał tragicznie, skóra płatami odchodziła mu od ciała i ciągle żył. Dostałem od babci całe opakowanie nitrazepamu. Pies skonsumował go w połączeniu z pasztetem, jednak nie spał nawet dłużej niż zwykle, a podobno taka dawka słonia położyłaby trzykrotnie. Niewiele z tego rozumiałem. Kiedyś próbowałem własnoręcznie zarżnąć kurczaka. Wielokrotnie widziałem, jak to robi moja babcia, i sam też chciałem spróbować. Było to zaledwie dwa czy trzy lata temu. Wziąłem kurę, położyłem ją ładnie na pieńku. Nawet nie próbowała się bronić, ufnie kładąc głowę do obcięcia. Bardzo chciałem ją trachnąć, lecz gdy podniosłem siekierę, nie mogłem uczynić ruchu odbierającego jej życie. Nie było mi jej żal, chciałem ją zatłuc, ale nie mogłem. Z uczuciem wstydu oddałem narzędzie babci, której nie sprawiło to żadnych problemów. Kura smakowała wyśmienicie. Wszyscy dziwią się, że urządzenia elektryczne naprawiam głównie pod napięciem. Już jako dziecko odkryłem prąd, dotykając oprawy żarówki lampy stojącej. Oczywiście szarpnęło mnie, lecz wiedziony ciekawością, powtórzyłem czynność kilkakrotnie. Dopiero kiedy wyrwał mi się z krtani niekontrolowany okrzyk i zbiegli się domownicy, dałem sobie spokój. Często zdarza się, że nie mam pod ręką miernika napięcia, więc radzę sobie metodami organoleptycznymi: niskie badam językiem, a wysokie - dotykiem. Korzystając z tej metody, można nauczyć się oceniać wartości napięcia, bowiem inaczej czuje się 1,5 V, a inaczej 9 V. A 12 V na języku, to już lekkie przegięcie. Inaczej kopie 60 V, a inaczej 220 V, nie mówiąc o 380 V. Maksymalne wrażenia to napięcie z trafopowielacza, które wynosi około 30 000 V. Jakoś prąd mnie do tej pory nie zabił, więc czego mam się bać? Wyłączam zasilanie jedynie wtedy, gdy mogę spowodować zwarcie i uszkodzić sprzęt. Mówią, że śmierć na krześle elektrycznym jest bolesna, ale ja uważam, że jest fascynująca. Bardzo chętnie oglądam takie egzekucje i zawsze mam pretensje do realizatorów przedstawienia, że zakrywają twarz i oczy skazańca. Zagadnienie śmierci interesowało mnie, odkąd pamiętam. Stałym celem moich eskapad było muzeum tortur. W wielu książkach i filmach pojawia się motyw śmierci, a szczególnie podoba mi się satyryczne podejście do tematu w serialu Opowieści z krypty, gdzie bardzo dosadnie ujęta została koncepcja winy i kary. Opracowałem również własną torturę, opierającą się na świadomości śmierci. Można miejscowo znieczulić delikwenta, a następnie go otworzyć i usunąć część niezbędnych do życia wnętrzności. Śmierć następuje dopiero po kilku godzinach, przy czym osobnik do końca pozostaje świadom swojego umierania, nie czując rozpraszającego uwagi bólu. Metodę nieco udoskonaliłem i mam zamiar wprowadzić ją w życie. Podczas moich przeżyć metafizycznych byłem przeświadczony, że właśnie umieram. Może dla innych jest to błahe, ponieważ ciągle żyję, jednak wiem, co czuje osoba umierająca. Można powiedzieć, że przeżyłem śmierć psychicznie i wychyliłem głowę na drugą stronę. Może moje doznania to prawda, może fałsz - każdy może sprawdzić sam. W trakcie opisywania wniosków dotyczących energii odkryłem, że rzeczywistość, w której żyjemy, to iluzja fizyczna, że jesteśmy jedynie wytworem czyjejś wyobraźni. Wyobraziłem sobie Stwórcę i połączyłem się z nim emocjonalnie. Stwierdziłem przy tym, że musi on czuć się cholernie samotnie, nierozumiany ze swoją miłością do człowieka. Odkryłem boski Matrix, w którym istniejemy, oraz Boga, którego tak usilnie przez całe życie poszukiwałem. Moje wnioski nie są wyjątkowe - w filozofii wedyjskiej idee te funkcjonują od bardzo dawna. Ale ja znalazłem dowód. Z pewnością zauważyliście, że stopniowo zacząłem opisywać pola jako nośniki informacji o względności przestrzeni i czasu. Jest to spojrzenie na otaczający nas świat typowo informatyczne. Ma to swoiste znaczenie przy rozpatrywaniu rzeczywistości jako systemu operacyjnego, Matrixa. Tylko pod takim kątem możemy rozpatrywać względność czasu. Kiedyś oglądałem film o hackerach, którzy włamali się do bardzo dobrze strzeżonego systemu komputerowego. Wykorzystali bardzo prosty trick. Otóż stwierdzili, że wielu administratorów jako hasła używa słowa „Bóg”. Nasz Matrix również był zabezpieczony tym słowem. Jednak jest to system psychologiczny i aby się zalogować na prawach administratora, trzeba przejść chrzest intelektualny polegający na pozbyciu się wszelkich naleciałości kulturowych i moralnych, wyczyścić swój umysł ze zwodniczych systemów wartości, zresetować się, dokonać etycznej ablucji. Trzeba spojrzeć na świat z perspektywy Stwórcy, utożsamić się z nim, odrzucić całkowicie nawyk rozpatrywania spraw w kategoriach dobra i zła. System jest zabezpieczony firewallami psychologicznymi i aby go zrozumieć trzeba kolejno pozbywać się wartości. Ostatnią z nich był Szatan. Ja go rozpatruję jako program powodujący chorobę psychiczną i jednocześnie jako bezwzględnego moralizatora. Bóg nie zna pojęcia dobra i zła, a jedynie mądrość i głupotę. Człowiek, który zjadł owoc z drzewa poznania dobra i zła, zjadł jedynie fałsz, dzieło samego Szatana. Rozpatrując rzeczywistość w kategoriach systemu operacyjnego, nie mogę już powiedzieć, że natknąłem się na fizycznego Boga czy Szatana. To, co przeżyłem, jest tylko programem dostosowawczym, który miał mi pokazać, jak oceniać świat i jak lokować swoje uczucia. We wstępie pisałem, że przechodziłem próby, na przykład test na życie wieczne, którego tak bardzo się obawiałem. Ale dziś już rozumiem, że było to nie tyle sprawdzanie mnie pod kątem religijności, co pokazanie mi prawdziwych wartości: życia i szczęścia drugiego człowieka. Stwórca pokazał mi, gdzie ich szukać. Ja zresztą, programując rzeczywistość, chciałbym właśnie znaleźć się w niej i jej doświadczyć. W tym celu, aby osiągnąć doskonałość, wymazałbym sobie pamięć, rodząc się na Ziemi z różnymi wartościami początkowymi. Otoczenie przekazywałoby mi informacje dotyczące zasad moralnych, kulturowych. Informacje dodatkowe zdobywałbym z autopsji. Chciałbym za wszelką cenę sprawdzić swój program - czy jest dobry, czy zły - oraz siebie. Podjąłbym ryzyko własnej śmierci, jeżeli system okazałby się niewypałem, bo po co istnieć w świecie, w którym dominuje nieszczęście? Dowodem - przynajmniej dla mnie - że rzeczywistość nie istnieje, jest fakt, że to samo oddziaływanie, jakim jest pole magnetyczne i grawitacyjne, jednocześnie nie wpływa i wpływa na siebie. Prócz tego porusza się z różną prędkością, co powoduje, że wartość pola zmienia się nierównomiernie. Mało tego, pole grawitacyjne ma przeciwną wartość czasu w stosunku do pola magnetycznego, co z punku widzenia logiki również jest bzdurą. Już w starożytności stwierdzono, że ruch jest niemożliwy. To niestety prawda. Nasz świat nie istnieje i nie ma doskonałego systemu logicznego. Już wcześniej zastanawiano się nad sensem istnienia. Wydaje mi się, że jedynym sensem jest znalezienie na ziemi szczęścia. Jeżeli ktoś będzie publikował moje przyszłe prace, postaram się pokazać, jak to szczęście znaleźć, jednak nie jestem doskonały, i moja wizja szczęścia może okazać się wyłącznie iluzją. Mój Stwórca pokazał mi, że istnieje w każdym człowieku i że teraz to on potrzebuje pomocy ode mnie. Ja mam wskazywać drogę, mam dawać i odbierać życie, mam się nim opiekować. Biblijne stwierdzenie, że Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo, to farsa. Bóg i człowiek to jedna i ta sama istota, lecz na różnych poziomach świadomości. Najbliżej odkrycia prawdy był Budda, później Jezus, choć ten wydawał się być zewnętrznie sterowany. Osiągnąłem, wydaje mi się, pewien rodzaj boskiej świadomości. Patrzę na świat z perspektywy Stwórcy. Jeżeli Pismo Święte jest rzeczywiście Słowem Bożym, to Kościół katolicki ma nieźle przechlapane. Mimo że wyraźnie napisano, by nie zmieniać ani jednego słowa zawartego w Biblii, księża nauczają dziesięciu przykazań z pominięciem części pierwszego, aby można było oddawać pokłon przedmiotom. Świadomych tego ludzi spotka straszna kara: będą jak Azja Tuchajbejowicz nabijani na pale. Aby pozbyć się fałszywej moralności, okultyści będą musieli znieważać swoje świętości, pluć na obrazy i przedmioty religijne, wykorzystywać je do masturbacji itd. Każdy będzie miał wybór: albo pozbędzie się obłudy i zakłamania i dalej będzie żył, albo wybierze śmierć i odejdzie do własnego, wyimaginowanego boga. Zresztą nauki Jezusa będzie można zweryfikować u źródła. Nie wiem jeszcze, co powoduje globalne cofanie się w czasie, niebawem jednak do tego dojdę. Jest furtka. Ciało Jezusa zabrano do nieba. Można wysłać ekipę, aby zabrała Jezusa z grobu, wskrzesiła i przywiozła do teraźniejszości. Chętnie wysłucham jego nauk i poznam wizję przyszłości. Zaznajomię go z tym, co działo się przez te dwa tysiące lat z chrześcijaństwem, i niech również wymierza kary. W związku z moimi odkryciami filozoficzno-fizycznymi istnieją trzy wersje przyszłości. Pierwszą z nich jest koniec świata wraz z moją śmiercią. Jest to opcja najgorsza, gdyż nie wiemy, co się stanie ze świadomością pozbawioną rzeczywistości. Jeżeli do tej pory istniała świadomość Stwórcy, która nadzorowała system, bezpowrotnie się ze mną pożegnała, pozostawiając decyzję dotyczącą losów wszechświata wyłącznie mnie. Dla mnie jest to najczarniejszy scenariusz, ponieważ nie wiem, co się dzieje ze świadomością po śmierci. Jeżeli Stwórca pozostawił przy życiu kogokolwiek, trzeba zapewnić mu możliwość egzystencji w rzeczywistości. Drugą ewentualnością jest niedalekie rozpoczęcie się procesu przyciągania ekliptyki przez Słońce. Za kilkanaście, może kilkadziesiąt lat lód na biegunach zacznie się topić. Człowiek zajęty nierówną walką z żywiołem przestanie tak prężnie rozwijać technikę. Powódź pochłonie miliardy istnień, a niewielka ilość ludzi, którzy pozostaną przy życiu, zginie w wyniku następnego zlodowacenia. Ta wersja, choć także brutalna, moim zdaniem może okazać się lepsza. Jest jeszcze trzecia droga: ktoś w końcu weźmie na poważnie moje sugestie dotyczące sprężonego nadprzewodzącego wodoru i rozpocznie się nowa era w historii ludzkości. Będzie można wskrzeszać umarłych, dowolnie odmładzać ciało, cofać procesy chorobowe do czasu wynalezienia na nie lekarstw. Będzie to świat biblijnego raju, który potrwa dowolnie długo. Jednak są z nim związane olbrzymie niebezpieczeństwa. Po pierwsze, UFO porusza się w czasie bliskim zeru, więc namierzenie go radarem będzie niemożliwe. Otaczające go pole magnetyczne wykluczy również możliwość jego zestrzelenia, ponieważ odepchnie ewentualny pocisk. Gdy takie narzędzie dostanie się w ręce złych ludzi, terrorystów, może spowodować gigantyczne straty, przed którymi nie będziemy w stanie się zabezpieczyć. Bezsensowne będą też sztuczne podziały na państwa i tworzenie granic, bowiem przeprowadzanie kontroli celnych będzie niemożliwe. Z drugiej strony taki Europejczyk będzie mógł po pracy w ciągu kilku chwil wyskoczyć sobie z rodziną na godzinkę do Australii, na Bahama czy na Marsa. Nie doświadczy również procesu starzenia się i będzie żył tysiące, albo nawet miliony lat. Kilka akapitów wcześniej pisałem o torturze świadomej śmierci i jej udoskonaleniu. Cofanie się w czasie i odwracanie procesów biologicznych jest logicznie niemożliwe, lecz doświadczenia fizyczne potwierdzają coś zupełnie innego. Długo zastanawiałem się, co stanie się z atomem w polu o odwróconym potencjale czasowym, i doszedłem do wniosku, że jedyną możliwością jest to, że elektrony zaczną krążyć w odwrotnym kierunku. Jednak takiego rozwiązania nie jestem w stanie zaakceptować. Jeżeli Bóg stworzył świat, to musiał też przewidywać ewentualność dłuższego życia niż obecna średnia 70 lat. Trafne jest stwierdzenie, że człowiek rodzi się głupi i głupi umiera. Ale ja tak nie chcę i szczerze wierzę w swoją furtkę. Odkrywając modulację czasu, sam stałem się tą furtką. Jestem psychiczną bramą do mojego raju i chcę, aby znaleźli się w nim wyłącznie ludzie, którzy na to zasługują. Więc przy ludziach złych elektrony w atomach zaczną kręcić się odwrotnie, przyspieszając proces starzenia się komórek. Wiem mniej więcej, jak będą zachowywać się fotony w odwróconym potencjale czasowym. Mam także w głowie projekt kamery badającej przeszłość. Powinno to radykalnie zmienić funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości, ponieważ nic nie będzie już przyjmowane na wiarę, nie będą potrzebni świadkowie, dowody rzeczowe itd. Każdy będzie mógł poznać całe życie drugiego człowieka. Wymyśliłem też sposób: taką kamerkę przytwierdzamy do czoła i widzimy wszystko, co widział badany. Jednocześnie nie zmieniamy przeszłości, bowiem kamera działa w rzeczywistości równoległej i nie można jej dostrzec w przeszłej teraźniejszości, bo urządzenia jeszcze wtedy nie ma. Właśnie dlatego możemy zgodzić się z biblijnymi proroctwami dotyczącymi sądu ostatecznego. Właśnie tak będzie wyglądał. Ocenimy sami siebie. Mąż może sprawdzić wierność żony i odwrotnie. Nie wiem jeszcze co prawda, jak nagrywać dźwięk z przeszłości, ale pracuję nad tym. Wszelkie matactwa polityczne wyjdą na światło dzienne, korupcja będzie namierzalna, a wykrywalność przestępstw stuprocentowa. Jeżeli moje idee okażą się słuszne, zastrzegam sobie prawo do stworzenia ogólnonarodowego kodeksu karnego i wymierzania kar. Bezwzględnie również opatentuję nową technologię, i jedynie ja będę miał prawo do decydowania o jej wykorzystaniu. W momencie zalogowania się do systemu na prawach administratora doświadczyłem okropnego przeżycia. Gromadzące się od najdawniejszych czasów modlitwy znalazły we mnie swojego adresata i w postaci spotęgowanego uczucia beznadziejnej krzywdy trafiły w moją podatną psychikę. Rzuciło mnie na podłogę, gdzie wijąc się z płaczu i współczucia, wywołałem zupełną konsternację współlokatorów. Dobrze, że pogotowie przyjechało dużo później, bo lekarze mogliby mnie dobić elektrowstrząsami. I tak dziwię się, że przeżyłem, ponieważ było to zbyt wiele jak na jednego człowieka. Czuję jednak, że wszystkie te przeżycia mają sprowokować mnie do działania, a ja wiem, że kierowanie się emocjami jest niewłaściwe i nie zapewni ludziom szczęścia. Z wielką ulgą przyjmuję, że ludzie nadal umierają, ponieważ ja prawdopodobnie nie mogę bezpośrednio odebrać życia nikomu ani niczemu, a śmierć uważam za dobro. Bez niej świat byłby bezsensowny. W czasie, gdy nękała mnie psychoza, zatrudniony byłem na czarno w punkcie usług ksero u znajomego. Znaliśmy się z okresu, kiedy prowadziłem blisko niego działalność gospodarczą. Ja jednak dałem sobie spokój, on się rozwijał. Znał mnie dobrze, więc zaproponował mi pracę u siebie. W okresie, kiedy sądziłem, że jestem zapowiadanym Jezusem, miałem problemy z liczeniem pieniędzy. Ponieważ punkt prowadziłem sam, zadzwoniłem do niego i powiedziałem, że sobie nie radzę. Przestałem również codziennie zapisywać sprzedaż i stany liczników maszyn, według których mnie rozliczał. Powiedziałem mu o tym, równocześnie zaznaczając, że oceniłem go jako dobrego człowieka i że teraz jego kolej, by ocenić mnie. W tym czasie trafiłem do szpitala, a gdy stamtąd wyszedłem, ów znajomy kilkakrotnie mnie odwiedził. Niedawno dowiedziałem się, że przychodził nie po to, aby zasięgnąć informacji o moim stanie zdrowia, lecz wyliczył jakimś tam sposobem, że spowodowałem manko na blisko pięćset złotych, i próbował wyrwać te pieniądze od mojej żony. Nie oskarżał mnie o kradzież, lecz o niepobieranie opłat za usługi. Żona nie miała żadnych pieniędzy, więc chciał otrzymać jakiś wartościowy sprzęt. Moja ocena jest taka: kiedyś był w tragicznej sytuacji finansowej, gorąco modlił się o poprawę swojego położenia i jakimś cudem powiodło mu się, bowiem ma teraz dwa dochodowe stoiska, parę nieruchomości, które wynajmuje, i jak sam twierdzi, pieniędzy nie powinno mu zabraknąć do końca życia. Czułem jednak, że nie do końca jest kowalem własnego losu. Teraz musi pokazać, jaki jest naprawdę, czy zasłużył na ofiarowane mu bogactwa. Stwórca albo los skrzyżował nasze drogi i teraz to on potrzebował pomocy. Powiedziałem mu, że jestem wybrańcem, dałem do przeczytania wnioski Istoty teorii kwantu, ale uznał mnie za chorego psychicznie. Nieważne. Nie o wiarę tutaj chodzi, a o człowieczeństwo. Pieniądze je zabijają. Tacy ludzie jak on nie przejdą przez bramkę, którą stworzyłem. Najpierw musi pozbyć się całego majątku, wszystko rozdać co do grosza i może wówczas proces biologiczny cofnie się, umożliwiając dalsze życie. Musi znaleźć się na ulicy z całą rodziną i być zależnym od innych. Moja biografia nie rysuje się w jasnych kolorach. Ojciec znęcał się psychicznie i fizycznie nad rodziną, a matka kilkakrotnie zabierała nas i uciekała od niego, lecz nie bardzo miała dokąd. Lał mnie do krwi, matkę również. Kiedyś próbował nawet rozpłatać mi głowę siekierą, na szczęście zasłoniłem się ręką, i rozwalił mi tylko dłoń. Poddaliśmy się obdukcji, ale sąd umorzył proces. Tułamy się od tego czasu po stancjach, a on rezyduje sam w wielkiej willi. Nieważne. Trzy lata temu skontaktował się z moją żoną. Zgodziłem się na spotkanie. Zaowocowało ono tym, że zajęliśmy jeden pokój u niego. Zaniedbany dom w miarę możliwości odnowiliśmy. Ponieważ zimą nie spuścił wody z centralnego ogrzewania, rozsadziło kaloryfery i rury. Kupiliśmy kominek i drewno na zimę i tak ogrzewaliśmy cały dom. Płaciliśmy w całości rachunki za prąd. Pod koniec zimy nie mieliśmy pieniędzy na kosztowny opał, dlatego elektrycznie ogrzewaliśmy tylko swój pokój. Jednak relacje nieco się zmieniły. Ojciec wyłączył prąd całkowicie, sądząc, że nie będzie nas stać na zapłacenie rachunku. Dwa tygodnie spędziliśmy w temperaturze około 0°C. Ale jemu było mało. Wezwał policję i kazał wyrzucić nas z mieszkania. W ciągu dwóch godzin znaleźliśmy się z manelami na chodniku, bez pieniędzy i jakichkolwiek perspektyw. Żona przez telefon komórkowy zorganizowała nocleg u znajomych i transport naszego dorobku. Akurat zadzwoniła przypadkowo moja mama. Dowiedziawszy się o sytuacji, przesłała sporą sumę pieniędzy na wynajęcie mieszkania, które żona znalazła w ciągu tygodnia. Żona postarała się również o pracę i jakoś odwlekła w czasie nasze trudne położenie. Do mnie dotarło to wszystko dopiero, gdy odstawiłem leki. Cała sytuacja byłaby niegroźna, gdyby nie dzieci. Jedno miało sześć lat, a drugie - niecałe trzy miesiące. Mnie staremu trudno było spać w takiej zimnicy, jaką nam zgotował mój ojciec, a cóż dopiero im. Dobrze, że nie nabawiły się odmrożeń. Trudno ocenić takiego człowieka. Ludzkie prawo go chroni i zezwala na takie traktowanie. Jest wyjątkowo niedoskonałe. Jednak mnie ono nie obowiązuje, i takich ludzi potraktuję wyjątkowo. Śmierć dla nich będzie wybawieniem. Będą o niej marzyć i pragnąć jej jak niczego na świecie. Takich wynaturzonych osób jest więcej, a ja podejmuję wyzwanie ukarania ich. Mam już plan. Opisując moje zapędy piromańskie, miałem ukryty plan. Zawsze mnie śmieszyło, jak w filmach policjanci rozbrajali ładunki wybuchowe. W takiej bombie często widać kilkadziesiąt różnokolorowych przewodów, elementy starych kart sieciowych i inny szmelc elektroniczny. Skonstruowałem sobie w myślach bombę, której nie da się rozbroić. Mało tego, dałbym policji schemat jej budowy. W pojemniku z grubej stali umieściłbym ładunek wybuchowy, rtęciowy czujnik ruchu wyzwalający elektrycznie zapalnik, a na obudowie - przycisk uwalniający kroplę rtęci. Bombę postawiłbym w publicznym miejscu deklem do dołu i po wypoziomowaniu aktywowałbym ją. Praktycznie nie ma możliwości jej rozbrojenia, a teoretycznie, aby tego dokonać, trzeba sporządzić płaską poziomicę, wolniutko ją podnieść na dużą wysokość i odkręcić denko w celu rozbrojenia. Tylko czy znalazłby się ochotnik? A gdybym jeszcze podał formułę na wyzwolenie reakcji nuklearnej? W pojemniku może być zarówno nic, jak i petarda hukowa albo deuter. Czy może raczej zamurowano by miejsce z taką bombką i opisano zakazami? Tego nie wiem. Ta książka jest taką właśnie bombą. Może to wszystko rozgrywa się tylko w mojej wyobraźni i jestem osobą chorą psychicznie. W sumie chciałbym tak. Oznaczałoby to drugą ewentualność odnośnie losów świata. Jednak jeżeli ktoś sprawdzi nadprzewodzący wodór i okaże się, że mam rację, to będziemy mieć do czynienia z możliwością pierwszą lub trzecią. Mój drogi Czytelniku, nie jestem godzien podejmować takich decyzji, więc ocenę pozostawiam Tobie. Dotrwałeś do końca moich rozważań naukowo- nienaukowych. Dalszy los świata jest w Twoich rękach i Ty o nim decydujesz. Opisałem możliwe konsekwencje. Skonstruowałem bombę - w sumie prozaicznie prostą. Teraz na niej siedzisz i odpowiadasz nie tylko za swoje życie, lecz za życie i śmierć swoich bliskich, za losy wszystkich ludzi. Możesz zniszczyć moje doniesienie, możesz je przekazać dalej bądź osobiście sprawdzić, co z tym wodorem. Nie musisz już martwić się śmiercią, bo teraz wyłącznie od Ciebie zależy, czy umrzesz. Możesz żyć dowolnie długo, będąc ciągle młodym, możesz wybrać sobie planetę, ba, galaktykę na własność do zasiedlenia i królowania na niej. Miejsca jest pod dostatkiem. Wybór należy do Ciebie. Na zakończenie pewna wskazówka. Niebawem ropa naftowa i węgiel okażą się zbędne. Żeby zerwać z systemem wartości, trochę pomogę. Jeżeli moja koncepcja budowy atomu jest zasadna, to aby uzyskać z ołowiu złoto, nie jest wcale potrzebny akcelerator cząsteczek, gdyż wystarczy mocno rozpędzić elektrony, a zaczną przyklejać się do atomu. Można to zrobić, przepuszczając przez niego bardzo duży prąd. Niebawem ołów będzie w cenie złota, a złoto w cenie ołowiu. W Fort Nox nieźle się zdziwią. Pozostawione przez UFO, czyli ludzi z przyszłości, znaki na polach uprawnych są fraktalami. Mniemam więc, że chcą oni, abym swoją teorię zagęszczenia materii w ujęciu fraktalnym opublikował, co też czynię. Nie mam jednak mocy sprawczej, dlatego decyzję i odpowiedzialność pozostawiam Czytelnikowi. Jeszcze jedno. Jeżeli moje teorie okażą się prawdą, zastrzegam sobie wywodzące się z islamu oraz judaizmu prawo do zakazu publikacji mojego wizerunku, zdjęć, obrazów itd. oraz prawdziwych danych osobowych. Odstępstwa będą bolesne. ************************************************************** Po namyśle postanowiłem zamieścić w niniejszej pracy również inne swoje teorie związane z tą tematyką, ponieważ nie mogę zmuszać Czytelnika, aby sam szukał informacji w Internecie. Teoria Atlantydy Wiele osób poszukiwało Atlantydy. Powstały tysiące opracowań i kilkadziesiąt hipotez dotyczących lokalizacji tej zatopionej wyspy. Przekaz o zaginionym lądzie znajdujemy nie tylko u Platona. Praktycznie w każdej cywilizacji natykamy się na tego typu dane, trudne do wyjaśnienia przez naukowców. Dziesięć tysięcy lat temu linia brzegowa Antarktydy nie była jeszcze przykryta grubą warstwą lodu i śniegu. Jednakże fala powodziowa z nagle roztopionego bieguna północnego w ciągu jednej chwili pogrążyła Antarktydę i inne kontynenty w wodzie. Niniejszym przedstawiam wyjaśnienie fizyczne tego zjawiska. Korzystając z mapy Piri Re'isa i kilku źródeł geologicznych, można dojść do pewnych wniosków. Oto one. Następstwem ruchu Ziemi wokół Słońca i nachylenia jej osi do płaszczyzny ekliptyki są pory roku. Gdy w Polsce mamy zimę, na drugiej półkuli panuje lato. Ruch wahadłowy Ziemi jest subiektywny, związany z ruchem orbitalnym wokół Słońca, jednak jej nachylenie jest w miarę stałe. Wielu autorów opisujących zamierzchłe czasy wspomina o podniesieniu się poziomu wody na naszym globie. Było to związane z roztopieniem się czapy lodowej bieguna północnego, która gromadziła olbrzymie ilości wody. Trzeba pamiętać, że lodowiec sięgał aż do Alp. Istnienie jakiegokolwiek życia w naszym rejonie nie było prawdopodobne, musiało ono przesunąć się bardziej na południe. Wówczas strefa umiarkowana znajdowała się na Saharze bądź na równiku. Podejrzewam, że orbitalne ciała niebieskie mają tendencję do ruchu spoczynkowego względem jądra, wokół którego się poruszają. Wystarczy spojrzeć na Księżyc. Zwrócony jest do nas ciągle tą samą „twarzą”. Ziemia podlega takim samym prawom fizycznym co Księżyc. Kiedyś poruszała się ruchem wahadłowym własnej osi i starała utrzymać się „twarzą” do Słońca. Zachowywała się podobnie jak Księżyc. Lecz struktura naszej planety jest bardziej złożona. Na Ziemi znajduje się olbrzymia ilość materii w postaci ciekłej, a co ciekawe, zamiana wody w ciało stałe lub gaz jest przy ziemskim ciśnieniu i temperaturze bardzo powszechnym zjawiskiem. Niestety, nasza planeta żyje. Na biegunie północnym zaczęły zbierać się ogromne ilości wody w postaci lodu, powoli zaczęła wytwarzać się olbrzymia czapa lodowa, zlokalizowana całkowicie na półkuli północnej. Zmienił się środek ciężkości globu. W przypadku, gdyby Ziemia nie wykonywała ruchu obrotowego wokół własnej osi, zmiana punktu ciężkości nie byłaby aż tak istotna, jednakże ruch ten powoduje przy niewielkim odchyleniu osi obrotu od prostej powstałej między Ziemią a Słońcem dramatyczne następstwa. Trzeba zauważyć, że ruch „twarzą” do Słońca zawiera jeden obrót wokół własnej osi w cyklu jednego obrotu wokół jądra Układu Słonecznego. Ruch po orbicie „twarzą” do ośrodka grawitacji nazywać będę ruchem T. Ciało ze zmienionym punktem ciężkości wirujące wokół własnej osi staje się niestabilne, co w efekcie całkowicie zakłóca ruch T. Planeta wpada w korkociąg i zaczyna obracać się chaotycznie po płaszczyźnie prostopadłej do Słońca. Użyłem tutaj sformułowania „chaotycznie” ze względu na to, iż na obecnym poziomie swojej wiedzy nie jestem w stanie określić tego ruchu, aczkolwiek sądzę, że można go matematycznie wyliczyć. Zjawisko prostowania punktu ciężkości Ziemi nie będzie jednak zjawiskiem zachodzącym powoli. Ziemia wpadnie w ten chaotyczny ruch na okres krótszy niż jeden obieg wokół Słońca. Takie nachylenie ekliptyki Ziemi zacznie się zmieniać w zakresie 180 stopni, ponieważ będzie miało własny ruch obrotowy. Na całym obszarze Ziemi powstanie wówczas jedna strefa klimatyczna: kilkudniowe lato, kilkudobowa zima. Ruch ten nazwę ruchem E. Na biegunie pokrytym wcześniej lodem nastanie wieczna wiosna, natomiast na obszarze poprzednio ogrzewanym całodobowo przez promienie słoneczne – wieczna jesień. Nagłe roztopienie się czaszy lodowej spowoduje nie tylko bardzo mocne podwyższenie się poziomu wód oceanicznych, lecz także przemieszczanie się ich - na początku bardzo gwałtowne - na obracającej się Ziemi, gdzie panuje dzień i noc, w kierunku przeciwnym do kierunku ruchu E, wskutek czego jej prędkość kątowa wzrośnie. Wówczas zarówno dzień, jak i noc staną się krótsze, ale cykli dobowych będzie więcej w stosunku rocznym. Założyłem przy tej teorii, że planeta będzie ustawiać się zawsze jedną stroną do jądra orbity. Nie są to podejrzenia bezpodstawne. Ziemia, jak prawdopodobnie każde ciało niebieskie, ma pole magnetyczne, które nie jest obojętne na oddziaływanie pola grawitacyjnego. Jak już dowiedziono, strumień pola magnetycznego załamuje się w silnym polu grawitacyjnym. Doszedł do tego Albert Einstein. Pole magnetyczne jest wobec tego przyciągane przez pole grawitacyjne. Planeta lub naturalny satelita zawsze ustawi się swoim biegunem magnetycznym do jądra orbity, a ruch obrotowy wokół własnej osi będzie starać się pokryć z biegunem magnetycznym. Nie ma jednak w przyrodzie nic za darmo. Prawo zachowania energii musi zadziałać również w tym przypadku. Ziemia, cyklicznie zwiększając prędkość kątową obrotu wokół własnej osi, musi zmniejszyć prędkość kątową obrotu wokół Słońca. Można wysnuć z tego wniosek, iż obracając się coraz szybciej względem własnej osi, zmniejsza dystans dzielący ją od Słońca. Promień orbity Układu Słonecznego skraca się. Rok jest coraz krótszy, mimo że liczy więcej dni. Powyższe rozważania mogą okazać się przydatne, gdy zechcemy prześledzić historię naszej planety od czasu powstania na niej życia. Jej pozycję względem Słońca można z pewną dokładnością obliczyć, zamieniając prędkość kątową obrotu wokół własnej osi na prędkość kątową obrotu wokół Słońca. Niezaprzeczalne są trzy fakty: Ziemia zawsze była zwrócona jednym z biegunów w kierunku Słońca, miała znacznie większą orbitę, czyli była bardziej oddalona od Słońca, a ponadto nie wykonywała ruchu obrotowego. Jej jedna półkula była stale oświetlona, natomiast druga - pogrążona w wiecznej ciemności. Różnice temperatur na jej powierzchni były rozłożone równomiernie, wskutek czego jedynie w części środkowej, od równika do bieguna oświetlonego, mogły istnieć substancje w stanie ciekłym, takie jak woda. Na biegunie nieoświetlonym panowała niezwykle niska temperatura, i zgromadziła się tam wielka czapa lodowa, tak ciężka, że zdeformowała skorupę ziemską. Na biegunie oświetlonym utworzyła się płyta kontynentalna o grubości uzależnionej od wyporu powłoki lodowej bieguna nieoświetlonego. Pod powłoką lodową istniała jedynie bardzo cienka warstwa skorupy ziemskiej, która zyskiwała na grubości wraz z długością geograficzną w kierunku słońca. Utworzył się kontynent wielkości obszaru niezajętego przez lód, który stanowił trzecią część całkowitej powierzchni. Z racji lżejszej budowy istnieje on do dziś. Nasza planeta miała tę postać przez długi, lecz trudny do określenia okres czasu, aż zdarzył się wypadek: uderzył w nią meteoryt, najprawdopodobniej w część lodowca. Przekazał on swoją energię kinetyczną Ziemi, która lekko się poruszyła, i stopił zgromadzone na biegunie olbrzymie ilości lodu, które ruszyły w stronę bieguna oświetlonego. Ziemia przestała być stabilna. Gwałtownie przesunięty środek ciężkości spowodował jej ruch obrotowy, tym gwałtowniejszy, że topione przez Słońce masy lodu zaczynały raptownie poruszać się w kierunku przesuniętego punktu ciężkości, który jest również od owych wód uzależniony i porusza się także względem mas wody. Na planecie panowała wtedy przez cały rok jednakowa strefa klimatyczna, aż do momentu uspokojenia się wód i ruchu planety. Prędkość kątowa względem ekliptyki słonecznej zamieniona została wówczas w ruch obrotowy wokół własnej osi pokrywającej się z biegunem magnetycznym. Tenże znowu został z czasem zwrócony w kierunku Słońca. Na nieoświetlonym biegunie wytworzyła się czapa lodowa, która przesunęła środek ciężkości. Teraz już nie potrzeba meteorytu do zachwiania równowagi – jest już ruch wokół własnej osi. Wystarczy, że wielkość czapy lodowej osiągnie wartość krytyczną, a znowu ruch biegunem do Słońca przełoży się na ruch obrotowy poprzez nagłe ruchy wody. Trzeba zauważyć, że powstały kontynent będzie w tych ruchach powodował maksymalne wychylenie środka ciężkości, więc w okresach między zlodowaceniami zaczną oddziaływać na niego siły skierowane do równika. Ulegnie on jakby rozerwaniu i przemieszczeniu wyrównującemu środek ciężkości planety. Zresztą podobnie będzie się zachowywał lodowiec: będzie przemieszczał się w kierunku środka ciężkości Ziemi. Cyklicznie będzie się podwyższał znacząco poziom wód oceanów, po czym woda ponownie zacznie gromadzić się na biegunie, co znów spowoduje przesunięcie środka ciężkości - i tak w kółko. Również dzisiaj żyjemy w okresie interglacjalnym: na południu tworzy się lądolód, na północy zaś będziemy cieszyć się ociepleniem. Myślę, że powinno być już zauważalne przesuwanie się zwrotników. A jeśli szukacie Atlantydy… Pamiętacie zapewne sposób żeglowania po morzach w zamierzchłej przeszłości. Do przeprawienia się przez morze potrzebna była linia brzegowa. Zawsze mnie dziwiło, że starożytni podróżnicy, aby z Egiptu dopłynąć do Sycylii, zahaczali o Grecję, nadkładając drogi nawet kilkakrotnie. Bez linii brzegowej morze stałoby się nieżeglowne. A co powiedział Platon? Czyż nie to? Spójrzmy jeszcze raz na mapę Piri Re'isa. Aby dostać się na kontynent amerykański, starożytni żeglarze musieli trzymać się wybrzeży Antarktydy, które nie były wtedy skute lodem. Mało? Proszę umiejscowić w czasie ostatnie zlodowacenie w Europie. Wówczas na kontynencie południowym kwitło życie. Linia brzegowa Antarktydy znajdowała się w klimacie niemalże równikowym i umożliwiała żeglugę do Ameryki. Antarktyda była wyspą łączącą Afrykę i Amerykę. Muszę wspomnieć, że jest praktycznie niemożliwe, by tak olbrzymia wyspa, jak opisana przez Platona, zniknęła pod powierzchnią oceanu. Rzeczywiście, płyty kontynentalne są lżejsze i pływają po skorupie Ziemi. Tym samym można wykluczyć łącznik Ameryka–Afryka w dzisiejszej strefie zwrotnikowej. Skuta kilkukilometrową warstwą lodu Atlantyda poczeka jeszcze wiele tysięcy lat na ponowne odkrycie. Można także wspomnieć, że praktycznie we wszystkich przekazach z najodleglejszych czasów występuje co najmniej jedna powódź. Nie miała ona, jak sądzą niektórzy archeolodzy, charakteru lokalnego. Należy dać wiarę podaniom, iż skorupa Ziemi zalana została niemal całkowicie i zniszczeniu uległy nie tylko kultury ludzkie, ale również życie biologiczne naszej planety. Żyjemy w jednym z takich etapów odnowy życia na Ziemi. Ciekawe tylko, czy pokolenia, które przyjdą po następnym zlodowaceniu, za jakieś 36 tysięcy lat, pomimo że same cywilizacyjnie opóźnione, nie uznają nielicznych pozostałości po nas za zabytki zacofanej epoki kamienia łupanego. Szkoda, że nie wykorzystają naszego dorobku intelektualnego. Trudno. Tak już widać musi być, że każda kultura musi rozwinąć się sama. W niniejszym opracowaniu starałem się odrzucić tezy i hipotezy wysuwane przez świat naukowy. Nie brałem też pod uwagę odkrytych praw, jako że powinny one i tak wynikać z kontekstu. Postanowiłem wykorzystać w swoich rozważaniach, oprócz podstawowych praw fizyki dotyczących ruchu orbitalnego, wyłącznie prawo załamania się fali magnetycznej w polu grawitacyjnym. Nie brałem również pod uwagę ruchu innych ciał niebieskich wpływających na zjawiska zachodzące na naszym globie. Muszę jednak przyznać, że spowodowałem tym trochę uproszczeń, które mogą wprowadzić Czytelnika w błąd. Meteoryt, który moim zdaniem uderzył w Ziemię, nie jest warunkiem powstania jej ruchu ekliptycznego. Trzeba przyznać, że bardziej prawdopodobne jest oddziaływanie grawitacyjne Księżyca. Zakładam, że w omawianym okresie orbita Księżyca była płaska i nieco eliptyczna, co związane jest z różnicą w jego położeniu względem Słońca, którego pole grawitacyjne wpływa na szerokość orbity. Przy ustawieniu Ziemi biegunem do Słońca pole grawitacyjne przechodzącego przez linię Słońce-Ziemia Księżyca poważnie nachyli biegun do siebie. Trzeba pamiętać, że Księżyc przechodzi przez tę linię dwukrotnie. Rozkołysze tym samym Ziemię, aż do momentu, gdy jej ułożony z tyłu środek ciężkości przechyli się do takiego stopnia, że wyzwoli ekliptyczny ruch obrotowy Ziemi. Takie rozważania są o tyle wygodne, że pozwalają wyeliminować wpływ nieprzewidzianych zdarzeń i przeprowadzić dokładną analizę matematyczną. Ruch ekliptyczny Ziemi nie będzie już płaski, lecz wahadłowy po osi stycznej orbity. Przypominać będzie sinusoidę. Wpłynie to na orbitę księżycową, która również zacznie się poruszać przestrzennie. Nałoży się na ten ruch jeszcze przemieszczenie się orbity ziemskiej bliżej Słońca, co spowoduje powstanie dodatkowej siły eliptycznej wpływającej na orbitę Księżyca. Pływy oceanów przekształcą ruch sinusoidalny Ziemi w energię termiczną, ale Księżyc nie będzie już w tak komfortowej sytuacji. Niestety, choć widziałem Księżyc nie raz, to o jego ruchu orbitalnym nic nie wiem. Wnioskuję, że będzie eliptyczny i przestrzenny, lecz nie będę się w to zagłębiał. Muszę wspomnieć, że jest on zadziwiająco podobny do ruchu elektronu na ostatniej powłoce atomu w mojej teorii kwantowej. Nazwałem go energią kinetyczno- termiczną (KT), ale proces jej powstawania przebiega różnie. Jak powyżej ukazałem, przy rozpatrywaniu szczegółów teorii Atlantydy stopień komplikacji się pogłębia. Ruch orbitalny Księżyca będzie składową owych trzech dewiacji oraz kilku pomniejszych. Zastanawiałem się jeszcze nad słusznością użycia okresu 36 tysięcy lat. Chciałem nim trafić na epokę interglacjalną. Zastanawiając się coraz głębiej nad terminem następnego zlodowacenia, doszedłem do wniosku, że rozpocznie się ono w momencie, gdy biegun magnetyczny znajdzie się na powierzchni koła podbiegunowego. Wówczas powstanie zauważalny ruch wahadłowy Ziemi, który po pewnym czasie przekształci się w ruch T. Od momentu przekroczenia linii koła podbiegunowego przez biegun magnetyczny rozpocznie się bardzo szybko postępujące ocieplenie półkuli. Na to, którym biegunem Ziemia stanie do Słońca, wpływ mają bardzo złożone czynniki, niemniej sądzę, że tym razem będzie to biegun północny. Gdybym wiedział, jak szybko przemieszcza się biegun fizyczny, mógłbym podać dokładną datę ocieplenia. Patrząc jednak na mapę bieguna, odnoszę wrażenie, że może się to rozpocząć lada chwila. Roztopienie Arktyki nie wytworzy dużej fali powodziowej, jednakże w krótkim czasie podniesie znacząco poziom wód. Zalane zostaną niżej położone tereny, powstanie pływ powodujący zalewanie następnych obszarów. Warto zauważyć, że zlodowacenia występują na naszej planecie coraz częściej, co związane jest ze zwiększającą się częstotliwością obrotu Ziemi wokół własnej osi. Ruch obrotowy T przełoży się na nachylenie ekliptyki poniżej jednego stopnia, ponieważ na jeden obrót wokół Słońca przypada 365,25 obrotów własnych Ziemi. Ze zlodowacenia na zlodowacenie kąt się zmniejsza, więc proces prostowania go przez pole magnetyczne się skraca. Ziemia, jak każde ciało niebieskie, ma silne pole magnetyczne, które jest nieco przesunięte ku biegunowi z racji nierównomiernego rozłożenia materii. Biegun o wyższym potencjale zostaje odepchnięty przez pole magnetyczne Słońca, dzięki czemu Ziemia ustawia się zawsze biegunem o niższym potencjale w kierunku centrum, wokół którego krąży. Wyjaśnienie tego zjawiska opisuję w Istocie teorii kwantu. Mam nadzieję, że się mylę, że gdzieś popełniłem błąd myślowy, bo jeżeli moja teoria się potwierdzi, grozi nam w najbliższym czasie katastrofa ekologiczna, która nie wyniszczy co prawda życia na Ziemi, jednak spowoduje olbrzymie straty. Zachęcam do przeanalizowania teorii Atlantydy, a także do zabezpieczenia się przed katastrofą – jeżeli rzeczywiście ma ona nadejść. Powinniśmy być świadomi zagrożeń. Teoria elektronu swobodnego Chciałem co prawda zakończyć już swoje zmagania z zagadnieniami fizycznymi, jednak aby umożliwić zrozumienie nadprzewodności i w ogóle przepływu prądu, muszę jeszcze scharakteryzować elektron swobodny. Zdałem sobie sprawę, że moje prace ewoluują, stają się coraz pełniejsze. Pierwsze były pisane w sposób naiwny, nieprzekonujący, niepełny i nie do końca przemyślany. Przez ostatni rok poszerzyłem znacznie swoją wiedzę z zakresu fizyki, choć zdobywanie potrzebnych informacji jest niebywale trudne. Jedynie korespondencja z przedstawicielami świata naukowego daje wskazówki. Niestety, mojej ostatniej pracy nikt do tej pory nie skomentował, być może nawet nie przeczytał. Jest to sytuacja mocno irytująca, ponieważ praca nad wyjaśnianiem zasad funkcjonujących we wszechświecie dla siebie samego nie ma najmniejszego sensu. Podstawowym elementem, który posłuży mi do opisania elektronu, jest wykres, który pojawił się już przy okazji rozpatrywania budowy materii w Istocie teorii kwantu. W owej pracy określiłem pobieżnie elektron jako „duży” kwant energii, natomiast energię zdefiniowałem dokładniej w Fizyce relatywistycznej. Pragnę jednak zauważyć, że pojęcie to jest nieco nadużywane. Według wzoru Einsteina E = mc2 jednostką energii jest kg?m2/s2. Niestety stwierdzam, że nauka traktuje energię bardzo liberalnie, więc jednostki są mocno zróżnicowane: eV czy nawet stopień K (promieniowanie tła). Prawdę mówiąc, nie ma sensu wgłębiać się w to bardziej. Uważam, iż powinno się używać wyłącznie jednostki wynikającej ze wzoru na energię kinetyczną. Dalsze przekształcenia są bezsensowne. Energia jest pojęciem bardzo względnym i nie ma właściwości fizycznych. Jest to ruch ciała bądź potencjał wykonania tego ruchu. Aby energia mogła powstać, obiekt musi oddziaływać grawitacyjnie (mieć masę) albo magnetycznie. W rzeczywistości jest jednak tak, że każda materia ma obydwa pola, lecz występują one z różnym natężeniem. Jeżeli mówimy, że foton ma masę, zakładamy, że oddziałuje grawitacyjnie. Podobnie jest z elektronem. Obydwa obiekty są materialne i mają również pole magnetyczne. W poprzednich pracach zauważyłem, iż pole magnetyczne ma wszelkie cechy pola antygrawitacyjnego. Jest to poniekąd prawda, ale ponieważ oddziaływanie magnetyczne w żadnym stopniu nie wpływa na grawitację, nie może zostać użyte samo w sobie jako typowa antygrawitacja. Jak już wcześniej stwierdziłem, nie istnieją urządzenia pomiarowe, za pomocą których można stwierdzić poziom natężenia ziemskiego pola magnetycznego, lecz jedynie takie, które mogą określić jego biegunowość. Możemy jednak wydedukować, że jest ono dużo słabsze od grawitacji i nie może nam posłużyć na przykład do napędzania UFO. Obiekt w takim polu, nawet jeżeli będzie odpychany przez nie, nie utraci całkowicie wagi, jak to się dzieje z nadprzewodzącym wodorem. Dopiero wyjaśnienie pokrywania się emitowanego przez wodór pola magnetycznego z polem grawitacyjnym daje nam na to odpowiedź. Poniżej przypomnę wykres zależności natężeń pól od zagęszczenia energii/materii. Wykres ten wymaga wyjaśnienia. Jest on prawidłowy na przykład dla dwóch jednostek od punktu maksymalnego zagęszczenia materii, czyli od jądra elektronu, przy założeniu, że jedna jednostka wyznacza punkt przecięcia się linii natężenia oddziaływań. Jak pamiętamy, dla elektronu krążącego po orbicie atomu stosunek natężeń wygląda następująco: Z tego wynika, że jest on położony po stronie lewej wykresu dla elektronu. Odznacza się zewnętrzną dominacją pola grawitacyjnego nad polem magnetycznym, czyli jest charakterystyczny dla naszej rzeczywistości. Będzie on w stanie pochłaniać energię do momentu przesycenia, które wyniesie go do dominacji pola magnetycznego (prawa strona pierwszego wykresu). W punkcie przecięcia się obu wykresów pola na rysunku pierwszym linie oddziaływań z rysunku drugiego pokrywają się. Jak to wpłynie na zachowanie się elektronu? Wcześniej założyłem, że jeżeli przebiegi natężeń pokrywają się, czas nie płynie (nie można go stwierdzić). W poprzednich pracach rozpatrywałem czas pod kątem prędkości. Niemożliwe byłoby stwierdzenie upływu czasu bez zaistnienia jakiejkolwiek prędkości, czyli przemieszczenia się obiektu. Zegar oblicza częstość ruchu wahadła, ładowania się i rozładowania kondensatora czy - najnowszy - rozpadu promieniotwórczego. W przypadku niezaistnienia żadnej z prędkości pomiar upływu czasu mógłby być niemożliwy. Również jeżeli procesy zaczęłyby zachodzić w odwrotnej kolejności (prędkość ujemna), czas naliczany byłby wstecznie. Owszem, można spowodować, aby zegar odliczał czas do tyłu, jednak czy nasz mózg będzie w stanie owo zdarzenie spostrzegać? Rysunek pierwszy jest niezwykle istotny dla naszej materii, czyli elektronu, kwantu. Wywołuje on zachowanie proporcji pól pokazanych na rysunku drugim. Przyjmowanie jakichkolwiek wartości dla obu wykresów nie ma najmniejszego sensu, ponieważ są one względne, i nie będą stanowić żadnego wyznacznika dla ewentualnych obliczeń. Wykresy są wyłącznie ideowe i jako takie powinny być rozpatrywane. W niniejszej pracy ograniczę się do omówienia zachowania się elektronu swobodnego, czyli takiego stanu materii, w którym dominuje pole magnetyczne nad grawitacyjnym. W jednej z opinii, którą otrzymałem e-mailem, zacytowano mój tekst, wnioskując, że jest to nic nie znaczący, niezrozumiały bełkot. Fraktalne ujęcie oddziaływania magnetycznego i grawitacyjnego w stosunku do zagęszczenia materii w punkcie - jest to, najprościej mówiąc, opis pierwszego rysunku. Dlaczego fraktal? Ponieważ skala wykresu jest nieistotna, zawsze będzie on przebiegał w ten sam sposób: ewoluująca sinusoida. Można wyciągnąć stąd wniosek, że materia występuje w nieskończonej ilości rzeczywistości, które występują naprzemiennie: rzeczywistość grawitacyjna (dominacja oddziaływania grawitacyjnego) oraz rzeczywistość magnetyczna. Nie jestem w stanie określić następstw takiego rozumowania. Nie można zbadać innej rzeczywistości grawitacyjnej, gdyż rzeczywistość magnetyczna charakteryzuje się odwrotnym potencjałem czasowym. Powoduje to powstawanie rzeczywistości równoległych, które odwracają procesy (także prędkość). Niemożliwe jest więc przejście, przeskoczenie do następnej rzeczywistości grawitacyjnej. Istnieją jeszcze inne powody takiego zachowania się materii. W następnej rzeczywistości grawitacyjnej oddziaływanie byłoby tak silne, że niemożliwe byłoby, aby materia pozostała w swoim stanie. Dużo wcześniej zaszłyby procesy atomowe, powodując rozszczepienie się materii, oczywiście pod warunkiem, że w tej następnej rzeczywistości również istniałaby materia. Wszystkie rzeczywistości oddzielone są swoimi rzeczywistościami równoległymi o odwróconym potencjale czasowym, co zabezpiecza ich przenikanie się. Może kiedyś uda nam się zajrzeć do rzeczywistości wyższych, choć będzie to niezwykle trudne. Możliwe, że jest to koncepcja wszechświatów równoległych, gdzie każdy występuje w każdym i może zostać dostrzeżony wyłącznie w pewnej skali. Koncepcja ciekawa i proponuję ją rozwinąć. W moich wcześniejszych teoriach zauważyłem, że pole magnetyczne ma charakter pola antygrawitacyjnego. Niesłusznie zakłada się, że magnetyzm jest siłą całkowicie różną od grawitacji. Porównanie tych oddziaływań umożliwia nam zrozumienie natury materii: ruchu elektronu, powstawania masy, pędu, spinu, potencjału elektrycznego, ładunków itd. Fizyka kwantowa podobno dużo wyjaśnia, lecz robi to w sposób niezrozumiały, a następstwem tego są olbrzymie ilości założeń: określonych orbit, protonów, oddziaływań silnych. Również w kwestii elektronów nie ma zgodności. Nie ma zwartej charakterystyki elektronów stałych, walencyjnych czy swobodnych. Uważam, że jedynym wyjaśnieniem tych właściwości jest właśnie proponowany przeze mnie fraktal. Czy jest sens określania go wzorem? Bardzo możliwe, jednak będzie to trudne. Zawarta w nim będzie funkcja nieskończoności jako liczby rzeczywistej, co jest trudne do zrozumienia. Zakładając, że elektron swobodny jest formą przesyconej materii, czyli dominacji pola magnetycznego nad grawitacyjnym, możemy przewidzieć jego zachowanie. Czy elektron wypromieniuje nadmiar materii? Owszem, ale nie do końca. Trzeba tutaj pamiętać o względności czasu. Posługując się moim modelem postrzegania ujemnych prędkości, jeżeli założymy bezwzględną wartość czasu, choć może on biec wstecznie, musimy założyć, że przestrzeń jest ujemna. Objawi nam się to odwróceniem właściwości oddziaływań: grawitacyjne uzyska właściwość odpychania, a magnetyzm - przyciągania. Oczywiście ma to zastosowanie dla wspólnej przestrzeni bezwzględnej. Stąd właśnie charakterystyczne właściwości magnesu, którego jednoimienne bieguny się odpychają, a różnoimienne przyciągają. Z powyższych rozważań jasno wynika, że dla przestrzeni bezwzględnej (a tylko tak możemy ją postrzegać) elektron swobodny nie tylko nie ma masy, ale także ma swoiste, wpływające na zewnętrzną grawitację pole antygrawitacyjne, więc powinien oddzielić się od materii i gdzieś tam sobie odfrunąć. Sprawa jest jednak bardziej skomplikowana właśnie poprzez względność czasu. Powoduje ona, że prędkości takiego elektronu są ujemne i choć posiada on ujemną masę, nie oddzieli się od scalającej go materii. Zagłębiając się we względności, można szybko popaść w obłęd. Wszystko ma wpływ na coś i łatwo się pogubić. Jeżeli elektron swobodny ma zewnętrzną przewagę magnetyzmu, jego zachowanie można przewidzieć. Oddziaływanie magnetyczne atomu (a właściwie elektronów w nim zawartych) będzie go przyciągać, a grawitacyjne odpychać, dlatego nie będzie on miał możliwości zawiązania się z materią i ustawi się w pewnej odległości od atomu, w miejscu największej przewagi pola grawitacyjnego nad polem magnetycznym. Odległość ta będzie zmienna, ruchoma. Elektron swobodny znajdzie się pomiędzy atomami, tam gdzie oddziaływanie magnetyczne będzie duże, a grawitacyjne mniejsze i gdzie będzie dostatecznie dużo miejsca. Najodpowiedniejsze warunki ku temu panują na powierzchni materiału, więc tam będzie go najwięcej. Właśnie powierzchnia przewodnika stanowi optymalne warunki do przepływu prądu, również dlatego, że niektóre materiały tłumią informację o względności przestrzeni. Przyciąganie magnetyczne atomu ma maksymalne natężenie pola tuż przy nim, lecz przyciągnięte nim elektrony swobodne, uderzone elektronem krążącym po orbicie, odsuwane będą od niego. Powoduje to ciągły ruch elektronów swobodnych w przewodniku, nawet bez zewnętrznego pola magnetycznego powodującego przepływ prądu. Struktura krystaliczna materii nie pozwala na swobodny przepływ elektronów, dlatego będą one poruszać się po powierzchni. Prądy wirowe są efektem zanieczyszczeń materiału przewodzącego oraz niejednorodności struktury krystalicznej (grafit). Od dawna chcę zapoznać się ze spojrzeniem mechaniki kwantowej na te zagadnienia. Podobno wyjaśnia ona wszystko. Jednak opisanie tego wzorami, które pozwalają jedynie wyliczyć wartości zjawisk, jest dla mnie nie do przyjęcia. Ma to niewiele wspólnego z logiką. Mechanika kwantowa nie wyjaśnia dualizmu pola magnetycznego, nie zajmuje się również polem grawitacyjnym. Przyjmuje ona po prostu, że one istnieją, i nie tłumaczy powstawania ich właściwości. Można z powyższego wysunąć wniosek, że istnieją dwa oddziaływania - magnetyczne i grawitacyjne - które na siebie nie wpływają. Jednak obydwa są informacjami o względności przestrzeni, która może być zarówno dodatnia, jak i ujemna. Z tego wynika, że oddziaływanie grawitacyjne w stosunku do swojego odpowiednika antygrawitacyjnego będzie miało właściwości odpychania (odwrotnie jak w polu magnetycznym), pole magnetyczne będzie natomiast przyciągać pole antymagnetyczne (bieguny różnoimienne się przyciągają). Teoria uwspólnienia oddziaływań jest jednak nie do przyjęcia przez obecną naukę, więc moje wysiłki są płonne. Podejrzewam, że nie wyjaśniłem tematu dogłębnie. Jeżeli powstaną pytania, chętnie na nie odpowiem i ewentualnie dołączę tę korespondencję do następnych wydań tej pracy. Dowód W listach, jakie do mnie ostatnio nadeszły, zarzuca mi się, że odbiegam stanowczo od fizyki, ponieważ prawdy, które opisuję, nie mają podstaw merytorycznych i uważane są za objawione. Owszem, nie zaprzeczam, że mam doświadczenia, których nie sposób wyjaśnić w racjonalny sposób, nie mają one jednak wpływu na moje dociekania fizyczne. Długo zastanawiałem się, czy mogę uargumentować swoją definicję czasu, i doszedłem do wniosku, że jest to możliwe. Można mi co prawda zarzucić, że kieruję się objawieniem, ale ja nazwałbym to raczej olśnieniem. Właśnie w ten sposób dochodzono do wyjaśnień wielu zjawisk fizycznych czy biologicznych i nikogo to nie dziwi. U mnie właściwości mediumiczne pojawiły się dopiero w chwili, gdy zrozumiałem nadprzewodnictwo, czy raczej powiązałem je z dewiacją czasu. Dlatego sprowadzanie moich teorii do prawd objawionych i niemających logicznego uzasadnienia to uproszczenie i bzdura. Poniżej będę próbował powiązać zależność natężeń pól na przykładzie prędkości ich rozprzestrzeniania się. Odkrywszy możliwość komunikacji ze światem astralnym, chciałem oczywiście od świadomości, które uważałem za znacznie mądrzejsze od siebie, jak najwięcej dowiedzieć się o świecie znajdującym się po tej drugiej stronie. Zaczęły jednak pojawiać się paradoksy, więc postanowiłem oddzielić wiedzę osiągniętą przez samego siebie na drodze dedukcji od sugerowanej przez pozaziemskie siły. W tej książce, podobnie jak w innych pracach, ograniczam się wyłącznie do moich przemyśleń. Przeprowadziłem nawet rygorystyczną korektę, usuwając wszelkie dane, jakie zostały mi przekazane przez ten inny byt, aby nie wprowadzać niepotrzebnego zamieszania i nie doprowadzić czytelnika do obłędu tak, jak to mnie się zdarzyło. Oczywiście nie jest mi dane osiągnąć wiedzy doskonałej, lecz już takowej nie pragnę. Stwierdzam z przykrością, ale i z całkowitym przekonaniem, że warto jest być ignorantem, czy wręcz idiotą. Tylko w ten sposób można odnaleźć pozorne szczęście. W poprzednich rozważaniach dotyczących pola magnetycznego zasugerowałem, że jest ono informacją na temat matematycznej względności przestrzeni. To samo tyczy się grawitacji. Obydwa oddziaływania diametralnie się od siebie różnią: magnetyczne odpycha jednoimienne bieguny, grawitacyjne je przyciąga. Można wysnuć z tego wniosek, że prędkość rozprzestrzeniania się oddziaływań jest odwrotna. Jeżeli założymy, że pole magnetyczne rozchodzi się z prędkością v, pole grawitacyjne opisze wartość odwrotna –v. Nie należy jednak przypuszczać, że pole grawitacyjne rozchodzi się od nieskończoności do punktu emisji, ponieważ ujemna prędkość ujawni się jedynie jako odwrotność oddziaływań. Obydwa pola rozchodzą się z podobną prędkością w zależności od punktu obserwacji. Owszem, jeżeli spowodujemy, że punkt obserwacji znajdzie się w strefie ujemnego czasu, obydwa oddziaływania właśnie tak się zachowają. Związane jest to z matematyczną względnością przestrzeni. Jednostka prędkości m/s opisana jest dwoma wymiarami i chociaż możemy przedstawić sobie fizycznie jednostkę długości, to czas wydaje się być wartością abstrakcyjną, tak jak energia. Niestety, aby zrozumieć moje rozważania, trzeba przyjąć czas jako jednostkę ściśle fizyczną i w taki sposób nią operować, wiedząc, że oddziaływania mają odmienne właściwości i muszą wyrażać odmienne dane odnośnie wartości względności przestrzeni. Jeżeli pole grawitacyjne elektronu oznacza dodatnią wartość przestrzeni, która jest wspólna dla obydwu oddziaływań, pole magnetyczne oznacza wartości ujemne. Wiemy oprócz tego, że prędkości obydwu oddziaływań są dodatnie. Jak wobec tego wyjaśnić dodatnią prędkość przy ujemnej przestrzeni? Nie pozostaje nic innego, jak przyjąć wartość ujemną czasu. Już wcześniej, podczas omawiania pola magnetycznego, miałem założyć, że porusza się ono w czasie –t, jednak uznałem to za przedwczesne. Dopiero świadome założenie istnienia ujemnego wymiaru odbija się na prędkości rozprzestrzeniania się oddziaływań. Jeżeli poruszają się one z prędkością dodatnią po ujemnym wymiarze, bieg czasu musi być odwrotny. Ostatnio wysłałem Teorię elektronu swobodnego znajomemu doktorowi fizyki z Uniwersytetu Wrocławskiego. Odpisał mi dość pokrzepiająco, że choć moje teorie są mocno niezrozumiałe, to spotykał się z jeszcze bardziej zakręconymi. Oprócz tego spostrzegł, że czytał już prace fizyków, którzy zakładają istnienie ujemnego wymiaru. W sprawie mechaniki kwantowej napisał mi, że jej nie rozumie i nie ma zamiaru zgłębiać, bowiem jest przekonany, że ona niedługo i tak upadnie. Stwierdził, że kocha matematykę, gdyż jest piękna. Całkowicie zgadzam się z jego poglądami. Również kocham matematykę, ale ujemny wymiar widzę nieco odmiennie niż reszta. Uważam, że jest to po prostu potencjał i że odległość od –1 do 1 wynosi 2. Nie zgadzam się z jakimś niewidocznym i niepoznawalnym wymiarem równoległym o wartościach ujemnych, jak to czynią fantaści. Ujemne wartości postrzegamy w wartościach bezwzględnych, dopóki nie dostrzeżemy ich względności. Ponieważ prędkość postrzegamy w wartościach bezwzględnych i mówimy jedynie o jej kierunku i zwrocie, możemy przypuszczać, że pole magnetyczne porusza się w ujemnym czasie po ujemnej przestrzeni. Jeżeli w jakiś sposób spowodujemy, że natężenie oddziaływania magnetycznego w punkcie obserwacji przewyższy poziom grawitacji, nastąpi przejście punktu obserwacji w rzeczywistość czasu ujemnego. Ponieważ prędkość rozprzestrzeniania się pola magnetycznego jest wyrażona ujemną wartością przestrzeni, spostrzeżemy to zjawisko poprzez ujemną prędkość, gdyż czas możemy postrzegać wyłącznie w wartościach bezwzględnych. Nastąpi wówczas odwrócenie kolejności zdarzeń: ujemne prędkości spowodują spadek entropii oraz cofanie się czasu w obrębie oddziaływania magnetycznego. Zwrot prędkości się zmieni. Doświadczenia laboratoryjne potwierdzają moje przypuszczenia odnośnie względności czasu. Już teraz można spowodować, że światło dociera do danego miejsca, zanim zostanie wypuszczone. Jednak rozważania na temat wykorzystania tego fenomenu prowadzą do wielu paradoksów. Co na przykład dzieje się z obiektem, który zdążył opuścić pole magnetyczne, zanim zostało wzbudzone? Czy zostanie on zdublowany? Niestety nie potrafię odpowiedzieć na tego typu pytania, choć poświęciłem mnóstwo czasu na zgłębianie takich zagadnień. Aby to wyjaśnić, nie obejdzie się bez doświadczeń z odwróconym potencjałem czasu. Symulację takiego zachowania przeprowadzę w zakończeniu. Jeszcze jednym dowodem na poparcie zależności upływu czasu od poziomu oddziaływań jest prędkość światła. Jak wiadomo, w próżni porusza się ono z prędkością około 300 tys. km/s, jednak w materii biegnie dużo wolniej. Związane jest to z tym, że różnica oddziaływań jest tu inna niż poza układem (wyższe poziomy magnetyzmu). W związku z tym, jak sugeruję od początku, następuje tutaj dylatacja czasu. Blisko elektronu czas biegnie wolniej, co będzie miało odzwierciedlenie w czasie przelotu fotonu przez ten obszar (różnica poziomów natężenia pól). Tak więc w wodzie albo szkle nie fotony zwalniają, lecz czas, i uzyskujemy przez to mniejsze wartości pomiaru. Rozkład natężeń rozrysowałem wcześniej i nie będę go tutaj powtarzał. Ciekawostką może być fakt, że jeżeli odkryjemy przezroczysty materiał nadprzewodzący energię elektryczną i jeżeli moja hipoteza dotycząca elektronów swobodnych się potwierdzi, światło, przechodząc przez taki przewodnik, powinno wyprzedzić swoje źródło w czasie. Skutek wyprzedzi przyczynę. Ale to już dywagacje. Kiedyś zastanawiałem się, jak nasz świat jest zbudowany i jak komunikuje się z nim Stwórca. Ponieważ wierzyłem w sąd ostateczny i wskrzeszenie umarłych, doszedłem do wniosku, że ostatecznie, w chwili śmierci, musi odbywać się transfer świadomości do centrum pamięci, z którego w dowolnej chwili można ją odtworzyć. Jako elektronik, podejrzewałem, że odbywa się to drogą radiową, jednak wymagałoby to olbrzymich przekaźników. Dzisiaj mam zupełnie odmienny światopogląd. Wszechświat i istniejące w nim życie jest niebotycznie bardziej skomplikowany, a zarazem dużo prostszy. Wszystko jest zapisane w czasie i można dowolnie to odtwarzać. Wszechświat wraz z nami może w każdym momencie skopiować się niepostrzeżenie dowolną ilość razy. Ciągłość życia jako taka nie istnieje, nie istnieje również coś takiego jak indywidualizm albo prywatność. Czy Stwórca musi wobec tego interesować się nami i na bieżąco wpływać na losy świata? Absolutnie nie. W każdej chwili ma wpływ na ludzkość i może zmieniać wydarzenia, które już nastąpiły. Może pojawić się jedynie w punkcie tworzenia oraz unicestwienia, może także przeobrazić się w człowieka i żyć pośród nas z wyzerowaną pamięcią, co uważam za najbardziej prawdopodobne. Sam bym tak postąpił. Przy rozpatrywaniu teorii BB podważyłem dowody na rozszerzający się wszechświat i Wielki Wybuch. Materia może równie dobrze tworzyć się w momencie jej poznania wraz z całą swoją historią. Choć jestem sceptykiem, chyba nic mnie już nie zdziwi. Pojmowanie świata w sposób konwencjonalny prowadzi donikąd, nie da też odpowiedzi na dręczące nas pytania odnośnie końca i początku. Drażnią mnie hipotezy dotyczące genezy wszechświata podawane w formie stwierdzeń. Niestety wątpię w wywody naukowe tak szumnie propagowane zarówno przez społeczeństwo, jak i establishment naukowy. Może jest to źródłem moich problemów, może prawdziwego poznania. Mniemam, że moje wyjaśnienia nie są przekonujące. Aby móc poważnie je rozpatrywać, trzeba porzucić stereotypowy sposób myślenia i przyjąć relatywizm w szerokim rozumieniu. Czy moje wnioski mają materiał dowodowy? Myślę, że znaczny. Jest nim nadciekłość helu (budowa jednoelektronowa z Istoty teorii kwantu), nadprzewodnictwo wodoru (jego lewitacja, przybieranie kształtu kuli, stały prąd bez zasilania zewnętrznego), doświadczenia dotyczące laboratoryjnego wyprzedzenia czasowego itd. Istnieją również dowody, które nimi nie są: obserwacje niezidentyfikowanych obiektów latających i pozostawianych przez nie śladów w postaci wykresów fraktalnych oraz szereg książek opisujących kontakty mediumiczne z kosmitami czy światem astralnym. Z wielkim zdumieniem stwierdzam, że większość tych ostatnich przekazów zgadza się z moją teorią czasu oraz rozumowego przewidywania przyszłości. Nawet istnienie życia na Ziemi - zarówno jego powstanie, jak i trwanie - ma potwierdzenie w moich rozważaniach. Batalistyczna wizja z Objawienia Św. Jana właśnie się sprawdza. Zresztą także inne przepowiednie zdają się być zasadne. Pozostaje jednak pytanie, czy odnajdowanie związku pomiędzy różnymi faktami jest efektem intelektu, czy raczej schizofrenii. Czy jest to kojarzenie, czy raczej bezkrytyczne poszukiwanie zależności? FAQ Postanowiłem zamieszczać w kolejnych wydaniach tej książki napływające do mnie uwagi dotyczące powyższych rozważań. Próbuję ripostować, jeśli komentarze nie są zbyt głupie. Ten rozdział będzie ewoluował z wydania na wydanie, i jeżeli ktoś chce mieć czynny udział w tworzeniu książki, proszę o korespondencję. Oto dotychczasowe najciekawsze uwagi. Poniższa wiadomość nadeszła od wykładowcy z Uniwersytetu Wrocławskiego (Instytut Fizyki Teoretycznej): Nie zaczyna się opowieści, nawet pseudonaukowej, od anegdoty o maniaku. Gra w totka jest biznesem ułożonym z przestrzeganiem bardzo prostych, choć obliczeniochłonnych reguł statystyki. Biorą w tym udział zawodowi naukowcy. Ich obliczenia są rozległe, wystarczająco trywialne jednak, że nie mylą się na tyle, aby umożliwić lukę bezpieczeństwa finansowego pozwalającą na zbankrutowanie takowego systemu. Podstawy są tam tak dobrane, że żaden geniusz (tym bardziej domorosły) nie pomoże. Jest to bardzo typowy przykład gościa, który bierze się do nieodpowiedniej pracy. Jak chce coś zrobić wbrew wszystkim, niech szuka sukcesu w dziedzinie, gdzie szanse wygranej są asymptotycznie niezerowe. Powyższy fragment mówi o grze w totka, o której nie wspominam. Reguły ruletki są proste i nie wymagają specyficznych wyliczeń prawdopodobieństw czy statystyki. Może je wyliczyć osoba znająca podstawowe zagadnienia matematyczne. Nie opisałem systemu, więc nie może Pan się o nim wypowiadać, co Pan niestety robi. Bełkot! Komputerowy generator liczb losowych został stworzony jedynie jako generator liczb zachowujących się jak ciąg liczb losowych w obliczu bardzo trywialnych statystycznych testów, ale nie nawet bardziej skomplikowanych testów. Taki generator wcale nie jest losowy i twierdzenie, że reguły wszechświata muszą być równie deterministyczne jak ten generator, jest naiwne. Generator stworzył człowiek do oszukiwania samego siebie w specjalnych przypadkach, ułatwiając sobie tym pracę. Dalsze ciągnięcie tego spostrzeżenia o deterministyczności prowadzi w krzaki. Jak na stwierdzenie kończące myśl – poniżej poziomu krytyki. Już w poprzednim liście opisałem myśl przewodnią. Jeżeli świat odgrywa się poprzez ustalone z góry zasady (matematyczno-fizyczne), to obojętnie ile razy zostanie odtworzony, zawsze wyglądać będzie tak samo. Można wnioskować z tego, że nie tylko ten tekst, ale i każda Pańska myśl została wcześniej przewidziana przez Genialnego Programistę, no chyba że on wciąż istnieje i na bieżąco kontroluje działanie programu. W każdym razie kwestionuję tym stwierdzeniem Pańską wolną wolę i może to tak trudno Panu zrozumieć. W krzaki prowadzą Pańskie zastrzeżenia, ponieważ nie ripostuje Pan argumentacją, lecz scholastyką. Musi Pan sobie odpowiedzieć na pytanie, czy świat i zjawiska są konieczne (Demokryt), czy fenomenalne (Kant). Jak na razie nie ma ani jednego dowodu na poparcie tej drugiej tezy, a Pan ku niej się skłania. Czy racjonalny umysł może wierzyć w coś, czemu zaprzecza wszystko? „Jeszcze przed opracowaniem swoich teorii zastanawiałem się, w jakim stopniu matematyka jest wymyślana, a w jakim odkrywana”. Jest wymyślana. Wymysły uniwersalnie chwytliwe są uważane za odkrycia, reszta - za rojenia starego dziadka. Za kogo Pan się uważa, aby odpowiadać na tę retorykę? Liczba pi ma wartość odkrywaną, natomiast stała Plancka czy stała kosmiczna Einsteina to wartości wymyślane i - jak pokazuje historia - możliwe do obalenia. 1 + 1 = 2 i nie jest to wymysł, lecz odkrycie. „Na problem nieskończoności natrafiłem przy wzmiankach o równaniach Schroedingera. Okazuje się, że jest bardzo częstym wynikiem i wymaga ponownych obliczeń. Bardzo mnie to zdziwiło, ponieważ dotychczas uważałem matematykę za naukę ścisłą, dającą jednoznaczne rezultaty”. A co nie daje? Matematyka + teoria Schroedingera jest piekielnie ścisła: taka cząstka będzie tu +/- taka dokładność z takim a takim prawdopodobieństwem (tu cyfry). Nie mówi: cząstka może być tam, ale proszę się skonsultować z Millerem. Podaje dokładne wyniki. Tylko pytania, na jakie daje odpowiedzi, są osobliwe, bo ludzie chcą wiedzieć, gdzie jest ciasteczko, nie dopuszczając myśli, że pól zjadł pies, a pół - kot. Kota potem zżarł pies, ale nie wiadomo, czy kot przedtem ze strachu kupy nie zrobił, więc odpowiedź na pytanie o ciasteczko może być tak zagmatwana, że nawet nie warto tego pytania zadawać. Przede wszystkim podawanie tolerancji dla cząstek elementarnych uważam za poroniony pomysł. Nie można ze stuprocentową pewnością stwierdzić poprawności orbity elektronu, więc liczenie miejsca jego występowania jest co najmniej głupie i bezcelowe. Z teorii Schroedingera wychodzą często nieskończoności, co pociąga ponowne obliczenia. Po kilkakrotnym przebrnięciu przez nie uzyskuje się jednak ZADOWALAJĄCE wyniki. Są więc subiektywne. Problem opisał noblista, czyli - przynajmniej według obecnie panujących norm społecznych - większy autorytet niż taki przeciętny „naukowiec” jak Pan. Dlatego też podjąłem się prób charakteryzowania nieskończoności, a właściwie możliwości ich występowania w równaniach. „Praktycznie cała nauka wykorzystuje obliczenia, więc wiara w matematyczną wizję świata wydaje się być słuszne”. Bełkot! Dlatego, że ktoś coś liczy, to to, co wyliczy, wydaje się być słuszne? Nawet licealiści w to nie wierzą, bo często widzą, jak ktoś liczy po to, żeby liczyć. To, że ktoś używa języka, nie znaczy, że jego opis świata jest rozsądny. Matematyka to język. Matematyka nie jest wyłącznie czystym językiem. Jest to system logiczny, którym kieruje się nasz świat, nasza rzeczywistość. 1 + 1 ? 5, ponieważ nie jest zgodne z logiką. Matematyka jednak, za sprawą fizyki, przestaje niekiedy być logiczna (szczególna teoria względności). „W swoich rozważaniach teoretycznych poszukiwałem wartości bezwzględnych”. Jednoznaczność wyników a wartości bezwzględne to zupełnie różne rzeczy, a Pan skacze po nich jak na trampolinie. Nie zauważył Pan, że zacząłem od akapitu, co w języku polskim (i nie tylko) symbolizuje zmianę myśli? Humanista z Pana kiepski. „Matematyka skraca 1/? do zera, zaś ? uważa za nierozwiązalne”. No nieeee. Niekomentowalny bełkot. Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa! Ani nie skraca, ani ? nie jest nierozwiązywalne. Tak samo jak matematyka nie resetuje kota i nie miauczy komputera. Czasowniki niedobrane do podmiotu. Trop śmierdzi, więc i reszta paragrafu do bani. Wszystkie równości są tu bzdurą. Od podstawówki wiadomo, że nie ma tam równości, nieskończoność jest tylko symbolem mówiącym w matematyce: tu byłoby coś dużego, ale szczegółami tego się nie zajmujemy, ponieważ w kontekście tego konkretnego równania RÓWNOŚCI NAS NIE INTERESUJĄ, tylko wzajemne zależności pomiędzy wyrażeniami, gdy pewne wartości dążą do zera. Rachunek asymptotyczny to jedyne miejsce, gdzie nieskończoność jest użyteczna. 1/? NIE jest równe zero, bowiem nieskończoność nie jest liczbą, tylko symbolem nieliczbowym oznaczającym nieograniczoność pewnego wyrażenia matematycznego w pewnych warunkach, tymczasem liczba przez symbol nieliczbowy nie jest równe symbol nieliczbowy. Albowiem jeśliby tak było, to jabłko razy mąka równa się naleśnik byłoby również równaniem matematycznym. Matematyka jest hermetycznym językiem, którego siła i skuteczność wynika z rygorystycznego chronienia barier ścisłości użytych symboli. 1/? jest upraszczane. Podstawiana jest wartość zero. Dałem Panu przykład, z jaką prędkością porusza się obiekt, skoro w nieograniczonym czasie pokonuje nieograniczoną drogę. Rozumiem, że Pański umysł jest w tym wypadku przyblokowany, bo do takiego równania trzeba uruchomić odrobinę wyobraźni. Dla przykładu podam tu równanie f(x) = (x - 1)/(x - 1), które z punktu widzenia matematyki jest nierozwiązalne. Dla każdego x f(x) = 1. Powstaje jednak asymptotyczna wartość x ? 1. Jedynie w zapisie (x - 1) ? f(x) = x - 1 taka asymptota nie występuje. W wielkim skrócie równanie może przyjąć postać f(x) = (x - c)/(x - c), gdzie c jest asymptotą x. Ponieważ c może przyjąć każdą wartość, możemy wnioskować, że nie istnieje taka wartość x, dla której równanie zachowuje zgodność. Jest to dowód na poparcie kantowskiej filozofii o tezach i antytezach, które występują współistnie. Choć dla każdego x f(x) = 1, to nie istnieje x dla tego równania. Ponieważ c jest wartością asymptotyczną dla x, możemy zapisać równanie jako x = c ? 1/?, co daje nam f(x) = ?/?, a to jest już wstęp do porównania nieskończoności, bowiem może tu występować jednostka obliczeniowa. Można rozbudować to twierdzenie o pitagorejską teorię liczb całkowitych, które, choć istnieją, są asymptotyczne, ale nie będę tu o tym pisał. Ciekawostką jest fakt, że równanie wygląda identycznie zarówno dla wartości asymptotycznych, jak i dla nieskończonych. „W języku komputerowym nieskończoność można przedstawić jako x = x + 1 w zapętleniu”. Nieprawda. Reprezentacje liczb całkowitych kończą się na kilku milionach i potem wracają przez wartości ujemne poprzez zero. Nie na wszystkich komputerach tak jest, sposób zawinięcia zależy od procesora, i jest to intencjonalnie bardzo precyzyjnie zdefiniowane, tak aby operacja dodawania mogła być wydajna. Jak Pan słusznie zauważył, komputery, w zależności od typu, mają ograniczenia podczas obliczania działania (na przykład gdy w pamięci zapisywana jest liczba w formie potęgi), jest jednak sposób, aby je obejść. Można podzielić liczbę na fragmenty, na przykład 32-cyfrowe, i na nich dokonywać obliczeń x = x + 1. Wynik można zapisywać do pliku, gdy pamięć operacyjna się skończy. Może Pan jeszcze czepić się wielkości pliku albo twardego dysku. Z takim plikiem można postąpić podobnie, a mianowicie podzielić go na przykład na jednogigabajtowe fragmenty i zapisywać je przez sieć na innych komputerach. Owszem, będzie to dalej liczba ograniczona, ale do sieci wciąż podpinane są nowe komputery z kolejnymi wielkimi twardzielami, dzięki czemu obliczanie x = x + 1 jest możliwe. Dopóki będzie istniał modyfikowany Internet, dopóty taka liczba może być obliczana, więc można ją traktować jako funkcję nieskończoności. Istotne są jednak nie wartości takich równań, lecz ich porównanie. Nie jestem za dodawaniem konkretnych wartości do nieskończoności, ponieważ to nic nie wnosi, lecz za PORÓWNANIEM dwóch różnych nieskończoności, na przykład czasu i przestrzeni. Jestem zdegustowany, i dalej nie czytam. BEŁKOT definiujemy np. jako próbę roztrząsania bardzo szerokiego znaczeniowo symbolu lub grupy teorii, wybiórczego traktowania ich znaczeń i łączenia ich w ciągi celem uzyskania często zaskakujących, lecz nieprawdziwych (bo nieuzyskiwalnych przy ścisłym rozważeniu sprawy) wyników. Ten artykuł to niestety bełkot. Czyżby Pan nalegał, abym dogłębniej zajął się nieskończonościami? Ostrzegam, że moja praca może się rozrosnąć do kilkuset stron. Będzie Pan to czytał? Zaczyna Pan popisywać się swoimi zdolnościami lingwistycznymi, choć uważam, że nie jest to Pańska najmocniejsza strona. „Najprostszym rozwiązaniem wydawało mi się prowadzenie elektrolizy i przemieszczanie samego wodoru. Powstał mimo wszystko problem jego skraplania, więc rozszerzyłem związek o azot, ale spalana nitrozyna jest silnie trująca, dlatego koncept upadł”. Eksperymentalne, nieliczne samochody na wodór jeżdżą po Monachium od 20 lat. Głównym problemem pozostają stacje benzynowe: jest jedna w zakładach BMW i jedna zapewne w Ingolstadt w Mercedesie. Koszt wyprodukowania ciekłego wodoru powoduje, że wykorzystywanie go w motoryzacji jest nieekonomiczne (problem temperatury krytycznej). Nawet gdyby istniało wiele stacji paliwowych, niewielu by się przesiadło. Proszę pomyśleć, dlaczego nitrozyna czy nitrogliceryna nie są wykorzystywane jako źródło napędu. Druga sprawa to tankowanie wodorem zbiorników. Wie Pan, ile to trwa? „Właściwie można by rzec, że rola samych elektronów jest w dużym stopniu bagatelizowana”. Ale bzdura. Chmury elektronowe wyznaczają konkretne kąty, np. sto kilka stopni w H2O daje płatki na szybie, jak zamarznie. I o tym się wie. I to ma być bagatelizowanie roli elektronów? Owszem, elektrony uwzględnione są przy krystalizacji, ale piję do czegoś innego. Musiałby Pan się zapoznać z moją koncepcją budowy atomu, ażeby mnie zrozumieć. „Oddziaływanie silne jest tylko dogmatem fizycznym, pozwalającym zachować kontinuum myśli technicznej”. Ale pierd. Wystarczy bombardować jądro swobodnymi neutronami, by zbadać geometryczną zależność tych oddziaływań. Właśnie do tego nawiązuję. Jako pomiar otrzymuje Pan oddziaływanie magnetyczne bądź emisję fotonów. Reszta to tylko interpretacja. Koncepcja swobodnych neutronów jest jeszcze bardziej śliska od moich dociekań. Z tego, co wiem, można je uzyskać jedynie z protonami (jądra helu, deuteru). Swobodny neutron, jako nieoddziałujący magnetycznie, nie mógłby zostać rozpędzony do wartości umożliwiających rozbicie jądra (mowa o akceleratorach). Uważam, że wszystko jest względne, szczególnie zaś interpretacje pomiarów. Proszę, aby Pan to skomentował. Nadinterpretuje Pan chyba teorię względności. Co jest względnego w pomiarze długości stołu? W świetle teorii względności Einsteina długość także jest względna i zależy od prędkości. Nie ma możliwości stwierdzenia, z jaką prędkością porusza się Ziemia, Galaktyka czy wszechświat, więc niemożliwe jest stwierdzenie bezwzględnej długości stołu. Również przykładany szablon zachowuje się względnie. Pański przykład jest wyjątkowo niedoskonały. A oto wiadomość z sieci: Ostatnio odkryłem ciekawe zjawisko. Chciałem sobie zbudować małe, śmieszne ogniwo elektryczne, ale zamiast kwasu użyłem... szamponu do włosów Avon. Pierwszą sondę miernika elektrycznego włożyłem do cieczy, a drugą, na którą nałożyłem sprężynkę od długopisu, miałem zamiar włożyć do cieczy i zaobserwować ewentualnie pojawienie się napięcia (założyłem, że pierwsza sonda i sprężynka posłużą za elektrody w ogniwie). Włożyłem więc i sprężynkę, i sondę do cieczy i uzyskałem... zero wolt. Porażka. Ale podczas wyciągania sprężynki wskazówka miernika podskoczyła w zadziwiający sposób. Po dokładnym sprawdzeniu odkryłem, że im bardziej przyklejony do sprężynki szampon się rozciągał przy jej wyciąganiu, tym większe napięcie wskazywał miernik. Napięcie, jakie odczytałem z trzech kropli szamponu i sprężynki, wynosiło 0,7 V, co jest względnie dużym wynikiem jak na taki mały układzik. Doświadczenie z szamponem jest ciekawe, jednak podajesz za mało szczegółów. W Teorii elektronu swobodnego przeczytasz, że elektrony swobodne związane są przede wszystkim z powierzchnią materiału przewodzącego: jeżeli ją zwiększysz, ich zagęszczenie się zmniejszy - powstanie potencjał elektryczny. To tak w skrócie. Otóż chodzi o to, że istnieje coś takiego jak aksjomatyka liczb rzeczywistych. Nieskończoność nie jest liczbą rzeczywistą, bo nie spełnia aksjomatów liczb rzeczywistych, więc nie można na niej wykonywać tych działań. Oczywiście możemy rozpatrywać pewne wyrażenia graniczne typu x dąży do nieskończoności. Pan jednak podchodzi do tego z bardzo dużą niefrasobliwością, stąd napisy typu nieskończoność + 1 = nieskończoność. A co będzie, jak odejmiemy od obydwu stron tej równości nieskończoność? 1 = 0? Żeby zrozumieć pojęcie „nieskończoność”, należy się odwołać do teorii mnogości. Wtedy różne wyobrażenia na temat tego, czym nieskończoność jest, nabierają konkretnych, dobrze zdefiniowanych kształtów. Nie jestem matematykiem z wykształcenia, toteż wiele teorii pozostaje mi nieznanych. Jednak nieskończoność, jak Pan zauważył, można porównać do ciągów liczbowych, gdzie jest ona wartością graniczną. Od czasów Pitagorasa ludzie stawiają sobie pytanie, czym jest nieskończoność i jak ją zdefiniować. W starożytnej Grecji raczej jej nie lubili, twierdząc, że jest wybitnie niedoskonała. Najwymyślniejsze teorie nie mogą jej opisać. Jeżeli podzielimy odcinek na nieskończoną ilość fragmentów, to nie będą one punktami (piję do teorii fali). Jeżeli weźmiemy nieskończoną ilość punktów, nie uzyskamy powierzchni. Miałem problem ze zrozumieniem fraktali. W nich występuje nieskończoność skali, dlatego też podjąłem próbę jej scharakteryzowania. Widzę, że nie bardzo mi się to udało. Bardziej przyswajalne dla większości byłoby użycie parametru dążącego właśnie do nieskończoności. Bardzo mnie zresztą dziwi to niezrozumienie. Wartości dążące do nieskończoności są często wykorzystywane w równaniach, a to umożliwia porównanie. Bardzo charakterystyczny jest upływ czasu: w jednym miejscu może płynąć wolniej niż w drugim. I może tak płynąć w nieskończoność, jednak w momencie porównania może się okazać, że t1 = (1/2)t2. No ale problem tkwi w tym, że wartości dążące do nieskończoności to nie to samo, co nieskończoność. I ta różnica jest bardzo istotna. Ale, jak mówię, dobry opis nieskończoności daje teoria mnogości. No a co z tym 1 = 0? Przy 0 = 1 sam dochodzę do wniosku, że to, co opisuję, może być bzdurą. Niemniej próbuję dociec, czy możliwa jest mniejsza lub większa nieskończoność, bo jeżeli tak jest, nasz świat mógłby być możliwy. Mógłbym, czy raczej powinienem, przeprowadzić eksperyment myślowy na wartościach dążących do nieskończoności. I poprawiłbym to, ale niestety nie oddałoby to mojego sposobu myślenia. Nieważna jest wartość graniczna i nie musi być rzeczywista, ważne jest, jak zachowuje się ciąg dążący do nieskończoności. W skrócie niezbyt udanym założyłem, że jest to nieskończoność, ponieważ bez dokonania porównania nieskończoności pozostają symbolami nieliczbowymi. Lecz gdy porównamy dwie nieskończoności, a jak Pan sam przyznaje, różne nieskończoności są możliwe, otrzymamy z nich liczbę jak najbardziej rzeczywistą. Jest możliwa większa i mniejsza nieskończoność, ale to nie ma nic do kwestii istnienia świata. Ależ owszem. Gdyby istniało czyste nic, nic by nie istniało. Jeżeli jednak owo nic to 1/?, to mamy już podstawowy budulec świata - materię. Działania arytmetyczne przeprowadzone na 1/? zyskują sens oraz wymiar: dają nam cały szereg wartości właśnie poprzez porównanie nieskończoności związanych z wymiarem czy czasem. To są elementarne właściwości otaczającej nas rzeczywistości: względny czas i względna przestrzeń. Niestety nie wiem, czy cokolwiek innego istnieje. Informacja o względności czasu i przestrzeni tworzy materię, planetę, nas. Wykorzystywana to prąd, masa itd. Pytanie: czy to moje twierdzenie jest bzdurą, moim chorym wymysłem czy faktem? Nie jestem pewnie ani pierwszy (Wedy), ani jedyny, lecz uważam, że znalazłem potwierdzenie, czego efektem jest moja publikacja. Jeżeli istnieje nic, nie może być budulcem świata. Nasz świat to fraktal, więc działania na różnych nieskończonościach są możliwe. Według szczególnej teorii względności foton, nawet jeżeli dotrze przed czasem, nie może być nośnikiem informacji. Foton nie jest nośnikiem informacji, lecz sam jest informacją. Wystarczy, że się pojawi, a pojawi się informacja. Jak Pan zauważył, przywoływanie szczególnej teorii względności jako argumentu nie ma sensu. Zresztą zapoznałem się z tą teorią i nie ma ona takich ograniczeń, o jakich Pan wspomina. Często wywodom Einsteina przypisuje się właściwości, których autor wcale nie przewidział i które z jego toku myślenia wcale nie wypływają. Taka polemika trąci scholastyką w pejoratywnym znaczeniu, tym bardziej że wykorzystuje się ją do obrony osobistych - często dogmatycznych - wyobrażeń. *** Dostałem kilka listów dotyczących problemu nieskończoności. Zauważyłem, że istnieje kilka koncepcji, poglądów na nią, że każdy wyobraża sobie ją inaczej. Jak zauważono zresztą, próbowano tę wartość scharakteryzować, ale nikomu jeszcze się to nie udało. Moje porównanie jej do równania zamkniętego w pętli, choć myślę, że dobrze obrazuje problem, nie uzyskało, jak widać, aprobaty środowiska naukowego. Nieskończoność nie musi być opisywana symbolem przewróconej ósemki. Można ją przedstawić jako cyfrę, na przykład 9 w periodzie. Powstaje jednak pytanie, czy również cyfra 1 oznaczać będzie nieskończoność, i do tego nawiązuję, próbując ocenić, czy istnieje większa bądź mniejsza nieskończoność i czy można je porównywać. Moi rozmówcy zapomnieli widocznie, że problem, który poruszam, jest nie tyle natury fizycznej, co filozoficznej. Moje luźne rozważania stanowią raczej studium filozoficzne niż fizyczne. Również nieskończoności są raczej filozofią (czy raczej teologią) niż matematycznymi równościami. Mój poziom nie jest może najwyższych lotów, ale dochodzę do wszystkiego sam. Dopiero po skrystalizowaniu się moich poglądów sięgnąłem po literaturę filozoficzną i do tej pory zachwycam się okresem hellenistycznym. Właśnie taką wartość ma moja praca: pionierska, lecz nie odkrywcza (choć w pewnej mierze - owszem), ponieważ tą problematyką już wielu się parało, o czym nie wiedziałem. Zakończenie Od momentu rozpoczęcia pracy nad tą publikacją minęło blisko pół roku. Zawsze mnie dziwiło, kiedy autor przyznawał się, że napisanie kilkusetstronicowej książki zajęło mu dziesięć lat. Teraz to rozumiem. Książka o treściach nowych wymaga bardzo wielu przemyśleń. Niemalże nad każdym akapitem należy dokładnie się zastanowić, nie mówiąc już o koncepcji i konstrukcji treści całości. W moim przypadku trudności wiążą się również z gorszym samopoczuciem, stanami silnej depresji czy wręcz zniechęceniem do życia. Sądzę, że nie przypadkiem moje losy skierowane zostały w stronę życia i twórczości Jacka Londona. Fascynuje mnie on od dawna i próbuję go zrozumieć, co niestety mi się udaje. Oporna pani doktor z poradni psychiatrycznej, gdy próbowałem scharakteryzować swój stan emocjonalny związany z rozterkami na temat sensu życia i przedstawiałem konfrontację mojego światopoglądu z ideologiami czołowych myślicieli, stwierdziła, że mam ostrą schizofrenię, ponieważ utożsamiam się z wielkimi tego świata. Przecież to wierutna bzdura! Czy każdy, kto posiada własne zdanie, jest chory? W czym jest lepszy ode mnie Sokrates, Platon albo Arystoteles? Posiadam niebotycznie większą wiedzę niż oni, jak praktycznie każdy w miarę wykształcony człowiek współczesny. Podoba mi się u nich samodzielność myślenia, które choć niedoskonałe, było jednak pionierskie. Moje teorie to także, wzorem Sokratesa, nowy prąd w filozofii. Nie wiem, czy pójdą za mną następcy, ale sądzę, że w dobie względności czasu, która została już laboratoryjnie dowiedziona, warto by się zastanowić, jaki będzie to miało wpływ na naszą przyszłość. Na razie tylko w literaturze fantastycznej poruszany jest ten temat, i to w sposób bardzo niedoskonały i niekonsekwentny. Czołowi działacze naukowi, przynajmniej w Polsce, okazują się totalnymi ignorantami w tym temacie i albo nie chcą podjąć polemiki, albo są zbyt ograniczeni, by mnie zrozumieć. Większość naukowców wymawia się nawałem pracy, nie chcąc wdawać się w czcze, ich zdaniem, dyskusje, reszta zaś uważa, że to ja jestem ignorantem, gdyż ma o sobie chyba zbyt wysokie mniemanie. Drażnią mnie stwierdzenia, że wszyscy mają na głowie poważniejsze sprawy od zapoznawania się z nadesłanym przeze mnie materiałem. Co może być ważniejszego od podróżowania na granicy czasu, przedłużania życia itd.? Jestem wybitnie zawiedziony polską nauką. W zamierzeniach rządu jest ograniczenie dotacji na rozwój nauki. Jeżeli w przyszłości będę miał jakikolwiek wpływ na to, będę optował za całkowitym pozbawieniem jej dofinansowania. Grono naukowe składa się bowiem w znacznej większości z pasożytów, którzy pod płaszczykiem pracy dla ludzkości finansują de facto własne potrzeby. Spora część z nich będzie musiała znaleźć sobie zatrudnienie na komercyjnym rynku pracy. Niech sprawdzą swoje kwalifikacje w świecie, w którym przyszło mi żyć. We wstępie napisałem, że długo zwlekałem z rozpoczęciem pracy nad książką. Postanowiłem jednak przelać swoje rozważania na papier, ponieważ niepodjęcie żadnej decyzji jest również decyzją. Po bardzo długich przemyśleniach doszedłem do wniosku, że byłoby dużo lepiej, gdybym w swoich teoriach nie miał racji. Oby tak było. Lecz wszystko wskazuje na to, że mam. Owszem, otwiera to drogę do eksploracji i kolonizacji całego wszechświata, umożliwia przywracanie do życia osób zmarłych, pozwala nie martwić się o dobra materialne, ale wszystko to nie daje jeszcze gwarancji szczęścia, lecz wręcz przeciwnie: prawdopodobnie wielu unieszczęśliwi. Moim skromnym zdaniem nikt nie powinien żyć wiecznie. Śmierć jest zapomnieniem i ponownym odrodzeniem. Jedynie taki cykl, cykl poszukiwania szczęścia, ma sens. Przyczyną moich silnych stanów depresyjnych jest ewentualność, że jeżeli mam rację, moje życie przestanie być wyłącznie moją własnością, a prawo do jego kontynuacji będą uzurpowali sobie także inni. Znawcy Martina Edena oraz biografii Londona według Stone’a powinni postawić sobie pytanie: czy można trzymać przy życiu kogoś, kto tego nie chce? Czy można uszczęśliwiać na siłę? Ile osób, tyle koncepcji szczęścia. W teologii chrześcijańskiej (i nie tylko) dominuje pogląd, że szczęście zapewni Bóg. Czy jednak istnieje złoty środek, by uszczęśliwić wszystkich? A może jest to farmakologia? Zapytajcie ćpuna, czy znalazł lekarstwo, dzięki któremu jest szczęśliwy. Aby zrozumieć koncepcję szczęścia, zadałem sobie wiele trudu. Postanowiłem zgłębić poglądy filozoficzne związane z tą tematyką. Przebrnąłem przez starożytność, nowożytność aż po dzień dzisiejszy. Ale każdy myśliciel posługuje się innym pojęciem szczęścia: jeden zachwala ascetyzm, inny życie w dobrobycie, jeden wyrzekanie się pokus, inny podążanie za nimi. Przed tym, jak znalazłem się w szpitalu, wyrokowałem, że niebawem pieniądz zostanie wyrzucony z obiegu. Później stwierdziłem, wspominając potop z 1997 roku, że unieszczęśliwi to ludzkość, ponieważ pogoń za pieniądzem dla wielu stanowi sens życia. Chciałem przeto za wszelką cenę utrzymać go w obiegu. Dzisiaj uważam, że jest to niemożliwe, bowiem dysponując odpowiednią technologią, można będzie kopiować praktycznie wszystko: pieniądze, złoto, szlachetne kruszce. Tak więc również w filozofii nie znalazłem ukojenia ani odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Bardzo dużo zastanawiałem się, dlaczego ja. Czy mam jakieś szczególne cechy? Nic takiego nie stwierdziłem. Mało tego, jestem wyjątkowym malkontentem i, co najważniejsze, żadnym autorytetem. Nie mam wyrobionego stałego światopoglądu, nie mam wyjątkowej wiedzy, intelektu. Dlaczego więc to ja mam podejmować decyzje o losach wszystkich ludzi, o ich życiu lub śmierci? Absolutnie nie nadaję się do tego. Rozpocząłem już pracę nad książką pt. Ewangelie, w której chcę przekazać wzorce postępowania. Są one w większej części zbieżne z Biblią, więc nie wnoszą wiele nowego. Zasady biblijne rozszerzam o problematykę dzisiejszych czasów, więc jest to odświeżenie znanych już stanowisk moralnych. Niemniej warto zapoznać się z nimi, ponieważ Kościół katolicki przekazuje nauki biblijne w wersji wypaczonej i mocno zdeformowanej naleciałościami teologii pogańskiej. Wyjaśniam w niej, gdzie należy szukać Boga, dlaczego nie powinniśmy modlić się bez sensu oraz nie oddawać bałwochwalczej czci obrazom, figurom i krucyfiksom. Religia od zawsze rodzi niewątpliwe zło: śmierć Sokratesa, rozszarpywanie pierwszych chrześcijan przez dzikie zwierzęta na rzymskich arenach, wyprawy krzyżowe, inkwizycja i palenie na stosach heretyków. Pamiętamy z historii najnowszej słowa „Gott mit uns”. Do dzisiaj radykaliści islamscy popierają terror, egzekucje i samounicestwienie w imię Allacha. Ostatnio w telewizji pokazano slogan „Bóg, honor, ojczyzna”, który przyświecał ruchowi narodowowyzwoleńczemu. Wielu Polaków wyznaje to hasło, a dla mnie to słowa skrajnie głupie i niebezpieczne. Pamiętajmy, że Polacy podczas pierwszej wojny światowej walczyli po stronie osi zła, pragnąc uczestniczyć w życiu politycznym cesarstwa. Pozostaje pytanie postawione w filmie o Dziewicy Orleańskiej: czy moralna jest walka o cokolwiek, która wiąże się z zabijaniem? Czy można dopatrywać się w niej ingerencji Boga? Czy naród Izraela po wyjściu z niewoli egipskiej miał prawo w imieniu Boga wyrżnąć ludność zasiedlanych miast? Czy tak sobie ktoś wyobraża wszechmocnego Boga? Gdyby Bóg rzeczywiście chciał unicestwić jakiś naród, pewnie mógłby spowodować, aby on znikł, rozpłynął się, wyparował. Nie podoba mi się takie przedstawianie go, a jeżeli Biblia to tylko kronika narodu Izraela, to uznawanie jej za Słowo Boże jest skrajną herezją, dziełem samego Szatana. Wyobraźcie sobie, że jesteście wszechmocnym Bogiem. Czy zależy Wam na tym, by oddawano Wam cześć, modlono się codziennie i odprawiano rytuały? Czy zależy Wam na bezwzględnym, głupim posłuszeństwie, poświęcaniu życia? Trudno mi w to uwierzyć, ponieważ jest to postawa osoby płytkiej, a Boga wyobrażam sobie jako kogoś niezwykle mądrego. Ostatnio wiele się dzieje za sprawą antyglobalistów. Na szczęście istnieje tendencja do ogólnoświatowego łączenia się narodów ponad podziałami społecznymi, kulturowymi i gospodarczymi. Na szczęście ruchy nacjonalistyczne, które stanowią realne zagrożenie bezpieczeństwa, gdyż często wykraczają poza terytorium, o jakie walczą, są tępione i bojkotowane przez społeczeństwo. W ankietach, które musiałem w życiu wypełniać, często widniała rubryka „obywatelstwo”. Od bardzo dawna nie czuję się obywatelem żadnego państwa, raczej uważam się za obywatela świata. Niestety nie miałem wpływu na to, gdzie przyszedłem na świat, więc zaszeregowanie mnie według miejsca narodzin uważam za krzywdzące. W najbliższej przyszłości zamierzam wyrzec się obywatelstwa z dwóch powodów. Po pierwsze, jako człowiek bez miejsca stałego zameldowania nie mam praktycznie żadnych praw obywatelskich. Po drugie, naród, w którym przyszło mi żyć, uważam za bandę cwaniackich nierobów i degeneratów moralnych. Nie utożsamiam się z nim i nie jestem dumny ze swojego obywatelstwa. Skłaniam się raczej ku swoim austriackim korzeniom. We wnioskach napisałem, że zabraniam publikacji mojego wizerunku. Aby dobrze oceniać świat czy innego człowieka, najlepiej jest występować incognito. Wszelkie przedstawione w tej książce zdarzenia i wątki autobiograficzne mogą być zarówno moją celową fantazją, jak i faktami. Nikt oprócz wąskiego grona znajomych nie wie, jak wyglądam ani gdzie mieszkam. Mogę być Twoim sąsiadem, zwierzchnikiem albo podwładnym. Książkę wydaję pod pseudonimem i jeżeli nawet ktoś odkryje moje prawdziwe dane osobowe, to i tak mogą one być już nieaktualne. Ostatnio dostałem list, w którym radzono mi, abym nie groził osobom, które zdecydują się ujawnić niepożądane informacje o mnie. Owszem, proszę, aby tego nie robili, lecz jeżeli prośba zostanie zignorowana, obiecuję, że będę odpowiedzialne za to osoby skutecznie likwidował. Jeżeli prawidłowo wytłumaczyłem nadprzewodnictwo i będę miał wpływ na prawodawstwo, przywrócona zostanie kara śmierci, która oprócz nauczki będzie stanowić podstawowy środek represyjny stosowany przez wymiar sprawiedliwości. Więziennictwo będzie niepotrzebne. W FAQ jest wzmianka o tym, że wszechświat niekoniecznie kieruje się zasadami matematycznymi. Takie słowa, jeśli płyną z ust fizyka, są herezją i tak je traktuję. Respondentów zirytowało, że nazwałem tego człowieka przeciętnym fizykiem, ale ja uważam, że był to komplement pod jego adresem. Filozofia Kanta zakłada istnienie fenomenu, czyli zjawiska niepoprzedzonego przyczyną. Czy jednak dzisiejsza nauka może się zgodzić z takim rozwiązaniem? Czy racjonalnie myślący człowiek może przyjąć taki rodzaj zdarzenia? Tym bardziej matematyk albo fizyk? Jeżeli występuje skutek, to musi również istnieć przyczyna. Rozpatrywanie ciągów liczbowych, które kierują się ustalonymi zasadami, to właśnie nasz wszechświat. I obojętnie czy jest skończony, czy nieskończony, trzyma się ściśle ustalonych zasad. One doprowadzają do zdarzeń, które są przyczynami następnych. Jest to właśnie ten mój ciąg liczbowy. Wszystko jest zapisane w czasie, dlatego można wnioskować, że jesteśmy jedynie urządzeniem odtwarzającym ściśle określony zapis. W filozofii średniowiecza funkcjonował pogląd, że istnieje coś takiego jak przeznaczenie. Jasnowidzenie i przewidywanie przeszłości i przyszłości to tylko dostęp do zdarzeń, które minęły bądź dopiero nastąpią. To nic nadzwyczajnego. Nasza świadomość odtwarza prawdopodobnie zapętlony program, który opiera się na cyklicznych narodzinach i śmierci. Bardzo często, jak już wcześniej pisałem, miewam déj? vu czy prorocze sny, w których widzę zdarzenia z przyszłości. Sprawdzają się one w stu procentach, aczkolwiek czasami nawet kilkanaście lat później. Jest to kolejny dowód na poparcie moich twierdzeń. Déj? vu zdarza się praktycznie każdemu, choć nie ma racjonalnego wytłumaczenia poza proponowanym przeze mnie. Wyjaśnienia wymagają jeszcze moje zarzuty pod adresem mechaniki kwantowej. Jeden z głównych filozofów współczesnych szkole sokratejskiej, Zenon z Elei, stwierdził dwanaście niekonsekwencji istniejących w naszym systemie logicznym. Zanim poznałem jego światopogląd, sam doszedłem do podobnych wniosków. Nasz świat nie ma prawa istnieć, jest tylko złudnie rzeczywistą fatamorganą, zapisem informatycznym. I chociaż matematycy chwalą się wyjaśnieniem dychotomii na bazie rachunku różniczkowego, to jednak system logiczny nie dopuszcza rozwiązań tych zastrzeżeń. Wiedząc, że rzeczywistość nie jest aż tak rzeczywista i oczywista, ciężko żyć. Trzeba się pogodzić z nieuchronnością losu, przyjąć go z podniesionym czołem. Wszelkie nieszczęścia powinny nas uszlachetniać i uczyć właściwych postaw. Nie ma sensu mieć pretensji do Boga, że dopuszcza niegodziwość, czy wręcz zło. Niebawem wszystko się zmieni. Miałem zamiar opisać swoje wnioski bardziej szczegółowo. Powinienem zająć się rozpatrywaniem względności czasu i jej wpływu na materię. Sporo czasu poświęciłem temu zagadnieniu, doszedłem jednak do wniosku, że wszystkie wątpliwości zostaną rozwiane poprzez doświadczenia. Tak jest na przykład z kopiowaniem się obiektów. Gdy na przykład cofniemy czas w obrębie przestrzeni, z której zabrany został przedmiot, powinien on pojawić nam się znowu, a więc zdublować się, lecz z drugiej strony zjawisko to nie może mieć miejsca, jeżeli odwrócony czas miałby cofać procesy biologiczne. Więc życie będzie albo krótkie i dostatnie, albo długie i niepozbawione problemów. Oczywiście chciałbym, aby ten paradoks został rozwiązany i aby obie możliwości występowały współistnie. Czy jest to możliwe? Często czytam prace na temat cofania czasu, ale pełne są one paradoksów do tego stopnia, że uważa się je raczej za fantastykę. Jeżeli kopiowanie obiektów nastąpi, nie będzie problemów z przystosowaniem warunków życia na jakiejś jałowej do tej pory planecie, bo będzie można produkować w ten sposób tlen, azot i węgiel. Z drugiej strony organizm umieszczony w maszynie odwracającej czas przestałby po prostu istnieć. Możliwe, że wyjaśnienie jest w zasięgu: nieskończone wartości w jądrze elektronu czy fotonu powodują swobodne ich przejście przez granicę zdarzeń na obrzeżach elektronu (światło w materii). Postanowiłem pozostawić ten temat bez rozwiązania. Doświadczenie pokaże, jak jest naprawdę. Długo zastanawiałem się, dlaczego ja, czy mam w sobie coś, czego nie posiadają inni, co zrobiłem nie tak, że spotkał mnie ten zaszczyt. Nie góruję nad innymi intelektem, nie jestem autorytetem, nigdy nie pragnąłem władzy ani wątpliwych zaszczytów. Dlaczego wobec tego ja? Czy jestem godzien sądzić innych, tym bardziej że i sobie mam wiele do zarzucenia? W pewien sposób wytłumaczyłem sobie te wątpliwości. Jeżeli człowiek ma mieć dostęp do życia wiecznego, to nie może być to wspólną zasługą. Jedynie filozof, uczeń Buddy, Jezusa, Sokratesa, Platona, Arystotelesa może zagwarantować pokój na ziemi i we wszechświecie. Tylko taka osoba może podjąć próbę nauczania ludzi poprzez wpajanie zasad sprawiedliwości i miłości. Teraz trzeba wprowadzić nową naukę, nowe wartości, ewangelię życia wiecznego. Czy znam kogoś bardziej odpowiedniego na to miejsce? Polityka, naukowca czy zakłamanego klechę? Nie znam. Wierzę wyłącznie sobie. Bóg, którego spotkałem, wprowadził mnie do raju na ziemi. Jednak ziemia jeszcze rajem nie jest. Ten stan należy dopiero stworzyć. Bóg wiedział dobrze, co czyni, wie, ile radości daje akt tworzenia, świadomego ewoluowania, uczenia się i zmieniania świata. Teraz moje zadanie się zaczyna. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Nie mogę nawalić, ponieważ ten mój idylliczny raj może przemienić się w piekło. Muszę stworzyć porządek, w którym będę szczęśliwy. A posiadłem nadświadomość, wiem, że jestem każdym z Was. Jeżeli choć jedna istota nie będzie szczęśliwa, to również ja nie będę. Jezus nauczał: Zatem jeśli gorszy cię twoje prawe oko, wyłup je i odrzuć od siebie, bowiem pożyteczniej ci jest, aby zginął jeden z twych członków, aniżeli całe twoje ciało zostało wrzucone do gehenny. (Mt 5, 29) Tak mam zamiar postąpić. Czasami lepiej wydłubać sobie oko, by nie zepsuło ono reszty organizmu (tak jak z nowotworem). Dlatego ludzi niegodziwych powinno się usunąć. Raj stoi otworem jedynie dla sprawiedliwych. Na listach dyskusyjnych moje rozumowanie oczywiście wywołuje zgorszenie. Podano mi nawet przykład III Rzeszy i Australii. Moją ripostą była sugestia, by przebaczyć mordercom, gwałcicielom, złodziejom itd. i powypuszczać ich z zakładów karnych. A co, miejmy miłosierdzie! Niech taka rozmówczyni kilkakrotnie zakosztuje niechcianego seksu podczas powrotu do domu i oceni, czy w takim świecie miło się mieszka. Pytanie: czy jeden człowiek podoła? Będąc panem czasu, można dokonać sądu w okamgnieniu. Dla mnie mogą upłynąć miliardy lat, a dla Kowalskiego zaledwie ułamek sekundy. Ale nie będę sam, bowiem mam zamiar sprowadzić Jezusa, Buddę, Salomona... Będzie i raźniej, i sprawiedliwiej. Czy to tylko marzenia? Módlcie się do swoich bogów, aby były to tylko marzenia. Kręgi katolickie zarzucają mi atak na ich religię. Owszem, uważam, że poszukiwanie Boga w zaświatach jest błędem, trzeba odnaleźć go w sobie i w innych ludziach. Mojżesz dał nam dziesięć przykazań, Jezus streścił je do dwóch, natomiast ja łączę je w jedno: miłuj bliźniego swego, jakby był Bogiem. Jedynie ta zasada zapewni szczęście i porządek. Uważam, że nikt nie powinien narzucać drugiemu swojej woli, uzależniać od siebie, rządzić innymi. Nie demokracja jest sprawiedliwym ustrojem, lecz kierat mądrego komunizmu połączonego z państwem platońskim, jak to próbowali wprowadzić pierwsi chrześcijanie. Religia nie jest dobrym wyjściem i jeżeli wtrąca się w politykę musi zostać bezwzględnie zdelegalizowana, co powinno spotkać Kościół katolicki w Polsce. Najlepiej byłoby, gdyby fundamentaliści odeszli do swoich bogów, a życie na ziemi pozostawili ateistycznym altruistom. Czy wobec tego można mi zarzucić niewiarę? Absolutnie nie. To ja rozmawiam z Szatanem, miałem emocjonalny kontakt z Bogiem i choć psychiatrzy wiążą to ze schizofrenią, to ja mam swoją pewność, której nikt mi nie odbierze. Tak samo jak „normalny” człowiek może odczuć stół, dotykając jego powierzchni, ja mogę komunikować się ze światem astralnym. Nikt nie może mi zarzucić, że jest to objaw chorobowy. Mogę się bronić, uznając, że chore jest całe społeczeństwo, a ja jestem najzdrowszym osobnikiem spośród wszystkich. Kiedyś słyszałem opinię, że osoba, która przeszła przez piekło schizofrenii, inaczej, bardziej obiektywnie i z dużą rezerwą podchodzi do spraw ziemskich. Zgadzam się całkowicie z tą opinią. Tylko człowiek, który to przeżył, jest rzeczywiście zdrowy, ma uporządkowany światopogląd i niewiele jest w stanie go zdziwić. Stwierdzenie, że chory jest cały świat, a ja jestem z niego najzdrowszy uważam za prawdziwe. Jedynie relatywne podejście do faktów jest autentyczne. Przykładem niech tu będzie kolor, powiedz my żółty. Każdy wie, o jaki kolor mi chodzi, i wybierze odpowiednią barwę, by go przedstawić. Jednak moje obiekcje mimo to pozostają. Każdemu z nas w dzieciństwie przedstawiany jest kolor wraz z jego nazwą, dlatego zawsze wybierzemy właściwą barwę. Ale ja nie wiem, jak umysł drugiego człowieka obrazuje dany kolor, czy ktoś inny nie nazwie kolorem żółtym tego, który ja nazywam czerwonym. Rozbieżności takiej nie można wychwycić i nigdy jej nie stwierdzimy. To samo tyczy się wysokości dźwięku oraz upływu czasu. Relatywizm dotyczy całości naszej percepcji, więc jeżeli ktoś odczuwa inaczej albo ma świadomość takiego problemu, to nie on jest chory, a osoba, która tego nie dostrzega. Chciałbym jeszcze wrócić do okresu psychozy. Jak już wcześniej wspomniałem, miałem wówczas specyficzny rodzaj świadomości, który, choć nie w tak ostrym wymiarze, występuje do dziś. Odczuwałem wtedy bardzo głęboko tożsamość ze wszechświatem i jedność z każdym bytem ziemskim. Czułem, że jestem Jezusem, Einsteinem, Sokratesem, a przede wszystkim - Rzeczywistością Równoległą. Osiągnąłem boski stan świadomości, inny od ludzkiej. Mojego Boga odnalazłem zarówno w sobie, jak i w każdym człowieku, który istniał, istnieje bądź dopiero się narodzi. Moją miłość do abstrakcyjnego Stwórcy przelałem na człowieka, jednak z obowiązkiem jego edukacji. Program jądra systemu pokazał mi kryteria oceny, kary, nauczania. Każdy człowiek jest Bogiem i tak powinien być traktowany. Próbuje on poznać świat, który sam stworzył, odkryć go i zrozumieć, chce również być kwintesencją dobra, humanitaryzmu i altruizmu. Trzeba mu pomóc odnaleźć się w tym, pokazać prawdziwe wartości. Tu zaczyna się moja rola, rola mentora, drogowskazu moralnego. Podczas psychozy powstał List od Boga, który niestety zaginął. Nie wiem, w jakim stopniu został on napisany przeze mnie, a w jakim przez Stwórcę. W sumie lepiej, że jest już nieosiągalny. Znam jego treść i być może byłby dowodem przekazywanych przeze mnie treści (oczywiście jeżeli ktoś by go zaakceptował). Swoją drogą, nie mam pojęcia, dlaczego go napisałem i skąd się wzięło jego przesłanie. Podsumowując, trzeba zadać sobie kilka pytań: Czy schizofrenia jest rzeczywiście niepożądaną chorobą, czy odmiennym stanem świadomości? Czy doznania ludzi nią dotkniętych są imaginacją, czy faktem? Czy należy poważnie podejść do zjawisk niewytłumaczalnych, czy nadal je ignorować? 1