16010
Szczegóły |
Tytuł |
16010 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16010 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16010 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16010 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Danielle Thomas
Dzieci ciemności
Mojemu Wilburowi Smithowi, który wypełnił moje życie radością, śmiechem i miłością i moim rodzicom, Umówi Thomasowi i Bess Clark
PROLOG
Błękitne emblematy policyjne na drzwiczkach głosiły wszem wobec, że jasnożółta furgonetka ma prawo przepychać się przez zatłoczoną o tej porze Blue Route.
- Zjeżdżaj z białej linii! - wrzasnął Stan le Roux na kierowcę zielonego mini, który blokował środek ulicy. - Nie zdajesz testu na trzeźwość. Nie musisz jechać wzdłuż linii!
Richard kulił się za każdym razem, gdy rudowłosy szef bluzgał obelgami pod adresem kierowców zbyt opieszale ustępujących im z drogi do miejsca, gdzie jezdnię blokował wiekowy, pokryty trądem rdzy szary samochód, wbity w czerwone ferrari, które zepchnął z jezdni, uderzając w ochronne barierki.
Niebo było zasnute ciemnymi od deszczu chmurami. Przygnały je północno-zachodnie wiatry, szalejące nad południowym skrawkiem Afryki. Z szarych obłoków spadł lodowaty deszcz, który oślepił tęgiego sierżanta i jego kierowcę, gdy wysiedli i biegli do miejsca wypadku.
Richard Dalton został w tyle. Patrzył, jak sierżant wciska swoje potężne ciało do zmiażdżonego pojazdu, aby obejrzeć leżącego na kierownicy ciemnoskórego kierowcę, a kiedy le Roux uniósł czarną głowę i przyglądał się martwej twarzy, delikatnie dotykając zakrwawionej skóry nabitej odłamkami szkła, Richard się wzdrygnął. Stan ułożył zwłoki młodego, dobrze ubranego mężczyzny i sięgnął po leżący na siedzeniu szary notes w skórzanej oprawie. Wyciągnął kopertę spomiędzy kartek, znacząc ją krwawymi odciskami palców. Kiedy przeczytał nazwisko na kopercie, jego czoło pokryły głębokie zmarszczki. Była zaadresowana do niego samego.
- Cholera - szepnął. - Następny.
Litery starannie wycięto z gazet i przyklejono na kartkę papieru. Koperta wyglądała identycznie jak ta z anonimem, który otrzymał kilka tygodni wcześniej, i który spędzał sen z powiek najwybitniejszym specjalistom w szeregach policji.
Sierżant spojrzał na zwłoki mężczyzny i zanotował w pamięci: czarne, króciutko ostrzyżone włosy, regularne rysy i wysokie, świadczące o dużej inteligencji czoło, naznaczone jedną tylko starą blizną powyżej ucha. Kiwając głową, schował notes do kieszeni. Zagadka musi poczekać.
Zakrwawione dłonie wytarł w szarą tapicerkę, dał znak wstrząsanemu dreszczami kierowcy i ruszył w kierunku ferrari.
Richard udał się za nim i z pewnym wahaniem zaczął się wdrapywać na maskę czerwonego samochodu. Za kierownicą siedział niski, mocno zbudowany mężczyzna. Skórzany pas bezpieczeństwa głęboko wpijał się w bezwładne ciało. Ramię mężczyzny obejmowało głowę leżącego obok małego chłopca. Dziecko miało zamknięte oczy, wydawało się, że śpi.
Policjant wsunął głowę i szerokie ramiona przez rozbitą przednią szybę i próbował wyciągnąć bezwładne ciałko, ale zmiażdżona tablica rozdzielcza trzymała małego jak pułapka. Palce rannego mężczyzny instynktownie zacisnęły się na skroniach chłopca. Na chwilę otworzył oczy, których błękitną głębię wypełniał ostry ból. Po chwili jego głowa opadła na bok, a martwe, sine wargi dotknęły ciemnych kędziorków dziecka.
Stan głośnym chrząknięciem wezwał swojego kierowcę. Richard, który ciągle liczył na to, że poczekają na przybycie karetek pogotowia, ostrożnie wspiął się na maskę ferrari.
- Nie powinniśmy ich ruszać - ostrzegł szefa, który wyciągał ciało mężczyzny zza kierownicy.
- Facet już nie żyje. Musimy wydostać dzieciaka - stęknął w odpowiedzi Stan, usiłując wypchnąć zwłoki przez wybitą szybę. - Masz, weź go.
Richard z wahaniem otoczył ramionami martwe ciało. Kiedy wsunął drżącą ciągle dłoń pod jasne włosy, żeby podtrzymać opadającą głowę, jego palce zagłębiły się w miękkiej, ciepłej masie. Ciągle obejmując trupa, zgiął się w pół, wstrząsany mdłościami. Wiatr porywał smużki żółtej śliny z ust Richarda i znaczył nimi jego koszulę.
Oczy Stana zwęziły się, kiedy spojrzał na swego nieszczęsnego kierowcę, skulonego w błocie na mokrej szosie. Natychmiast jednak całą uwagę poświęcił dziecku. Teraz, kiedy ciało mężczyzny nie blokowało już dostępu do dziecka, udało mu się sięgnąć za tablicę rozdzielczą i przez przednią szybę wydostać je z wraku samochodu. Delikatnie gładził ciemne loki, zastanawiając się, czemu mała buzia z pieprzykiem na policzku wydaje mu się znajoma. Cichutko nucił coś chłopcu, ostrożnie znosząc go z maski rozbitego auta.
Kiedy zbliżał się do furgonetki policyjnej, usłyszał wysokie i słodkie jak śpiew aniołów syreny nadjeżdżających ambulansów.
ROZDZIAŁ 1
Kiedy Toni Balser wyszła z gorącej kąpieli, jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Odpoczywała w pachnącej wodzie, leżąc bez ruchu tak długo, że skóra na czubkach jej palców stała się biała i pomarszczona. „Palce trupa”, jak mawiano w szkole z internatem, gdzie spędziła większą część dzieciństwa.
Grubym białym ręcznikiem wycierała nogi i brzuch, którym gorąca kąpiel nadała jasnoróżowy odcień świeżo ugotowanej krewetki. Z milczącą rozpaczą oceniła zbędne kilogramy, efekt nadmiernego zamiłowania do kanapek z owocami awokado. Widziała je oczyma wyobraźni: przepyszny, słodki żółtozielony miąższ między grubymi kromkami chleba z masłem. Nie bez winy były także niezliczone batoniki czekoladowe, które zaczęła pochłaniać trzy lata temu, przed urodzeniem Timothy’ego. Przyglądając się sobie w zaparowanym lustrze, doszła do wniosku, że ścisła dieta jest rzeczą co prawda przykrą, lecz niezbędną.
Zamglony obraz w lustrze zachwyciłby serce i oko Renoira. Miała ponętne ciało o gładkiej, lśniącej skórze, zwykle opalonej na ciemny miodowy kolor, teraz, w zimie, bladej jak kość słoniowa. Jej piersi były jędrne, w sam raz by wypełnić dłoń mężczyzny, a zaokrąglone biodra i uda drwiły z cierpiętniczo chudych bezpłciowych sylwetek, tak dziś modnych. Kosmyki długich do ramion ciemnych włosów, teraz upiętych na czubku głowy, okalały wdzięcznie długą szyję. Szczupłe przeguby i kostki wzbudziłyby zazdrość u każdej damy z epoki wiktoriańskiej, kiedy to obnażone ciało było rzadkością, a zgrabna kostka ważnym atutem.
Toni z irytacją szarpała niesforne loki, starając się je wygładzić, ale włosy umykały spod szylkretowego grzebienia i tańczyły dookoła jej twarzy. Wytarła część lustra ręcznikiem i ujrzała tę twarz odbitą zadziwiająco czysto i wyraźnie. Zanim sięgnęła po butelkę z balsamem, przyglądała się jej uważnie, szukając zmarszczek, znaku, że niedługo skończy trzydzieści lat.
Uważała, że jej błękitne oczy są zbyt duże i traktowała je jak dopust boży. Lata spędzone w szkole kojarzyły jej się z pytaniem: „Babciu, a czemu masz takie wielkie oczy? - Żeby cię lepiej widzieć”, po którym następowały wybuchy okrutnego dziecięcego śmiechu. Była wielce zaskoczona, kiedy później odkryła, że ludzie, a zwłaszcza mężczyźni, uważali jej oczy za bardzo atrakcyjne.
„Z czasem może cię zapomnę, ale twoich oczu - nigdy. Będą mnie zawsze prześladować”. Te słowa jednego ze swoich studenckich wielbicieli pamiętała do dzisiaj. Był mężczyzną z wyobraźnią, jej nauczycielem łaciny. Nazywał ją ma petite coquette, tłumacząc, że czarny pieprzyk na kości policzkowej to symbol damy lubiącej flirtować, ale nieżyczącej sobie poważnego związku. Toni wcierała balsam w uda, a myśli przepływały jej przez głowę jak smugi dymu. Lustro ponownie zasnuło się parą, zasłaniając jej roześmiane usta i wyraźne kości policzkowe.
Niechcący chlapnęła balsamem na jedwabistą czuprynkę na wzgórku łonowym. Trudno było balsam usunąć, wcierała go więc w rozgrzane ciało rytmicznym ruchem, który wzbudzał dreszcz podniecenia. Z poczuciem winy wytarła resztę ręcznikiem, pomna na dawno wypowiedziane słowa babki Irlandki: „Jeśli pozwolisz komuś się tam dotykać albo jeśli sama będziesz to robić, oszalejesz i zamkną cię w klatce jak tę małpę w klubie tenisowym, a wszyscy będą się z ciebie śmiać”.
Uwięzione stworzenie przerażało ją, bo na wszelkie przyjazne gesty i prezenty z owoców odpowiadało rzucaniem się na pręty klatki i szaleńczym wrzaskiem. Ociekające śliną zaciśnięte zęby małpy i pełne nienawiści oczy robiły na Toni straszliwe wrażenie. Mijały lata, a ona przechodziła obok żałosnego, ogłupiałego zwierzęcia ze spuszczonym wzrokiem. Przestrogi babci zapuściły korzenie w jej młodym umyśle i trzymały na wodzy wszystkie palce.
Toni włożyła przez głowę wełnianą koszulę nocną i wybiegła z ciepłej łazienki prosto do chromowanego łoża, które zajmowało prawie całą wyłożoną lustrami sypialnię. Wślizgnęła się pod stertę białych koców, ze stoickim spokojem znosząc chłód pościeli.
Na dworze pohukiwał i krzyczał zimowy wiatr, szusujący jak zuchwały narciarz w dół od Diabelskiego Szczytu. Omiatał lodowatym powiewem sosnowe lasy na zboczach gór, wzbijał tumany opadłych liści i gałązek, mijając w szaleńczym pędzie domy u stóp wzniesienia, zrywał dachówki i obalał płoty. Potem zwalniał nieco, by wspiąć się na Wyneberg Hill i wyruszyć w ostateczną wariacką gonitwę przez winnice Konstancji.
Toni zwinęła się w kłębek i słuchała szalejącej za oknem wichury. Kiedy ciepło jej ciała ogrzało zimną pościel, ostrożnie wyprostowała nogi i wepchnęła sobie pod plecy drugą poduszkę. Niestabilny i tak stos książek na stoliku koło łóżka zachwiał się ostrzegawczo, gdy wyciągała jedną z samego spodu. Książki były jej schronieniem i narkotykiem, pomagały znieść liczne noce i weekendy samotnie spędzane w nowoczesnym domu z chromu i szkła. Pomagały usunąć z pamięci obraz Serge’a, jej przystojnego męża, jadającego kolacje ze szczupłymi blondynkami i konsumującego te blondynki na deser. Dziewczyny otaczały go równie szczelnym łańcuszkiem, jak złota bransoleta jego przegub, i jak bransoleta świadczyły o jego pozycji giganta biznesu. Agencje reklamowe, firmy handlowe, które zakładał, łamiąc międzynarodowe sankcje nałożone na jego kraj, a także nielegalny eksport kości słoniowej i rogów nosorożca były bardzo dochodowe. Serge mógł się nie przejmować pracą biurową i poświęcać wolny czas młodym kobietom, które ciągnęły do miast z nadzieją na znalezienie miłości i męża. W końcu, nie znalazłszy jednego ani drugiego, zadowalały się ulotnym ciepłem kopulacji.
Smukłe palce Toni obracały stronice i po chwili pochłonął ją świat słów. Z głębokiego skupienia wyrwał ją dźwięk telefonu, którego nie dało się dłużej ignorować. Niecierpliwie pochyliła się nad stolikiem, aby podnieść słuchawkę, i książka zsunęła się z jej kolan i upadła z góry na podłogę z drewna brzozowego.
Kto to może być? Prawie jedenasta w nocy! - mruczała, schylając się po książkę, która jednak nadal leżała poza zasięgiem jej ręki. Krew napływała jej do głowy.
- Halo - warknęła do słuchawki.
- Dobry wieczór, kochanie - odpowiedział głęboki męski głos. Europejski akcent nadawał słowom obco brzmiący rytm. - Dlaczego moja kochana ma taki zły głos? Czy dlatego, że nie ma mnie w domu? Uwierz mi słoneczko, bardzo chciałbym teraz być w łóżku, w twoich ramionach, ale miałem ważne spotkanie w interesach. Skończyło się bardzo późno i...
Toni słuchała ciepłego głosu Serge’a, który ją uspokajał, pieścił i okłamywał, i tęskniła za początkami ich małżeństwa, kiedy jeszcze umiała mu ufać. Idealizowała swego czarującego męża i do dziś starała się racjonalnie tłumaczyć jego oszustwa, wierząc, że uda się im odnaleźć miłość i bliskość, która ich niegdyś łączyła. Wiedziała, że - na swój osobliwy sposób - Serge nadal kochał ją i Timothy’ego.
- Toni? - W jego głosie pojawiła się pytająca nuta. - Toni, czemu nie odpowiadasz? Co robisz?
Powstrzymała się od zjadliwej uwagi i odetchnęła głęboko.
- Upuściłam książkę na podłogę i starałam się ją podnieść, Serge. Gdzie jesteś?
- Ach, więc dziś nie wystukujesz na maszynie żadnego z twoich artykulików. Jesteś z książkami, twoimi niby-dziećmi, co? - Jego śmiech rozlegał się w całej sypialni. - Więc teraz połóż dzieci spać i włóż na siebie coś ładnego. Będziemy w domu za jakieś piętnaście minut.
W ciągu sześciu lat małżeństwa Toni doskonale opanowała sztukę samokontroli. Choć Serge potrafił być czarujący, wystarczyło kilka niewłaściwych słów i wpadał w szał, a po przerażającym ataku następował jeszcze okropniejszy, wyniszczający nerwy okres ciszy. W wykonaniu takiego mistrza jak Serge była to najbardziej wyrachowana forma psychicznych tortur. Po czterech lub pięciu dniach całkowitej ciszy, kiedy to wszelkie próby nawiązania rozmowy pozostawały bez echa, najsilniejszy nawet błagałby o przebaczenie, a niewinny przyznałby się do winy.
- Kto przyjdzie? Skąd dzwonisz? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że jest jedenasta w nocy?
- Ależ kochanie, nie przesadzaj. - Głos Serge’a, w którym już dnie było łagodnej nuty, zagłuszyły na chwile ochrypłe śmiechy i wrzaski w tle. - Jesteśmy w domu Kongijczyka, ale nie możemy się niczego napić. Zostawił w zamkniętym samochodzie kluczyki w stacyjce i klucze do domu, a jego zabrano do szpitala.
- Co fakt, że zatrzasnął klucze w samochodzie, ma wspólnego z tym, że zabrano go do szpitala? - W głosie Toni pojawiły się ostre nuty irytacji. Kongijczyk, muskularny, potężnie zbudowany były najemnik, uczestnik prawie wszystkich krwawych wojen, które stoczono na kontynencie afrykańskim, właśnie odkrył, że żołnierz bez wojny jest żałosny i niepotrzebny jak orzeł w kurniku. Na swoje drinki w miejscowym pubie zarabiał, pozwalając znudzonym bogaczom, którzy stanowili większość klienteli lokalu, walić się pięścią w żołądek i gasić sobie papierosy na ramionach. Owe drinki zaczynały już zmiękczać dawniej twarde jak skała ciało, i niegdyś budzący strach żołnierz stawał się z wolna postacią karykaturalną. Toni wyczuwała w nim głęboko ukrytą dumę i wrażliwość. Lubiła go i współczuła mu.
- Walnął pięścią w szybę i przeciął sobie żyłę - wyjaśnił Serge. - Ale przyjedzie do nas później. Do zobaczenia wkrótce, kochanie. Zbudź tę tłustą sługę i każ jej rozpalić ogień na kominku w salonie. Na dworze jest cholernie zimno.
Toni chwilę wpatrywała się w kremową słuchawkę, wreszcie rzuciła ją z wściekłością. - Cholera, cholera, cholera! Niech mnie szlag trafi, jeśli wyciągnę Izubę z łóżka o tak późnej porze. - Wstając z łóżka trzęsła się. - Coś takiego, dobre sobie!
Włożyła czarny golf i pogniecione dżersejowe spodnie, które miała na sobie przed kąpielą, wsunęła bose stopy w czarne pantofle i wybiegła na dwór, w stronę stosu drewna. Zaklęła głośno, potknąwszy się w ciemności o jakąś kłodę.
- A niech cię diabli wezmą, Serge’u Balserze - mruczała rozcierając bolące kolano. - Ciebie, twoje kobiety i twoich pijanych przyjaciół. - Objuczona drewnem wróciła do salonu, a każde polano, które ciskała do kominka, było jej mężem.
Drewno było wilgotne i jej zaczerwienione oczy ciągle jeszcze łzawiły, kiedy usłyszała oszalałe klaksony pierwszych samochodów, pędzących długim żwirowanym podjazdem. W czarnym swetrze upstrzonym trocinami i sadzą poszła otworzyć drzwi.
Po kilku minutach salon wypełnił się kolorem, ruchem i muzyką.
Jedni goście Serge’a dorzucali już drew do ognia, inni, obładowani skrzynkami piwa i butelkami białego i czerwonego wina, wciąż napływali do salonu. Kilka osób siedziało na podłodze, grzebiąc w stosie płyt kompaktowych. Toni przeciskała się przez tłum, z wymuszonym uśmiechem pozdrawiając przyjaciół, znajomych i obcych. Serge kolekcjonował ludzi. Cisza i samotność nudziły go. Był tworem naszych czasów. Zachwycał się pełnym dysonansów zawodzeniem piosenkarzy rockowych, uwielbiał wirowanie pokrytych potem ciał, które zabarwiały na czerwono, zielono i fioletowo drgające epileptycznie światła dyskotek, rozkoszował się rozmowami z zalanymi przyjaciółmi w cuchnących dymem z papierosów barach.
- Hej, ludzie, zdaje się, że będziemy dziś świadkami jeszcze jednego bohaterskiego czynu, prawda? - rozległ się w pokoju gardłowy, zgrzytliwy głos Hansa Wolda, najlepszego przyjaciela Serge’a. - Serge pokaże naszemu dzielnemu Kongijczykowi, jak należy otwierać drzwi. Wydaje mi się, że i on chce mieć pokaleczony zadek i obandażowaną rękę, prawda? - ryczał z pijackim śmiechem, wskazując palcem na olbrzymie rozsuwane drzwi ze szkła, które oddzielały hol od patio.
Toni nigdy nie lubiła Hansa Wolda, tym bardziej kiedy był pijany. Denerwowało ją w nim wszystko. Opadający na czoło cienki kosmyk włosów, który upodabniał go do Hitlera. Małe, wyrachowane szare oczka i usta o wąskich wargach. To, że prawie każde zdanie kończył słówkiem „prawda?”. Jego triumfujące spojrzenia, które rzucał ku niej, kiedy wracał z Serge’em z nocnych hulanek. Sposób, w jaki traktował kobiety wyszukiwane dlań przez jej męża. To, że brał je do łóżka, a potem opisywał te czyny ze szczegółami każdemu, kto chciał go słuchać. Brzydziła się nim. Jego dotyk kojarzył się jej z uczuciem, którego kiedyś doznała nadepnąwszy na meduzę. Do dziś słyszała chlupot przezroczystych kawałków wdeptanych w wilgotny piasek.
Jej mąż jednak przyjaźnił się z Hansem od czasów studiów. Hans był niezrównanym pochlebcą i niewolniczo oddanym kompanem. Serge ściągnął go z Salzburga - gdzie Hans miał dobrze płatną posadę - aby poprowadził jego agencję reklamową, największą na Przylądku Dobrej Nadziei.
Jedyną rzeczą, którą Hans imponował Toni, była jego znajomość muzyki. Rozstanie z miastem przyciągającym najwybitniejszych muzyków i orkiestry musiało być dla niego bardzo przykre. Toni gorzko żałowała, że tam nie został. Znosiła go tylko ze względu na Serge’a.
Westchnęła i spojrzała we wskazanym przez Hansa kierunku. Za drzwiami na patio Serge z mokrymi włosami, przyklejonymi do czaszki, na próżno napierał całym swym niskim, muskularnym ciałem na drewniane framugi. Za nim stał w ciemności roześmiany szczupły mężczyzna, który zdawał się nie zważać na szalejący deszcz i wiatr.
- Powiedz mu, że drzwi się zacięły przez wichurę, Boots - krzyknęła Toni do korpulentnego mężczyzny stojącego przed olbrzymią szklaną taflą. - Niech wejdą od frontu. Drzwi są otwarte.
Boots skinął twierdząco głową, opróżnił duszkiem puszkę piwa i wykrzyczał polecenie Toni przez szparę we framudze. Wiatr groźnie uderzał w szklane ściany, w których odbijały się złotem i żółcią płomienie buzujące na kominku, tak że mężczyźni na dworze zdawali się tańczyć i drżeć.
Zirytowana perspektywą kolejnej pijatyki, Toni nie od razu usłyszała, co mówi do niej drobna blondynka trzepocząca rzęsami. Zawsze miała naburmuszoną minę, za co winę ponosiły jej wystające zęby.
- Czy to przypadkiem nie on, Toni? Hej, Toni, słuchasz mnie? To on, prawda? - wypytywała Baby Botha, żona Bootsa. Jej mąż wziął kolejne piwo i przepychał się do drzwi frontowych, aby powitać obu mężczyzn.
- Kto? - spytała z roztargnieniem Toni, przysiadłszy na skraju marmurowego blatu stolika do kawy. - Co za on?
- Ten facet na dworze, co przyszedł z Sergem. Jestem pewna, że to Nicholas Houghton - wysepleniła zadyszanym głosikiem małej dziewczynki Baby Botha. - Wiesz, o kim myślę, ten seksowny facet, który często występuje w telewizji i pisze artykuły o ratowaniu ptaków i zwierząt, zanieczyszczeniu środowiska i innych takich bzdurach. Ma słodziutki tyłek. Nigdy nie słucham tego, co mówi, tylko mu się przyglądam.
Po raz pierwszy paplanina Baby przyciągnęła uwagę Toni. Nicholas Houghton. To nazwisko ją zelektryzowało. Kilka miesięcy temu, kiedy Serge odbywał jedną z licznych zamorskich podróży służbowych, zabrała małego Timothy’ego do Botswany, by synek trzecie urodziny obchodził z jej ojcem. James Joseph Swayne uwielbiał swego jedynego wnuka, ale coraz niechętniej opuszczał pokryty strzechą dom nad brzegiem rzeki Okavango. Po czterech dziesięcioleciach walk na politycznej arenie w tym wspaniałym, lecz smutnym kraju, leżącym na krańcach olbrzymiego kontynentu afrykańskiego, odnalazł swój raj.
To tam, w pewne skąpane w słońcu popołudnie, kiedy tylko cykady przerywały upalną ciszę monotonnym cykaniem, Toni po raz pierwszy ujrzała cieniutką czerwoną książeczkę zatytułowaną „Dlaczego” autorstwa Nicholasa Houghtona. Jego nazwisko rozsławiły już w Afryce działania na rzecz ochrony środowiska naturalnego. I oto na zakurzonej obwolucie tomiku poezji czytała, że ma doktorat z entomologii, jest prezesem wielu organizacji walczących o ocalenie przyrody i konsultantem do spraw środowiska w wielkim koncernie chemicznym.
Już wcześniej, zbierając materiały do swoich artykułów, dowiedziała się, że Houghton uniemożliwiał plądrowanie rezerwatów i nielegalne transakcje, nie dbając o własne bezpieczeństwo. Ludzie, którym pokrzyżował plany i których duma ucierpiała wskutek jego poczynań, nazywali go wariatem, ale ci, których obchodziły dalsze losy naszej planety, nie szczędzili mu pochwał.
Wiedziała także, że producenci telewizyjni i wydawcy gazet płacili mu słone honoraria za kontrowersyjne artykuły i występy przed kamerami, ale nie miała pojęcia, że pisał wiersze.
Jego liryki miłosne pulsowały ukrytym głęboko smutkiem, który odzwierciedlał jej niespełnione marzenia i nieudany związek z Serge’em. Kiedy je czytała, łzy płynęły jej po policzkach i wsiąkały w zakurzoną koszulę khaki. Znalazła mężczyznę, który jakby tylko dla niej śpiewał bezgłośne pieśni. Na Przylądek wracała z czerwonym tomikiem w torbie.
- To na pewno on. - Długie srebrne paznokcie Baby Botha wpijały się w ramię Toni. - W zeszłym tygodniu był w telewizji. Nazwali go rycerzem ekologii. Zapamiętałam te słowa, bo to brzmi tak interesująco! Opowiadał o tych dużych czarnych antylopach w Angoli. Mówił, że Kubańczycy i marionetki sprawujące tam rządy, wybijają te zwierzęta, aby wyżywić armię, i jeśli to się nie skończy, antylopy wyginą.
- Gnu - poprawiła Toni, odsuwając ramię od szponiastych palców Baby.
- Ty wiesz tak dużo o przyrodzie - zaszczebiotała Baby. - Pewnie nauczyłaś się tego, bo pracujesz jako dziennikarka. - Potem, pełna obaw, że Toni zacznie opowiadać o gnu, środowisku albo polityce, szybko zmieniła temat: - Boże, był taki przystojny w tamtym programie - rozmarzyła się. - Uważam, że jest fantastyczny, choć twierdzi, na przykład, że należy zaprzestać produkcji aerozoli. Wyobrażasz sobie życie bez lakieru do włosów? To wariactwo. W każdym razie na pewno pozwoliłabym mu zostawić buty pod moim łóżkiem... - zamilkła, zmieszana widokiem Serge’a, który zbliżał się do nich z nieznajomym u boku.
- Toni, kochanie - Serge pochylił się niepewnie, chcąc objąć żonę. - Widzę, że nie miałaś czasu, żeby się przebrać - powiedział, z dezaprobatą patrząc na jej czarne spodnie i golf. - A ja zanudzałem Nicholasa opowieściami o urodzie mojej żony.
- I miałeś całkowitą rację, Serge - wtrącił Nicholas Houghton głosem ciepłym i głębokim jak wody Zambezi. Podszedł i zamknął dłoń Toni w swojej. - Jestem zaszczycony, mogąc panią poznać, pani Balser. To wielka przyjemność spotkać kobietę piszącą z takim uczuciem o Afryce i jej mieszkańcach.
Toni zaczerwieniła się z zadowolenia. Nie przypuszczała, że ktoś tak sławny mógł czytać jej artykuły. Biła od niego aura władzy i siły, charakterystyczna dla ludzi sukcesu. Uśmiechała się, patrząc w jego oczy lśniące, szarozielone jak poranne mgły. Ciężkie okulary w rogowej oprawie nie mogły ukryć ich błysku, kiedy się jej przyglądał. Pełne, pięknie wykrojone usta delikatnie musnęły jej dłoń.
Serge najeżył się, widząc, ile uwagi gość poświęca jego żonie. Nie podobała mu się publiczna adoracja Toni. Z cichej, nieśmiałej dziewczyny, z którą się ożenił, wyrosła dojrzała, kompetentna reporterka, a jej liberalne poglądy na politykę i ochronę środowiska znacznie różniły się od jego własnych. Artykuły Toni o handlu kością słoniową dolewały oliwy do ognia, zagrażając jego potajemnym operacjom handlowym.
- Toni jest w porządku - stwierdził szorstko. - Dobra z niej żona, ale powinna przestać się włóczyć po ciemnych uliczkach w poszukiwaniu dobrego tematu. To nie jest odpowiednie zajęcie dla matki. - Czule pogładził ją po głowie.
Toni gotowała się z wściekłości, ale trzymała nerwy na wodzy.
- Serge’u Balserze, wiesz bardzo dobrze, że po pierwsze, nie lubię tematów odciągających mnie od Timothy’ego, a po drugie, że mały uwielbia przebywać z Helen, która się cudownie nim opiekuje - powiedziała.
- Chodźmy. - Serge odwrócił się od Toni. - Znajdźmy sobie drinka. Z wierzchu jestem przemoczony, a w środku suchy. O, to dobry tekst, prawda? - Klepnął Nicholasa w ramię i poprowadził w stronę grupy mężczyzn, którzy otaczali zwartym kręgiem malejący już stos puszek z piwem.
- Jezu, on jest jeszcze przystojniejszy niż w telewizji - westchnęła Baby, poprawiając złociste loki. - Uwielbiam takie ciemne, prawie zrośnięte brwi, a zwłaszcza te bruzdy na policzkach, kiedy się uśmiecha. A ty nie, Toni?
- Ty po prostu uwielbiasz mężczyzn, Baby - odparła Toni, odprowadzając wzrokiem dwójkę mężczyzn. Nicholas szedł swobodnym krokiem człowieka przebywającego ciągle na świeżym powietrzu i był co najmniej o głowę wyższy od Serge’a.
- Widziałaś jego stopy, Toni? - paplała Baby. - Wiesz, co mówią o facetach z dużymi stopami? Że podobno mają też wielkie...
- Może porozmawiasz z Bootsem? Spójrz, kto koło niego stoi. - Toni chciała przerwać szczebiot Baby. Posunięcie było mistrzowskie. Oczy Baby rozszerzyły się, kiedy w towarzyszu męża rozpoznała potężnego gracza w rugby ze Springbok. W kraju, który porzucił Wspólnotę Brytyjską, tym samym pozbawiając mieszkańców radości obcowania z rodziną królewską, właśnie graczy rugby darzono uwielbieniem, kiedyś zarezerwowanym dla lokatorów pałacu Buckingham.
- Idę do nich - wysepleniła Baby i wstała, obciągając biały sweterek. Angorska wełna naszywana różowymi i białymi cekinami, układającymi się w kształt motyli ledwo skrywała olbrzymie piersi. Baby odchodziła, stukając obcasami i kołysząc biodrami tak mocno, że opięte jasnoróżowymi spodniami pośladki trzęsły się niby dwie porcje galaretki. Toni westchnęła z ulgą.
Serge zapraszał małżeństwo Boothów na wszystkie przyjęcia, choć Toni znosiła ich gorzej niż olej rycynowy. Uosabiali wąskie horyzonty myślowe niewielkiej części populacji piętnowanej przez nią w artykułach. Byli to ludzie, których przodkowie trzysta lat temu opuścili Holandię, aby osiedlić się na Przylądku, i którym wpojone przez kalwinizm przekonania nadal nie były obce. Członkowie kalwińskiego kościoła, rządzący krajem przez niemal pół wieku, do dziś święcie wierzyli, że to Bóg przykazał różnym rasom żyć oddzielnie. Pociągały ich demagogiczne przemowy lidera nowej prawicowej partii i jego postulat powrotu do segregacji rasowej, choć tę jego politykę można by porównać do używania krzesiwa w epoce laserów.
W pracy lwią część czasu Toni poświęcała dyskusji z polityką tych ludzi. Czuli się oszukani przez rząd, któremu w dojściu do władzy pomogli ich ojcowie. Wszystkie dobre, stare prawa, gwarantujące im przywileje, zostały zniesione. Toni wiedziała, że obawiali się negocjacji rządu z Murzynami. Przerażała ich możliwość wyboru czarnego prezydenta i konieczność podziału władzy, pertraktacje z byłymi terrorystami z Afrykańskiego Kongresu Narodowego. Wśród czołowych działaczy kongresu przeważali wprawdzie nauczyciele, prawnicy i duchowni, a rząd zapewniał, że ludzie ci dążą do pokojowych reform, ale to nie miało dla nich znaczenia. Głoszone przez Toni teorie, iż w przyszłości miarą wartości człowieka będzie nie kolor skóry, lecz jego umiejętności, a ogólnodostępna edukacja doprowadzi do zaprzestania krwawych walk o władzę, potęgowała tylko ich zagubienie.
Boots Botha i Serge od lat byli kumplami od kieliszka. Mężowi Toni odpowiadało rubaszne poczucie humoru byłego gracza w rugby, wiec zaoferował mu pracę w jednej ze swoich firm. Boots szybko udowodnił, ile jest wart, instynktownie wyczuwając, które dłonie chętnie przyjmą łapówkę i które oczy nie dojrzą fałszowanych dokumentów. Od kiedy pracował dla Serge’a, w magazynach zdarzało się o wiele mniej kradzieży, bo jego słynny obcas bez pudła trafiał w niejedne czarne plecy.
Boots zaciekle bronił swoich metod, choć Serge musiał wysłuchiwać skarg źle traktowanych pracowników. Gdy jednak przekonał się, o ile wzrosły dochody firmy pod okrutnym kierownictwem Bootsa, przestał zwracać uwagę na narzekania podwładnych i przyjaźń obu mężczyzn się umocniła.
- Zauważyłem, że pani szklanka jest już pusta, pozwoliłem więc sobie przynieść whisky. - Głęboki męski głos wyrwał Toni z zadumy. Zapatrzona w Baby i Bootsa nie zauważyła Nicholasa Houghtona, który usiadł na obitym jedwabiem podnóżku u jej stóp.
- Och, dziękuję bardzo. To bardzo uprzejmie z pana strony, panie Houghton.
- Nick. Proszę mówić do mnie Nick - przerwał jej. Uniósł swoją szklankę. Zauważyła, że miał szczupłe, ale silne ręce i krótko obcięte, czyste paznokcie. „Zawsze przyglądaj się dłoniom mężczyzny - mawiała babcia. - To niezawodny wskaźnik. Długie, brudne paznokcie zdradzają podłego, nieprzyzwoitego człowieka”.
- Za panią. - Nick się uśmiechnął i nagle Toni poczuła się o wiele młodsza, lżejsza i szczęśliwsza.
- Dziękuję. - Upiła trochę ze szklanki i odpowiedziała mu uśmiechem.
Gwar w salonie narastał aż zmienił się w ogłuszający łomot. Strzelające na kominku płomienie upodobniały pogrążony w półmroku salon do piekła. Postacie wirujące do wtóru szaleńczej muzyki pogłębiały to wrażenie. Nicholas i Toni zdawali się tego nie zauważać. Jak starzy przyjaciele, błyskawicznie odnaleźli wspólny język, przeskakiwali z tematu na temat, z rozkoszą zagłębiając się w świat myśli drugiego. Nicholas właśnie powrócił z wyniszczonej wojną Angoli, gdzie towarzyszył zagranicznej ekipie telewizyjnej. Toni była ciekawa, czy widział gnu.
- Nie - odparł. - Rozmawiałem z pracownikami rezerwatu i od nich wiem, że ten gatunek już właściwie całkowicie wyginął.
- Och, nie - szepnęła, pod przymkniętymi powiekami widząc olbrzymią antylopę o lśniącej jak atłas czarnej sierści, cudownie miękki łuk wygięcia potężnych rogów i wielkie wilgotne oczy, czujnie obserwujące samice i młode.
- A więc to prawda - rzekła z rezygnacją. - Te cudowne rezerwaty zamieniły się w zbiorowe cmentarze.
- Tak - odparł spokojnie Nick. - Była to prawdziwa rzeź, w dodatku popierana przez rząd. Wystrzelano je karabinami maszynowymi.
- Co za krótkowzroczni idioci - żachnęła się.
- Cóż, Toni, dobrze walczy armia o pełnym żołądku - tłumaczył Nick. - Pod względem gospodarczym kraj jest ruiną, panuje chaos, a głodni ludzie nie widzą sensu w ochronie zwierząt, za których oglądanie nie płacą już turyści, a myśliwi nie przyjeżdżają na polowania.
- Masz rację. - W jej głosie brzmiała gorycz. - Na tym polega tragedia Afryki. Świat zwierzęcy, dzięki któremu nasz kontynent jest jedyny w swoim rodzaju, musi wyginąć, aby ludzie mogli uprawiać polityczne gierki. - Westchnęła ciężko. - Czy naprawdę nie można nic zrobić, żeby ratować tę cudowną krainę, Nicku?
Delikatnie przykrył dłonią jej dłoń i cofnął ją po krótkiej chwili.
- Mamy tysiące ludzi takich jak ty, Toni, ludzi szczerze kochających ten kraj, jego mieszkańców i jego przyrodę. I w nich nasza nadzieja.
- Nadzieja? - powtórzyła. - Wydaje mi się, że w naszych czasach Afryka słucha jedynie głosu siły, nie rozsądku, i przeraża mnie to.
Nicholasowi udało się zręcznie skierować rozmowę na przyjemniejsze niż zagłada Afryki tematy i wkrótce zdołał doprowadzić Toni do śmiechu. Byli radośnie zaskoczeni, kiedy okazało się, że przodkowie obojga przybyli jako osadnicy do Północnej Rodezji w czasach, gdy ten dziki, wspaniały kraj czekał na młodych i śmiałych, kusząc ich wysokimi zarobkami w nowo powstałych kopalniach miedzi. Szybko zjawili się poszukiwacze przygód, a wraz z ich przybyciem zaczęły powstawać legendy. Oboje, Toni i Nick, znali najgłośniejsze nazwiska - zarówno sławne, jak i zniesławione.
- Zawsze uważałem, że miałem dużo szczęścia, rodząc się w Północnej Rodezji. Mieszkałem na farmie, w buszu, od najbliższych sąsiadów dzieliło nas ponad trzydzieści mil. Razem z ciemnoskórą dzieciarnią zbierałem ptasie jaja, polowałem na króliki i perliczki. To było cudowne dzieciństwo.
Toni obserwowała jego twarz. Zachwycały ją zmarszczki pojawiające się koło oczu tego mężczyzny, gdy się uśmiechał. Płomienie kominka oświetlały pierwsze siwe pasmo połyskujące w gęstwie ciemnych włosów. Nicholas Houghton był bardzo przystojny.
- A jakie to miasto ma zaszczyt nazwać cię swoim synem? - zapytała z uśmiechem, od którego pogłębił się dołeczek na jej policzku.
Nick roześmiał się.
- Urodziłem się w wielkim mieście M’huba, który to fakt odbił się szerokim echem na jednej” zakurzonej ulicy, w jednym sklepie i na posterunku policji, które stanowiły całą metropolię.
- Nie do wiary! - W miękkim blasku ognia ciemne loki Toni błyszczały bardziej niż zazwyczaj. - Ja też się urodziłam w M’huba. Moja babcia zawsze mawiała, że jeśli dziecko przeżyje w M’huba pierwszych pięć lat, da sobie ze wszystkim radę, a po śmierci trzeba je przykuć do grobu, aby sobie zdało sprawę, że naprawdę już nie żyje.
Roześmiał się.
- A więc wypijmy za dwoje dzieciaków z M’huba. - Unieśli szklanki. Nick przyglądał się Toni znad okularów, szczęśliwy, że dał się namówić Serge’owi na to przyjęcie. Spotkali się w domu Kongijczyka. Jeden z jego przyjaciół przywiózł dla Nicka list od pewnego księdza pracującego w misji w Afryce Środkowej. Stary duchowny zgodził się w końcu sprzedać Nickowi swoją kolekcję Cincindellinae. Houghton od dawna szukał tych owadów, chcąc uzupełnić swój, i tak imponujący, zbiór chrząszczy. Podekscytowany udał się do domu Kongijczyka. Kiedy tam przybył, ambulans zabierał go właśnie do szpitala. Dowiedziawszy się, że ranny zjawi się później u Serge’a, przyjął zaproszenie, zdecydowany jeszcze tego wieczora odebrać swój list. Teraz pochłonęła go rozmowa z Toni i nie zauważył ani przybycia Kongijczyka, ani tego, że obserwują ich przyjaciele Serge’a.
- Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby Toni poświęcała komuś tyle uwagi - bąknął Boots, nalewając Serge’owi drinka. - Na twoim miejscu poszedłbym tam i przerwał te pogaduszki. Ten facet to znany kobieciarz, mówię ci. Na milę wyczuwam napalonych gości.
Serge zauważył dwie nachylone ku sobie ciemne głowy i wcale mu się to nie spodobało. Nie miał jednak zamiaru sprawić Bootsowi satysfakcji, reagując zbyt żywo na zainteresowanie, jakie w jego żonie wzbudził Nicholas Houghton.
- Nie muszę się przejmować Toni - burknął. - Mógłbym zostawić ją samą z drużyną nagich rugbystów i facetom nic by nie groziło. Wie, gdzie jej miejsce.
- Boots mocował się z otwarciem kolejnej puszki piwa. - Nawet najlepsze żony są nieodrodnymi córkami Ewy, a co dopiero takie piękne jak Toni. Uważaj, Serge, uważaj.
Serge beztrosko zaspakajał swoje erotyczne zachcianki poza małżeńskim łożem, ale Toni traktował jak swoją własność i zazdrość o nią nie była mu obca. Kiedy obserwował, jak unosi do Nicka rozjaśnioną uśmiechem twarz, poczuł pierwsze bolesne jej ukłucia.
Nagle na cały pokój - niby sylwestrowe fajerwerki - trysnęła kaskada iskier. Toni poderwała się gwałtownie, otrzepując sweter, ale kilka iskier i tak wypaliło dziury w czarnej wełnie.
- Toni! - Nick rozlewając swoje wino zerwał się na równe nogi i otoczył ją ramionami, by osłonić przed ogniem. - Toni, nic ci nie jest?
- Nie, wszystko w porządku, dziękuję - odpowiedziała spokojnie. - Kilka dziurek na swetrze, ale to tylko stary łach. - W jej wpatrzonych w roziskrzone polano szafirowych oczach nagle pojawiły się błyski rozbawienia.
To Hans Wold cisnął bezmyślnie kawał drewna do kominka i iskry rozprysły po całym pokoju. Teraz słuchał wymyślań kobiety, która ze złością pokazywała dziury na jedwabnej bluzce. Korzył się przed nią, ukradkiem otrzepując dłonie z trocin.
Towarzysząca im dotychczas grupka rozeszła się, bo nikt nie chciał być świadkiem upokorzenia Hansa, tylko Baby i mężczyźni zgromadzeni dokoła stolika z drinkami wybuchnęli złośliwym śmiechem. Oczy Baby zwęziły się, kiedy odwróciwszy wzrok od sceny przed kominkiem, zobaczyła Toni wtuloną w Nicka, którego ciemna głowa pochylała się nad jej twarzą. Zagryzła dolną wargę i całą uwagę skoncentrowała na nich.
- Jakbym słyszał moją żonę. - Nick przysłuchiwał się drobnej kobiecie wymyślającej Hansowi.
- Twoją żonę? - wyszeptała Toni. Jego słowa rozwiały delikatną mgiełkę szczęścia, która ją otaczała.
- Tak - odpowiedział spokojnie Nick. - Wrzaski tej baby to kulturalna rozmowa w porównaniu z wybuchami Jadę. - Uśmiechnął się smutno. - Na szczęście dużo podróżuję i omijają mnie jej ataki furii. I jej depresje - dodał po chwili.
Toni nie patrzyła mu w oczy. Przez krótką cudowną chwilę na świecie nie istniał nikt poza nimi, ale Nicholas miał żonę, a ona - Serge’a. Szybko rozejrzała się po pokoju. Rozwalony na miękkiej sofie obitej kremowym welurem Serge był całkowicie pochłonięty rozmową z chudą blondynką, której tlenione włosy piętrzyły się na czubku głowy w kunsztownie upiętym koku. Toni widziała jej pełne piersi, tylko o kilka cali oddalone od ciała Serge’a, zapraszająco rozchylone usta, co rusz zwilżane małym różowym języczkiem.
Już znowu jest w formie, pomyślała z niesmakiem. Na pewno znajdzie jakąś wymówkę, żeby odwieźć ją do domu. Mój mąż, idealny dżentelmen w każdej sytuacji. Dlaczego nie kocha mnie już tak jak kiedyś, dlaczego ciągle musi sobie samemu udowadniać, że żadna nie może mu się oprzeć?
Nick wyczuł natychmiast napięcie w Toni i cofnął obejmujące ją ramię.
Serge’a i blondynkę zasłoniła nagle wspaniale zbudowana kobieta z twarzą zalaną łzami, która odeszła od towarzystwa zgromadzonego wokół odtwarzacza płyt kompaktowych. Jej owalna twarz, otoczona burzą rudych włosów, płomiennych jak słońce zachodzące nad Afryką, była słodka i łagodna niby oblicza Madonny na obrazach starych mistrzów, rysy rzeźbione idealnie, a źrenice szare niby zmierzch. Była uderzająco piękną kobietą, przyjaciółką Toni z czasu studiów na uniwersytecie. Mijające lata tylko umocniły ich przyjaźń.
Hans Wold, który tylko czekał na okazję, aby uwolnić się od swojej prześladowczym, wyciągnął ramiona i objął rudowłosą.
- Spokojnie, Helen. Jestem tutaj - rzekł, a namaszczony brylantyną kosmyk opadł mu na czoło.
- Ty świnio - Helen płakała. - Ty mała, podła świnio. Jak mogłeś im powiedzieć? - Wybiegła z pokoju, a w ślad za nią ruszył silnie zbudowany młody mężczyzna. Z jego brązowych oczu i mocno zaciśniętych szczęk biła wściekłość.
- Zostaw ją, Clive. Przejdzie jej - wybełkotał Hans. Młody mężczyzna odwrócił się gwałtownie i spojrzał mu w twarz.
- Tobą zajmę się później - syknął. - Masz na to moje słowo.
- Hans - włączyła się Toni. - Co zrobiłeś Helen?
- Nic takiego, czego nie zrobiłby wcześniej Clive Markham. - Hans uśmiechnął się głupkowato, znacząco przesuwając dłonią po rozporku. - Clive musiał się chyba dowiedzieć, że ktoś inny spijał piankę z jego piwa, prawda?
Toni skrzywiła się z niesmakiem.
- Świnia - powiedziała do Nicka. - Co za małostkowy podlec.
- Zastanawiam się, co ją w nim pociągało. - Nick obserwował Hansa, który stał w grupie mężczyzn i coś opowiadał, ilustrując swoje słowa jednoznacznymi wulgarnymi gestami.
- Nic - odparła Toni. - Przeżywała wtedy śmierć matki, była samotna i nieszczęśliwa. Hans wyczuł jej słabość i zaoferował swoją pomoc. - Toni zagryzła wargi, patrząc na brylującego Wolda. - Mówią, że jest nienasycony, że może całymi godzinami - ciągnęła gorzko, obracając w dłoni pustą szklankę. - I to nie jedyna rzecz, w której bywa taki wytrzymały. Jeszcze dłużej potrafi monologować na ten temat.
Hans właśnie ich mijał, oddalając się od kominka, i Nick przyglądał się jego blisko osadzonym oczom, wąskim ustom przypominającym bliznę i małym uszom. Odwrócił się i spojrzał na Toni; smutek zmienił kolor jej oczu, nadając im barwę wzburzonego morza. Szczupłymi palcami nerwowo stukała w pustą szklankę. Nagle ogarnęła go fala czułości, potrzeba chronienia jej i opiekowania się nią.
- Chodź, Toni, zatańcz ze mną - poprosił.
I oto znalazła się w ciepłej przystani jego ramion, czuła przy policzku miękkość tweedowej marynarki, wdychała woń whisky zmieszaną z ostrym, odświeżającym zapachem wody po goleniu.
Wtulona w niego odprężyła się, napięcie i zmęczenie powoli ustępowały.
„Gdzieś, kiedyś, moja miłości” - nucił Nick z policzkiem przy jej skroni. - „Przyjdziesz do mnie z mroków przeszłości, ciepła jak wiatr, łagodna jak pocałunek śniegu”.
Jej jedwabiste włosy łaskotały go w nos i usta. Pachniała świeżością niby bukiet zerwanych po letnim deszczu dzikich kwiatów. Przesunął dłoń na jej kark, delikatnie gładząc miękką skórę. Objął ją mocniej, poczuł silne uda przyciśnięte do swego ciała i nagle zapragnął jej, bardzo jej zapragnął. Wypełnił go ból pożądania. Odsunął się od niej, ale jego palce jeszcze mocniej przywarły do jej ciała. Toni wyczuła zmianę nastroju, oderwała twarz od jego ramienia i spojrzała mu w oczy. Była w nich teraz powaga. Mąciło jej się w głowie od jego ciepłego oddechu na twarzy, jego zapachu. Mocno zacisnęła powieki, pragnęła, by te kilka sekund trwało w nieskończoność. Musnął ustami jej włosy i przytulił mocniej, szepcąc coś cichutko. Słyszała tylko urywki, bo bicie jego serca zagłuszało głos. To było coś o nocy, tęsknocie i miłości, piękny ale nieznany jej wiersz.
...bo to Hafiz przyszedł albo Omar, co uwięzić chciał aromat, który przywiódł mnie do ciebie w rytmie dawno zapomnianym... Głos mu się załamał.
- Co to za wiersz, Nick? - wyszeptała, ciągle jeszcze wtulona w jego marynarkę w obawie, że czar pryśnie. - Jest taki piękny.
Delikatnie uniósł jej twarz i przyglądał się regularnym rysom.
- To stary utwór, napisany przez kogoś, kto znalazł prawdziwą miłość i pokrewną duszę. - Czule pogłaskał jej policzek. Niechętnie cofnął dłoń i odsunął się. - Toni - powiedział ochryple. - Teraz muszę już iść. Jestem zazdrosny. Zazdrosny o kogoś, kogo prawie nie znam i kto nie należy do mnie. I wcale mi się to uczucie nie podoba.
- Nie - krzyknęła Toni, wyciągając ramiona, żeby go objąć, zatrzymać na zawsze.
- Nie mogę tu zostać, nie mogę cię trzymać w ramionach wiedząc, że należysz do innego. - Jego oczy błądziły po jej twarzy, jakby chciał utrwalić ją sobie w pamięci, mówił cicho. - Jesteś prześliczna, Toni. Cudownie było cię poznać. Do widzenia, mały kocie. - Pocałował jej dłoń, pogładził nos, odwrócił się i szybko wyszedł z pokoju. Chciała płakać i biec za nim, ale zamiast tego zacisnęła tylko pięści, tak że długie paznokcie do bólu wpiły się w ciało. Widziała światła jego samochodu przesuwające się po zalanych deszczem szklanych ścianach salonu. Po chwili błyski reflektorów zniknęły. Na dworze została tylko targana wiatrem ciemność.
Jej umysł akceptował jego argumenty, ale ciało wzbraniało się je uznać. Ta wzajemna fascynacja była natychmiastowa i głęboka. Bezgłośnie płakała nad niesprawiedliwością losu, który kazał jej oddawać to, co dał na chwilę. Wiedziała, że nie ma dla nich wspólnej przyszłości. Oboje wychowano w poszanowaniu zasad moralnych tego społeczeństwa. Nie przeszkodzi jej to jednak tęsknić za szczęściem, które ją przepełniało, kiedy była z nim. Jak dziecko nie chce uwierzyć, że Święty Mikołaj to wymysł dorosłych, tak Toni nie chciała uznać spotkania Nicka za kolejną, nic nieznaczącą znajomość. Nieszczęśliwa, zatopiona w myślach, nie zauważyła nadejścia Baby Botha.
- Wyglądasz jak zbity pies, Toni. Co się stało? - Baby chwiała się nieco na wysokich obcasach. - Czyżby sławetny Nicholas Houghton już cię opuścił? - Uśmiechnęła się znacząco i pociągnęła łyk ze szklanki, zostawiając na niej tłusty ślad różowej szminki.
- A czy tobie w ogóle zdarza, się myśleć o czymś innym, Baby? - zapytała gorzko Toni, zbierając na tacę puste naczynia. Po chwili ruszyła w stronę kuchni, byle dalej od kpiącego głosu.
- Czasami - odparła żona Bootsa, przygryzając wystającymi zębami dolną wargę. - Znam mężczyzn. „Zdobywaj i zostawiaj” to ich motto, a Nicholas Houghton z pewnością jest stuprocentowym mężczyzną. - Roześmiała się hałaśliwie. - Założę się, że ogrzał więcej łóżek, niż ty wzięłaś gorących kąpieli.
Nie było sensu odpowiadać. Toni przebijała się przez tłum w stronę kuchni, po drodze zbierając szklanki i pełne niedopałków popielniczki, symbol lekkomyślności przyjaciół Serge’a, którzy uważali, że Bóg uchroni ich przed rakiem płuc. Nagle jej uwagę przyciągnął dźwięk tłuczonego szkła, szybko więc ruszyła w tamtym kierunku. Kiedy podeszła bliżej, jej oczy rozszerzyły się z oburzenia, a twarz poczerwieniała ze złości.
- Czy ty oszalałeś? - wrzasnęła. - Odłóż to natychmiast!
Postawiła tacę na dywanie i podbiegła do Kongijczyka. Był prawie nieprzytomny: mieszanina środka znieczulającego, który zaaplikowano mu w szpitalu, i wina zrobiła swoje. Powoli, metodycznie żuł kryształowy kielich. Na stopniach schodów do kuchni usadowiła się grupa gapiów i ze zgrozą się temu przyglądała. Spojrzawszy na Toni niewidzącym wzrokiem, Kongijczyk uniósł wykwintny puchar i odgryzł następny kawałek, miażdżąc go zębami z rozkoszą, niby krowa świeżą trawę.
- Ty wariacie! - wrzasnęła Toni i wyrwała mu resztę kielicha z dłoni. - Wypluj to!
Przyglądał się jej z uwielbieniem, próbując się uśmiechnąć poplamionymi krwią wargami.
- Wypluj to natychmiast! - Z wściekłością pociągnęła go za ucho i podsunęła pod brodę do połowy zjedzone naczynie, do którego wypluł kawałki czerwonego od krwi szkła. - A teraz wypłucz usta winem i usuń z nich resztki odłamków!
Zrobił, co mu kazała, posłuszny jak dobrze ułożone dziecko. Cały czas trzymał kucającą przy nim Toni za rękę. Kazała mu płukać usta tak długo, aż była pewna, że nie zostały w nich żadne okruchy. Wybrawszy z tłumu gapiów stosunkowo trzeźwo wyglądającego mężczyznę, poleciła mu zawieźć starego żołnierza do domu i przypilnować, by żona położyła go do łóżka.
Dygocąc z wściekłości, postawiła nadgryziony kielich na tacy i w milczeniu ruszyła przez zakłopotany tłum. Oparłszy się biodrem o ciężkie drzwi kuchni, pchnęła je mocno i ledwo uniknęła zderzenia z Serge’em, który rozmawiał z jakimś obcym mężczyzną. Nieznajomy miał na sobie obcisłe dżinsy i czerwoną, rozpiętą po pępek koszulę. Jego nieowłosiona klatka piersiowa wydawała się trupio blada w ostrym świetle jarzeniówek.
- O, Toni - odezwał się Serge, z trudem panując nad sztywniejącym od nadmiaru alkoholu językiem. - Naszemu przyjacielowi zdarzył się mały wypadek. Zawołaj służącą i każ jej posprzątać.
- Izuba śpi, Serge. Jest wpół do czwartej - odparła Toni, starając się nadać swojemu głosowi spokojne, rzeczowe brzmienie.
- Nie obchodzi mnie, która jest, do cholery, godzina - warknął. - Mój przyjaciel potrzebuje pomocy, rozumiesz. Każ jej tu przyjść i posprzątać ten burdel.
- Serge - przekonywała Toni. - Izuba pracowała do późna prawie co noc w tym miesiącu, bo musi kupić braciom nowe ubrania. Nie mogę kazać jej wstać o tak wczesnej porze.
Mąż rozdrażniony, że Toni podważa jego autorytet w obecności prz