Danielle Thomas Dzieci ciemności Mojemu Wilburowi Smithowi, który wypełnił moje życie radością, śmiechem i miłością i moim rodzicom, Umówi Thomasowi i Bess Clark PROLOG Błękitne emblematy policyjne na drzwiczkach głosiły wszem wobec, że jasnożółta furgonetka ma prawo przepychać się przez zatłoczoną o tej porze Blue Route. - Zjeżdżaj z białej linii! - wrzasnął Stan le Roux na kierowcę zielonego mini, który blokował środek ulicy. - Nie zdajesz testu na trzeźwość. Nie musisz jechać wzdłuż linii! Richard kulił się za każdym razem, gdy rudowłosy szef bluzgał obelgami pod adresem kierowców zbyt opieszale ustępujących im z drogi do miejsca, gdzie jezdnię blokował wiekowy, pokryty trądem rdzy szary samochód, wbity w czerwone ferrari, które zepchnął z jezdni, uderzając w ochronne barierki. Niebo było zasnute ciemnymi od deszczu chmurami. Przygnały je północno-zachodnie wiatry, szalejące nad południowym skrawkiem Afryki. Z szarych obłoków spadł lodowaty deszcz, który oślepił tęgiego sierżanta i jego kierowcę, gdy wysiedli i biegli do miejsca wypadku. Richard Dalton został w tyle. Patrzył, jak sierżant wciska swoje potężne ciało do zmiażdżonego pojazdu, aby obejrzeć leżącego na kierownicy ciemnoskórego kierowcę, a kiedy le Roux uniósł czarną głowę i przyglądał się martwej twarzy, delikatnie dotykając zakrwawionej skóry nabitej odłamkami szkła, Richard się wzdrygnął. Stan ułożył zwłoki młodego, dobrze ubranego mężczyzny i sięgnął po leżący na siedzeniu szary notes w skórzanej oprawie. Wyciągnął kopertę spomiędzy kartek, znacząc ją krwawymi odciskami palców. Kiedy przeczytał nazwisko na kopercie, jego czoło pokryły głębokie zmarszczki. Była zaadresowana do niego samego. - Cholera - szepnął. - Następny. Litery starannie wycięto z gazet i przyklejono na kartkę papieru. Koperta wyglądała identycznie jak ta z anonimem, który otrzymał kilka tygodni wcześniej, i który spędzał sen z powiek najwybitniejszym specjalistom w szeregach policji. Sierżant spojrzał na zwłoki mężczyzny i zanotował w pamięci: czarne, króciutko ostrzyżone włosy, regularne rysy i wysokie, świadczące o dużej inteligencji czoło, naznaczone jedną tylko starą blizną powyżej ucha. Kiwając głową, schował notes do kieszeni. Zagadka musi poczekać. Zakrwawione dłonie wytarł w szarą tapicerkę, dał znak wstrząsanemu dreszczami kierowcy i ruszył w kierunku ferrari. Richard udał się za nim i z pewnym wahaniem zaczął się wdrapywać na maskę czerwonego samochodu. Za kierownicą siedział niski, mocno zbudowany mężczyzna. Skórzany pas bezpieczeństwa głęboko wpijał się w bezwładne ciało. Ramię mężczyzny obejmowało głowę leżącego obok małego chłopca. Dziecko miało zamknięte oczy, wydawało się, że śpi. Policjant wsunął głowę i szerokie ramiona przez rozbitą przednią szybę i próbował wyciągnąć bezwładne ciałko, ale zmiażdżona tablica rozdzielcza trzymała małego jak pułapka. Palce rannego mężczyzny instynktownie zacisnęły się na skroniach chłopca. Na chwilę otworzył oczy, których błękitną głębię wypełniał ostry ból. Po chwili jego głowa opadła na bok, a martwe, sine wargi dotknęły ciemnych kędziorków dziecka. Stan głośnym chrząknięciem wezwał swojego kierowcę. Richard, który ciągle liczył na to, że poczekają na przybycie karetek pogotowia, ostrożnie wspiął się na maskę ferrari. - Nie powinniśmy ich ruszać - ostrzegł szefa, który wyciągał ciało mężczyzny zza kierownicy. - Facet już nie żyje. Musimy wydostać dzieciaka - stęknął w odpowiedzi Stan, usiłując wypchnąć zwłoki przez wybitą szybę. - Masz, weź go. Richard z wahaniem otoczył ramionami martwe ciało. Kiedy wsunął drżącą ciągle dłoń pod jasne włosy, żeby podtrzymać opadającą głowę, jego palce zagłębiły się w miękkiej, ciepłej masie. Ciągle obejmując trupa, zgiął się w pół, wstrząsany mdłościami. Wiatr porywał smużki żółtej śliny z ust Richarda i znaczył nimi jego koszulę. Oczy Stana zwęziły się, kiedy spojrzał na swego nieszczęsnego kierowcę, skulonego w błocie na mokrej szosie. Natychmiast jednak całą uwagę poświęcił dziecku. Teraz, kiedy ciało mężczyzny nie blokowało już dostępu do dziecka, udało mu się sięgnąć za tablicę rozdzielczą i przez przednią szybę wydostać je z wraku samochodu. Delikatnie gładził ciemne loki, zastanawiając się, czemu mała buzia z pieprzykiem na policzku wydaje mu się znajoma. Cichutko nucił coś chłopcu, ostrożnie znosząc go z maski rozbitego auta. Kiedy zbliżał się do furgonetki policyjnej, usłyszał wysokie i słodkie jak śpiew aniołów syreny nadjeżdżających ambulansów. ROZDZIAŁ 1 Kiedy Toni Balser wyszła z gorącej kąpieli, jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Odpoczywała w pachnącej wodzie, leżąc bez ruchu tak długo, że skóra na czubkach jej palców stała się biała i pomarszczona. „Palce trupa”, jak mawiano w szkole z internatem, gdzie spędziła większą część dzieciństwa. Grubym białym ręcznikiem wycierała nogi i brzuch, którym gorąca kąpiel nadała jasnoróżowy odcień świeżo ugotowanej krewetki. Z milczącą rozpaczą oceniła zbędne kilogramy, efekt nadmiernego zamiłowania do kanapek z owocami awokado. Widziała je oczyma wyobraźni: przepyszny, słodki żółtozielony miąższ między grubymi kromkami chleba z masłem. Nie bez winy były także niezliczone batoniki czekoladowe, które zaczęła pochłaniać trzy lata temu, przed urodzeniem Timothy’ego. Przyglądając się sobie w zaparowanym lustrze, doszła do wniosku, że ścisła dieta jest rzeczą co prawda przykrą, lecz niezbędną. Zamglony obraz w lustrze zachwyciłby serce i oko Renoira. Miała ponętne ciało o gładkiej, lśniącej skórze, zwykle opalonej na ciemny miodowy kolor, teraz, w zimie, bladej jak kość słoniowa. Jej piersi były jędrne, w sam raz by wypełnić dłoń mężczyzny, a zaokrąglone biodra i uda drwiły z cierpiętniczo chudych bezpłciowych sylwetek, tak dziś modnych. Kosmyki długich do ramion ciemnych włosów, teraz upiętych na czubku głowy, okalały wdzięcznie długą szyję. Szczupłe przeguby i kostki wzbudziłyby zazdrość u każdej damy z epoki wiktoriańskiej, kiedy to obnażone ciało było rzadkością, a zgrabna kostka ważnym atutem. Toni z irytacją szarpała niesforne loki, starając się je wygładzić, ale włosy umykały spod szylkretowego grzebienia i tańczyły dookoła jej twarzy. Wytarła część lustra ręcznikiem i ujrzała tę twarz odbitą zadziwiająco czysto i wyraźnie. Zanim sięgnęła po butelkę z balsamem, przyglądała się jej uważnie, szukając zmarszczek, znaku, że niedługo skończy trzydzieści lat. Uważała, że jej błękitne oczy są zbyt duże i traktowała je jak dopust boży. Lata spędzone w szkole kojarzyły jej się z pytaniem: „Babciu, a czemu masz takie wielkie oczy? - Żeby cię lepiej widzieć”, po którym następowały wybuchy okrutnego dziecięcego śmiechu. Była wielce zaskoczona, kiedy później odkryła, że ludzie, a zwłaszcza mężczyźni, uważali jej oczy za bardzo atrakcyjne. „Z czasem może cię zapomnę, ale twoich oczu - nigdy. Będą mnie zawsze prześladować”. Te słowa jednego ze swoich studenckich wielbicieli pamiętała do dzisiaj. Był mężczyzną z wyobraźnią, jej nauczycielem łaciny. Nazywał ją ma petite coquette, tłumacząc, że czarny pieprzyk na kości policzkowej to symbol damy lubiącej flirtować, ale nieżyczącej sobie poważnego związku. Toni wcierała balsam w uda, a myśli przepływały jej przez głowę jak smugi dymu. Lustro ponownie zasnuło się parą, zasłaniając jej roześmiane usta i wyraźne kości policzkowe. Niechcący chlapnęła balsamem na jedwabistą czuprynkę na wzgórku łonowym. Trudno było balsam usunąć, wcierała go więc w rozgrzane ciało rytmicznym ruchem, który wzbudzał dreszcz podniecenia. Z poczuciem winy wytarła resztę ręcznikiem, pomna na dawno wypowiedziane słowa babki Irlandki: „Jeśli pozwolisz komuś się tam dotykać albo jeśli sama będziesz to robić, oszalejesz i zamkną cię w klatce jak tę małpę w klubie tenisowym, a wszyscy będą się z ciebie śmiać”. Uwięzione stworzenie przerażało ją, bo na wszelkie przyjazne gesty i prezenty z owoców odpowiadało rzucaniem się na pręty klatki i szaleńczym wrzaskiem. Ociekające śliną zaciśnięte zęby małpy i pełne nienawiści oczy robiły na Toni straszliwe wrażenie. Mijały lata, a ona przechodziła obok żałosnego, ogłupiałego zwierzęcia ze spuszczonym wzrokiem. Przestrogi babci zapuściły korzenie w jej młodym umyśle i trzymały na wodzy wszystkie palce. Toni włożyła przez głowę wełnianą koszulę nocną i wybiegła z ciepłej łazienki prosto do chromowanego łoża, które zajmowało prawie całą wyłożoną lustrami sypialnię. Wślizgnęła się pod stertę białych koców, ze stoickim spokojem znosząc chłód pościeli. Na dworze pohukiwał i krzyczał zimowy wiatr, szusujący jak zuchwały narciarz w dół od Diabelskiego Szczytu. Omiatał lodowatym powiewem sosnowe lasy na zboczach gór, wzbijał tumany opadłych liści i gałązek, mijając w szaleńczym pędzie domy u stóp wzniesienia, zrywał dachówki i obalał płoty. Potem zwalniał nieco, by wspiąć się na Wyneberg Hill i wyruszyć w ostateczną wariacką gonitwę przez winnice Konstancji. Toni zwinęła się w kłębek i słuchała szalejącej za oknem wichury. Kiedy ciepło jej ciała ogrzało zimną pościel, ostrożnie wyprostowała nogi i wepchnęła sobie pod plecy drugą poduszkę. Niestabilny i tak stos książek na stoliku koło łóżka zachwiał się ostrzegawczo, gdy wyciągała jedną z samego spodu. Książki były jej schronieniem i narkotykiem, pomagały znieść liczne noce i weekendy samotnie spędzane w nowoczesnym domu z chromu i szkła. Pomagały usunąć z pamięci obraz Serge’a, jej przystojnego męża, jadającego kolacje ze szczupłymi blondynkami i konsumującego te blondynki na deser. Dziewczyny otaczały go równie szczelnym łańcuszkiem, jak złota bransoleta jego przegub, i jak bransoleta świadczyły o jego pozycji giganta biznesu. Agencje reklamowe, firmy handlowe, które zakładał, łamiąc międzynarodowe sankcje nałożone na jego kraj, a także nielegalny eksport kości słoniowej i rogów nosorożca były bardzo dochodowe. Serge mógł się nie przejmować pracą biurową i poświęcać wolny czas młodym kobietom, które ciągnęły do miast z nadzieją na znalezienie miłości i męża. W końcu, nie znalazłszy jednego ani drugiego, zadowalały się ulotnym ciepłem kopulacji. Smukłe palce Toni obracały stronice i po chwili pochłonął ją świat słów. Z głębokiego skupienia wyrwał ją dźwięk telefonu, którego nie dało się dłużej ignorować. Niecierpliwie pochyliła się nad stolikiem, aby podnieść słuchawkę, i książka zsunęła się z jej kolan i upadła z góry na podłogę z drewna brzozowego. Kto to może być? Prawie jedenasta w nocy! - mruczała, schylając się po książkę, która jednak nadal leżała poza zasięgiem jej ręki. Krew napływała jej do głowy. - Halo - warknęła do słuchawki. - Dobry wieczór, kochanie - odpowiedział głęboki męski głos. Europejski akcent nadawał słowom obco brzmiący rytm. - Dlaczego moja kochana ma taki zły głos? Czy dlatego, że nie ma mnie w domu? Uwierz mi słoneczko, bardzo chciałbym teraz być w łóżku, w twoich ramionach, ale miałem ważne spotkanie w interesach. Skończyło się bardzo późno i... Toni słuchała ciepłego głosu Serge’a, który ją uspokajał, pieścił i okłamywał, i tęskniła za początkami ich małżeństwa, kiedy jeszcze umiała mu ufać. Idealizowała swego czarującego męża i do dziś starała się racjonalnie tłumaczyć jego oszustwa, wierząc, że uda się im odnaleźć miłość i bliskość, która ich niegdyś łączyła. Wiedziała, że - na swój osobliwy sposób - Serge nadal kochał ją i Timothy’ego. - Toni? - W jego głosie pojawiła się pytająca nuta. - Toni, czemu nie odpowiadasz? Co robisz? Powstrzymała się od zjadliwej uwagi i odetchnęła głęboko. - Upuściłam książkę na podłogę i starałam się ją podnieść, Serge. Gdzie jesteś? - Ach, więc dziś nie wystukujesz na maszynie żadnego z twoich artykulików. Jesteś z książkami, twoimi niby-dziećmi, co? - Jego śmiech rozlegał się w całej sypialni. - Więc teraz połóż dzieci spać i włóż na siebie coś ładnego. Będziemy w domu za jakieś piętnaście minut. W ciągu sześciu lat małżeństwa Toni doskonale opanowała sztukę samokontroli. Choć Serge potrafił być czarujący, wystarczyło kilka niewłaściwych słów i wpadał w szał, a po przerażającym ataku następował jeszcze okropniejszy, wyniszczający nerwy okres ciszy. W wykonaniu takiego mistrza jak Serge była to najbardziej wyrachowana forma psychicznych tortur. Po czterech lub pięciu dniach całkowitej ciszy, kiedy to wszelkie próby nawiązania rozmowy pozostawały bez echa, najsilniejszy nawet błagałby o przebaczenie, a niewinny przyznałby się do winy. - Kto przyjdzie? Skąd dzwonisz? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że jest jedenasta w nocy? - Ależ kochanie, nie przesadzaj. - Głos Serge’a, w którym już dnie było łagodnej nuty, zagłuszyły na chwile ochrypłe śmiechy i wrzaski w tle. - Jesteśmy w domu Kongijczyka, ale nie możemy się niczego napić. Zostawił w zamkniętym samochodzie kluczyki w stacyjce i klucze do domu, a jego zabrano do szpitala. - Co fakt, że zatrzasnął klucze w samochodzie, ma wspólnego z tym, że zabrano go do szpitala? - W głosie Toni pojawiły się ostre nuty irytacji. Kongijczyk, muskularny, potężnie zbudowany były najemnik, uczestnik prawie wszystkich krwawych wojen, które stoczono na kontynencie afrykańskim, właśnie odkrył, że żołnierz bez wojny jest żałosny i niepotrzebny jak orzeł w kurniku. Na swoje drinki w miejscowym pubie zarabiał, pozwalając znudzonym bogaczom, którzy stanowili większość klienteli lokalu, walić się pięścią w żołądek i gasić sobie papierosy na ramionach. Owe drinki zaczynały już zmiękczać dawniej twarde jak skała ciało, i niegdyś budzący strach żołnierz stawał się z wolna postacią karykaturalną. Toni wyczuwała w nim głęboko ukrytą dumę i wrażliwość. Lubiła go i współczuła mu. - Walnął pięścią w szybę i przeciął sobie żyłę - wyjaśnił Serge. - Ale przyjedzie do nas później. Do zobaczenia wkrótce, kochanie. Zbudź tę tłustą sługę i każ jej rozpalić ogień na kominku w salonie. Na dworze jest cholernie zimno. Toni chwilę wpatrywała się w kremową słuchawkę, wreszcie rzuciła ją z wściekłością. - Cholera, cholera, cholera! Niech mnie szlag trafi, jeśli wyciągnę Izubę z łóżka o tak późnej porze. - Wstając z łóżka trzęsła się. - Coś takiego, dobre sobie! Włożyła czarny golf i pogniecione dżersejowe spodnie, które miała na sobie przed kąpielą, wsunęła bose stopy w czarne pantofle i wybiegła na dwór, w stronę stosu drewna. Zaklęła głośno, potknąwszy się w ciemności o jakąś kłodę. - A niech cię diabli wezmą, Serge’u Balserze - mruczała rozcierając bolące kolano. - Ciebie, twoje kobiety i twoich pijanych przyjaciół. - Objuczona drewnem wróciła do salonu, a każde polano, które ciskała do kominka, było jej mężem. Drewno było wilgotne i jej zaczerwienione oczy ciągle jeszcze łzawiły, kiedy usłyszała oszalałe klaksony pierwszych samochodów, pędzących długim żwirowanym podjazdem. W czarnym swetrze upstrzonym trocinami i sadzą poszła otworzyć drzwi. Po kilku minutach salon wypełnił się kolorem, ruchem i muzyką. Jedni goście Serge’a dorzucali już drew do ognia, inni, obładowani skrzynkami piwa i butelkami białego i czerwonego wina, wciąż napływali do salonu. Kilka osób siedziało na podłodze, grzebiąc w stosie płyt kompaktowych. Toni przeciskała się przez tłum, z wymuszonym uśmiechem pozdrawiając przyjaciół, znajomych i obcych. Serge kolekcjonował ludzi. Cisza i samotność nudziły go. Był tworem naszych czasów. Zachwycał się pełnym dysonansów zawodzeniem piosenkarzy rockowych, uwielbiał wirowanie pokrytych potem ciał, które zabarwiały na czerwono, zielono i fioletowo drgające epileptycznie światła dyskotek, rozkoszował się rozmowami z zalanymi przyjaciółmi w cuchnących dymem z papierosów barach. - Hej, ludzie, zdaje się, że będziemy dziś świadkami jeszcze jednego bohaterskiego czynu, prawda? - rozległ się w pokoju gardłowy, zgrzytliwy głos Hansa Wolda, najlepszego przyjaciela Serge’a. - Serge pokaże naszemu dzielnemu Kongijczykowi, jak należy otwierać drzwi. Wydaje mi się, że i on chce mieć pokaleczony zadek i obandażowaną rękę, prawda? - ryczał z pijackim śmiechem, wskazując palcem na olbrzymie rozsuwane drzwi ze szkła, które oddzielały hol od patio. Toni nigdy nie lubiła Hansa Wolda, tym bardziej kiedy był pijany. Denerwowało ją w nim wszystko. Opadający na czoło cienki kosmyk włosów, który upodabniał go do Hitlera. Małe, wyrachowane szare oczka i usta o wąskich wargach. To, że prawie każde zdanie kończył słówkiem „prawda?”. Jego triumfujące spojrzenia, które rzucał ku niej, kiedy wracał z Serge’em z nocnych hulanek. Sposób, w jaki traktował kobiety wyszukiwane dlań przez jej męża. To, że brał je do łóżka, a potem opisywał te czyny ze szczegółami każdemu, kto chciał go słuchać. Brzydziła się nim. Jego dotyk kojarzył się jej z uczuciem, którego kiedyś doznała nadepnąwszy na meduzę. Do dziś słyszała chlupot przezroczystych kawałków wdeptanych w wilgotny piasek. Jej mąż jednak przyjaźnił się z Hansem od czasów studiów. Hans był niezrównanym pochlebcą i niewolniczo oddanym kompanem. Serge ściągnął go z Salzburga - gdzie Hans miał dobrze płatną posadę - aby poprowadził jego agencję reklamową, największą na Przylądku Dobrej Nadziei. Jedyną rzeczą, którą Hans imponował Toni, była jego znajomość muzyki. Rozstanie z miastem przyciągającym najwybitniejszych muzyków i orkiestry musiało być dla niego bardzo przykre. Toni gorzko żałowała, że tam nie został. Znosiła go tylko ze względu na Serge’a. Westchnęła i spojrzała we wskazanym przez Hansa kierunku. Za drzwiami na patio Serge z mokrymi włosami, przyklejonymi do czaszki, na próżno napierał całym swym niskim, muskularnym ciałem na drewniane framugi. Za nim stał w ciemności roześmiany szczupły mężczyzna, który zdawał się nie zważać na szalejący deszcz i wiatr. - Powiedz mu, że drzwi się zacięły przez wichurę, Boots - krzyknęła Toni do korpulentnego mężczyzny stojącego przed olbrzymią szklaną taflą. - Niech wejdą od frontu. Drzwi są otwarte. Boots skinął twierdząco głową, opróżnił duszkiem puszkę piwa i wykrzyczał polecenie Toni przez szparę we framudze. Wiatr groźnie uderzał w szklane ściany, w których odbijały się złotem i żółcią płomienie buzujące na kominku, tak że mężczyźni na dworze zdawali się tańczyć i drżeć. Zirytowana perspektywą kolejnej pijatyki, Toni nie od razu usłyszała, co mówi do niej drobna blondynka trzepocząca rzęsami. Zawsze miała naburmuszoną minę, za co winę ponosiły jej wystające zęby. - Czy to przypadkiem nie on, Toni? Hej, Toni, słuchasz mnie? To on, prawda? - wypytywała Baby Botha, żona Bootsa. Jej mąż wziął kolejne piwo i przepychał się do drzwi frontowych, aby powitać obu mężczyzn. - Kto? - spytała z roztargnieniem Toni, przysiadłszy na skraju marmurowego blatu stolika do kawy. - Co za on? - Ten facet na dworze, co przyszedł z Sergem. Jestem pewna, że to Nicholas Houghton - wysepleniła zadyszanym głosikiem małej dziewczynki Baby Botha. - Wiesz, o kim myślę, ten seksowny facet, który często występuje w telewizji i pisze artykuły o ratowaniu ptaków i zwierząt, zanieczyszczeniu środowiska i innych takich bzdurach. Ma słodziutki tyłek. Nigdy nie słucham tego, co mówi, tylko mu się przyglądam. Po raz pierwszy paplanina Baby przyciągnęła uwagę Toni. Nicholas Houghton. To nazwisko ją zelektryzowało. Kilka miesięcy temu, kiedy Serge odbywał jedną z licznych zamorskich podróży służbowych, zabrała małego Timothy’ego do Botswany, by synek trzecie urodziny obchodził z jej ojcem. James Joseph Swayne uwielbiał swego jedynego wnuka, ale coraz niechętniej opuszczał pokryty strzechą dom nad brzegiem rzeki Okavango. Po czterech dziesięcioleciach walk na politycznej arenie w tym wspaniałym, lecz smutnym kraju, leżącym na krańcach olbrzymiego kontynentu afrykańskiego, odnalazł swój raj. To tam, w pewne skąpane w słońcu popołudnie, kiedy tylko cykady przerywały upalną ciszę monotonnym cykaniem, Toni po raz pierwszy ujrzała cieniutką czerwoną książeczkę zatytułowaną „Dlaczego” autorstwa Nicholasa Houghtona. Jego nazwisko rozsławiły już w Afryce działania na rzecz ochrony środowiska naturalnego. I oto na zakurzonej obwolucie tomiku poezji czytała, że ma doktorat z entomologii, jest prezesem wielu organizacji walczących o ocalenie przyrody i konsultantem do spraw środowiska w wielkim koncernie chemicznym. Już wcześniej, zbierając materiały do swoich artykułów, dowiedziała się, że Houghton uniemożliwiał plądrowanie rezerwatów i nielegalne transakcje, nie dbając o własne bezpieczeństwo. Ludzie, którym pokrzyżował plany i których duma ucierpiała wskutek jego poczynań, nazywali go wariatem, ale ci, których obchodziły dalsze losy naszej planety, nie szczędzili mu pochwał. Wiedziała także, że producenci telewizyjni i wydawcy gazet płacili mu słone honoraria za kontrowersyjne artykuły i występy przed kamerami, ale nie miała pojęcia, że pisał wiersze. Jego liryki miłosne pulsowały ukrytym głęboko smutkiem, który odzwierciedlał jej niespełnione marzenia i nieudany związek z Serge’em. Kiedy je czytała, łzy płynęły jej po policzkach i wsiąkały w zakurzoną koszulę khaki. Znalazła mężczyznę, który jakby tylko dla niej śpiewał bezgłośne pieśni. Na Przylądek wracała z czerwonym tomikiem w torbie. - To na pewno on. - Długie srebrne paznokcie Baby Botha wpijały się w ramię Toni. - W zeszłym tygodniu był w telewizji. Nazwali go rycerzem ekologii. Zapamiętałam te słowa, bo to brzmi tak interesująco! Opowiadał o tych dużych czarnych antylopach w Angoli. Mówił, że Kubańczycy i marionetki sprawujące tam rządy, wybijają te zwierzęta, aby wyżywić armię, i jeśli to się nie skończy, antylopy wyginą. - Gnu - poprawiła Toni, odsuwając ramię od szponiastych palców Baby. - Ty wiesz tak dużo o przyrodzie - zaszczebiotała Baby. - Pewnie nauczyłaś się tego, bo pracujesz jako dziennikarka. - Potem, pełna obaw, że Toni zacznie opowiadać o gnu, środowisku albo polityce, szybko zmieniła temat: - Boże, był taki przystojny w tamtym programie - rozmarzyła się. - Uważam, że jest fantastyczny, choć twierdzi, na przykład, że należy zaprzestać produkcji aerozoli. Wyobrażasz sobie życie bez lakieru do włosów? To wariactwo. W każdym razie na pewno pozwoliłabym mu zostawić buty pod moim łóżkiem... - zamilkła, zmieszana widokiem Serge’a, który zbliżał się do nich z nieznajomym u boku. - Toni, kochanie - Serge pochylił się niepewnie, chcąc objąć żonę. - Widzę, że nie miałaś czasu, żeby się przebrać - powiedział, z dezaprobatą patrząc na jej czarne spodnie i golf. - A ja zanudzałem Nicholasa opowieściami o urodzie mojej żony. - I miałeś całkowitą rację, Serge - wtrącił Nicholas Houghton głosem ciepłym i głębokim jak wody Zambezi. Podszedł i zamknął dłoń Toni w swojej. - Jestem zaszczycony, mogąc panią poznać, pani Balser. To wielka przyjemność spotkać kobietę piszącą z takim uczuciem o Afryce i jej mieszkańcach. Toni zaczerwieniła się z zadowolenia. Nie przypuszczała, że ktoś tak sławny mógł czytać jej artykuły. Biła od niego aura władzy i siły, charakterystyczna dla ludzi sukcesu. Uśmiechała się, patrząc w jego oczy lśniące, szarozielone jak poranne mgły. Ciężkie okulary w rogowej oprawie nie mogły ukryć ich błysku, kiedy się jej przyglądał. Pełne, pięknie wykrojone usta delikatnie musnęły jej dłoń. Serge najeżył się, widząc, ile uwagi gość poświęca jego żonie. Nie podobała mu się publiczna adoracja Toni. Z cichej, nieśmiałej dziewczyny, z którą się ożenił, wyrosła dojrzała, kompetentna reporterka, a jej liberalne poglądy na politykę i ochronę środowiska znacznie różniły się od jego własnych. Artykuły Toni o handlu kością słoniową dolewały oliwy do ognia, zagrażając jego potajemnym operacjom handlowym. - Toni jest w porządku - stwierdził szorstko. - Dobra z niej żona, ale powinna przestać się włóczyć po ciemnych uliczkach w poszukiwaniu dobrego tematu. To nie jest odpowiednie zajęcie dla matki. - Czule pogładził ją po głowie. Toni gotowała się z wściekłości, ale trzymała nerwy na wodzy. - Serge’u Balserze, wiesz bardzo dobrze, że po pierwsze, nie lubię tematów odciągających mnie od Timothy’ego, a po drugie, że mały uwielbia przebywać z Helen, która się cudownie nim opiekuje - powiedziała. - Chodźmy. - Serge odwrócił się od Toni. - Znajdźmy sobie drinka. Z wierzchu jestem przemoczony, a w środku suchy. O, to dobry tekst, prawda? - Klepnął Nicholasa w ramię i poprowadził w stronę grupy mężczyzn, którzy otaczali zwartym kręgiem malejący już stos puszek z piwem. - Jezu, on jest jeszcze przystojniejszy niż w telewizji - westchnęła Baby, poprawiając złociste loki. - Uwielbiam takie ciemne, prawie zrośnięte brwi, a zwłaszcza te bruzdy na policzkach, kiedy się uśmiecha. A ty nie, Toni? - Ty po prostu uwielbiasz mężczyzn, Baby - odparła Toni, odprowadzając wzrokiem dwójkę mężczyzn. Nicholas szedł swobodnym krokiem człowieka przebywającego ciągle na świeżym powietrzu i był co najmniej o głowę wyższy od Serge’a. - Widziałaś jego stopy, Toni? - paplała Baby. - Wiesz, co mówią o facetach z dużymi stopami? Że podobno mają też wielkie... - Może porozmawiasz z Bootsem? Spójrz, kto koło niego stoi. - Toni chciała przerwać szczebiot Baby. Posunięcie było mistrzowskie. Oczy Baby rozszerzyły się, kiedy w towarzyszu męża rozpoznała potężnego gracza w rugby ze Springbok. W kraju, który porzucił Wspólnotę Brytyjską, tym samym pozbawiając mieszkańców radości obcowania z rodziną królewską, właśnie graczy rugby darzono uwielbieniem, kiedyś zarezerwowanym dla lokatorów pałacu Buckingham. - Idę do nich - wysepleniła Baby i wstała, obciągając biały sweterek. Angorska wełna naszywana różowymi i białymi cekinami, układającymi się w kształt motyli ledwo skrywała olbrzymie piersi. Baby odchodziła, stukając obcasami i kołysząc biodrami tak mocno, że opięte jasnoróżowymi spodniami pośladki trzęsły się niby dwie porcje galaretki. Toni westchnęła z ulgą. Serge zapraszał małżeństwo Boothów na wszystkie przyjęcia, choć Toni znosiła ich gorzej niż olej rycynowy. Uosabiali wąskie horyzonty myślowe niewielkiej części populacji piętnowanej przez nią w artykułach. Byli to ludzie, których przodkowie trzysta lat temu opuścili Holandię, aby osiedlić się na Przylądku, i którym wpojone przez kalwinizm przekonania nadal nie były obce. Członkowie kalwińskiego kościoła, rządzący krajem przez niemal pół wieku, do dziś święcie wierzyli, że to Bóg przykazał różnym rasom żyć oddzielnie. Pociągały ich demagogiczne przemowy lidera nowej prawicowej partii i jego postulat powrotu do segregacji rasowej, choć tę jego politykę można by porównać do używania krzesiwa w epoce laserów. W pracy lwią część czasu Toni poświęcała dyskusji z polityką tych ludzi. Czuli się oszukani przez rząd, któremu w dojściu do władzy pomogli ich ojcowie. Wszystkie dobre, stare prawa, gwarantujące im przywileje, zostały zniesione. Toni wiedziała, że obawiali się negocjacji rządu z Murzynami. Przerażała ich możliwość wyboru czarnego prezydenta i konieczność podziału władzy, pertraktacje z byłymi terrorystami z Afrykańskiego Kongresu Narodowego. Wśród czołowych działaczy kongresu przeważali wprawdzie nauczyciele, prawnicy i duchowni, a rząd zapewniał, że ludzie ci dążą do pokojowych reform, ale to nie miało dla nich znaczenia. Głoszone przez Toni teorie, iż w przyszłości miarą wartości człowieka będzie nie kolor skóry, lecz jego umiejętności, a ogólnodostępna edukacja doprowadzi do zaprzestania krwawych walk o władzę, potęgowała tylko ich zagubienie. Boots Botha i Serge od lat byli kumplami od kieliszka. Mężowi Toni odpowiadało rubaszne poczucie humoru byłego gracza w rugby, wiec zaoferował mu pracę w jednej ze swoich firm. Boots szybko udowodnił, ile jest wart, instynktownie wyczuwając, które dłonie chętnie przyjmą łapówkę i które oczy nie dojrzą fałszowanych dokumentów. Od kiedy pracował dla Serge’a, w magazynach zdarzało się o wiele mniej kradzieży, bo jego słynny obcas bez pudła trafiał w niejedne czarne plecy. Boots zaciekle bronił swoich metod, choć Serge musiał wysłuchiwać skarg źle traktowanych pracowników. Gdy jednak przekonał się, o ile wzrosły dochody firmy pod okrutnym kierownictwem Bootsa, przestał zwracać uwagę na narzekania podwładnych i przyjaźń obu mężczyzn się umocniła. - Zauważyłem, że pani szklanka jest już pusta, pozwoliłem więc sobie przynieść whisky. - Głęboki męski głos wyrwał Toni z zadumy. Zapatrzona w Baby i Bootsa nie zauważyła Nicholasa Houghtona, który usiadł na obitym jedwabiem podnóżku u jej stóp. - Och, dziękuję bardzo. To bardzo uprzejmie z pana strony, panie Houghton. - Nick. Proszę mówić do mnie Nick - przerwał jej. Uniósł swoją szklankę. Zauważyła, że miał szczupłe, ale silne ręce i krótko obcięte, czyste paznokcie. „Zawsze przyglądaj się dłoniom mężczyzny - mawiała babcia. - To niezawodny wskaźnik. Długie, brudne paznokcie zdradzają podłego, nieprzyzwoitego człowieka”. - Za panią. - Nick się uśmiechnął i nagle Toni poczuła się o wiele młodsza, lżejsza i szczęśliwsza. - Dziękuję. - Upiła trochę ze szklanki i odpowiedziała mu uśmiechem. Gwar w salonie narastał aż zmienił się w ogłuszający łomot. Strzelające na kominku płomienie upodobniały pogrążony w półmroku salon do piekła. Postacie wirujące do wtóru szaleńczej muzyki pogłębiały to wrażenie. Nicholas i Toni zdawali się tego nie zauważać. Jak starzy przyjaciele, błyskawicznie odnaleźli wspólny język, przeskakiwali z tematu na temat, z rozkoszą zagłębiając się w świat myśli drugiego. Nicholas właśnie powrócił z wyniszczonej wojną Angoli, gdzie towarzyszył zagranicznej ekipie telewizyjnej. Toni była ciekawa, czy widział gnu. - Nie - odparł. - Rozmawiałem z pracownikami rezerwatu i od nich wiem, że ten gatunek już właściwie całkowicie wyginął. - Och, nie - szepnęła, pod przymkniętymi powiekami widząc olbrzymią antylopę o lśniącej jak atłas czarnej sierści, cudownie miękki łuk wygięcia potężnych rogów i wielkie wilgotne oczy, czujnie obserwujące samice i młode. - A więc to prawda - rzekła z rezygnacją. - Te cudowne rezerwaty zamieniły się w zbiorowe cmentarze. - Tak - odparł spokojnie Nick. - Była to prawdziwa rzeź, w dodatku popierana przez rząd. Wystrzelano je karabinami maszynowymi. - Co za krótkowzroczni idioci - żachnęła się. - Cóż, Toni, dobrze walczy armia o pełnym żołądku - tłumaczył Nick. - Pod względem gospodarczym kraj jest ruiną, panuje chaos, a głodni ludzie nie widzą sensu w ochronie zwierząt, za których oglądanie nie płacą już turyści, a myśliwi nie przyjeżdżają na polowania. - Masz rację. - W jej głosie brzmiała gorycz. - Na tym polega tragedia Afryki. Świat zwierzęcy, dzięki któremu nasz kontynent jest jedyny w swoim rodzaju, musi wyginąć, aby ludzie mogli uprawiać polityczne gierki. - Westchnęła ciężko. - Czy naprawdę nie można nic zrobić, żeby ratować tę cudowną krainę, Nicku? Delikatnie przykrył dłonią jej dłoń i cofnął ją po krótkiej chwili. - Mamy tysiące ludzi takich jak ty, Toni, ludzi szczerze kochających ten kraj, jego mieszkańców i jego przyrodę. I w nich nasza nadzieja. - Nadzieja? - powtórzyła. - Wydaje mi się, że w naszych czasach Afryka słucha jedynie głosu siły, nie rozsądku, i przeraża mnie to. Nicholasowi udało się zręcznie skierować rozmowę na przyjemniejsze niż zagłada Afryki tematy i wkrótce zdołał doprowadzić Toni do śmiechu. Byli radośnie zaskoczeni, kiedy okazało się, że przodkowie obojga przybyli jako osadnicy do Północnej Rodezji w czasach, gdy ten dziki, wspaniały kraj czekał na młodych i śmiałych, kusząc ich wysokimi zarobkami w nowo powstałych kopalniach miedzi. Szybko zjawili się poszukiwacze przygód, a wraz z ich przybyciem zaczęły powstawać legendy. Oboje, Toni i Nick, znali najgłośniejsze nazwiska - zarówno sławne, jak i zniesławione. - Zawsze uważałem, że miałem dużo szczęścia, rodząc się w Północnej Rodezji. Mieszkałem na farmie, w buszu, od najbliższych sąsiadów dzieliło nas ponad trzydzieści mil. Razem z ciemnoskórą dzieciarnią zbierałem ptasie jaja, polowałem na króliki i perliczki. To było cudowne dzieciństwo. Toni obserwowała jego twarz. Zachwycały ją zmarszczki pojawiające się koło oczu tego mężczyzny, gdy się uśmiechał. Płomienie kominka oświetlały pierwsze siwe pasmo połyskujące w gęstwie ciemnych włosów. Nicholas Houghton był bardzo przystojny. - A jakie to miasto ma zaszczyt nazwać cię swoim synem? - zapytała z uśmiechem, od którego pogłębił się dołeczek na jej policzku. Nick roześmiał się. - Urodziłem się w wielkim mieście M’huba, który to fakt odbił się szerokim echem na jednej” zakurzonej ulicy, w jednym sklepie i na posterunku policji, które stanowiły całą metropolię. - Nie do wiary! - W miękkim blasku ognia ciemne loki Toni błyszczały bardziej niż zazwyczaj. - Ja też się urodziłam w M’huba. Moja babcia zawsze mawiała, że jeśli dziecko przeżyje w M’huba pierwszych pięć lat, da sobie ze wszystkim radę, a po śmierci trzeba je przykuć do grobu, aby sobie zdało sprawę, że naprawdę już nie żyje. Roześmiał się. - A więc wypijmy za dwoje dzieciaków z M’huba. - Unieśli szklanki. Nick przyglądał się Toni znad okularów, szczęśliwy, że dał się namówić Serge’owi na to przyjęcie. Spotkali się w domu Kongijczyka. Jeden z jego przyjaciół przywiózł dla Nicka list od pewnego księdza pracującego w misji w Afryce Środkowej. Stary duchowny zgodził się w końcu sprzedać Nickowi swoją kolekcję Cincindellinae. Houghton od dawna szukał tych owadów, chcąc uzupełnić swój, i tak imponujący, zbiór chrząszczy. Podekscytowany udał się do domu Kongijczyka. Kiedy tam przybył, ambulans zabierał go właśnie do szpitala. Dowiedziawszy się, że ranny zjawi się później u Serge’a, przyjął zaproszenie, zdecydowany jeszcze tego wieczora odebrać swój list. Teraz pochłonęła go rozmowa z Toni i nie zauważył ani przybycia Kongijczyka, ani tego, że obserwują ich przyjaciele Serge’a. - Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby Toni poświęcała komuś tyle uwagi - bąknął Boots, nalewając Serge’owi drinka. - Na twoim miejscu poszedłbym tam i przerwał te pogaduszki. Ten facet to znany kobieciarz, mówię ci. Na milę wyczuwam napalonych gości. Serge zauważył dwie nachylone ku sobie ciemne głowy i wcale mu się to nie spodobało. Nie miał jednak zamiaru sprawić Bootsowi satysfakcji, reagując zbyt żywo na zainteresowanie, jakie w jego żonie wzbudził Nicholas Houghton. - Nie muszę się przejmować Toni - burknął. - Mógłbym zostawić ją samą z drużyną nagich rugbystów i facetom nic by nie groziło. Wie, gdzie jej miejsce. - Boots mocował się z otwarciem kolejnej puszki piwa. - Nawet najlepsze żony są nieodrodnymi córkami Ewy, a co dopiero takie piękne jak Toni. Uważaj, Serge, uważaj. Serge beztrosko zaspakajał swoje erotyczne zachcianki poza małżeńskim łożem, ale Toni traktował jak swoją własność i zazdrość o nią nie była mu obca. Kiedy obserwował, jak unosi do Nicka rozjaśnioną uśmiechem twarz, poczuł pierwsze bolesne jej ukłucia. Nagle na cały pokój - niby sylwestrowe fajerwerki - trysnęła kaskada iskier. Toni poderwała się gwałtownie, otrzepując sweter, ale kilka iskier i tak wypaliło dziury w czarnej wełnie. - Toni! - Nick rozlewając swoje wino zerwał się na równe nogi i otoczył ją ramionami, by osłonić przed ogniem. - Toni, nic ci nie jest? - Nie, wszystko w porządku, dziękuję - odpowiedziała spokojnie. - Kilka dziurek na swetrze, ale to tylko stary łach. - W jej wpatrzonych w roziskrzone polano szafirowych oczach nagle pojawiły się błyski rozbawienia. To Hans Wold cisnął bezmyślnie kawał drewna do kominka i iskry rozprysły po całym pokoju. Teraz słuchał wymyślań kobiety, która ze złością pokazywała dziury na jedwabnej bluzce. Korzył się przed nią, ukradkiem otrzepując dłonie z trocin. Towarzysząca im dotychczas grupka rozeszła się, bo nikt nie chciał być świadkiem upokorzenia Hansa, tylko Baby i mężczyźni zgromadzeni dokoła stolika z drinkami wybuchnęli złośliwym śmiechem. Oczy Baby zwęziły się, kiedy odwróciwszy wzrok od sceny przed kominkiem, zobaczyła Toni wtuloną w Nicka, którego ciemna głowa pochylała się nad jej twarzą. Zagryzła dolną wargę i całą uwagę skoncentrowała na nich. - Jakbym słyszał moją żonę. - Nick przysłuchiwał się drobnej kobiecie wymyślającej Hansowi. - Twoją żonę? - wyszeptała Toni. Jego słowa rozwiały delikatną mgiełkę szczęścia, która ją otaczała. - Tak - odpowiedział spokojnie Nick. - Wrzaski tej baby to kulturalna rozmowa w porównaniu z wybuchami Jadę. - Uśmiechnął się smutno. - Na szczęście dużo podróżuję i omijają mnie jej ataki furii. I jej depresje - dodał po chwili. Toni nie patrzyła mu w oczy. Przez krótką cudowną chwilę na świecie nie istniał nikt poza nimi, ale Nicholas miał żonę, a ona - Serge’a. Szybko rozejrzała się po pokoju. Rozwalony na miękkiej sofie obitej kremowym welurem Serge był całkowicie pochłonięty rozmową z chudą blondynką, której tlenione włosy piętrzyły się na czubku głowy w kunsztownie upiętym koku. Toni widziała jej pełne piersi, tylko o kilka cali oddalone od ciała Serge’a, zapraszająco rozchylone usta, co rusz zwilżane małym różowym języczkiem. Już znowu jest w formie, pomyślała z niesmakiem. Na pewno znajdzie jakąś wymówkę, żeby odwieźć ją do domu. Mój mąż, idealny dżentelmen w każdej sytuacji. Dlaczego nie kocha mnie już tak jak kiedyś, dlaczego ciągle musi sobie samemu udowadniać, że żadna nie może mu się oprzeć? Nick wyczuł natychmiast napięcie w Toni i cofnął obejmujące ją ramię. Serge’a i blondynkę zasłoniła nagle wspaniale zbudowana kobieta z twarzą zalaną łzami, która odeszła od towarzystwa zgromadzonego wokół odtwarzacza płyt kompaktowych. Jej owalna twarz, otoczona burzą rudych włosów, płomiennych jak słońce zachodzące nad Afryką, była słodka i łagodna niby oblicza Madonny na obrazach starych mistrzów, rysy rzeźbione idealnie, a źrenice szare niby zmierzch. Była uderzająco piękną kobietą, przyjaciółką Toni z czasu studiów na uniwersytecie. Mijające lata tylko umocniły ich przyjaźń. Hans Wold, który tylko czekał na okazję, aby uwolnić się od swojej prześladowczym, wyciągnął ramiona i objął rudowłosą. - Spokojnie, Helen. Jestem tutaj - rzekł, a namaszczony brylantyną kosmyk opadł mu na czoło. - Ty świnio - Helen płakała. - Ty mała, podła świnio. Jak mogłeś im powiedzieć? - Wybiegła z pokoju, a w ślad za nią ruszył silnie zbudowany młody mężczyzna. Z jego brązowych oczu i mocno zaciśniętych szczęk biła wściekłość. - Zostaw ją, Clive. Przejdzie jej - wybełkotał Hans. Młody mężczyzna odwrócił się gwałtownie i spojrzał mu w twarz. - Tobą zajmę się później - syknął. - Masz na to moje słowo. - Hans - włączyła się Toni. - Co zrobiłeś Helen? - Nic takiego, czego nie zrobiłby wcześniej Clive Markham. - Hans uśmiechnął się głupkowato, znacząco przesuwając dłonią po rozporku. - Clive musiał się chyba dowiedzieć, że ktoś inny spijał piankę z jego piwa, prawda? Toni skrzywiła się z niesmakiem. - Świnia - powiedziała do Nicka. - Co za małostkowy podlec. - Zastanawiam się, co ją w nim pociągało. - Nick obserwował Hansa, który stał w grupie mężczyzn i coś opowiadał, ilustrując swoje słowa jednoznacznymi wulgarnymi gestami. - Nic - odparła Toni. - Przeżywała wtedy śmierć matki, była samotna i nieszczęśliwa. Hans wyczuł jej słabość i zaoferował swoją pomoc. - Toni zagryzła wargi, patrząc na brylującego Wolda. - Mówią, że jest nienasycony, że może całymi godzinami - ciągnęła gorzko, obracając w dłoni pustą szklankę. - I to nie jedyna rzecz, w której bywa taki wytrzymały. Jeszcze dłużej potrafi monologować na ten temat. Hans właśnie ich mijał, oddalając się od kominka, i Nick przyglądał się jego blisko osadzonym oczom, wąskim ustom przypominającym bliznę i małym uszom. Odwrócił się i spojrzał na Toni; smutek zmienił kolor jej oczu, nadając im barwę wzburzonego morza. Szczupłymi palcami nerwowo stukała w pustą szklankę. Nagle ogarnęła go fala czułości, potrzeba chronienia jej i opiekowania się nią. - Chodź, Toni, zatańcz ze mną - poprosił. I oto znalazła się w ciepłej przystani jego ramion, czuła przy policzku miękkość tweedowej marynarki, wdychała woń whisky zmieszaną z ostrym, odświeżającym zapachem wody po goleniu. Wtulona w niego odprężyła się, napięcie i zmęczenie powoli ustępowały. „Gdzieś, kiedyś, moja miłości” - nucił Nick z policzkiem przy jej skroni. - „Przyjdziesz do mnie z mroków przeszłości, ciepła jak wiatr, łagodna jak pocałunek śniegu”. Jej jedwabiste włosy łaskotały go w nos i usta. Pachniała świeżością niby bukiet zerwanych po letnim deszczu dzikich kwiatów. Przesunął dłoń na jej kark, delikatnie gładząc miękką skórę. Objął ją mocniej, poczuł silne uda przyciśnięte do swego ciała i nagle zapragnął jej, bardzo jej zapragnął. Wypełnił go ból pożądania. Odsunął się od niej, ale jego palce jeszcze mocniej przywarły do jej ciała. Toni wyczuła zmianę nastroju, oderwała twarz od jego ramienia i spojrzała mu w oczy. Była w nich teraz powaga. Mąciło jej się w głowie od jego ciepłego oddechu na twarzy, jego zapachu. Mocno zacisnęła powieki, pragnęła, by te kilka sekund trwało w nieskończoność. Musnął ustami jej włosy i przytulił mocniej, szepcąc coś cichutko. Słyszała tylko urywki, bo bicie jego serca zagłuszało głos. To było coś o nocy, tęsknocie i miłości, piękny ale nieznany jej wiersz. ...bo to Hafiz przyszedł albo Omar, co uwięzić chciał aromat, który przywiódł mnie do ciebie w rytmie dawno zapomnianym... Głos mu się załamał. - Co to za wiersz, Nick? - wyszeptała, ciągle jeszcze wtulona w jego marynarkę w obawie, że czar pryśnie. - Jest taki piękny. Delikatnie uniósł jej twarz i przyglądał się regularnym rysom. - To stary utwór, napisany przez kogoś, kto znalazł prawdziwą miłość i pokrewną duszę. - Czule pogłaskał jej policzek. Niechętnie cofnął dłoń i odsunął się. - Toni - powiedział ochryple. - Teraz muszę już iść. Jestem zazdrosny. Zazdrosny o kogoś, kogo prawie nie znam i kto nie należy do mnie. I wcale mi się to uczucie nie podoba. - Nie - krzyknęła Toni, wyciągając ramiona, żeby go objąć, zatrzymać na zawsze. - Nie mogę tu zostać, nie mogę cię trzymać w ramionach wiedząc, że należysz do innego. - Jego oczy błądziły po jej twarzy, jakby chciał utrwalić ją sobie w pamięci, mówił cicho. - Jesteś prześliczna, Toni. Cudownie było cię poznać. Do widzenia, mały kocie. - Pocałował jej dłoń, pogładził nos, odwrócił się i szybko wyszedł z pokoju. Chciała płakać i biec za nim, ale zamiast tego zacisnęła tylko pięści, tak że długie paznokcie do bólu wpiły się w ciało. Widziała światła jego samochodu przesuwające się po zalanych deszczem szklanych ścianach salonu. Po chwili błyski reflektorów zniknęły. Na dworze została tylko targana wiatrem ciemność. Jej umysł akceptował jego argumenty, ale ciało wzbraniało się je uznać. Ta wzajemna fascynacja była natychmiastowa i głęboka. Bezgłośnie płakała nad niesprawiedliwością losu, który kazał jej oddawać to, co dał na chwilę. Wiedziała, że nie ma dla nich wspólnej przyszłości. Oboje wychowano w poszanowaniu zasad moralnych tego społeczeństwa. Nie przeszkodzi jej to jednak tęsknić za szczęściem, które ją przepełniało, kiedy była z nim. Jak dziecko nie chce uwierzyć, że Święty Mikołaj to wymysł dorosłych, tak Toni nie chciała uznać spotkania Nicka za kolejną, nic nieznaczącą znajomość. Nieszczęśliwa, zatopiona w myślach, nie zauważyła nadejścia Baby Botha. - Wyglądasz jak zbity pies, Toni. Co się stało? - Baby chwiała się nieco na wysokich obcasach. - Czyżby sławetny Nicholas Houghton już cię opuścił? - Uśmiechnęła się znacząco i pociągnęła łyk ze szklanki, zostawiając na niej tłusty ślad różowej szminki. - A czy tobie w ogóle zdarza, się myśleć o czymś innym, Baby? - zapytała gorzko Toni, zbierając na tacę puste naczynia. Po chwili ruszyła w stronę kuchni, byle dalej od kpiącego głosu. - Czasami - odparła żona Bootsa, przygryzając wystającymi zębami dolną wargę. - Znam mężczyzn. „Zdobywaj i zostawiaj” to ich motto, a Nicholas Houghton z pewnością jest stuprocentowym mężczyzną. - Roześmiała się hałaśliwie. - Założę się, że ogrzał więcej łóżek, niż ty wzięłaś gorących kąpieli. Nie było sensu odpowiadać. Toni przebijała się przez tłum w stronę kuchni, po drodze zbierając szklanki i pełne niedopałków popielniczki, symbol lekkomyślności przyjaciół Serge’a, którzy uważali, że Bóg uchroni ich przed rakiem płuc. Nagle jej uwagę przyciągnął dźwięk tłuczonego szkła, szybko więc ruszyła w tamtym kierunku. Kiedy podeszła bliżej, jej oczy rozszerzyły się z oburzenia, a twarz poczerwieniała ze złości. - Czy ty oszalałeś? - wrzasnęła. - Odłóż to natychmiast! Postawiła tacę na dywanie i podbiegła do Kongijczyka. Był prawie nieprzytomny: mieszanina środka znieczulającego, który zaaplikowano mu w szpitalu, i wina zrobiła swoje. Powoli, metodycznie żuł kryształowy kielich. Na stopniach schodów do kuchni usadowiła się grupa gapiów i ze zgrozą się temu przyglądała. Spojrzawszy na Toni niewidzącym wzrokiem, Kongijczyk uniósł wykwintny puchar i odgryzł następny kawałek, miażdżąc go zębami z rozkoszą, niby krowa świeżą trawę. - Ty wariacie! - wrzasnęła Toni i wyrwała mu resztę kielicha z dłoni. - Wypluj to! Przyglądał się jej z uwielbieniem, próbując się uśmiechnąć poplamionymi krwią wargami. - Wypluj to natychmiast! - Z wściekłością pociągnęła go za ucho i podsunęła pod brodę do połowy zjedzone naczynie, do którego wypluł kawałki czerwonego od krwi szkła. - A teraz wypłucz usta winem i usuń z nich resztki odłamków! Zrobił, co mu kazała, posłuszny jak dobrze ułożone dziecko. Cały czas trzymał kucającą przy nim Toni za rękę. Kazała mu płukać usta tak długo, aż była pewna, że nie zostały w nich żadne okruchy. Wybrawszy z tłumu gapiów stosunkowo trzeźwo wyglądającego mężczyznę, poleciła mu zawieźć starego żołnierza do domu i przypilnować, by żona położyła go do łóżka. Dygocąc z wściekłości, postawiła nadgryziony kielich na tacy i w milczeniu ruszyła przez zakłopotany tłum. Oparłszy się biodrem o ciężkie drzwi kuchni, pchnęła je mocno i ledwo uniknęła zderzenia z Serge’em, który rozmawiał z jakimś obcym mężczyzną. Nieznajomy miał na sobie obcisłe dżinsy i czerwoną, rozpiętą po pępek koszulę. Jego nieowłosiona klatka piersiowa wydawała się trupio blada w ostrym świetle jarzeniówek. - O, Toni - odezwał się Serge, z trudem panując nad sztywniejącym od nadmiaru alkoholu językiem. - Naszemu przyjacielowi zdarzył się mały wypadek. Zawołaj służącą i każ jej posprzątać. - Izuba śpi, Serge. Jest wpół do czwartej - odparła Toni, starając się nadać swojemu głosowi spokojne, rzeczowe brzmienie. - Nie obchodzi mnie, która jest, do cholery, godzina - warknął. - Mój przyjaciel potrzebuje pomocy, rozumiesz. Każ jej tu przyjść i posprzątać ten burdel. - Serge - przekonywała Toni. - Izuba pracowała do późna prawie co noc w tym miesiącu, bo musi kupić braciom nowe ubrania. Nie mogę kazać jej wstać o tak wczesnej porze. Mąż rozdrażniony, że Toni podważa jego autorytet w obecności przyjaciół, mocno chwycił ją za ramię i pchnął w stronę drzwi kuchennych. - To ja płacę tej krowie, i to mnie ma być posłuszna. I ty również - syknął. - Mam gdzieś ich nowe ubrania! Mogą je sobie sami kupować, może wtedy twoja święta sługa będzie wstawać, kiedy jej potrzebuję. Dotknięta niesprawiedliwym atakiem na Izubę i upokorzona Toni przestała uważać na to, co mówi. - Nie rozumiesz zwyczajów plemienia Xhosa - powiedziała. - Bo inaczej wiedziałbyś, że rodzina jest zobowiązana dostarczyć nowe rzeczy młodym chłopcom, którzy powracają do domu po ceremonii obrzezania. Izuba nie pracowała tak dużo dla własnej przyjemności. Musiała zarobić więcej i należy się jej noc odpoczynku. - Zwyczaje! - wybełkotał Serge, nie zwracając uwagi na stojącego obok młodego człowieka. - Jeśli Xhosa chcą być częścią naszego społeczeństwa, powinni zapomnieć o prymitywnych czarach i obyczajach. Nie zniosę takich bzdur pod moim dachem. - Rzucił niedopałek papierosa na podłogę. - Każ jej wstać i posprzątać. I niech umyje tę zapaskudzoną podłogę - wycedził. - Albo, jeśli wolisz, oszczędzaj ją dalej i zrób to sama. - Czknął, roześmiał się i wyszedł trzaskając drzwiami. Toni głęboko wciągnęła powietrze, żeby odzyskać panowanie nad sobą, i spojrzała na nieznajomego. - Pani Balser - wyjąkał. - Próbowałem doprowadzić go do drzwi kuchennych, ale nie wytrzymał. - Nerwowo przełknął ślinę i pogładził się po rzadko zarośniętym podbródku. - Ja... przepraszam. - Nieśmiało wskazywał na drugi koniec lśniąco białej wąskiej kuchni. Tam, nad zlewem z nierdzewnej stali, pełnym szklanek i talerzy, pochylał się mężczyzna szarpany nudnościami. Jego łysą piegowatą głowę pokrywał pot. Toni czuła, jak jej żołądek kurczy się, gdy podchodziła do zlewu. W powietrzu unosił się mdlący zapach wymiocin. - Proszę go oblać zimną wodą - poleciła lodowatym głosem, walcząc z falą żółci napływającą z żołądka do ust. - Wszystkie naczynia mają być umyte, i to natychmiast, bo jeśli nie, wsadzę mu głowę do tego zapaskudzonego zlewu. Moja służąca nie będzie tu sprzątać. - Dobrze, proszę pani - wystękał młody człowiek, sięgając po żółte plastikowe wiadro, które stało za drzwiami. Toni minęła śmierdzący zlew i tylnymi drzwiami wyszła na dwór. Wciągała w płuca głębokimi haustami zimne świeże powietrze. Lodowaty wiatr wpadał przez otwarte drzwi do kuchni i neutralizował cuchnące wyziewy. Objęła się ramionami, zadowolona, że jest sama, ale zaniepokojona własną gniewną reakcją na wyczyny Kongijczyka i scenę w kuchni. Kłótnie z Serge’em zdarzały się coraz częściej. Zdawała sobie sprawę, że on nie zapomni o tej sprzeczce i że będzie musiała zapłacić za swoją zuchwałość. Jak idiotka podsyciła jego gniew. Eksplozja wkrótce nastąpi, była tego pewna. Oślepiająco białe reflektory przesunęły się po rosnących przy kuchni czerwonych i białych krzewach bugenwili. Toni spojrzała na słabo widoczny w ciemności samochód. - Nick - wyszeptała. - To ty. Wróciłeś. - Z uśmiechem szczęścia na ustach pobiegła lekko w stronę auta. Krople deszczu pokryły jej włosy gęstą siateczką. - O, Toni - zawołał Clive Markham, który właśnie wysiadł z samochodu i biegł do domu, aby schronić się przed deszczem. - Cieszę się, że od razu cię znalazłem. Potrzebuję twojej pomocy. A więc to nie Nicholas. Fala adrenaliny opadła, rozczarowanie było tak wielkie, że Toni zrobiło się niedobrze. Zwilżyła usta i głośno przełknęła ślinę. - Co się stało. Clive? Coś z Helen? - zapytała, ciągle mając przed oczyma rozwiane tycjanowskie włosy załamanej przyjaciółki, uciekającej przed Hansem. - Nie, nie z nią - odparł głosem, który stał się zimny jak lód, kiedy Toni wspomniała Helen. - Clive. - Oparła mu dłoń na ramieniu i spojrzała w ponurą twarz. - Helen jest cudowną kobietą i wiem, że naprawdę cię kocha. Uścisnął jej rękę, ale zignorował ciepłe słowa. - Chodzi o barmankę z pubu. Wypiła dziś u was za dużo i w drodze do domu wjechała w rów przed ambasadą brytyjską. - Znowu - jęknęła Toni. - Już trzeci raz w tym miesiącu trzeba ją odwozić do domu. - Nie przepadała za barmanką. Jeśli wierzyć plotkom, była to kobieta nienasycona i stali bywalcy lokalu mogli to, ku swemu zadowoleniu, sprawdzać osobiście. - Helen jest z nią - ciągnął Clive. - Usiłuje ją powstrzymać przed wyśpiewywaniem sprośnych piosenek. - Wątpię, czy ambasador byłby zachwycony, gdyby obudzono go piosenką z takiego repertuaru o czwartej rano - zachichotała Toni. - Wracaj do nich i uważaj, żeby nie zaczęła śpiewać. Poproszę Serge’a i kogoś jeszcze, kto da radę utrzymać się na nogach, żeby jechali wam na ratunek. - Dzięki, Toni, prawdziwy z ciebie skarb. - Clive musnął ustami jej zimny policzek i pobiegł w kierunku samochodu, ochlapując sobie buty i spodnie czerwonawym błotem. Kiedy okupujący salon goście dowiedzieli się o sytuacji pod ambasadą, zaczęli gromadnie opuszczać dom. Na czele kroczyła Baby Botha. Jej wrodzone wścibstwo spotęgowało się po wypiciu aż za wielu szklanek czerwonego wina. Toni wolała nie myśleć, jakie sceny rozegrają się wkrótce przed siedzibą ambasadora. Na środku salonu została tylko grupka mężczyzn, którzy już dawno zrezygnowali z daremnych prób utrzymania się na nogach. Leżeli na dywanie wokół przenośnego radioodbiornika i słuchali transmisji z meczu rugby. Pełen emocji głos komentatora unosił się coraz wyżej i działał na nerwy Toni, która od urodzenia nie cierpiała rugby. Uważała, że słowa sir Thomasa Elyota, którymi określił swego poprzednika: „zwierzęca wściekłość, brutalna siła i nic poza tym” doskonale pasowały do uprawianej czterysta lat później gry. Boots zawołał ją, kiedy wygładzała poduszki na kanapie i strzepywała z nich łupież popiołu. - Toni, masz jeszcze trochę tych ciasteczek? - spytał zlizując okruszki z warg. - Mówili, że to ostatnia paczka, ale to banda oszustów. - W ręku trzymał puste opakowanie po biszkoptach. Owłosiona dłoń zaciskała się na podobiźnie roześmianego bobasa. Toni przeniosła wzrok z buzi dziecka na oślinione, oblepione kawałkami biszkoptów usta Bootsa. Tego wieczora jej nerwy napinały się do granic wytrzymałości już kilkakrotnie. Teraz na widok pijanych mężczyzn, maczających resztkę biszkoptów jej syna w piwie i siorbiących ohydną masę, puściły jak gumka starej procy. - Wynoście się! - wrzasnęła. Jej krzyk był jak lodowaty prysznic wyrywający ich z alkoholowego otępienia. - Wynoście się z mojego domu. Brzydzę się wami. Wynoście się teraz, natychmiast! Przyglądali się jej z głupimi minami, nie wierząc własnym uszom. Cicha, posłuszna żona Serge’a zmieniła się w rozwrzeszczaną jędzę. Boots chciał zaprotestować, ale kiedy spojrzał w pełne obrzydzenia oczy Toni, zerwał się na równe nogi i wyszedł za innymi z salonu, chwiejąc się niepewnie. - Kobiety - rzucił z pogardą, zatrzymując się przy drzwiach. - Nadają się tylko do dwóch rzeczy, przy czym wcale nie jestem przekonany co do tej drugiej. Szary płaszcz mgły rozjaśniało już złote światełko wstającego dnia, gdy oblepione błotem ferrari Serge’a z impetem wjechało na podjazd. Toni otworzyła drzwi. Słaby uśmiech znikł z jej umęczonej twarzy o podkrążonych oczach, kiedy mąż brutalnie odepchnął ją na bok i zatrzasnął drzwi. - A więc to tak - wycedził, niedbale rzucając mokry płaszcz na podłogę. - Więc moja żona od dzisiaj gra Kurewsko Dystyngowaną Damę. Moi przyjaciele ci nie odpowiadają, co? Nie mają wstępu do tego domu, tak? - zaciął się, prawie siny z wściekłości. - Wyrzucasz ich z mojego domu, mojego domu, rozumiesz? Czy rozumiesz, że to jest mój cholerny dom? Mieszkasz tu tylko dlatego, że ja ci pozwalam! - Jego głos drżał ze złości. Na skroniach wystąpiły błękitne, pulsujące żyły. - Proszę, Serge, nie krzycz. Chciałam tylko... - „Nie krzycz”? Nie mów mi, co mam robić! Nie próbuj mną komenderować jak moimi przyjaciółmi. - Pochylił się nad nią, tak że była zmuszona patrzeć w jego oszalałe jasnoniebieskie oczy. Brutalnie uniósł jej twarz do góry, drapiąc ją paznokciem w kącik ust. - Posłuchaj mnie. - Przysunął się do niej. Chciała wytrzeć łaskoczącą kropelkę śliny, ale nie poruszyła się. - W moim domu najważniejszą osobą jest gość. Masz zabawiać moich przyjaciół i być dla nich uprzejma i milutka, taka jaka dziś byłaś dla tego cholernego mądrali Houghtona. Koło niego mogłaś się uwijać, prawda? Moi przyjaciele będą tu siedzieć tak długo, jak będą chcieli, i nie wyobrażaj sobie, że możesz tu coś zmienić, ty świętoszkowata dziwko! - Wpatrywał się w nią wybałuszonymi oczami, przygryzając bezkrwiste wargi. Drżącymi rękami wyciągnął z kieszeni pogniecioną paczkę papierosów. Wyjął jednego, nie zwracając uwagi na to, że reszta rozsypała się na podłodze. Toni schyliła się, by je pozbierać, ale Serge kopnięciem odsunął jej dłonie. - Nie dotykaj ich! - wrzasnął miażdżąc papierosy butami. Okruchy tytoniu wbijały się w gruby dywan. - Nie dotykaj żadnych moich rzeczy. Nigdy. - Z trudem zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął. - Proszę, Serge. Obudzisz Tima - błagała Toni. - Nic cię on nie obchodzi, kiedy węszysz za tematami do swoich artykułów. Podrzucasz go przyjaciółce, ale mnie każesz milczeć. - To nie fair i dobrze o tym wiesz - przerwała mu ze złością. - Zostawiam go u Helen tylko wtedy, kiedy naprawdę muszę wyjść. Nie mów mi, że nie troszczę się o mojego syna! - „Obudzisz Tima” - przedrzeźniał ją Serge. - Obchodzi cię tylko twój zakichany syn, zakichane książki i zakichana służąca! Lepiej, żeby ta rozpuszczona baba wypełniała swoje obowiązki, bo inaczej odeślę ją na wieś, gdzie nie dostanie pracy i nie zapłaci za szkołę i ubrania swoich bachorów. Toni z trudem powstrzymywała ogarniający ją gniew. Do bólu kurczyła palce u nóg. Pragnęła mu przypomnieć, że to ona - pieniędzmi ze swoich artykułów - wspierała rodzinę Izuby. Wiedziała jednak, że kiedy męża przepełniają alkohol i wściekłość rozsądniej jest milczeć. Głośno przełknęła ślinę, dławiąc słowa sprzeciwu i w milczeniu słuchała jego tyrady. - Nawet nie potrafisz się przyzwoicie ubrać - stwierdził z pogardą. - Spójrz na siebie. Budzisz we mnie wstręt. Nie tylko nie możesz ubrać się odpowiednio, ty nie potrafisz się odpowiednio zachować. Za kogo, do cholery, się uważasz? Patrzyła w jego twarde jak stal oczy i drżała. Jego słowa raniły jej dumę i poczucie własnej wartości. Wysłuchiwała listy zarzutów, aż w końcu, osłabiona i wymęczona, straciła ochotę do dalszej walki. Jeszcze raz przeprosiła, zdecydowana się upokorzyć, byle tylko zamilkł. - Przepraszam, Serge - powiedziała cicho, starając się ukryć wzburzenie. Zaciskała dłonie, aby nie zobaczył, że drżą. Pobielałe kostki niemal przebijały napiętą skórę. Jej mąż był teraz okrutnym nieznajomym o bladej z wściekłości twarzy, w której świeciły pełne nienawiści oczy. Jego słowa były ostre jak noże w rękach Somalijek, mistrzyń w powolnym obdzieraniu żywych ofiar ze skóry. - „Przepraszam, przepraszam” - warknął. Nalał sobie whisky i wypił ją jednym haustem. Toni ominęła go i ruszyła długim korytarzem w kierunku sypialni, nakazując sobie spokój. Zwykle im dłużej z nim dyskutowała, tym bardziej pogarszał się jego nastrój. - Boże - szeptała - nie pozwól mu iść za mną, błagam cię, dobry Boże. - O, właśnie, uciekaj - szydził Serge. - Nie potrafisz nawet mnie wysłuchać, ty miękka dziwko. - Patrzył za nią przez chwilę. Głowę trzymała wysoko, spięta gorsetem złości. Wziął ze stołu butelkę i ruszył za Toni, ale po chwili zawahał się, wzruszył ramionami i wrócił do salonu. Z ognia na kominku został już tylko żar. Okna, w których odbijał się nadchodzący świt, drżały pod spazmatycznymi uderzeniami wiatru. Serge ciężko opadł na skórzany fotel i przymknął oczy. Toni otworzyła drzwi do sypialni Timothy’ego. Plastikowy kaczor Donald kołysał się na haku, rysując pomalowaną na biało ścianę. Jak co dzień, szczerzył pomarańczowy dziób w wiecznym uśmiechu. Cichutko weszła do pokoju syna, pozwalając znajomemu ciepłu ogarnąć serce. Z rozkoszą wdychała zapach małego ciała. Zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku, aby choć na chwilę odgrodzić się od nienawiści i przemocy. Timothy zamruczał coś przez sen i przeciągnął się rozkosznie. Stała bez ruchu, nie chcąc go obudzić. Kiedy się uspokoił, osunęła się na podłogę. Siedziała skulona, opierając brodę na podkurczonych kolanach. - Dlaczego, Boże, dlaczego? - wyszeptała wstrząsana bezgłośnym łkaniem. Tej nocy jednak nie znalazła w modlitwie pociechy i miała wrażenie, że Bóg się od niej odwrócił. Była zbyt dumna żeby rozmawiać o Serge’u z przyjaciółmi, nawet z Helen, która znaczyła dla niej więcej niż rodzona siostra. Chciała porozmawiać z Izubą, której prosta filozofia zawsze dodawała jej otuchy, ale to byłaby oznaka słabości. Życie z Sergem wymagało siły. Nie mogła także obciążać swoimi problemami ojca. Nie był zachwycony jej małżeństwem. Porównał kiedyś Serge’a do cyrkonu, pięknie błyszczącego, ale bez większej wartości. „Nie chciałbym robić z nim interesów, Toni - ostrzegał starszy pan. - W jego uśmiechu jest coś, co mnie przeraża”. Toni zakochana, głucha na wszelką krytykę, poprawiła mu wtedy czule siwe włosy na skroniach, pocałowała w policzek i roześmiała się. - Jesteś starym zazdrośnikiem, który nie chce stracić córki. Wiesz przecież, że zajmujesz w moim sercu specjalne miejsce i nikt nigdy tego nie zmieni, więc się uśmiechnij i ciesz moim szczęściem. Ojciec uśmiechnął się posłusznie, ale nieufność pozostała. Timothy westchnął i machnął ręką, zrzucając pluszowego misia na podłogę. Mały dzwoneczek na szyi zwierzaka zabrzęczał. Chłopczyk jęknął, zamruczał coś i zamilkł. Toni uniosła głowę i patrzyła na synka. W jej zapuchniętych oczach pojawiła się czułość. To z jego powodu ciągle jeszcze była z Serge’em. Wzdragała się na myśl, że jej dziecko mogłoby się stać pionkiem w grze między dwojgiem dorosłych, którzy chcą zniszczyć się wzajemnie. Sama dorastała w domu znienawidzonego ojczyma i nie chciała, żeby przybrany rodzic zmącił radosne dzieciństwo jej dziecka. Narodzenie Timothy’ego miało zwiastować nowy początek. Umocniony w swojej męskości przyjściem na świat syna, Serge miał stać się znowu czarującym, podniecającym mężczyzną, którego pokochała i poślubiła. Wierzyła, że mąż rozstanie się z zastępem długonogich, jasnowłosych kochanek, że jego długotrwałe podróże w interesach staną się znacznie krótsze, a popijawy w gronie nieznajomych nawiedzających jej dom przejdą do historii. Wierzyła, że gdy spełni się marzenie o dziecku, nic nie zmąci jej szczęścia. Chciała być doskonałą żoną, doskonałą matką i stworzyć swojej doskonałej rodzinie doskonały dom. Od tego czasu Toni zdążyła zdać sobie sprawę, że rzadko udaje jej się sprostać ideałowi. Ciężko opuściła głowę, wsłuchana w cichutkie tykanie ręcznego zegarka, który nagle stał się białym zegarem w nogach jej łóżka w zimnym, obcym pokoju, powoli odmierzającym godziny na oddziale położniczym. Długie godziny, podczas których jej ciało przeszywał ból, a doktorzy i położne usiłowali wyrwać jej syna z bezpiecznego, ciepłego łona. Tylko marzenia o doskonałej przyszłości u boku doskonałego męża i syna, marzenia kolorowe jak bańki mydlane, pomogły jej przetrwać tamte cierpienia. Dla niej czas ograniczał się wtedy do krótkich chwil, momentów wytchnienia między skurczami. Oddychała szybko i płytko; dziecko nie chciało się urodzić. Położne mamrotały coś nerwowo, lekarze zaczęli przygotowywać ją do operacji; chcieli za pomocą cesarskiego cięcia wydobyć dziecko z jej umęczonego ciała. Nóż jednak okazał się zbędny i w końcu urodziła swego gorąco wyczekiwanego syna. Ale nic się nie zmieniło. Teraz kuliła się na podłodze, zmarznięta, wstrząsana dreszczami, zbyt rozbita, żeby wstać i owinąć się kocem. Wsłuchując się w regularny oddech Timothy’ego, opłakiwała nie spełnione marzenia i obumarłe nadzieje, dopóki gardłowe gruchanie gołębi i błyskawica na mokrym szarym niebie nie obudziły jej synka. - Mamusiu, mamusiu - zamruczał sennie, odrzucając na bok kocyk i wyciągając do niej ramiona. Toni podniosła się z trudem i podeszła do łóżeczka. Nie do wiary, że ten śliczny mały chłopczyk jest jej! Wpatrywała się z zachwytem w jego miękką jak aksamit i czystą jak porcelana skórę, w długie, ciemne rzęsy, duże jasno-brązowe oczy, w pieprzyk na policzku, miniaturkę jej własnego, w te miejsca na buzi, w których pojawiały się dołeczki, kiedy mały się śmiał. Uwielbiała go: najcenniejszy dar, jaki kiedykolwiek otrzymała. Pocałowała go delikatnie najpierw w czubek noska, potem w obie powieki. Był to ich tajemny rytuał, któremu mogli się oddawać bez końca. Mały zapiszczał radośnie. Objęła go i wdychała ciepły zapach jego ciała. Czuła się tak, jakby wtuliła nos w miękkie futerko kocięcia. Kiedy poczuła w sercu ukłucie bólu, wzmocniła uścisk. - Mamusia jest mokra - stwierdził Timothy, gładząc ją po policzku. Toni szybko wytarła resztki łez wierzchem dłoni. - Tak, kochanie. Na dworze pada. Niebo płacze z tęsknoty za słońcem. - Pokaż mi, mamusiu - zażądał, wyciągając rączki do okna. Podniosła dziecko, oparła o biodro i podeszła do okna. Razem przypatrywali się kroplom deszczu opadającym w błoto. Zmoknięte, nastroszone gołębie obojętnie patrzyły na zalaną wodą ziemię. ROZDZIAŁ 2 Serge Balser z niesmakiem spojrzał na wypełnioną po brzegi niedopałkami popielniczkę i zirytowany zgasił wypalonego do połowy papierosa o szklany brzeg. Blat nocnego stolika znaczyły czarne plamy. Dana miała drażniący nawyk kłaść zapalone papierosy gdzie popadnie. Zapomniane wypalały się do końca, szpecąc krawędzie mebli. Mizdrzyła się właśnie przed lustrem. Leżał na nie pościelonym łóżku i obserwując, jak nakłada kolejne warstwy makijażu na ładną, ale pustą twarz, zastanawiał się, jakie to myśli i czy w ogóle jakieś myśli przemykają jej przez głowę. Z obrzydzeniem patrzył na tłuste ślady jej palców na trzyczęściowym zwierciadle. Jej szczotkę pokrywała gruba warstwa jasnych włosów. Niezliczone słoiczki z kremami pozwalającymi na zawsze zachować młodość i urodę stały otwarte, wskutek czego ich cenna zawartość wysychała i pokrywała się nalotem. Po raz kolejny Serge odczuł znajomy już niesmak. Może Hans ma rację, pomyślał, patrząc na niedbale ciśniętą na podłogę brzoskwiniową halkę. Może najlepiej jest tylko brać je i rzucać. Rzucać, zanim oplączą cię pajęczą siecią, zanim przywykniesz do rozgrzanych, wilgotnych ciał i zgłodniałych ust. Mógłby znowu używać mieszkania Hansa jako garsoniery, przyjaciel na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu. Okna jego mieszkania wychodziły na plaże Cliftonu, słynną ze zmysłowych, długonogich, młodych kobiet, których opalone ciała tworzyły na białym piasku jedyną w swoim rodzaju szachownice. Dziewczęta nie opierały się zalotom właścicieli luksusowych apartamentów o ścianach ze szkła. Te siedziby bogaczy, usytuowane na stromym zboczu, zdawały się strzec opalonych na złoty brąz kobiet przed oczyma intruzów. Serge uśmiechnął się na wspomnienie dzikich orgii, których świadkiem był dwupoziomowy apartament Hansa. Nie brakło tam ani wina, ani chętnych dziewcząt. Wychowany w szwajcarskiej rodzinie Serge oczekiwał od innych schludności i zamiłowania do porządku. Niechlujstwo Dany nie przeszkadzało mu na początku ich związku, kiedy była dla niego tylko kolejną kochanką, a nie częścią życia. Podniecało go jej niepohamowane zatracanie się w akcie miłosnym, jak narkoman wracał do kobiety, która potrafiła dawać mu to, czego potrzebował. Ich romansowi pikanterii dodawały erotyczne wariacje, wyrosłe z bujnej fantazji Dany. Trwał już dwa lata i powoli upodabniał się do małżeństwa. Tak, Hans miał rację. Kobiety istnieją tylko po to, aby dawać rozkosz mężczyźnie. Rano porozmawia z przyjacielem i zastanowi się nad rozstaniem z Daną. - No powiedz, taki numer! - wycedziła Dana, wróciwszy do łóżka. Długim polakierowanym paznokciem głaskała go po brzuchu. Jednym ruchem odrzuciła wilgotne, ciężkie włosy. - Święta Toni, która obskakuje nieznajomego faceta w twoim domu, na oczach twoich przyjaciół! - Tak - burknął Serge, zły, że Dana delektuje się opowieścią o Toni i Nicholasie jak kot, który bawi się złapaną już myszą. Serge opowiedział jej, co się wydarzyło na przyjęciu, bo jego zranione ego domagało się pocieszenia. Toni powinna się trzymać na uboczu, gotowa spełniać każde życzenia męża, a nie obściskiwać się z przystojniakami. Serge oczekiwał od kochanki pociechy i ukojenia, ale wizja potulnej Toni kokietującej obcego mężczyznę tak ekscytowała Dane, że bez końca wypytywała o szczegóły. Dana, ciągle spocona po ich ostatnim zbliżeniu, leżała obok niego. Wysoka, o godnej pozazdroszczenia figurze, była idealnym produktem madę in America, sprowadzanym zza Oceanu. Ten specyficzny eksport zapoczątkował J. F. Kennedy, wysyłając młodych marzycieli, aby szerzyli ideę cudownego amerykańskiego stylu życia w nowo powstałych krajach i nieśli im pomoc. Pełni zapału ochotnicy napływali do Afryki szerokim strumieniem, tak że rynek wkrótce się nasycił. Ich nieprzyzwoite odzienie - dżinsowe szorty i powyciągana bawełniana koszulka - budziło konsternację wśród ciemnoskórych kobiet; ich bezwstydny stosunek do seksu oczarował młodych czarnych wieśniaków, którzy wkrótce uważali stosunek z Amerykanką za symbol nowoczesności. Ich nauki o równouprawnieniu obu płci drażniły czarnoskórych mężczyzn, wedle ich tradycji bowiem kobiecie nie przysługiwały żadne prawa. Ich imponujące plany, które można by zrealizować tylko w wysoko rozwiniętym uprzemysłowionym kraju, a nie tam, gdzie większość ludzi nie umiała czytać ani pisać, a plemię znaczyło więcej niż rząd, denerwowały białych mieszkańców. Dana przemierzyła Tanzanię, Zambię i Botswanę, z zapałem krzewiąc na Czarnym Lądzie ideę coca-coli i gumy do żucia. Kochała Afrykę. Zachwycał ją leniwy tryb życia, ciepła gościnność i przyjazne nastawienie mieszkańców. Swoje miejsce odnalazła koniec końców w Kapsztadzie, mieście położonym tam, gdzie spotykają się wody Atlantyku i Pacyfiku. Skłoniły ją do osiedlenia się tu czyste jeziora, białe plaże, ciepłe złociste dni i spokój. Nadal była wierna swojej misji, pomagając bezdomnym mieszkańcom przedmieść. Wolała pulsującą życiem stolicę prowincji niż zapomniane przez Boga i ludzi wioski Afryki Środkowej. - Ojej, wiem, że tego nie lubisz, króliczku - jęknęła przepraszająco. - Ale ona zwykle nie robi takich rzeczy, prawda? - Jej palce maszerowały wzdłuż jego boku w górę i w dół, pozostawiając za sobą ścieżkę bólu. - Przecież zawsze mówisz, że się nie dowie o nas, bo jest ciągle zajęta w domu, zwłaszcza teraz, kiedy ma dziecko. - Przesunęła wilgotnym, mięsistym językiem po jego szyi, ciężko dysząc mu w ucho. Serge odsunął się pod pozorem sięgnięcia po kolejnego papierosa. - Widziałam jego zdjęcie w gazecie. Całkiem przystojny facet z tego Nicholasa Houghtona, ale trochę zbyt poważny. Czy on rzeczywiście jest taki poważny, króliczku? - spytała gardłowym niskim głosem, a jej palce błądziły po jego kręgosłupie aż do pośladków. - Kiedy przestaniesz nazywać mnie króliczkiem? - spytał zirytowany już na dobre Serge. - Wiesz, że nie lubię tego głupiego zdrobnienia. Dana roześmiała się. - Ale ty naprawdę jesteś jak królik: zawsze gotowy. To do ciebie pasuje. - Wyciągnęła się na brzuchu i ugryzła go w pośladek silnymi białymi zębami. Serge drgnął i upuścił zapalniczkę. - To pewnie dzięki zaangażowaniu Houghtona w ochronę środowiska Toni zwróciła na niego uwagę - paplała Dana. - Przecież ona też pisze o handlu kością słoniową i zagrożonych gatunkach, prawda? Właściwie jej artykuły są całkiem niezłe. Nie zauważyła wyrazu znudzenia na twarzy Serge’a. Jego jasne brwi ściągnęły się, a wąskie usta, które kilka minut temu obdarzała rozkoszą, przesuwając po nich językiem, tworzyły teraz wąską linię. - Czy to nie zabawne, króliczku? Wydaje ci się, że znasz ją bardzo dobrze, a ona nagle zakochuje się w przysłowiowym brunecie - paplała. - Nie zakochała się w nim, Dano. Ona tylko z nim tańczyła - poprawił Serge, zaciągając się głęboko. - Zatańczyła i rozmawiała przez całą noc, króliczku, całą noc - przypomniała mu Dana. Serge gwałtownie podniósł się z łóżka. Musi wyjść z tego mieszkania. Zaczynał się w nim dusić, a słowa Dany waliły w jego mózg jak pałeczki w rękach oszalałego dobosza. Nigdy nie pozwolił sobie na atak szału w obecności Dany; świadkami jego wybuchów byli ludzie, których wiązało z nim pokrewieństwo lub interesy. W obecności Dany, podobnie jak wobec innych kochanek i osób, którym chciał zaimponować, rozjuszony pan Hyde znikał, a na jego miejscu pojawiał się łagodny, sympatyczny doktor Jekyll. W tej chwili wszystko mogło się zmienić. Z trudem powstrzymywał ostre słowa, idąc do przedpokoju, gdzie poniewierały się ich zrzucone w pośpiechu ubrania. Chichotali jak dzieci rozbierając się, upojeni musującym winem wypitym do obiadu. - Co robisz? - zawołała Dana. Jej obfite piersi zakołysały się, kiedy siadła. - Ubieram się, Dano. - Serge wciągał obcisłe slipy. - Ale przecież mieliśmy dzisiaj iść do naszej chińskiej restauracji - jęknęła. - To przez nią, prawda? Jedziesz do domu z jej powodu. - Nerwowo szarpała poduszkę w niebieskiej powłoczce. - Do tej pory nigdy nie obchodziło cię, czy jest późno, zawsze mówiłeś, że poczeka, ale teraz obleciał cię strach, bo inny byk kręci się koło twojego corralu. - Obserwowała, jak wciąga spodnie na zgrabne pośladki i zasuwa błyskawiczny zamek rozporka. Drogi materiał szczelnie opinał silne uda. - Króliczku, proszę, nie odchodź - błagała. - To na pewno nic nie znaczyło. On prawdopodobnie bez przerwy obcałowuje obce kobiety i ciągle zmienia kochanki. To przecież część bycia sławnym, gwiazdy filmowe robią tak samo. To dla nich jak pójście do toalety. Ten Houghton na pewno jest taki sam - tłumaczyła Dana. - Chodź tu, króliczku, błagam. - Wyciągnęła ku niemu ramiona. Serge zapiął pasek i zmusił się, by podejść do łóżka z uśmiechem na ustach. Przycupnął na krawędzi i zaczął przyglądać się jej uważnie. Zauważył delikatny meszek na górnej wardze i zapragnął jak najszybciej porozmawiać z Hansem o jego garsonierze. Nagle, jakby wyczuwając w nim chłód i gniew, objęła silnymi dłońmi jego twarz i przyciągnęła do siebie. Słyszała jego przyśpieszony oddech, kiedy umiejętnie rozpinała mu koszulę i spodnie. Pod jej zręcznymi dłońmi gniew Serge’a przeobraził się w pożądanie. Uśmiechała się z zadowoleniem, kiedy w nią wchodził. Później leżała, gładząc go po mokrych od potu włosach, a on ssał jej nabrzmiewające sutki. Westchnęła z ulgą, patrząc na jasną głowę wspartą na jej piersiach. Jeszcze raz udało jej się go zdobyć. Serge czuł się dobrze. Kiedy zamknęli na klucz mieszkanie Dany, ruszył pogwizdując wesoło w stronę garażu, gdzie zostawił swoje ferrari. Było to idealne miejsce dla czerwonego, rzucającego się w oczy samochodu, bowiem nie istniały prawie szansę, że zobaczy go tu Toni lub jej przyjaciele. Wykrzywił usta w złośliwym grymasie, przypomniawszy sobie wyraz twarzy Toni na widok dodatkowego klucza na jego breloku. Ze śmiechem powiedział jej wtedy, że to klucz do mieszkania kochanki, przekonany, iż nigdy nie uwierzy w taką lekkomyślność jak obnoszenie się z kluczem do mieszkania innej kobiety. Była to ulubiona teoria Serge’a, którą z satysfakcją prezentował kumplom w zaciszu miejscowego pubu. „Zawsze należy mówić im prawdę, i tak w nią nie uwierzą”. Jego metoda jeszcze nigdy nie zawiodła. Wierzył, że Toni ufa mu bezgranicznie, i uważał, że tak właśnie powinno być. Obowiązkiem żony jest kochać męża bez zastrzeżeń i nie ingerować w jego prywatne przyjemności. Kelner, Chińczyk, kiwał powitalnie głową, prowadząc Serge’a i Dane do ich ulubionego stolika przy oknie. Mieli stamtąd piękny widok na morze. - Och - szepnęła Dana. - Spójrz, woda jest dziś srebrna. - Przykryła dłonią jego rękę. - A statki przypominają robaczki świętojańskie uwięzione w promieniu księżyca. Uśmiechnął się. Już zapomniał o wcześniejszej irytacji. Być może była niechlujna, ale jaka z niej atrakcyjna kobieta! Zawsze cieszyła go uwaga towarzysząca jej pojawieniu się w restauracji. Podniósł kieliszek. - Twoje zdrowie. - Nasze zdrowie poprawiła go, przesuwając językiem po wargach. - Nieźle pachnie - zauważył Serge, kiedy przy ich stoliku zjawił się kelner z tacami pełnymi wieprzowiny w sosie słodko-kwaśnym i innymi przysmakami. - Ach! - Serge z apetytem pochłaniał wielkie czarne chińskie grzyby. - Te czarnuchy są znakomite. - Spojrzał figlarnie na swoją towarzyszkę. - Ale, oczywiście, nie są tak wspaniałe jak twoje czarnuchy w slumsach. Według ciebie, tamci są doskonali. Nie widziała nic śmiesznego w tym kiepskim dowcipie. W jednej chwili zmienił się jej nastrój. Była teraz gotowa się bronić; urodzonemu w Europie Serge’owi z trudem przychodziło zrozumieć, jak Afrykanie pojmują demokrację. Według niego nowo powstałe państwa Czarnego Lądu za demokrację uważały nieco zmodyfikowany system dominacji plemiennej. - Znowu mówisz jak rasista - rzekła. - Jesteś bogaty, mieszkasz w luksusowych warunkach i nie obchodzą cię ludzie żyjący w budach z blachy i plastiku. Nie obchodzi cię ich upokorzenie i upadek. Uważasz, że wystarczy przeprosić za przeszłość, a reszta sama się ułoży. - Tak jest - prychnął Serge, zirytowany jej nagłą agresywnością. - Nie można zmienić przeszłości, ale można się z niej cholernie dużo nauczyć. - Nie podnosząc głosu, nagle ścisnął boleśnie jej nadgarstek. - Ty i tobie podobni wzbudzacie nadzieje w ufających wam młodych ludziach, z których większość to półanalfabeci. Wmawiacie im, że aby mieszkać w pięknych domach i jeździć dobrymi samochodami, wystarczy głosować. Wierzą w wasze bajki o świetlanej przyszłości i są rozczarowani, a potem stają się agresywni, kiedy oczekiwany dobrobyt nie zjawia się natychmiast. Chcecie dobrze, ale tak naprawdę jesteście dla nich okrutni. - Ach, więc jestem okrutna. - Dana usiłowała wbić widelec w kawałek grzyba. - W slumsach mieszkają tysiące ludzi, którzy przez całe dziesięciolecia spotykali się jedynie z wrogością, a przyszłość swoich dzieci widzieli czarno. Jeśli choć kilku z nich mogę dać nadzieję, zrobię to. I nie mów, że to okrucieństwo. Serge nachylił się do niej. Wpatrywała się w jego jasnoniebieskie, poważne w tej chwili oczy. - Na Boga, Dano, twoja naiwność mnie przeraża. Czy ty naprawdę tak niewiele rozumiesz? - Cóż, króliczku - wycedziła. - Lepiej zaakceptuj tę moją, jak to nazywasz, naiwność, bo nasze dziecko wychowam wedle moich zasad, nie twoich. Twarz Serge’a stężała jak granitowe oblicze Sfinksa. Przyglądał się jej: widział farbowane włosy, które w blasku świec lśniły jak złota przędza, widział jej piękne ciało w białej, podkreślającej figurę sukience bez ramiączek, widział jej błyszczące usta. Przed chwilą padły z nich słowa, które mogły zrujnować mu życie. Tylko pulsująca na skroni żyła świadczyła o tym, że je usłyszał. Dana odpowiadała mu takim samym uważnym spojrzeniem i tak trwali. Dwie postacie zamienione w milczące kamienie. Nie tak, krzyczała bezgłośnie, to nie tak miało być. Chciałam, żeby było pięknie, to miał być najpiękniejszy moment mojego życia. Dlaczego dałam się wciągnąć w tę dyskusję? Przyciskała dłonie do żołądka i bez słów błagała go o zrozumienie. Tak starannie zaplanowała ten wieczór: kupiła nową sukienkę, wybrała tę doskonałą chińską restaurację. Później, dużo później, podczas spaceru po srebrzystej w świetle księżyca plaży, chciała mu oznajmić, że będzie mieć jego dziecko, śliczną córeczkę o złotych włosach. Od kiedy uzyskała pozytywny wynik testu ciążowego, wielokrotnie wyobrażała sobie tę scenę i za każdym razem Serge tak samo reagował na nowinę: obejmował ją mocno i szeptał słowa miłości, obiecywał nowe, wspaniałe życie u swego boku. - Serge - szepnęła. - Króliczku, powiedz coś. Zignorował ją. Wezwał kelnera. - Proszę rachunek. Pani nie czuje się najlepiej. - Bardzo mi przykro, proszę pana. Może pomogłaby filiżanka herbatki jaśminowej? Natychmiast... - Rachunek - warknął. - W tej chwili! Wpatrzony w nieruchomą twarz Serge’a drobny Chińczyk odszedł, gnąc się w ukłonach. Serge milczał w drodze do domu. Dana oparła się o wejściowe drzwi i patrzyła, jak tylne światła czerwonego ferrari znikają w ulicznym ruchu. Pożegnalne słowa Serge’a zawirowały dookoła niej w ciężkim, wilgotnym powietrzu. - Nie możesz mieć dziecka. Odezwę się jutro. Gwiazdy już zbladły, kiedy Serge nacisnął pedał gazu i wjechał na drogę wijącą się u stóp góry o płaskim szczycie, majestatycznie panującej nad miastem otoczonym przez dwa potężne oceany. Serge nie myślał o górze, w naszej erze Wodnika uważanej przez naukowców za jeden z wielkich magnetycznych punktów Ziemi. Wiele godzin siedział w samochodzie, usiłując jakoś przełknąć nowinę Dany. W końcu podjął decyzję. Jutro zajmie się wszystkim. Teraz jego myśli biegły ku domowi położonemu na półwyspie, który był jednym z największych i najwspanialszych ogrodów Afryki. Serge Balser był człowiekiem dumnym. Ludzie, których oszukał w interesach, mówili, że jest cyniczny i zaborczy. Porzucone kochanki uważały go za niewiernego, a żona za pełnego wdzięku sybarytę, choć jednocześnie bała się jego ataków. Był bardzo dumny z tego, co posiadał, z imponującego domu na stoku Góry Stołowej i z kobiety, która ten dom prowadziła. Dokonał świetnego wyboru: Toni była dobrą żoną i kochał ją za to. Nie kochał licznych kobiet, z którymi sypiał, więc nie uważał tego za zdradę. Strzepnął popiół z papierosa i zaczął wybijać na pokrytej skórą kierownicy rytm płynącej ze stereofonicznego radia piosenki. Toni doskonale się dla niego nadawała. Zawsze, gdy wracał do domu, czekała na niego z kolacją i towarzyszyła mu przy stole, nawet o trzeciej rano. Dzięki niej zaoszczędził majątek, bo sama zajmowała się ogrodem i wystrojem wnętrz. Serge’a było stać na najlepszych dekoratorów, ale nie lubił wydawać pieniędzy bez potrzeby. Oszczędność to bardzo pozytywna cecha. Toni nigdy się nie skarżyła, choć nie potrafiła ignorować śladów szminki na jego koszulach. Musiał wtedy na poczekaniu wymyślać historyjki o pijanych kobietach, które wpadały na niego w barach i brudziły mu koszule, gdy starał się im pomóc. Toni dobrze bawiła jego przyjaciół, czy ich lubiła, czy nie. Przestał wystukiwać rytm, przypomniawszy sobie przykrą scenę sprzed tygodnia, kiedy to żona zwymyślała jego gości i wyrzuciła ich z domu. Zachowała się tak po raz pierwszy. Nie rozmawiał z nią od tego czasu. Jej wybladła twarz i błagalne spojrzenia koiły jak maść łagodząca ból jego zranionej dumy. Toni była dobrą matką, może zbyt drobiazgową, ale dobrą. Uważał, że doskonale wychowuje jego syna. Nie widywał go często, ale był przekonany, że małe dzieci powinno się widywać od czasu do czasu, a nigdy ich słyszeć. Wyrzucił papierosa przez uchylone okno; wiatr porwał niedopałek. To, że spłodził syna, napawało Serge’a dumą, ale już czas, by Toni mu dała córkę. Zawsze chciał mieć córkę, śliczną, małą blondyneczkę, którą mógłby chwalić się przed kumplami i psuć do woli. Zastanawiał się, dlaczego żona nie zaszła w ciążę; był przekonany, że po urodzeniu Timothy’ego pocznie z łatwością. Dzięki dokładnej inspekcji szuflad jej komody i apteczki w łazience przekonał się, że nie bierze tabletek antykoncepcyjnych. Zapewniała go, że nie miała założonej spirali. Wzdrygnął się na myśl o dwóch latach poprzedzających narodziny Timothy’ego. Były to ponure lata: rządziły nim wtedy termometry, telefony ponaglające do powrotu w celu odbycia stosunku o określonej porze, wykresy temperatury i wizyty w szpitalu. Nie chciał przechodzić przez to jeszcze raz. Sprawnie zmieniając biegi, ruszył, gdy zapaliło się zielone światło. Po chwili skręcił w aleję wiodącą do domu. O tej porze roku dęby były prawie nagie. Tim został poczęty na urlopie. Na myśl o dziewczętach z Tahiti, które tak hojnie ofiarowały mu swoje ciała, serce zabiło mu mocniej. Widział je, zwinne jak wydry, pływające w kryształowo czystej wodzie, dziewczęta o długich do pasa czarnych włosach, które kołysały się w wodzie niby wodorosty. Toni zrelaksowała się na Tahiti. Może tego właśnie potrzebowała teraz - kolejnego wyjazdu. Potem będzie mogła dać mu córkę. Zaraz jej opowie o wakacyjnych planach i od razu zabiorą się do rzeczy. Zakładał, że Toni będzie taka sama, jak zwykle po okresie ciszy: gotowa spełnić każde jego życzenie i zezwolić na każdy wybryk. Krew szybko krążyła w jego żyłach, kiedy wszedł do pogrążonego w ciszy domu. ROZDZIAŁ 3 Whisky mieniła się w kryształowych szklankach jak płynny bursztyn. Nicholas Houghton dolał do jednej soku jabłkowego. Jasnozielony płyn powoli mieszał się ze złocistym trunkiem. - To grzech wlewać coś takiego do dobrej whisky, Jadę - stwierdził, podając drinka żonie, która siedziała przy stoliku do brydża. Z okna rozpościerał się widok na ogród różany. Drobne pączki były jeszcze stulone i nic nie wskazywało na to, że niepozorne krzewy wkrótce wybuchną zapierającą dech w piersiach orgią kolorów i zapachów. - Szkoci zabiliby cię za bezczeszczenie wody życia. Jadę założyła nogę na nogę, podnosząc tym samym króciutką czarną spódniczkę wysoko na białe, piegowate uda. Wzmocniony fiszbinami stanik wypychał do góry jej piersi. Rozpięła jedwabną bluzkę w zielone i czarne kropki i kiedy wyciągnęła rękę po szklankę, śliski jedwab osunął się, odsłaniając biust. Zaciągnęła się lekko długim czarnym papierosem i nie wyjmując go z kącika ust - wiedziała, że jej zwyczaj mówienia z papierosem w ustach doprowadza męża do szału - wycedziła: - Ty tylko płacisz za moje drinki, kochanie, nie musisz ich wcale pić, więc się zamknij. Przez całe popołudnie przegrywała w karty i, jak zwykle, brak szczęścia w grze wprawił ją w okropny humor. Upiła spory łyk ze szklanki i wojowniczo obserwowała Nicka zza chmury dymu. Ciągle jeszcze była zła z powodu ostatniego rozdania. Z łatwością mogli wygrać robra, ale Nicholas nie zauważył możliwości, jaka otworzyła się przed nimi podczas licytacji. Wybrał niewłaściwy kolor, tym samym zaprzepaszczając szansę wygranej. Odchodząc od karcianego stolika, Nicholas spojrzał na żonę i zastanawiał się, gdzie też podziała się wesoła rozwódka, którą poślubił. Był absolwentem uniwersytetu, miał tytuł doktora entomologii i szykował się do rozpoczęcia pracy w jednym z koncernów chemicznych, kiedy ją poznał. Zrobiła na nim ogromne wrażenie, spodobało mu się jej błyskotliwe poczucie humoru i sprawność w łóżku. - Wyglądasz dziś naprawdę uroczo, kochanie - rzekł, pochylając się z zapaloną zapałką w ręku nad paleniskiem. Drewno szybko zajęło się ogniem, a Nick znów zobaczył oczyma wyobraźni głodne płomienie pochłaniające dębowe polana na innym kominku, ciemne włosy błyszczące w ciepłym świetle, duże niebieskie, wpatrzone w niego pełne szczęścia oczy i roześmiane usta. Ostry ból wyrwał go z zadumy; szybko zgasił zapałkę. Ssąc bolący palec, ciężko usiadł na krześle obok kominka. - Świetnie wyglądasz w tej spódnicy. W ciągu kilku lat małżeństwa Nick odkrył, że hołdy składane wyzywającej urodzie żony uspokajały ją i oddalały przerażające ataki szału, kiedy to z równą siłą ciskała w niego naczyniami, jak oskarżeniami. Uniosła brew i skrzywiła usta w złośliwym uśmiechu, różowym koniuszkiem ostrego języka oblizując pełne wargi. Spojrzała na mężczyznę rozwalonego w sąsiednim fotelu. - Boots, mój drogi, może zatańczymy? Puść coś wolnego, tak wolnego, żebyśmy za wiele nie musieli się ruszać. Nick westchnął i po raz kolejny tego wieczora pożałował, że spotkał małżeństwo Botha na przyjęciu u Serge’a Balsera. Boots odezwał się wkrótce potem, przypominając Nickowi, że razem studiowali. Nicholas nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć Bootsa na uniwersytecie i aby ukryć zmieszanie, zaprosił go z żoną na brydża. Wiedział, że ucieszy tym Jadę, fanatyczną brydżystkę. Jak wszyscy zapaleni gracze, jego żona nie cierpiała przegrywać. Gra ciągnęła się godzinami. Kiedy wreszcie przestali, łagodne światło popołudniowego słońca zasnuły wydłużone cienie zmierzchu. Nick żywił nadzieję, że po drinkach Baby i Boots wyruszą do domu, ale Jadę brylowała, była gwiazdą popołudniowego przedstawienia. Dostrzegał już symptomy nadchodzącego ataku furii i obawiał się, że noc, która okaże się równie długa jak popołudnie, będzie świadkiem następnego aktu małżeńskiego dramatu. Modlił się, by to nie był zbyt długi spektakl. Żeby jak najszybciej spełnić życzenie Jadę, Boots poderwał się gwałtownie i wylał całą whisky na swoją różową koszulę i szare spodnie. Jadę pochyliła się ku niemu, strzepując krople z mokrych spodni Bootsa. Z ociąganiem cofnęła z nich spowolniałą nagle dłoń. - Straszna z ciebie niezdara, ale nie martw się, whisky nie zostawia plam. - Uśmiechnęła się kusząco. - Pomóż mi wstać, a potem razem wybierzemy muzykę. Boots podał jej rękę, dysząc ciężko. Objęła go w pasie, spojrzała złośliwie na Nicka, a potem wyszeptała Bootsowi do ucha słowa, które wypełniły jego oczy pożądaniem i zabarwiły tłusty kark czerwienią. Nick patrzył na nich przez chwilę i westchnął ciężko. - Baby, może jeszcze drinka? - Sięgnął po pustą szklankę, którą Baby wystukiwała rytm na kolanie. - Dziękuję ci, Nick - wysepleniła. Jej głosik małej dziewczynki kojarzył mu się z dźwiękiem noża skrobiącego po talerzu i drażnił tak samo. - Ale dość wypiłam. Powinniśmy już iść, zajęliśmy wam przecież całe popołudnie. - Spojrzała na męża, który tańczył z Jadę. Przepocona koszula przywierała mu do pleców. Starał się jak najbardziej zbliżyć twarz do biustu partnerki, nie stając na palcach, jako że Jadę, wzrostem niemal równa Nickowi, przewyższała go o dobrych kilka centymetrów. - Boots - spytała Baby - czy nie uważasz, że na nas już czas? Odkleił się od Jadę, zadowolony z chłodnego powiewu na mokrej koszuli. - Tańczę, Baby - warknął. Szczypiące strumienie potu zalewały jego otwarte teraz oczy. - Czy nie widzisz, że tańczę? Nie stój tak, zatańcz z moim starym przyjacielem Nickiem i zapomnij o czasie! - Zaśmiał się szorstko i na nowo przywarł do Jadę. - Zatańczyć z Nicholasem? - żachnęła się Jadę. - Przecież on się potyka o własne stopy. Po dwóch krokach zaczyna gadać i zapomina o tańcu. Oczywiście uwielbia słuchać własnego głosu. Taki z niego mądrala. Pewna, że przyciągnęła ich uwagę, przesunęła palcami wzdłuż kręgosłupa Bootsa, tak że pośladki zadrżały mu spazmatycznie. - Tańczmy dalej, to cudowna piosenka. - Zaśmiała się gardłowo i przycisnęła uda do ud Bootsa, którego czoło natychmiast pokryła nowa fala potu. - Ależ, Jadę - sepleniła dalej Baby, zdmuchnąwszy z czoła jasne loki - przecież Nick tańczy wspaniale, widziałam to na własne oczy. Długie, czerwone paznokcie Jadę wpiły się w plecy Bootsa. W zwężonych nagle oczach żony Nick dostrzegł znajomy błysk szaleństwa. - Och, Baby, opowiadasz bajki - roześmiał się. - Nie widziałaś mnie tańczącego. Jest tak, jak mówi Jadę: na parkiecie nie ma ze mnie żadnego pożytku. Wyjaśnij jej, że tylko żartowałaś. - Ależ nie, wcale nie żartowałam - upierała się Baby, nie zauważając rozpaczliwych znaków Nicka. - Tańczyłeś z Toni i robiłeś to wspaniale. Obserwowałam was. To było cudowne. - Baby westchnęła. Przez całe popołudnie usiłowała przyciągnąć uwagę Nicka. Był uprzejmy i miły, ale zupełnie nieczuły na jej wdzięki. Może zatańczy z nią teraz, kiedy tak gorliwie go broni. - Bardzo długo z nią tańczyłeś, Nicku. Wyglądaliście bombowo. Uwielbiam tańczyć - rzekła tęsknie. Chciała, żeby Nick otoczył ją ramionami i tańczył z nią tak jak z Toni. Spojrzała na niego z nadzieją i zdumiona zauważyła, że Nicholas cały czas wpatruje się w Jadę, a na nią nie zwraca najmniejszej uwagi. - Ach, z Toni. - Jadę słodko uśmiechała się do żony Bootsa. - Oczywiście, z Toni. Powiedz mi, droga Baby, z którą Toni? Znamy ich kilka. Baby oczarował ten nagły wybuch sympatii; były to pierwsze miłe słowa Jadę skierowane do niej. Pospieszyła z odpowiedzią. - Z Toni Balser, wiesz, żoną Serge’a, tego przystojnego i bogatego Szwajcara. Mają fantastyczny dom, wysoko na wzgórzu. - Zachęcana uśmiechami Jadę, Baby ubarwiając swoją relację opowiadała, co się działo tamtego wieczora, w przekonaniu, że zaskarbia sobie wdzięczność Nicka. Według jej słów, wszyscy goście zamarli w zachwycie, obserwując tych dwoje wirujących po pokoju. - Ach tak. Szkoda, że mnie tam nie było. - Jadę spojrzała na Nicka i zacisnęła usta. - A mój najmilszy bawił się we Freda Astaire’a. - Wyzwoliwszy się z objęć Bootsa, podeszła do stolika i jednym haustem opróżniła swoją szklankę. - Zrób mi następnego drinka, kochany - poleciła. W wyciągniętej ręce trzymała puste naczynie. Jej oczy błyszczały jak kryształy. - Jadę, moja droga, czy nie uważasz, że dość już wypiłaś? - ostrzegł. - Zrób mi drinka - syknęła. Skinęła na Bootsa, drugą ręką głaszcząc siedzenie fotela obok. Podbiegł posłusznie jak dobrze ułożony szczeniak. - Baby - szczebiotała. - Chodź tu do nas. Po prostu uwielbiam cię słuchać. Potrafisz tak pięknie mówić. Szczerze mówiąc, kiedy opowiadałaś, prawie czułam zapach spermy i słyszałam dyszenie. Ramiona Nicka opadły. Znów się zaczynało. Zadowolona z nieoczekiwanej popularności Baby obciągnęła długą spódnicę w kwiaty, poprawiła szeroki, elastyczny pasek i usiadła naprzeciwko Jadę. - Grywacie w pokera, prawda? - Jadę uśmiechnęła się porozumiewawczo. Małżonkowie Botha twierdząco kiwnęli głowami. - To świetnie! Co powiecie na partyjkę rozbieranego pokera? - Tasowała już karty, zwinnie dzieląc talię na cztery kupki. - Ja nie wchodzę - rzucił Nick, który właśnie przyniósł żonie drinka. - Ależ, najdroższy, Baby tak bardzo chciałaby zobaczyć twoje śliczne pośladki i silne uda! A kto wie, może jeśli się bardzo dobrze przyjrzy, zobaczy namiastkę twojej męskości? Nie wolno ci jej zawieść. - Jadę spojrzała na niego z nienawiścią. - Siadaj i nie psuj zabawy - warknęła. Z jej twarzy Nick wyczytał, że wybuch jest blisko. Usłuchał, w nadziei, że to poprawi jej humor. Baby zachichotała nerwowo i znów oblizała wargi. Mężczyzn fascynowały jej duże piersi i miała nadzieję, że będzie mogła pokazać je Nickowi. Boots raz po raz przełykał głośno ślinę, bo zaschło mu w gardle na myśl o białym ciele Jadę obnażonym dla niego. Cała trójka pochyliła się nad kartami. Nick grał ostrożnie, z niesmakiem patrząc na rosnący stos ubrań i biżuterii. - Czwórki - zawołała Jadę. - Cztery króle - wychrypiał Boots. - Mam cztery króle. Bije twoje damy, Jadę. - Podniecony kręcił się na krześle. Tłuszcz na jego nagim brzuchu trząsł się jak galareta. - Zdejmujesz stanik! - Głos mu się załamał z emocji. Świadoma, że jest w centrum uwagi, Jadę mocowała się z zapięciem koronkowego biustonosza. - Boots, mój drogi, musisz mi pomóc. Nie mogę sobie poradzić - oznajmiła. Triumfalnie uśmiechała się do Nicka. Trzęsącymi się z podniecenia i pośpiechu wilgotnymi rękami Boots w końcu rozpiął haftkę i wyzwolił z koronek piersi, w które wtulał się podczas tańca. Jadę, ciągle rozkoszując się zażenowaniem męża, nie zauważyła niesmaku na twarzy Bootsa, kiedy obiekty jego pożądania, nie skrępowane już drutami stanika, opadły i zwisały smutno. Baby zagryzła wargi ze złości. To nie fair. Ona ma dużo lepsze piersi. Jeśli Nick musiał się zadowalać biustem żony, na pewno zachwycą go piersi jej, Baby. Błagała los, by jak najszybciej móc się pozbyć zarówno bluzki, jak i stanika. Mały, złośliwy duszek, który wysłuchuje takich próśb i raduje się ich skutkami, spełnił jej życzenie. Odwróciła się w stronę Nicka, żeby zobaczył, jak olbrzymie półkule, zakończone dużymi brązowymi sutkami wypadają z biustonosza. Białe jak marmur, pokryte delikatnymi żyłkami piersi spoczęły na blacie stolika i zdawały się wypełniać pokój. Nick spojrzał na nią i wrócił do kart. Ogrom jej biustu zaskoczył go, ale nie wzbudził pożądania. Podobały mu się kobiety o drobnych, jędrnych piersiach. - O właśnie! - prychnęła Jadę. - Wstydzisz się patrzeć, co? - Do szału doprowadzało ją zainteresowanie, z jakim przyjęto konkurencyjny biust Baby. - Wszyscy wiemy, że chciałbyś ich dotykać. Proszę, nie krępuj się, pościskaj je trochę, Baby nie będzie mieć nic przeciwko temu. W końcu przez całe popołudnie robiła do ciebie cielęce oczy i podsuwała ci cycki pod nos, ale ty nie masz dość jaj, by to zauważyć. W kącikach jej ust gromadziła się ślina. Jadę pluła jadem jak rozwścieczona żmija. Boots i Baby pobladli i otrzeźwieli błyskawicznie, ubierali się pośpiesznie, zbyt zażenowani, by spojrzeć na Nicka, który pochylił się pod falą obelg. - Tak! - wrzeszczała Jadę. - To wszystko twoja wina! Wywalasz swoje wymiona, a potem uciekasz! Wynocha stąd, wy burżujskie nudziarze! Wynocha! - Posłuchaj, Jadę - Boots był na tyle głupi, że usiłował z nią dyskutować. - Biblia mówi, że wszystko ma swój czas, a to... Nie dała mu skończyć. - Rzygać mi się chce na was i waszą Biblię - syknęła. - Ty sprośny hipokryto! Skubiesz mnie i obmacujesz, a potem cytujesz Biblię! Wynocha, ty tłusta świnio. I zabierz swoją głupkowatą żonę! - Żadna kobieta nigdy tak do mnie nie mówiła! - Boots gotował się ze złości. - Natychmiast przeproś, ty... Jadę rzuciła się na niego ze szklanką w ręku. Szkło rozbiło się o zęby Bootsa i przecięło mu wargę. Zaskoczony nieoczekiwanym atakiem, patrzył ogłupiały na kapiącą z wargi krew. - Boots, chodźmy - szlochała histerycznie Baby. - Proszę, chodźmy. - Była już przy drzwiach. Jadę posłała w ślad za nimi wiązankę przekleństw. Pokój wypełnił się zapachem palonej gumy, kiedy samochód Bootsa opuszczał podjazd przed domem. - Gratulacje, Jadę - odezwał się Nick. - Znowu ci się udało. W odpowiedzi cisnęła trzema pozostałymi szklankami w ścianę za nim. Alkohol zostawiał plamy na brzydkiej tapecie w kwiaty. Gniew wykrzywił twarz Jadę, piegi odcinały się od pobielałej skóry jak ślady po uderzeniach. W poszukiwaniu amunicji sięgnęła po stojące na bufecie ciężkie karafki. Nick podbiegł do niej szybko i złapał ją za ramiona w obronie pięknych, zabytkowych naczyń. Wiła się i kopała go w kostki, obcasy zostawiały krwawe ślady na jego łydkach. Wbiła mu zęby w ramię, a nie mogąc dotrzeć do krwi przez gruby materiał, klęła głośno. - Ty chamie-wrzeszczała histerycznie. - Ty chutliwy chamie! Nienawidzę cię, rozumiesz? Brzydzę się tobą. Nie cierpię twojego zapachu, wyglądu i dotyku. Nienawidzę cię! - Plunęła mu w twarz. Strużki śliny spłynęły po policzkach aż do warg i kapały na brodę. Rozwścieczony, zaciskając zęby, zaniósł rozszalałą kobietę do sypialni, wepchnął ją tam, zamknął drzwi na klucz. Schodził dębowymi schodami na dół przy akompaniamencie przerażających odgłosów. To Jadę ciskała kosmetykami i obrazkami w zamknięte drzwi. Płomienie na kominku zamieniły się w czerwony żar. Nick wyciągnął ręce nad rozżarzonymi węgielkami. Kiedy nieco odprężony wpatrywał się w nikłe płomyki, w jego wyobraźni przesuwały się jak w kalejdoskopie wizerunki tej Jadę, którą niegdyś pokochał. Przyszłość wydawała się pewna i bezpieczna podczas miesiąca miodowego, który spędzili w Xianie. Jeszcze widział Jadę zrywającą boki ze śmiechu, kiedy usiłował zachować równowagę przy skomplikowanych ćwiczeniach tai chi. Jadę w niebieskiej czapeczce Mao w czerwone i białe gwiazdki i gołąbkiem pokoju, nasadzonej zawadiacko na brązowe włosy, uśmiecha się do niego i targuje kurtkę na bazarze. Jadę głaszcze jedwabiście gładką bransoletę z jadeitu, delikatnie zielonego, lśniącego jak odbicie kwiatu lotosu w stawie. Jadę karmi go malutkimi pierożkami, domagając się całusa za każdego kęsa. Jadę w tysiącach sytuacji: roześmiana i zakochana w dzień, namiętna i wymagająca w nocy. Cudowny czas w Chinach, zanim zazdrość jak wąż nie wkradła się do ich raju. Jadę, kobieta jego marzeń, przyszła matka jego dzieci. Kobieta, którą uwielbiał. Nie ta Jadę, którą znał teraz: fanatyczna zwolenniczka tabletek antykoncepcyjnych, bo dziecko zniszczyłoby jej karierę, nie to mściwe, niezrównoważone stworzenie w sypialni. Nicholas zdał sobie wreszcie sprawę, że w domu panuje cisza. Wchodził na górę powoli, omijając trzeszczące stopnie. Ostrożnie uchylił drzwi sypialni. Jadę leżała na łóżku niby porzucona przez znudzone dziecko szmaciana lalka. Smugi tuszu na policzkach wyglądały jak namalowane rzęsy na twarzy lalki. Roztarta czerwona szminka nadawała jej ustom kształt podkówki. Jęknęła cicho, kiedy Nick położył jej nogi na łóżku. Rozglądał się w poszukiwaniu jakiegoś nakrycia, ale wyrzuciła poduszki i kołdrę za okno, a koce wepchnęła do napełnionej wodą wanny. Znalazł cieniutką koszulę nocną i okrył nią nogi żony. Zasunął ciężkie jedwabne zasłony, włączył nocną lampkę, która zalała pokój delikatnym światłem, i z ulgą, na palcach opuścił pokój. Zostawił otwarte drzwi, żeby słyszeć, gdyby go wołała, i oparł głowę o framugę. - Co się popsuło, Jadę? - wyszeptał patrząc na mruczącą przez sen żonę - co się stało z naszą miłością, z naszymi marzeniami? Zadrżał, kiedy uświadomił sobie, że czeka go dalsze życie z Jadę. Jutro obudzi się pełna skruchy, będzie go zapewniać o swojej miłości i składać obietnice, o których zapomni, gdy tylko on jej uwierzy. Będzie szlochać i błagać, przypochlebiać się, czekać na stosunek, aby się przekonać, że jej wybaczył, że nadal ma nad nim władzę. Miał tego dość. Nie był w stanie kochać się z nią po takich awanturach, a wstrzemięźliwość przybliżała groźbę nowego wybuchu. Przez lata ich małżeństwa Jadę nauczyła się mistrzowsko kierować Nickiem. Była doskonałym rybakiem. Przynętę stanowił jej nienasycony apetyt seksualny. Doprowadziła zaślepionego, targanego żądzą Nicholasa do ołtarza. Czasem ostrożnie popuszczała linki, pozwalała mu wyjeżdżać do buszu Zambii czy przewodzić ekspedycjom na bagna Okavango w celu zbadania skutków nadużywania DDT. Czasami godziła się na jego występy w telewizyjnych programach poświęconych ekologii, ale kiedy wracał do domu, drogo płacił za chwile wolności. Była chorobliwie zazdrosna o sukcesy męża; poniżając go, chciała umniejszyć jego osiągnięcia. Nick spędził z nią wiele godzin w gabinetach psychiatrów, okrutnych godzin, podczas których musiał odsłaniać swoje najintymniejsze myśli przed chłodnym wzrokiem obcych ludzi. W domu Jadę naginała opinie lekarzy do własnych potrzeb i jego obwiniała o swoje napady szału. Obwiniała go także o sukcesy, które odnosił, i sławę, o długie nieobecności, o to, że w ogóle żył. Kiedy miał dość i dochodziła do wniosku, że może go w każdej chwili utracić, że ryba chce się urwać z haczyka, popuszczała linki i pozwalała mu pływać swobodnie, czekając aż morze się uspokoi. W takich sytuacjach dogadzała mu w łóżku, łagodziła spory łzawymi przeprosinami i słodkimi obietnicami. Całymi latami wierzył jej, rozpaczliwie pragnąc, by między nimi było tak jak na początku ich związku. Ale każdy sukces, każdy artykuł, w którym chwalono jego zaangażowanie, powodował ściągniecie liny. Długie lata niepewności, czy i kiedy uspokoją się fale i jak długo potrwa rozkoszny spokój, zanim zły humor Jadę wzburzy wody i przyniesie sztorm, zmęczyły Nicka. Chciał, aby pękła żyłka łącząca go z żoną. Modlił się o wolność, choć nadal czuł się odpowiedzialny za tego opętanego obsesją szalonego rybaka, jakim stała się jego żona. Nick odwrócił wzrok od pochrapującej Jadę i udał się do swego gabinetu. Po chwili grzebania w brązowej skórzanej teczce wyjął z niej kartkę papieru i stare wieczne pióro, którym pisał pracę magisterską. Usiadł przy biurku. Kochana Toni. Tęsknię za Tobą. Próbowałem o Tobie zapomnieć, ale nie udało mi się... ROZDZIAŁ 4 Duży brązowy labrador czujnie nastawił uszy i zjeżył sierść na kręgosłupie. Kamyki jak iskry sypały się spod jego łap, kiedy zbiegał z zalanej bladym jeszcze, wiosennym słońcem skarpy i pędził długim podjazdem. Minął rząd dębów, na których pojawiły się pierwsze nieśmiałe listki, klomb hortensji i znalazł się przy bramie, zanim biały sportowy wóz przez nią wjechał. - Siad, Chops - krzyknęła Toni, ale pies nie słuchał; z doświadczenia wiedział, że jeśli będzie uparcie skakał na śnieżnobiałe drzwi, otworzą mu wreszcie i pozwolą wskoczyć do środka. Toni na próżno starała się odzwyczaić Chopsa od codziennej przejażdżki. Dawno już z przerażeniem stwierdziła, że gdy przyśpieszała, stawał do szaleńczego wyścigu z samochodem, ocierając się o karoserię i ryzykując życie. Jeśli natomiast zatrzymywała wóz, by nakrzyczeć na psa, wylizywał jej dokładnie twarz, pokazując, jak bardzo ją kocha i jak tęskni. - Dobra, stary, wskakuj - zrezygnowana Toni otworzyła drzwi. Uszczęśliwiony Chops usadowił się na tylnym siedzeniu. Po chwili kremowa skóra obicia pokryta była żółtoczerwonym pyłem z psich łap. Kiedy samochód nabierał szybkości, Chops wystawiał łeb za okno, prychając gniewnie na wiatr, który rozwiewał mu uszy i trzepotał językiem. Na przednim siedzeniu pokrzykiwał Timothy, usiłując odpiąć pas bezpieczeństwa i dołączyć do ukochanego psa. Często zdarzało się, że Toni, zaniepokojona panującą w domu ciszą, wybiegała przed dom, by szukać syna. Znajdowała go u boku Chopsa, z policzkiem przytulonym do brązowego psiego pyska. Obaj drzemali rozleniwieni w ciepłych promieniach słońca. Dawniej malutki Timothy godzinami bawił się z Chopsem, usiłując wywrócić na lewą stronę jedwabiste uszy psa i zwinąć w trąbkę jego różowy jak plaster szynki język. W okresie ząbkowania zamiast gumowych zabawek Tim gryzł koniuszki uszu Chopsa. Dopóki małe paluszki i ostre jak igiełki ząbki chłopca nie sprawiały bólu, pies cierpliwie znosił wszelkie tortury. Kiedy zaczynał cierpieć, wstawał i strzepywał Timothy’ego z grzbietu, jakby oganiał się od uprzykrzonej muchy. Pozbywszy się natręta, uciekał na wysoki taras nad garażem i tam wypoczywał w cieniu krzewów bugenwilli. Samochód zatrzymał się z przeraźliwym piskiem opon przy kuchennych drzwiach i Toni wysiadła, biodrem popychając drzwiczki auta, które zatrzasnęły się z hukiem. Obładowana paczkami zawołała Izubę Maipei, służącą. Izuba, której imię w języku Xhosa znaczyło gołąb, była kobietą o imponujących kształtach. Jej talią zachwycali się wszyscy mężczyźni z plemienia Xhosa, jej skóra koloru gorzkiej czekolady lśniła jak polerowany brąz, a zęby w uśmiechniętej twarzy były bielsze niż wykrochmalone mankiety i kołnierzyk jasnozielonej sukienki. Usłyszawszy wołanie, majestatycznie wkroczyła do kuchni. Timothy z piskiem rzucił się w stronę potężnej Murzynki. - Zuba, Zuba! - wykrzykiwał otoczony jej silnymi ramionami. - Bardzo chce mi się pić! Izuba, zgodnie ze zwyczajami Xhosa, wielką czcią darzyła bydło i dzieci, które uważano za symbole bogactwa i powodzenia. Miała czworo własnych dzieci, a Timothy’ego uważała za piąte. Uśmiechnęła się do Toni i pogłaskała ciemną główkę chłopca. - Uspokój się, Intakumba, moja mała pchełko. Twój lunch i dzbanek soku owocowego już na ciebie czekają. Chodź ze mną. - Popchnęła Tima w stronę łazienki, by wyszorować mu ręce i buzię, a Toni z ulgą rzuciła paczki na blat obok nierdzewnego zlewozmywaka. - Czy ktoś zostawił dla mnie jakieś wiadomości? - krzyknęła za wychodzącą z kuchni Izubą, która natychmiast odwróciła się i zaczęła gorączkowo przeszukiwać kieszenie białego, obrębionego koronką fartucha. - Oj, Ungumtukathixo - odpowiedziała, posługując się imieniem, które jej rodzina nadała Toni. Nazwali ją „Bożym Dzieckiem”, otoczyła bowiem ich wszystkich troskliwą opieką i miłością. - Dobrze, że zapytałaś. Staję się zapominalska. - Cmoknęła ze złością i wydobyła z kieszeni kopertę. - Mam dla ciebie list, chyba bardzo ważny list, bo człowiek który go zostawił, kazał mi go ukryć głęboko w moim pięknym fartuchu. Kazał mi przysiąc na pamięć Tshawe, praprzodka królewskiej rodziny mego plemienia Xhosa, że przekażę ten list tylko tobie. Ten mężczyzna znał nasze korzenie i nasz język, a jednak obawiał się dać mi list; bał się, że okażę się głupia jak jaka młoda dziewczyna i go zgubię! Ja, matka czwórki dzieci, ja, która moim braciom-bliźniakom byłam matką i siostrą zarazem, ja miałabym zgubić ważny list? - Izuba zatrzęsła się z oburzenia. Wygładziła pogniecioną kopertę i wręczyła ją Toni. - A jak wyglądał ten tajemniczy mężczyzna? - Toni z uwagą przyglądała się charakterowi pisma na kopercie. W wyobraźni Izuba ponownie zobaczyła oczy nieznajomego, błękitne jak niebo i zielone jak wzgórza jej kraju, oczy, które od razu przyciągnęły jej uwagę. „Ten list zawiera niezmiernie ważne informacje, ale jest przeznaczony tylko dla pani Balser. Nikt inny nie może go przeczytać”. „Będzie jak pan mówi. Napisane słowa nie ujrzą światła dnia, dopóki miss Toni ich nie uwolni”, odparła wówczas, zabrała od niego kopertę i wsunęła do kieszeni. Rozmowa z nieznajomym sprawiła Izubie dużą przyjemność; dobrze znał tereny, z których pochodziła, był w jej wiosce i ze zrozumieniem mówił o jej ziomkach. Była pewna, że to biały szaman, bo podobnie jak znachorzy z jej ludu, wiedział dużo o owadach i lekarstwach, jakie można z nich otrzymać. Z przyjemnością słuchała poprawnie wymawianych słów w swoim ojczystym języku, którym mężczyzna biegle władał; niemało trudu musiał włożyć w opanowanie sprawiających europejczykom wiele kłopotu szeleszczących głosek. Czas płynął zbyt szybko; z przykrością patrzyła, jak niebieski samochód znika za bramą. - Był to mężczyzna z samochodem, ślicznym błękitnym samochodem, wielkim jak niebiosa - odpowiedziała. W jej plemieniu duży rozmiar był synonimem piękna, dlatego Murzynka gardziła małymi sportowymi autami Serge’a i jego żony. - Ale on nie był taki jak jego samochód. Był za chudy. Był chudy jak włócznia, ale nie jak dobra, szeroka włócznia. Powinien pić amasi i jeść dużo umbona, naszego kwaszonego mleka i dobrej nalewki, zrobiłby się wtedy wielki i piękny jak jego samochód - stwierdziła. - Kiedy się dowiedział, że nie ma pani w domu, miss Toni, jego oczy zgasły jak słońce za burzowymi chmurami - opowiadała, sadzając sobie Timothy’ego na biodrze. - Och, Izubo! - Toni roześmiała się. - Muszę natychmiast przeczytać list i dowiedzieć się, co za człowiek wywarł na tobie tak wielkie wrażenie. - Toni nigdy nie nudziły rozważania Murzynki. Jej pełne poezji opisy były charakterystyczne raczej dla Zulusów niż dla Xhosa, i być może stanowiły nieświadomie przechowane dziedzictwo z czasów, kiedy Xhosa mieszkali w Kraju Zulusów, opuściwszy północno-wschodnią część kontynentu. Były to dobre, spokojne czasy, zanim wybuchły plemienne zamieszki, które skłoniły ich do ucieczki. Woleli opuścić ziemię ojców, niż zgodzić się na niewolę i coroczne najazdy potężnych armii Zulusów. Xhosa znaleźli schronienie na wschodnim krańcu Przylądka Dobrej Nadziei, skąd wyrugowali pokojowo nastawione plemię San, czyli Buszmenów, i drobnych, jasnoskórych Khoi, zwanych przez Europejczyków Hotentotami, a to z powodu ostrych dźwięków dominujących w ich języku. Nielicznych, którzy zdecydowali się zostać, szybko wchłonęli Xhosa, którzy przejęli od pokonanego plemienia zamiłowanie do owych rytmicznych głosek. Mały Timothy bez trudu powtarzał te dźwięki, ale Toni miała z nimi spore kłopoty i Izuba skręcała się ze śmiechu, poprawiając jej błędy. Papier szeleścił cicho, kiedy Toni otwierała list. Pierwsze zdania zelektryzowały ją. Tęsknię za Tobą, Próbowałem o Tobie zapomnieć, ale nie udało mi się... Nie widziała dalszych słów; jej oczy zaszły mgłą szczęścia. To był list od Nicka. W pamięci przechowywała każdą cudowną minutę ich spotkania. Szybko przebiegła wzrokiem resztę listu. W przyszłym tygodniu będę w Kirstenbosch Gardens. Muszę przejrzeć raporty dotyczące wpływu ostatniego pożaru lasu na żyjące tam owady. Chciałbym, żebyś przyłączyła się do mnie, kiedy będę pracował w terenie. Toni, proszę, nie odmawiaj mi. Będę na Ciebie czekał w poniedziałek o czternastej, przy Skeleton’s Gorge. Nick, śpiewała jej dusza. Nick chce się ze mną spotkać. - Czy to dobre wieści, Ungumtukathixo? - spytała Izuba, cały czas obserwująca Toni. - Och, dobre... och, Izubo, to najlepsze wieści! - krzyknęła Toni z radością. Otoczyła ramionami Timothy’ego i Murzynkę, ukrywając twarz w ciemnych włosach synka, aby Izuba nie dostrzegła szczęścia w jej oczach. Miała ona wrodzoną inteligencję i intuicję charakterystyczną dla jej plemienia, i Toni nie chciała, żeby zbyt dużo myślała o mężczyźnie z samochodem błękitnym jak niebiosa. Lekko dmuchnęła na kark synka. Ciemne kosmyki rozwiały się na boki, a mały krzyczał z radości. - Jeszcze, mamusiu, jeszcze - błagał - Tim lubi słoniowe pocałunki. Toni dmuchnęła znowu i mocno przytuliła Timothy’ego. Nie mogła uwierzyć, że tak doskonały twór wziął początek z jej ciała. - Jesteś moim prześlicznym, najśliczniejszym chłopczykiem - powiedziała. - Prześliczna mamusia - roześmiał się, odsunął od Izuby i objął Toni za szyję. - Mój kochany. Uwielbiam cię - śpiewała Toni, wirując po kuchni z synkiem w ramionach. Postawiła go wreszcie na ziemię, zdyszana. Tak, przekonywała samą siebie, tak, spotkam się z Nickiem. Bardzo lubię chodzić po górach i może dowiem się od niego czegoś, co starczy na ciekawy artykuł o zniszczeniach, które powodują pożary lasu. Izuba przyglądała się swojej białej rodzinie. Jej Boże Dziecko już od dawna nie było równie szczęśliwe. Wiele lat temu sprzątała w domu studenckim i tam po raz pierwszy spotkała miss Toni. Młoda dziewczyna śmiała się i cieszyła bez przerwy. Izuba rzuciła pracę sprzątaczki, aby dbać o tę studentkę z Północnej Rodezji. Zrazu razem mieszkały w małym mieszkanku w Rosebank, dzielnicy studentów, potem wprowadziły się do tego domu, one i mister Serge. Miss Toni była wówczas szczęśliwa. Jej oczy jaśniały radością, śpiewała całymi dniami. Z czasem jednak stawała się coraz cichsza, rano zaś miewała zapuchnięte, czerwone oczy. A teraz naprawdę szczęśliwa była już tylko wtedy, gdy trzymała w ramionach swego synka. Izubę martwił ten stan rzeczy, bo wiedziała, że kobiecie do szczęścia i śpiewu potrzebny jest dobry mężczyzna, pan Serge zaś traktował miss Toni bez szacunku należnego pierwszej żonie, jakby była jakąś mniej ważną kobietą. To nie było dobre i Izubę złościło, że dziewczyna, którą pokochała, cierpi i milczy jak staruszka. W jej plemieniu, jeśli niedobry mąż skrzywdził kobietę, mogła ona liczyć na pociechę ze strony licznych sióstr. Miss Toni jednak była jedynym dowodem męskiej siły swojego ojca i nie miała sióstr, które dodałyby jej otuchy. Izuba, która nieledwie mogłaby być matką Toni, podjęła się roli opiekuna i obrońcy i sumiennie wypełniała swoje zadanie. Dzięki listowi jej Ungumtukathixo zaczęła się znowu śmiać, a jej oczy lśniły jak źródlana woda w słońcu. Murzynka w milczeniu błogosławiła chudego mężczyznę, który go przyniósł. Kiedy powiedziano jej, że może spędzić cały weekend z rodziną i wyruszyć wcześniej niż zwykle, zrozumiała, że list zawierał naprawdę ważne wieści. Zamknęła na klucz swój domek położony naprzeciw kuchni i dumnym, majestatycznym krokiem oddaliła się podjazdem. Nie wiała najłagodniejsza nawet bryza. Gwałtowne południowo-wschodnie wiatry uspokoiły się. Te potężne masy powietrza przemierzą ponad pięć tysięcy kilometrów nad wodną pustynią, zanim z olbrzymią siłą uderzą znowu w skały półwyspu i rozpędzą zanieczyszczenia. Panował taki skwar, że mieszkańcy Kapsztadu zaczęli modlić się o wiatr, który niedawno przeklinali. Promienie słońca zalewały małą drewnianą budkę, która strzegła wejścia do ogrodu botanicznego. Cuchnące wyziewy spalin napływały leniwymi falami. Toni odpięła górny guzik czerwonej bluzki i wachlując się bawełnianą czapeczką, weszła do wnętrza. Bileter drzemał rozwalony niedbale na krześle; jego chrapanie słychać było w całym pomieszczeniu. Toni chrząknęła głośno, a kiedy mężczyzna zerwał się na równe nogi, uśmiechnęła się. - Przepraszam. Dzień dobry pani - wymruczał dopinając jasnoniebieską koszulę. Co chwila ścierał pot z czoła nerwowym ruchem. - Dzień dobry. - Toni pokazała mu legitymację upoważniającą ją do wstępu na teren ogrodu. - Za gorąco dziś na spacery - ostrzegł, rzuciwszy okiem na dokument. - To prawda, jest piekielnie gorąco - zgodziła się - ale liczę na to, że na szczycie, gdzie mam zamiar dotrzeć, będzie dużo chłodniej. - Może i tak - mruknął w odpowiedzi. - Może ma pani rację. Gdy tylko za Toni zamknęły się drzwi, opadł ciężko na krzesło i z ulgą zamknął oczy. Im bardziej zagłębiała się w ogród, tym cichszy stawał się hałas uliczny. Przygniatającą ciszę zakłócał tu jedynie świergot cukrzyków, szukających najpiękniejszych kwiatów. Przez nagrzane powietrze góry zdawały się bardzo dalekie. Patrząc w dolinę, Toni widziała brązową chmurę zanieczyszczeń. - Wiatr. - Wzięła głęboki oddech, bo ścieżka stawała się coraz bardziej stroma. - Potrzebny jest wiatr, żeby to rozpędzić. Ale z bezchmurnego błękitnego nieba lał się tylko żar słońca. Spojrzała na zegarek. Była prawie druga, Nick na pewno już czeka. Żołądek jej się skurczył, kiedy uświadomiła sobie, co robi, ale wspinała się dalej. Teraz Izuba pewnie układa Tima do poobiedniej drzemki. Zanim mały wstanie, jego mama będzie z powrotem w domu. Serge miał kolejny napad wściekłości i nie odzywał się do niej. Od owego pamiętnego przyjęcia chodził rozdrażniony i zamyślony. Nie odpowiadał na jej pytania o stan firmy i kłopoty w pracy. Wysokie drzewa i niosący ochłodę cień zdradziły bliskość wąwozu. Toni przyśpieszyła kroku, a jej myśli opanował mężczyzna, którego miała zaraz spotkać. - Toni - usłyszała jego głos, zanim ujrzała postać, która wynurzyła się z cienia. Powitał ją w pełnym słońcu. - A więc przyszłaś. Tak bardzo się cieszę! - Delikatnie uścisnął jej dłonie. Podniosła głowę i spojrzała w jego roześmiane oczy - w tej chwili raczej zielone niż błękitne - i nagle ogarnęła ją radość i dziecinna beztroska, ochota na wspinaczkę. Raźnym krokiem ruszyli pod górę. Maszerowali pod grubymi konarami drzew, a opadłe liście tłumiły ich kroki. Nick zatrzymywał się często i obserwował rośliny i owady. Toni fascynowały jego zajmujące opowieści o florze i faunie i skręcała się ze śmiechu, słuchając anegdot z licznych ekspedycji, w których brał udział. Szybko minęli szemrzący cicho strumyk. Tu kończył się najczęściej odwiedzany przez turystów szlak. - Już niedaleko. - Nick wyciągnął do niej rękę i pomógł zejść ze stromizny. - Zaraz będziemy na miejscu ostatniego pożaru. Toni rozglądała się dookoła. Stąd domy położone na zboczu Wyneberg Hill wydawały się małe jak pudełka zapałek. Z rozkoszą wciągnęła w płuca świeże górskie powietrze. Na tej wysokości wydawało się dużo chłodniejsze. - Trudno uwierzyć, że nie tak dawno szalał tu ogień, który strawił wszystko na popiół - stwierdziła patrząc na bujną trawę i ciemnozielone krzewy, o skórzastych liściach z rodziny proteacae. - Tak. - Nick spojrzał na roślinę, której cytrynowożółte kwiaty zwisały tuż nad nim. - Wegetacja tutaj opiera się w pewnym sensie na ogniu, jako że spory pożar, co dwanaście lat mniej więcej, nie robi istotnych szkód, a nawet przynosi wiele korzyści. W dzisiejszych czasach jednak pożary zdarzają się za często i te nasiona nie mają czasu dojrzeć. - Nagle zamarł w bezruchu. - Podejdź tu i popatrz - wyszeptał niemal bezgłośnie. Toni zbliżyła się na palcach. - Jest przepiękny - szepnęła pochylona nad jego ramieniem i wpatrzona w niewielkiego motyla o jasnoczerwonych skrzydłach, który fruwał nad podłużnym białym pączkiem. - To Protea Scarlet - objaśnił odsuwając się od krzaka. - Martwimy się, między innymi, i o nie. Mogą żyć tylko dzięki tym kwiatom, bo gąsienice żywią się ich pączkami. Jeśli to środowisko zostanie zniszczone, staną w długiej kolejce gatunków skazanych na wyginięcie. - Nick. - Toni wpatrywała się w obramowane czarnym paskiem skrzydła, poruszające się powoli w nagrzanym powietrzu. - Czy mogę wykorzystać te informacje w moim artykule? Chciałabym uświadomić ludziom, jak szkodliwe mogą być beztrosko wyrzucane niedopałki czy nie wygaszone po piknikach ogniska. - Czy możesz? - Twarz Nicka rozjaśniła się w uśmiechu. - Byłbym zachwycony. Każda pomoc jest potrzebna. Napisz ten artykuł. Niech mały motyl pomoże ci powstrzymać ogień. Oczyścił z opadłych gałązek i liści granitowy głaz. - Usiądź i odpocznij, Toni. Na tej górze można znaleźć setki fascynujących okazów. Przyłączaj się do mnie częściej, a zdobędziesz materiały na tuziny artykułów. Wszystkie myśli o Serge’u pierzchły dawno temu. W przebywaniu z Nickiem Toni nie widziała nic zdrożnego i było jej dobrze. Uśmiechnęła się. - Umowa stoi - powiedziała. - Przez najbliższe kilka tygodni będziesz miał we mnie wdzięczną słuchaczkę. Nick ze śmiechem wyciągnął się na trawie obok kamienia. Czerwony motyl przefrunął nad nimi i usiadł na pączku rosnącego obok protea. Ciemną ulicą przemykały się dwie otulone w płaszcze postacie z twarzami ukrytymi w kołnierzach, mimo że noc była gorąca i duszna. Budynki przy drodze pomalowano niegdyś pastelowymi farbami, ale wesołe róże, żółcie i zielenie wyblakły i pokryły się przygnębiającą pleśnią. Na ścianach pyszniły się graffiti różnorakiej treści, od politycznych deklaracji po wulgarne rysunki. Idąca szybkim krokiem para wyraźnie unikała bladego światła wiktoriańskich latarni. Niczyje oczy nie śledziły ich z ciemności, bo w takich jak ta dzielnicach biedoty władzę po zmroku obejmowały uliczne gangi. Przeciętni mieszkańcy barykadowali się w domach. Na terenie położonym między rzeką Liesbeek a Diabelskim Szczytem rozwijało się kiedyś rolnictwo, o czym świadczyły liczne zabudowania farmerskie. Kolej żelazna zmieniła wiejski krajobraz w pulsujące życiem przedmieście. Rozwój przemysłu i handlu oraz popyt na ziemię spychały rolników coraz dalej od miasta. Ludzie odchodzili, porzucając malutkie podupadłe wioski jak stare panny niepotrzebne nikomu. Bardzo szybko zagnieździły się w tych dzielnicach bandy młodocianych przestępców. Przestraszony nagłym hałasem za plecami Serge mocniej ścisnął ramię Dany, która zadrżała i przytuliła się mocniej do niego. - Mam nadzieję, że stara wiedźma załatwi wszystko dzisiaj - wymruczał. Czuł się nieswojo i coraz bardziej nerwowo szarpał ramię Dany. Przyśpieszyli kroku. Po raz trzeci pokonywał już tę trasę i dzisiaj nie da się odprawić z kwitkiem. Całymi tygodniami szukał tej starej, dużo czasu zajęło też zorganizowanie spotkania. Kiedy po raz pierwszy zastukał do obłażących z zielonej farby drzwi, starucha uchyliła je troszeczkę i odesłała go, skrzekliwym głosem sepleniąc: „Odejdźcie, odejdźcie stąd. Dziś nie jest dobry dzień”. Biegiem wrócili do samochodu. Jeszcze długo nie mogli uspokoić bicia rozszalałych serc. Cały czas mieli wrażenie, że za chwilę na ich ramionach spocznie karzące ramię sprawiedliwości. Druga wizyta była nieco bardziej owocna. „Nie zostawiajcie samochodu tak blisko domu. Dziś jest niedobra noc. Przyjedźcie w piątek o dziewiątej wieczorem” - zielone drzwi zatrzasnęły się z hukiem Serge odchylił mankiet koszuli od najlepszego krawca w Londynie i spojrzał na zegarek. Rzymskie cyfry lśniły zielonkawym światłem. Dziewiąta zero zero. Głośno zapukał do drzwi. Czekając, aż się otworzą, usiłował strzepnąć kopniakiem wielkiego kota, który z upodobaniem ogryzał czubek jego włoskich butów. Kocur prychnął groźnie, wbił pazury w kostkę mężczyzny i dalej dobierał się do skóry. Serge zacisnął zęby i postanowił nie reagować, żeby nie prowokować zwierzęcia do dalszych wyczynów. Drzwi otworzyły się nagle i oślepiło ich światło niczym nie osłoniętej żarówki zwisającej z upstrzonego muszymi odchodami sufitu. Kot puścił nogę Serge’a, wślizgnął się do domu i ruszył do kuchni najeść się do syta, zanim go wyrzucą. Kiedy drzwi się zamknęły, ogarnęła ich dziwaczna mieszanina zapachów. Ostry, korzenny aromat curry mieszał się z nieprzyjemną wonią taniego tytoniu. Dana zmarszczyła nos i schowała się za plecami Serge’a. - Macie pieniądze? - zapytała starucha. Jaskrawe, pomarańczowe i zielone spinki podtrzymywały jej grube, siwe włosy. - Proszę. - Serge podał kobiecie plik czerwonych banknotów. Zwilżyła palec wskazujący i uważnie liczyła pieniądze, chowając banknot po banknocie do kieszeni ukrytej gdzieś pod znoszonym, ale czystym fartuchem. Przekonawszy się, że otrzymała umówioną sumę, kobieta oparła ręce na biodrach i przyglądała się Serge’owi i Danie. Zdawała się nie słyszeć dobiegającej z sąsiedniego pokoju kakofonii dźwięków. Rytmicznie wznoszące się i opadające jak przypływ krzyki dziecka walczyły o lepsze z piosenką „Lady in red”, puszczoną na pełny regulator. Głos spikera radiowego, który recytował monotonnie ceny warzyw, niemal ginął w tym hałasie. Dźwięki jak młoty uderzały w mózg Serge’a, ale wiedział, że musi to znieść, bo potrzebna mu była stara akuszerka i jej umiejętności, i to ona dyktowała zasady tej gry. Kobieta chrząknęła i wskazała stojące przy ścianie krzesło z odłamanym oparciem. - Niech pan siada i czeka - poleciła. - Poprowadziła Dane w stronę drzwi oklejonych podobiznami piosenkarzy rockowych. Dziewczyna odwróciła się i przez łzy uśmiechnęła do kochanka. Chciała, żeby nie dopuścił do zabiegu, żeby nie kazał jej składać tak straszliwej ofiary, żeby ją zabrał do domu, kochał i chronił. Wielki Kapłan jednak nie dawał się ubłagać; opłacono kapłankę i obrzęd musiał być dokonany. Kiedy za kobietami zamknęły się drzwi, Serge odetchnął z ulgą tak głęboko, że przez kilka sekund gwiazdy rocka na drzwiach poruszyły się drżąc, zupełnie jakby występowały tylko dla niego. - Dzięki Bogu - wyszeptał. - Zaraz będzie po wszystkim. Rozglądając się po pokoiku, nie mógł powstrzymać dreszczu obrzydzenia, ale bez przerwy powtarzał sobie, że stara jest dobrą akuszerką. Pielęgniarka, od której dostał jej adres, zapewniała go, że Murzynka nie partaczy roboty. Oparł głowę o beżową ścianę, na której popękana farba przypominała lukier, i zamknął oczy. Ostatnie dwa miesiące to był jeden koszmar. Wszystko zaczęło się od tamtego wieczora w chińskiej restauracji. Serge podniósł głowę, szukając dla niej wygodniejszego oparcia niż chropowata ściana. Zapalił kolejnego papierosa, bo dym tłumił panujący wokół kwaśny odór ubóstwa. Tak, pomyślał, ostatnie miesiące były piekłem. Koszmarne tygodnie: Dana awanturowała się, płakała tak długo, że zasypiała z wyczerpania i żebrała o małżeństwo, sunąc na kolanach przez pokój i padając mu do stóp jak pielgrzym w Lourdes. W końcu przyjęła do wiadomości, że nie będzie drugą panią Balser. Wtedy myśl o urodzeniu i wychowywaniu dziecka samotnie” bez męża, stała się dla niej nie do zniesienia. Obietnice szybkiego bezpiecznego zabiegu i długiej, przyjemnej rehabilitacji za granicą ułagodziły ją. Tylko że Serge dopiero kiedy zaczął wypytywać o lekarza lub akuszerkę, którzy dokonaliby aborcji, zdał sobie sprawę, na co się porwał. W kraju, który tak długo ściskała bezlitosna pięść kalwinizmu, nie było takich lekarzy. Odkrył, że śmiałkom, którzy podejmowali się usunięcia ciąży, odbierano prawo wykonywania zawodu, tym samym rujnując ich przyszłość i obracając wniwecz lata nauki. Cena za próbę udzielenia pomocy była bardzo wysoka. Większość lekarzy, z którymi rozmawiał, zgadzała się pomóc, jeśli kobieta poroni. Ostrzegali go także przed korzystaniem z usług znachorek i „babek”. Niejeden z nich spędził wiele godzin, usiłując tchnąć życie w wykrwawione młode ciało, odwodnione płomieniem gorączki i zakażenia. Były to skutki zabiegów niewykształconych znachorek, operujących w brudnych pomieszczeniach i używających nie wysterylizowanych instrumentów. Te kobiety jednak wypełniały próżnię. Serge odczuwał niechętny podziw dla tych znachorek, które praktykowały w podupadłych dzielnicach i żyły w ciągłym strachu przed zdemaskowaniem i więzieniem. Karano je, bo pomagały zmniejszyć tłok w przytułkach, pełnych nie chcianych dzieci, bo zmniejszały liczbę katowanych, maltretowanych niemowląt, niepotrzebnych, niekochanych produktów praw ustanawianych przez krótkowzrocznych mężczyzn. - No dobra, zdejmij płaszcz i majtki i połóż się - poleciła stara i wskazała Danie wytartą sofę w czerwono-niebieskie pasy. Dana ostrożnie wyminęła emaliowane wiadro i plastikową miskę pełną wody, po której mydliny pływały jak zdechłe larwy, i podeszła do kanapki. - Teraz zegnij kolana - zachrypiała kobieta. Pochyliła się nad dziewczyną, a jej siwe, sztywne jak druty włosy łaskotały Dane w twarz. Przestała oddychać, aby nie czuć wionącego z ust starej zapachu czosnku. Nie odrywała wzroku od połyskliwych kamieni na spinkach akuszerki. Usiłowała skupić się na jaskrawych kolorach tych ozdób, a nie na tym, co stara miała zrobić. - Rozluźnij się - dobiegło ją kolejne polecenie. Dana głośno wciągnęła powietrze, gdy twarde doświadczone palce wtargnęły głęboko w jej ciało. - Kiedy po raz ostatni miałaś okres? - Kobieta skończyła badanie i wycierała ręce w papierowy ręcznik. - Wydaje mi się, że osiem tygodni temu - skłamała Dana, szczęśliwa, że nie czuje już w sobie natrętnych palców. - Nie. - Starucha troskliwie okrywała wiadro czystą ścierką. - Nie. Jesteś w co najmniej dwunastym tygodniu. To za późno. Niedobrze, niedobrze - kiwała głową. - Ależ proszę, błagam - jęknęła Dana. - Musisz, musisz to dla mnie zrobić. Mówiłaś, że mi pomożesz. Błagam. - Złapała pomarszczoną, brązową dłoń i przytknęła ją do swego policzka. - Zapłacę ci więcej, ale błagam, zrób to. - To bardzo niebezpieczne, za daleko zaszłaś - odparła znachorka. - Usuwam tylko do dziesiątego tygodnia. Musisz iść do szpitala. Powiem twojemu mężowi. - Wyszła, by porozmawiać z Serge’em. Dana objęła głowę dłońmi i ścisnęła ją tak mocno, że paznokcie raniły jej skórę. Nie mogła opanować dreszczy; zagryzała wargi, żeby się nie rozpłakać. Zapłać jej Serge, zapłać ile zechce, zaklinała kochanka w myślach. Teraz, kiedy pogodziła się z tym, że on się z nią nie ożeni, robiło się jej niedobrze na myśl, że mogłaby urodzić to dziecko. Nagłe skrzypnięcie drzwi wyrwało ją z odrętwienia. Podniosła głowę i zobaczyła, że stara chowa nowy plik banknotów pod fartuch i podchodzi do kanapy. - Nadal mi się to nie podoba. - Akuszerka wytarła usta wierzchem dłoni. - Połóż się, rozsuń nogi. Szerzej - rozepchnęła jej kolana na boki. - Nic się nie bój. Dana mrugała szybko, oślepiona łzami strachu i upokorzenia. Szeroko rozłożyła uda. Stara pochyliła się nad plastikową miską i uszu Dany dobiegły dziwne, chlupoczące odgłosy. Wstrzymała oddech. W pewnej chwili świat obrócił się do góry nogami i wszystko ogarnęła ciemność. Straszliwy ból rozrywał jej wnętrze, ale nie mogła krzyczeć, bo na jej ustach spoczywała pokryta odciskami dłoń. - Cicho! - Głos kobiety docierał do jej świadomości zza mgły bólu. - Jeszcze raz i już po wszystkim. I znów ciemność. Tym razem silne ręce przytrzymywały jej głowę nad kubłem, dopóki na jej drżących wargach nie pozostały tylko kropelki śliny. - Wstawaj. Już po wszystkim - oznajmiła akuszerka, łagodnie wycierając jej twarz wilgotnym ręcznikiem. - Bóle powinny się zacząć jutro rano. - Objęła Dane i poprowadziła ją do drzwi. Serge zerwał się na równe nogi z takim impetem, że przewrócił krzesło. - Co ty jej, do cholery, zrobiłaś? - wrzasnął, wstrząśnięty bladością Dany i cierpieniem w jej oczach. Zgarbiona i drżąca podeszła do niego chwiejnym krokiem. Otarł jej łzy i przytulił, drżąc z gniewu i strachu. - To ty jej to zrobiłeś - odburknęła stara. - Wy, mężczyźni, jesteście wszyscy tacy sami. Zabawiacie się, a kiedy ma się urodzić, przybiegacie do mnie, żebym pomogła wam wybrnąć z kłopotów. - Spojrzała na Serge’a. - Nie zrobiłam tego dla ciebie. Niczego nie robię dla mężczyzn, wszyscy jesteście zepsuci do szpiku kości. Pomagam tym nieszczęsnym dziewczynom - pogłaskała jasne włosy Dany. - Niedługo będzie po wszystkim. Uważaj na siebie, malutka. Złapała Serge’a za ramię i demonstrując niezwykłą siłę, wypchnęła go za drzwi. - Idźcie szybko. I pamiętajcie, nigdy mnie nie widzieliście. Nie chcę iść przez was do więzienia. - Otworzyła drzwi. - Cokolwiek się stanie, nie wracajcie tu więcej. Przez następne czternaście godzin Serge’owi zdawało się, że zstąpił na samo dno piekieł. Kiedy nie chciany płód zaczął opuszczać łono Dany, jej krzyki łamały Balserowi serce, ale zbyt droga była mu własna reputacja, by sprowadzić pomoc. Nikt nie zwracał uwagi na jej wrzaski w okolicy, gdzie krzyki były na porządku dziennym. Zachodnie wybrzeże ze swymi skąpanymi w słońcu górami i złotymi plażami przyciągało ludzi rozkochanych w dwuznacznych atrakcjach wielkiego miasta, które zapewniało im ogromne ilości ogłupiających narkotyków i liczne szalone przyjęcia. W tym światku krzyki nie były niczym nadzwyczajnym, uważano je za efekt koszmarnych wizji po heroinie albo zbyt dosłownie realizowanej, perwersyjnej fantazji seksualnej. Dla Serge’a gorsza niż cierpienia Dany była krew. Żywa krew zalewająca wszystko dokoła. Jego nozdrza drgały od żelazistego zapachu. W głowie ciągle powracał refren piosenki „Lady in red”, którą słyszał w domu akuszerki. „Lady in red”, „Kobieta w szkarłacie”. Dana, jego Dana w szkarłacie, leżała na łóżku pełnym barwiących się purpurą ręczników. Inne, zużyte, leżały na podłodze. Nie był w stanie zatamować krwotoku. Bezradny patrzył, jak uciekało z niej życie. Kiedy monotonny warkot samochodów na pobliskiej autostradzie urósł do przytłaczającego łomotu, sygnalizując, że zakończył się dzień pracy i nadszedł czas nocnych rozrywek, Serge zdał sobie sprawę, że Dana nie przeżyje bez pomocy lekarza. Zrozumiał, jaką naiwnością była nadzieja na cichy, szybki zabieg. Teraz musiał się liczyć z tym, że ktoś w szpitalu może go rozpoznać. Lśniące białe drzwi sali operacyjnej otworzyły się. Ginekolog w zielonym ubraniu chirurga zatrzymał się przed Serge’em. Kiedy przemówił pełnym niechęci głosem, jego oczy były lodowate. - Miał pan dużo, dużo szczęścia, panie Jones. Jeszcze kilka godzin i byłoby za późno na jakąkolwiek pomoc, wykrwawiłaby się na śmierć. Musiałby się pan gęsto tłumaczyć, gdybyśmy jej nie odratowali, przecież pozwolił jej pan na zabieg u pokątnej akuszerki i nie przywiózł do szpitala zaraz po wystąpieniu krwawienia. - Uważnie przyglądał się Serge’owi. Podkrążone oczy i drżące dłonie Balsera nie uszły jego uwagi. - Mam nadzieję, że to się już nie powtórzy, panie Jones. Zatrzymamy ją w szpitalu kilka dni. Proszę się nią troskliwie opiekować, także po wypisaniu. Ma za sobą koszmarne przeżycie. Do widzenia panu. - Lekarz odwrócił się na pięcie i odszedł. Serge podniósł papierosa do ust i zaciągnął się najgłębiej jak mógł. Wolnym krokiem ruszył w stronę okna na końcu korytarza. Przytknął czoło do chłodnej szyby i tępym wzrokiem patrzył na roziskrzone tysiącami świateł miasto. W uszach ciągle dźwięczały mu słowa lekarza. Odsunął się od kojąco zimnego szkła i zdusił niedopałek w wypełnionej piaskiem popielniczce. Wzdrygnął się, kiedy zobaczył swoje dłonie. Były pokryte zaschniętą krwią. Nigdy więcej, pomyślał wydłubując rdzawy brud zza paznokci. Jutro prześle Danie kosz jej ukochanych różowych róż, a gdy opuści szpital, zerwie z nią. Wyszedł z budynku w aksamitną ciemność, gorączkowo planując, jak usprawiedliwić przed Toni swoją dwudniową nieobecność. Włosy na karku jeżyły mu się na samą myśl, że mogłaby dowiedzieć się skądś o Danie i aborcji. Nie miał zamiaru ryzykować. Odpowiednio prowadzony dom, ładna żona i syn to rekwizyty niezbędne do podtrzymania nieskazitelnego wizerunku w świecie biznesu. Kropelki potu wolno spływały z nosa i kapały na czerwoną bawełnianą bluzkę Izuby, ale nie zwracała na to uwagi. Pomagając sobie łokciami i przepychając się przez tłum, szła do przystanku na Station Road. To stamtąd odjeżdżały autobusy do odgrodzonych od Kapsztadu, ponurych murzyńskich dzielnic przypominających getta. Tego dnia Izuba była bardzo szczęśliwa. Poprawiła wykrochmalony biały czepek i plastikową torbę pod pachą. Wreszcie zaoszczędziła tyle pieniędzy, że mogła kupić braciom nowe ubrania, a na dodatek miała spędzić cały weekend z rodziną. Na przystanku tłoczyły się gromady ludzi o różnych kolorach skóry. Wszyscy jechali za miasto, by spędzić trochę czasu z bliskimi. Rozmaite języki mieszały się w gorącym powietrzu, ale charakterystyczna mowa plemienia Xhosa, dźwięczna jak kastaniety, wybijała się ponad inne. Izuba przepychała się przez zalewający ulicę tłum. Wokół wyczuwało się świąteczną atmosferę. Teraz, w ostatnią sobotę miesiąca, robotnicy wylegali na ulice, wydawali zarobione w ciągu ostatnich tygodni pieniądze. W malutkich sklepikach kupowali mięso, warzywa, słodycze i alkohol. Ludzie w takim tłumie stanowili idealne cele dla kieszonkowców, którzy poruszali się w tłoku zwinnie jak pstrągi w górskim strumieniu. Świadoma niebezpieczeństwa Izuba mocno przyciskała torebkę grubym ramieniem i nie odsuwała jej od bujnej piersi. - Patrz, matko, jakie mam ładne buty! I tańsze niż w hurtowniach! - zachęcał jakiś sprzedawca, wskazując bajecznie kolorowe buty. - Oj, matko, nie kupuj od niego butów, to nie skóra, to farbowany plastik! - ostrzegał ją malutki człowieczek, wyszczerzając bezzębne dziąsła w szerokim uśmiechu. - Spójrz za to na moje ilaphu. Tkanina prosto z Transkeju, matko. Zamachał Izubie przed nosem płatem czerwononiebieskiego materiału. Zachwycona Izuba zatrzymała się. Podobnie jak wiele innych kobiet z plemienia Xhosa opuściła rodzinną wioskę i kraal, i za mężem pośpieszyła do miasta. Nic jednak nie mogło zmienić ich upodobań; ciągle wolały bawełniane materiały tkane w tradycyjne motywy, od włókien syntetycznych. Niestety, Izuba właśnie zapłaciła ostatnią ratę za nowe ubrania dla bliźniaków w sklepie z męską konfekcją i nie miała pieniędzy nawet na zaliczkę. Z żalem zwróciła piękne ilaphu sprzedawcy. - Może w przyszłym tygodniu - powiedziała przepraszająco. Jej twarz rozszerzyła się w uśmiechu, tak że stary handlarz poczuł we wnętrzu dawno zapomniany dreszczyk. Niewielu mogło się oprzeć urokowi jej uśmiechu. - Zatrzymam dla ciebie tę sztukę, matko, bez zaliczki - obiecał. - Dziękuję - rzekła Izuba uszczęśliwiona. - Dobry z ciebie człowiek. Uśmiechnęła się. Handlarz zachowa dla niej ilaphu, w paczkach niosła nowe ubranka dla braci, Justice’a i Wisdoma, którzy właśnie wracają z khwetha po obrzezaniu do domu, pomarańczowo-zielone kurtki i brązowe spodnie. W nadchodzącym tygodniu także miała zamiar pracować w dodatkowych godzinach, żeby móc kupić bliźniakom szare zamszowe buty. Kiedy skończy się okres inicjacji, nie będą mieć żadnych ubrań, zgodnie z tradycją bowiem szałas, w którym czekali na obrzezanie, rytualna odzież i przedmioty codziennego użytku zostaną spalone, co ma symbolizować całkowite zerwanie z przeszłością i przyjęcie do grona dojrzałych mężczyzn. Całą rodzinę napełniał wielką dumą fakt, że wreszcie było ją stać na kupienie chłopcom nowej odzieży. Bliźniacy mieli już prawie osiemnaście lat; ich obrzezanie odbyło się później, niż nakazuje tradycja, bo chłopcy uparli się wcześniej ukończyć szkołę. Nie przerażały ich liczne trudności. Ku wielkiemu zadowoleniu rodziny bracia zdecydowali poddać się wreszcie obrzędowi. Wielu młodych ludzi lekceważyło odwieczne zwyczaje i po omacku błądziło w pustej ciemności, w której nie było żadnych drogowskazów. Izuba niosła także dużą torbę „pańskiej skórki” dla dzieci i starej matki, która z wielkimi oporami po raz pierwszy w życiu opuściła wioskę w Transkeju i przyjechała do miasta odwiedzić dzieci. Pogrążona w myślach o braciach - a była im matką raczej niż siostrą, od kiedy jako sześcioletnie chude brzdące przyjechali do miasta, do szkoły - Izuba wyobrażała sobie, jaką to wspaniałą ucztą uczci ich powrót do domu, i nie zauważyła, że tłum rozdzielał się jak szynka rozkrawana ostrym nożem. Nagle z przeciwka nadbiegło dwóch chłopaków w obcisłych dżinsach, czapeczkach baseballowych założonych daszkami do tyłu i zsuniętych na czubek nosa okularach słonecznych. Pierwszy z nich ściskał w zakrwawionej dłoni krótki ostry nóż. Zderzył się z Izubą, pochylony w biegu walnął ją głową w żołądek; wyostrzona jak brzytwa stal przecięła skórę na jej ramieniu. Jasna krew buchnęła silnym strumieniem. Izuba zgięła się w pół i runęła jak trafiony w kręgosłup bawół. Niesione z taką troskliwością paczki upadły na jezdnię. Biały plastik pękł. Nowe marynarki, kupione po miesiącach oszczędzania, nasiąkały brudną deszczówką. Napastnicy zniknęli w tłumie. Nikt nie starał się ich zatrzymać; wszystkich paraliżowała świadomość, że na ulicy panuje terror wprowadzony przez dzieci. Izuba leżała na bruku, próbując odzyskać oddech, dopóki uwagi jej nie zwróciło żałosne zawodzenie jakiejś starej kobiety. Rozwścieczony tłum otaczał dworzec autobusowy; wzdrygnęła się, słysząc dochodzące stamtąd groźne okrzyki. Karłowaty sprzedawca, który zachęcał ją do kupna ilaphu, pomógł jej wstać i pozbierał z ziemi ubrania. Zaprowadził Izubę do pobliskiej apteki, gdzie stary farmaceuta zbadał ranę na jej ramieniu. - Dzieciaki! - urągał. - Co sobota mam tu ludzi pchniętych nożem, pobitych, obrabowanych, i wszystko to robią dzieciaki. - Rozsunął na boki krwawiące brzegi rany i wcisnął do środka trochę tłustej, żółtej maści, po czym starannie zakleił zacięcie plastrem. - W sobotnie popołudnie w tłumie jest pełno tsotsie. To byli kolorowi? - Odsunął się, by podziwiać opatrunek. - Nie - Izuba zerknęła na jego dłonie mocniej dociskające plaster. - Nie było w ich żyłach mieszanej krwi. To chłopcy z mojego plemienia. Dzieci z mego ludu tworzą dziś bandy i polują na swoich. - Aj! - stęknęła, poza tym znosząc ból ze stoickim spokojem. - Zachowują się, jakby pogryzły ich psy z szaleństwem w oczach i pianą na pysku. Nie słuchają już rodziców ani starszyzny plemienia. Podpalają szkoły, obracając w popiół drabinę, dzięki której mogliby się wspiąć na tyle wysoko, by zasiąść koło białych mężczyzn ustalających prawa. - Odprężyła się, kiedy chłodny bandaż dotknął jej ręki. - Dzieci to nasza nadzieja na przyszłość i podpora starości, ale wiele z nich zbłądziło. Aptekarz darzył szacunkiem większość ciemnoskórych kobiet i mężczyzn, którzy odwiedzali jego sklep. Lubił rozmawiać z nimi o rozmaitych bolączkach, tak cielesnych, jak i politycznych. Potężna Murzynka, której ramię bandażował, od razu przypadła mu do gustu. Posługiwała się słowami równie zręcznie jak malarz pędzlem, i podobnie jak malarz wyczarowywała żywe, jaskrawe obrazy. Należała, jak zwykł mawiać aptekarz, do „dobrej starej gwardii”. Skończył opatrywanie i zawiązał bandaż na supeł. Pocieszającym gestem oparł rękę na szerokim ramieniu Izuby. - Matko, zawsze znajdziesz dzieci, za których sprawą siwieją głowy ich rodziców, i takie, które wnoszą światło w starość ojców - pocieszał ją. Izuba podniosła się z krzesła, nagle słaba i bezradna. - Był pan bardzo uprzejmy, dziękuję. - Uśmiechnęła się do aptekarza smutnym uśmiechem. - Ma pan rację, nie wszystkie dzieci są złe. Niektóre krzyczą, ale ich krzyk jest słaby jak płacz głodnego noworodka, niektóre jednak poczuły ząb wściekłego psa i w ich krzyku kryje się zło. Wyszła wsparta na ramieniu małego handlarza, który zaproponował, że zaprowadzi ją do pralni chemicznej, gdzie nowo kupione marynarki odzyskają nieskazitelny wygląd. Groźne okrzyki rozwścieczonego tłumu opadły do gardłowych pomruków, a pulsujące centrum ciżby uspokoiło się. Ludzie powoli zaczynali się rozchodzić. Wszystkie te zmiany spowodowało nagle pojawienie się rudego policjanta. Wymachując rękami i krzycząc, potężnym głosem, dyrygował metamorfozą zbiegowiska. Stan le Roux miał wstręt do siedzenia za biurkiem. Żaden telefon, żadne wezwanie nie mogło się obejść bez jego osobistej kontroli, a jego ruda głowa płonęła w wielu miejscach zbrodni, zamieszek, gwałtów i napadów. Większość policjantów z południowych przedmieść podziwiała Stana, miała dla niego respekt. Cztery razy odznaczano go za odwagę, był nieprzekupnym bohaterem o temperamencie równie ognistym jak jego przerzedzone już włosy, które starannie czesał „na pożyczkę”, zakrywając opaloną łysinę. Przełożeni przymykali oko, jeśli czasem nie do końca trzymał się przepisów, zadowoleni, że mają wśród podwładnych żywą legendę, której bali się przestępcy, szanowali zwykli obywatele i kochały dzieci. - Wezwałeś karetkę? - zawołał do młodego policjanta z trudem przeciskającego się przez tłum. W przesyconym wonią potu powietrzu trudno było swobodnie oddychać. - Tak jest, sir - potwierdził Richard Dalton. - Więc chodźże tu i pomóż mi uporać się z tymi martwymi nieszczęśnicami. - Stan pogrzebał w uchu i z zadumą przyglądał się żółtawym kulkom woskowiny w palcach. Przykryj je i zabieramy się do roboty. - Tak jest, Stan, sir. - Oczy młodego człowieka nikły w cieniu daszka niebieskiej czapki policyjnej. Jego twarz była szara jak popiół, a malutki czarny wąsik, który zapuścił, by dodać sobie nieco męskiej powagi, odznaczał się czarną kreską od bladości skóry. Richard Dalton wydawał się zbyt delikatny i wrażliwy jak na policjanta. Niedawno przeniesiono go na posterunek Wynstaat. W przebieralni koledzy powitali go gwizdami zachwytu i przezwali Marylin. Był to szyderczy hołd złożony jego długim rzęsom i fiołkowym oczom. Podkręcając bujnego wąsa, Stan przyglądał się pochylonemu nad zakrwawionymi ciałami młodzikowi. Naprawdę dziwacznych policjantów kształcą w tych college’ach, pomyślał. Mają gotowe rozwiązania wszystkich problemów, znają na pamięć żargon wszystkich tych cholernych partii politycznych i gadają jeszcze mniej zrozumiale niż te dupki w parlamencie. Czuję się jak idiota, kiedy przedstawia mi jedną ze swoich uczonych teorii. Dostaję niestrawności od tylu mądrych słów. Obserwował, jak Richard daremnie próbuje unieruchomić głowę, która osuwała się na bok, ilekroć dotknął zwłok. Teorie to piękna sprawa, mruczał w duchu Stan, ale tu ludzie krwawią i umierają. Liczy się to, co potrafisz na ulicy. Bardzo dobrze, jeśli znasz lokalne obyczaje, ale tu są potrzebni prawdziwi gliniarze, a nie przemądrzali jajogłowi! Musisz mieć jaja, żeby być gliniarzem na ulicy. Ale i tak będę zabierał wszędzie tego młokosa, zdecydował. Jeszcze stwardnieje. Płachta czarnego plastiku była wąska i Richard musiał zsunąć ciała bliżej siebie. Wtedy znów rozległo się zawodzenie, od którego Stan dostał gęsiej skórki. - Nie trzeba, matko - łagodnym głosem starał się uspokoić staruszkę. Jej pomarszczona twarz przypominała wyschnięte koryto rzeki, choć łzy płynęły z oczu obfitym strumieniem. Stan delikatnie gładził kościste barki kobiety. Pomógł jej wstać i odciągnął od ciał jej dwóch córek, leżących w szkarłatnej kałuży krwi. Starsza obejmowała ramieniem młodszą siostrę, po śmierci ochraniając tę, której nie obroniła za życia. - Aaj! - lamentowała staruszka. - Moje córki, moje córeczki. Jestem zgubiona! - Richardzie - wrzasnął Stan, ciągle obejmując starą Murzynkę - chodź tutaj, zaprowadź ją do samochodu. Kiedy tylko przyjedzie ten cholerny ambulans, odwieziemy ją do domu. I bądź dla niej miły - dodał. Dalton narzucił folię na głowy dziewcząt, starając się nie patrzeć w ich puste oczy i ruszył z ich matką do samochodu. Staruszka zawodziła głośno, przyzywając niebiosa na świadka swojego nieszczęścia, miotała starodawne klątwy na młodociane hieny, które zamordowały nożem jej córki i uciekły, unosząc miesięczne zarobki dziewcząt. Pomógł staruszce wsiąść do auta i cicho zamknął za nią drzwiczki. Spojrzał na wyraźne ślady swoich umazanych krwią palców na żółtej tapicerce, i poczuł ohydny gorzki smak strachu w ustach. Żółć podchodziła mu do gardła. „Krew a AIDS; nieodwołalny wyrok śmierci” - nagle znów słyszał opanowany głos profesora prowadzącego szkolenie. Znów widział małe okulary uczonego, w których odbijało się światło płynące z niczym nie osłoniętej żarówki „AIDS to śmiertelna choroba, drodzy panowie. Wywołuje ją wirus HIV, wirus, którego nie znała do tej pory nauka, wirus jedyny w swoim rodzaju. Jest to wirus przerażający, bowiem nie tylko przekształca komórki organizmu na swój użytek, lecz także posiada iście makiaweliczną umiejętność zmieniania kodu genetycznego”. Richard doskonale pamiętał tamten wykład. Każde budzące grozę słowo utkwiło w jego pamięci. Tarł krwawe odciski tak długo, aż została po nich tylko pomarańczowa smuga. Potem wyjął z kieszeni chusteczkę, napluł na nią i starannie wytarł krew z palców. Wydawało mu się, że widzi wpatrzone w niego znad okularów oczy profesora. „Nauka nie jest jeszcze w stanie zwalczyć AIDS i dopóki nie wynajdziemy skutecznego lekarstwa, choroba będzie się nieubłaganie szerzyć i pochłaniać coraz więcej ofiar. Jeszcze długo będziemy żyć w strachu przed wirusem HIV”. Richard dokładnie oglądał każdy palec po kolei, drżąc na myśl, że zauważy jakieś zadraśnięcie, którym zarazki mogłyby się dostać do jego krwiobiegu. Wreszcie westchnął ciężko, wepchnął brudną chusteczkę do kieszeni spodni i wrócił do Stana, który w niewyszukanych słowach dawał upust swemu rozdrażnieniu. Świat starego policjanta był biało-czarny, nie było w nim miejsca dla szarości. Prawa należy przestrzegać; ci, co je łamią, zasłużyli na surowe kary. - Wyślemy ludzi w cywilu, żeby znaleźli tych sukinsynów. Zasrane mordujące dzieciaki - mruczał. - W gazetach nazywają to politycznymi prowokacjami. „Polityczne prowokacje”, dobre sobie. Zabijanie kobiet, ograbianie starców, ataki na wozy dostawcze, demolowanie wystaw sklepowych - to według durnych gryzipiórków objawy politycznego niezadowolenia. - Każdy głupi widzi, że dla tych dzieciaków polityka jest usprawiedliwieniem ich chuligaństwa. - Przestał mówić tylko po to, by odpędzić grupkę uczennic zaciekawionych zajściem. - Specjalnie kuszą takie dzieciaki jak te dziewczynki - podjął po chwili. - Każą im rodzić dzieci rewolucji, jak mówią, a naprawdę chodzi im o cholerny wolny seks, ot co. Małym sukinsynom się wydaje, że prawo ich nie dotyczy. Richard słuchał uważnie, bo Stan miał duże doświadczenie. Nie zgadzał się ze wszystkim, co mówił stary policjant, ale wiedział, że może się od krewkiego sierżanta wiele nauczyć. Kiedy Izuba wsiadała do zatłoczonego autobusu, starając się chronić obandażowaną rękę, tylko krwawe plamy na białym piasku świadczyły o tragedii, która się niedawno wydarzyła. Wydawało się, że silne północno-wschodnie wiatry, które podczas zimowych miesięcy z takim impetem atakują skalisty półwysep, na dobre już uleciały, by mącić południowe wody Atlantyku, gdy wichura nagle powróciła znad oceanu. Z nieoczekiwaną siłą szarpała kamienisty skrawek lądu i owijała szczyt Dwunastu Apostołów szarymi obłokami mgły. Smagała bez litości młodziutką, nieśmiałą jeszcze wiosenną roślinność. Brutalnie obrywała delikatne jak pajęczyna dębowe listki, i wyszarpywała z ziemi białe stokrotki. W zatoce Chapmana piętrzyła fale w góry wodne, a potem gnała białe bałwany po drobnym piasku plaży. Toni zatrzasnęła drzwiczki samochodu i zapięła na suwak błękitną kurtkę. Wcisnąwszy ręce w kieszenie, pochyliła się i lekkim krokiem ruszyła wąską ścieżką w kierunku plaży. Na granitowym głazie siedział wysoki ciemnowłosy mężczyzna. Jego targana wiatrem dżinsowa kurtka wyglądała, jakby zaraz miała ulecieć. Wpatrywał się w morze, nie zważając na wiatr miotający mu w twarz tumany piasku. Toni stanęła i zza osłony zielonych krzewów przyglądała się mężczyźnie. Chociaż starała się trzymać uczucia na wodzy, nie mogła nic poradzić na to, że robiło jej się ciepło na duszy, ilekroć widziała Nicholasa Houghtona. Popołudnia, które spędzała z nim w górach na spacerach w ogrodzie botanicznym i rozmowach, nagle stały się dla niej bardzo ważne. Co wieczór przed snem przeżywała na nowo te spotkania. Rano wstawała szczęśliwa, bo dzień niósł kolejne popołudnie z Nickiem. Znalazła w nim wyrozumiałego, spostrzegawczego słuchacza. Jakże łatwo rozmawiało się z Nickiem o Timothym i ojcu, którego widywała tak rzadko i za którym tęskniła. Stali się bliskimi przyjaciółmi; nawet nie zauważyła, kiedy opowiedziała mu o swoim nieszczęśliwym małżeństwie. Z radością słuchała mądrych, wyważonych rad Nicholasa. Ruszyła w stronę kamienia po wilgotnym ubitym piachu. Wiatr tłumił odgłos jej kroków. - Pensa za twoje myśli, Nick - odezwała się nagle. Chwilę później zaśmiewała się z jego zaskoczonej miny. Wiatr potargał jej włosy i zaróżowił policzki, a niebieska kurtka podkreślała głęboki błękit oczu. Trzymając jej dłonie w swoich Nick wiedział, że prędzej czy później na zawsze zdobędzie tę kobietę. - Tylko pensa? - skrzywił się. - Powiedz, o czym myślisz, może wtedy podniosę cenę - przekomarzała się. - Dobra. - Nick zsunął się z głazu. - Myślałem o tym, jaka wspaniała z ciebie kobieta i jakim szczęściarzem jestem, mogąc spędzać z tobą popołudnia. Toni odwróciła wzrok, a rumieniec na jej policzkach pogłębił się. - Uwielbiam być z tobą, Nick. A teraz przejdźmy się brzegiem morza. Goń mnie! - Zrzuciła płócienne buty i ruszyła biegiem w stronę rozszalałych fal. Nicholas dogonił ją, kiedy uskakiwała dla zabawy przed białą pianą moczącą jej palce u nóg. - Dalej, mała wiercipiętko - powiedział. - Ruszamy. - Wyciągnął do niej dłoń. - Daj mi rękę, inaczej porwie cię wiatr. Udali się na spacer wzdłuż brzegu, nachyleni ku sobie, by nie uronić żadnego słowa. - Och, patrz! - Toni wskazała kilkanaście nastroszonych ptaków. Były to piaskowce walczące z silnym wiatrem. Brnąc po piachu, uciekały przed następną falą. Kiedy wydawało się, że już-już osiągnęły cel, nagły podmuch pchnął je do przodu i rozwiał jasnoszare pióra. Krótkie dzioby zaryły się w piasku. - Bardzo upokarzająca pozycja - przyznał Nick - zwłaszcza dla tak świetnie latających ptaków. - Przylatują tutaj aż z Syberii i Arktyki, prawda? - Tak. Piaskowca zaobrączkowanego na zachodnim wybrzeżu Afryki odnaleziono w Rosji. Przebył prawie 13000 kilometrów. - Jesteś istną skarbnicą wiedzy, Nick - rzekła z podziwem. - Nieprzydatnej wiedzy - poprawił z goryczą. - Chodź, ścigamy się do Kakapo. - Puścił się biegiem w stronę zardzewiałego wraka widniejącego w oddali. Toni biegła, zaciskając zęby, bo drobne ziarenka boleśnie siekły ją po gołych łydkach. Odetchnęła z ulgą, dotarłszy do wraka. Pokryte rdzą żebra przypominały upiorne palce szukające czegoś w sypkim piachu. - Nick? - zawołała. Odpowiedziało jej tylko echo znad wydm. - Nick, gdzie jesteś? W końcu usłyszała odpowiedź. Zduszony głos dochodził z wielkiego zardzewiałego kotła, serca parowca. - Właź! Tu przynajmniej nie dmucha! Toni okrążyła zbiornik i zachichotała na widok Nicka, który wylegiwał się na piachu wewnątrz kotła. - Sternik się pomylił i wziął kurs na plażę zamiast do portu. Należą mu się od nas podziękowania. Biedna stara Kakapo - roześmiał się. - Chodź, tu oprzyj stopę, pomogę ci. Wciągnął ją do góry bez wysiłku. Upadli na piach ze śmiechem. Nagle Nicholas usiadł, pochylił się nad nią i delikatnie odsunął loki z jej twarzy. Wyraz jego oczu złagodniał, kiedy przybliżył usta do jej warg. W tej przelotnej cudownej chwili znała go, znała dotyk i smak jego ust, znała ciepły piżmowy zapach jego oddechu. Wszystko było tak dobrze znane; znane od zawsze. Ich wargi zwlekały z rozdzieleniem się, oporne jak kocięta, którym przerywa się zabawę. Serce Toni waliło jak oszalałe, nie była w stanie złapać tchu. Nick poznawał ustami kontury jej twarzy. Potem, kiedy już zdjął okulary i odłożył je na bok, przyciągnął ją do siebie i namiętnie pocałował. Toni zamknęła oczy i przywarła silniej do jego rozpalonego ciała, bez reszty oddając się zachłannym wargom i badawczym dłoniom. Leżała w teraz rozpiętej bawełnianej koszuli na niebieskiej kurtce jak na małym obłoczku. Nick delikatnie ssał jej sutki, a jego dłonie rozpinały suwak jej dżinsów i zsuwały spodnie. Toni uniosła biodra ku niemu, cała w pragnieniu, ogarnięta płomieniem namiętności, który rozniecały jego dłonie i gorące usta na jej brzuchu. Jęknęła cicho, pragnąc stopić się z tym mężczyzną w jedną całość. Nagle poczuła zimny wilgotny piach pod rozgrzanymi plecami. Gwałtownie wróciła do rzeczywistości. - Nick - szepnęła. - Proszę, nie. Nie mogę. Nie wolno mi. Zamarł w bezruchu. W zardzewiałym kotle powiało zimnym wiatrem. Na zewnątrz krzyczała żałośnie młoda mewa, bezskutecznie usiłująca wzbić się w powietrze. Oddychał głęboko, aby odzyskać panowanie nad sobą. W końcu podciągnął jej bawełniane majteczki i zasunął zamek w dżinsach. Nie zapiął jej bluzki; zamiast tego delikatnie nakrył dłonią jedną pierś i przytulił Toni do siebie. - Przepraszam, Nick - wyszeptała, ukrywszy twarz w jego koszuli. - Tak mi przykro. - W porządku, kociątko - odpowiedział wreszcie spokojnym, pewnym głosem. - Naprawdę w porządku. - Łagodnym ruchem gładził miękkie włosy na jej karku. - Tak mi wstyd - szepnęła znów cichutko. - Nigdy przedtem nie zrobiłam czegoś takiego. Nadal jestem zamężna i... - zamilkła na moment. - Mimo że nie kocham już Serge’a, ciągle jestem jego żoną. Cisza przedłużała się. Nick czekał na dalsze słowa. - Pragnęłam cię bardziej niż czegokolwiek na świecie, ale Nick... zrozum mnie, proszę. - Rozumiem, Toni. Naprawdę rozumiem. Żadne z nas nie jest wolne. Chyba oboje staraliśmy się uratować nasze związki. - Musnął ustami jej włosy. - Jadę i ja od dawna już nie jesteśmy normalnym małżeństwem. Ostatnie tygodnie uświadomiły mi, ile radości może dać nam los. Teraz wiem, że nie zostanę z Jadę. Co do Serge’a... - Przez chwilę milczał. - Serge jest głupim ślepcem. Ma rzadki, cenny klejnot, a ugania się za tanimi imitacjami. Zasługujesz na kogoś o wiele lepszego, malutka. Oparł jej głowę na swoim ramieniu, pochylił się i ucałował obie różowe brodawki, a potem zapiął jej bluzkę. - Nick - odezwała się Toni, kiedy stanął obok niej. - Dziękuję, że się nie gniewałeś. - Nie mógłbym się na ciebie gniewać - odparł. - Ja... - Nie mógł skończyć. - Toni, za kilka tygodni lecę do kraju Zulusów aby przygotować projekty ośrodka wypoczynkowego, który pewien koncern chce zbudować na mokradłach. Będę miał wolny weekend i wtedy mógłbym pokazać ci cudowny zakątek wśród wzgórz. Czy przylecisz do mnie? - Podniósł jej podbródek, żeby patrzyła mu w oczy. - Dobrze nam zrobi kilka dni razem, z dala od codzienności. Moglibyśmy jeździć konno, chodzić na ryby i poznać się lepiej. Proszę, obiecaj, że przyjedziesz. Toni spojrzała mu głęboko w oczy i uśmiechnęła się. Nie przestał jej lubić, mimo że go odrzuciła. - Dzięki, Nick - odpowiedziała. - To ładnie z twojej strony, że mnie zapraszasz. - Zagryzła dolną wargę. - Timothy mógłby zostać z Helen, Serge wyjeżdża z Hansem. Planują otwarcie nowej filii i Wold obmyśla slogan reklamowy, więc nie będzie problemów z moją rodziną. - Przykryła dłonią jego rękę i pogłaskała ją delikatnie. - Ale weekend z tobą to już pewne zobowiązanie i muszę to jeszcze przemyśleć. - Ależ oczywiście - uśmiechnął się. - Tylko nie zapomnij o mnie. - Nie zapomnę. - W jej policzkach pojawiły się urocze dołeczki. - Na szczęście w kraju Zulusów nie ma zardzewiałych kotłów. - To prawda. - Śmiech Nicka był trochę gardłowy. - Ale uważaj, bo będę szukał zastępczego lokum. Młoda mewa nastroszyła brązowoszare piórka, kiedy podchodzili do niej. Podskoczyła kilka razy na mokrym piachu, żywiąc zapewne nadzieję, że nie będzie musiała wzbijać się w powietrze przy tej pogodzie. W końcu jednak ptak dał za wygraną i poszybował nad piaskiem. Jego ostre krzyki były odpowiedzią na beztroskie śmiechy oddalających się ludzi. Izuba bardzo się cieszyła na myśl o kilku dniach z rodziną. Kiedy jednak wysiadła z autobusu i ruszyła niepokojąco pustymi ulicami Shonalanga, dzielnicy oddalonej od Kapsztadu o piętnaście, od domu zaś Toni o niecałe trzydzieści minut drogi, poczuła pierwsze ukłucia strachu. Mimo że była chrześcijanką i należała do kościoła afrykańskiego, ciągle wierzyła w stare plemienne zabobony. Cieszyło ją, że kościół nie potępia tradycyjnych wierzeń. Z łatwością dostosowała stare przesądy do nowej wiary; przodkowie kojarzyli się jej z chrześcijańskimi świętymi, tyle że duchy, w które wierzyła, były w stanie opętać umysł człowieka. Członkowie jej sekty nosili jasnoczerwone bawełnianie bluzki i czarne spódnice. Ich sztywno nakrochmalone białe czepki, mankiety i kołnierzyki rzucały się w oczy. Ubrani w te stroje wierni przypominali czerwone ciasteczka świąteczne na mahoniowym stole. Muzyka i kolorowe szaty sprzyjały kontynuacji starych praktyk religijnych, które tak ważną rolę odgrywały niegdyś w życiu plemiennym, a o których ziomkowie Izuby zapominali, przybywszy do miasta. Ciałem kobiety wstrząsnął dreszcz. Idąc powoli chodnikiem, mruczała do siebie: „Umkholwane znowu knuje”. Nosoróg, ptak nie występujący na przylądku, był symbolem nieszczęścia w jej wiosce w Transkeju. „Przybył do mnie we śnie, a jego wizyty zawsze zwiastują nieszczęście i śmierć”. Dzisiejszego wieczora dziecięce stopy nie zakłócały spokoju licznym kałużom na wyboistej drodze. Nie było słychać okrzyków dzieci toczących po jezdni koła od roweru, żadne maluchy nie biegały tego dnia z rozpostartymi ramionami, udając samoloty. Nad ulicami panowała przytłaczająca cisza. Skręciwszy w boczną uliczkę, Izuba wpadła na zbitą gromadkę kobiet. - Pozdrawiamy cię, matko. - Młoda dziewczyna z podziwem wpatrywała się w nowo przybyłą. Z szacunku zdawała się nie zauważać obandażowanego ramienia. Izuba cieszyła się w okolicy wielkim poważaniem, nie tylko bowiem była właścicielką domu, w którym mieszkała, co należało do rzadkości wśród patriarchalnego ludu Xhosa, lecz miała także syna na uniwersytecie i córkę rozpoczynającą właśnie naukę w college’u. W kraju, w którym Murzynom przez dziesiątki lat odmawiano prawa do nauki, było to wielkie osiągnięcie. Kobiety często przychodziły do Izuby z pytaniami o działania rządu. Powszechnie wiedziano, że jej „Madam” pracuje w gazecie i że Murzynka potrafi odnaleźć właściwą drogę wśród splątanych ścieżek prawa. W ciągu kilku lat pracy nauczyła się sporo od Toni, zarówno o historii i polityce ich kraju, jak i o zanieczyszczeniu środowiska i niszczeniu przyrody. - Zaprawdę miałaś dziś, matko, szczęście, że twoich dzieci nie było na ulicy. Słońce świeci na twoją głowę. - Młoda kobieta mówiła powoli, nie odrywając dłoni od brzucha. - Co się stało? - zapytała Izuba. Na jej twarzy pojawiły się głębokie zmarszczki, wyrażające ciekawość i zmartwienie zarazem. Historia, którą usłyszała, nie należała do rzadkości w mieście. Od kiedy Murzynom zezwolono na zakładanie drobnych przedsiębiorstw, wybuchła istna epidemia mikrobusów. Pokryły one drogi półwyspu jak białe plamy gardło chorego na dyfteryt i gwałcąc przepisy drogowe, wnosiły chaos na i tak przeładowane ulice. Chodziło o to, by w jak najkrótszym czasie z okolicznych wiosek i przedmieść przewieźć do centrum jak najwięcej pasażerów. Chcąc jak najszybciej osiągnąć cel, kierowcy mikrobusów szarżowali, budząc przerażenie w innych kierowcach. Pędzili w stronę przedmieść, zawadiacko zmieniali pasy i skręcali z piskiem opon wzorem swoich ulubieńców z wieczornych seriali telewizyjnych. W znajomych murzyńskich dzielnicach brawura osiągała kulminację: gnali jak opętani wąskimi uliczkami, siejąc panikę wśród sklepikarzy i przechodniów. Większość z nich miała fałszywe prawa jazdy; fałszowanie dokumentów stanowiło inną, równie dochodową formę drobnego biznesu, bardzo rozpowszechnioną wśród mieszkańców ubogich dzielnic. Wystarczyło włożyć kurtkę i czapkę szofera - oznaki władzy - i młodzi chłopcy zamieniali się w niebezpiecznych dla otoczenia wariatów. Jeden z tych potencjalnych wozów śmierci, którego kierowca oszczędzał właśnie na fałszywe prawo jazdy, wjechał dziś z zawrotną szybkością w wąską uliczkę niedaleko domu Izuby. Mały chłopczyk o wielkich oczach nie zdążył odbiec od kałuży, w której bawił się patyczkami. - Matko, to było jej najmłodsze dziecko. Syn. Urodziła wcześniej osiem córek i zapłaciła dużo pieniędzy staremu Igqira za dobre lekarstwo na poczęcie syna - opowiadała młoda kobieta. Nie mogła mówić dalej; przeszkodził jej w tym nagły atak kaszlu. Stojąca obok staruszka w jaskrawo zielono-fioletowym swetrze podjęła przerwany wątek. - Znachor miał wielką moc i kobieta urodziła syna z Umthondo, który dałby życie wielu nowym chłopcom. - Oblizała popękane wargi i z trudem przełknęła ślinę. - Urodziła syna, który, gdy podnieśli go z ziemi, był miękki jak opadła z drzewa czerwona śliwka, zdeptana setkami stóp. Izuba wzdrygnęła się. Oczyma wyobraźni ujrzała swoją malutką córeczkę zmiażdżoną kołami samochodu. - Odwiedzę ją i podzielę jej smutek - powiedziała głośno. - Najpierw jednak muszę iść do domu i przekonać się, że moim dzieciom nic nie grozi. Przerwała i badawczo przyjrzała się kobietom. - A kierowca? Co z kierowcą? Milczały. - Czemu nic nie mówicie, siostry? - zapytała. - Matko! - Była to ta sama dziewczyna, która odezwała się na samym początku. - Kierowca jest w wielkim szpitalu, ale nie sądzę, że będzie żył. - Potrząsnęła głową i ze wzrokiem wbitym w ziemię rysowała coś na piachu czubkiem buta. Izuba czekała cierpliwie. - Ludzi ogarnął szał, kiedy zobaczyli zmiażdżone ciało chłopczyka. Policjanci musieli użyć gazu, który wznieca ogień w płucach i sprawia, że woda płynie z oczu, zanim udało im się zabrać kierowcę. - Młoda kobieta zamilkła i zaczęła dłubać w nosie, mimo woli zdradzając swoją niepewność. W końcu dodała: - Wydaje mi się, że dziś dołączy on do swoich przodków. Izuba przyjęła opowieść ze stoickim spokojem. - Dziękuję wam, siostry. Wzdrygnęła się. Umkholwane, ptak złej wróżby, przyniósł śmierć i pewnie niesie także inne nieszczęścia, dzień bowiem jeszcze nie umarł. Izuba wymamrotała szybko modlitwę do przodków, a potem, kiedy minęła grupę lamentujących kobiet, zwróciła się do Umdali, Boga. - Umdali, miej w swej opiece moje dzieci, kiedy jestem daleko, umdali, Dbaj o nie, jak dbałeś o swego Syna. - Po chwili jednak, przypomniawszy sobie, że Umdali zezwolił, by jego Syna ukrzyżowano i bito, szybko się poprawiła: - Dbaj o nie i nie pozwól nikomu ich skrzywdzić. - Zdawała sobie doskonale sprawę, jak bardzo zajęty jest Umdali i ilu modlitw musi wysłuchiwać, więc postanowiła przypomnieć mu dzieci rodziny Maipei, Nie chciała, by wielki Umdali pomylił się i otoczył opieką inną rodzinę. - Najstarszy mój syn to Storchman, Umdali. Niedawno zaczął się uczyć na wielkim uniwersytecie. Ma szczęście. Potem jest Beauty. Miej na nią oko, Umdali. - Przerwała na chwilę i położyła ciężkie paczki na bruku. - Nie odwracaj ode mnie swego ucha, Umdali, bowiem jeszcze dwójka potrzebuje twojej opieki: Joshua, mój najmłodszy syn, który ma wielu przyjaciół i żadnych kłopotów, i Soze, moja najmłodsza córka. - Zadowolona, że wszystkie swoje dzieci umieściła w długiej kolejce podopiecznych Umdali, i przekonana, że przodkowie nie pozwolą skrzywdzić swojej krwi, zarzuciła torbę na ramię i ruszyła do domu. Kult przodków odgrywał wielką rolę w życiu plemienia Izuby. Xhosa nie wierzyli, że życie kończy się wraz ze śmiercią. Uważali, że duchy istnieją dalej i mieszają się w codzienne sprawy żyjących. Sądzono, że przodkowie wiedzą, co komu przeznaczone i jak chronić żyjących. W zamian za opiekę oczekiwali od plemienia poszanowania obyczajów. Jeśli rodzina ich nie przestrzegała, przodkowie wpadali w gniew. Wówczas trzeba było ich przebłagać darami. Izuba szła do domu szybkim krokiem. Choć skrzydła Umkholwane okryły mrokiem jej duszę, nie mogła opanować radości, która ogarniała ją, ilekroć widziała solidny budynek z czerwonej cegły. To miss Toni przekonała ją, żeby kupiła dom na swoje nazwisko, na wypadek gdyby jej mąż, Abraham, zdecydował się wziąć drugą żonę, bo ci z Xhosa, których było na to stać, z chęcią podporządkowywali się starym obyczajom i brali drugą żonę. W społeczności Xhosa, gdzie po ślubie żona staje się własnością męża i nie należy do niej nic oprócz naczyń kuchennych, dom z czerwonej cegły dawał Izubie poczucie swobody. Ilekroć wkraczała na wąską ścieżkę wiodącą do niego, jej stopy zaczynały poruszać się szybciej i lżej. W malutkim domku było zwykle pełno ludzi, bo oprócz Izuby, jej męża i czwórki dzieci mieszkali tu jej bracia bliźniacy, Wisdom i Justice, oraz starszy brat z żoną i trójką dzieci. Tego dnia jednak tylko Soze, najmłodsza córka, zbiegła niepewnie ze schodów, by powitać matkę. Urodziła się nieco ponad dwa lata temu, kiedy Izuba myślała, że jej soki już wyschły i nie będzie mogła dać mężowi kolejnego dziecka. Chcąc zmylić złe duchy, które mogą uznać, że narodzone po latach niepłodności dziecko będzie mieć dla rodziców specjalne znaczenie, dali małej nieciekawe imię. Nazywała się Soze, czyli „Ta, która jest nieważna i może umrzeć”. Upuściwszy pakunki na ziemię, Izuba czule objęła dziewczynkę. Soze patrzyła na biały bandaż okalający ramię matki ciemnymi rozszerzonymi oczyma. Po chwili dotknęła go nieśmiało, ale zaraz jej uwagę przyciągnęły ozdabiające szyję Murzynki biało-niebieskie paciorki. - Urna, pozdrawiam cię - zawołała Izuba w głąb domu, ale odpowiedziała jej tylko cisza. Stara matka nie pokazała się. - Beauty - krzyknęła i zatrzymała się, czekając na odpowiedź starszej córki. - Pewnie jeszcze siedzi w szkole - powiedziała do Soze. - Masz bardzo mądrą siostrzyczkę, moja malutka, i jeśli będziesz uczyć się tak pilnie jak ona, być może pewnego dnia zostaniesz pielęgniarką albo nawet nauczycielką w szkole. - A Josh? - Soze nie chciała, by jej brata ominęły przyszłe splendory. Brązowe, okolone długimi rzęsami oczy Izuby złagodniały, kiedy pomyślała o Joshu, smukłym piętnastolatku. - I Joshua też - zgodziła się. - Pewnego dnia zostanie bardzo ważną osobą, a ty i ja będziemy z niego bardzo dumne. - Jeszcze raz zawołała Beauty. - Gdzie się wszyscy podzieli? - mamrotała. - Gdzie jest babcia? - Podeszła do okna i jednym ruchem rozsunęła zasłony, pozwalając wiosennemu słońcu wtargnąć do pokoju. - Gdzie Umakhulu? - Tam. - Soze ze strachem wskazywała sypialnię. Izuba otworzyła drzwi do pokoju, podbiegła do łóżka i padła na kolana przed drobną postacią, skuloną na skraju posłania. Wysuszonym ciałem jej matki wstrząsały łkania. Staruszka zawodziła wysokim, piskliwym głosem. - Jakie nieszczęście nas spotkało, Urna? Czemu lamentujesz? - Izuba delikatnie gładziła kościstą dłoń o palcach powyginanych jak konary baobabu. - Ajee, córko, zostaliśmy zhańbieni. Przodkowie skierują swój gniew na głowy nasze i naszych dzieci. - Staruszka kiwała się w przód i w tył. Nawet kiedy mówiła, nie mogła powstrzymać drgania cienkich warg. - Co za wstyd! Nazwisko Maipei będzie wkrótce znaczyć tyle co psie nieczystości na ulicach. Izuba czekała cierpliwie. W końcu paroksyzmy szlochu przeszły na tyle, że matka mogła jej opowiedzieć całą historię. Podczas najczarniejszych godzin nocy, kiedy największy śmiałek nie wychodzi z domu z obawy przed złymi duchami i polującymi hienami, bliźniaczy bracia Izuby wrócili do domu po obrzędzie inicjacji. Zjawili się nagle, dwa upiorne blade ciała, obsypane proszkiem ze startego piaskowca, odziane w rytualne szaro-czerwone szaty obrzędowe. Justice i Wisdom nie wrócili do wioski w Transkeju, by tam poddać się rytuałowi przemiany z chłopca w mężczyznę, lecz zdecydowali się przejść obrzezanie w pobliżu swojej dzielnicy. Ich współplemieńcy uważali każdego nie obrzezanego mężczyznę, bez względu na wiek, za niedorosłego chłopca. Żadna szanująca się dziewczyna Xhosa nie wyszłaby za takiego. Ceremonie odbywające się w pobliżu miasta trwały z konieczności o wiele krócej niż na prowincji. Zamiast miesiącami wtajemniczać adeptów w tajniki prawa plemiennego i sekrety dorosłości, szkolono ich tu tylko kilka tygodni, a instruktaż nie był tak bolesny jak edukacja w Transkeju. Chłopców nie bito, ale za to samo obrzezanie, a więc obcięcie napletka, odbywało się bez użycia jakichkolwiek środków znieczulających. Spędzali okres edukacji izolowani w malutkim szałasie, ukrytym głęboko w buszu na piaszczystych równinach, gdzie siedzieli nadzy, z ciałami pomalowanymi na biało, co miało ochraniać ich osobowości i bronić dostępu złym duchom. Chłopcy przeczesywali gęste zarośla, zabijając wszystko, co się nadawało do zjedzenia. Jeśli przez kilka dni nie mieli szczęścia, kradli. Kradzież była dopuszczalna, ale nie było wolno dać się złapać na gorącym uczynku. Kiedy oddalali się od szałasu, mieli prawo wziąć tylko jeden koc, co jednak niewielką dawało ochronę nagim ciałom, bo szkolenie odbywało się zwykle zimą lub wczesną wiosną. Bliźniacy właśnie przeszli bolesną, od wieków praktykowaną operację obrzezania. Starannie wybrany stary człowiek, który znał się na rzeczy, odciął ostrzem wrażliwy napletek. Bracia siedzieli na skórzanych kaross, szeroko rozstawiwszy nogi. Zaciskali zęby i napinali mięśnie tak, że nabrzmiały im żyły na karku. Po ukończonym zabiegu, półprzytomni z bólu wypełzli z chaty, by w samotności zniszczyć kawałek odciętego naskórka. Justice, starszy i silniejszy, miał szczęście i szybko znalazł mrowisko. Zakrwawiony strzęp znikł błyskawicznie i chłopak nie musiał się już martwić, że ktoś może go znaleźć i wykorzystać do czarów. Wisdom, wrażliwy chłopiec, zapatrzony w brata, parę godzin szukał bezpiecznego schowka. Wiedział, że przodkowie faworyzują Justice’a i postanowił we wszystkim naśladować bliźniaka. Ich kankata, czyli strażnik, odszedł, żeby odprowadzić znachora do szosy. Obolali chłopcy leżeli na podłodze chatki. Przez kolejne dwa dni mieli nie dostać nic do picia, a już teraz czuli suchość w ustach. Okaleczone członki bolały, jakby kwas solny wżerał się w żywe ciało. Opatrunek ze świeżych liści przynosił im niewiele ulgi. Zaciskali mocno powieki, starając się uspokoić rozszalałe serca, kiedy drzwi chatki otworzono silnym kopniakiem i do środka wtargnęła banda tsotsi, gang wyrostków wyjętych spod prawa. Wyciągnęli półprzytomnych braci na zewnątrz, na lodowaty deszcz. Rozwydrzone nastolatki, ludzie tak jeszcze młodzi, że przekonani o własnej nieśmiertelności, rozpaleni retoryką rewolucyjną, rozkoszowali się nowo zdobytą władzą, lekceważąc autorytety rodziców i plemienia, depcząc beztrosko odwieczne prawa. Na nowo rozniecili ogień. Czekając, aż węgle się rozżarzą do czerwoności urozmaicali sobie czas dokuczaniem bliźniakom i drwinami z tego, że poddali się bolesnemu rytuałowi. W końcu, kiedy żar był gotów, zastąpili nim opatrunek z liści na zakrwawionych penisach chłopców. Węgle zagłębiły się w miękkie różowe ciało, osmaliły delikatną skórę. Nad zalanym deszczem buszem unosiły się błagalne krzyki braci, ale nie słyszał ich nikt oprócz gęstej mgły. Matka Izuby nie mogła mówić dalej. Podjęła wątek dopiero wtedy, gdy córka napoiła ją piwem domowej roboty, dobrym, gęstym piwem, pełnym witamin. Przerażona Izuba delikatnie głaskała starą kobietę po głowie. Odezwała się w niej tęsknota za dawno minionymi czasami, kiedy takie łamanie praw doprowadziłoby do wykluczenia winnych ze wspólnoty. Aby uzyskać przebaczenie, musieliby spędzić długie tygodnie w buszu, w towarzystwie starszych plemienia. Dopiero gdyby po tym okresie izolacji okazali skruchę, mogliby wrócić do wioski. Jeśli nie, zostaliby w buszu. Tylko kilka rzecznych kamieni na grobie wskazywałoby, że kiedyś istnieli. - Izubo, moja córko, kiedy wreszcie twoi bracia mogli się utrzymać na nogach, przywlekli się tutaj i zaczęli błagać o pomoc. Byli zdesperowani i przyszli, choć wiedzieli, że nie wolno im zbliżać się do żadnej kobiety, dopóki biały proszek pokrywa ich ciała, a szałas nie jest spalony po zakończeniu obrzędu. Ajee! - lamentowała cicho. - Tsotsi zabrali nawet naszyjniki moich synów, wykonane z włosów z ogona świętej krowy z naszej wioski. Magiczne naszyjniki, które miały ich chronić. Co z nimi będzie? Moi synowie, moje najmłodsze dzieci! Co teraz zrobimy? Otworzyła wypełnione łzami i bólem oczy i bezradnie spojrzała na Izubę, swoje najstarsze i najsilniejsze dziecko. Usta Soze, która stała na progu wpatrzona w babkę, wygięły się w podkówkę i mała zaniosła się szlochem. Łkania dziecka zlewały się z lamentem starej kobiety. Izuba upewniła się, że matka opatrzyła rany chłopców nie tradycyjnymi maśćmi Xhosa, lecz lekarstwami białych ludzi, które przechowywała w zamkniętej na klucz szafce. Dzieci spały, poprzytulane do siebie jak szczenięta w koszyku. Potem wróciła do rozszlochanej staruszki, by ją uspokoić i przekonać, że skoro bliźnięta zostały zaatakowane przez tsotsi, przodkowie wybaczą im oddalenie się od szałasu i przyjęcie pomocy z rąk kobiety. Starej pani trudno było w to uwierzyć, wiedziała bowiem, że wedle odwiecznego obyczaju, kobiecie, która zbliży się do miejsca inicjacji, grozi kara śmierci. Matka Izuby obawiała się, że stanie się to jej udziałem. Kołysząc Soze w ramionach, Izuba łagodnym głosem opowiadała o licznych przypadkach, kiedy zwyczaje plemienia musiały ulec zmianie lub ustąpić przed kulturą wielonarodowych miast. - Urna, jutro pójdę do twojej siostry, która słyszy głosy cieni. Usłuchała przodków i została wróżbitką, a my ofiarujemy dobrą, tłustą kozę i przebłagamy przodków. Jeśli Justice i Wisdom szczęśliwie dotrwają do końca próby i staną się mężczyznami w oczach plemienia, będziemy wiedzieć, że duchy im wybaczyły. Pocieszona tymi słowami staruszka pozwoliła wyprowadzić się z sypialni. Izuba usadziła ją na stopniach werandy, aby w wiosennym słońcu mogła wygrzewać powykręcane artretyzmem ciało. Dopiero późną nocą wrócił do domu Abraham, mąż Izuby. Troje z czworga ich dzieci już spało. Najstarszy, Storchman, zwykle wracał, kiedy młodsze rodzeństwo już leżało w łóżkach. Izuba była przekonana, że to dziewczyna, a nie książki zatrzymują go tak długo na terenie uniwersytetu, ale chłopak zbywał śmiechem wszelkie jej pytania. Abraham, siwowłosy, budzący szacunek mężczyzna, miał dobrą pracę. Był szoferem dyrektora wielkiej firmy budowlanej. Jego szef urodził się na farmie w Transkeju, dorastał pasąc bydło i polując razem z chłopcami Xhosa. Znał obyczaje i język tego ludu, co na Przylądku zdarzało się rzadko, bo biali władali tu najczęściej tylko angielskim i afrikaans. Długie podróże, które Abraham odbywał z chlebodawcą, były dla męża Izuby wielką przyjemnością, bo mógł dyskutować o polityce we własnym języku. - Moja żono - westchnął ciężko, kończąc posiłek. - To była długa i ciężka podróż. Przejechaliśmy ponad półtora tysiąca kilometrów i jestem słaby jak stary wół, który nie ma dość siły, by opuścić kraal i udać się na pastwisko. Wstał od stołu i przeciągnął się. W całym pokoju słychać było trzeszczenie jego stawów. Izuba uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Nie była w stanie wyobrazić sobie półtora tysiąca kilometrów, ale zdawała sobie sprawę, że to wielka odległość. Niedbale rzucił ubrania na krzesło i opadł na łóżko jak pień drzewa. - Żono - odezwał się. - Chodź tu i spocznij u mego boku. Dobrze jest mieć własne łóżko do spania. - Pogładził materac obok siebie. Izuba zbliżyła się do niego. Abrahama bolało całe ciało i ciążyły mu powieki, a opowieść, którą Izuba wyszeptała mu do ucha, nie przynosiła ulgi zmęczonym członkom. Nie chciał słyszeć cichych słów, ale wiedział, że jako głowa rodziny musi podjąć decyzję. - Izubo, moja droga żono. W kraju dzieje się wiele złego, ludzie Nguni sycą nienawiść czarnych szakali, które wyją w ciemności, mordują własny lud, łamią święte prawa i nie lękają się gniewu przodków. Chrząknął i przewrócił się na bok, żeby spojrzeć w twarz żonie. Po chwili wyszeptał jej do ucha: - Postąpiłaś słusznie w sprawie Wisdoma i Justice’a. Ofiarujemy przodkom tłustą kozę, a chłopcy dokończą kwetha i staną się mężczyznami. - Zanim zamknął oczy, wyszeptał cicho: - Moja żono, wszystko się zmienia. O tak, mój mężu, zmienia się, pomyślała Izuba, nagle ogarnięta falą strachu. Także my, mój ukochany Abrahamie, także i my się zmieniamy. Dzisiejszej nocy białka twoich oczu znów miały czerwony kolor. Przesunęła dłonią po siwych włosach Abrahama. - Piłeś dziś brandy białego człowieka. Poszedłeś do shebeenu i kupiłeś brązową wodę z piekła od kobiet, które za pieniądze zabiłyby człowieka. Brandy cię osłabia i w końcu będziesz pełzał na czworakach, słaby jak dziecko, i żebrał o więcej. Staniesz się jak kobieta, do której przyszedł thikoloshe. Na myśl o ohydnym karle, który nosi swój olbrzymi penis zarzucony na ramię, Izuba zajrzała pod łóżko, by się upewnić, że pod drewnianymi nogami leżą cegły wzbraniające thikoloshe wstępu do jej łoża. Dzięki nim włochate karły nie zgwałcą jej ani nie sprawią, że będzie oziębła dla męża. Uspokojona przytuliła się do Abrahama. Stłumiła ziewnięcie i otoczyła męża pulchnym ramieniem. „Och, mój mężu, niech Umdali i przodkowie ochronią cię przed ognistym przekleństwem brandy”. Wtuliła twarz w jego szyję i zasnęła wsłuchana w rytmiczne bicie jego serca jak kocię bezpieczne przy sercu matki. Na ofiarę Abraham wybrał kozę, zwierzę bardzo popularne wśród plemion Nguni, kozy bowiem są nie tylko tańsze od bydła, lecz także ich przedśmiertne beczenie sprawia wielką przyjemność uszom przodków. W domu Izuby nie było skrawka wolnego miejsca. Wszystkie zajmowali krewni i przyjaciele przybyli na uroczystość składania ofiary. Przed świętem nawarzono dużo piwa, jego bowiem chłód sprawia wielką radość przodkom lubującym się w zimnie. Ceremonii miała przewodzić Iggirakazi, wróżbitka, ciotka Izuby. To właśnie ona najbardziej rzucała się w oczy. Stała na środku, ubrana w długą, szeroką białą spódnicę, z prawym ramieniem owiniętym sznurami białych paciorków dla ochrony przed złymi duchami. Na głowie miała czapę z futra chwiejącą się przy każdym ruchu, a w lewej dłoni ściskała sjambok, spinkę ze skóry hipopotama. Torbę z magicznymi środkami mocno przywiązała sobie w talii, podobnie jak dziwacznie zdobiony paciorkami worek na tytoń, z którego wystawał długi cybuch fajki, nieodłączny atrybut wszystkich kobiet Xhosa. Goście stłoczyli się w największym pokoju i patrzyli, jak Igqirakazi miesza magiczny napój, który gotowała dla kozy. Rozległ się szmer podziwu, gdy z kociołka wykipiała gęsta biała piana, niezawodny znak, że kobieta zna swoje rzemiosło. Kozła odwiązano od drewnianego płotu i wciągnięto do domu. Prowadzili go Abraham i Storchman, a Joshua popychał z tyłu. Wspólnymi siłami wepchnęli łeb zwierzęcia do miski. - Patrzcie - krzyknęła matka Izuby. - Koza wypiła napój. Przodkowie pochwalają nasz wybór. Patrzcie, jak mocno trzyma się na nogach. Nie uklęknie, nie ściągnie na moich synów nieszczęścia. To dobra koza. Izuba uśmiechnęła się, słysząc nutę radości w głosie matki. Joshua wniósł miskę rozżarzonych węgli, a Storchman posypał je słodko pachnącymi ziołami. Mężczyźni podstawili miskę pod nos zwierzęcia. Biała bródka kozła trzęsła się, kiedy usiłował im się wyrwać, ale w końcu zaczął wdychać aromatyczny dym. Abraham przesunął zieloną gałązką po jego grzbiecie i podogoniu, a potem przewrócono silnego kozła na grzbiet. Mężczyźni przytrzymywali go, a Abraham uniósł krótką włócznię, używaną podczas ceremonii składania ofiar. Po chwili ostrze opadło. Skóra starego samca była twarda i nie dotarło do krwi. Kozioł szarpał się, chciał uciec, ale mężczyźni trzymali mocno. Czoło Abrahama pokrywał pot, kiedy znaczył skórę ofiary płytkimi pchnięciami, ale w końcu udało mu się wbić włócznię na odpowiednią głębokość. Z westchnieniem ulgi przekręcił ostrze, rozległo się żałosne beczenie, a krewni uśmiechnęli się, śpiew ów bowiem był piękny i na pewno podobał się przodkom. Rodzina Izuby szczerze wierzyła w sens składania ofiar. Wszyscy siedzieli nieruchomo, obserwując agonię zwierzęcia. Czarne kopyta zadrgały w powietrzu w ostatnim spazmie i zmaltretowany kozioł zdechł. Abraham zabrał się do ćwiartowania mięsa. Izuba nalewała wszystkim piwa i wkrótce cały dom wrzał śmiechem. Zapach gotowanej koźliny, od którego ślinka napływała do ust, skłonił Iggirakazi do szybkiego zakończenia rozmowy z przodkami. Oznajmiła, że przyjęli ofiarę i będą nadal opiekować się bliźniakami. Nowinę powitano okrzykami radości i modłami do przodków, a potem goście z rozkoszą oddali się ucztowaniu. ROZDZIAŁ 5 Promienie zachodzącego słońca oświetlały wysokie wzgórza i małe obłoczki, które płynęły po niebie, połyskując brzoskwiniowo i złoto. Potężne dźwięki „Eroiki” niosły się echem po zielonych dolinach, w kurzu wzniecanym przez błękitnego mercedesa na polnych drogach krainy Zulusów. Pastuszkowie o skórach czarnych jak polerowany heban z krzykiem zganiali z jego trasy kozy i bydło. Muzyka rosła do oszałamiającego crescendo, a kiedy ostatnie akordy symfonii ustąpiły miejsca ciszy, Nick spojrzał na Toni. Delikatne słońce muskało jej twarz i pokryło złotym pyłem długie rzęsy. Miała zamknięte oczy i uśmiechała się leciutko kącikami ust. - Pobudka, Toni. Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział. Otworzyła oczy. - Nie spałam. - Smukłymi palcami przejechała przez gęste włosy i na chwilę uniosła je do góry, by ochłodzić kark. - Słuchałam muzyki. - Oczywiście - zakpił. - I rytmicznie pochrapywałaś jak kociątko. - Ależ Nick, ja nigdy nie chrapię - oburzyła się. - Mam nadzieję, bo inaczej czeka mnie kilka bezsennych nocy - zaśmiał się. Sięgnął po jej dłoń i uniósł ją do ust. Kiedy całował kolejne palce, ciałem Toni wstrząsnął dreszcz podniecenia. Do tej pory, także podczas lotu służbowym samolotem, odsuwała od siebie myśl o nadchodzącej nocy. Podniecała ją perspektywa weekendu z Nickiem, ale przerażała własna odwaga. Timothy został u Helen. Uwielbiał spędzać czas w żłobku przyjaciółki matki, a Toni była spokojna, że zostawia go pod opieką wykwalifikowanej przedszkolanki. Ale na pytanie Helen, która widząc jej błyszczące oczy i z trudem skrywaną niecierpliwość, zapytała, kto zaprosił ją na tę wyprawę, wykręciła się od odpowiedzi, i to wzbudziło w niej poczucie winy. Nick położył sobie jej dłoń na kolanie i przykrył swoją. - Za następnym wzgórzem zobaczysz nasz domek - powiedział. - O, oto i on. Przejeżdżali właśnie przez drewniany mostek i Toni westchnęła z zachwytu. Morelowe światło odchodzącego dnia złagodziło kolory i nadało im miękkości, tak że kompleks wypoczynkowy przed nimi wyglądał jak namalowany na jedwabiu pejzaż. Pokryte strzechą budyneczki wyrosły wzdłuż górskiego strumienia, w którego czystej wodzie zdawały się kąpać wszystkie tęcze z afrykańskiego nieba. Za domkiem rozciągał się las, zaczarowana kraina rosnących ku niebu wysokich drzew o pniach pokrytych szarozielonym mchem. Z gałęzi, jak potężne liny okrętowe, zwieszały się pędy dzikiej winorośli i pnącego szafranu, a olbrzymie konary oplatały liany. Białe i czerwone olchy usiłowały wybić się ponad zielone sklepienie. Toni rozpoznawała większość krzewów, lilie o słodko pachnących, barwnych kwiatach i wysokopienne fuksje, odznaczające się na zielonej plamie lasu jasnoczerwonymi i pomarańczowymi kwiatami. Na myśl, że w tym cudownym miejscu na wzgórzach spędzi trzy długie dni, uśmiechnęła się szeroko. - Nick - szepnęła. - Tu jest niewiarygodnie pięknie. - Wiedziałem, że pokochasz to miejsce równie mocno jak ja. - Uścisnął jej dłoń. - Chciałem się tym z tobą podzielić. To nie będzie taki sobie zwyczajny weekend. Nagle zatrzymał samochód, pochylił się i pocałował ją szybko. Tak, pomyślała Toni z uśmiechem, gdy spieszył otworzyć jej drzwiczki. To będzie bardzo, bardzo specjalny weekend. Ubrany w nieskazitelnie białe spodnie i marynarkę portier wyciągnął do Nicka obie dłonie po napiwek, a otrzymawszy go, dwukrotnie zaklaskał w podzięce i wąską ścieżką poprowadził ich do domku z dwoma sypialniami. Toni uśmiechała się, ale w jej oczach Nick widział niepewność. Spokojnie, Houghton, ostrzegał sam siebie. Daj jej trochę czasu, w przeciwnym razie ją stracisz. Uważaj. - Toni - odezwał się, sięgając po jej torbę. - Może chciałabyś się przebrać? Pewnie marzysz o prysznicu przed kolacją. - Otoczył ją ramieniem i wprowadził do pokoju pełnego jasnych drewnianych mebli. - Widoki tutaj są cudowne, ale płaci się za nie kurzem. - Przytulił ją na chwilę, położył torbę na łóżku i wyszedł. - Dziękuję, Nicku - zdążyła wyszeptać. Najlepiej zrobi ci długi, zimny prysznic, mój drogi Nicholasie, i to wcale nie po to, żeby zmyć brud, pomyślał. Spojrzał na zamknięte drzwi jej sypialni i przez mały salonik udał się do swego pokoju. Nick ledwie zdążył usiąść na drewnianej ławeczce przed domkiem, kiedy rozległ się stukot obcasów. Poderwał się. - Toni, wyglądasz przepięknie. Krótka obcisła sukienka z czarnego lnu eksponowała jej zgrabną figurę i podkreślała długie nogi. Dzięki sandałkom na wysokich obcasach, idąc kusząco kołysała biodrami. Złote kolczyki i naszyjnik dodawały blasku ciemnym włosom. Fioletowoszare cienie na powiekach uwydatniały głęboki błękit jej oczu. Nick zwykle widywał Toni nie umalowaną, z włosami potarganymi wiatrem, nic dziwnego zatem, że przez chwilę był oszołomiony pięknością kobiety, która wyciągała do niego rękę. - Dziękuję. - Zachwyt malujący się na jego twarzy sprawił Toni wyraźną przyjemność. Nagle ciszę przerwały rytmiczne uderzenia w bęben z wołowej skóry. - O, świetnie - ucieszyła się Toni. - Kolacja. Umieram z głodu. - Wsunęła rękę pod ramię Nicka. Uśmiechnął się, dumny, że jego towarzyszką jest taka piękność, i zadowolony, że z jej oczu znikł wyraz niepewności. Była swobodna i szczęśliwa. Chciało mu się śpiewać z radości. Śmiali się i żartowali przy stoliku, aż kelnerzy także zaczęli się uśmiechać, jakby zarażeni ich szczęściem. Nick zabawiał Toni historyjkami o filmowcach, z którymi pracował, a ona rewanżowała się śmiesznymi i strasznymi relacjami z pracy dziennikarskiej. Kiedy otworzyli drzwi swego domku, pełny księżyc stał już nisko na ciemnym niebie. - Spójrz. - Toni zachichotała. - Znowu szampan. Na szklanym blacie małego stoliczka stała w srebrnym kubełku z lodem ciemnozielona butelka. - No, no - Nick spojrzał na etykietkę. - Bollinger. Nie możemy go zmarnować. - Jednym ruchem wyciągnął korek. - Nick! - krzyknęła Toni. - Popatrz na twoje łóżko. - Przez otwarte drzwi widać było olbrzymie mosiężne łoże z baldachimem, ze stosem poduszek w koronkowych poszewkach. - Zawsze chciałam mieć takie łóżko. - Wbiegła do pokoju i położyła się na szydełkowej narzucie. Wsparta o poduszki wyciągnęła rękę po szampana. - Możesz mieć to łóżko - roześmiał się. - Ale jest jeden szkopuł. Łóżko razem ze mną. Toni upiła łyk, wpatrując się w niego znad kieliszka, nagle poważna. - To nie szkopuł - powiedziała w końcu. - To dodatkowa atrakcja. Nicholas przyglądał się leżącej wśród koronek kobiecie. Gęste włosy wymknęły się spod złotej klamry na karku i bezładnymi falami otaczały jasną twarz. Kiedy zrzucała pantofle, sukienka przesunęła się do góry, odsłaniając kształtne uda. Wstrzymawszy oddech, pochylił się nad łóżkiem i postawił kieliszek Toni na stoliku obok, rozlewając odrobinę szampana na ręcznie haftowaną serwetkę. Odsunął włosy z jej twarzy, z czułością dotknął ciężkich powiek i opuszkami palców gładził regularne łuki brwi. Oddychał coraz szybciej, ciągle jednak niepewny, czy aby nie wystraszy jej zbyt gwałtowny ruch. Wyczuła to i otoczywszy jego szyję ramionami, przyciągnęła do siebie. Kiedy ją całował, czuł bijące od niej pożądanie; kobieta, której tak pragnął, w końcu należała do niego. Ostrożnie zdjął jej kolczyki i biżuterię i wsunął dłoń pod plecy. Zamek błyskawiczny sukienki rozsuwał się z cichym szelestem. Musnął językiem jej wargi, rozkoszując się ich smakiem. - Jesteś taka śliczna, kociątko, taka cudowna - mruczał, pieszcząc dłonią gładką skórę nad pończochami. Odnalazł podwiązki i zsunął je jednym ruchem. Zanim czułe ręce usunęły ostatnią przeszkodę, przywarł ustami do skrawka czarnej koronki między jej nogami. Toni instynktownie zakryła się dłońmi; czule, lecz stanowczo odsunął je na bok. - Pozwól mi na siebie patrzeć, kochanie. Jesteś piękna. Pozwól mi się dotykać. - Jęknęła pod głęboką pieszczotą jego języka i uniosła do góry biodra, wstrząsana pragnieniem. - Nick - szeptała. Przesunął się w górę i przez chwilę patrzyli sobie w oczy. - Jesteś moja - szepnął ochryple, kiedy ich ciała odnalazły odwieczny rytm miłości. - Tylko moja. - Tak, tak, Nick. Perłowe światło księżyca wpadało do pokoju przez koronkowe zasłony, układało na suficie fantastyczne wzory. Dwie jasnogłowe leśne sowy, ukryte w potężnych konarach wyśpiewywały ku gwiazdom synkopowany duet. Wiatr przynosił ich pieśń do sypialni. Leżeli zmęczeni, patrząc na grę świateł nad sobą. Toni przeciągnęła się. Cienkie bawełniane prześcieradło ściśle przywarło do jej ciała, gdy odwróciła się do leżącego obok mężczyzny. - Nicku, czy pamiętasz Kakapo? - zapytała, gładząc bujne włosy na jego piersi i opierając na niej podbródek. Chciała patrzeć mu w oczy, choć ciemność kryła rysy ich twarzy. - Tak, nawet bardzo dokładnie pamiętam - odparł sennie. - Do dzisiaj mi wstyd, kiedy sobie przypomnę, jak cię wówczas potraktowałam. Musiałam być szalona - szepnęła miękko. - Seks nigdy nie dał mi tyle radości. Dzięki tobie czuję się godna pożądania. - Pocałowała brązowy sutek. Wstrząsnął nim dreszcz podniecenia i czułości zarazem. Przełknął ślinę. - Chodź tutaj - szepnął. Leżeli teraz twarzą w twarz, przytuleni. - Kocham cię. - Toni uniosła głowę. - Nie - przerwał jej i gestem nakazał milczenie. - Nie mów nic... Nie teraz. - Pocałował ją łagodnie i zamknął oczy. Trzy dni przeszły szybko jak trąba powietrzna, która wciąga cały świat w swój szaleńczy wir, a potem znika i o tym, że istniała, świadczy jedynie wiszący w powietrzu welon kurzu. Zapomnieli o upływie czasu zatopieni we własnym szczęściu. Przy śniadaniu, które zjadali w altanie nad rzeką, planowali, co będą robić w dzień. Obserwowali perskie słowiki oddające się porannym ablucjom zaśmiewali się na widok nastroszonych żółtych piórek, i zakładali się, który zimorodek nałowi tego dnia więcej ryb. Pałaszowali domowej roboty bułeczki z miodem z dzikich kwiatów i omlety przyprawione ziołami z ogródka. Po południu wracali do swego domku, spoceni i roześmiani po galopadzie na nie podkutych koniach, które niosły ich na wzgórza, skąd rozpościerały się wspaniałe widoki. Wieczorami, sącząc aromatyczną kawę, patrzyli na Wenus, gwiazdę zmierzchu, która spoziera na ziemię przez szparkę w niebiańskiej kurtynie, bacznie obserwując ziemską publiczność, zanim wypuści na scenę liczne gwiazdy. - Oto Ucel izapolo, ta, która prosi o mleko z wymienia. - Nick wskazywał Wenus. - Jest to gwiazda, która pojawia się na niebie, kiedy kobiety doją krowy. W przeciwieństwie do Xhosa, plemiona Suto nazywają ją Sefalabohoho, czyli smutne resztki, bo tyle tylko zostaje w garnku dla spóźnialskich, przychodzących na kolację po wzejściu Wenus. Toni śmiała się i wypytywała o nazwy nadawane innym gwiazdom przez różne plemiona. Rozleniwieni przyglądali się niebiosom, a potem szli do domku, rozkoszując się czystym górskim powietrzem przesyconym słodkim zapachem jaśminu i gardenii rosnących przy ścieżce. Chrzęst żwiru pod ich stopami nie był w stanie zagłuszyć rechotu żab, które dawały conocny koncert. Ich sypialnia stała się uniwersytetem miłości, a oni zamienili się w nienasyconych studentów, z zapałem zgłębiających tajemnice własnych ciał i umysłów. Z żalem poświęcali kilka godzin na sen. Toni rozkwitała pod dotykiem jego twardego ciała i zręcznych palców. Przywiązywali się do siebie coraz mocniej i z każdą godziną myśl o powrocie do zwykłego życia stawała się bardziej nieznośna. W przeddzień wyjazdu z wyładowanym po brzegi koszykiem powędrowali do lasu w górę strumienia. Wspinaczka była trudna, toteż kiedy dotarli na małą polankę, ociekali potem. Toni zdjęła buty i ostrożnie ruszyła po oślizgłych kamykach w stronę wielkiego głazu, wokół którego pieniła się woda. Podciągnąwszy spódnicę, pochyliła się, by zaczerpnąć jej trochę, i odsłoniła kształtne uda. Nick nie mógł się oprzeć pokusie i w chwilę potem siedział na porośniętym trawą brzegu i suszył odzież. - Cudowne miejsce na wypoczynek. - Toni wyciągnęła smakołyki z koszyka. - Odpoczynek? - skrzywił się. - Mam odmrożony tyłek i mokre spodnie. - Właśnie zauważyłam, że miałeś kłopoty z utrzymaniem równowagi. Gdy się ma spodnie na wysokości kostek... - Toni roześmiała się. Objął jej twarz dłońmi i głęboko spojrzał w błękitne oczy. - Kocham cię i pragnę, Toni. Nie chcę się tobą z nikim dzielić. Wiem, że martwisz się o Timothy’ego, bo musiałabyś rozdzielić go z Serge’em, ale uwierz mi, będę go kochał jak własnego syna. - Głos mu się załamał. - Chcę cię zawsze mieć przy sobie. Chcę się budzić i zasypiać wiedząc, że leżysz tuż obok. - Przesunął dłonią po jej policzku. - Jestem z ciebie dumny, kocham cię i chcę, żeby cały świat o tym wiedział. Chcę się zestarzeć razem z tobą. Toni wstrzymała oddech. Bała się odezwać, by nie rozproszyć magii tych słów. Tak bardzo chciała je usłyszeć! - Podczas tego weekendu przekonałem się, jak cudowne może być życie z tobą, i zimno mi się robi na myśl, że mamy się rozstać na zawsze. Obserwowałem cię, kiedy się kąpałaś, smarowałaś kremem twarz; słuchałem twego oddechu, kiedy spałaś, i patrzyłem, jak rano budzisz się z głową pod poduszką. - Musnął jej usta wargami. - Stałaś mi się bardzo droga. Nie mogę cię utracić. Łzy napłynęły Toni do oczu; szybko ukryła twarz na jego ramieniu. Bez względu na to, jak bardzo tego pragnęła, nie mogła obiecać Nickowi że opuści Serge’a. Potrzebowała czasu, by przemyśleć, co będzie najlepsze dla jej synka, czasu, by zebrać się na odwagę i porozmawiać z mężem. Nick objął ją mocno. ...szukałem cię wśród bezgwiezdnych nocy, zgubiony bez miłości... Miękko recytował wiersz, który tak lubiła, powolnymi ruchami gładząc jej włosy. Słońce było już nisko. W powietrzu unosił się zapach bujnej zielonej trawy i żyznej czerwonej gleby. Idylla dobiegła końca. Nick postanowił wrócić do Kapsztadu razem z Toni zwykłym liniowym samolotem. Boeing wzbił się pod nocne niebo. Kiedy ciemność pochłonęła całkowicie światła lotniska, Toni ścisnęła rękę Nicka i trzymała ją mocno, czując ból złotej obrączki ślubnej wpijającej się w ciało. Samolot, jak mały biały owad, leciał przez burzliwą noc. ROZDZIAŁ 6 Przeszywający gwizd zaalarmował pasażerów i przypomniał spóźnialskim, że jeden z zatłoczonych jak zwykle pociągów opuszcza dworzec. Toni siedziała w samochodzie i obserwowała ludzi, którzy spieszyli w stronę stacji. Byli agresywni jak szczury zamknięte w za małej klatce, torowali sobie drogę łokciami i za pomocą walizek. Zerknęła na zegarek i pogładziła dłoń siedzącej obok dziewczyny. Szczuplutkie palce nerwowo miętosiły wilgotną chusteczkę. Zostało w sam raz czasu, by skończyć wywiad z Beauty, która wyjeżdżała dziś z matką i babką z Kapsztadu. - Nie martw się, Beauty - uspokajała ją Toni. - Jeszcze dwadzieścia minut do odjazdu waszego pociągu. Izuba na pewno szuka teraz siedzącego miejsca dla babci. Wcisnęła guzik w dyktafonie, aby się upewnić, że taśma przewija się swobodnie. Po chwili wnętrze samochodu wypełnił płynący z kasety jej własny głos, nagle wysoki i cienki. Słuchała uważnie, sprawdzając, czy nie pominęła żadnych istotnych faktów. Kilka lat temu nasze dzieci w ubogich dzielnicach zostały wciągnięte w tryby euforii przemocy. Zdemolowały wyposażenie klas, podpaliły szkoły, lekceważąc autorytety rodziców i nic sobie nie robiąc z policji. Przerwały naukę. Kiedy szkoły odbudowano i ponownie udostępniono chętnym, wielu młodych rebeliantów opuściła już chęć do pracy. Absolutna władza i wolność, której doświadczyły te dzieci, okazały się robakiem, który toczy umysły do dziś. Wykształcenie, które im oferowaliśmy, dało im tylko tyle, że potrafią odczuwać niezadowolenie. Są rozczarowani, że proces integracji, zbliżania do siebie różnych kultur: czarnej i białej, budowa zaufania i pojednania ponad ruchomymi piaskami nienawiści i walki, zacieranie różnic kulturowych, że ten proces jest zbyt powolny. Jak dzieci zebrane wokół choinki chcą natychmiast otrzymać i obejrzeć swoje prezenty. Beauty otarła oczy chusteczką, ale na jej rzęsach wciąż pojawiały się nowe łzy. Siedziała cierpliwie, czekając na koniec nagrania. Tysiące młodych ludzi zachłysnęło się ideologią marksistowską; zaczęli się określać mianem „Towarzyszy”. Nie byli dość dojrzali, by zrozumieć, a co dopiero zaakceptować żmudny proces tworzenia nowego systemu politycznego w drodze negocjacji. Chcieli korzystać z bogactw tego kraju. Nie uwierzyli w nowe oblicze władzy, której nauczyli się nienawidzić. Na organizowane wiece przychodziły dzieci, inne dzieci je zwoływały. Chcieli kraść broń i podkładać bomby. Obiecywali świetlaną przyszłość, piękne domy i szybkie samochody. Mieli zamiar przekonywać do swoich idei młode dziewczyny, więc zapładniali je i tak oto narodziło się hasło „Dziecko dla rewolucji”. Toni wyłączyła dyktafon. - Beauty, mówiłaś mi, że poznałaś przywódcę młodych Towarzyszy. Czy możesz mi opowiedzieć coś o wiecach, na które chodziłaś? Beauty przymrużyła zapuchnięte oczy i oto pod powiekami znów widziała swego kochanka, wysokiego, silnego osiemnastolatka. Na pamięć znał slogany głoszące wojnę i nienawiść, i jak wielu członków jego plemienia, był urodzonym mówcą. Oczarował ją od razu. Ciche szmery dyktafonu stały się nagle porywającymi słowami jej towarzysza-kochanka. Kiedy opisywała walącą się szopę, miejsce ich zebrań, cytowała jak w transie niemal dokładnie jego słowa. „Nasi rodzice nie rozumieją współczesnego świata. Ich życie ograniczają plemienne prawa i obyczaje. Teraz nadchodzi nasz czas i musimy go wykorzystać. Musimy wskazać innym właściwą drogę.” Beauty przełknęła ślinę i mówiła dalej. „Twierdzą, że podzielą się z nami władzą. Kłamią! Twierdzą, że podzielą się pieniędzmi z i’goli, wielkich kopalni złota. Kłamią. Kłamią, bo obawiają się potęgi i gniewu czarnego człowieka. Istnieje tylko jedna droga. - Beauty widziała znów jego rozpłomienione oczy i dziwaczne cienie, które rzucało światło świeczek na twarze młodych ludzi zebranych w szopie. - Tylko jeden sposób. Zabić ich i przejąć władzę.” Słyszała jego słowa rozbrzmiewające głośno w idealnej ciszy: „Ten kraj należy do nas i nie musimy się nim z nikim dzielić. Wszystko, wszystko w tym kraju będzie nasze. Wszelkie partie z literami w nazwach są słabe. Gadają jak stare baby przy ognisku. Wydaje im się, że jesteśmy dziećmi. Ale my, bracia, jesteśmy silni i przejmiemy władzę. Wszystko będzie nasze.” Beauty pamiętała dobrze, jak razem z innymi oklaskiwała te słowa. Odurzona wizją nowego, wspaniałego życia chętnie kładła się na brudnej podłodze i oddawała chłopakowi swoje ciało. Toni nie odzywała się, nie chcąc tamować potoku słów. Beauty otworzyła oczy. Szanowała miss Toni i w myślach zawsze wyłączała ją z tysięcy białych, którym jej kochanek obiecywał śmierć. Zrozumiała, że nie będzie mogła opowiedzieć miss Toni o tym, że wtulona w młodego mężczyznę, opowiedziała mu o chlebodawczyni matki i jej wizji nowego świata. - A więc, Nomhle - krzyknął - także należysz do omotanych przez białych głupców? - Zerwał się na równe nogi i trącił ją stopą. Stał nad nią jak olbrzym. Przerażona nagłym wybuchem wpatrywała się w genitalia ciężko zwisające między silnymi udami. - Czy jesteś zdrajczynią naszej sprawy? - Jego oczy były zimne jak lód. - Czy naprawdę sądzisz, że biali zwyciężyli tylko dlatego, że żołnierze stłumili zamieszki, a rząd Burów rozpoczął pertraktacje z Murzynami? Kopnął ją w udo, raniąc delikatną skórę. Z niesmakiem spojrzał na skulone ciało. Nie powinni byli zezwalać kobietom na udział w zebraniach. W ich plemionach polityka i walka były domeną mężczyzn, ale brodaci ludzie zza mórz, którzy przybyli nocą, by ich szkolić, mówili, że i kobiety trzeba włączyć do walki. Młodziutcy towarzysze byli posłuszni, bo przybysze tłumaczyli im, jak obalić rząd i wyrzucić białych. - Ty idiotko! - krzyczał. - Czy niczego nie nauczyłaś się na naszych zebraniach? Czy nie słyszałaś nigdy o drewnianych domach ani o małych brązowych robaczkach, które wpełzają do środka i cicho zjadają drewno, aż w końcu cały wielki dom się wali? Znów ją kopnął. Mocno zaciskając uda, starała się uchylić przed twardą stopą. Zagryzała wargi, żeby nie wybuchnąć głośnym płaczem. Wieki tradycji wpoiły jej zasadę całkowitego podporządkowania się mężczyźnie. Leżała cicho, sparaliżowana jego gniewem. - My jesteśmy tymi owadami, tysiącami tysięcy owadów. Wkrótce cały system, który stworzyli biali, zawali się z hukiem i wszystko będzie należeć do nas. - W jego oczach pojawił się nagle błysk, wizja przyszłej potęgi podnieciła go, krew zaczęła szybciej krążyć w jego żyłach. Uśmiechnął się twardym, okrutnym uśmiechem, patrząc na leżące przed nim skulone ciało. Wziął ją, gwałtownie wbijając pulsującą męskość między jej delikatne uda. Doskonale zapamiętała sobie lekcję, którą otrzymała tamtego dnia. Od tej pory zawsze gryzła się w język w ostatniej chwili, kiedy chciała opowiedzieć mu coś o pomocy i opiece miss Toni, którą kochała i szanowała, jakby była członkiem rodziny. Zanim doszła do domu, starannie wytarła zaschniętą krew na udach. - Och, miss Toni - jęknęła. - Okryłam moją rodzinę hańbą. Teraz już nigdy nie pójdę do college’u, nigdy nie założę biało-brązowego fartucha pielęgniarki! - Głośno wydmuchała nos. - Rozczarowałam moją matkę, więc muszę od niej odejść. Muszę wrócić do naszego kraalu i urodzić dziecko. Toni serdecznie objęła dziewczynę. Za wszelką cenę chciała poprawić jej nastrój. - Wrócisz do nas, Beauty - pocieszała ją. - Kiedy dziecko przyjdzie na świat, przyjedziesz do domu, do mamy. - Mama mówi, że byłam dobrą córką, powodem do dumy dla rodziców, a teraz jestem taka sama jak rozpustnice z shebeenu. Mama mówi, że jestem jak pies, który zwymiotował cały posiłek. Odrzuciłam wszystko, co mi ofiarowano. Beauty znowu zaniosła się szlochem. - Błagałam matkę, żeby mnie biła, kiedy widziałam ból w jej oczach. Rany, które jej zadałam, nigdy się nie zagoją. Przeraźliwy gwizd pociągu przerwał im rozmowę. - Izuba będzie cię zawsze kochać, Beauty. Jesteś jej córką. - W głosie Toni brzmiała niezachwiana pewność. Beauty uspokoiła się trochę. Toni wyłączyła dyktafon i obie pobiegły w stronę dworca. Izuba przez łzy obserwowała swoją starszą córkę, wsiadającą do zatłoczonego wagonu. Starej Murzynce dodawała otuchy malutka dłoń Soze, ufnie zaciśnięta na palcu matki. Dziewczynka chowała się za jej szeroką, kwiecistą spódnicą, co chwila bojaźliwie zerkając na przeraźliwie głośną maszynę, która połknęła jej ukochaną babcię i siostrę Nomhle. Izuba nie była w stanie dłużej powstrzymywać łez. Już jej matka nie opowie dzieciom pięknych legend o przodkach, już nigdy jej śliczna córeczka Beauty nie wybiegnie jej na spotkanie, nie zaparzy swojej matce herbaty. Nie wcześniej niż za rok uda jej się zaoszczędzić trochę pieniędzy na podróż do Transkeju. Beauty będzie rodzić bez matki. Córka okryła ją hańbą, ale nic nie było w stanie zmienić miłości Izuby. Izuba oddałaby wiele, byle tylko mieć przy sobie swoją matkę. Zrozumiała, że aby przetrwać wśród narzuconych jej ludowi obcych wartości kultury Zachodu, trzeba być na nie otwartym, nie zapominając przy tym o afrykańskich korzeniach. Będzie jej brakować mądrości matki, jej doświadczenia. Miała wrażenie, że dzięki nim łatwiej zrozumiałaby przemiany w ich świecie. Płakała, bo traciła matkę i córkę, obojętna na przepychanki tłumu. Toni pocieszającym gestem oparła dłoń na ramieniu Murzynki. - Nie płacz, Izubo - rzekła miękko, podając jej chusteczkę, którą wyjęła z własnej torebki. - Nomhle będzie dobrze u twojej matki w Transkeju. Zobaczy, jak od wieków żyją kobiety Xhosa. Pomyśl, jej syn będzie razem z innymi chłopcami polował na króliki i perliczki. Będzie kąpał się w czystych rzekach, a starcy w wiosce opowiedzą mu o waszych Ludziach Przyrody, o Rzecznym Plemieniu. Twoja córka i wnuk odnajdą szczęście na ziemiach twoich przodków, Izubo. Trochę pocieszona Murzynka pociągnęła jeszcze parę razy nosem, po czym wytarła z oczu ostatnie łzy. - Będą z nich prawdziwi Xhosa, a nie miejskie hieny polujące na bliźnich - stwierdziła z dumą, wpychając niepotrzebną już chusteczkę do kieszeni. Obie kobiety patrzyły, jak pociąg, długi i srebrzysty niby żmija, opuszcza dworzec. Z lokomotywy uleciał pożegnalny gwizd - pozdrowienie dla Kapsztadu - i rozklekotane wagony pomknęły błyszczącymi torami w kierunku Transkeju, zamieszkanej przez Xhosa krainy nad rzeką Kei. Przepełnione wagony rozbrzmiewały wesołym śmiechem, bo większość pasażerów stanowili zatrudnieni w mieście mężczyźni, którzy powracali do rodzinnych wiosek i żon. Mężczyźni Xhosa mogli brać sobie tyle żon, na ile ich było stać, nic więc dziwnego, że wielu miało rodziny zarówno w mieście, jak i na prowincji, przy czym te ostatnie były najczęściej zdane na pomoc plemienia. Matka Izuby usiadła na twardej drewnianej ławce i patrzyła na drzewa i domy migające niewyraźnie za oknem. Była zadowolona, że jej pobyt w wielkim mieście już się zakończył. Oparła stopy na dużym niebieskim plastikowym pudełku, które Izuba kupiła jej na drogę. W tym pudełku były wszystkie skarby staruszki: nowiutki czerwony koc, czajniczek do parzenia herbaty, herbata i wielka kolorowa puszka biszkoptów, którą wystawi dumnie na pokaz w swojej chatce. Bezzębnymi dziąsłami żuła słodkiego toffi. Miała garść tych cukierków w głębi kieszeni zielonego kaftana; umilą jej długi dzień i noc, które spędzi, siedząc na tej ławce, zanim pociąg dotrze do celu. Była szczęśliwa, że wraca do wioski, do swojego plemienia. Najmłodsza córka i pięcioro wnucząt czekają na nią w pięknie wysprzątanej chacie, jedzenie będzie przygotowane, woda naniesiona. Kiedy słońce nachyli się ku zachodowi, kobiety zaczną szykować wieczorny posiłek, a ona opowie im o dziwach wielkiego miasta. Będzie je szokować opowieściami o lekceważących prawa i obyczaje dzieciach, a w kociołkach zapachnie umsobosobo, gorzkie ziele jadane z kaszą owsianą. Staruszka bardzo kochała krewnych w mieście, ale powietrze miało tam kwaśny, przykry zapach, na ulicach panował wieczny hałas, samochody i ludzie zagłuszali się wzajemnie, biegali jak oszalałe mrówki matabele. Nie rozumiała plemiennych zwyczajów białych ludzi. Drażniły ją rozważania o polityce. Była dzieckiem narodu, którego historię można by spisać krwią przelaną w waśniach plemiennych. Rozumiała, dlaczego tak się działo. Rozumiała, że mężczyźni walczyli za swoje plemię, że byli lojalni wobec pobratymców, że jednostka się nie liczyła. Nie mogła jednak zrozumieć tych, którzy słuchali przybyszy zza morza i przyjmowali obco brzmiące skróty nazw partii za plemienne nazwy. Drobnym ciałem staruszki wstrząsnął dreszcz. Usiłowała zapiąć kaftan, ale drżące palce odmawiały jej posłuszeństwa. Beauty otarła łzy wierzchem dłoni i pochyliła się nad babcią, troskliwie otulając ją swetrem. - Dziękuję ci, Nomhle, Beauty. - rzekła staruszka i zaproponowała jej cukierka. Przyglądała się teraz ślicznej owalnej twarzy dziewczyny. Jej brązowe oczy były jasne i ufne, skóra miała ciepły odcień mlecznej kawy, a bujne włosy otaczały głowę puszystą aureolą. To bardzo źle, że Beauty wraca ze mną do kraalu, pomyślała. Abraham i Izuba dostaliby za nią piękny okup. Rodzina zdobyłaby kilka sztuk dorodnego bydła za Nomhle. Stare oczy ześlizgnęły się z twarzy dziewczyny na jej zaokrąglony już trochę brzuch. Abraham i krewni młodego towarzysza będą musieli się dogadać, jaką sumą należy wesprzeć Beauty i jej „dziecko rewolucji”, które powije na zakurzonej polepie w wiejskiej chacie. Zastanawiała się już, które akuszerki będą pomagać jej wnuczce. Muszą to być oczywiście kobiety starsze, po menopauzie, aby żadna nieczystość rytuału nie zaszkodziła dziecku i nie utrudniła porodu. Wiedziała, że jej plemię kocha dzieci i z otwartymi ramionami przyjmie dziecko Beauty. Uśmiechnęła się do wnuczki. Dobrze będzie mieć kolejne dziecko w rodzinie. Ukołysana monotonnym rytmem pociągu, zasypiająca Beauty myślała, jak bardzo będzie jej brakować pełnej godności matki. Zniszczyła jej dumę i pogrzebała nadzieje. Cierpiała na myśl o bólu, który zadała ukochanej matce. Wiedziała zarazem, że zatęskni nieraz do upojnych godzin z kochankiem, wieców w starej szopie, podczas których krew żywiej krążyła w żyłach, a serce waliło mocniej niż zwykle - jak serce zaszczutego przez psy królika. Pociąg zagwizdał żałośnie, zanim jak kret wpełzł do ciemnego tunelu. Wagon zatrząsł się od okrzyków przerażenia, kiedy za oknami pojawiła się aksamitna czerń. Beauty odnalazła i mocno ścisnęła chudziutką dłoń staruszki. Zewsząd dobiegały ich uszu paniczne wrzaski tych, którzy po raz pierwszy jechali pociągiem, i spokojne zapewnienia weteranów podróży, którzy wiedzieli, że czarne wnętrzności góry wkrótce z powrotem wyplują pociąg na światło dzienne. Siedziały przytulone do siebie, nie puszczając splecionych dłoni - pełna, młoda ręka i sucha jak ptasie szpony dłoń starej kobiety - a pociąg wytrwale mknął do rodzinnych stron. Chude palce sekretarki błyskawicznie przesuwały się po klawiszach elektronicznej maszyny do pisania. Słuchawka interkomu przyciskała jej starannie uczesane, spryskane obficie lakierem włosy. Tylko nieliczne kosmyki ominęła błękitna płukanka; teraz przypominały białe grzywy fal na jasnoniebieskim oceanie. Dokładnie o dziewiątej trzydzieści zabrzęczał dzwonek. Sekretarka zerknęła na srebrny zegarek, jedyną ozdobę czarnej sukienki, stwierdziła z satysfakcją, że naprawdę jest punkt dziewiąta trzydzieści i wstała, by otworzyć ciężkie drewniane drzwi do obszernego, wyłożonego drewnem pomieszczenia. - Pan Cunningham prosi panią - oznajmiła wyniośle, obdarzając łaskawym spojrzeniem młodą kobietę. - Dziękuję. - Toni szybko obciągnęła krótką szarą spódniczkę i sprawdziła, czy poduszki na ramionach w szaroniebieskim żakiecie dobrze leżą. Wyprostowała się i ruszyła za wciśniętą w elastyczny gorset sekretarką do gabinetu wydawcy Cape Daily. „Jeśli się denerwujesz, unieś brodę do góry i stąpaj dumnym krokiem.” Do dziś pamiętała słowa ojca, wypowiedziane dawno temu do zagubionej nastolatki, mieszkającej z matką i znienawidzonym ojczymem. Wkroczyła do gabinetu Cunninghama z szerokim uśmiechem na twarzy. - Dzień dobry. Proszę usiąść, pani Balser. Toni przycupnęła na ciężkim rzeźbionym krześle. Zaczęła się zastanawiać, ile prawdy może być w plotce, że Wielki Cunningham farbuje sobie włosy. Nadal wyglądał jak gwiazdor filmowy, choć czas odebrał mu część hollywoodzkiej urody. Od prawie trzydziestu lat zajmował to samo stanowisko. Niejeden nieostrożny dziennikarz już się przekonał, że za łagodnymi oczami kryje się bystry umysł, żelazna wola i potępienie dla wszystkich, którzy nie odpowiadają jego ideałowi profesjonalisty. Wielu zbyt pewnych siebie reporterów wkroczyło dumnie do tego gabinetu jedynie po to, by chwilę później umykać z położonymi po sobie uszami. Toni starała się siedzieć prosto, ze skrzyżowanymi nogami i dłońmi opartymi na podołku. Z pozornym spokojem patrzyła, jak mężczyzna szuka czegoś w stosie papierów. Znalazł tekst, rzucił na niego okiem, a potem podniósł wzrok na Toni. - Pani Balser, pisze pani do mojej gazety od wielu lat. - Tak, proszę pana. Na chwilę jego krzaczaste brwi uniosły się do góry. Przenikliwym wzrokiem patrzył na młodą kobietę, zanim znów się zatopił w dokumentach na biurku. - Skąd pani wzięła dane do artykułu „Dzieci, rodźcie dzieci dla rewolucji”? Czy te fakty mają potwierdzenie? Toni nie odpowiedziała od razu; najpierw musiała głęboko odetchnąć, by opanować drżenie głosu. - Byłam we wszystkich szpitalach tu, w mieście, i rozmawiałam z młodziutkimi dziewczętami tuż po porodzie, z lekarzami i położnymi. W ostatnim czasie daje się zauważyć wyraźny wzrost liczby ciężarnych nastolatek, często właściwie dzieci. Jak pan sam wie, Afrykanki dojrzewają bardzo wcześnie i dwunastolatka z łatwością może udawać osiemnastolatkę. Niektóre nie chciały w ogóle ze mną rozmawiać, zaliczyły mnie do białych wrogów, niektóre jednak z chęcią udzielały wywiadu. Dumne z tego, że swoją ciążą przysłużą się sprawie, opowiadały z ogniem w oczach o armii czarnych niemowląt, z nich zrodzonych. Z całego serca wierzą, że wzrost populacji ciemnoskórych obywateli pomoże im sięgnąć po władzę. Są zdesperowani i gotowi uwierzyć we wszystko, dlatego słowa Towarzyszy trafiają na podatny grunt. Cunningham siedział bez ruchu. Zapadła cisza. Toni czekała na ewentualne pytania, które jednak nie padły, mówiła więc dalej. - Rozmawiałam z rodzinami tych dziewcząt na przedmieściach. Niektórym bardzo przypadła do gustu wizja czarnej fali zalewającej cały kraj. Wielu jednak złościło się, bo ich córki rzuciły szkołę. Nie podobało im się także, a może raczej przede wszystkim to, że dziewczęta zapładniano i zabierano z domu, nie zapłaciwszy wcześniej lobola. Jak panu zapewne wiadomo, panie Cunningham, uiszczenie opłaty za pannę młodą to nie tylko próba pokrycia strat, jakie ponosi oddająca córkę rodzina, lecz także gwarancja, że przyszły mąż będzie ją dobrze traktował. Jeśli nie, dziewczyna może powrócić do domu ojca, ale jej małżonek nie ma prawa żądać zwrotu bydła czy, jak to dzisiaj bywa, pieniędzy, które dał za narzeczoną. - Toni przerwała, ale ponieważ i tym razem nie doczekała się żadnej reakcji, podjęła przerwany wątek. - Dziewczyna, która w moim artykule nazywa się Patience, istnieje rzeczywiście. Naprawdę ma na imię Beauty. Znam ją dobrze, bo jej matka, Xhosa, pracuje u mnie od wielu lat. Beauty jest śliczną dziewczyną. Ma tylko szesnaście lat. Była najlepszą uczennicą w klasie, miała zamiar ukończyć kurs pielęgniarski w college’u. Masowe zastraszanie młodzieży szkolnej nie ominęło placówki w dzielnicy Shonalanga, gdzie mieszka rodzina Izuby. Kiedy Beauty wracała ze szkoły, zaatakowała ją grupa młodych Towarzyszy. Zabrali jej książki, podarli na kawałeczki i kazali połykać resztki podręczników. Potem, znudzeni, zaczęli ją kopać i bić, wyzywając od dziwek i sprzedawczyków. Nie wiadomo, czym skończyłoby się całe zajście, gdyby nie nagłe przybycie przywódcy grupy. Rozpędził swoich kompanów i zaprowadził szlochającą dziewczynę do domu, czym zaskarbił sobie jej wdzięczność. Zaraz potem Beauty zaczęła potajemnie uczęszczać na nocne zebrania, przyciągnęły ją tam jednak nie polityczne hasła, lecz uroda młodego lidera. Wkrótce nastąpiło to, co było nieuniknione: zaszła w ciążę, tym samym przekreślając swoje plany na przyszłość. Niedawno wyjechała do Transkeju, gdzie urodzi dziecko. Dziecko urodzi dziecko dla rewolucji. Ciszę, która zapadła, przerywał tylko cichy stukot starannie wypielęgnowanych paznokci Cunninghama w polerowane biurko. Toni ukradkiem wytarła mokre od potu dłonie w spódnicę i nerwowo poprawiła się na książęcym krześle. - Doskonale, pani Balser. - Redaktor przekładał białe arkusze z wprawą zawodowego szulera tasującego karty. Po chwili znalazł widocznie tekst, którego szukał, bo leciutko uśmiechnął się do siebie. - Mam tu pani ostatni artykuł, pani Balser. Jego wiarygodność potwierdziły nasze badania. Zechce pani rzucić okiem na tekst i odświeżyć sobie pamięć. Toni bez słowa sięgnęła po artykuł zatytułowany „Dzieci ciemności” i po cichu przeczytała pierwszy akapit. W książce „Rzeczywistość magii” Abbe Simmonet czytamy, że całe plemię Kaina okazało się z gruntu złe. Kain odwrócił się od Boga, oddał cześć Szatanowi i upadłym aniołom, ci zaś wnieśli zło w dusze ludzi, bo zdradzili im święte sekrety Boga i zaznajomili z wiedzą tajemną. Wszyscy jesteśmy dziećmi Kaina. Bóg zesłał na ziemię potop, by oczyścić świat z oddających się magii i czarom potomkom Kaina, ale Cham, jeden z trzech synów Noego, przeżył kataklizm i zapewnił kontynuację czarnoksięstwu. Tajemne obrzędy, które za jego sprawą znajdowały coraz więcej zwolenników, były o wiele niebezpieczniejsze od rytuałów odprawianych przez Kaina i jego następców. Synowie Chama, którym ojciec powierzył przerażające sekrety, byli protoplastami różnych plemion. Od jednego z jego synów, Kusza, ojca Etiopczyków, pochodzi wielka magia afrykańska. Młodzi Towarzysze są dziećmi Kusza. Magia i czary nie pojawiły się nagle, lecz od dawna już dojrzewały wśród ludzi, czekając na swój czas. Magia zawsze z nami była. Tłum otaczający dom kobiety, która urodziła pięcioraczki, rozwrzeszczany tłum oskarżający ją o czary i domagający się jej śmierci nie różni się niczym od gawiedzi patrzącej na śmiertelny stos młodziutkiej Dziewicy Orleańskiej. Przesądy nie tłumaczą... Wydawca chrząknął. Toni natychmiast przestała czytać, spojrzała na niego i odpowiedziała na pytanie, którego nie zdążył zadać: - Napisałam ten artykuł na podstawie informacji uzyskanych od dwóch policjantów, którzy byli w miejscu zamieszek, i od kobiety oskarżonej o czary. - Rozmawiała z panią? - zdziwił się Cunningham. - Oczywiście. Była przerażona i roztrzęsiona, ale przede wszystkim była zła. - Ile czasu minęło od całego zajścia, kiedy pani z nią rozmawiała? - Udzieliła mi wywiadu tego samego wieczora. - Toni uśmiechnęła się, widząc zdziwienie w jego oczach i dodała szybko: - Helen, moja przyjaciółka, stara się otworzyć świetlicę w Shonalanga. Zobaczyła pędzące na sygnale wozy policyjne i ruszyła za nimi. Młodziutki policjant zdążył jej wyjaśnić, co się dzieje, zanim przełożony kazał mu milczeć. - I uwierzyła jej pani? Uwierzyła pani w to, co opowiadała? - Oczywiście. Czary, ziołolecznictwo, przodkowie i duchy mają wiele wspólnego ze współczesną psychiatrią, medycyną, psychologią i rozmaitymi religiami. Wszystkie te elementy wspólnie ciągną chwiejny wóz czarnej Afryki przez wąwozy waśni plemiennych, przez bagna i pustynie cywilizacji Zachodu. - Nagle zdała sobie sprawę, że zaczyna wpadać w patetyczny ton, odetchnęła więc głęboko i ciągnęła już spokojniej: - Ta kobieta nie kłamała. Młodych Towarzyszy, którzy oskarżyli ją o magię, podburzyli zapewne mężczyźni, którzy zazdrościli jej nowego domu, ale ponad dwustu skandujących nastolatków, którzy rzucali kamieniami w jej okna, było głęboko przekonanych, że kobieta jest wiedźmą i sprawia, że ciała ich przyjaciół powstają z grobów i jej służą. - Panie Cunningham - Toni nieświadomie podniosła głos. - Rozmawiałam z policjantami, którzy stanęli twarzą w twarz z rozwścieczonym tłumem. Jeden z nich, sierżant Stan le Roux, to człowiek honoru, żywa legenda tego miasta, bohater ubogich dzielnic. Zawsze go można znaleźć w centrum wydarzeń. Toni płonęły policzki, a w oczach zapaliły się błyski, gdy broniła swoich informatorów. - Dzieciaki go słuchają, panie Cunningham. Plemiona Nguni szanują odwagę i siłę, a Stan le Roux nie tylko jest silny i odważny, ale na dodatek współczuje temu ludowi. Wydawca siedział w tej samej pozycji, z łokciami na biurku. Skinął głową, by mówiła dalej. Przez chwilę uważnie przyglądała się nieruchomej twarzy, zanim podjęła temat. - Kilka lat temu przeprowadzono ankietę w Soweto. Zakładano, że ten okręg, który sąsiaduje z obszarem kopalni złota, liczy około miliona mieszkańców. Ankieta wykazała, że ponad trzy czwarte wierzy w czary, przy czym wielu z tych ludzi w piątym pokoleniu mieszka w mieście. - Pani Balser - przerwał jej wydawca. - Chciałbym, żeby pani głośno przeczytała ostatni akapit tego tekstu. - Poprawił się na krześle i przymknął oczy. Toni przełknęła ślinę i zaczęła czytać. - Są ludzie, którzy głośno wzywają potężne narody do kontynuowania sankcji nałożonych na nasz kraj, a tym samym do zwiększania ciężarów, pod którymi uginają się czarne barki. Gdyby zechcieli oni równie głośno i zdecydowanie zabiegać u bogatych państw o pomoc finansową na kształcenie Murzynów, dzieci Kaina wyszłyby z ciemności. Wiedza i nauka pomogłyby im w zwalczaniu plemiennych strachów i ignorancji, a okrzyki „spalić czarownicę” zamilkłyby na zawsze. Cunningham pochylił się nad biurkiem i zabrał Toni zapisaną kartkę. - Pani teksty z ostatnich dwóch lat charakteryzują się zaangażowaniem i głęboką znajomością tematu. Wydaje się, że już nie zwierzęta i przyroda, lecz problemy ludzi leżą w centrum pani zainteresowań. Toni otworzyła usta, ale nie dopuścił jej do głosu. - Pani przekonania polityczne zdają się wahać: od skrajnie lewicowych do skrajnie prawicowych, w zależności od tematu. Mam wrażenie, że nikt i nic nie jest dla pani tabu. Toni Balser nikomu nie daruje. Toni nerwowo oblizała usta. A więc to dlatego Cunningham chciał się z nią spotkać: chciał jej powiedzieć, że nie interesuje go dalsza z nią współpraca. Jej ciałem wstrząsnął zimny dreszcz rozczarowania. Była dumna ze swoich artykułów, zawsze tyle uwagi poświęcała szukaniu wiarygodnych źródeł, zawsze z pasją przelewała słowa na papier. Cunningham nie przestawał mówić. Toni słuchała zwierzchnika z trudem opanowując ogarniające ją rozgoryczenie. - Dlatego też, pani Balser, w odpowiedzi na kierowane do mnie listy od członków rządu, różnych kościołów i towarzystw, chciałbym, by miała pani stałą kolumnę w Daily. Toni nie wierzyła własnym uszom. Cunninghamowi podobały się jej artykuły. Co więcej, przypadły one do gustu rozmaitym ugrupowaniom politycznym, które życzyły sobie, by dla nich pisała. Z radości chciała tańczyć na obitym skórą blacie biurka redaktora, chciała wyściskać go serdecznie, chciała śpiewać z radości, otworzyć okno wychodzące na brukowany kocimi łbami placyk i podzielić się radosną nowiną z kramarzami, których śmiech i kolor rozjaśniał szary skwerek. Zamiast tego zacisnęła pięści tak mocno, że paznokcie wpiły jej się w wypielęgnowane dłonie, i spokojnym głosem podziękowała wydawcy. - Oczywiście, będzie pani mieć do dyspozycji fotografa i sekretarkę. Gwarantujemy także zwrot kosztów podróży służbowych. Kiedy Cunningham patrzył w promieniejącą twarz i roześmiane oczy, ogarnęła go fala sympatii dla tej kobiety, co rzadko się zdarzało żyjącemu w suchym, bezosobowym świecie obowiązków wydawcy. Poprosił o herbatę. Wyglądało na to, że nie obchodzi go mina sekretarki, której każdy krok i gest wyrażały dezaprobatę dla takiej poufałości z podwładnymi. Starsza pani dokładnie wiedziała, jak rzadko zdarzało mu się popijać herbatkę rano, na początku dnia pracy. Starała się na wszelkie sposoby okazać, co myśli o tak oburzających praktykach. - A teraz - powiedział Cunningham, sięgnąwszy po biszkopta - niech mi pani coś o sobie opowie. Kilka minut później starszy pan chichotał jak dziecko, słuchając jej anegdotek z dzieciństwa w Północnej Rodezji. W pewnym momencie zorientował się ku swemu zdumieniu, że rozmawia z tą młodą kobietą o rzeczach, które zwykle odpychał od siebie, zamykał gdzieś na zakurzonym strychu świadomości. W chwili gdy zniecierpliwiona sekretarka nie mogła już dłużej wytrzymać i zapukała do drzwi, Cunningham zrozumiał, czemu to, co pisała Toni, było dobre. Ta kobieta była urodzonym słuchaczem. Nie musiała długo szukać ciekawego tematu, to ludzie odnajdywali drogę do niej, ludzie chcieli podzielić się z nią nadziejami i obawami. Ściskając jej dłoń na pożegnanie pomyślał, że dobrze będzie mieć ją i jej ciepły uśmiech w redakcji. Toni wyszła z biura Cunninghama lekkim krokiem, niemal sunąc w powietrzu. Praca była jej ucieczką, stała się antidotum na samotne noce. Sama w wielkim cichym domu, nauczyła się przelewać doznania - najpierw swoje, potem opowiedziane jej przez innych - na białe kartki papieru. Pisanie okazało się doskonałym lekarstwem. Stary bezdomny pijak, który wygrzewał się w słońcu przed budynkiem redakcji, wyciągnął rękę w stronę Toni. Uśmiechnął się słysząc szelest banknotu opadającego do starej puszki po syropie. - Nie, panienko - uprzedził jej pytanie. - Nie kupię wina, tylko chleb. Niech panience Bóg błogosławi. Szybko ukrył banknot pod wielokrotnie łataną marynarką. Wystarczy na hot-doga z pikantną kiełbaską i na cały litr „słodzika”, taniego białego wina, które tak bardzo lubił. Zadowolony oparł się o ścianę i patrzył w ślad za oddalającą się młodą kobietą. Weszła do budki telefonicznej. Widział, jak wrzuca monetę i wykręca numer. Po chwili uśmiechnęła się, co zadowoliło starego żebraka. - Nick - Toni mówiła szybko. - Nick, musiałam, po prostu musiałam do ciebie zadzwonić. Jestem taka szczęśliwa. Mam wspaniałe wieści. Wyobraź sobie... - Hola hola - Nick roześmiał się. - Zwolnij troszkę, bo niczego nie zrozumiem. Toni wzięła głęboki oddech i wykrzyknęła w słuchawkę. - Zaoferowano mi moją własną rubrykę w Daily! - To cudownie. - W głosie Nicka zabrzmiała autentyczna radość. - Gratuluję, Toni. Zasługujesz na to. Piszesz tak dobrze, że dla każdej gazety byłabyś bezcennym nabytkiem. - Czy mam to traktować jak całkowicie obiektywną opinię? - Oczywiście - czule odparł Nick. - Wyobraź sobie, że już cię wyściskałem, wycałowałem i... Stary żebrak zobaczył, że ładna kobieta oblała się szkarłatem, powiedziała jeszcze parę słów i odłożyła słuchawkę. Toni przez chwilę stała niezdecydowanie. W końcu otworzyła drzwi i wyszła na ulicę, ale natychmiast zmieniła zdanie i wróciła do budki telefonicznej. Wolno, starannie wykręciła numer. - Proszę z panem Balserem. - Musiała poczekać. Przez szklane ściany budki widziała starego żebraka. Zastanawiała się, na co też wyda pieniądze od niej. - Balser, słucham - warknął do słuchawki Serge. Palce Toni zacisnęły się na czarnym plastiku. - Serge, mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam - zaczęła. - Nasza rozmowa może poczekać, jeśli jesteś zajęty. To nic pilnego. - Ależ kochanie - głos męża ociekał słodyczą. - Telefon od ciebie to dla mnie wielka przyjemność. Tak rzadko przecież dzwonisz do biura. A teraz powiedz, co się stało? Toni odetchnęła głęboko. - Wydawca Daily, Cunningham, zaproponował mi stałą cotygodniową rubrykę. - Rozumiem. - Słodycz w głosie Serge’a ustąpiła miejsca lodowatemu chłodowi. - I co ty na to? - Przyjęłam tę ofertę. Napięcie między nimi rosło. - Uważam tę propozycję za pozytywną ocenę mojej pracy. To dla mnie zaszczyt, Serge. - Zaszczyt? - żachnął się. - Zaszczytem jest dobrze wypełniać obowiązki żony i matki, a nie wygrzebywać brudy i pisać o nich. Toni zamknęła oczy. Serge znów zaczynał. - Dziennikarstwo to powszechnie szanowany zawód - tłumaczyła. - Szanowany tylko przez pracujących w tym interesie karierowiczów - odparł zgryźliwie. - Tobie zaś sprawia wyraźną przyjemność tarzanie się w tym bagnie. - Zachowujesz się nie fair - krzyknęła zirytowana. - Dlaczego nie możesz mi zwyczajnie pogratulować? Dlaczego zawsze masz mi coś do zarzucenia? - Pogratulować ci? - oburzył się. - Na to przyjdzie pora wtedy, gdy będziesz dbać o dom i rodzinę, a nie pisać liberalne bzdury. - Jego głos w słuchawce ogłuszał ją. Gniew Toni ustąpił miejsca determinacji. - Serge - przerwała mężowi. - Serge, nie mam zamiaru kłócić się z tobą przez telefon. Chciałam tylko, żebyś razem ze mną cieszył się moim sukcesem. Przykro mi, że nie jesteś w stanie tego zrobić. Do widzenia. - Jeszcze chwilę trzymała słuchawkę, wysłuchując dalszego ciągu tyrady rozwścieczonego męża. Potem zdecydowanym ruchem przerwała połączenie i wykręciła inny numer. - Zrobię to - szepnęła do siebie czekając, aż Nick odbierze telefon. - Nie mam zamiaru dłużej tak żyć. Pójdę z Nickiem do adwokata. Spotkam się z Davidem Ansteyem i zasięgnę porady. Głowa mosiężnego lwa była pułapką dla promieni słońca. Nick przekonał się o tym osobiście, kiedy ujął ciężki pierścień kołatki. Metal był bardzo nagrzany. Z przyjemnością spoglądał na wspaniały okaz holenderskiej sztuki rzemieślniczej, którym niewątpliwie była kołatka. Zastukał do drzwi. Prawie natychmiast usłyszał kroki. Ktoś spieszył im otworzyć. Zerknął na stojącą u jego boku Toni, uniósł jej dłoń do ust i pocałował lekko. - Nie martw się, kochana. Wszystko będzie dobrze. Przytuliła się do niego. Teraz, kiedy Nick postanowił rozwieść się z Jadę, a ona porozmawiać z adwokatem, ogarnął ją strach. Martwiło ją, że decyzja Nicka sprawi ból i kłopoty innym, że wpłynie nie tylko na jej życie. Reputacja Nicka, osoby publicznej, poważnie ucierpi. Brukowce rzucą się na taki kąsek i będą znęcać się nad nim aż do znudzenia. Nick będzie musiał zniżyć się do szpiegowania i skorzystać z usług prywatnych detektywów. Jadę już dawno przy okazji jednej z wielu awantur zapowiedziała, że nie pozwoli mu odejść. Toni zdawała sobie sprawę z powagi decyzji, którą wkrótce będzie musiała podjąć. Jak jej Timothy, na razie czteroletni brzdąc, zareaguje na wyprowadzkę z domu i rozstanie z ukochanym Chopsem? A Izuba, którą mały uwielbiał - czy odejdzie razem z nimi, żeby w innym domu utulać, kochać, rozpieszczać i usypiać jej synka w dźwięcznym, melodyjnym języku Xhosa? Na samą myśl o reakcji Serge’a strach ją oblatywał. Toni odpychała ją od siebie. Uśmiechnęła się do Nicka słabym, smutnym uśmiechem. Niebieskimi, teraz pociemniałymi od zmartwień oczami, wpatrywała się w jego twarz, utrwalając każdy szczegół w pamięci; jej dłoń głaszcząca delikatnie rękę Nicka chciała na zawsze zapamiętać dotyk jego skóry. Upłynie prawdopodobnie wiele czasu od dzisiejszego spotkania, zanim Nick będzie wolny. Uścisnął jej rękę i w tym momencie otworzyły się drzwi; odźwierny poprowadził ich do gabinetu Davida Ansteya. David od lat był bliskim przyjacielem Nicka. Prowadził dużą kancelarię adwokacką, a jego wiedza i doświadczenie zaskarbiły mu szacunek zarówno wspólników, jak i konkurentów. Niejedna dama przychodziła tu jedynie po to, żeby przez pół godziny porozmawiać z przystojnym, dobrze ubranym prawnikiem. David przyjmował te hołdy ze stoickim spokojem. Bacznie przyjrzał się Toni. Silny uścisk jej dłoni i szczere, otwarte spojrzenie wzbudziły jego sympatię. Kiedy spotkanie dobiegało końca, był jej zagorzałym wielbicielem i oddanym przyjacielem. Z uwagą słuchał Nicka. Od czasu do czasu coś zapisywał, prawie się nie odzywając. Na koniec wyprostował się i uśmiechnął. - Pochwalam twoją decyzję, Nick. Szkoda tylko, że nie podjąłeś jej dużo wcześniej. - A teraz, droga pani Balser - zwrócił się do Toni - zajmiemy się pani problemem. Pół godziny później zamówił herbatę. Szczerość, z jaką Toni przedstawiła swoją sytuację i swoje obawy związane z oddzieleniem Timothy’ego od ojca, zrobiły na adwokacie wrażenie. W kilku zdaniach wyjaśnił jej, jak przebiegałoby postępowanie rozwodowe. Chciał, żeby była świadoma wszelkich brudów, które wychodzą na jaw, gdy miłość umiera lub zmienia się w nienawiść. - Proszę to dokładnie przemyśleć, pani Balser - zakończył. - Proszę niczego nie robić, nie zastanowiwszy się głęboko. - Uśmiechnął się ciepło. - I niech pani o mnie pamięta, gdyby potrzebowała pani rady. Wystarczy zadzwonić. - Dziękuję. - Toni nie była już taka spięta jak na początku tej trudnej rozmowy. - Doceniam to. Nick uśmiechnął się, patrząc, jak David biega wokół biurka, żeby dolać Toni aromatycznej herbaty. Kiedy przyjaciel ze skruchą chylił siwą głowę słuchając, jak Toni karci jego dietę, Houghton nie wierzył własnym oczom. - Przecież kawa tylko pogarsza pańskie migreny. Powinien ją pan zdecydowanie wykluczyć z jadłospisu - mówiła. - I żadnego wychylania małej filiżaneczki, ledwie poczuje się pan lepiej, panie Anstey. David się uśmiechnął i dolał jej herbaty. - Proszę mówić do mnie David. Będę zaszczycony, mogąc zwracać się do pani po imieniu. Odpowiedziała mu uśmiechem. - Bardzo chętnie, Davidzie. Dziękuję. Na biurku zapaliło się czerwone światełko. David wcisnął guzik interkomu. - Tak, proszę. - Przez chwilę słuchał uważnie. - Dobrze, proszę przynieść mi te dokumenty, rzucę na nie okiem. - Popatrzył na Nicka i Toni. - Chyba nie będzie wam przeszkadzało, że zaraz zjawi się tu jeden z młodych urzędników? Za półtorej godziny musi być w sądzie, a potrzebne mi pewne dane, które ma w aktach. - Nie ma sprawy - odpowiedział Nick. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i do gabinetu wszedł wysoki, dobrze ubrany Xhosa. Ciemny garnitur leżał na nim doskonale, a węzeł szaroniebieskiego krawata był idealny. Młodzieniec z aktami w ręku sprężystym krokiem ruszył do biurka przełożonego. Na ciemnej lśniącej skórze skroni miał starą bliznę. - Justice! - krzyknęła radośnie Toni. Młody człowiek odwrócił się do niej. - Ależ to miss Toni! - powiedział. - Dzień dobry. Bardzo się cieszę, że panią widzę. - Witaj, Justice - odparła Toni. - Izuba mi mówiła, że podoba ci się praca w firmie Anstey & Lyle. David włączył się do rozmowy. - Justice to mój protegowany. - Uśmiechnął się do niego. - To cenny nabytek dla naszej firmy. - Dziękuję, sir. - Justice położył akta na biurku Davida. - To zaszczyt pracować w pańskiej kancelarii. - Jego angielski był poprawny i płynny, ale afrykański akcent nadawał mu twardości i obcego brzmienia. - Twoja siostra na pewno jest z ciebie bardzo dumna - rzekła Toni. - Ja w każdym razie jestem. Z przyjemnością opowiem jej o naszym dzisiejszym spotkaniu, kiedy tylko wrócę do domu. - Uśmiechnęła się do niego i zauważyła, że czarne oczy z zainteresowaniem spoglądają na Nicka, taksując go z pozorną obojętnością. - Przepraszam, że przerwałam - usprawiedliwiała się Toni - ale Justice jest bratem mojej gosposi. Wieki całe nie widziałam ani jego, ani Wisdoma, jego bliźniaka. Justice nie podnosił wzroku znad papierów, które trzymał w ręku. Nie chciał patrzeć na tę kobietę, potrafiła bowiem czytać z jego oczu. David uśmiechnął się ze zrozumieniem zadowolony, że znała i lubiła Justice’a. - Pozwolicie, że przez kilka minut zajmiemy się pracą - zwrócił się do Toni i Nicka. Dwie głowy pochyliły się nad papierami. Toni obserwowała Justice’a, pochłoniętego rozmową z Davidem. Gdy słuchała monotonnego szmeru ich głosów, na jej czole pojawiła się nieznaczna zmarszczka. W Justisie była jakaś czujność, której dawniej nie zauważyła. Zawsze był wesołym, beztroskim chłopcem, a teraz miała przed sobą dorosłego mężczyznę, kryjącego przed nią oczy, jakby nie chciał zdradzić własnych myśli. Czuła się nieswojo. Postanowiła porozmawiać o nim z Izubą przy najbliższej okazji. Poprosi ją, żeby upomniała braci: niech nie słuchają podszeptów rozmaitych naganiaczy, przeczesujących murzyńskie dzielnice w poszukiwaniu młodych inteligentnych mężczyzn. Izuba powinna ostrzec braci przed niebezpieczeństwem, żeby nie wpadli w łapy wyszczekanych agitatorów, namawiających do wstępowania do najróżniejszych partii politycznych. Justice skinął głową i zebrał porozkładane dokumenty. - Dziękuję, panie Anstey. - Popatrzył na Toni. - Bardzo miło było panią znowu zobaczyć, miss Toni, przekażę memu bratu Wisdomowi pani pozdrowienia. Potem zwrócił się do Nicka. - Do widzenia panu - wymamrotał, kryjąc oczy pod powiekami. Nick uśmiechnął się szeroko. Był zadowolony, że udało mu się załatwić bratu Izuby pracę u Davida. Toni miała rację, chłopakowi należała się jakaś szansa w życiu. - Do zobaczenia - powiedział. - Wielką przyjemność sprawiło mi spotkanie młodego człowieka, który jest gotów skorzystać z otwierających się przed nim możliwości. Życzę panu wszystkiego najlepszego. - Dziękuję. - Uśmiech pojawił się na ustach Justice’a, ale nie było go w jego oczach. - Przepraszam za tę przerwę - tłumaczył się David, kiedy za bratem Izuby zamknęły się drzwi. - Ale to nadzwyczaj pilny i zdolny chłopak i rad pomagam mu osobiście, kiedy tylko mogę. - Cóż, cieszę się, że go poznałem. Jeszcze będziesz bardzo dumny z Justice’a, jestem pewien - stwierdził Nick. - Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. - David zdjął zakrętkę wiecznego pióra i sięgnął po czysty arkusz papieru. - Potrzebuję więcej informacji o Jadę. Spotkanie, które miało trwać godzinę, przeciągnęło się do południa. Wreszcie David spojrzał na zegarek. - Nick, ty i Toni na pewno chcielibyście omówić parę spraw. Zostańcie więc w moim biurze. Ja was opuszczam, jestem umówiony na lunch. Zatrzymał się przy Toni i mocno uścisnął jej dłoń. - Cieszę się, że cię poznałem, Toni. Mam nadzieję, że w przyszłości będę was oboje widywał częściej. - Bardzo bym tego chciała - odparła. Patrzyli za nim, gdy wychodził. - To dobry przyjaciel - Nicholas zamykał drzwi za Davidem. - A teraz, dziewczyno, chodź tu i obiecaj mi, że na reszcie moich przyjaciół płci męskiej nie będziesz robić takiego wrażenia jak na biednym Davidzie. Prawie godzinę spędzili w gabinecie, omawiając plany na przyszłość. Kiedy zegar wybił drugą po południu, Toni poderwała się. - Obiecałam Helen, że odbiorę go przed trzecią. Jeśli się spóźnię, wszystkie kury w jej wiejskim domu wyłysieją z rozpaczy i przerażenia, uciekając przed tym niestrudzonym poszukiwaczem jajek. Nick parsknął śmiechem i objął ją czule. - To dopiero początek, Toni. Wkrótce cała ohyda przejdzie do przeszłości, a my będziemy razem. Uwierz w to i bądź silna, najdroższa. - Pochylił się nad nią i pocałował ją mocno. - Kocham cię, kociątko. Oczy Toni wypełniły się łzami. Zagryzła wargi, żeby się nie rozpłakać i szybkim krokiem wyszła. Nick podszedł do biurka. Świadomość, że Toni teraz wraca do Serge’a była nie do zniesienia. Davidzie. Oboje dziękujemy ci za rady. Proszę, zacznij działać. Wynajmij najlepszych detektywów. Będę w kontakcie. Nick Położył kartkę na notesie Davida. Boże, spraw, żeby wszystko poszło zgodnie z planem, pomyślał. ROZDZIAŁ 7 Długo nie było minibusów; na przystankach gromadził się tłum, czekający cierpliwie, aż szalone pojazdy wrócą z dalszych dzielnic. Izuba nie zgodziła się, żeby Toni odwiozła ją do Shonalanga. Chciała w samotności lizać rany po rozstaniu z matką i córką. Razem z Soze udała się na plac przed ratuszem, skąd zwykle wyruszały ociężałe autobusy miejskie. Kiedy dojeżdżały do domu, było już ciemno, bo zatłoczony autobus często się zatrzymywał, wysadzając i zabierając nowych pasażerów. Na przystanku w Shonalanga stało kilku młodych chłopców. Zabijali czas, dręcząc bezpańskiego psa. Sterczące żebra niemal przebijały matową sierść zwierzęcia, a pokryte bliznami, wystrzępione w licznych walkach uszy zwisały smętnie. Psiak wpatrywał się w chłopców ciemnymi oczami, w których czaiła się nieufność, ale i nadzieja na trochę żarcia albo chociaż dobre słowo. Został poczęstowany jednak tylko celnym kopniakiem w zapadły bok. Izuba mocniej przycisnęła torebkę do swego boku, wzięła Soze za rękę i zdecydowanym krokiem wyminęła chłopców. Od lat nastolatki wykorzystywali hasło „walki o wolność” jako przykrywkę dla własnych chuligańskich wybryków. Wieczorami czatowali na wracających do domu robotników, okupowali stacje kolejowe i przystanki autobusowe. Upatrzonej ofierze odbierali pieniądze, a jeśli nie chciała oddać, szły w ruch ostre jak brzytwy noże. Izuba wyczuwała ich taksujące spojrzenia. Oceniali najpierw jej torbę pod pachą, a potem potężną sylwetkę. Widać podjęli milczącą decyzję, bo odwrócili się od niej, szukając innej ofiary. Izuba szybkim krokiem przemierzała słabo oświetlone uliczki. Strach narastał jej w gardle ogromną gulą, utrudniał oddech. Soze, wyczuwając niepewność matki, mocno się do niej przytuliła. Kiedy skręciły w małą uliczkę niedaleko domu, Izuba zamarła. Po chwili odetchnęła z ulgą i zwolniła kroku. Z naprzeciwka zmierzała ku nim grupa mężczyzn uzbrojonych w pałki. - Bardzo nas raduje wasz widok - pozdrowiła nadchodzących. Mężczyźni milczeli. Czekali na odpowiedź dowódcy. Intensywny zapach taniego tytoniu i obłok szarego dymu unosiły się nad nimi jak parasol. - Pozdrawiamy cię. Dziś jest dobra noc - przemówił dowódca pykając fajkę. - Czy widziałaś po drodze wyjętych spod prawa? - zapytał. Izuba potwierdziła. - Na przystanku zaczaiło się pięciu tsotsi. Chcą zabrać i zeżreć to, co inni zarobili. Mężczyźni spojrzeli po sobie. Izuba zauważyła, że ich dłonie niemal równocześnie zacisnęły się na pałkach. - Dziękujemy ci - rzucił przywódca i mały oddział skierował się na przystanek. - Hambani kakuhle, powodzenia, żegnajcie - zawołała za nimi Izuba. Dowódca odwrócił się i skinął jej głową. Powiedział coś ostro i mężczyźni rozeszli się. Nie było wśród nich młodych, wszyscy w średnim wieku, silni, dorośli mężczyźni, odpowiednik starszych plemienia, sądowniczej i wykonawczej władzy wioski. Przerażało ich zachowanie wychowanych w mieście nastolatków. Uznali, że wypracowany na zachodzie system sprawiedliwości - aresztowanie, oskarżenie, proces i więzienie - nie jest w stanie zlikwidować przestępczości, więc przypomnieli sobie plemienne zwyczaje. Mających na pieńku z prawem odnajdywano, przesłuchiwano, tłumaczono, jak mają się zachowywać w przyszłości, po czym bito do nieprzytomności i zostawiano na ulicy innym ku przestrodze. Czarna społeczność ubogich dzielnic popierała taką formę wymierzania sprawiedliwości. Otwierając skrzypiącą furtkę, Izuba słyszała ochrypłe krzyki. Uśmiechnęła się do siebie. Starsi ochronią ją i jej rodzinę. Uśmiech jednak zamarł na jej twarzy, ledwie weszła do pokoju. Górne światło było zgaszone, ale i tak dostrzegła, że przy stole siedzą brodaci mężczyźni, którym nie ufała i którzy wzbudzali w niej strach, choć właściwie ich nie znała. Wiele już razy przychodzili do jej domu, zawsze w nocy, i cichymi głosami tłumaczyli coś jej braciom. Teraz, kiedy zmieniono prawa, mogli otwarcie mówić o swoich planach, ale oni nadal woleli działać pod osłoną ciemności. Niepewny, chwiejny blask ustawionej na środku stołu lampy naftowej słabo oświetlał twarze zebranych. Oprócz brodatych przy stole siedzieli Justice i Wisdom. Od ceremonii obrzezania młodzieńcy coraz bardziej oddalali się od siostry. W oczach plemienia byli mężczyznami, ale zamiast zająć się szukaniem ładnych, dobrych żon i płodzeniem dzieci, woleli spotykać się z takimi jak ci mężczyznami i słuchać strasznych rzeczy, które oni wygadywali. Obaj bliźniacy mieli dobrą pracę. Wisdom, cichy, delikatny chłopiec darzący brata bezgranicznym podziwem i zaufaniem, pracował w sklepie monopolowym. Jego głównym zadaniem była inwentaryzacja; tę odpowiedzialną funkcję wykonywał bardzo sumiennie. Jego szef, dobroduszny mężczyzna po pięćdziesiątce, szybko polubił spokojnego, nieśmiałego Murzyna. Jeśli pracowali po godzinach, odwoził go do Shonalanga, żeby nie musiał tłuc się zatłoczonym autobusem. Żona właściciela sklepu, pani Kahn, pulchna sympatyczna kobieta, której dwaj synowie już wyprowadzili się z domu, otaczała Wisdoma troskliwą opieką. Przynosiła mu ubrania synów i czuwała nad nim jak kwoka nad pisklęciem. Wmuszała weń syrop przeciwkaszlowy, kiedy zauważyła u niego pierwsze symptomy przeziębienia, i częstowała ciasteczkami, żeby urozmaicić jego lunch. Wisdom zastępował jej syna. Narodziny bliźniaków uznano w plemieniu za dobry omen. Chłopcy mieli posiąść niespodziewane siły i znaleźć szczęście w życiu. Wierzono, że czeka ich jednakowy los. Przed chatką ich matki zasadzono dwa drzewka, które miały chronić chłopców przed urokami i wróżyć przyszłość. I tak, gdy drzewka zakwitną, chłopcy będą zdrowi i silni, jeśli jednak któreś zachoruje i uschnie, taki sam los, a więc choroba i śmierć, czeka bliźniaka, któremu drzewko poświęcono. Zrazu Justice pracował razem z Wisdomem w sklepie, ale szybko odszedł. Jego umysł płonął. Justice chciał być tam, gdzie ustanawiają prawa. Chciał zrozumieć, jak pracuje rząd, jak toczą się tryby machiny państwowej. Izuba, szczęśliwa, że brat chce się uczyć i coś osiągnąć, poprosiła miss Toni o pomoc. Toni zwróciła się do Nicka, bo wiedziała, że polubił jej służącą, rozłożystą, pełną godności Izubę. Nick porozmawiał ze swoim adwokatem, Davidem Ansteyem. Kiedy Izuba zamykała za sobą drzwi, Justice właśnie odstawił pełną brandy szklankę na stół. Współczująco spojrzała na Wisdoma. Pochylał głowę nisko nad stołem, ale i tak wiedziała, że alkohol pokrył białka jego oczu czerwonym nalotem. Zbyt łatwo ulegał Justice’owi we wszystkim. Alkohol bardzo źle na niego wpływał. Niedługo wybiegnie z pokoju, bo jego żołądek znowu zbuntuje się przeciwko spożywaniu taniej brandy w takich ilościach. Na chromowanym krześle przy końcu stołu siedział okrakiem jej najstarszy syn, Storchman. Opierał podbródek na rękach. Oczy Izuby zwęziły się, a jej nozdrza zadrgały, gdy zobaczyła przed nim pustą szklankę. Storchman był wysokim, przystojnym dwudziestolatkiem. Jego skóra miała ten sam ciemny kawowy odcień co skóra jego siostry, Beauty. Studiował na uniwersytecie w Kapsztadzie, co było źródłem wielkiej dumy Izuby. Uczył się pilnie i miał dobre wyniki. Izuba nie chciała, żeby przesiadywał po nocach w towarzystwie tych brodatych sępów. Te zawsze są bezpieczne, siedząc w górze i patrząc, jak inni zabijają w tumanach kurzu. Dopiero potem dopadają krwawych szczątków, krzycząc głośno nad padliną. Po ich odejściu zostają nagie białe kości. Izuba chciała, by Storchman odszedł od stołu i nie dopuścił do skażenia swego bystrego umysłu brudem płynącym z ust brodatych, ale nie mogła teraz nic na to poradzić. Nie chciała robić mu wstydu przy obcych. Postawiła Soze na ziemi i odwróciła się tyłem do zgromadzonych, usiłując opanować gniew. Dziewczynka, zadowolona, że może poruszać się samodzielnie, z okrzykiem radości podbiegła do osoby, której nie zauważyła wcześniej. Ktoś siedział w kącie, z dala od światła lampy. - Josh, Josh! - wołała Soze, usiłując wspiąć się bratu na kolana. - Joshua. - Izuba zamarła. Jej najmłodszy syn, dziecko jeszcze, wszak ledwo skończył piętnaście lat, siedzi z tymi mężczyznami, słucha ich przepojonych złem słów. Straciła panowanie nad sobą. - Joshua, kto ci pozwolił uczestniczyć w rozmowach dorosłych? - krzyknęła. - Masz przecież lekcje do odrobienia na jutro. Brodaci spojrzeli na Joshuę. Izuba wyczuła, że atmosfera w pomieszczeniu zagęszcza się. Działo się coś, czego nie rozumiała. Nagle wydało się jej, że widzi czarne jak atrament skrzydła wielkiego nosoroga. Ptaszysko trzepotało skrzydłami nad głowami mężczyzn, ale jego wielki żółty dziób złowieszczo wskazywał jej syna, jej Joshuę. Siedział spokojnie z małą siostrzyczką na kolanach. Jego twarz była bez wyrazu. Cisza przeciągała się w nieskończoność. Nagle Justice wstał, przewracając przy tym krzesło, które z hałasem upadło na cementową podłogę. Wszyscy podnieśli na niego wzrok, ale nadal milczeli. - Siostro - odezwał się, lekko przeciągając słowa, co było oznaką, że pił tego wieczora. - Joshua ma prawo tu być i słuchać rozmów mężczyzn. Izuba zerknęła na brata i wróciła spojrzeniem do syna. - Dlaczego, Joshua? - spytała. - Z jakich to powodów ty, dziecko jeszcze, chłopiec niegotowy do khwetha, miałbyś siedzieć tu z tymi ludźmi? Joshua wytrzymał jej wzrok, nie spuścił oczu. Nie zmienił pozycji, nie drgnął nawet, puste oczy i zaciśnięte usta nie zdradzały żadnych uczuć. O tym, że był zdenerwowany, świadczyło tylko szybkie mruganie. Odpowiedział jej jeden z brodatych mężczyzn. - Siedzi tu, bo jest jednym z nas. Te okrutne słowa wydobywały się z ust okolonych czarnym zarostem. Izuba usłyszała je, ale nie chciała uwierzyć. W ustach poczuła gorzki smak zdrady. W słabym świetle twarze przybyszy były jak pyski demonów. Spojrzała na Joshuę; tęskniła za widokiem jego ukochanej, dziecinnej twarzy. Nie mogła patrzeć na brodacza, gdyby patrzyła na niego minutę dłużej, nie zapanowałaby nad nienawiścią. Wbiłaby silne, białe zęby w ohydne, czerwone wargi obcego i wydarła je z twarzy, wyrwałaby mu z ust kłamliwy język. W końcu jej ciało przestało drżeć. Nienawiść już jej nie zaślepiała. Znów widziała buzię najmłodszego syna. Patrzyła na szczupłe czarne ciało, wyprostowane na krześle, na pozbawione wyrazu brązowe oczy, wpatrzone w drobną dłoń siostry. Był dzieckiem, które za wszelką cenę chce udowodnić dorosłym, że jest odpowiedzialnym mężczyzną i że nic sobie nie robi z gniewu matki. Ból rozrywał jej serce. - Iboni - szepnęła błagalnie, głosem ochrypłym z rozpaczy. - Iboni, powiedz, dlaczego, wytłumacz swojej matce. Joshua drgnął i podniósł na nią wzrok. Od dawna nie używała tego przezwiska. Iboni. Takim imieniem go wołała, kiedy był malutki. Nazywała go wówczas Iboni - pasikonik. - Urna, moja matko - odpowiedział i zaczął się podnosić z krzesła. - Towarzysz Joshua jest członkiem naszej partii - rzucił nagle brodacz. Te słowa przypomniały chłopcu, co się dzieje. Wyprostował się na krześle, jakby wciśnięto mu drewnianą linijkę między łopatki i utkwił wzrok w niższym z mężczyzn. Był starszy od swego kompana. Czas zaorał jego twarz licznymi zmarszczkami. Dolną jej część porastała czarnosiwa, rzadka broda. Nogi krzesła, na którym siedział, zaskrzypiały na cementowej podłodze, kiedy odwracał się, by spojrzeć na Izubę. - Twój syn jest jednym z Towarzyszy od czterech lat - oznajmił. - To nie dzieci, lecz mężczyźni gotowi walczyć, i jeśli trzeba, umierać za szczytne ideały AKN. Izubo Maipei, powinnaś być dumna, że twój syn należy do Towarzyszy. - Odgarnął włosy z czoła, nie odrywając wzroku od potężnej kobiety. - Dumna? - syknęła. - Dumna, że mój syn będzie, a może już jest, mordercą? Dumna, że mój syn maszeruje na czele demonstracji i że jak policja zacznie strzelać, to mojego syna trafią kule? Dumna, że posłużyliście się moim synem, wy, których wyszkolono za granicą, w kraju, gdzie czci się czerwoną flagę z sierpem i młotem! Mam być durna, że mój syn walczy o władzę dla was? Dla was, którzy nie kochacie Afryki ani waszych afrykańskich braci, dla was, którzy kochacie władzę i posługujecie się moim ludem, żeby ją zdobyć?! Izuba stała wyprostowana, rozpalona gniewem i słowami, które ciągle wisiały w powietrzu. Słysząc podniesiony głos matki, Soze zakryła buzię dłońmi i rozpłakała się. Zlazła z kolan brata, podbiegła do Izuby i wtuliła twarz w fałdy matczynej spódnicy. - Nic was nie obchodzi, że to jeszcze dzieci. Jesteście jak ptaki, które rozdrapują ranę i piją krew na grzbiecie bawołu, nie dając jej się zabliźnić. Chcecie władzy, chcecie dostępu do kopalni złota, i dlatego dziobiecie ten kraj waszymi bombami i zamachami. Nie pozwalacie się ranom zabliźnić, wy ngusatana wenyoka, diabelskie żmije! Storchman podszedł do matki i objął ją ramionami, przerażony tym, co zobaczył w oczach przybyszy. Przerażony ze względu na nią. - Chodź, mamo. - Pociągnął ją w stronę kuchni. - Chodź, zjemy coś, a mężczyźni niech tu porozmawiają. Izuba podniosła Soze i oparła córeczkę na szerokim biodrze. - Niech wszelkie piekielne moce zamieszkają w waszych duszach! Niech wasze cienie nigdy nie powrócą, wy zizinja, psy, którzy zabraliście mi syna! - krzyknęła, odwracając się w progu. Nie zdążyła dodać nic więcej, bo Storchman zamknął drzwi. W głosach brodatych nie było umiaru, z jakim ostatnio przemawiało wielu działaczy AKN, lecz gniew charakterystyczny dla organizacji, która, jak tłumaczyła miss Toni, zrzesza najagresywniejszych działaczy Kongresu. Oni nie chcieli równych praw, lecz praw wyłącznych, nie partnerstwa, lecz dominacji. Izuba nie ufała brodatym, była przekonana, że to czarownicy, którzy przybierają ludzką postać, aby siać nieszczęście. Teraz widziała, że ich czary już otumaniły Wisdoma i Justice’a. Od pewnego czasu chłopcy byli wiecznie niezadowoleni i podejrzliwi. Izuba zrobiłaby wszystko, żeby ich pocieszyć. Chciałaby brać ich na barana, tańczyć i słyszeć ich radosny chichot. Chciała, żeby znowu byli małymi dziećmi. Pochyliła się nad ostygłym piecem, wstrząsana bezgłośnym szlochem. Obcy zabrali jej najpierw córkę, teraz syna. Brodacze w milczeniu wpatrywali się w zamknięte drzwi kuchenne. Obaj bardzo inteligentni, całym sercem oddani idei komunizmu, przeszli szkolenia w Rosji i na Kubie. Choć postulowany przez nich system nie zdał egzaminu w Europie, wierzyli święcie, że przyjmie się on w Afryce. Przemawiali do ludzi, którzy nie posiadali niczego, nie mieli zatem nic do stracenia. Obaj należeli do wielkiej sieci agentów. Wszyscy usiłowali przekonać Murzynów, że AKN jest na tyle silny, iż może sięgnąć po władzę i stworzyć nowy rząd. Wielu młodych towarzyszy zwątpiło w głoszone przez agentów ideały, kiedy się okazało, że świetlana przyszłość - drogie samochody i piękne domy - nie nadchodzi z dnia na dzień. Ci, którzy odeszli rozczarowani, zaczęli rabować i gwałcić. Nie słuchali już AKN, terroryzowali przedmieścia, chcąc się szybko i łatwo wzbogacić. Agenci poznali Justice’a i Wisdoma przez Storchmana, który dyskutował z nimi podczas wiecu na uniwersytecie. Skorzystali z okazji i wprosili się do tego domu, chcąc przekonać do swoich idei i samego Storchmana, i jego bliskich. Młodszy pochylił się nad stołem, sięgnął po butelkę i nalał brandy do stojących na ceracie szklanek. - Przed nami wiele pracy. Męskiej pracy, której nie rozumieją kobiety. - Popchnął w stronę Joshuy wypełnioną do połowy brązowym alkoholem szklankę. - Pij, towarzyszu. Walczysz o nowy system. Wygramy, bowiem popiera nas wielka Matka Rosja. - Nawet kiedy mówił, nie opuszczały go wątpliwości. Rosja się zmieniła; kraju, który znał, już nie było, a poparcie dla jego partii znacznie zmalało. Joshua przełknął palący napój. Wydawało mu się, że jego gardło i żołądek płoną żywym ogniem; oczy zaczęły łzawić. Nie lubił brandy. Brandy przypominała ohydne lekarstwo, które Izuba wmuszała w niego, jeśli skarżył się na brzuch. Mimo to jednak mlasnął głośno i postawił prawie pustą szklankę na stole. Młodszy z dwóch mężczyzn pracował w Afryce od wielu lat, a mimo to mieszkańcy kontynentu ciągle byli mu obcy. Większość członków AKN to byli Xhosa; nie ufał im, święcie przekonany, że gdyby dano im do wyboru piękne doktryny Lenina i prawa plemienne, nie wahaliby się ani chwili i zlekceważyliby credo komunistów. Starszy zajmował się planowaniem przyszłych zamachów na tych Murzynów, którzy byli gotowi pertraktować z białymi. Bliźniacy i najmłodszy syn Izuby przysłuchiwali się z uwagą jego mowie. Potrafił zajmująco mówić. Szklanki i plastikowe róże w zielonym wazonie podskakiwały często, kiedy walił pięścią w stół, chcąc podkreślić jakieś słowo. Zajmował wysoką pozycję w Umkhonto we Sizwe, „Włóczni Narodu”, militarnym skrzydle AKN. Uważał, że droga do władzy wiedzie nie przez marsze protestacyjne, lecz poprzez przemoc. Jego zdaniem, zdrajcami byli ci przywódcy Kongresu, którzy przystąpili do rozmów z białymi. Młodszy agent zerknął na kartkę papieru przed mówcą. Była to lista, bardzo długa lista czarnych działaczy gotowych podjąć negocjacje z rządem i wspólnie wypracować system wspólnej władzy, ludzi zdecydowanych położyć kres bezsensownej przemocy wyniszczającej ich współbraci, ludzi kochających ten kraj i jego mieszkańców. - To niebezpieczni zdrajcy. - Starszy stuknął palcem w listę. - Chcą sprowadzić was na manowce, chcą, żebyście uwierzyli w bajeczki o dzieleniu się władzą z białymi. Wszyscy ci idioci muszą umrzeć. Cały świat ma się dowiedzieć, że ukarał ich AKN. Niech umrą w męczarniach, niech płoną ich domy, ich samochody... - przełknął olbrzymi haust brandy i popatrzył na Joshuę. - Ty, Joshua. Ty byłeś przy stosie w Shonalanga. Pamiętasz? Półprzytomny chłopiec wpatrywał się w płomień lampy. Był wtedy jeszcze dzieckiem. Jednym z kilku Towarzyszy, czatujących przed starym kościołem w pewien niedzielny poranek. Przywódcy czekali cierpliwie. Przysiedli na starej oponie, która spłaszczyła się pod ich ciężarem. W końcu odegrano na organach ostatni hymn i odśpiewano ostatni psalm. Wierni wynurzyli się z mrocznego wnętrza świątyni. Stojąc przed kościołem, mrużyli oczy oślepieni ostrym słonecznym światłem. Nie rozchodzili się do domów; stali przed świątynią, kolorowi jak motyle: kobiety w wesołych kwiecistych sukienkach, mężczyźni uśmiechnięci i odprężeni. Nagle, jak sfora psów na polowaniu, nastolatki rzuciły się na tłum. Joshua był na czele, tuż za przywódcami, kiedy dopadli upatrzoną ofiarę. Była to młoda kobieta. Joshua nie miał pojęcia, jakiego przestępstwa się dopuściła, słyszał tylko, że Towarzysze ją wyzywają od sprzedajnych dziwek. Rozmawiała z księdzem. W jej łagodnych brązowych oczach widniała ufność i radość, pełne, nie umalowane usta rozchyliły się właśnie w delikatnym uśmiechu, kiedy kochanek Beauty podciął jej nogi i rozerwał jasnoniebieską bluzkę, obnażając znoszony bawełniany stanik. Kobieta błagalnie wyciągała szczupłe ramiona do księdza, krzyczała, ogarnięta paniką, zaklinała wiernych, by jej pomogli, ale nikt nie miał dość odwagi by stawić czoło oszalałym nastolatkom. Rzucili się na nią. Odciągnęli ją za nogi od kościoła. Niebieska spódnica odsłoniła brązowe uda. Ciszę, która nagle zapadła, przerywały tylko krzyki kobiety. Okrutne dzieci zacieśniały krąg wokół bezbronnej ofiary. Joshuę odepchnięto na bok, kiedy przywódcy dźwignęli ciężką oponę i założyli ją na szczupły kark. W nozdrza uderzył go ostry zapach benzyny wlewanej do opony. Przywódca zapalił zapałkę. Ochrypłymi z wrażenia głosami domagali się krwi. Uskoczyli na boki przed kolumną ognia. Płomienie już lizały skrawki błękitnego materiału. Płonąca benzyna wypływała z opony; języki ognia wżerały się w żywe ciało, roztopiona guma przywierała do skóry. Dym otaczał kobietę, podkreślając jasność gałek ocznych uciekających w głąb czaszki. Dzieci patrzyły zafascynowane; w szeroko otwartych ustach zaschło im z emocji. Stopniowo poruszała się coraz wolniej, wiła się na żwirowanej ścieżce, nie będąc już w stanie krzyczeć, nie mogąc jeszcze umrzeć. Ogarnięte żądzą zabijania nastolatki przepychały się wokół ciała, przedrzeźniając konwulsyjne ruchy. W końcu spazmy ustały. Nagie ciało leżało wśród popiołów. Nieruchome oczy wpatrywały się w niebo. Wierni, zrazu sparaliżowani przerażeniem, rozeszli się. Ksiądz, pochyliwszy nisko głowę w białej czapce, potykając się szedł do kościoła, zbyt osłupiały, by powtarzać słowa Boga, którego kochał: „Wybaczcie im, bowiem nie wiedzą, co czynią”. Joshuę czekało wiele bezsennych nocy. Tłusty, mdły zapach palonego ciała dławił go, nie pozwalał zasnąć. Wzdrygnął się, oprzytomniał. Starszy mężczyzna dolał mu alkoholu. - Wypijmy za naszą wielką sprawę. Zerkając co chwila na chłopca, podrapał się w brodę. Potrzeba nam kolejnego widowiska w telewizji, pomyślał. Ogień w Shonalanga przyniósł fantastyczne rezultaty. Lokalna stacja telewizyjna uwieczniła na taśmie zwęglone ciało z nadzieją, że koszmarne obrazy wstrząsną ludźmi i przestaną popierać organizacje terrorystyczne. Było to fałszywe założenie. Terroryzm i telewizja potrzebują się wzajemnie. Bez telewizji terroryzm jest jak owo hipotetyczne drzewo filozofa: rośnie w lesie, ale skoro nikt o nim nie wie, nie istnieje naprawdę. Wskutek emisji programu o ofierze z Shonalanga setki ludzi przyłączały się do codziennych zamieszek, setki dziewic oddawały się towarzyszom. Wystarczyło szepnąć: „I ty możesz spłonąć” i ulegały. Brodacz zamyślony kiwał głową. Potrzebne im kolejne spektakularne widowisko. Uniósł swoją szklankę. - Wypijmy za wolność wszystkich ludzi. - Szklanki znów zbliżyły się do ust. Joshua tylko umoczył wargi, bo i tak był już pijany; ściany pokoju chwiały się dziwnie, a kwiatki na stole falowały. Zacisnął zęby, zdecydowany wysiedzieć do końca. - Wypijmy za śmierć zdrajców. Posłuchali. Brandy wznieciła znowu ogień w żołądku Wisdoma, w niedawno wypróżnionym, delikatnym żołądku. Opary alkoholu potęgowały ból głowy. Odstawił szklankę, odchylił głowę do tyłu i zamknąwszy oczy, słuchał płomiennych słów brodacza. Starszy przeczesał palcami skołtunioną brodę i wstał. Młodszy dalej perorował. Cierpliwość, pomyślał wpatrzony w czarne twarze. O cierpliwości mówił nasz przywódca Tambo po powrocie z Wietnamu. Ale czy nasi młodzi następcy są wystarczająco cierpliwi? Sięgnął do torby i postawił na stole nową butelkę. Zapowiadała się długa noc. Pierwsze promienie słońca oświetlały już miasto, kiedy drzwi domu Izuby otworzyły się i obcy wymknęli się na dwór. Rozglądali się uważnie po ulicy; była pusta, jeśli nie liczyć bezpańskiego psa, który z podkulonym ogonem grzebał w śmietniku. - Przyzwyczajenie jest drugą naturą - zauważył jeden z nich. - To dziwne uczucie: nie musieć się ukrywać. Jego towarzysz pokiwał twierdząco głową z uśmiechem. Wsiedli do niebieskiego samochodu, tak samo poobijanego i podrapanego jak inne zaparkowane w sąsiedztwie pojazdy. Starszy zapalił papierosa i mrugnął do młodszego przez kłęby dymu. Byli zadowoleni z pracy wykonanej tej nocy. ROZDZIAŁ 8 Durban, tu Zulu Sierra Kilo Delta Tango, wysokość dziesięć tysięcy stóp, odbiór. - KDT, tu Durban, możecie zejść do pięciu tysięcy stóp. - Głos w słuchawkach brzmiał sztucznie, zbliżająca się burza zakłócała odbiór fal radiowych. Pilot zgrabnego beechcrafta barona, niewielkiego biało-czerwonego samolotu, który leciał ku lotnisku Louisa Botha, z uwagą obserwował skłębione kumulusy. Miejmy nadzieję, że znajdzie się dla mnie miejsce, pomyślał. Przysunął do ust mikrofon i poprosił o instrukcje lądowania. - KDT, schodzisz na tysiąc pięćset stóp - zaskrzeczało w słuchawkach. - Podejdź z prawej strony i siadaj na dwudziestym trzecim. - Pilot poprawił słuchawki i zmusił się, by wysłuchać dalszych instrukcji. - Wiatr dwieście trzydzieści na dziesięć węzłów. - KDT - potwierdził otrzymane informacje pilot. Samolot opuszczał się coraz niżej z szybkością pięciuset stóp na minutę. - Dzięki Bogu - odetchnął. - Zdążę przed burzą. Pod nim leżało miasto Durban. Rozświetlone jasnymi murami przypominało opal w otoczeniu szmaragdów, bo bujna roślinność Afryki otulała miasto wielobarwnym kobiercem. Biel miasta podkreślał jeszcze intensywny błękit rzek, spieszących połączyć się z Oceanem Indyjskim, i różne odcienie zieleni: butelkowa nadbrzeżnych lasów i jaskrawa trzciny cukrowej. Srebrzystoszary pas startowy drgał w gorącym południowym słońcu. Samolot zbliżał się do ziemi. Utrzymywanie maszyny w linii prostej, dokładnie nad środkiem pasa, wymagało sporej zręczności. Lądowanie było jedyną częścią sztuki latania, której Serge nie lubił. Nie potrafił się przed tym odprężyć. - Cholera - mruknął, kiedy koła ciężko uderzyły o ziemię. Zwiększył prędkość i poderwał samolot w powietrze. Po chwili usiadł ponownie, tym razem łagodnie, bez wstrząsów. Odetchnąwszy z ulgą, nacisnął hamulce. Dojeżdżając do hangaru, wyłączył światła. Automatycznie sprawdził, czy wyłączył silnik, i wyskoczył z kabiny. Wyprostował zesztywniały kark. Skwar otoczył go jak mokry nagrzany koc; koszula od razu przylgnęła mu do pleców. Nie znosił wilgotnego klimatu Durbanu, ulubionego miasta turystów. O wiele bardziej odpowiadały mu suche, gorące lata Przylądka. Z przyjemnością jednak spoglądał na zapierającą dech w piersiach feerię kolorów: jasnoczerwone, żółte i fioletowe kwiaty rosły wszędzie. Powietrze przesycał ciężki zapach wilgotnej ziemi i tropikalnych roślin. Osłoniwszy oczy dłonią, pomachał do Hindusa w uniformie khaki, który zbliżał się do samolotu. - Witaj, Sam - zawołał. - Kluczyki są na siedzeniu. - Dzień dobry, sir. Witamy w Durbanie. - Zdyszany Hindus powitał go szerokim uśmiechem, pokazując zadziwiająco białe i równe zęby. - Jak długo pan u nas zabawi? - Nie wiem dokładnie. - Serge wzruszył ramionami. - Mam nadzieję, że tylko kilka dni. - O.K., sir. Zatankuję i przygotuję go do lotu. - Sam poklepał dziób samolotu. - Miłego pobytu, panie Balser. - Miłego? - żachnął się Serge. - Przecież to jak kilka dni w cholernej saunie. - Otarł spocone czoło wilgotną chusteczką. Podniósł neseser, którego srebrzyste okucia lśniły w słońcu. Zarzucił marynarkę na ramię i chciał odejść, ale przypomniawszy sobie coś, odwrócił się do Sama. - Jak tam twoja żona? - zapytał. - Urodziła już? - O, tak, dziękuję panu, sir. To chłopak, ładny, duży chłopak. - Gratuluję. Więc ilu jest już małych Naidoo? - Sześcioro, panie Balser. Czterech chłopców i dwie dziewczynki - odparł dumnie Sam. Posiadanie synów było chlubą w społeczności hinduskiej, narodziny córek zaś przyjmowano z rezygnacją. Za kilka lat przed domem Sama staną dwa bambusowe kije ozdobione wstążkami, znak, że Sam ma dwie córki na wydaniu. Przodków Sama przywieziono do Afryki, żeby pracowali na plantacjach trzciny cukrowej. Plantacje te leżały na wysokich wzgórzach, które za czasów wielkiego króla Zulusów, Czaki, pokrywał gęsty las, a nad lasem widniało czyste, lazurowe niebo. Dzisiaj wzgórza porastała trzcina, a błękit nad nimi często zasnuwał czarny dym z płonących pól. - Moje gratulacje. - Serge uścisnął ciemną dłoń. - Mając czterech chłopaków, możesz przestać tak zasuwać po godzinach. - Po godzinach, panie Balser? - Sam zmarszczył czoło. - Tak, Sam. Możesz przestać tyle pracować w domu. Wyprodukowanie sześciu dzieciaków musiało zająć ci sporo czasu. Zmarszczki na czole Hindusa wygładziły się. Wybuchnął głośnym śmiechem, radośnie waląc się pięścią w kolano. - A to dobry kawał, sir. Serge puścił do niego oko, zatrzasnął drzwiczki kokpitu i ruszył w kierunku parkingu. Swoją drogą, ciekawe, jak udaje mu się wyżywić taką bandę, pomyślał. Na pewno hoduje warzywa w ogródku i sprzedaje je do hoteli. Mając szóstkę dzieciaków w domu, nie musi się martwić o ogrodników. Uśmiech znikł z jego twarzy, kiedy podszedł do szarosrebrzystego mercedesa i otworzył drzwiczki. Opadłszy na miękką skórę przedniego siedzenia, rzucił neseser do tyłu i z rozkoszą odetchnął chłodnym powietrzem. Z kieszeni wyciągnął papierośnicę. Zapalił i zaciągnął się głęboko. - Dobra, Hans - burknął. - Co się, do cholery, stało, że dzwoniłeś do mnie o trzeciej nad ranem, bełkocząc jak niemowlak? - Uniósł rękę i rozkręcił klimatyzację. - Jesteś, mam nadzieję, świadomy tego, że właśnie wróciłem z zagranicy i zmiana czasu ciągle daje mi się we znaki? Hans Wold z rozpaczą spoglądał na przyjaciela. Serge zauważył, jak źle jego kumpel wygląda: zaczerwienione oczy i wymęczona twarz świadczyły o bezsenności, cienkie jasne włosy straciły połysk. Nie dając mu dojść do słowa, ciągnął: - Toni jest wściekła. Rzadko wpada w furię, ale kiedy to się w końcu staje, przechodzi samą siebie. - Ze złością zaciągnął się dymem. Przed oczyma stanęła mu scena, która rozegrała się po telefonie Hansa. - Wyjeżdżasz gdzieś? - spytała Toni lodowatym głosem. - Kochanie, proszę, zrozum mnie. Jestem potrzebny Hansowi. Przecież nie dzwoniłby o tej porze, gdyby to nie było coś ważnego - uspakajał ją, odłożywszy słuchawkę. - Ważnego! Serge’u Balserze, zaprawdę dziwny jest twój system wartości! Masz syna, którego widziałeś zaledwie dwa razy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy! Mały prawie cię nie zna. Czy to nie jest ważne? - krzyczała. - Czy dom i rodzina zawsze muszą być na ostatnim miejscu? Zerwała się z łóżka i stała przed nim, wyniosła i dumna, zaciskając pasek jedwabnego szlafroka. Serge zdławił zjadliwą ripostę. Ostatnimi czasy czuł się niepewnie w jej obecności. Toni zmieniła się. Była teraz bardziej zdecydowana, nie ulegała już tak łatwo jego humorom, nie spełniała od razu wszystkich życzeń. Serge, który miał za sobą kilkudniowe wakacje z Daną, nie chciał rozdrażniać żony. Nie uśmiechały mu się odpowiedzi na dociekliwe pytania o ostatnią „służbową” podróż. - Ależ kochanie, Hans i ja przyjaźnimy się od bardzo dawna i jestem za niego w pewnym sensie odpowiedzialny. Przecież to ja ściągnąłem go do Afryki. - Wielka szkoda, że twoje poczucie odpowiedzialności nie obejmuje twojego syna, twojego jedynego dziecka! - Gdybyś wróciła teraz do łóżka, kochanie, moglibyśmy to zmienić i Tim niedługo miałby braciszka albo siostrzyczkę - zaproponował, za wszelką cenę usiłując zmienić temat rozmowy. Zacisnęła usta, błękitne oczy były zimne jak lód. Bez słowa wzięła książkę ze stolika i wyszła z pokoju. Do Serge’a obserwującego, jak szczelnie otula się szlafrokiem i znika za drzwiami, dotarło, że dokonał niefortunnej zmiany tematu. Zalęgło się w nim straszliwe podejrzenie - budzący mdłości strach - że dostrzegł w jej oczach wstręt, był jednak zbyt zarozumiały, by w to uwierzyć. Poprawiwszy miękkie poduszki, zapadł w niespokojny sen. Przeraźliwy dźwięk budzika uwolnił go od niedobrych, groźnych snów, później zaś nie miał czasu myśleć, zajęty przygotowaniami do lotu do Durbanu. - Do rzeczy, Hans. - Zgasił niedopałek w metalowej popielniczce. Hans nerwowo przejechał suchym językiem po popękanych wargach. Nie odrywał wzroku od zatłoczonej jezdni, nie mając odwagi spojrzeć na Serge’a. Jego monotonny głos wypełniał wnętrze samochodu jak bzyczenie komara, chwilami tylko wznosząc się i opadając. Serge słuchał, a jego pozorne opanowanie zniknęło bez śladu. Zdenerwowany zgniótł w popielniczce ledwo zapalonego papierosa. Okruchy tytoniu rozsypały się po jasnej wykładzinie. - Wyjaśnijmy to, Hans. Rozebrałeś się w przedpokoju i rzuciłeś ubranie na stos innych ciuchów, tak? - Tak - wymamrotał bojaźliwie Hans. - Ilu, mówiłeś, było tam ludzi? - Na zaciśniętej szczęce Serge’a nerwowo pulsowały mięśnie. - Myślisz, że koło dwudziestu? Patrzył przez okno, gorączkowo analizując sytuację. Tuż obok samochodu biegł młody chłopiec, rikszarz. Turyści chętnie oglądali miasto z dwukołowych pojazdów. Zulusi o skórach czarnych jak heban, ustrojeni w wielobarwne pióropusze i sznury paciorków, ciągnęli powoziki bez wysiłku, mknęli ulicami pozornie wolnym krokiem, takim samym, jakim biegli ich przodkowie, impi, wojownicy wielkiego Czaki, atakując i podbijając ziemie sąsiednich plemion. Serge wpatrywał się w rikszarza tępym, niewidzącym wzrokiem. Zulus rytmicznie odrywał stopy od ziemi, kołysał się między dyszlami powoziku. Hans nie patrzył już na nieruchomą twarz przyjaciela. Milczał przerażony. - Więc były tam Zuluski i Hinduski - podjął rozmowę Serge, stukając palcami o siedzenie. - Masz szczęście, że zniesiono ustawę o moralności! Przynajmniej nie musisz się martwić, że pieprzyłeś kolorowe. Samochód pędził wzdłuż wybrzeża szosą wysadzaną palmami. Tu, poza miastem, powietrze było świeższe, przesycone ostrym zapachem morza. W dali pięły się ku niebu zielone pola trzciny cukrowej, na których robotnicy uwijali się jak mrówki, nie zważając na rozpalone afrykańskie słońce. - Popraw mnie, jeśli się pomylę - zaczął Serge, kiedy pojawiły się przed nimi wysokie budynki, świadectwo błyskawicznego tempa rozwoju miasta, które pożerało okoliczne tereny. - Nie mogłeś znaleźć swojej marynarki w stercie ciuchów, a ponieważ bardzo chciałeś iść do domu z panną, którą poderwałeś, nie szukałeś długo. Teraz zaś marynarka z twoim nazwiskiem i adresem mojego mieszkania jest w rękach policji, tak? - Tak. - Hans zaczął się pocić. Skręcił z głównej drogi i dojechał do wysokiego bloku tuż przy plaży. Serge nie ruszał się. - Jedenaście - mruczał jakby do siebie. - Policja aresztowała jedenaście osób za posiadanie dagga. Jedną z tych osób był brat twojej dziewczyny, tak? - Tak. - Twarz Hansa była biała jak papier. Serge w milczeniu patrzył na ogród. Pochylony staruszek podlewał kwiaty. - Powiedz mi dokładnie, kto był na tym przyjęciu i co robiło towarzystwo, kiedy wychodziłeś? - zażądał Serge. Hans zamknął oczy. Znów był w tamtym mieszkaniu i widział sceny, o których chciałby zapomnieć. - Na podłodze w salonie jakiś facet odstawiał numer z dwiema dziewczynami - zaczął słabym głosem. Widział pokój oświetlony jedną, stojącą w rogu lampą z białym kloszem. Dym unosił się w powietrzu, zasnuwał wszystko szarą mgłą, owijał kopulujące wściekle ciała delikatnym całunem. Korzenny aromat marihuany i piżmowy zapach seksu podniecały widzów, którzy dyszeli ciężko i głęboko zaciągali się „trucizną z Durbanu”, najlepszą dagga w kraju, uprawianą i produkowaną w Transkeju. Serge przestał słuchać Hansa. W gruncie rzeczy nie chciał wcale znać tej sprawy. Wiedział, że plemiona Nguni uprawiały i paliły dagga, jak w języku Khoikhoi od początku naszej ery nazywano marihuanę, bo wierzyli, że to dodaje im siły przed walką. Podczas podróży do Transkeju widywał staruszków odurzonych skrętami. W czasach kiedy zabronione były stosunki z Murzynkami, on i Hans wypalili sporo dagga na przyjęciach, na które zapraszano chętne kolorowe dziewczyny. Ryzyko, że policjanci trafią na ich ślad i świadomość, że podwójnie łamią prawo: paląc dagga i sypiając z czarnymi, dodawały całej sprawie pikanterii. Wtedy lubił palić, narkotyk potęgował doznania i trzyminutowe spółkowanie stawało się trzygodzinną orgią. Wierzył wówczas, że ma niespożyte siły. Głos Hansa szumiał monotonnie, a Serge wspominał swoją własną przygodę z marihuaną. Przypomniał sobie pewne upalne popołudnie, kiedy siedział u swego lekarza, a ten ze złością walnął pięścią w stół. - Do diabła, niech pan przestanie narzekać na bezsenność, zapominalstwo i brak koncentracji - huknął. - Ależ, panie doktorze - wybąkał Serge, zbity z tropu nagłym wybuchem lekarza. - Przysięgam, nie palę więcej niż dotychczas. Ledwie wypalę pół skręta i już jestem na haju. - Bo reaguje pan jak alkoholik - syknął doktor. - Mały drink i już leci z nóg. - Pochylił się nad mahoniowym biurkiem i nie odrywając od Serge’a lodowatego spojrzenia, wycedził: - Czy pan nie zdaje sobie sprawy, co się z panem dzieje? Pana organizm nie reaguje na dagga. Ma pan tyle THC w komórkach tłuszczowych i mózgu, że wystarczy kilka machów i jest pan na haju. - THC? - zapytał lękliwie, przekonany, że chodzi o jakąś nieuleczalną chorobę. - Czterohydrocannabonol, główny aktywny związek w dagga. Im lepsza dagga, tym więcej THC. Ślady tego związku można wykryć w organizmie nawet w trzy tygodnie po wypaleniu jednego skręta. - Lekarz wydobył z kieszeni białą chusteczkę i głośno wytarł nos. - To oczywiste, że ma pan trudności z koncentracją. Proszę dalej tak postępować, a wkrótce nie będzie się pan miał na czym koncentrować. Naćpanym durniom nie wiedzie się w interesach. - Podrapał się za uchem. Był domowym lekarzem Balserów. Jego przyjaźń z Toni trwała już wiele lat. Widział, jak z pełnej życia młodej kobiety przeistoczyła się w cichą, potulną żonę, i nie cierpiał mężczyzny, który spowodował tę przemianę. Otworzył oczy i popatrzył na Serge’a. - Ma pan wybór - powiedział. - Albo będzie pan palił dalej i zajdą w panu nieodwracalne zmiany fizyczne i psychiczne, albo przestanie pan używać dagga i zacznie postępować jak odpowiedzialny mąż i biznesmen. Serge pamiętał, jak oburzony poderwał się na równe nogi, ale lekarz nie dał mu dojść do słowa. - Dzisiejsza wizyta, właśnie zakończona, była gratis, panie Balser. Do widzenia. - Odwrócił się do okna i patrzył na przejeżdżające ulicą samochody, dopóki nie usłyszał odgłosu zamykanych drzwi. Dwa dni później Serge posłał mu skrzynkę jego ulubionej whisky. Na załączonym bileciku było tylko jedno słowo: „Dziękuję”. Serge z trudem skoncentrował się ponownie na słowach Hansa. W samochodzie robiło się coraz cieplej. Balser podwinął rękawy koszuli. - Cóż, mogło być gorzej - stwierdził po chwili. Mają marynarkę, ale to tylko dowód na to, że byłeś na tym przyjęciu. Odprężył się. Niełatwo będzie wyplątać Hansa z tego bałaganu, ale nie jest to niemożliwe. Wold co rusz łykał nerwowo ślinę i na przemian to ściskał, to puszczał kierownicę. W końcu zebrał się na odwagę. - Serge - wyznał - to nie wszystko. W wewnętrznej kieszeni miałem śnieg i pigułki. Serge wyprostował się i podskoczył, jakby ukłuto go w pośladek. Pigułki, jak powszechnie nazywano mandraks, niegdyś proszki nasenne, dziś zaraz po dagga najpopularniejszy narkotyk w kraju, rząd uważał za najpoważniejsze niebezpieczeństwo. Kary za jego posiadanie były bardzo surowe. Serge gardził nałogowcami, którzy miażdżyli tabletki, mieszali biały proszek z dagga i palili tę mieszankę w fajkach czy szyjkach butelek. Policja zawzięcie ścigała i aresztowała zażywających mandraks. - Kokaina i mandraks razem z moim adresem! - wycedził Serge. - A ty zostawiasz marynarkę z takim towarem na podłodze? Oszalałeś? - Drżącymi palcami otworzył złotą papierośnicę i wyciągnął papierosa. - Mówiłem ci przecież, kiedy przyjechałeś tu po raz pierwszy: jeśli chcesz mieszkać w tym kraju, musisz przestrzegać pewnych reguł. Niektóre sprawy traktują tu bardzo poważnie, między innymi narkotyki. Za dagga trafisz do pudła, za mandraks zleją cię na kwaśne jabłko, a za kokainę zamkną w kiciu i zapomną o twoim istnieniu. - Oddychał szybko, ze złością patrząc na Hansa. - Ale kokę wziąłem tylko dla niej - tłumaczył pochylony nad kierownicą Wold. - Jest wspaniała po śniegu, dzika i ognista. Serge wzruszył ramionami. Nigdy nie zażywał „narkotyku „yuppie”, jak nazywano kokainę, nie tknął jej nawet podczas szalonych lat studiów na uniwersytecie w Zurychu. Wiedział wprawdzie, że Indianie południowomeksykańscy od niepamiętnych czasów żuli liście koki, ale sama myśl o tym narkotyku wywoływała u niego dreszcze. Jego przyjaciel ze studiów przedawkował. Zmarł w ramionach Serge’a, który próbował go ratować, wyciągnąć język z gardła, złagodzić konwulsje. Nigdy nie zapomniał tamtej nocy. - Boże, Hans, za kokainę idzie się do ciupy. Kokaina, najbardziej uzależniający narkotyk! Ty durniu! - Otworzył drzwiczki i chciał wysiąść. Hans złapał go za rękaw koszuli. - Pomóż mi, Serge. Błagam cię. Pomóż mi - jęczał cicho. Głos mu się łamał. - Błagam cię, gazety rozdmuchały ostatnio problem seksualnego wykorzystywania dzieci, a on to przecież gruba ryba? Serge zamarł. - O kim ty, do cholery, mówisz? - No, o tym polityku. Spisali go, kiedy aresztowali innych na przyjęciu - Hans plątał się. - Przyszedł, bo lubi małych chłopców. Fala wstrętu i obrzydzenia zalała usta Serge’a gorzkim smakiem żółci. - W jakim wieku byli ci chłopcy? - wyszeptał. Hans zagryzł wargi. Teraz musi być bardzo ostrożny. Gdyby Serge się dowiedział, że on także zażywał rozkoszy między jędrnymi pośladkami jednego z chłopaczków, nie pomógłby mu na pewno. - Wyglądali na jakieś szesnaście, siedemnaście - odpowiedział wymijająco. - Nie pieprz, do cholery! - warknął Serge. - Pytałem, w jakim wieku? - Jeden miał najwyżej czternaście lat. - Szept Hansa był ledwo dosłyszalny. Balser skrzywił się z niesmakiem. - Na Boga, przecież to dzieci! Robili to z dziećmi! Należałoby ich wykastrować. - Różne myśli przemykały mu przez głowę. Policja była o krok od aresztowania grupy sutenerów, którzy zajmowali się dziecięcą prostytucją, i gazety rzucały się na każdy strzęp informacji. Dzięki Bogu, nie mogą oskarżyć Hansa o seksualne napastowanie dzieci, pomyślał. Jeśli jednak gazety wywęszą, że członek nowej partii prawicowej uczestniczył w przyjęciu z narkotykami i dziećmi, trafi to na pierwsze strony brukowców. Po decyzji rządu dotyczącej podziału władzy między przedstawicieli wszystkich ras zamieszkujących kraj, nowa partia ultrakonserwatywna rozwijała się jak błyskawiczny nowotwór. Ponury uśmiech satysfakcji rozjaśnił na chwilę twarz Serge’a, kiedy wyobraził sobie, ile kłopotów taka informacja sprawi radykalnym politykom. Zdawał sobie sprawę, że jeśli nowa partia przejmie władzę, dojdzie do straszliwej wojny domowej. Tego zaś nie chciał. Serge Balser kochał kraj, który pozwolił mu się wzbogacić. - Pomożesz mi, prawda, Serge? - Hans obserwował go niespokojnie. - Proszę cię jako mego najlepszego przyjaciela. Nie mam nikogo innego. Rozpacz wykrzywiła twarz Hansa. Serge złagodniał. Objął przyjaciela ramieniem. - Uspokój się - powiedział. - Teraz pójdziemy na górę i zobaczymy, co się da zrobić. Choć czuł niesmak na myśl o całej tej sprawie, był winien Hansowi przysługę, niejedną przysługę. Teraz odwdzięczy się za wszystkie te okazje, kiedy przyjaciel zapewniał mu alibi i wmawiał Toni, że nieobecności jej męża podczas weekendów i świąt są związane z pracą. Odwdzięczy się za liczne noce, kiedy to korzystał z jego mieszkania, przyjmując tam swoje kochanki. Hans zamknął samochód i mężczyźni przeszli przez zalany słońcem parking w cień chłodnego, wyłożonego marmurem holu. Serge zastanawiał się, czy nie będzie musiał zostać w Durbanie dłużej, niż powiedział Samowi. Brzydziła go myśl o tym, co ma zrobić, więc zanim wyciągnął kieszonkowy komputer, westchnął głęboko. Z namysłem czytał nazwiska i numery telefoniczne, wreszcie z ciężkim sercem sięgnął po słuchawkę i wykonał pierwszy z wielu telefonów, które miały uwolnić jego przyjaciela z zarzutów, ale i sprawić, że on, Serge, będzie mieć długi wdzięczności wobec wielu wysoko postawionych osób. ROZDZIAŁ 9 Policjant na skrzyżowaniu ze zdumieniem słuchał dźwięków wesołej muzyki, które dobiegały ze stojącego na światłach samochodu. - Dzień dobry, panie władzo! - zawołał Nick. - Czyż nie piękny mamy dziś dzień? - Zanim światła się zmieniły, krzyknął jeszcze: - Wesołych świąt! Policjant pokiwał głową. Przecież mieli dopiero listopad, a mężczyzna nie wyglądał na pijanego. Nick zawadiacko skręcił w podjazd przed swoim domem, szczęśliwy, że Toni wreszcie zdecydowała się opuścić Serge’a. Do tej pory spotykali się w niewielkim mieszkanku, które wynajął, bo Toni nie chciała apartamentu. Była przesądna: skrycie wierzyła, że złe duchy ze strasznych opowieści babci zlekceważą malutkie mieszkanko i zostawią ich w spokoju. Ich oboje i ich miłość pełną namiętności, wzajemnej czułości i wyznań. A dziś Toni nareszcie przestała się wahać. Kiedy ją spytał, wstrzymując oddech, czy rozpocznie z nim nowe życie, odpowiedziała: - Tak, Nicholasie, zamieszkam z tobą. Nic dziwnego, że nawet widok samochodu Jadę nie był w stanie popsuć mu humoru. - Nicholas, wróciłeś? - usłyszał jej głos, ledwie wszedł do domu. - Chcę z tobą porozmawiać. Jadę siedziała w fotelu, obok którego zauważył pełną niedopałków popielniczkę. Trzymała w ręku szklankę whisky. Wkrótce będzie po wszystkim, pomyślał z obrzydzeniem. Zapomnę o jej humorach i atakach furii, będę szczęśliwy. - Podejdź tu i usiądź, Nick. Usiądź sobie, tatuśku - wycedziła. - I pociesz swoją ciężarną żonę. Nick znieruchomiał, utkwił w niej przerażony wzrok. Jadę rozchyliła usta w zimnym, wyrachowanym uśmiechu. - Kobieta może mieć humory, kiedy jest w ciąży, prawda, kochanie? Usiądź. Nie usłuchał. Stał wyprostowany, pełen niedowierzania i niechęci. - Możesz mnie znienawidzić, Nick, ale musisz wysłuchać tego, co ci mam do powiedzenia. I nie możesz mnie teraz opuścić. - Przesunęła językiem po wargach, rozkoszując się jego miną. - Musisz zostać ze mną, na wypadek gdyby się okazało, że bachor, który zepsuje mi brzuch, jest twój. - Na jej twarzy widniał dobrze mu znany wyraz zadowolenia, który pojawiał się, gdy wygrywała w brydża albo gdy udało się jej kogoś głęboko zranić. Nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa. - Jak będziesz się czuł, Nicholasie - cedziła drwiąco - jeśli się okaże, że twój syn, o ile to jest twój syn, urodzi się ułomny na ciele lub umyśle, bo paliłam za dużo i że w ciąży nie raz, nie dwa sięgnęłam po skręta? - Widząc, że jego dłonie zacisnęły się w pięści, ciągnęła: - Jak byś się czuł, gdybyś się dowiedział, że poroniłam, bo spadlam ze schodów, a w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc albo powstrzymać przed nadużywaniem whisky? - Zapaliła kolejnego cienkiego czarnego papierosa. - Krwawy strzęp, to wszystko, co pozostałoby z twojego syna i dziedzica. Jak wówczas czułby się mój sławny mąż? - Jesteś chora i kłamiesz - rzucił Nick. - Test ciążowy leży na stole - syknęła, kiedy odwrócił się od niej. - Uciekaj od tej dyskusji, Nicholasie Houghtonie, proszę bardzo. Wiem jednak, że nie odejdziesz ode mnie, bo choć nie jesteś na tyle mężczyzną, by zrobić dziecko, to i tak się modlisz, żeby ten bachor w moim brzuchu był twój. - Wypuściła z ust kilka kółek dymu i obserwowała go spod oka przez szary obłok. - Znam cię, Nicholasie - krzyknęła za nim. - Już czujesz się odpowiedzialny za tego nie narodzonego szczeniaka! Czerwona płachta nienawiści przyćmiła mu rozum. Przez chwilę chciał podejść do niej, zacisnąć dłonie na piegowatej szyi i trzymać ją tak długo, aż przestanie oddychać i pluć jadem. Musiał stąd wyjść. Zatrzasnął za sobą drzwi i wsiadł do samochodu jak lunatyk, nieświadomy tego, co robi. Policjant, ciągle tkwiący przy światłach, smutno pokręcił głową. - To była bardzo krótka Gwiazdka - mruknął do siebie patrząc na szarą jak popiół twarz mężczyzny w zielonym jaguarze. Nick jeździł bez celu, a w uszach brzęczały mu dwa słowa: „dziecko” i „odpowiedzialność”. Jego miłość do Jadę umarła dawno temu, zniszczona jej atakami furii. Przez wszystkie te lata jednak, ilekroć chciał zerwać łączące ich więzy, które go dusiły, nagle stawał mu przed oczyma własny ojciec, gdy opuszczał ich dom w Rodezji, jednocześnie wynosząc się z ich życia. - Nie mogę tak dłużej żyć - oznajmił wtedy matce Nicka. Spokojne, przemyślane słowa przeraziły ich bardziej, niż gdyby wpadł w furię. - Ciągle obwiniasz mnie o śmierć naszego młodszego synka. Nie zniosę dłużej twoich napadów szału, twojej nienawiści. Nicholas, mały chłopczyk stojący w drzwiach, z rozpaczą spoglądał raz na jedno, raz na drugie. Chciał mieć ich oboje. Ojca, którego uwielbiał, i matkę, którą kochał. Słuchając tej rozmowy, znowu zobaczył matkę, jak skulona i szlochająca tuli martwe ciało jego braciszka. Nikomu, ani jemu, ani żadnemu z przyjaciół nie udawało się przez dłuższy czas odebrać tego ciałka, nad którym nuciła upiorne kołysanki. - Dwa lata przekonywałem cię, tłumaczyłem, że nawet gdybym wrócił z polowania, kiedy u małego wystąpiły pierwsze objawy, nie zdołalibyśmy go uratować. Powrót do N’dola zająłby co najmniej pięć dni. Nasz syn umarłby, nawet gdybym przy nim był. - Zamilkł i czekał, aż żona się odezwie, ale ona tylko wpatrywała się w męża oskarżycielskim wzrokiem. - Dzieci umierają w tym zapomnianym przez Boga kraju, nie rozumiesz? - tłumaczył. - Ciągle umierają na malarię. Nasz syn nie był wyjątkiem. - Wynoś się - wrzasnęła. - Wynoś się, morderco! - Rzuciła się dziko na niego z paznokciami. - Boże, wybacz mi - mruknął ojciec Nicka. Podniósł skórzaną walizkę i wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi. Skazał tym samym swego ocalałego syna na tułaczkę po bezbarwnych internatach i to przez niego chłopiec spędzał wakacje w towarzystwie niezrównoważonej psychicznie matki, tej matki, która go teraz przerażała i której nie znał. To przez niego Nick bardzo wcześnie musiał dorosnąć. Nauczył się chronić matkę przed ciekawskimi spojrzeniami i złośliwymi komentarzami. Dopiero kiedy dorósł, pozwolił innym przejąć za nią odpowiedzialność i umieścił ją w zakładzie. I oto po latach znowu miał się opiekować niezrównoważoną kobietą, tym razem żoną. Teraz, gdy Toni zdecydowała się odejść od Serge’a, Jadę była w ciąży. Nick znów czuł się winny. Dokonał wyboru. Uznał, że musi jak najszybciej porozmawiać z Toni i z Davidem Ansteyem, bo inaczej jego wola osłabnie. Nie widział znaków drogowych. Cały świat wirował mu przed oczyma. Ciągle słyszał niski głos ojca wyjeżdżającego na owo fatalne polowanie: - Uważaj na nich, synu - mówił wtedy wysoki i silny mężczyzna w płóciennym kapeluszu zsuniętym na tył głowy. Pochylił się i pocałował ich, dwóch chłopców, na pożegnanie. - Pamiętaj, Nick, jesteś teraz głową rodziny. Powierzam ci ich. Nie zawiedź mnie, synu. Mały Nick był przekonany, że okazał się niegodny zaufania, które pokładał w nim ojciec. Powinien był ocalić brata przed malarią. Uważał, że dezercja ojca i depresyjne stany matki to jego wina. Owo poczucie winy - niegdyś gnębiące małego chłopaka, dziś ukryte w dorosłym mężczyźnie - znowu doszło do głosu. Musi chronić nie narodzone dziecko Jadę. Nie potrafi wytłumaczyć tego Davidowi czy Toni, ale musi spróbować. Siedział w biurze swego adwokata. Ciszę przerywało tylko monotonne bzyczenie wielkiej muchy. Herbata dawno ostygła, szarawy nalot osadzał się na ściankach filiżanki. Mucha, skromnie złożywszy skrzydełka, maszerowała po spodeczku. Doszła do srebrnej łyżeczki, porwała ziarnko cukru, i ośliniwszy je, połykała słodką masę. Szeroka dłoń mężczyzny siedzącego naprzeciwko, obrośnięta na grzbiecie gęstymi, czarnymi włosami, przepędziła muchę znad spodeczka. - Nie! - David Anstey tak mocno potrząsał głową, że siwe włosy opadły mu na oczy. Był wzburzony, głos mu stwardniał. - Nie. Nie pozwolę ci tego zrobić. - Odsunął włosy z czoła. - Mówię do ciebie jako przyjaciel, nie adwokat. Jesteś wrażliwym, wykształconym człowiekiem. Przemyśl wszystko. To, co proponujesz, to szaleństwo. Nick pochylony zasłonił oczy dłonią. Obwisłe ramiona świadczyły o rezygnacji. - Nick! - błagał David. - Popatrz na mnie, Nick. - Nicholas Houghton podniósł głowę. W jego oczach była pustka. David bolał nad cierpieniem przyjaciela. Pragnął siłą zmusić go do zmiany planów. - Błagam cię, Nick, obiecaj mi, że jeszcze raz to przemyślisz. Najgorsze już za tobą. Za dziesięć dni otrzymasz orzeczenie rozwodu... Nick przerwał mu gwałtownie: - Najgorsze już za mną? O nie, mój drogi przyjacielu, najgorsze dopiero się zaczyna. Czeka mnie piekło. - Tak, ale, do cholery, piekło twojej roboty! - zdenerwował się David. - Zasady, dobre chęci i poczucie obowiązku, to wszystko bardzo ważne i piękne sprawy, ale nie wtedy, kiedy kierujesz się nimi z niewłaściwych przyczyn wobec niewłaściwej osoby. Nie jesteś jej nic winien! Zapłaciłeś, zapłaciłeś już za wszystko. Odejdź od niej. Niech upadnie w końcu tak nisko, jak na to zasługuje. Męczeństwo od dawna nie jest modne, Nick. Czemu do cholery chcesz ożywić tamten zwyczaj? Nick wpatrywał się w niego bez słowa. Davidowi trudno było znieść ciszę; zaczął gorączkowo porządkować dokumenty leżące na biurku. - Patrz, Nick, tu przed nosem masz niezbite dowody, daty, godziny, nazwiska i fotografie. Ta lista to chyba pół książki telefonicznej. Jadę nie jest wybredna. Oddawała się każdemu, od studenta poczynając, na fryzjerze kończąc. Czego jeszcze potrzeba, żeby cię przekonać? - Na Boga, Davidzie, nie trzeba mnie o niczym przekonywać, brzydzę się nią, ale muszę z nią zostać, przynajmniej dopóki dziecko się nie urodzi. - Dziecko? - zapytał szyderczo David. - Czyje dziecko, Nick? Twoje czy jednego z tych tutaj? - Rzucił na biurko plik fotografii, które rozsypały się po wypolerowanej powierzchni i spadły na szary dywan. - Dowiemy się tego, kiedy przyjdzie na świat i zrobimy test na ustalenie ojcostwa - odpowiedział cicho Nick. - Nie rozumiesz? Muszę z nią zostać, na wypadek gdyby ten nieszczęsny dzieciak był mój. Ktoś musi pilnować tej kobiety i dać dziecku szansę. - Nick - głos Davida był teraz spokojny. - Szansę, że jesteś ojcem tego dziecka są minimalne i wiesz o tym. Ostatnie dwa miesiące spędziłeś w Zambii, pracując nad filmem o słoniach. Wydaje mi się, że ostatnio starałeś się unikać Jadę, najpóźniej od tamtego dnia, kiedy przyszedłeś do mnie z Toni. Nie mylę się chyba. Nick milczał. Kiedy David wymienił imię Toni, w oczach Nicholasa zobaczył błysk bólu. Był wściekły na siebie, że nie potrafi zmusić przyjaciela do zmiany decyzji. Siedzieli w tym gabinecie niemal dwie godziny, w kółko wałkując sprawę. Urzędnicy już wyszli, w budynku nie było nikogo poza nimi. - Nick, ty nigdy nie miałeś szans. Sprytna dziwka złowiła cię zaraz po dyplomie, pamiętasz? Szybko pomaszerowałeś do ołtarza, mimo, pozwolę sobie zauważyć, sprzeciwu mojego i twojej matki. Jak długo masz zamiar ulegać wyolbrzymionemu poczuciu obowiązku? - David zachrypł. - To trwa już siedem lat, Nick, siedem długich lat. Masz wolność w zasięgu ręki, ale decydujesz się zostać w klatce. Nick przełknął łyk zimnej herbaty. Wciąż nie odzywał się ani słowem. - A co z Toni, Nick? - szepnął David. Wpatrzony w dno filiżanki Nick zobaczył falujące włosy, ciemne jak mokra kora, roześmiane usta i roziskrzone oczy, smukłe palce na swoich brwiach... Poczuł ukłucie przejmującego bólu. David wyczuł, że opór przyjaciela chwilowo osłabł, i ze wzmożoną energią ponowił atak. Ciął słowami jak ostrą szablą: - Czy zdajesz sobie sprawę, co się stanie, kiedy jej powiesz o tej szalonej decyzji? Stracisz ją na zawsze. Nick szlochał bezgłośnie, ostrze niby brzytwa rozcinało jego serce. Pobladły, masował palcami skronie, żeby uśmierzyć pulsujący ból. - Wyrzekasz się miłości, Nick. Urazisz jej dumę i złamiesz serce. To wyjątkowa kobieta, przyjacielu. Nie rób jej tego, nie zasłużyła na to - David przekonywał, kusił łagodnie. - Nie rezygnuj z niej dla Jadę. Nick wstał, stłumiwszy jęk bólu. Drżącą ręką przesunął filiżankę na spodeczku. Zdecydowanie wyrzucił myśli o Toni i marzenia o wspólnej przyszłości na samo dno piwnicy pamięci i zamknął drzwi na klucz. Wiedział, że jeśli zacznie o tym myśleć, załamie się i nigdy nie zmaże win dzieciństwa. Musi zostać z Jadę. Nie ma wyboru. - Davidzie, przestań. Proszę, już nic nie mów. Wycofaj pozew rozwodowy, a to... - z niesmakiem wskazał rozsypane na biurku i podłodze fotografie - ...spal. Nie chcę tego więcej widzieć. - Ruchem ręki powstrzymał adwokata, który już otwierał usta by protestować. - Dziękuję, Davidzie. Wiem, że masz rację, ale ja już podjąłem decyzję. David nie chciał, żeby ostatnie słowo należało do Nicka. - Pożałujesz tego. Gdybym mógł zrobić coś, co sprawiłoby, że odzyskałbyś zdrowy rozsądek, zrobiłbym to, uwierz mi. - Patrzył, jak przyjaciel w milczeniu zmierza do drzwi. - W razie czego znasz mój domowy numer, prawda? - Uśmiechnął się smutno. Nick skinął ręką na pożegnanie i wyszedł, cichutko zamykając za sobą drzwi. - A niech cię diabli, Nicholasie - mruknął David. Podszedł do okna i stał tam, wpatrzony w zachodzące słońce, które zalewało cały gabinet pomarańczowym blaskiem. Toni przez chwilę spoglądała na zachodzące słońce, a potem zdecydowanym ruchem zaciągnęła zasłony. Wróciła do swego gabinetu, upewniając się po drodze, że drzwi i okna są starannie zamknięte. Zajrzała do Timothy’ego, który spał smacznie, wtulony w pluszowe zwierzątko. Uśmiechnęła się. Z jakim apetytem zajadał smażoną rybę i surówkę z rzepy! Wiele miesięcy namawiała go do skosztowania rzepy, ale malec był uparty. Dopiero kiedy opowiedziała mu wymyśloną naprędce bajeczkę o Rzepce Tilly, biednym, nie lubianym przez nikogo warzywie. Tim zmienił się w zagorzałego zwolennika i zjadacza Tilly i domagał się jej do każdego posiłku, od owsianki po budyń. Chops, który z apetytem pochłonął wielką miskę żarcia, biegał po ogrodzie, znacząc swoje terytorium i warcząc na nie istniejące koty. W porządku. Toni mogła ze spokojnym sumieniem zacząć pracować nad artykułem o przemycie kości słoniowej. Weszła do gabinetu i jej wzrok spoczął na białej kopercie opartej o ekran komputera. Na pewno Izuba ją tu przyniosła. Sięgnęła po kopertę. Gruby sztywny papier szeleścił pod palcami. Na odwrocie wypisano jej imię dużymi drukowanymi literami. Uśmiechnęła się; to było pismo Nicka. W dolnym rogu koperty dopisał jeszcze kilka słów: „Izuba mówi, że wrócisz późno. Chciałem powiedzieć ci wszystko osobiście, ale ponieważ jest to sprawa nie cierpiąca zwłoki, zostawiam list. Wybacz, że robię to w taki sposób. Zobaczymy się jutro”. - Dziękuję, Nick - szepnęła przytulając kopertę do policzka. - Dziękuję, że mnie kochasz. Jak skąpiec ukryła list w kieszeni. Dotykała go co chwila, ale nie otworzyła koperty, dopóki nie upewniła się jeszcze raz, że wszystkie drzwi i okna są pozamykane. Chodziła po domu i śpiewała, nieprzytomna ze szczęścia. Zgadywała, co też może być w liście. Rozwód został orzeczony. Za kilka dni zamieszkają razem. Kochał ją i chciał się z nią jutro spotkać. Jakaż z niej szczęściara! Nuciła wymyślone piosenki o przyszłym szczęściu, celebrowała radosne myśli jak kapłan liturgię. Wreszcie usadowiła się wygodnie w fotelu i sięgnęła do kieszeni. Promieniejąca zadowoleniem, powoli rozerwała kopertę, rozkoszując się każdą chwilą. Najdroższa Toni. Zanim przeczytasz ten list, chcę, żebyś wiedziała, że kocham cię całym sercem, że zawsze będę cię kochał. Nic, także i to, co muszę ci powiedzieć, nie zmieni mego uczucia. Dzięki temu, że cię spotkałem i pokochałem, uważam się za najszczęśliwszego mężczyznę na ziemi. Bez wątpienia było to najlepsze, co mnie w życiu spotkało, ale... Toni pochłaniała otwierające list zdania jak smakosz zajadający się ulubioną czekoladą, ale kiedy przewróciła stronę, jej twarz nagłe pobladła, upodobniając się do pośmiertnej gipsowej maski. Nie mogła powstrzymać drgania ust, nie mogła oderwać wzroku od okrutnych słów: Nie potrafię tego wytłumaczyć, kochanie, ale czuję, że muszę z nią zostać, dopóki dziecko nie przyjdzie na świat. Nie, Nick, nie, krzyczała bezgłośnie, nie rób mi tego! Potrzebuję cię, kocham cię. Nasza przyszłość. Proszę, Nick, nie! Przerwano postępowanie rozwodowe. Modlę się do Boga, abyś mi wybaczyła, a przynajmniej zrozumiała, dlaczego tak postąpiłem. Uważam, że łatwiej nam będzie znieść to wszystko, jeśli przestaniemy się widywać. Toni. Kocham cię w każdej chwili, każdej sekundzie... Godziny mijały powoli. Zaalarmowany dobiegającym z salonu głośnym szlochem, pies wylazł z budy i podbiegł do drzwi. Węszył nerwowo przez chwilę, a potem ułożył się na tarasie. Co jakiś czas poszczekiwał cicho, oznajmiając swojej pani, że czuwa nad nią. Jesienne wieczory były chłodne, a bawełniana sukienka, którą Toni miała na sobie, nie chroniła przed zimnem. Gęsia skórka pokryła jej nogi i ramiona. Siedziała bez ruchu jak żałobna figura nad grobem. Nie widzieć Nicka. Nie czuć, jak bierze ją w ramiona, nie słyszeć, jak szepce miłosne wyznania ochrypłym z pożądania głosem, nie drżeć, gdy dotyka jej ciała. Jego słowa powracały echem w pustym domu: „Nie chcę budzić się rano bez ciebie u boku. Stanowimy jedność”. Bezmyślnie składała i rozkładała szeleszczący arkusik papieru. Dziecko. Nie chciała o tym myśleć. Jego żona nie chciała przecież mieć dzieci. Nienawidziła ich. To kłamstwo, to na pewno kłamstwo, ona nie może być w ciąży! A nawet jeśli spodziewa się dziecka, to nie Nick jest jego ojcem. Wspomnienia napływały z siłą wezbranej rzeki. Słowa wirowały w chłodnym powietrzu! ...a jeśli rozstanie nam sądzone... Ostatnie wersy utworu, który deklamował Nick podczas ich pierwszego spotkania nie dawały jej spokoju. ...wtedy, pięknego poranka, który czcił będzie twoją urodę, w twoim sercu jak ptak w gnieździe spocznę. - Boże, niech to nie będzie prawda. - Zsunęła się z krzesła, łkając cicho, klęczała na zimnej podłodze i modliła się urywanym głosem. - Pomóż mi, błagam. Zrobię wszystko, co zechcesz, ale nie zabieraj mi go. Nie wiem, co robić. To tak boli! - W rozpaczy Toni zwracała się do Boga, powiernika i przyjaciela z dziecinnych lat. - Boże! - Łzy zalewały jej policzki gorącym strumieniem. - Pomóż mi, dobry Boże. Wiem, zdradziłam męża, ale przecież wybaczasz grzesznikom. Kocham Nicka całym sercem. Proszę,] niech to nie będzie jego dziecko! Ptaki już zapowiadały radosnym ćwierkaniem nowy dzień, kiedy w salonie zapanowała wreszcie cisza. Zmęczony czuwaniem Chops przeciągnął się i poszedł do swojej budy. Skulona na dywanie Toni ukryła zapuchniętą od płaczu twarz w dłoniach i zapadła w płytki, niespokojny sen. W małym mieszkanku po drugiej stronie doliny siedział przed kominkiem pochylony mężczyzna. Nie słyszał świergotu budzących się ptaków. Nie zauważył pierwszych promieni słońca. Wpatrzony w dogasający płomień widział w nim błękitne oczy i roześmiane usta. ROZDZIAŁ 10 Ostre słońce rozświetlało błękitne niebo. Rześkie, chłodne powietrze zapowiadało niedaleką jesień. Krzyczące głośno mewy krążyły nad wysypiskiem śmieci szukając pożywienia. Wisdom stał w słońcu przed sklepem i uważnie obserwował mężczyzn, którzy wnosili do budynku skrzynki wina i piwa. - Wisdomie. - Pani Kahn pojawiła się przed nim niespodziewanie. - Znów masz dreszcze. Martwię się o ciebie. Wisdom wiedział, że wystarczy chwila nieuwagi z jego strony, a zaraz zniknie skrzynka piwa, więc nie odwracając głowy, odpowiedział: - Wszystko w porządku, proszę pani. Czuję się... - Napad kaszlu nie pozwolił mu dokończyć zdania. Pani Kahn zmarszczyła czoło. Uważnie przyglądała się chłopcu. Koszula wisiała na nim jak na strachu na wróble. Lśniąca niegdyś skóra zmatowiała i mimo jej bezustannych zabiegów Wisdom ciągle kaszlał. - Zamówiłam ci na jutro wizytę w klinice. Masz tam iść z samego rana. - Ależ, pani Kahn, zbliża się koniec miesiąca i muszę... - Tak, tak, Wisdomie. Proszę, zrób to dla mnie. Idź do lekarza - uśmiechnęła się ciepło. - Tak jest, proszę pani. - Chłopak odhaczał kolejne pozycje na swojej liście. W klinice nie znaleziono objawów żadnej choroby. Nieufna pani Kahn wysłała go do swojego lekarza domowego. - Z pani jest prawdziwa żydowska matka, droga pani Kahn - stwierdził doktor. - Czy dwaj synowie, sklep i różne organizacje dobroczynne nie absorbują pani wystarczająco? - Wisdom jest dla mnie jak syn, panie doktorze. To bardzo miły młody człowiek. Proszę go dokładnie zbadać. Coś mu dolega, jestem o tym przekonana. Lekarz zadzwonił kilka dni później. Podczas rozmowy z nim pani Kahn poczuła, jak jej ciałem wstrząsa zimny dreszcz przerażenia. Nie mogła uwierzyć w to, co słyszała. - Jeszcze dziesięć lat temu uważaliśmy, że choroby zakaźne nie stanowią już zagrożenia, ale myliliśmy się. Nie wynaleziono jeszcze lekarstwa ani szczepionki przeciwko AIDS; epidemia zatacza coraz szersze kręgi. - Lekarz mówił beznamiętnym, monotonnym głosem, jakby prowadził wykład. - Nie, panie doktorze. To pomyłka. Znam Wisdoma i jego rodzinę. To uczciwi, przyzwoici ludzie. - Pani Kahn. - Głos w słuchawce był łagodny, miękki. - Wirusem HIV można zarazić się albo w łonie matki, albo podczas stosunku płciowego. Rozmawiałem z Wisdomem. Oprócz jednej jedynej wizyty w shebeenie w zeszłym roku nigdy nie uprawiał seksu, więc z pewnością zaraziła go tamta prostytutka. - Lekarz bez słowa przysłuchiwał się łkaniom w słuchawce. - Czy powiedział pan już Wisdomowi? - spytała. - Nie. Chciałem najpierw porozmawiać z panią. - Bardzo dziękuję, panie doktorze. Doceniam to. - Głośno wytarła nos. - Sama powiem Wisdomowi. - Bardzo mi przykro, pani Kahn. Możemy zapewnić mu lekarstwa, które złagodzą przebieg choroby, ale na razie nikt chory na AIDS nie ma szans na wyzdrowienie. - Lekarz nie myślał już o sympatycznym Murzynie, zaaferowany studiował listę pacjentów, których miał dzisiaj przyjąć. - Dziękuję, panie doktorze. - Pani Kahn odłożyła słuchawkę. Niewiele czasu zajęło jej przekonanie męża, że Wisdomowi należą się trzy tygodnie płatnego urlopu. Wyjaśniła mu, że chłopak cierpi na chroniczny kaszel i pobyt na wsi, u rodziny, z pewnością dobrze mu zrobi. Pojechała do Shonalanga i odwiedziła Izubę, której oznajmiła, że Wisdom potrzebuje troskliwej opieki. Pani Kahn miała nadzieję, że czyste powietrze i spokojny tryb życia w Transkeju pomogą chłopcu stanąć na nogi. Izuba nie posiadała się z radości, kiedy miss Toni wspaniałomyślnie dała jej trzy tygodnie wolnego, żeby mogła pojechać z bratem. Cieszyła się, że znów zobaczy Beauty, że pobawi się ze swoim wnukiem. Była przekonana, że szaman natychmiast wyczuje, co jest nie w porządku z Wisdomem, i błyskawicznie go wyleczy. Pani Kahn naszykowała na drogę wielki kosz pełen smakołyków i odwiozła ich na dworzec. - Masz szczęście, że pracujesz u Kahnów - stwierdziła Izuba patrząc za drobną, okrągłą kobietą znikającą w samochodzie. Pani Kahn pomachała im ręką. - O tak, siostro. Jest dla mnie jak matka. - Wisdom pochylił się, by podnieść walizkę, ale przeszkodził mu w tym gwałtowny atak kaszlu. - Zostaw to - poleciła Izuba. Bez wysiłku ułożyła sobie walizkę na głowie. Płynnym, równym krokiem wmaszerowała na stację. Soze mocno ściskała rękę Wisdoma. W jej dużych oczach błyszczała radość i strach zarazem. Mała cieszyła się, że zobaczy starszą siostrę, dzidziusia i Umakhulu, ale przerażała ją myśl, że zaraz znajdzie się w brzuchu srebrnego węża, który pochłonął kiedyś Beauty i babcię. Smużki pary unosiły się i rozwiewały w chłodnym powietrzu, kiedy strumień ciepłego żółtego moczu zderzał się z ziemią. Nocne niebo jak aksamitna moskitiera otulało uśpioną wioskę. Księżyc oświetlał jasne ściany chat. Kucająca Beauty poruszyła się kilka razy, strząsając ostatnie ciepłe krople. Wyprostowała się i starannie owinęła kocem. Drzewa i krzewy, w dzień znajome i przyjazne, teraz były groźne i wrogie. Wydawało się jej, że widzi drapieżne hieny i thikoloshe, lubieżnego owłosionego karła z wielkim członkiem. Biegnąc do wioski, wzniecała bosymi stopami tumany kurzu. Chciała jak najszybciej dojść do swojej chaty. W końcu zamknęła za sobą drzwi z nie heblowanych desek i z radością wciągnęła w płuca kwaśny zapach wielu ciał. Cichutko podeszła do swojej maty i przytuliwszy do siebie dziecko, naciągnęła koc na głowę. Jej synek urodził się kilka miesięcy wcześniej. Przyszedł na świat w malutkiej chatce na skraju wioski. Na wiele tygodni przed porodem zielarz zaczął szykować dla Beauty gorzkie wywary, mające ułatwić dziecku przyjście na świat. Musiała uczestniczyć w niezliczonych rytuałach, aby dziecko nie rodziło się nogami do przodu czy z zębami, bo gdyby do tego doszło, akuszerki zabiłyby je natychmiast. Kiedy chłopczyk z łatwością wysunął się spomiędzy ud matki, powykręcane starcze palce z wprawą obmacały jego dziąsła. Ponieważ akuszerka nie wyczuła zębów, uznano, że Igguira, szaman, spisał się doskonale. Od tego czasu staruszek paradował po wiosce dumny jak paw. Kwilące, mokre jeszcze niemowlę położono na ziemi i przecięto pępowinę. Następnie trzymano chłopca przez chwilę w obłoku dymu. - Aaje! - zawołała z podziwem najstarsza akuszerka, podając dziecko innej, stojącej po drugiej stronie paleniska, z którego unosił! się gęsty, pachnący ziołami dym. - To dobry chłopiec. Patrzcie, jak głęboko wdycha dym. - Będzie silny jak bawół i dumny jak lew - dodała pochylona staruszka, przejmując niemowlę. - Patrzcie, jaki jest zły. Ale nie płacze. - Znowu wsunęła na wpół zaczadzone dziecko w kłęby dymu. - Żadne karły nie wyrządzą mu krzywdy. - Akuszerki! przeniosły maleństwo jeszcze raz nad paleniskiem i w końcu oddały skulonej na podłodze Beauty. Przytulonemu do matki chłopcu siłą otworzono maleńkie usteczka i wlano mieszaninę ziołowych lekarstw. Beauty patrzyła, jak słabo protestował. Nie interweniowała, bo wiedziała, że zioła wzmacniają nowo narodzone dziecię; uważano, że wszystkie niemowlęta są słabe po przyjściu na świat, a leki dają im siłę i charakter. Dopóki pępowina nie przyschła i nie odpadła, Beauty i chłopiec nie opuszczali chatki. Akuszerki były ciągle w pobliżu, pojąc i polewając małe ciałko czarodziejskimi wywarami, chroniącymi niemowlę przed złymi czarami. Dziewczyna wiedziała, że jej syn jeszcze długo będzie musiał łykać gorzkie leki przeciw prawdziwym i wymyślonym zakusom złych duchów, które udają żywych ludzi. Wsłuchana w równy oddech śpiącego niemowlęcia, Beauty dziękowała losowi, że nie praktykuje się już wielu starych zwyczajów. Szczególnym przerażeniem napełniała ją myśl o obrzędzie Zulusów, polegającym na wsuwaniu sztywnej łodygi do odbytnicy dziecka. Wywołane w ten sposób krwawienie miało zabić skłonności do rozpusty. Przytulała do siebie rozgrzane ciałko i słuchała cichego sapania. Ikhwezi, jutrzenka, dopiero zabłysła na niebie, a przy niemal wygasłym palenisku już krzątały się kobiety, zajęte przyrządzaniem rannego posiłku. Mężczyźni zebrali się przed chatką, obsiedli ognisko zwartym pierścieniem. Otuleni kocami, rozmawiając czekali na jedzenie. Z ich ust ulatywały kłęby pary, bowiem po nocy powietrze było bardzo zimne. Beauty zabrała dziecko i wyszła na dwór. Pierwszą rzeczą, na jaką spojrzała, były dwa drzewa jej wujów. Drzewo Justice’a trzymało się prosto, wyciągało ku niebu grube zielone gałęzie. Wyglądało jak jej wujek: zdrowe i silne. Wujek Wisdom zawsze był słabszy niż jego brat. Stare akuszerki twierdziły, że pierwsze z bliźniąt jest zawsze mocniejsze, bo wdycha więcej życiodajnych dymów. Drzewo Wisdoma obumierało. Usychające gałęzie, powykręcane jak starcze palce, opierały się na dachu chaty zamiast strzelać ku niebu. Beauty wymamrotała szybko modlitwę do Umdali, swego Boga, a także do Dzieciątka Jezus, które, jak ją uczono w kościele, również wiele potrafi. Bardzo kochała swego wrażliwego, cichego wujka. Tydzień temu przyjechał do kraalu z Izubą. Beauty nie mogła zapomnieć przerażenia w jego oczach, kiedy spojrzał na swoje usychające drzewo. Wiedział, że to znak od bogów, polecenie, że ma się przygotować na śmierć. Wisdom nerwowo wiercił się na macie w izdebce. Ostatnie niespokojne chwile snu przynosiły ze sobą koszmarne majaki. Widział Justice’a, ukochanego brata, który czerwoną gwiazdą uderzał w drzewo Wisdoma. U jego stóp siedziała obrzydliwa hiena i pożerała opadłe gałęzie. Widział dziewczynę, z którą spał owej nocy, kiedy razem z Justice’em poszli do shebeenu w Shonalanga, półprzytomni, pijani brandy, którą dali im brodacze. Pojawiła się w jego śnie, naga i pociągająca. Polakierowanymi na czerwono paznokciami przesuwała po jego ciele, wyginając się prowokująco, ukazując pełne, jędrne piersi. Kiedy chciał ją pocałować, zmieniła się w panią Kahn, jego białą matkę. Siedziała w sklepie, w ręku ściskała butelkę syropu i patrząc z rozpaczą na niego, płakała. Zanosiła się płaczem, strumienie łez zalewały jej policzki. Podszedł do niej, bo chciał ją pocieszyć. Objęła go i przytuliła do siebie, czule głaszcząc po głowie. Jej rozpacz była tak wielka, że Wisdom zapłakał wraz z nią. Obudziło go zimno: ktoś ściągnął z niego koc. Przez chwilę mrugał niepewnie, nie mogąc przyzwyczaić się do słabego światła. Koło jego maty klęczała malutka postać w żółtobrunatnej spódnicy. Wyciągała do niego zaciśniętą dłoń. - Dla ciebie - powiedziała Soze i uśmiechnęła się widząc, że Wisdom posłusznie zjada ofiarowany mu przysmak. Piasek z brudnej dziecięcej dłoni zazgrzytał między zębami, ale chłopak wolał zjeść trochę ziemi niż urazić malutką siostrzenicę. - Jeszcze? - dopytywała się Soze. - Jak chcesz, przyniosę jeszcze. Wisdom pospiesznie wstał z posłania. - Dziękuję, Soze. Pójdę teraz i zjem ze wszystkimi. Soze oddaliła się w podskokach. Podbiegła do grupki dzieci i jadła z nimi, zadowolona, że wujek zjadł, co mu zaniosła. Wisdom podszedł do kilku mężczyzn zgromadzonych wokół kociołka z posiłkiem. Usiadł tyłem do swojego drzewa, nabrał pełną garść gęstej papki i zjadł, mlaskając głośno. Popił to łykiem kwaśnego mleka, upewniwszy się wcześniej, że razem z nim siedzą tylko mężczyźni z jego klanu. Gdyby byli tu także inni, oznaczałoby to, że chce pojąć ich krewną za żonę. Nie był głodny, ale sięgnął po następną porcję, bo wiedział, że rodzinę ucieszy jego apetyt. - Dzisiaj, nasz bracie... - Wisdom podniósł głowę, słysząc skierowane do niego słowa. Mówił chudy jak szkielet starzec. - dzisiaj z wioski Yelelo przybywa Iggira. Razem z naszym czarownikiem zwietrzą wiedźmę, która ściąga na ciebie chorobę. - Obserwowaliśmy cię uważnie przez ostatni tydzień, Wisdomie, nasz bracie - włączył się drugi starzec, z głową jakby przysypaną popiołem. - Co rano budziłeś się coraz bardziej chory, z oczami podkrążonymi cierpieniem. Na pewno jakaś wiedźma wkradła się nocą do twojej chaty i oblewała cię krwią. Zgromadzeni zamruczeli ze strachem. - Wczorajszej nocy psy szczekały głośno, a dziś rano widzieliśmy w wiosce ślady pawiana. - Mężczyzna zniżył głos. - Wiedźma jechała na oklep na grzbiecie małpy, trzymała się jej ogona. Przejechała przez naszą wioskę na pawianie, który biegł tyłem. Zebrani zacieśnili krąg. Słońce nie było w stanie przegnać obawy przed czarami. - Zanim słońce uśnie za morzem, dowiemy się, kim jest ta wiedźma - oznajmił najstarszy mężczyzna, wysoki, o oczach ukrytych w fałdach pomarszczonej skóry, jakby dla ochrony przed ostrym afrykańskim blaskiem. Wisdom wzdrygnął się. Choć dorastał w mieście, zdawał sobie sprawę, jak wielkie znaczenie ma ceremonia wietrzenia wiedźmy. Magia była ważniejsza, potężniejsza niż wszelkie prawa, czy to plemienne, czy ustanowione przez białych. Oskarżony o uprawianie czarnej magii był zgubiony. Nie miał szans na żadną apelację, żadną amnestię. W dawnych czasach niewielu bogaczy dożywało sędziwego wieku. Oskarżyciele często kierowali się zazdrością, a ponieważ majątek skazanego przechodził w ręce wodza, ci skwapliwie akceptowali wyrok szamana. W zupełnej ciszy mężczyźni wyskrobywali z kociołka resztki owsianki i żuli powoli zastygłą masę. Wódz wstał, owinął się szczelniej pomarańczowym kocem, beknął głośno i ruszył w kierunku pustych teraz zagród z bydłem. Dzisiaj mężczyźni zostaną w wiosce. Aż do przyjazdu Iggiry z Yelelo będą rozmawiać, palić fajki i wypoczywać. Mali chłopcy, których jedyny ubiór stanowiły skórzane przepaski i woreczki kryjące genitalia, by nie wstąpiło w nich zło, dawno już wyprowadzili bydło na położone niżej pastwiska. Mężczyźni uśmiechnęli się wyrozumiale na widok czterolatka, nieporadnie przeganiającego z miejsca na miejsce zabłąkane kozy. Kiedy krowy się pasły, chłopcy ćwiczyli walkę na kije. Najsilniejszy wybierał potem najlepszy kawałek łąki dla swego bydła, a słabsi rozbiegali się po okolicy w poszukiwaniu ptaków i szczurów, które całą gromadą zjedzą w południe. - Wisdomie - zaczął jeden z mężczyzn, wydobywszy z worka u pasa fajkę i tytoń. - Przybywasz z miasta. Opowiedz nam, co piszą w gazetach białych ludzi o Afrykańskim Kongresie Narodowym. Słyszeliśmy wiele różnych historii i niepokój wkradł się w nasze żołądki. Zapalił fajkę i zaciągnął się głęboko dymem z długiego cybucha. Szary obłoczek zasłonił na chwilę długi naszyjnik, który podarowała mu żona na znak oddania. - Bracia! - Wisdom był bardzo dumny, że starsi plemienia pytają go o zdanie. - Codziennie słyszy się o Kongresie. - Zaniósł się ostrym kaszlem, przez chwilę nie mógł złapać tchu. Zebrani szeptali coś między sobą i czekali, aż podejmie przerwany wątek. Wisdom nerwowo przełknął ślinę. Teraz, kiedy przebywał w cichej, spokojnej wiosce, z dala od telewizji i gazet, jego wątpliwości co do Kongresu, zwłaszcza zaś do jego odłamu, reprezentowanego przez brodaczy, znacznie wzrosły. W domu zawsze słuchał uważnie Izuby czytającej głośno artykuły miss Toni. Ostatnio napisała: „Afrykański Kongres Narodowy musi mieć się na baczności przed swoimi młodymi naśladowcami, Towarzyszami. Ten odłam partii stanowią głównie dzieci, najczęściej niepiśmienne i rozczarowane, dzieci poczęte w nienawiści i wychowane w świecie przemocy, dzieci ciemności szukające światła. Szukają siły i odnajdują ją w swoich przywódcach. Publiczne odgrażanie się jest dobre dla głupców. Należy dopuścić do głosu prawdziwych przywódców...” Wisdom przedstawił punkt widzenia Toni słowami zrozumiałymi dla jego pobratymców: - Niektórzy nasi bracia, zwłaszcza nasze dzieci, utracili nadzieję na pokojowe zmiany. Uważają teraz, że rozmawianie z białymi jest oznaką słabości. Rozważają odejście z AKN i przejście do KN, bo przywódcy tej partii nie chcą mieć nic wspólnego z białymi. Mężczyźni milczeli. Najmłodszy z zebranych rysował coś na piasku czubkiem kija. - Twierdzą, że ich stopa musi przydusić kark białego człowieka do ziemi i że dla Bura nie ma miejsca w tym kraju - mówił Wisdom. Przerwał mu wódz. Słońce odbijało się w jego włosach, tak że były niemal oślepiająco białe. - Jeśli gwałtowni i krwiożerczy z KN i AKN wygrają, jeśli zlekceważą głosy rozsądnych ludzi i wygnają białych, to co się stanie z nami? Czy wzbogacą nasz kraj, utuczą nasze bydło, sprawią, że nasze córki będą płodniejsze? - Odkaszlnął głośno i splunął na ziemię kłębem żółtej flegmy. - Boję się, że wykrzykują oni tylko słowa, których wyuczyli ich szefowie za morzem. Wysoki mężczyzna dotknął swego naszyjnika stwardniałymi od ciężkiej pracy palcami. - My, Xhosa, i nasi przodkowie, od wieków walczymy przeciwko białym. Wielu z nich zginęło, wielu naszych odeszło do krainy cieni. Znamy ich jednak. Nienawidzimy ich, to prawda, ale, bracia, znamy ich przecież. A czy wiemy coś o przybyszach zza mórz i ich opowieściach o wielkich bogactwach? Czy słyszeliście kiedykolwiek, by ktoś rozdawał swoje bydło i kozy? Kiedy tylko wygnają Burów, zajmą ich miejsce, a w naszym życiu nic się nie zmieni. Starsi potakująco kiwali głowami. Wódz wyjął fajkę z ust i mrużąc oczy podrażnione dymem, przypomniał: - Nasi bracia wracają z miasta do rodzinnego kraalu. Zaczyna dla nich brakować pracy. To przez tych, którzy przyjeżdżają do naszego kraju i krzyczą jak przepiórki, za morzem pozamykano fabryki, a rodziny naszych braci zostały bez pracy i pieniędzy. Kto da nam pracę, kto nas wyżywi, kiedy bogaci biali stąd wyjadą? Toć żaden mężczyzna nie wraca do złej żony! Podobnie i oni; jeśli ich wygnamy, nie zechcą już tu wrócić. W słowach wodza Wisdom odnajdywał poglądy Toni. - AKN musi się strzec - zawyrokował staruszek. - Nie mogą stać się uparci i głusi, jak ci biali, którzy kiedyś rządzili i nadal grożą użyciem broni. Wsadził fajkę do ust i przez chwilę wsłuchiwał się w wysokie krzyki ihem, żurawi. Ucieszył go ten dźwięk: żurawie zwiastowały deszcz. Niepozorny staruszek, który do tej pory cicho siedział w słońcu, chrząknął głośno. - Bracia, jestem starym i głupim człowiekiem, ale, moi bracia, los naszych dzieci budzi we mnie strach. Słowa starca odzwierciedlały uczucia Wisdoma. Podobała mu się wizja świata, w którym zamiast śmierci i zniszczenia mężczyźni planują przyszłość swoich dzieci. Nie potrafił jednak wyzwolić się spod wpływu Justice’a. Wiedział, że nigdy nie zwierzy się uwielbianemu bratu z dręczących go wątpliwości. Całe dotychczasowe życie spędził w cieniu Justice’a. Już za późno szukać własnej drogi. - Bracia - przemówił. - Brodaci mężczyźni przemawiający w imieniu AKN twierdzą, że kiedy przejmą władzę, wszystko będzie wspólne. Nie będzie bogatych i biednych, szczęśliwych i smutnych. Wszystkie nasze dzieci będą mogły chodzić do szkoły, a lekarze i dentyści będą nas leczyć za darmo. Za nic nie trzeba będzie płacić. Będziemy sami wybierać tych, którzy mają nami rządzić. Nikt nie pomyśli, że jesteśmy głupi tylko dlatego, że mamy czarną skórę. - Być może przywódcy AKN to mądrzy ludzie - przerwał mu najmłodszy z kręgu - ale obawiam się, że niektórzy w ich otoczeniu są jak leniwe hieny. Nie podszedłbym do nich w nocy. Z szeroko otwartymi oczami czekałbym na ich czyny, z nastawionymi uszami czekałbym na ich słowa. Zebrani z aprobatą kiwali głowami. Słońce stało już wysoko, więc przenieśli się w cień ogrodzenia. Siwy wódz słuchał uważnie, nowe czasy bowiem sprawiły, że odpowiadał już nie tylko przed ludźmi z wioski i duchami przodków. Stary porządek odchodził do przeszłości. Nawet w małych wioskach odczuwało się łagodne drżenia, zapowiedzi potężnych wstrząsów, które miały zmienić cały kontynent. Stary, tradycyjny afrykański świat ruszał się powoli, jak stado słoni kroczące pewnie po znanych od dawna ścieżkach, ale nowa Afryka biegła do przodu jak gazela, a to niepokoiło starszych. Z uwagą przyglądał się poważnym twarzom zebranych, twarzom mężczyzn żyjących w ciągłym kontakcie z przyrodą, mężczyzn usiłujących zaakceptować i zrozumieć gwałtowne zwroty w polityce rządu. - Wiemy, że podczas niedobrych, pełnych mroku lat AKN żywił się mlekiem matki Rosji. Czy teraz, gdy biali odzyskali rozsądek, nasi bracia, przywódcy AKN, przemówią własnymi słowami, czy też słowami zakwaszonymi mlekiem z owego wymienia? Nadchodzą czasy niepewne jak brzeg rzeki po wielkim deszczu - mówił. - Musimy patrzeć na świat z bystrością orła i stąpać z ostrożnością myśliwego. Poczekajmy i zobaczmy, co przyniesie nam przyszłość. Potakiwali, chrząkając głośno, tylko Wisdom milczał. Każdy mężczyzna tutaj wypowiadał się, mając świadomość, że pozostali szanują go i słuchają uważnie. W jaskrawym świetle dnia, w porównaniu z domorosłą filozofią starych wieśniaków bladła wizja przyszłości rozsnuwana przez brodatych. Siedział nieco na uboczu i z zadowoleniem przysłuchiwał się mężczyznom przeżuwającym fakty jak bezzębne kobiety suszoną koźlinę. Temat rozmowy się zmienił. Rozprawiali o swoim największym skarbie, czyli bydle, kiedy dobiegły ich piskliwe okrzyki kobiet. Niechętnie ruszyli do wioski, by przyglądać się ceremonii wietrzenia wiedźmy. Soze poprawiła naczynie, które zsuwało jej się z głowy, wyprostowała się i dołączyła do długiego szeregu kobiet i dziewcząt. Ich kolorowe spódnice wyglądały z daleka jak wielki, nakrapiany czernią i czerwienią wąż, pełznący przez zieloną trawę w stronę rzeki Gxara. Beauty kroczyła dumnym krokiem za Izubą. Dziewczyna miała barki i twarz pobielone sproszkowanym piaskowcem na znak, że jest karmiącą matką. Magiczny naszyjnik z drewna, korzeni i włosów z ogona świętej krowy kołysał się w rytm jej kroków. Z łatwością dopasowała się do trybu życia wioski. Była szczęśliwa. Niedaleko Beauty szła jej babka. Na głowie, starannie omotanej biało-czerwoną chustką, nie niosła żadnego naczynia. W ostrym słońcu połyskiwały bransolety z drutów i paciorków, zakrywające jej ręce od przegubów po łokcie. Nad rzeką kobiety odstawiły wiadra, garnki i naczynia. Przyklękły nad błotnistą wodą na okrągłych kamieniach i zaczęły prać spódnice i koce, które ze sobą przyniosły. Dzieci zabawiały się łapaniem kijanek. Ciemna zieleń niskich zarośli wkrótce zniknęła pod mieszaniną kolorów. Kobiety rozwieszały na krzakach pranie: białe i pomarańczowe spódnice, wielobarwne błękitne, zielone i czerwone fartuchy mężatek i chusty na głowę wyglądały jak olbrzymie motyle, które odpoczywają nad brzegiem rzeki. Kobiety ruszyły w górę strumienia, aż znalazły się nad ocienionym jeziorkiem przodków. Usiadły w pobliżu aloesu, który barwiła czerwień pierwszych kwiatów. - Umakhulu. - Beauty rozwiązywała koc, utrzymujący niemowlę na jej plecach. - Opowiedz nam o Nongawuse. - Ostrożnie wsunęła nabrzmiałą sutkę w poszukujące usta dziecka. Uśmiechnęła się, kiedy malec zaczął mocno ssać. Kobiety usadowiły się wygodniej, ucieszone, że jeszcze raz usłyszą opowieść o dziewczynie-wróżbitce, której wizje sprawiły, że plemię Xhosa utraciło całą swoją siłę. - Był to... - staruszka smutno kiwała głową - ...był to bardzo ciężki okres dla naszego narodu. - Sięgnęła do przytroczonej do pasa torebki i wydobyła z ukrycia ozdobiony kolorowymi paciorkami ustnik swojej fajki. Zawsze starannie go chowała, gdyby bowiem dostał się w cudze ręce, mógłby być wykorzystany do czarów. Kobiety i dziewczynki siedzące dookoła niej czekały cierpliwie. Ciszę przerywało jedynie ciche cmokanie. To staruszki z rozkoszą ssały cybuchy fajek. - Drogie dzieci, dawno temu dziewczyna-wróżbitka imieniem Nongawuse przyszła nad to właśnie jeziorko. Zajrzała głęboko w jego toń i ujrzała naszych przodków, usłyszała też ich głosy. Żądali, byśmy zarżnęli wszelkie bydło i spalili wszelkie zboże. W zamian za to obiecali powrócić z krainy cieni i przegonić białych za morze, tak że cały kraj znów należałby do Xhosa. Stara przerwała opowieść i zaciągnęła się dymem. Kobiety spoglądały na siebie z przerażeniem w oczach. Sama myśl, że można własnoręcznie podpalić z taką troską, z takim wysiłkiem uprawiane pola, wydawała się im szaleństwem. Małe dziewczynki patrzyły na staruszkę z niedowierzaniem. Nawet one, dzieci jeszcze, wiedziały, że bydło to skarb. Krowy były tak ważne, że kobietom nie wolno było się do nich zbliżać. Tylko dziewczynki przed dojrzewaniem i kobiety po menopauzie miały wstęp do najważniejszego miejsca w wiosce, zagrody bydła. Soze pisnęła i ukryła twarz na łonie matki. - Cóż mogła zrobić biedna dziewczyna? Przodkowie przemówili. Kobiety potakiwały ze zrozumieniem. Przodkowie byli potężni i należało być im posłusznym. - Nongawuse opowiedziała o wszystkim swemu wujowi, szamanowi. Mieszkał on wśród Gcaleka, wielkiego odgałęzienia naszego ludu. Wiedział, że przodków złości nasza słabość. Nasi bracia wierzyli w nauki misjonarzy i zapominali o duchach przodków. Pozwalaliśmy białym zajmować coraz więcej naszej ziemi. Zasłuchana Beauty podała synkowi drugą pierś. - Wiedział, że musimy złożyć wielką ofiarę. Przez wiele dni na wzgórzach rozbrzmiewały ryki zarzynanych krów, przez wiele nocy niebo jaśniało od płomieni niszczących nasze pola. Lud Gcaleka ze szczepu Xhosa był dumny, że tak skrupulatnie wypełnił nakazy przodków. Staruszka otarła oczy wierzchem dłoni. Brzęk jej bransolet wydał się nienaturalnie głośny w panującej wokół ciszy. - W końcu Gcaleka nie mieli ani jednej krowy, ani jednego pola. Wówczas usiedli na wzgórzach i przez całą długą noc oczekiwali nadejścia armii umarłych, która przepędziłaby białych za morze. - Umakhulu pociągnęła nosem zanim podjęła opowieść. - Nadszedł wyznaczony dzień, ale, moje dzieci, nie różnił się on niczym od innych dni. Przodkowie nie dawali żadnego znaku. Dzieci płakały z głodu, a oni milczeli. Izuba patrzyła na twarze kobiet, które chłonęły słowa jej matki. Moje siostry, pomyślała, nasi przodkowie uwierzyli w majaki młodej dziewczyny i dlatego nasz naród stracił swą potęgę. I oto dzisiaj znowu niektórzy Xhosa słuchają tych, którzy nie chcą negocjacji. Nie można dopuścić do tego, żeby nasze plemię ponownie zginęło z własnej ręki, żeby popełniło polityczne samobójstwo. Wyczuwając w dorosłych strach i smutek, mała Soze odeszła od Izuby, przytuliła się do babci i ukryła twarz między jej obwisłymi piersiami. - Przez długie miesiące, które nastąpiły po wielkiej ofierze, nasz lud wymierał, Xhosa umierali i leżeli na ziemi, a było ich tylu, ile iskier w ognisku. Ci, którzy przeżyli wielki głód, zapomnieli, że kiedyś byli potężnym plemieniem. Stali się podli, jak Mfengu, pogardzane plemię żebraków. Ajee! - lamentowała. - Straciliśmy władzę, nasza ziemia leżała odłogiem, tysiące młodych i starych odeszło do krainy cieni. Izuba widziała, jak jej matka odsuwa Soze i z trudem podnosi się z ziemi. Nawet miss Toni, która tak dużo o nas wie, pomyślała, nie rozumie, jak nasze plemię mogło doprowadzić się do samozagłady. Kobiety pochowały fajki, strzepnęły spódnice i rozeszły się, żeby pozbierać rozwieszone pranie i napełnić wodą naczynia. Potem cała gromada ruszyła w stronę kraalu. Soze poprawiła naczynie na głowie i ściskając w pulchnej dłoni glinianą kózkę, podreptała za dorosłymi. ROZDZIAŁ 11 Toni przeciągnęła się. Promienie słońca przenikały ją na wskroś, napełniały ciało miłym ciepłem, uspokajały. Słuchała wysokich krzyków mew, szumu fal, śmiechu dzieci i starała się nie myśleć o niczym. Nie odwracając głowy mogła ze swojego miejsca widzieć szczyt górujący nad miastem. Był to piękny dzień. Z ust Toni wyrwało się bezwiedne westchnienie, kiedy patrzyła spod ronda słomkowego kapelusza na Tima. Chłopiec i Chops uganiali się po plaży, wbiegali do wody, umykali przed grzywami fal, białymi jak świeżo ubite białka. Dwie dziewczynki piszczały z udawanym przerażeniem, kiedy ojciec rzucał je na fale. Obserwując wysokiego, szczupłego mężczyznę, zatęskniła za Nickiem. Już tyle czasu upłynęło od ostatniego krótkiego spotkania! Nie rozumiała, dlaczego zdecydował się zostać z Jadę, ale starała się zaakceptować jego wybór. Podczas długich, bezsennych nocnych godzin przypominała sobie każdą spędzoną z nim chwilę. Wpatrzona w okno, za którym dębowe liście, niesamowite i obce w świetle księżyca, kołysały się na wietrze, słyszała jego ciepły głos i czuła twarde, muskularne ciało. Śniła na jawie i zasypiała na poduszce mokrej od łez. Ojciec źle ocenił siłę fali i woda zalała dziewczynkę. Ogarnięta paniką mała z całych sił przytuliła się do niego, parskając i plując. Oto czego potrzeba Timowi, pomyślała Toni. Mężczyzny, którego mógłby podziwiać i naśladować. Serge tak rzadko bywał w domu. Coraz częściej ostatnio musiał wyjeżdżać służbowo. Toni wiedziała, że w większości tych podróży towarzyszą mu coraz to inne kochanki. Miłość do Nicka pozwoliła jej spojrzeć na Serge’a obiektywnie. Zrozumiała, że niekończąca się procesja kochanek umacnia go w jego męskości, grupka kompanów dawała mu złudzenie popularności, a napady szału po alkoholu pozwalały powiedzieć rzeczy, których na trzeźwo nie byłby w stanie wykrztusić. Kiedy brał ją w ramiona, odczuwała jedynie litość, podobną do uczucia rolnika, który głaszcze aksamitne chrapy zabieranych do rzeźni cieląt. Życie z Serge’em nie było już tak męczące, ale Toni miała dość udawania. Nagle zimne ciało przylgnęło do jej rozgrzanych pleców. Drgnęła, gwałtownie wyrwana z rozmyślań. - Timothy, tygrysku, jesteś cały mokry! - pisnęła odwracając się na plecy. Zaczęła go łaskotać, aż chłopczyk głośno błagał o litość. Wtedy wytarła go do sucha grubym ręcznikiem. Tim przytulił się do niej. Jej ciało powoli ogrzewało drobną, zmarzniętą figurkę. - Kocham cię, mamusiu - oznajmił, nawijając sobie na palec kosmyk jej włosów. - Jak bardzo? - zapytała z uśmiechem. - Jak niebo jest duże - odparł. - A ja kocham cię jak niebo i morze razem. - Pocałowała go w czubek głowy. Chłopczyk otoczył ramionami jej szyję. - Mamusiu - zaczął, rysując coś na piasku. - Mamusiu, Chops chciałby rybę, chodź, kupimy mu. Biedny Chops jest bardzo głodny. Toni z trudem powstrzymywała śmiech. - Kochanie, przecież Chops nie lubi ryb. Nigdy ich nie je. - Teraz już lubi, mamusiu, bo przecież dzisiaj pływał. - Wobec tak logicznego rozumowania Toni musiała skapitulować. - Dobra. Idź po Chopsa. Zanim stąd pójdziemy, musimy opłukać go z morskiej wody. Toni usiadła i rozbawiona obserwowała, jak Timothy usiłuje schwycić psa, daremnie próbującego upolować mewę. Potężne, majestatyczne ptaki przelatywały tuż nad nim, niemal w zasięgu psiego pyska. Siadały na mokrym piachu kilka metrów przed jego nosem, nonszalancko czekały, aż do nich podejdzie, i w ostatniej chwili wzbijały się w powietrze. Biedak biegał za nimi po całej plaży. Mewom ta zabawa nigdy się nie nudziła i w końcu umordowany, zziajany Chops położył się na piachu, zbyt zmęczony, by choćby odwrócić łeb. Tim, zgięty z wysiłku, ciągnął go teraz za sobą po białym gorącym piasku. Tuż za nimi szła dwójka dorosłych. Twarz Toni rozjaśniła się. - Helen, Clive, jak miło was zobaczyć! - Zerwała się z ręcznika i objęła przyjaciół. Przypiąwszy smycz do obroży psa, kazała mu usiąść. Udał, że wykonał jej polecenie, w gruncie rzeczy jednak gotów do ucieczki. Toni pociągnęła go za miękkie ucho. - Głuptasie - tłumaczyła - mewy cię wykiwały. Musisz się z tym pogodzić. Chops polizał jej dłoń, ale nie odrywał wzroku od białych ptaków szybujących nad oceanem. - Idziemy na łodzie, żeby kupić Chopsowi rybę - oznajmił Timothy. - Czy to trochę nie za wcześnie, stary? - zdziwił się Clive. - Tak, ale bardzo chcemy spróbować. Chops ma na nie wielką ochotę - odpowiedział chłopiec, ściskając dłoń Helen. - Ciociu Helen, chodź z nami. Tim kochał Helen i przedszkole w jej wiejskim domu na wzgórzu. Bardzo mu się podobała zagroda. Uwielbiał zbierać jajka i karmić kaczki. Helen wzięła go na ręce. Ognistoczerwone włosy tańczyły dokoła jej twarzy jak płomienie. - Ojej, robisz się coraz cięższy - jęknęła. - Tak, pójdziemy z wami. Muszę porozmawiać z twoją mamusią. Tim nigdy nie nudził się w porcie rybackim. Włażenie na zwoje grubych lin, stąpanie po śliskich od krwi i rybich łusek pokładach czy rozmowy z rybakami dawały mu tyle radości, ile innym dzieciom Disneyland. Toni i Helen zatrzymały się na nadbrzeżu. Obserwowały, jak Clive podaje oszalałego z radości chłopca rybakowi, który pozwolił mu wybrać sobie rybę z łodzi. - Toni - zaczęła Helen. - Twoje ostatnie artykuły dla Daily News i Look Out były doskonałe. Toni zarumieniła się, zadowolona z pochwały. - Płakałam, czytając o tej dziewczynie, którą zgwałcili, bo nie chciała bojkotować szkoły. Jeszcze teraz przenika mnie dreszcz na wspomnienie sceny z pielęgniarzami, którzy usiłowali powstrzymać krwotok. Czegoś takiego nam trzeba. Kogoś, kto pisze prawdę i zarazem sprawia, że czytelnik czuje strach i zapach krwi. - Helen, do czego zmierzasz? - spytała Toni. - Obiecano nam stary magazyn w Shonalanga, w sektorze B. Chcemy otworzyć tam świetlicę. Musimy jednak sami naprawić szkody, których tam pełno od czasu zamieszek. Nadchodzi zima i potrzebujemy szyb do okien, papy na dach i trochę mebli. - Wzruszyła ramionami. - Duże firmy nie są zainteresowane wspomaganiem tak małego ośrodka. Helen przerwała na chwilę i odsunęła włosy z twarzy. Szare oczy Toni były poważne i smutne. - Potrzebna nam pomoc. Chcemy, żeby ludzie zobaczyli i zrozumieli ciężką sytuację Murzynek, które muszą zostawiać dzieci pod byle jaką opieką. Muszą wyobrazić sobie, co czują dzieci zamknięte całymi dniami w zatłoczonych, śmierdzących klitkach. Chcemy, żeby ludzie zobaczyli te chude ciała, pokryte ranami i bliznami, i te główki pełne wszy. Toni, dobrze wiesz, że na jednej małej głowie mieszczą się setki wszy. Wiesz także, że te obrzydliwe insekty jadają kilka razy dziennie i ciągle ranią delikatną skórę. Toni, jesteś nam potrzebna, aby wzbudzić w ludziach współczucie. Niestety, nie możemy ci zapłacić, ale błagam, porozmawiaj z matkami, obejrzyj dzieci, zrób coś, żeby czytelników wzruszył ich los. Toni przykryła dłoń Helen swoją. - Jeśli Stan le Roux zadzwoni dziś i powie, że mi wolno użyć informacji, które otrzymałam od jego ludzi, skończę tekst o przemycie kości słoniowej już dzisiaj. Podrzucę Tima do ciebie w poniedziałek i pojedziemy do Shonalanga. - Dziękuję Toni. Jesteś kochana. - Helen uścisnęła dłoń przyjaciółki. - Właściwie dlaczego nie zostawisz u mnie Tima już dziś wieczorem? Będziesz mogła spokojnie pracować. Upieką sobie z Clive’em rybę w ogrodzie. - Tim na pewno będzie zachwycony - ucieszyła się Toni. - I ja także bardzo się cieszę. Jest już w tym wieku, że potrzebuje wzorca mężczyzny. Helen spoglądała na nadchodzących z przeciwka chłopca i Clive’a. Dawno temu już usiłowała przekonać Toni, żeby zabrała syna i odeszła od Serge’a. Przyjaciółka opowiedziała jej wówczas o koszmarnym dzieciństwie w domu ojczyma i oświadczyła, że nie chce własnego syna narażać na takie przeżycia. Helen nie powracała do tego tematu. Była jednak bardzo zadowolona ze związku Toni z Nickiem, i bardzo zła, kiedy Nick zdecydował się zostać z Jadę. Starała się ze wszystkich sił podtrzymać przyjaciółkę na duchu. - Toni - rzuciła impulsywnie - wiem, że obiecałam nie poruszać tego tematu, ale czy ostatnio miałaś jakąś wiadomość od Nicka? - Nie, Helen. - Toni uśmiechnęła się smutno. - Nie widziałam się z nim i nie planuję tego. To zbyt bolesne. Helen objęła ją serdecznie i przytuliła mocno. - Hej, wy! - krzyknął Clive. - Patrzcie, co ma Tim! - Kobiety jednak były zbyt roztargnione, by zwracać na nich uwagę, więc zwrócił się do chłopca: - Słuchaj, stary, leć już do samochodu, a ja zaraz przyprowadzę twoją mamę i Helen. Timothy pomaszerował, uczonym językiem opowiadając psu o rybach i rybakach. - Co się stało? - zapytał Clive. - Nic - odparła Toni. - Nick - poprawiła Helen. - Dobrze, już dobrze - Clive przytulił Toni. - Nie płacz, proszę. - Przepraszam, Clive. - Pociągnęła nosem. - Wiem, że się rozklejam, ale bardzo za nim tęsknię. Lekko pocałował ją w czubek głowy. - Nickowi też ciebie brakuje. Przed wyjazdem do Zambii był bardzo cichy, smutny i zamknięty w sobie. Ta decyzja go niszczy. Toni wytarła łzy grzbietem dłoni. - Zawsze możesz na nas liczyć, pamiętaj o tym. Z dala dobiegł ich cienki głosik: - Wujku Clive, chodź szybko. Chops liże rybę po nosie. Chodź! Toni założyła ciemne okulary i wszyscy podbiegli do Tima, który stał na palcach i w podniesionej ręce ściskał rybę. Toni zbeształa psa i ruszyli na parking. Na czele kroczył Tim, dumnie trzymając rybę za skrzela, jak go nauczył rybak. Tuż za nim dreptał Chops, nadal gotów pomagać. - Nie wolno, Chops - tłumaczył mu chłopczyk. - Psy nie jadają ryb, bo ość może utkwić w żołądku i będziesz chory. - Mocniej przycisnął rybę do siebie. Toni roześmiała się i zmierzwiła mu włosy. Kiedy Tim odjeżdżał samochodem Clive’a, matka i syn posyłali sobie całusy, dopóki auto nie zniknęło za zakrętem. Chops szczekał głośno, w ten hałaśliwy sposób informując domowników, że wrócił i czuwa. Na cichy szmer otwieranych drzwi Toni przykryła dłonią słuchawkę, odłożyła notes i odwróciła się. - Witaj Serge - powiedziała. - Poczekaj chwilę. Rozmawiam ze Stanem le Roux. Serge skinął głową i podszedł do włączonego komputera. Chłodnym wzrokiem wpatrywał się w słowa, które kilka minut wcześniej napisała jego żona. Całkowity zakaz handlu kością słoniową sprawi najwyżej, że i tak już potężny czarny rynek zejdzie do jeszcze głębszego podziemia. Rząd będzie miał wówczas tyle dopowiedzenia, ile rządy Ameryki Łacińskiej w sprawie upraw kokainy czy krajów Złotego Trójkąta w kwestii opium. Serge mruknął coś pod nosem i przycisnął klawisz wyświetlający następną stronę. Kiedy przebiegał wzrokiem zielone linijki tekstu, jego usta zacisnęły się w wąską linię. Niektórzy jednak twierdzą, że całkowity zakaz będzie im na rękę, bowiem wytrąci handlarzom z rąk możliwość posługiwania się sfałszowanymi listami przewozowymi. Dlaczego, złościł się w duchu, dlaczego, na Boga, moja żona musi pisać akurat o handlu kością słoniową i rogiem nosorożca? Zaraz ktoś utworzy specjalną komisję, przeprowadzą dochodzenie i spieprzą mi transakcję. Niech ją diabli! Zerknął na Toni. Musi przestać pisać. Powinna mieć więcej dzieci, wtedy byłaby zbyt zajęta albo zbyt zmęczona, żeby węszyć za dobrymi tematami. - Więc mogę napisać, że komendant straży przyznał się, że strzelał do słoni i nosorożców? Nie muszę się opierać na zeznaniach strażnika? Świetnie. A dlaczego sypnął on zwierzchnika? Ach, tak. - Toni notowała coś szybko. - A więc tym razem zadziałała ekonomia i zdrowy rozsądek. Strażnik zrozumiał, że komendant nie tylko nadużył pokładane w nim zaufanie, lecz na dodatek zgarniał do własnej kieszeni pieniądze, które gdyby wpłynęły legalnie do kasy, Zarząd Parku przeznaczyłby na poprawę warunków pracy. - Z trzaskiem zamknęła notes i przejechała palcami przez jeszcze sztywne od wody morskiej i lakieru włosy. - Dziękuję, Stan - powiedziała do słuchawki. - Jestem ci bardzo wdzięczna za te informacje. To będzie świetna historia. Dobranoc i jeszcze raz dziękuję. Serge zwrócił się ku niej, dźgając palcem w monitor komputera. - Ty, ty... powinnaś się wstydzić - wybuchnął. - Kobieta o twojej pozycji społecznej nie zachowuje się jak podrzędny gryzipiórek czy jakiś zakichany zbawca. Czy nie dość na świecie głupców, którzy chcą utrzymać w mocy zakaz handlu kością słoniową? Czy nie dość ludzi zostało po tym zakazie bez pracy i środków do życia? - przerwał, by zaczerpnąć tchu i Toni wpadła mu w słowo. - Piszę o kłusownikach i przemytnikach, których nie obchodzi los bezrobotnych. Liczą się dla nich tylko pieniądze, mają w nosie los zwierząt. - Mówiła szybko, nie chcąc doprowadzić do następnej kłótni. - Czy wiesz, że w ciągu ośmiu, rozumiesz, ośmiu lat, wybito połowę afrykańskich słoni? Jeśli nie położy się temu kresu, tylko kilka tysięcy tych zwierząt dożyje nowego stulecia. - Aż jakiego to powodu wydaje ci się, że to, co piszesz, ma jakikolwiek wpływ na rozwój sytuacji? - warknął Serge. - Nikt z odrobiną oleju w głowie nie czyta twoich wypocin. - Stuknął papierosem w monitor. - Daj spokój, Toni. Przestań wypisywać te bajeczki i robić z siebie idiotkę. Chodź do łóżka. - Zaśmiał się nieprzyjemnie, wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi. Toni patrzyła chwilę w ślad za nim. Potem wyprostowała się i usiadła przed monitorem. - Ach, tak. Nikt nie czyta tego chłamu - syknęła przez zęby. - Zobaczymy, Serge. Zobaczymy. Kiedy jej palce szybko odnajdywały właściwe klawisze, ze wspomnień powrócił do niej ciepły, męski głos. „Twoje artykuły są doskonałe, kocie”. Wydało jej się, że szare oczy pełne aprobaty patrzą na nią zza rogowych okularów. Oparta o drzwi chatki Izuba z uśmiechem przyglądała się Beauty, nucącej coś uśpionemu synkowi. Uśmiech znikł jednak z jej twarzy, kiedy spojrzała na czarną główkę wnuka. - Serce moje słabnie niby drzewo zjadane przez kornika, jak pomyślę, że za dziesięć dni muszę was opuścić i wracać do Shonalanga, do smrodu wielkiego miasta - mruczała do siebie. Nagłe szarpnięcie wyrwało ją z zadumy. Zdyszana Soze, ciągnęła ją za rękę. - Urna, Urna, patrz, kto tu idzie. Boję się, Urna. - W dziecinnym głosiku brzmiał strach. Izuba zawołała mężczyzn. - Przybyła Igqirakazi z wioski Yelelo. Chodźcie szybko! Mężczyźni zebrali się koło zagrody dla bydła. Dzień miał się już ku końcowi i teraz pomagali chłopcom zabezpieczyć krowy i kozy przed atakami drapieżników. Podeszli zwartą grupą, ciekawie zerkając na szamankę i jej pomocnicę, które kroczyły powoli w kierunku wioski. Izuba przyglądała się im uważnie, bo Toni prosiła ją, żeby zwróciła uwagę na każdy szczegół ceremonii. Jej Boże Dziecko chciało przypatrywać się obrządkowi wietrzenia wiedźmy, ale byłoby to wbrew plemiennym zwyczajom. Lśniąca od tłuszczu gładka i okrągła twarz Iggirakazi nie zdradzała wieku. Jej głowę ozdabiała czapa z futra zwierzęcia, które jako pierwsze zobaczyła po tym, jak przodkowie przemówili do niej i kazali jej zostać szamanką. Dzięki sznurkom białych paciorków zwisających nad czołem i uszami miała widzieć, słyszeć i pojmować więcej niż inni, a koraliki wokół przegubu prawej ręki chroniły ją przed złymi mocami. Zrobiony ze skóry hipopotama sjambok i bicz z krowiego ogona zwisały luźno ze starczej dłoni. W surowej, groźnej twarzy przerażały zwłaszcza oczy lustrujące zebranych. Otaczała ją aura władzy i niebezpieczeństwa. Wieśniacy bali się odejść od bielonych ścian chat i tchórzliwie odwracali wzrok. Tylko Izuba, która pamiętała o danej Toni obietnicy, wytrzymała spojrzenie oczu o białkach zabarwionych na czerwono od częstego używania wywołujących wizje narkotyków. Towarzysząca starej pomocnica wyprzedziła ją i ustawiła przed chatą wodza drewniany zydel. Pomogła Iggirakazi usiąść i podała jej misę świeżo uwarzonego piwa. Staruszek-wróżbita, który zajmował się Beauty przed narodzinami jej syna, usiadł naprzeciw wiedźmy z Yelelo. Skraj jego długiej białej szaty walał się w kurzu, ale nie zwracał na to uwagi. Sznury białych paciorków zasłaniały mu twarz. Dwie przystrojone w futrzane czapy głowy nachyliły się ku sobie. Odsuwali się jedynie po to, żeby dosypać nowych ziół do powstającej mieszanki. Z rozkoszą wdychali halucynogenne proszki. Ludzie z przerażeniem, ale i z fascynacją śledzili makabryczny rytuał, sparaliżowani myślą, że zaraz ktoś z nich może okazać się winnym choroby Wisdoma. - Odejdźcie - skrzekliwy głos Iggirakazi rozniósł się echem po kraalu. - Odejdźcie stąd! Duchy nie przemówią, dopóki chaty nie opustoszeją! Stara podniosła się gwałtownie i machnęła sjambokiem ze skóry hipopotama. Wieśniacy rozbiegli się, w panice przewracając garnki i depcząc koszyki. Schronili się na wzgórzu, przerażeni jak stado gazeli, które wyczuło zapach lwa. Dla starego wróżbity wybór był oczywisty. Syn wodza miał największą chatę i tyle samo bydła, co jego ojciec. Było go stać na utrzymywanie dwóch żon, obie urodziły mu dużo zdrowych dzieci. Zarażony kapitalistyczną miłością do posiadania, zapomniał o koniecznym strachu przed ludzką zazdrością. Teraz z przerażeniem patrzył na sylwetki uwijające się przed jego chatą, nie wiedząc, że to nie jemu grozi niebezpieczeństwo. Szamanka z Yelelo miała stary dług do spłacenia, chciała się zemścić za upokorzenie, o którym nie potrafiła zapomnieć. Wiele lat temu potrzebowała wewnętrznych organów dziecka do uwarzenia bardzo silnego napoju magicznego. Upatrzyła sobie dziewczynkę i przekonana, że mała jest sama nad rzeką, zakradła się od tyłu, aby ogłuszyć ją uderzeniem w głowę. Poślizgnęła się jednak i to osłabiło siłę ciosu. Zamiast zmiażdżyć czaszkę, uderzenie nadwerężyło tylko jedno oko: wypłynęło jak rozdeptane winogrono ze skórki. Mała zaczęła wrzeszczeć. Zanim Iggirakazi zdążyła wyciąć niezbędne narządy, co należy uczynić za życia ofiary zbiegły się zaalarmowane krzykiem inne dzieci. Szamanka musiała uciekać. Iggirakazi z Yelelo, dysponująca najwyższą władzą osoba w plemieniu, musiała pogodzić się z tym, że pokonała ją mała dziewczynka. Stara nigdy nie porzuciła myśli o zemście. Teraz! nadszedł właściwy czas. Dziewczyna wyszła za mąż i przeniosła się do tej właśnie wioski. Starucha roześmiała się okrutnie, kiedy odnalazła chatę, w której mieszkała jej niedoszła ofiara z dwoma synkami. Wiedziała, że jeśli; wskaże ją jako czarownicę, nie zapłacą jej tyle, ile dostałaby, skazując syna wodza, ale przerażenie w oczach dziewczyny wynagrodzi jej to z nawiązką. Rechocząc głośno i tupiąc, ukryła w chacie młodej kobiety dowody winy: mosznę słonia pod strzechą, skórę węża pod matą, dziób sowy w dzbanie. Zadowolona pozwoliła wieśniakom się zbliżyć. Zaczęła tańczyć,! wprowadzając się w trans, upojona strachem na twarzach zebranych. Jej pomocnica i stary Iggira dołączyli do niej. Kurz wzniecany jej stopami otaczał tancerzy czerwonym obłokiem. Słońce było już bardzo nisko, kiedy Iggirakazi zatrzymała się w końcu przed upatrzoną ofiarą. Ruchem szybkim jak atak jadowitej mamby uderzyła ją w kark. Wśród wieśniaków rozległy się pomruki strachu i niedowierzania. Dziewczyna była powszechnie lubiana, uważano ją za troskliwą matkę i gospodarną żonę. Izuba stłumiła szloch i mocniej przytuliła Soze. Zafascynowana odwiecznym rytuałem zapomniała o danej Toni obietnicy. Niepostrzeżenie ludzie odsunęli się od dziewczyny. Stała teraz sama, otoczona kręgiem wrogich twarzy, nerwowo tuląc malutkich synków. Pomocnica Iggirakazi wynurzyła się z jej chaty, tryumfalnie potrząsając znalezionymi tam dowodami winy. - Patrzcie - wrzasnęła starucha. Oczy uciekły jej pod czaszkę, mówiąc opluwała stojących najbliżej. - Ma zwierzęta czarownicy! Szaro-czarna skóra węża zatrzepotała, wysuszony sowi dziób zwisał w starczych palcach. - Zebrała odchody Wisdoma, zmieszała z magicznymi ziołami i podsunęła mu, by w to wdepnął. Dziewczyna stała bez ruchu, wstrząśnięta. Bez słów przyjęła swój los. Jej mąż straci wszystkie krowy i kozy, ją zaś czeka śmierć za życia. W dawnych czasach wódz kazałby ją zabić. Wyrok wykonano by albo przez spalenie żywcem, albo wsuwając przez odbytnicę do wewnątrz ciała ostre, cienkie, sztywne łodygi. Wodzowie jednak nie mieli już takiej władzy jak kiedyś i karą było milczenie. Nikt na nią nie spojrzy. Nie podzielą się z nią jedzeniem, Igqira nie będzie leczyć jej rodziny podczas choroby, kobiety nie przyjmą jej do swego grona, a dzieci odpędzą jej synów w obawie przed ich matką, wiedźmą. Urodzona i wychowana w społeczności, gdzie jednostka jest tylko częścią plemienia, jego systemu zwyczajów i wierzeń, wiedziała, że wkrótce zachoruje. Nie zniesie milczenia, strachu i potępienia współplemieńców. Załamie się, jej lśniąca skóra zszarzeje. Gdyby żyła zbyt długo, ktoś z wioski, kto nie będzie chciał mieć czarownicy za sąsiadkę, zabije ją i ukryje ciało. Nikt się nie zmartwi jej nieobecnością, wszyscy odetchną z ulgą. Wisdom wpatrywał się w młodą kobietę, która spieszyła do chaty. Jej puste oczy nie widziały rozpaczy męża, a ogłuchłe nagle uszy nie słyszały żałosnego płaczu próbujących za nią nadążyć synków. Słońce chowało się za horyzontem, barwiąc niebo przepysznymi odcieniami purpury, szkarłatu i złota. Mieszkańcy wioski jednak nie zauważali zapierającego dech w piersi widoku. Rozeszli się do swoich chat. Wisdom leżał na macie i słuchał szeptów Izuby: - Wisdomie, mój bracie, ciesz się. Wkrótce całkiem wyzdrowiejesz. Iggirakazi znalazła wiedźmę. Twoje drzewo wkrótce podniesie gałęzie ku niebu. Wisdom milczał. - Nie żałuj wiedźmy, mój młody bracie, często bowiem zdarza się tak, że najgorsze czarownice kryją się w ciałach dobrych matek i żon. Stało się. Wkrótce odzyskasz siły. Śpij bracie, śpij i zdrowiej. Izuba ułożyła się na swojej macie i mocno przytuliła Soze. Wisdom naciągnął koc na głowę, ale nie mógł spać. Patrzył na gruby splot tkaniny. Miękka wełna zatykała mu nos. Przez jego głowę przemykały tysiące myśli. W ciemności widział oczy dziewczyny, przerażone oczy jej synów i pełne triumfu, pałające zemstą oczy Iggirakazi. Zdusił westchnienie i potrząsnął głową. Bardzo pragnął uwierzyć, że to ta młoda kobieta ściągnęła na niego chorobę, ale lata spędzone w szkole nie pozwalały mu na ślepą wiarę we wszystkie zwyczaje. Puste oczy skazanej kobiety wzbudzały w nim przerażenie podczas długich godzin tej bezsennej nocy. Nad uśpioną wioską mrugały gwiazdy, ale światło żadnej z nich nie zajrzało do wnętrza chaty, w której wyklęta tuliła do siebie synów i szykowała się na śmierć. ROZDZIAŁ 12 Timothy jak bomba wpadł do domu, zostawiając otwarte drzwi. - Mamusiu, mamusiu! - wrzeszczał prawie nieprzytomny z podniecenia. - A ja dostanę nowe białe spodnie i czarną muchę na szyję, i będę bardzo wytwornym chłopczykiem. Toni odetchnęła z ulgą. Tim był tak szczęśliwy, że chyba w ogóle nie zauważył jej czterodniowej nieobecności. To, że ma w gazecie własną rubrykę, napawało Toni dumą, ale coraz mniej czasu mogła spędzać z synkiem. Wysiadła z samochodu i mocno przytuliła dziecko. - Ależ ty jesteś małym chłopczykiem, kochanie. - Nie, nie, mamusiu. Ciocia Helen mówi, że dostanę ciasto i pójdę do kościoła, i będę jej paziem. Toni roześmiała się i wzięła go na ręce. Otoczył ją nogami w talii, i aby podzielić się swoją radością, klepał ją po policzkach. - Uf, kochany, niedługo ty będziesz musiał mnie wnosić - stwierdziła pokonawszy wysokie schody. - Jesteś wielki i ciężki jak stary słoń. - Timothy roześmiał się głośno. Kiedy postawiła go na ziemi, złapał ją za rękę i pociągnął w głąb domu. - Ciocia Helen jest w łazience, bo z Billy’ego jeszcze taki dzieciak, wiesz, mamusiu? Nie chce siedzieć na nocniku, a ciocia Helen mówi, że musi zrobić co trzeba przed leżakowaniem. Wczoraj napluł do łóżka i ciocia Helen była zła, i mówiła, że jest już duży i nie powinien pluć do łóżka - tłumaczył, prowadząc ją przez ciemny, chłodny przedpokój. - To znaczy nasiusiał do łóżka, tak, kochanie? - delikatnie poprawiła Toni. - Nie, nie, mamusiu, on po prostu napluł. - Timothy bohatersko bronił kolegę przed niegodnym pięciolatka zarzutem moczenia się w łóżku. Doszli do sypialni, niskiego, obszernego pomieszczenia z podłogą z jasnych desek. Kiedyś mieściła się tu stodoła, ale po generalnym remoncie Helen urządziła w wielkiej sali sypialnię dla dwunastu urwisów, drzemiących teraz w kolorowych łóżeczkach. Słysząc kroki, skromnie uczesana w kok Helen przerwała rozmowę ze swoją pomocnicą. Anna, potężna Murzynka z plemienia Xhosa, siedziała na bujanym fotelu w końcu sali. W jej dłoniach jak błyskawica migało szydełko, a bystre oczy uważnie śledziły wszelkie podejrzane ruchy śpiących malców. Dzieci dawno już zrezygnowały z udaremnianych zawsze przez Annę prób walki na poduszki, wymykania się z łóżek czy dokuczania maluchom. Wszyscy jej podopieczni spali smacznie, starannie otuleni różowymi i niebieskimi kocykami. Helen przyłożyła palec do ust, w ten sposób nakazując ciszę i wyprowadziła Toni z synkiem z pokoju. Timothy zatrzymał się na progu i posłał Annie całusa na pożegnanie. - Ciociu Helen - zapiszczał, kiedy tylko mieli pewność, że nie obudzą śpiących dzieci. - Powiedz mamusi, że będę twoim chłopcem! Helen zaśmiała się i objęła Toni. - Chodź do kuchni na herbatę. Wszystko ci opowiem. Siedziały przy sosnowym stole, popijały czerwoną herbatę z liści dziko rosnących krzewów i zajadały kanapki, a Helen mówiła. Twarz Toni rozjaśniła się w szczerym uśmiechu. - To cudownie - krzyknęła w końcu, zrywając się z krzesła. - Moje gratulacje! Strasznie się cieszę! - Och, Toni, nie wyobrażasz sobie nawet, ile to dla mnie znaczy. Tak bardzo kocham Clive’a. Byłam załamana po tamtym przyjęciu u was, bo myślałam, że go straciłam. Był przecież tak wściekły. Sądziłam, że już nigdy mi nie przebaczy. Przez kilka miesięcy w ogóle nie dawał znaku życia. Ale to wspaniały mężczyzna, Toni i zrobię wszystko, żeby był ze mną szczęśliwy. - Będzie z niego najszczęśliwszy mąż na świecie, Helen. To cudowna wiadomość, najlepsza z możliwych. Oczywiście, że Tim może być twoim paziem... - Chłopczyk pisnął z radości. Chciał coś powiedzieć, ale z pełnej buzi wydostały się tylko okruszki. - O ile do tego czasu nie pęknie z radości - dodała. - A ja będę zaszczycona, mogąc pełnić rolę druhny. Dopiero zjawienie się starej Anny położyło kres ożywionej dyskusji na temat sukni, kwiatów, serwisów i wszystkich innych pasjonujących drobiazgów związanych ze ślubem. W drodze do domu Toni tłumaczyła synowi, na czym dokładnie ma polegać jego rola w ceremonii ślubnej. Chłopiec zmartwił się nieco, że oprócz niego tego zaszczytu dostąpią także dwie dziewczynki. Odzyskał humor, dopiero kiedy dała mu słowo, że tylko on będzie miał białe spodnie i czarną muchę. Telefon wypełniał cały hol uporczywym dźwiękiem, gdy Toni parkowała przed domem. Pierwszy wysiadł Tim, stęskniony za Chopsem i rzucił się witać przyjaciela. Wyściskawszy go ze wszystkich sił, wprowadził psa na taras i tam, przytulony do ciepłej brązowej sierści, opowiadał mu o białych spodniach, kościele i wielkim torcie weselnym. - Ty też pojedziesz, Chops, nie martw się - zapewniał, ale nie chcąc obiecywać nic w ciemno, poprawił się po chwili: - Poproszę ciocię Helen, żeby ci pozwoliła przyjść. Pomożesz mi być jej paziem, dobra? Też dostaniesz białe... - krytycznie spojrzał na tylne łapy psa i wzruszył ramionami - ...dostaniesz czarną muchę, taką samą jak ja - dokończył. Skrzywił się, kiedy Chops przejechał mu językiem po twarzy. Toni ostrzegła chłopca, szamocąc się z drzwiami: - Nie pozwól mu lizać się po twarzy, Tim. Od tego można mieć robaki. Podniosła słuchawkę. Ku jej zdumieniu powitał ją głos Helen. - Toni, byłam tak przejęta ślubem, że zapomniałam ci powiedzieć o najważniejszym. Naczelny dyrektor wielkiego towarzystwa lotniczego czytał twój artykuł Świetlica dla dzieci w Shonalanga przedrukowany przez magazyn lotniczy. Skontaktował się ze mną i ofiarował nam wszelkie krzesła, stoliki i biurka, których potrzebujemy. Oznacza to, że świetlica imienia Toni Balser otworzy podwoje już w piątek. - Świetlica imienia Toni Balser? - powtórzyła Toni z niedowierzaniem. - Tak. - Głos Helen był pełen radości i dumy. - Zorganizowaliśmy spotkanie z radnymi z Shonalanga i rodzicami naszych pierwszych podopiecznych. Pomysł, by nazwać świetlicę twoim imieniem, przypadł wszystkim do gustu. Szczerze mówiąc, tak im się spodobał, że poważne zebranie zamieniło się w plemienne święto radości! Toni milczała. Mocno ścisnęła słuchawkę. Mrugała szybko, aby powstrzymać łzy. Helen, która uznała jej milczenie za odmowę, tłumaczyła szybko: - Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że gdyby nie twoje artykuły o trudnym położeniu ciemnoskórych matek, nie zebralibyśmy pieniędzy na remont. Pierwszy z sieci ośrodków, bo liczymy na dalsze, chcieliśmy nazwać twoim imieniem z wdzięczności za wszystko, co dla nas zrobiłaś. - Och, Helen - szepnęła Toni. - Dziękuję. To naprawdę wielki zaszczyt. - Uroczystość zacznie się o dziesiątej. Masz przeciąć wstęgę i dokonać otwarcia. Zdecydowaliśmy, że sprowadzimy i księdza i szamana; niech jeden pobłogosławi nasz ośrodek, a drugi poprosi dobre duchy, żeby go miały w swej opiece. - Ejże, Helen, ksiądz i czarownik - zaprotestowała żartobliwie Toni. - Czy to aby nie doprowadzi do konfliktu interesów? - Nie. - Przyjaciółka zachowała powagę. - Wiesz, że większość Xhosa to chrześcijanie. Uważają, że ich wiarę i miłość do Jezusa wzmaga moc czarownika. Szamani dobrze sobie radzą z Trójcą Świętą. - No cóż - zgodziła się Toni. - Ktoś nazwał kiedyś chrześcijaństwo najpiękniejszym przesądem na świecie. Może dlatego Murzyni nie mieli żadnych trudności z przyjęciem tej wiary. - Rozmawiałam z księdzem, który ma uczestniczyć w ceremonii otwarcia. Opowiadał, że z danych jednej z największych kongregacji wynika, że prawie osiemdziesiąt procent tubylców nie uważa składania ofiar przodkom za grzech, a ponad czterdzieści modli się do przodków równie często jak do Jezusa. - W takim razie - oświadczyła z uznaniem Toni - miałaś doskonały pomysł, zapraszając szamana. - Jestem przekonana, że ceremonia otwarcia uda się nadzwyczajnie. Wszyscy pracowali na to bardzo ciężko. Zaprosiliśmy radnych z rodzinami, naszych przyszłych podopiecznych i ich rodziców. Clive spisał się doskonale. Obszedł chyba wszystkich piekarzy w mieście i opowiadał im, że kamery prawie na pewno będą stać obok wozów dostawczych, więc mają spore szansę na darmową reklamę. Tą samą przynętą posłużył się w wytwórni napojów owocowych. Dzięki temu mamy tyle jedzenia, że dzieci mogą jeść i pić, aż im pękną brzuszki. Będą tam wszyscy, którzy w jakikolwiek sposób przyczynili się do powstania świetlicy. Spodziewamy się około trzystu osób. Kiedy ludzie się zorientują, że przyjedzie telewizja, trzeba będzie ustawić barierki, aby powstrzymać napór niedoszłych gwiazd ekranu - zachichotała Helen. - Aha, ty oczywiście wygłosisz mowę. - Co? - krzyknęła Toni. - Ja? Mowę? W obecności trzech setek ludzi? O, nie. Co innego pisać, to sprawa intymna, przemawianie to obnażanie duszy. Nie, nie możesz mi tego zrobić. - Toni - błagała Helen - nie możesz zawieść tych ludzi. Włożyliśmy tyle pracy w utworzenie tego ośrodka. Matki i dzieci chcą usłyszeć i zobaczyć Toni Balser. Mężczyźni, którzy tak szczodrze dawali pieniądze na remont, chcą zobaczyć kobietę, która sprawiła, że sięgali do portfeli. Przede wszystkim jednak ja sama chciałabym, żeby moja najlepsza przyjaciółka wygłosiła mowę na otwarcie naszego ośrodka. Przez dłuższą chwilę obie milczały. - Zgódź się, proszę. Potraktuj to jako prezent ślubny dla mnie. Myśl, że ma przemawiać publicznie, przerażała Toni, ale nie potrafiła odmówić przyjaciółce. - Helen, pożałujesz tego. Będę się jąkać, na pewno zapomnę połowy tekstu i tylko przyniosę ci wstyd. - Kocham cię, Toni Balser. Dzięki. - Moja droga Helen, jesteś wstrętną manipulatorką. Wzruszasz mnie opowiadaniem o ślubie, usypiasz moją czujność, a potem jak na lasso chwytasz mnie na ślubną podwiązkę i każesz wygłaszać przemówienie. Muszę ostrzec biednego Clive’a, zanim skujesz go obrączką jak kajdankami. Odpowiedzią na te pogróżki był wybuch śmiechu. - Prawie cztery lata minęły, zanim wydusiłam z niego oświadczyny - chichotała Helen. - Proponuję, żebyś całą swą energię skierowała na przygotowanie mowy. - Całą moją energię skieruję na szukanie wymówki, żeby nie przyjść w piątek - odgryzła się żartobliwie Toni. - Słuchaj, Helen, muszę kończyć. Zostawiłam Tima z Chopsem na dworze. Bóg wie, co już zbroili. Zobaczymy się w piątek o dziesiątej. Przekaż moje życzenia Clive’owi. Pasujecie do siebie. Wierzę, że także za pięćdziesiąt lat będziecie razem. Odłożyła słuchawkę, nagle posmutniała. Kiedyś i ona promieniała radością. Kiedyś świat był cudownym miejscem, pełnym Nicka i jego miłości do niej. Teraz płatki opadły i w powietrzu pozostał jedynie ulotny zapach. Kolce wspomnień kłuły mocno. Wstała, wsunęła czarny stołeczek pod przezroczysty stolik i poszła szukać syna i jego czworonożnego przyjaciela. Nadszedł piątek. Toni oczywiście zapomniała tekstu swojej mowy. Mamrocząc te nieliczne fragmenty, które udało się jej przypomnieć, wyrzucała wszystko z szuflad, usiłując znaleźć całą parę rajstop. Podarła ostatnie czarne, bo nie udało się jej uciec przed powitaniem Chopsa. - Cholera - mruczała, wyciągając jedwabne pończochy. - Z tymi kokardkami nad kostką będę wyglądała jak tancereczka, a nie jak poważna dama, która otwiera świetlicę w Shonalanga. Trudno. Do ceremonii otwarcia zostało pół godziny, a ona jeszcze nawet nie wyruszyła z domu. - Izubo - krzyknęła. - Przypilnuj, żeby Timothy nie wysiadł z samochodu i nie wpuścił do niego Chopsa! Przyjdę za chwileczkę. Zdenerwowana, niezdarnie podciągała pończochy. Skrzywiła się, bo szew układał się krzywo mimo jej wysiłków. Wykręcając się na wszystkie strony, byle tylko zobaczyć tył nóg w lustrze, uśmiechnęła się nagle. „Damy mają zawsze prosty szew, a kobiety upadłe - krzywy”, powiedziała babcia, gdy przyglądała się Toni wkładającej pierwsze w życiu jedwabne pończochy. Zapytała wówczas, co to znaczy „kobiety upadłe”, babcia zaś wykręciła się od odpowiedzi oświadczając, że „te kobiety po prostu nie są damami”, i przestrzegła Toni, żeby zawsze sprawdzała, czy szew jest prosty. - Tak jest, babciu - mruknęła teraz, wciągając pończochy od nowa. Zerknęła na zegarek i zbladła. Aby dotrzeć do Shonalanga na czas, będzie potrzebować wszystkich rzeczy, które wymienił hinduski kierowca, wiozący niegdyś ją i Serge’a do Tadż Mahal. Widząc ich przerażenie wywołane tłokiem na ulicach, oznajmił wówczas, że aby przetrwać, konieczne są trzy rzeczy: silne hamulce, silne nerwy i dużo szczęścia. Wisdom ze wzrokiem utkwionym w podłodze krążył między długimi półkami pełnymi skrzynek piwa, smukłych flaszek wina i płaskich whisky. Skręcił w prawo, żeby nie znaleźć się znowu przed kantorkiem pani Kahn. Poprzednim razem wmusiła w niego porcję syropu, na którego wspomnienie do tej pory krzywił się z niesmakiem. Pani Kahn urzędowała przy biurku. Oparła stopy o drewnianą skrzynkę i zagłębiła się w stosy rachunków, pokwitowań i zamówień. Jej pulchna dłoń błyskawicznie przesuwała ołówek po papierze. Co jakiś czas, kiedy dane się nie zgadzały, drapała się tym ołówkiem w siwą głowę. W całym kantorku nie było śladu komputera. Pani Kahn nie życzyła sobie żadnych nowoczesnych maszyn na swoim terenie. Podniosła głowę i patrzyła w ślad za oddalającym się Wisdomem. Od powrotu z Transkeju był pogodniejszy, ale nie przytył ani grama i nadal wyglądał jak strach na wróble. Przeczytała wszystko, co tylko wpadło w jej ręce na temat AIDS. Wiele godzin spędziła, usiłując zrozumieć biologię nowego wirusa. Jego niewiarygodna odporność na wszelkie znane leki napawała ją przerażeniem. Synowie zaczęli niemiłosiernie drwić z matki, gdy zorientowali się, jaki temat zgłębia z takim zapałem. Zapewniali, że po czterdziestu latach małżeństwa nic jej nie grozi. Wiedziała, że choroba jest nieuleczalna. Wysysa życie z ofiary jak spragniony wysysa sok z pomarańczy, a potem porzuca niepotrzebne ciało na wielkim śmietniku śmierci. Pani Kahn postanowiła, że uprzejmy, pogodny Wisdom nie umrze, i w pobliskiej aptece kupowała dla niego witaminy, wyciągi z leczniczych roślin, syropy i wzmacniające tabletki. Przysunąwszy skrzynkę bliżej, zrzuciła pantofle i z rozkoszą rozprostowała palce u nóg. Po chwili rachunki pochłonęły ją całkowicie. Wisdom doszedł do końca sklepu i oto stał tylko kilka kroków od jasnoczerwonego telefonu. Pani Kahn upierała się przy założeniu automatu dla pracowników, nie żałowała na to pieniędzy. Strach i poczucie winy walczyły w nim o lepsze. Nie był w stanie odejść od telefonu, ale nie mógł też sięgnąć po słuchawkę. Niemożność dokonania szybkiego wyboru męczyła go. Strach ostrzegał, że zdrada może oznaczać śmierć, że współtowarzysze na pewno odkryją, jaką rolę odegrał w tej sprawie, i Justice, ukochany brat, odwróci się od niego ze wstrętem. Poczucie winy nie dawało mu spokoju i przypominało, że to miss Toni kupiła owcę, aby uczcić jego i Justice’a powrót do domu, i to ona załatwiła jego bratu pracę u adwokatów. To miss Toni opłacała studia na uniwersytecie najstarszego syna Izuby, Storchmana, i dała Izubie dodatkowe dni wolnego, aby mogła razem z Wisdomem pojechać do domu, do Transkeju. Na każde Święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy miss Toni i jej mąż przysyłali prezenty i paczki z jedzeniem dla całej rodziny. Wisdom znał Ungumtukathixo, Boże Dziecko Izuby, od kiedy jako chudy, wystraszony chłopczyk przyjechał do miasta, do szkoły. Była częścią jego życia od zawsze. Izuba często opowiadała im o miss Toni i Timie, „Uwielbia swego syna jak wierzba kocha rzekę”, mawiała. Wisdomowi zdawało się, że słyszy niski, melodyjny głos Izuby. Poczucie winy krzyczało, że nie może pozwolić, by zabito jedynaka miss Toni. Strach przekonywał: „Niech ona i dzieciak zginą. Są nieważni”. Poczucie winy odpowiadało: „Choć to kobieta o białej skórze, jest członkiem twojej rodziny. Cokolwiek robi, sercem jest z wami. Należy do twego plemienia. Nie wolno ci jej skrzywdzić”. Czuł na szyi ramiona chłopca, obejmujące go serdecznie w chwili pożegnania po odwiedzinach w Shonalanga. Na sztywnych nogach, jak lunatyk, podszedł do telefonu. Nikogo nie było w pobliżu. Pani Kahn siedziała w kantorku zatopiona w pracy, kierowcy nie wrócili jeszcze z miasta, sprzedawcy obsługiwali spragnionych klientów. Chudą jak u kościotrupa dłonią uniósł słuchawkę. Wrzucił monety, które z ostrym dźwiękiem wpadły do środka, i spokojnie naciskał guziki. Czekał. - Miss Toni? Czy rozmawiam z miss Toni? - szepnął. Na dzwonek telefonu Toni rzuciła się do aparatu, nie zważając na opadające rajstopy, które krępowały jej ruchy. - Tu Toni Balser - wysapała do słuchawki, zdyszana. W miarę jak słuchała, jej twarz przyoblekała się w wyraz zdziwienia. - Tak, ja jestem miss Toni, tak, Izuba pracuje u mnie. Kim pan jest? Jak się pan nazywa? Bezwiednie zacisnęła palce na słuchawce. Uróżowane policzki były jedyną barwną plamą na jej białej jak mleko twarzy. - Nie - jęknęła. - Nie, to niemożliwe! Nikt nie posunąłby się do takiej zbrodni! Pan się myli. Skąd pan to wie? Proszę mi powiedzieć. - Nie mogę. - Jej rozmówca mówił cicho, murzyński akcent zniekształcał angielskie słowa. - Zabiją mnie, jeśli się dowiedzą, że panią ostrzegłem. Muszę już kończyć. Niech pani tam nie idzie, miss Toni, bowiem mówię tylko prawdę. - Proszę poczekać. Niech pan nie odkłada słuchawki. Proszę mi powiedzieć... - Ostry, ciągły sygnał przerwał jej błagalną prośbę. Przez moment stała bez ruchu. Potem złapała książkę telefoniczną i zaczęła ją nerwowo kartkować. Świetlica nie miała jeszcze telefonu. Byli na końcu długiej listy oczekujących. Helen miała nadzieję, że sytuacja zmieni się pod koniec roku. Trzeba zadzwonić na policję. - Sh, Shona... - mruczała przesuwając palcem po spisie alfabetycznym. - O, Boże, idiotko - uderzyła się dłonią w czoło. - Szukaj pod „posterunek policji”. Wybrała numer i czekała, spięta jak biegacz przed startem. - Odbierz, do cholery, odbierz - błagała, ale na posterunku policji w Shonalanga telefon dzwonił w pustym pokoju. Młody porucznik, który pełnił dyżur, nie mógł oprzeć się pokusie. Tańce i śpiewy ludzi czekających na otwarcie nowej świetlicy przyciągały go jak magnes opiłki żelaza. Stał na rogu i z uśmiechem na ustach przyglądał się, jak ekipy telewizyjne ustawiają reflektory, rozwijają zwoje kabli i odpędzają zbyt nachalnych gapiów. Za błękitną wstążką, którą po wygłoszeniu mowy miała przeciąć Toni, stała grupa dzieci dumnych, że to z ich powodu takie święto. Drewniane, pomalowane na biało i niebiesko ławki uginały się pod gośćmi honorowymi, ludźmi, których pieniądze przyczyniły się do powstania ośrodka. Siedzieli ramię przy ramieniu, tworząc mozaikę czarnych i białych twarzy, ściśnięci, szczęśliwi, że udało im się coś osiągnąć. Za drewnianymi barykadami kłębił się tłum witających się gości zaproszonych na uroczystość. Pozdrowienia mieszały się z okrzykami zachwytu nad suto zastawionym stołem z poczęstunkiem dla dzieci; panował nieopisany hałas. Wokół tłoczyli się gapie, nie chcąc przeoczyć niczego z uroczystości. Stojący bliżej mieli nadzieję, że przyjaciele zza barierki podadzą im kawałek ciasta albo szklankę napoju. Podniecenie narastało. - Wszystko idzie zgodnie z planem. Tłum jest większy, niż zakładaliśmy, a ludzie ciągle przychodzą. - Małe, ciemne oczka mężczyzny przesuwały się uważnie po kolorowych twarzach. - W bardzo dobrym miejscu ustawili kamery. Zarejestrują wszystko, wszystkie krwawe szczegóły. Przygotowaliśmy kolejną akcję zbliżającą nas do wolności. Zobaczą, że tygrys nadal kąsa, że żmija potrafi używać jadu. - Uśmiechnął się i pogładził po brodzie. Siwe nitki w czarnym zaroście połyskiwały w słońcu. - Ale nie przyjechała. Dziennikarka, która miała dokonać otwarcia, jeszcze nie przyjechała - odezwał się młodszy. - Musi stanąć blisko drzwi, obok rudowłosej i jej kochanka, żeby wszystko się udało. Musimy ją dostać. Jej artykuły szkodzą naszej sprawie. Zbyt wielu je czyta i daje wiarę wypisywanym przez nią bzdurom. - Mów ciszej - zganił go drugi. - Nie możemy zwracać na siebie uwagi. Zaraz stąd pójdziemy. Musimy się oddalić, zanim przyjedzie policja. Jeśli dziennikarka nie przyjdzie albo się spóźni, trudno. To tutaj i tak przysłuży się naszej sprawie, z nią czy bez niej. Zerknął na grupę cierpliwie czekających dzieci o buziach rozjaśnionych podnieceniem, potem jego wzrok przesunął się po tłumie w ławkach i za barierkami. Twarze zebranych, białe i czarne tworzyły mozaikę z kości słoniowej i onyksu, mozaikę wróżącą pomyślną przyszłość. W oczach mężczyzny nie było jednak radości ani współczucia. Chłodno przyglądał się staraniom pulchnej czterolatki, usiłującej na próżno otrzepać z czerwonego pyłu bukiet, który przed chwilą jej upadł. Starsza dziewczynka, zapewne siostra, odłączyła się od grupy dzieci za niebieską wstęgą i podbiegła do małej. Zganiła ją szorstko i pomogła na nowo ułożyć kwiaty. Oczy małej wypełniły się łzami, ale stłumiła narastający w gardle szloch i mocniej ścisnęła bukiet. Z napięciem czekała na najważniejszy jak dotąd moment w swoim czteroletnim życiu: na chwilę, kiedy go wręczy pani, której imieniem nazwano nowy ośrodek. Nawet gniew siostry nie zmącił jej podniosłego nastroju. - Tyle, tyle dzieci - mruknął pogrążony w zadumie młodszy z mężczyzn. Czarna broda zasłaniała ostre, regularne rysy jego twarzy. - Krew dzieci zastępuje dziennikarzom atrament. To dzięki dzieciom, które zginą, możemy być pewni, że cały świat się dowie o naszym czynie. - Jego towarzysz rzucił okiem na zegarek. - Czas na nas. Przeciskając się z trudem przez tłum, dotarli do samochodu. Starszy, którego oczy zakryte były okularami słonecznymi, usiadł za kierownicą. Kiedy wyjechali z wąskich uliczek Shonalanga, zwrócił się do młodszego: - Mam nadzieję, że twoja uwaga o dzieciach nie wynikła ze słabości ani niepotrzebnego współczucia. - Jego głos był lodowato zimny; z namysłem wymawiane słowa uderzały w młodszego jak grad. - Nie zapominaj słów wielkiego Lenina: celem terroryzmu jest siać przerażenie. - Gdy milczenie stało się przytłaczające, mówił dalej. - Pamiętaj także, co mówił o rewolucjoniście okazującym współczucie: jest on równie godny pogardy jak żołnierz, który tchórzy. - Towarzyszu, ja... Starszy nie pozwolił mu dojść do głosu. - Nie czas to i nie miejsce na współczucie, tchórzostwo czy inne słabości. W naszej wojnie wszyscy są winni. Czarnobrody głośno przełknął ślinę, ale nie odważył się odezwać. - Nie zapominaj o tym, co ci powiedziałem, i najlepiej przeczytaj jeszcze raz dzieła wielkiego Lenina. Dopiero gdy wyrósł przed nimi Diabelski Szczyt, pokryty czarnymi bliznami po pożarach, młodszy odważył się przerwać milczenie. - Towarzyszu, przepraszam za słowa, przez które pomyślałeś, że współczuję tamtym dzieciom. Naprawdę nie obchodzi mnie nic oprócz naszej słusznej i szczytnej sprawy. Starszy przestał dłubać w nosie i z aprobatą skinął energicznie głową. - To dobrze - chrząknął. - To bardzo dobrze. - Parsknął rozeźlony, kiedy wyminął ich biały, sportowy samochód; jechał w stronę przedmieść. Kapitalista, pomyślał, jeździ samochodem wartym tyle, co dom, w którym mogłyby mieszkać trzy duże rodziny. To się skończy, kiedy przejmiemy władzę. Nikt oprócz naszych wielkich przywódców nie będzie jeździł takimi samochodami. Wy, którzy obrośliście tłuszczem dzięki pracy robotników, którzy syciliście się ich potem i krwią, przesiądziecie się do autobusów i pociągów. W bocznym lusterku widział, jak biały samochód prześlizguje się między innymi autami. Ten kierowca uważa chyba, że nie dotyczą go przepisy ruchu. Brodacz skrzywił się z niesmakiem. Parszywy kapitalista. Samochód znikł już z pola widzenia. Toni jak wirtuoz naciskała raz pedał gazu, raz hamulców. Jechała z szaleńczą szybkością, nie zważając ani na długie sznury innych samochodów, ani na zatłoczone jak zwykle minibusy. Myślała tylko o jednym: zdążyć do Shonalanga przed dziesiątą. Chyba nie zapomniała o niczym istotnym. Podała Izubie numery posterunków policji w Shonalanga i Wynstaat i kazała jej dzwonić do skutku: kiedy wreszcie ktoś podniesie słuchawkę, ma powiedzieć, że podczas uroczystości otwarcia nowego ośrodka opieki dziennej w Shonalanga wybuchnie bomba. Ceremonia zaczyna się o dziesiątej. Wypchnęła Tima z samochodu i zostawiła go, małą żałosną figurkę o twarzy zalanej łzami, koło drzwi kuchennych. - Będę grzeczny, mamusiu, przyrzekam - szlochał, ciągnąc ją za spódnicę. - Pozwól mi też iść. Kocham cię, mamusiu. Przerażona, za wszelką cenę chcąc dotrzeć do Helen i Clive’a, zanim będzie za późno, Toni odepchnęła go i warknęła: - Rób, co mówię. Zostajesz tu z Izubą. Stał przy drzwiach, mały bezradny chłopczyk, w którego dużych oczach widniało rozczarowanie i ból. Czym sobie zasłużył na taką karę? Ponownie zaniósł się szlochem, kiedy zobaczył, jak Toni odpycha wskakującego do samochodu Chopsa, zatrzaskuje drzwi i odjeżdża w tumanie kurzu. Świadomość, że jego mama pojechała na przyjęcie cioci Helen bez niego, nadwerężyła ciepły kokon miłości, w jakim przebywał od urodzenia. Do dziecinnego świata wpełzł ohydny robak odrzucenia. Była to trudna, gorzka lekcja. Nawet ramiona Izuby, nawet kołysanki w dźwięcznym języku Xhosa nie były w stanie ukoić bólu z powodu zdrady matki. Sportowy samochód mknął wąskimi uliczkami Shonalanga, szybki jak żywe srebro. Kierownica była mokra od potu na zaciśniętych dłoniach Toni. Cienkie strumyki spływały jej za uszami. Nie zdejmując ręki z klaksonu, modliła się desperacko: - Dobry Boże, daj, abym nikogo nie przejechała. Niech dzieci ani zwierzęta nie wybiegną nagle na jezdnię. I błagam, pozwól mi dotrzeć na miejsce, zanim bomba eksploduje. Spraw, żebym zdążyła ich ostrzec. Niczym nie zasłużyli na taką śmierć. - Głośno wypowiadane słowa uspokajały jej rozszalałe nerwy. Skręciła w pełną kurzu drogę wiodącą do ośrodka i usłyszała głośne śmiechy, śpiewy i muzykę. - Dzięki ci, dobry Boże, dzięki, że pozwoliłeś mi dotrzeć na czas. Osłabła z ulgi, widząc dzieci, kwiaty i tłumy ludzi. Kamerzyści, zaalarmowani wściekłym trąbieniem, odwrócili się w jej stronę i filmowali biały samochód, zatrzymujący się w tumanie kurzu. - To Toni - krzyknęła Helen oparta na ramieniu Clive’a. Stała na czubkach palców, usiłując zobaczyć, co się dzieje. - Coś musiało się stać - mruknęła. - Nigdy nie prowadzi tak wariacko. Helen i Clive widzieli, jak wysiada z samochodu, krzycząc coś histerycznie. - Boże, Clive, to ma na pewno związek z Timothym. Jest sama. - Helen puściła ramię Clive’a i biegiem ruszyła do przyjaciółki. Jej włosy płonęły jak pochodnia, kiedy zbliżała się do miejsca, gdzie Toni usiłowała przedrzeć się przez tłum gapiów. Oszalała, naprawdę oszalała, pomyślała Helen. Toni odpychała dzieci, biła je, przeciskając się ku niej i zarazem chcąc odsunąć malców od barierek. Z daleka nie można było usłyszeć jej słów, bo muzyka, śmiechy i rozmowy zagłuszały wszystko. Tuż przed ośrodkiem w równym szeregu stały dzieci. Dziewczynki nerwowo obciągały spódniczki, chłopcy poprawiali spodenki, a wszyscy aż dygotali z emocji. Pani, na którą czekano, wreszcie przyjechała i zaraz zacznie się przyjęcie. Nieprzytomni z podniecenia wytrzeszczali oczy, by jak najszybciej zobaczyć sławną panią, co pisze do gazet. Nie mogły widzieć zdezorientowanych gapiów drepczących niespokojnie wokół Toni i blokujących jej drogę, ale słyszały coraz głośniejsze pomruki w tłumie i wyczuwały narastające napięcie. Clive poczuł, że ktoś ciągnie go za nogawkę. Spojrzał w dół i zobaczył pulchną dziewczynkę, która miała wręczać Toni kwiaty. Miała na sobie białą sukieneczkę wykrochmaloną tak mocno, że sterczała jak spódniczka baletnicy. Podkolanówki wpijały się w miękkie ciałko łydek. Kwiaty w bukiecie podskakiwały w rytm nerwowego drobienia tłustych nóżek. - Czy ta pani już przyjechała? - dopytywała się niecierpliwie. - Tak. - Clive wziął ją na ręce. - Popatrz, tam jest. Właśnie do nas idzie. Widzisz, to ta pani w różowym kostiumie. - Uf - mała westchnęła z ulgą. - Więc przyjechała. Clive uśmiechnął się i postawił ją na ziemi. - Poczekaj tutaj, pójdę jej pomóc przedrzeć się przez tłum. Kiedy tu dojdzie i przetnie wstęgę, dasz jej twoje kwiatki, dobrze? Martwił się. Coś było nie w porządku. Toni utkwiła w ciżbie. Wydawało mu się, że coraz więcej osób ją otacza. Helen nie mogła do niej dotrzeć i stała bezradnie przy barierkach, wołając coś do kamerzystów. Dziewczynka uśmiechnęła się radośnie. Widziała już panią w różowym kostiumie i zaraz wręczy jej kwiaty. Zerknęła na najbardziej zakurzony pączek, który jej siostra ukryła w środku bukietu. Stwierdziwszy z ulgą, że kompromitującego kwiatka nie widać, cofnęła jedną pulchną nóżkę do tyłu i dygnęła. Od wielu tygodni ćwiczyła dygnięcie, dzięki czemu potrafiła ukłonić się wdzięcznie, nie tracąc równowagi i nie lądując na pupie. Ugięła kolana ostrożnie, żeby utrzymać kwiaty z dala od ziemi. Wyobrażała sobie, że pani w różowym kostiumie stoi tuż-tuż. Kiedy prostowała się po ukłonie, nie musiała już łapać równowagi. Żwir dokoła uniósł się nagle w powietrze, porwany nagłą eksplozją, a ona uleciała w górę wraz z nim, lekko jak bańka mydlana targana wiatrem. Biała organdynowa sukieneczka poczerniała od ognia. Żółte kamyki powracały na ziemię kaskadą podobną do tysięcy iskier z ogniska. Na ścieżkę upadło także czarne ramię. Malutka dłoń nadal ściskała bukiet białych i łososiowych róż. Martwe ciało leżało na placyku, przed chwilą jeszcze pełnym szczęśliwych dzieci. Kamera terkotała głośno. Taśma przesuwała się szybko, chłodne, beznamiętne oko obiektywu skrupulatnie rejestrowało masakrę. Zaprawiony w filmowaniu śmierci i zniszczenia kamerzysta, weteran afrykańskich sieci telewizyjnych, pobladł gwałtownie. Nie mógł pozwolić sobie na myślenie o tym, co uwieczniał. Relacja z zamachu potwierdzi przecież jego reputację jednego z najlepszych operatorów w Afryce. Skierował obiektyw na bok: zbliżenie miejsca, gdzie wcześniej stały ławki. Bomba musiała być ukryta właśnie tutaj, pomyślał. Niewiele zostało. Chyba nie będzie nawet czego grzebać. Przez oko kamery widział spalone szczątki. Z dala dobiegło jego uszu zawodzenie policyjnych syren. Ponownie skierował obiektyw na ruiny świetlicy. Trzeba sfilmować jak najwięcej, zanim przyjadą i zamkną teren. Pomalowany na biało i niebiesko budynek nowego ośrodka zapadł się w sobie, jakby zmiażdżony ręką złośliwego olbrzyma. Nadawał się już tylko do rozbiórki. Strumienie czerwonej i zielonej oranżady ze stłuczonych butelek wpadały do olbrzymich szkarłatnych kałuż krwi. Okruchy ciastek przykrywały strzępy ciał. Wozy policyjne wyhamowały z piskiem opon. Po chwili kordon policjantów w niebieskich mundurach otoczył świetlicę jak sznurek błękitnych korali. Kamerzysta podniósł głowę. Jeszcze tylko szybki najazd na Toni Balser, zdecydował i skierował obiektyw na kobietę w różowym kostiumie. W pobladłej twarzy uwagę zwracały przede wszystkim duże oczy, w których zdawał się odbijać cały ten koszmar. Z otwartych szeroko ust wydobywał się krzyk bólu. Daremnie usiłowała dotrzeć do rudowłosej kobiety o posągowych kształtach, zamarłej w bezruchu. Ogniste włosy zakrywały jej twarz jak żałobny welon. Tłum ogarnęła panika. Stał się groźny. Ci, którzy nie zginęli w wybuchu, kopniakami torowali sobie drogę ucieczki, za wszelką cenę starając się wydostać z pobojowiska. Nie zwracano uwagi na słabych, starych i dzieci, tratowano ich i duszono. Jęki i płacze rannych zagłuszał inny dźwięk, ostry głos Afryki, głos mrożący krew w żyłach: lament żałobny. Kobiety zawodziły, niewiarygodnie szybko uderzając językami o podniebienie. Dzikie, pełne rozpaczy okrzyki rozlegały się tam, gdzie jeszcze przed kilku minutami brzmiał radosny śmiech. Kamerzysta szykował się akurat do panoramicznego ujęcia całego placu, gdy twarda dłoń zacisnęła się na jego nadgarstku. - Dosyć tego. Zbieraj swoje manatki i spływaj na posterunek w Wynstaat. Jeden z moich ludzi pojedzie z tobą. Musimy natychmiast obejrzeć twój film. Może nakręciłeś coś ważnego. Filmowiec chciał zaprotestować, ale wystarczyło jedno spojrzenie w piwne oczy rudego policjanta, by zmienić zdanie. Bez słowa zajął się pakowaniem kamery. Zwoje kabli wiły się gdzieś pod stopami setek gapiów, więc machnął na nie ręką i wezwał do odwrotu dwóch asystentów. - A nie marnuj czasu na wykład o tych wszystkich radykalnych partiach i innych gównach! - wrzasnął Stan le Roux patrząc, jak Richard eskortuje ekipę telewizyjną. - Jesteś potrzebny tutaj, wracaj migiem. - Tak jest, sir - odkrzyknął młody policjant. - Twarda sztuka - mruknął kamerzysta. - Nie chciałbym z nim pracować. - To cudowny człowiek, jeden z najszlachetniejszych ludzi jakich kiedykolwiek spotkałem - bronił sierżanta Richard. Uśmiechnął się, kiedy nad placem zahuczał głos Stana. - Usuńcie gapiów, zróbcie przejazd dla karetek pogotowia. Ruszcie się, do cholery! Na co czekacie? Na imienne zaproszenia? - Mężczyźni w mundurach zabrali się do pracy. Jak pastuchowie bydło, tak oni otaczali rozszalały tłum i spychali go na pobliskie boisko, gdzie czekali funkcjonariusze, którzy mieli przesłuchiwać świadków. Policjantom udało się zapanować nad tłumem i uspokojony zawodzeniem karetek pogotowia Stan le Roux ruszył zalaną krwią ścieżką w stronę ruin ośrodka. - Ciekawe, jakież to przeklęte motywy tej rzezi wymyśli ten mały skurczybyk Richard - mruknął. - Oto cholerni komuniści piją z naszymi przywódcami, uchodźcy polityczni i ich dawni prześladowcy szczerzą do siebie zęby i gadają o pokoju, a bandyci, nad którymi nie mają żadnej władzy, wciąż urządzają jatki - mamrotał, ale w głębi duszy żywił szacunek dla wiedzy młodego policjanta. Szorstkim głosem, zniekształconym przez tubę przy ustach, wykrzykiwał polecenia, torując sobie drogę w tłumie. Dotarł do oszołomionej, odrętwiałej Toni. Usiłowała dojść do Helen, ale potykała się i ślizgała na pokrwawionych szczątkach ciał. - Stan - jęknęła. - Dzięki Bogu, że tu jesteś. Potrzebna nam pomoc. Nie możemy zatamować krwotoku. Z trudem rozpoznał Toni w kobiecie w różowym, spryskanym krwią kostiumie. Jej dłonie pokrywała zaschnięta krew, jak rękawiczki. Przez policzki ciągnęły się czerwone smugi; widać usiłowała odsuwać z twarzy włosy, które co chwila opadały, ściągnęła z nich bowiem aksamitkę i zacisnęła ją wokół uda leżącego na ziemi mężczyzny. - Toni Balser - rzekł z uznaniem Stan. Zawołał kilku policjantów. Helen z niechęcią pozwoliła im unieść Clive’a. - Wszystko będzie dobrze, najdroższy - pocieszała. - Kocham cię i cały czas będę przy tobie. - Z bólem patrzyła, jak Clive usiłuje coś powiedzieć, z trudem poruszając pobladłymi nagle wargami. - Co z moją nogą? Helen odwróciła głowę. Nie mogła spojrzeć mu w oczy. - Zaszyją rany i za dwa tygodnie będziesz znów grał w squasha - odpowiedziała Toni za przyjaciółkę. - Wygląda gorzej niż jest naprawdę, Clive. - Zmusiła się do uśmiechu. Z bólem patrzyła, jak jego oczy wypełniają się nadzieją. - Dzięki - szepnął. Skrzywił się, kiedy policjanci go unieśli. - Wsadźcie nogę do worka i zabierzcie do szpitala - polecił cicho Stan. - Może uda im się dokonać cudu. Spojrzał na ocalałą nogę, która zwisała bezwładnie jak ciało gazeli z paszczy geparda. Nie wierzył, że ten człowiek będzie jeszcze chodził. - Dołączę do was w szpitalu - Toni uścisnęła dłoń przyjaciółki. - Nie płacz. Musisz być dzielna, dla niego. Musisz się uśmiechać. - Pochyliła się nad Clive’em i musnęła wargami jego usta. - Pamiętaj, wszystko będzie dobrze. Przyjadę do szpitala tak szybko, jak tylko będę mogła. Stan otoczył Toni ramieniem, gdy pielęgniarze układali Clive’a na noszach. - Co za podły świat - szepnęła Toni. - Niedługo mieli się pobrać. Potakiwał milcząco. Wszystkimi zmysłami chłonął wysyłane przez tłum sygnały, w każdej chwili gotów interweniować, gdyby rozpacz i przerażenie zmieniły się w niszczycielską wściekłość. Jego ludzie sumiennie wypełniali rozkazy. Przestał zwracać uwagę na rzedniejący tłum. Zajął się funkcjonariuszami, którzy zbierali do plastikowych worków szczątki ciał. Patrzył, jak dłonie w gumowych rękawiczkach podnoszą kawałki rąk i nóg. Wrzucali je do worków i oznaczali starannie. - Głuchy telefon. - Toni myślała głośno. - Nie doszłoby do masakry, gdyby ktoś odebrał telefon w Shonalanga. Stan odwrócił się gwałtownie. - Otrzymaliśmy informację o bombie na posterunku w Wynstaat i natychmiast powiadomiliśmy placówki w tej okolicy. Co chce pani powiedzieć? Toni opowiedziała mu o cichym głosie z murzyńskim akcentem, który ją ostrzegł, i o swoich daremnych wysiłkach zawiadomienia policji. - ...i wtedy kazałam Izubie, mojej gosposi, dzwonić do skutku, a sama przyjechałam tutaj. Miałam nadzieję, że zdążę wszystkich ostrzec. - Zachmurzyła się. - Ci, którzy stali najbliżej mnie, śmiali się tylko albo patrzyli zdumieni i wołali przyjaciół, aby podeszli i posłuchali, co za bzdury wygaduję. Nie dałam rady dotrzeć do mikrofonu. - Zagryzła wargę. - Było zbyt głośno, moi przyjaciele nie mogli mnie usłyszeć. Spojrzała w górę, na afrykańskie błękitne niebo, upstrzone małymi białymi chmurkami. Zaczęła płakać. Stan objął ją i czekał cierpliwie, aż przestanie. Krew z jej ubrania plamiła jego mundur. - Chodźmy - powiedział. - Jedziemy na posterunek. Tam się pani umyje, a potem ktoś z moich ludzi zawiezie panią do domu. - Mogę sama... - Wiem - przerwał jej. - Ale musi pani złożyć zeznania. Jeden z chłopców pojedzie z panią samochodem, a nasz wóz zapewni wam eskortę. Toni zastanawiała się chwilę. Była prawie dwunasta. Wkrótce Timothy pójdzie spać po lunchu. Wróci więc do domu podczas jego drzemki i przebierze się, żeby syn nie zobaczył jej zalanej krwią. - Dziękuję panu, Stan - zgodziła się. - Jedziemy na posterunek. ROZDZIAŁ 13 Kierowany wprawną ręką pomarańczowy lukier układał się w skomplikowane wzory. Za pomocą wyciskacza Toni wyczarowała już połowę klauna z jaskrawoczerwonymi pomponami i zieloną czapeczką. Była to żmudna, męcząca praca. Toni wyprostowała się na chwilę, przyciskając rękę do obolałego krzyża. Dzięki Bogu, że zdecydowała się polukrować klauna kilka dni przed urodzinami Timothy’ego. W dzień przed przyjęciem trzeba będzie tylko upiec ciasto. Rzuciła okiem na zegarek i zlizała z cyferblatu kropelkę lukru. Była ósma, do dziesiątej uda się jej chyba skończyć z klaunem i kaligrafowaniem imienia synka. Już dawno doszła do wniosku, że mali chłopcy i lukier to fatalne połączenie, i dlatego czekała z tą robotą, aż malec zaśnie. Kiedy Tim się obudzi, klaun będzie bezpiecznie ukryty na najwyższej półce w spiżarni. Właśnie malowała fantastyczny zawijas nad rękawem, który chciała zakończyć przy suto zdobionym czerwonym mankiecie, gdy kuchnię wypełniło natrętne brzęczenie telefonu. - Cholera - mruknęła odkładając wyciskacz i wycierając lepkie dłonie w kwiecisty fartuch. - Jeśli to znowu ta głupkowata Baby Botha, dostanę szału. - W ciągu minionego popołudnia Baby dzwoniła już dwukrotnie. Za pierwszym razem oferowała swą pomoc przy lukrowaniu ciastek, ubijaniu lodów i śmietany. Toni wiedziała doskonale, że wszystkie wymienione zajęcia Baby uważa za śmiertelnie nudne. Odmówiła, uśmiechając się pod nosem. Nie miała pojęcia, skąd u Baby Botha taka ochota do pomocy. Za drugim razem oznajmiła, że może przyjść na urodzinowe przyjęcie i pomóc zabawiać dzieci. Toni była święcie przekonana, że Baby dobrze zna się na zabawianiu, ale niekoniecznie dzieci. Baby nie mogła się pogodzić z myślą, że po raz drugi odrzucono jej usługi, i zdecydowała się wyznać prawdę. Słyszała, że Helen i Clive będą na przyjęciu. Zarówno Baby, jak i jej męża i jego kumpli od kielicha intrygowało, jak Clive wygląda po wypadku. Nie widział go nikt poza Toni i Helen. Tak więc Baby miała dostarczyć informacji z pierwszej ręki. Telefon dzwonił dalej, więc Toni chcąc nie chcąc, sięgnęła po słuchawkę. Przekonana, że zaraz usłyszy zdyszany, sepleniący głosik Baby, zastanawiała się, jak odmówić jej po raz trzeci. - Cześć, kochanie. - W słuchawce rozległ się głos Serge’a. - Dobry wieczór, Serge - odparła Toni zimnym, opanowanym głosem. Nadal bolała ją myśl o ich ostatniej awanturze. Serge przyszedł wówczas do domu i oznajmił, że nie będzie go na urodzinach Timothy’ego, bo musi wyjechać do Durbanu. Tym razem Toni nie rozpłynęła się we łzach i nie pozwoliła mu na łatwe zwycięstwo. Lodowatym głosem rzuciła mężowi w twarz, że tak zwane wyjazdy służbowe służą tylko i wyłącznie jego przyjemności i są wymówką, dzięki której udaje mu się unikać odpowiedzialności za problemy rodzinne. Oznajmiła, że jego pięcioletni syn potrzebuje ojca, a nie mężczyzny, który daje prezenty, wpada na chwilę i znów wyjeżdża. Jej sprzeciw podziałał na Serge’a jak płachta na byka. Poczerwieniał, obrzucił ją obelgami i daremnie usiłował zbić ją z pantałyku. Wreszcie poddał się, dwa razy podrzucił Timothy’ego do góry, obiecał, że będzie na przyjęciu, i wybiegł z domu. - Toni - mówił teraz - Toni, naprawdę żałuję, że ostatnio zachowałem się tak okropnie. Zdaję sobie sprawę, że często jesteś sama, i obiecuję, że w przyszłym roku ograniczę podróże i postaram się spędzać więcej czasu z tobą i Timothym. Toni nie wierzyła własnym uszom. Wiedziała, z jakim trudem przychodzą jej mężowi słowa przeprosin. Znała go już od dziesięciu lat, a dziś przeprosił ją chyba drugi raz. - Dziękuję, Serge - powiedziała miękko. - Ja też żałuję, że się tak pokłóciliśmy. Awantury tylko zaogniają sytuację. O której wrócisz w piątek? Bardzo chętnie zjadłabym kolację poza domem, bo w sobotę, jak sobie zapewne wyobrażasz, rozpęta się tu istne piekło. - Zaśmiała się. - Timothy jest prawie chory z radości na myśl, że otrzyma dwadzieścia cztery prezenty. To okropny mały spekulant. Mam nadzieję, że nie pobije żadnego dzieciaka, jeśli nie przyniesie mu prezentu. Toni mówiła dalej, zadowolona, niemal szczęśliwa. Na myśl o Serge’u ogarnęła ją czułość. Praca w gazecie dawała jej satysfakcję i świadomość, że jest komuś potrzebna. Nie myślała o Nicku. Wszelkie drogocenne wspomnienia zepchnęła na dno świadomości. Powracały jednak często, przywołane zapachem róż, taktem muzyki czy śpiewem ptaków. Miała nadzieję, że Serge, zmęczony wieloletnim żeglowaniem po burzliwym morzu, doceni spokojne wody ciepła rodzinnego. Może wreszcie ominą niebezpieczne rafy czyhające na świeżo poślubionych małżonków i staną się starym, zgodnym małżeństwem. Rozmarzona nie od razu zrozumiała, co Serge do niej mówił. - Wierzę, że to zrozumiesz, Toni. Obiecałem, że wrócę, ale tu, w Durbanie trwają właśnie bardzo ważne dla mnie negocjacje. Nie wyrwę się stąd wcześniej jak w połowie następnego tygodnia. Proszę, kochanie, zrozum mnie. Toni ciężko opadła na krzesło i bezmyślnie zdrapywała z paznokci zaschnięty lukier. Jak mogła być taka głupia. Utraciła Nicka, a Serge nigdy się nie zmieni. - Toni? Powiedz coś, kochanie. - Głos męża wyrwał ją z odrętwienia. - Coś powiedzieć, Serge? A co mam ci powiedzieć? Nie było cię na pierwszych, drugich, trzecich i czwartych urodzinach Tima, nie będzie cię i na piątych. - Uspokój się, kochanie, nie denerwuj się tak. Wiesz przecież, że nie zostaję tu dla przyjemności, lecz po to, by zapewnić mojej rodzinie odpowiedni byt. - Złościć się? - powtórzyła bezbarwnym głosem Toni. - Ja się nie złoszczę. Jestem już zmęczona udawaniem, zmęczona tym, że moja rodzina składa się z żonatego kawalera, słomianej wdowy i syna bez ojca. Dobranoc, Serge. Ach, prawda, nie zapomnij kupić Timowi pięknego, drogiego prezentu. Być może złagodzi to jego ból, kiedy się dowie, że tatusia znów nie będzie na urodzinach. Dobranoc. - Nie czekając na jego reakcję, odłożyła słuchawkę. Serge ze zdumieniem patrzył na cichy nagle telefon. Zdenerwowany machinalnie przeczesał włosy palcami. Będzie musiał coś wymyślić, żeby ułagodzić Toni. Fale głucho uderzały o brzeg. Wsłuchany w monotonny szum zerknął na zegarek. Za godzinę miał się spotkać ze swoim informatorem na wybrzeżu. Jego do tej pory oddany pracownik ostatnio zachowywał się coraz mniej odpowiedzialnie. Serge odkrył, że w wielu spośród wysyłanych przez jego firmę wysyłkową kontenerach wywozi się nielegalnie transporty kości słoniowej i rogów nosorożca. Pośrednicy zajmujący się dochodowym handlem tymi towarami odkryli zalety transportu kontenerami. W ruchliwych portach Afryki dla celników fizyczną niemożliwością było otwieranie i kontrolowanie zawartości każdego kontenera. Znaleziono furtkę i cenny towar opuszczał kontynent w skrzyniach, które według specyfikacji zawierały wyroby rzemieślnicze. Serge dawno już pojął, jak wiele można na tym zarobić. Jego ludzie w całym kraju zbierali informacje, w których kontenerach firmy znajdował się nielegalny ładunek. Na zagraniczne konta Balsera wpływały potem olbrzymie sumy gwarantujące milczenie właściciela firmy. Wyszedł na balkon, w miękką ciemność nocy. Nie zwracał jednak uwagi ani na ciepły powiew, ani na tysiące gwiazd, które migotały na niebie jak cekiny. Nie interesowała go moralna strona zagadnienia, co jego żonę doprowadzało do bezsilnej furii. Wiele razy kłócili się na temat ochrony środowiska. Był to jeden z nielicznych tematów, przy których rozważaniu Toni nie szła na żadne ustępstwa. - Dopóki ludzie bez skrupułów eksportują kość słoniową, bestialskie mordowanie nie będzie mieć końca - krzyczała. - Ależ eksporterzy robią tylko to, co do nich należy, kochanie - tłumaczył Serge. - Jeśli nie ci, zrobią to inni, bo zbyt wiele można na tym zarobić. - To chore tłumaczenie i dobrze o tym wiesz. - Oczy Toni błyszczały. - Hołotę związaną z tym handlem powinno się powiesić. Nie pamiętał, co mówiła dalej. On był przekonany, że zwolennicy zakazu walczą za sprawę z góry przegraną. Nie obchodziły go piękne afrykańskie olbrzymy, skazane na przyszłość w zamkniętych rezerwatach. Koniuszek papierosa rozżarzył się, kiedy głęboko zaciągał się dymem. Może nikotyna uspokoi narastające napięcie. Zarząd Parku cieszył się powszechnym szacunkiem. Pieniądze, które uzyskiwano z wydawania zezwoleń na odstrzał poszczególnych zwierząt, szły na zwalczanie kłusowników. Świat przejrzał na oczy, docierało doń powoli, że wspaniałym olbrzymom, żyjącym na tej ziemi od trzydziestu milionów lat, szarym, gruboskórym, mądrym mieszkańcom Afryki grozi całkowite wyginięcie. Kiedy świat budzi się nagle, podejmuje się radykalne decyzje bez względu na konsekwencje. Emocje zwyciężają nad rozsądkiem; Zarząd Parku potrzebował zdrowej reakcji na program odstrzału. Dlatego wydali wojnę wszystkim kłusownikom. Wstrząsy wywołane nowymi decyzjami odczuwano także w innych krajach. Wielu informatorów Serge’a zaczynało szukać bezpieczniejszej pracy. Balser chciał, by jego zagraniczne konta nadal prezentowały się równie imponująco jak do tej pory. Musi jakoś powstrzymać swoich ludzi przed zmianą pracy. Zgniótł papierosa o żelazną poręcz i cisnął niedopałek do ogrodu. Zapisał sobie, że ma kupić prezent dla Toni, i wyszedł na dwór. Zbliżała się godzina umówionego spotkania. Zmęczona Toni ciężkim krokiem wróciła do kuchni, napełniła wyciskacz jasnoróżowym lukrem i zabrała się do pracy nad klaunem. Obojętnie patrzyła na różową masę. Napisała S, potem E, R i wreszcie GE. Szybko ozdobiła napis dwoma zawijasami. - A niech go szlag trafi - mruknęła, malując klaunowi różowe prążki na spodniach. Nagły dzwonek telefonu zakłócił jej koncentrację i lukrowy pasek nie wyszedł idealnie równo. Niezadowolona zmarszczyła brwi i ostrożnie zebrała nadmiar lukru. Podświadomie liczyła dzwonki telefonu. Po dwunastym zapanowała cisza. - No i dobrze - szepnęła do siebie. - W końcu dał spokój. Telefon rozdzwonił się znowu. Przy piętnastym sygnale poddała się i sięgnęła po słuchawkę. - Kocie... Wpatrzona w telefon powoli usiadła na obitym skórą zydlu. - Nick. - Nie była w stanie powiedzieć nic więcej. - Toni, dopiero wróciłem do Kapsztadu. - Jego głos łamał się. Nick odkaszlnął niepewnie. - Mam przed sobą dzisiejszą gazetę. - Drżącymi palcami wygładzał rozpostartą na stole płachtę. Pobladła, umazana krwią Toni patrzyła na niego ze zdjęcia pod nagłówkiem „Zamach na ośrodek - policja w ślepym zaułku”. - Toni, nie wiedziałem, inaczej wróciłbym natychmiast. - Zniżył głos do szeptu. - Mogłaś zginąć, kochanie. Toni w milczeniu upajała się dźwiękiem jego głosu. - Kocie - znów chrząknął. - Wiem, że nie mam żadnego prawa prosić cię o to, ale musimy porozmawiać. Błagam, spotkajmy się. Reflektory przecinały silnym strumieniem światła gęstą, ciemną mgłę otulającą półwysep. Toni jechała bardzo szybko. Podniecona myślą, że zobaczy Nicka, z całej siły dociskała pedał gazu. Po telefonie wpadła do kuchni i tańczyła z radości jak szalona, uderzając drewnianą łyżką w stół. Płynny lukier rozprysł się po całym wnętrzu, ale nie zważała na to. Tanecznym krokiem ruszyła do łazienki i śpiewała głośno, biorąc gorący prysznic. Wesoła jak szczygieł włożyła wiśniowy kaszmirowy golf, którego głęboki odcień dodawał blasku jej oczom. Wreszcie, kiedy syn sąsiadów zgodził się pilnować Timothy’ego, wybiegła z domu. Podczas szaleńczej jazdy jednak euforia nagle zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, radość uleciała jak powietrze z dziurawej dętki. Dlaczego właściwie tak bardzo się spieszy? Dlaczego, skoro już rozpoznała jego głos, nie wygłosiła zdań, które tyle razy powtarzała w myśli od czasu owego nieszczęsnego listu? „Było bardzo miło, Nick. Podobał mi się nasz mały romansik, ale nie łam zasad gry i nie serwuj, kiedy mecz się skończył.” Nie potrzebowała go. Nie chciała już więcej ani podniecenia, ani bólu. Swoim odejściem zranił ją głęboko; obawiała się, że nie potrafiłaby pozbierać się po drugim takim przeżyciu. Miała dom, męża, cudownego syna, dobrych przyjaciół, żyła w dostatku, miała zabezpieczoną przyszłość. Jej myśli krążyły niespokojnie jak malutkie kolibry uwijające się wśród barwnych kwiatów. Po wielu miesiącach pełnych rozpaczy i bólu pogodziła się z tym, że nie połączy się z Nickiem. Podobnie jak Clive, który miał przed sobą przyszłość kaleki, pogodziła się z losem. Była to długa walka. Przypomniała sobie noce pełne wspomnień i tęsknoty i dnie pełne łez i niedowierzania. Sama w wielkim domu, nie wiedząc nawet, gdzie podziewa się Serge, wycofała się z życia towarzyskiego; całą energię wkładała w wychowanie syna i pisanie. Z tyłu niecierpliwie zatrąbił jakiś samochód. Z poczuciem winy usunęła się ze środka jezdni. Wyprzedzający ją mężczyzna wykrzykiwał coś wściekłym głosem. Wzruszyła ramionami, wyprostowała się i zerknęła w lusterko. Wtedy z mgły wynurzyły się cztery kasztanowce broniące wstępu do posiadłości Nicka. Po chwili Toni mknęła w stronę krytego strzechą domu. Zdecydowała się. Przywita Nicka tak, jakby witała starego przyjaciela. Wypije drinka i posiedzi godzinkę. Wymienią ploteczki o wspólnych znajomych. Potem z godnością podziękuje za drinka i wyjdzie. W ten sposób mu udowodni, że uważa go za dobrego przyjaciela, nic więcej, a jego decyzja o pozostaniu z Jadę nie wstrząsnęła nią. Nick zrozumie, że jego urok już na nią nie działa. Aby umocnić się w powziętej decyzji, powtarzała cichutko słowa, które za chwilę miała wygłosić: „Byliśmy razem i rozstaliśmy się. Było miło...” Zadowolona, że dobrze je pamięta, zgasiła silnik i słuchała coraz cichszego szumu maszyny. Postawiła kołnierz białej kurtki, wysiadła, odetchnęła głęboko rześkim, nocnym powietrzem i ruszyła w stronę domu. Stał w drzwiach, wysoki i szczupły, szczuplejszy niż pamiętała: ciemna sylwetka na tle zalanego światłem holu. Toni przestała oddychać. Zamarła w bezruchu. Wyciągnął do niej ręce. Widziała, jak zielona marynarka napina się na jego szerokich barkach. - Kocie... - zaczął, ale głos mu się załamał i nie usłyszała dalszych słów. Przez chwilę wpatrywała się w niego bez ruchu. A potem, potem wspomnienia, które od siebie odpychała i które chciała za wszelką cenę wymazać z pamięci, powróciły olbrzymią falą i z płaczem rzuciła się w jego ramiona. Tulił ją mocno, delikatnie kołysał, głaskał jej włosy, policzki, kark, szeptał jej imię. Uspokajał ją, jak kochająca matka pociesza płaczące dziecko. Toni ukryła twarz na jego piersi. Gęste miękkie włosy przyjemnie łaskotały jej policzek. Wszelkie podjęte wcześniej decyzje spływały teraz wraz ze łzami. Była tu, gdzie było jej miejsce. Przez dłuższy czas stali w korytarzu pochłonięci sobą. Potem Nick odsunął ją delikatnie, uniósł jej twarz do góry i przesuwał palcami po subtelnych rysach, ścierając łzy z policzków. Powoli pochylił się nad nią i zaczął pokrywać jej oczy, długie, wilgotne rzęsy, czubek nosa i usta pocałunkami łagodnymi i ulotnymi jak szept. - Toni, moja Toni, jak mogłem ci to zrobić? - jęknął. - Jak mogłem pozwolić ci odejść? Ukrył twarz w jej włosach, szloch wstrząsał jego ciałem. Płakał na wspomnienie bolesnych samotnych miesięcy z dala od niej, i szoku, jaki przeżył, gdy się dowiedział, że otarła się o śmierć. Toni, bezradna wobec męskiej rozpaczy, objęła go mocno. Powoli się uspokajał. - Wybacz mi, najdroższa - szepnął. - Nie pamiętam nawet, kiedy mi się to ostatni raz zdarzyło. Tak bardzo się bałem, że nie przyjdziesz, że utraciłem cię na zawsze. Podczas ostatnich miesięcy tak bardzo tęskniłem do zapachu twojej skóry, blasku twoich oczu, tak bardzo chciałem trzymać cię w ramionach i dotykać twoich włosów. Moja kochana, mój skarbie jedyny. Jesteś tu, przyszłaś, a ja nie mogę w to uwierzyć. Objął ją mocno i zaprowadził do salonu. Pomarańczowe języki ognia leniwie lizały grube polana na kominku z beżowego górskiego piaskowca. Po obu stronach kominka zapraszały do wypoczynku kanapy obite tkaniną koloru kości słoniowej. Na niskim dębowym stoliczku stał wazon, z którego jak strumienie fontanny strzelały w górę gałązki zdobne w malutkie purpurowe owoce. - Śliczny pokój, Nick. - Toni po raz pierwszy była w jego domu. Nagle stanęła jak zahipnotyzowana, wpatrzona w duży olejny obraz. Biła od niego siła, ale i delikatny liryzm. Ruchy pędzla były śmiałe i wyraźne, kolory żywe i jaskrawe, ale kwiaty migdałowca przypominały białe chmurki, delikatne i ulotne na wiotkich gałązkach. - Stern był znany z umiłowania ostrych kolorów, ale to jest cudowne - szepnęła. - Myślałem o tobie, kiedy go kupowałem. Wiedziałem, że będzie ci się podobał. W milczeniu obserwował, jak ogląda pokój. Kiedy przejechała dłonią po porysowanym blacie kredensu, wstrzymał oddech. Wyczuła wbity w miękkie drewno kawałeczek szkła. Ostrożnie, jak matka wyciągająca drzazgę z nogi dziecka, wydobyła kryształowy odłamek, który teraz leżał na jej otwartej dłoni. - Jadę. - Głos Nicka był pusty. - Pamiątka po jej pożegnalnym występie. - Opowiedz mi o tym. Znużony zdjął okulary i potarł skroń dłonią. Kosmyk włosów opadł mu na czoło. W świetle ognia Toni wyraźnie widziała siwe pasma w ciemnej czuprynie. Nie odrywała od niego wzroku, kiedy mówił. Teraz dostrzegła nowe zmarszczki koło ust i w kącikach oczu. Cierpiała wraz z nim. - Wróciłem dzisiaj rano. Wszedłem tylnymi drzwiami, bo było jeszcze wcześnie i nie chciałem obudzić Jadę. Od dawna sypiałem w jednym z pokoi tu, na dole - wyjaśnił. Toni skinęła głową i przycupnęła na obitym perkalem krześle. - Rozpakowałem akurat swoje rzeczy, kiedy z góry dobiegły mnie stłumione krzyki. Myślałem, że Jadę potrzebuje pomocy. - Zamilkł, wpatrzony w dębowe schody. - Jest już w ósmym miesiącu - dodał. - Wbiegłem na górę i otworzyłem drzwi jej pokoju. - Zacisnął usta i skrzywił się z niesmakiem. Cisza pogłębiała się, ale nie mógł znaleźć odpowiednich słów, by opisać Toni Jadę siedzącą okrakiem na kochanku, wzdętego brzucha żony, który uderzał z okropnym, przyprawiającym o mdłości dźwiękiem w blade, pozbawione owłosienia ciało mężczyzny. W uszach ciągle miał jej krzyk. Przełknął ślinę. - Była w łóżku z kochankiem. Z ojcem dziecka. - W jego głosie pojawiły się twarde nuty. - Jadę wyprowadziła się już z tego domu. Rozwód zostanie orzeczony w najbliższym czasie. Tamten przyznał się do ojcostwa. - Ona wiedziała - szepnęła Toni. - Jadę od początku wiedziała, że to nie ty jesteś ojcem tego dziecka. - Oczywiście. Ale chciała wyciągnąć ze mnie do narodzin dziecka, ile się da, plus alimenty po rozwodzie. - Tak mi przykro, Nick. - W jej oczach widział prawdziwe współczucie. - Nie trzeba, kocie. - Pomógł jej wstać z krzesła. - To ja byłem głupcem, a moje błędne pojmowanie odpowiedzialności prawie zniszczyło naszą wspólną przyszłość. Toni pocałowała go lekko. - Nie zniszczyło, Nick, na pewno nie zniszczyło. Objął ją mocno i zajrzał głęboko w oczy, jakby spodziewał się dostrzec tam jej duszę. - Toni, jestem prawie rozwiedzionym, trochę posiniaczonym po przejściach z Jadę, ale ogólnie zdrowym facetem. Posiadam ten dom, mieszkanie w Knightsbridge i posiadłość na wybrzeżu. Z całego serca chcę, aby pewna dama i jej syn stali się nieodłączną częścią mego życia. - Mówił teraz niskim, ochrypłym głosem. - Co ty na to, Toni? Czy zostaniesz moją żoną? Będę cię kochał i chronił i zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby cię uszczęśliwić. Przysięgam. Cisza, która nagle zapanowała między nimi, była równie gęsta jak mgła na dworze. Toni wpatrywała się w niego dużymi oczami. - Tak - powiedziała w końcu słabym głosem. - Tak, Nick. Pochylił się, a kiedy ją całował, bolesna przeszłość odpłynęła. - Dziękuję, kocie - szepnął. Toni popatrzyła na niego roześmiana. - Zaraz, jak prawdziwy kot, zwinę się w kłębek przed kominkiem i poproszę o spodeczek śmietanki. - Dla przyszłej pani Houghton mamy tu coś lepszego. Co powiesz na veuve cliqout, ze śmietanką, jeśli sobie życzysz. - Rozpuszczasz mnie. Zaspakajasz obie moje słabości: ogień na kominku i szampan. - Zaraz mogę zaspokoić i trzecią - powiedział, a Toni zarumieniła się gwałtownie. Z uśmiechem podał jej pełen kieliszek. - Chodź, pokażę ci resztę domu. Niedługo będzie to nasz dom. - Tak, tak, już idę - mruknęła, ale nie ruszyła się z miejsca. Upajała się zapachem szampana. Wreszcie wziął ją na ręce. - Toni zostanie ze mną na zawsze - śpiewał tańcząc z nią po pokoju. Szampan wylewał się z kieliszka i ochlapywał ich oboje złotym deszczem. - Nick - pisnęła - przestań, bo zrobi mi się niedobrze. - Śmiejąc się jak dzieci ruszyli oglądać dom. Zaczęli od kolekcji dawnych map. - Cudowna kuchnia - Toni z zachwytem zaglądała do pieca. - Kiedy powiesz Serge’owi? - Bardzo mi się podobają te białe blaty. - Toni zignorowała jego pytanie. - Będę się świetnie bawić, gotując dla ciebie w tej kuchni. - Stała tyłem, pochylona nad stołem. W końcu odpowiedziała: - Muszę zrobić to delikatnie, Nick. Jest mi z nim źle, ale nie chcę go zranić. Chciałabym, żebyśmy rozstali się jako przyjaciele. Nick popatrzył na jej pochyloną głowę. Nie wiedziała jeszcze, że wszystkie rozwody są poniżające. Ludzie nienawidzą się równie silnie, jak niegdyś się kochali. Według niego rozwód w przyjaznej atmosferze zdarzał się tak rzadko jak całkowite zaćmienie słońca. Powrócił myślami do Jadę. Znów widział jej wykrzywioną złością twarz i pełne nienawiści oczy, kiedy się zorientowała, że na nic jej knowania. Zniósł niewyszukane obelgi na temat jego męskości, groźby, że zostawi go w jednej koszuli na grzbiecie. Udaremnił jej plany podrzucenia mu dziecka innego mężczyzny. Wygrał walkę, nie straciwszy ani centa. Przeraziła go myśl o Toni, która była w podobnej sytuacji. Przysunął jej krzesło i zmusił, by usiadła. Sam przycupnął na stołku naprzeciwko niej i ukrył jej dłonie w swoich. - Kochanie - zaczął - nie znam Serge’a, ale to mężczyzna, a wszystkich mężczyzn zżera duma i próżność. - Chyba zazdrość - zażartowała Toni. Nie chciała słuchać tego, co Nick miał jej do powiedzenia. - Odchodząc, urazisz i jego dumę, i próżność. Nie wierzę, że jego uczucia do ciebie, gdy mu powiesz, będą mieć cokolwiek wspólnego z przyjaźnią czy zrozumieniem. Czeka cię długa, ciężka walka. - Wiem o tym - odparła spokojnie. - Powiem mu, kiedy wróci z Durbanu. Bała się. Od wczesnego dzieciństwa krzyki i przemoc budziły w niej paniczny strach. W obliczu czyjejś gwałtowności serce podchodziło jej do gardła. Tylko dzięki samokontroli nie uciekała z krzykiem przerażenia. Na chwilę przytulna kuchnia i Nick zniknęli przysłonięci wspomnieniem jej samej, ośmioletniej dziewczynki, która usiłuje schować się za poduszką przed ciosami pijanego ojczyma. Głuche odgłosy pięści uderzającej w dziecięce ciało i bezradne krzyki matki miały prześladować ją przez całe życie. Przytuliła się do Nicka i zamknęła oczy. Lepiej nie myśleć o najbliższej przyszłości, która przyniesie na pewno krzyki i awantury. Objęła go mocniej. Potrzebowała jego siły, aby odegnać koszmar, który zniszczył jej dzieciństwo i nie dawał spokoju w dorosłym życiu. Nick wyczuwał jej strach. Ostrożnie wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni. Rozbierał ją powoli. Zachwycał się jej ciałem, muskając ustami złotą skórę, składał hołd jędrnym piersiom, piersiom młodej dziewczyny, nie matki. Całował jej pępek i jedwabisty brzuch, pieścił palce zgrabnych stóp, a potem nie mógł się oderwać od zachwycającej wrażliwością miękkiej skóry po wewnętrznej stronie ud. - Nick - szepnęła i uniosła jego głowę. - Nick, kochaj mnie. Przesunął się wyżej i ich ciała przywarły do siebie. Okrzyki spełnienia, wysoki i niski, połączyły się tak, jak łączą się w jedno odgłosy afrykańskiego buszu, który oboje kochali. Leżeli bez słów, dwa splątane ciała pokryte miłosnym potem. ROZDZIAŁ 14 Justice poprawił krawat w zielone i czerwone prążki, upewnił się, że górny guzik jasnoszarej marynarki jest zapięty. Pod jego stopami, obutymi w nowe, jeszcze skrzypiące skórzane buty, głośno chrzęścił żwir. Wysadzana dębami aleja, która łączyła siedzibę parlamentu i założony trzysta lat temu park, przyciągała wzrok wszystkich przechodniów, ale tego dnia Justice nie dostrzegał piękna przyrody. Zastanawiał się, czemu wezwano go na nieoczekiwane spotkanie. Był chłodny słoneczny poranek, ale północno-zachodnie wiatry straciły dawną siłę; Przylądek szykował się na powitanie wiosny. Wisdom czekał już na drewnianej ławeczce ukrytej w spokojnej, cichej części parku. Chłopak siedział z twarzą zwróconą ku słabemu słońcu i z przyjemnością chłonął rozlewające się po wychudłym ciele ciepło. Starał się zapomnieć o okropnej chwili poprzedniego dnia, kiedy to jeden z kierowców w sklepie państwa Kahn dał mu karteczkę z wiadomością od brodatych. Chcieli się z nim spotkać, właśnie tu, w parku, i o tej porze. Gdy przeczytał wiadomość, ogarnął go paniczny strach. Kartka papieru upadła na ziemię, bo nie był w stanie jej utrzymać rozedrganymi palcami. Zamach na świetlicę powiódł się znakomicie. To, że zadzwonił do miss Toni, nie uratowało niewinnych dzieci. Stacje telewizyjne prześcigały się w podawaniu wiadomości, specjalnych audycjach poświęconych zamachowi, wywiadach. Brodacze są na pewno zadowoleni, czemu więc zwołują nagłe spotkanie? Z wielkim trudem przekonał panią Kahn, żeby nie szła z nim do, jak jej powiedział, nowego dobrego lekarza. Spieszył się tak bardzo, że przybył na miejsce jako pierwszy. Pieczenie w żołądku wzmogło się. Przyciskał kościste dłonie do brzucha w złudnej nadziei, że tym sposobem zmniejszy ból. Nie opuszczało go poczucie winy. Kwaśny odór strachu wypełniał mu nozdrza. Podniósł wzrok i zamarł wpatrzony w przytłaczającą swym ogromem górę o płaskim jak wielki stół, ściętym wierzchołku, ostro odcinającym się od błękitnego nieba. Tego dnia żadne chmurki nie łagodziły surowych konturów. Wisdom był święcie przekonany, że łodzie pierwszych arabskich i portugalskich odkrywców przybyły tu, bo przyciągnął je olbrzymi czarodziejski magnes, ukryty wewnątrz góry. Nie wątpił również w legendę białych, według której gęste białe chmury, zasłaniające szczyt, to dym z fajek Holendra Van Hunka i diabła, którzy z zapałem grają w kości. Wisdom wierzył, że w tak wielkiej górze mieszka wiele potężnych duchów i wpatrywał się w nią z szacunkiem i strachem zarazem. Splótł mocno chude palce, zamknął oczy i zaczął się modlić, po kolei zwracając się do cienia swego ojca, Dzieciątka Jezus i ducha góry. Justice cicho podszedł do ławki. Patrzył na brata tak, jakby go widział po raz pierwszy. Dopiero teraz zauważył liczne zmiany w fizjonomii Wisdoma. Kołnierzyk niebieskiej koszuli na wychudłej szyi był stanowczo za szeroki. Brązowe spodnie, podtrzymywane zapiętym na ostatnią dziurkę nowym skórzanym paskiem, zwisały szerokimi fałdami, kryjąc szkieletowate nogi. Marynarka żałośnie opadała z wychudłych ramion. Złożone do modlitwy dłonie wyglądały jak suche gałązki umierającego drzewa. Justice bardzo kochał brata, ale szacunek i przywiązanie, którym darzył go Wisdom, zawsze przyjmował jako coś oczywistego, co mu się należało. Teraz patrząc na wyniszczoną chorobą postać pojął, jak bardzo, zajęty nauką i karierą, zaniedbał uwielbiającego go brata. Postanowił spędzać z nim więcej czasu. Wisdom skończył modlitwy i otworzył oczy. Uśmiechnął się szeroko, kiedy zobaczył brata obok ławki. Justice nie chciał okazać, że wstrząsnął nim widok wyniszczonego bliźniaka. - Witaj, bracie - odezwał się i ciężko opadł na ławkę. - Bracie, czemu nas tu dzisiaj wezwano? - dopytywał się Wisdom. - Czuję ten sam niepokój, jaki odczuwają nasze krowy, kiedy wywęszą burzę i pioruny. To niedobrze. Brodaci nie lubią jasnego światła słońca. Zjawiają się nocą jak cienie i odchodzą, zanim zbledną gwiazdy. Dlaczego, mój bracie, dlaczego kazali nam tu przyjść? Justice bezradnie potrząsnął głową. - To dziwne, Wisdomie. Przecież wszystko poszło tak dobrze. David Anstey nie pytał, czemu się spóźniłem. Myślał, że załatwiałem coś w jakimś urzędzie. Rudowłosa kobieta nie sprawdzała, co było w pudle, które niosłem. Myślała, że należę do ludzi roznoszących jedzenie. Nikt nie widział, że wsunąłem moje pudło pod ławkę. Nie, bomba była w odpowiednim miejscu. Nie to jest powodem ich niepokoju. Justice był dumny i nie ukrywał tego. Powierzono mu odpowiedzialne zadanie, a on wypełnił je bez zarzutu. Wisdom z przerażeniem słuchał tej relacji. Wszak Shonalanga nadal pogrążone było w żałobie. Po ulicach jak echo niósł się lament i płacz. Cała dzielnica cierpiała z ofiarami i ich rodzinami, a to Justice, jego ukochany brat, jego mentor i przyjaciel był sprawcą owej tragedii. - Ale - Wisdom mówił załamującym się głosem - ale, mój bracie, tyle dzieci? Moje serce płacze z żalu nad nimi. Były bogactwem swoich rodziców. Wiele goryczy i smutku przysporzyła naszym braciom śmierć tych dzieci. Justice zesztywniał. Mówić takie rzeczy to była zdrada wielkiej sprawy. Wisdom byłby w poważnym niebezpieczeństwie, gdyby usłyszeli go Towarzysze. - Bracie - szepnął błagalnie - wszyscy kochamy nasze dzieci, są one bowiem naszą przyszłością i będą nas czcić jako swoich przodków. Jeśli jednak zadane przez nas rany okażą się za mało bolesne, za płytkie, nasze dzieci nie będą mieć przyszłości. Dzieci, które zginęły, zginęły chwalebnie. Cienie powitają je z szacunkiem, bo ich śmierć to jeszcze jeden gwóźdź do trumny Burów. Wisdom słuchał w milczeniu. - Bracie - zaczął po chwili z wahaniem. - Czyż nie nadeszła już pora, byśmy wszyscy zasiedli do indaba jak starszyzna naszej wioski? Czyż wszyscy nasi bracia, ci pragnący walki i ci miłujący pokój, nie powinni zasiąść z Burami i zacząć z nimi rozmawiać? Czyż nie nadszedł czas, by skończyć z rozlewem krwi? - Nie rozumiesz? - przerwał mu ostro Justice, z trudem hamując zniecierpliwienie. - Ci, którzy rozmawiają z Burami, muszą mieć za sobą siłę, inaczej będą jak lamentujące baby. - Za wszelką cenę chciał rozwiać wątpliwości brata. - Musimy walczyć dalej. Musimy pokazać narodom świata, że chcemy całkowitej wolności. Musimy pokazać Burom, że jeśli rozmawiamy, to nie dlatego, że nie umiemy walczyć. Muszą obawiać się naszej siły, a nasi bracia, ci, którzy uważają, że zdradziliśmy sprawę rozmawiając z wrogiem, muszą wiedzieć, że nadal mamy żelazne pazury leoparda. Wiele niewinnej krwi wsiąkło już w żyzną afrykańską ziemię i wiele jej jeszcze popłynie, zanim zwyciężymy. Ale, mój bracie, uwierz mi: my, którzy jesteśmy tak liczni, w końcu zwyciężymy. Zamęt w głowie Wisdoma wzrastał. Wydawało mu się, że zabijanie jedynie umacniało pozycję konserwatywnych Burów. Kiedy widzieli, jak Murzyni mordują Murzynów, przekonywali innych, do jakich rzezi dojdzie po oddaniu władzy większości. Przypomniał sobie nagle słowa matki. Mówiła zawsze, że dziecko zrobi więcej, jeśli dostanie kawałek słodkiego melona, niż jeśli wleje mu się do gardła gorzki sok aloesu. Jego matka była starą mądrą kobietą i nie należało lekceważyć jej słów. W gazetach przeczytał, że wiele krajów potępiało zamachy i groziło, że nie wspomogą partii finansowo. Dlaczego więc jego brat i brodaci nie spróbują posłużyć się melonem zamiast sokiem aloesu? Nie chciał już dłużej zabijać białych i czarnych, którzy nie akceptowali doktryny. Lubił swoją pracę i małżeństwo Kahnów. To byli dobrzy ludzie. Uważał miss Toni za członka rodziny. Kochała jego lud. Doktorzy w szpitalu troskliwie się nim zajmowali. Chciał tylko jednego: żeby zostawiono go w spokoju. Chciał uzbierać dość pieniędzy, by zapłacić lobola za dobrą, silną żonę o dużych piersiach i szerokich biodrach. Chciał spłodzić dużo dzieci, synów i córki. Chciał dożyć spokojnej starości. Chciał wraz z innymi mężczyznami siedzieć w swojej wiosce pod zagrodą dla bydła. Przemoc i gniew zmęczyły go. Był młodym mężczyzną, ale pragnął spokoju, który dany jest starcom. Pochyleni ku sobie bracia nie zauważyli nadejścia brodaczy. Zorientowali się dopiero wtedy, kiedy dwa cienie zasłoniły im słońce. Podnieśli na nich wzrok, ale mężczyźni ignorowali chłopców, zajęci karmieniem wiewiórek. Starszy odezwał się nie patrząc na nich. - Dobra robota, Justice. Jesteśmy z ciebie zadowoleni. Justice nie odpowiedział, ale pozwolił sobie na malutki uśmiech, który jednak zniknął natychmiast, gdy przemówił młodszy. - Wśród nas jest zdrajca. Należy go odnaleźć i ukarać. Bliźniacy patrzyli w dwie pary pustych, obojętnych oczu. Wisdom oblizał wargi i nerwowo przełknął ślinę. - Zdrajca - powtórzył tępo. - Przeczytajcie to - polecił młodszy mężczyzna i niedbałym ruchem rzucił na ławkę gazetę. Zakreślony na czerwono artykuł zwrócił ich uwagę i chłopcy czytali ciekawie. „Pani Toni Balser, której imieniem nazwano ośrodek, zeznała, że anonimowo ostrzeżono ją przed zamachem”. Wisdom poczuł nagłą suchość w ustach. Mocniej zacisnął dłoń, w której trzymał gazetę, i czytał: Początkowo Pani Balser twierdziła, że zadzwonił do niej Murzyn, po zastanowieniu jednak uznała, że równie dobrze mógł to być biały mówiący z murzyńskim akcentem. Wisdom z ledwo ukrywaną ulgą upuścił gazetę. Justice złapał ją w ostatniej chwili, ale on tego nie zauważył. Wysłuchaliście mnie, przodkowie, śpiewało w duszy Wisdoma. Nie wiedzą, że to ja. - Niewiele nam mówi ten artykuł - stwierdził Justice. - Niewiele - zgodził się starszy, zajęty wydłubywaniem okruchów łupinek orzeszków z bujnej brody. Odwrócił plastikową torebkę do góry dnem i wysypał na ścieżkę resztki orzeszków i okruchy chleba. Młodszy kopnięciem odpędził zlatujące się gołębie i badawczo spojrzał na Wisdoma. - Niewielu znało nasze plany. Znajdziemy tego psa. Zdechnie w taki sposób, że nikt nigdy nie odważy się więcej zdradzić naszych sekretów. Duży czerwonooki gołąb z uwagą przyglądał się stojącym. Nastroszył pióra ze strachu, kiedy młodszy gwałtownie odwrócił się na pięcie. Starszy uśmiechnął się do bliźniaków, ale jego oczy pozostały zimne. Wisdom wzdrygnął się, gdy patrzył w ślad za znikającymi na zakręcie brodaczami. Mężczyźni podeszli do malowniczego stawu. W zimnej wodzie majestatycznie pływała duża ryba. Starszy chrząknął zadowolony. - Mamy go. Mamy zdrajcę. - Zgadzam się. - Młodszy odwrócił głowę za przechodzącą dziewczyną w króciutkiej spódniczce. - Nawet jeśli to nie on, na pewno wie coś na ten temat, więc i tak jest winny. - Ustal czas i miejsce i niech zginie w taki sposób, żeby nikt nie odważył się nas zdradzić - polecił starszy. - Zrobi się. To może trochę potrwać, ale zdechnie. Wiejski dom Helen na wzgórzu otaczała cisza. Głosy dzieci przygasły, przycichły. Nikt już nie przekomarzał się ze starą Anną, nikt nie krzyczał, z udawanym przerażeniem uciekając przed syczącymi gęsiami. Maluchy na paluszkach przekradały się przez bibliotekę; nie chciały spotkać Anny ani zakłócić spokoju Clive’a. Helen była równie cicha jak jej dom. Czasem znajdowała dość siły, by uśmiechnąć się do dzieci, ale zazwyczaj był to słaby, smutny grymas, nie szczery uśmiech. Od czasu eksplozji nie wpuszczała nikogo do Clive’a. Opiekowała się nim podczas długiej bolesnej rekonwalescencji, utulała go do snu, gdy budził się w środku nocy, wciąż na nowo przeżywając ten sam koszmar. Pomagała mu pogodzić się z myślą, że nigdy już nie stanie na nogach. Przekonała go, po wielu kłótniach i łzach, że kocha go bez względu na wszystko, i jeśli się z nią nie ożeni, skaże ją na wieloletnie życie w grzechu. Nie potrafiła uśmiechać się, patrząc w jego pooraną świeżymi zmarszczkami twarz, w puste oczy bez śladu nadziei. W dniu, w którym Clive wrócił ze szpitala, stara Anna zmieniła się w prawdziwą tygrysicę.. Zajmowała się farmą, odprawiała intruzów, odsyłała dziennikarzy i ciekawskich, wszystkich przestrzegając, by odjeżdżali w ciszy. Zabroniła natrętom dzwonić i aby się upewnić, że Clive będzie miał spokój, wyłączała telefon. Jej mali podopieczni nauczyli się omijać ją szerokim łukiem. Tylko dwie osoby mogły odwiedzać chorego, nie wywołując wściekłości nadgorliwej opiekunki: Toni i jej syn. Timothy na paluszkach wkradł się do sypialni. Clive siedział tyłem do drzwi, bezmyślnie wpatrzony w port za oknem. - Wujku Clive - pisnął malec. - A oni mówili, że nie powinienem przychodzić, bo ty jesteś chory, ale jesteś przecież moim przyjacielem, a mamusia mówi, że przyjaciel nie opuszcza przyjaciela w żadnej sytuacji. - Podbiegł do lśniącego chromem wózka inwalidzkiego i impulsywnie dotknął nieruchomego ramienia mężczyzny. - Mam coś dla ciebie, wujku Clive! Przeczytaj, dobra? Nie odszedł, dopóki nie wsunął złożonej kartki papieru w wyciągniętą rękę. Po długiej chwili ciszy mężczyzna odwrócił wózek w stronę chłopczyka. - Och, Tim. - Clive trzymał w ręku kolorowy rysunek, który przedstawiał roześmianego klauna o jednej nodze. - Jakże mógłbym nie przyjść na twoje urodziny, skoro otrzymałem takie zaproszenie? - Więc przyjdziesz! - krzyknął malec, wdrapując się na fotel, aby zarzucić Clive’owi ręce na szyję. - Mówiłem im, że przyjdziesz! Clive uśmiechnął się i przytulił chłopca. - Usiądź tu, na poręczy, i opowiedz mi o swoich urodzinach. Helen mocno uścisnęła dłoń Toni. Kobiety na palcach wycofały się spod wpółprzymkniętych drzwi sypialni. - Dzięki ci, Boże! - Helen westchnęła z ulgą. - Dzięki ci za małych chłopców. Pobiegły do kuchni, osłabione po napięciu i wesołe jak uczennice, które właśnie zdały maturę. Jakże twarz Anny rozpromieni się na wiadomość, że Clive zgodził się iść na urodziny Tima! Podczas kolejnych wizyt Timothy na bieżąco informował Clive’a o przygotowaniach do wielkiej uroczystości. Kilka dni przed urodzinami zdradził mu, że obiecał najbliższym przyjaciołom, iż będą mogli popychać jego wózek. - Ale żadne dziewczyny - dodał pospiesznie. - One są głupie i ciągle beczą. To będzie męska sprawa. - Zmartwiony przedłużającym się milczeniem Clive’a postanowił dokładniej wyjaśnić sprawę: - Będą mogli? Bardzo cię proszę, wujku Clive, pozwól im. Widzisz, oprócz mnie nikt nie jest takim szczęściarzem, żeby mieć wujka na wózku inwalidzkim, więc moi koledzy nigdy nie będą mieli okazji go popchać. Łatwość, z jaką Timothy zaakceptował fakt, że Clive nie może się poruszać bez wózka, i żywe zainteresowanie chłopca jego kalectwem znacznie przyspieszyły koniec depresji Clive’a. Pewnego dnia ze zdziwieniem stwierdził, że niecierpliwie czeka na przyjęcie urodzinowe swego małego przyjaciela. Toni i Helen planowały już następne imprezy z udziałem Clive’a, a stara Anna złagodziła wprowadzone przez siebie rygory, od kiedy usłyszała śmiech mężczyzny dobiegający z sypialni. Wiosna umaiła Przylądek pierwszymi kwiatami zwiastującymi rychłe nadejście ciepłych, słonecznych i bezchmurnych dni. Noce jednak były nadal chłodne; Wisdom dygotał i mocniej otulił płaszczem wychudzone ciało. Szybkim krokiem przemierzał ciemne, puste ulice, chcąc jak najszybciej znaleźć się w ciepłym domu Izuby. Napad kaszlu zmusił go do zatrzymania się. Oparł się o słup i usiłował złapać oddech. Między dwoma atakami kaszlu usłyszał znowu ciche, miękkie kroki, które towarzyszyły mu od przystanku. Odwrócił się. Wytężał wzrok, wpatrując się w ciemność, aż oczy zaczęły mu łzawić. Zobaczył ich: trzy niewyraźne, zamazane sylwetki. Powstrzymał oddech, modląc się, żeby go pozdrowili i poszli dalej. Nie chciał myśleć, że mogłoby być inaczej. Podchodzili coraz bliżej i wtedy zobaczył ich oczy, bezlitosne, twarde spojrzenia spod zmrużonych powiek. Odwrócił się i biegiem rzucił do ucieczki. Skręcił na ścieżkę obok hali sportowej. Miękka, piaszczysta ziemia przyciągała krety, pod powierzchnią kryły się długie korytarze i głębokie jamy. Wisdom biegł na oślep, wpatrzony w połyskującą w dali niebieską lampkę, która oświetlała napis na tabliczce przy drzwiach budynku: „Posterunek Policji w Shonalanga”. Przerażone serce łomotało mu o żebra, krew pulsowała w uszach, umęczone płuca rzęziły, ale chłopak pędził do przodu, do niebieskiego światła. Słyszał swych prześladowców. Biegli zwinnie i szybko, choć piasek tłumił ich kroki. Wyczuwał w nich żądzę krwi. Jeszcze kiedy upadł, zahaczywszy stopą o kretowisko, wyciągał chude ramiona w stronę pięknego niebieskiego światła, ledwo widocznego przez łzy. Wpatrywał się w ów świetlisty błękit, dopóki pochyleni nad nim mężczyźni nie zasłonili go całkowicie. Landrover omijał dziury w jezdni powoli i ostrożnie, jak rozbawione dziecko, które usiłuje nie nadepnąć na rysę w płycie chodnika. Rudy policjant w żółtym jak żonkil samochodzie, jadącym za landroverem, gniewnie szarpał koniuszki bujnego wąsa. Ze złością zmarszczył krzaczaste brwi. Tworzyły teraz jedną linię. Z niedowierzaniem patrzył, jak ciężki samochód lawiruje, jakby tańczył menueta na szosie do Shonalanga. W końcu stracił cierpliwość. - Wyprzedź tego cymbała - wrzasnął. - Jest albo pijany, albo naćpany. Nienawidzę tych dupków! - Tak jest, sir. - Kierowca włączył syrenę i z piskiem opon zajechał drogę landroverowi tuż przed maską, tak że tamten musiał się gwałtownie zatrzymać. - Powiedziałem „zatrzymaj” tego dupka, a nie „rozwal go” - wycedził Stan, otwierając boczne okno. - Tak jest, sir. Przepraszam, sir - kajał się Richard. Stan był w fatalnym nastroju od rana, ale po telefonie z posterunku Shonalanga, kiedy ruszył z Richardem w drogę, jego zły humor osiągnął szczyty. Na ulicach panował duży ruch, jak zwykle w sobotnie poranki, i Stan narzekał podczas długiej jazdy do Shonalanga. Jego samopoczucia bynajmniej nie poprawiły teorie głoszone przez Richarda, który twierdził, że nawet jeśli negocjacje zakończą się pomyślnie, rozlew krwi będzie trwał nadal. - To walka o władzę, sir. - Więc wybijają się wzajemnie, jakby chcieli zmienić ten kraj w rzeźnię. - Stan beknął głośno. Jego żołądek odmawiał strawienia sadzonych jajek i steku, a właśnie to pochłonął na śniadanie. - Grają różnymi kartami, sir. Negocjacje - to jedna talia, dla polityków i biznesmenów z całego świata. Druga, przeznaczona dla gazet i telewizji, nie ma tak naprawdę znaczenia, ale przyciąga uwagę zwolenników. - Richard zbladł, kiedy do jego nozdrzy dotarł kwaśny zapach smażonych na tłuszczu jajek. - Może i niewiele znaczy dla przywódców, ale cholernie dużo dla tych biednych durniów przed telewizorami. Wydaje im się, że to nowy dekalog, więc wstają z fotela, wychodzą na ulicę i zabijają każdego, kto się z nimi nie zgadza. - Beknął ponownie. Richard wstrzymał oddech. - A kto musi sprzątać po nich wszystkich? My. I dostajemy jeszcze w dupę od prasy. Cholerna, niewdzięczna robota. Powinienem być zostać nauczycielem. Wizja Stana stojącego przed tablicą i przemawiającego do dzieci na swój niewyszukany sposób wywołała uśmiech na twarzy Richarda. Młody policjant jednak szybko przywołał się do porządku. Nie pora na śmiechy. Współczuł kierowcy landrovera. Sam nie wysiadł z policyjnego wozu, siedział za kierownicą i nerwowo bębnił palcami o plastikowe kółko. Czekał na wybuch. - Co pan sobie do cholery... O, pani Balser. Dzień dobry. - W jednej chwili głos Stana stał się łagodny i słodki jak miód. Okrągła twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. Richard ze zdumieniem patrzył na zwierzchnika. - Przepraszam, że pana zatrzymywałam, sierżancie - rzekła Toni. - Ale chyba napiszę coś na temat stanu dróg w biednych dzielnicach. Czy wie pan, że jeśli chce się omijać dziury w jezdni, nie można jechać zgodnie z przepisami, bo można wpaść po dach? - uśmiechnęła się. - Proszę mi więc wybaczyć. - Oczywiście, pani Balser, oczywiście. Richard nie poznawał swego przełożonego. - Dziękuję, sierżancie. Patrząc na jej twarz bez makijażu, policjant pomyślał, że wygląda świeżo i niewinnie jak stokrotki rosnące przy szosie. - Mam nadzieję - mówiła dalej - że nie przeszkodziłam panu w czymś ważnym. - Nie, nie. Jadę do Shonalanga. Mają tam trupa i wydaje im się, że mógł to być mord rytualny. - Ukłonił się. - Do widzenia, pani Balser. Miłego dnia. - Do widzenia! - krzyknęła Toni w ślad za oddalającym się wozem policyjnym. - To prawdziwa dama - mruknął Stan. - Prawdziwa dama. I nie ciepłe kluchy. Pamiętasz, jak się zachowywała po eksplozji w Shonalanga? - Tak jest, sir - zgodził się kierowca, zadowolony, że zły humor Stana rozwiał się bez śladu. - Skręcaj w prawo - polecił sierżant. - Zwłoki są na polu, za Domem Aniołów. Głupia nazwa dla ośrodka młodzieżowego - mruknął. - Dom Diabląt, albo nawet Piekielny Dom byłoby dużo odpowiedniejsze, jeśli się weźmie pod uwagę to, co wyczyniają te dzieciaki. Zatrzymali się przed budynkiem z brązowej cegły, który nie wyróżniał się niczym szczególnym. Wydeptana w trawie ścieżka prowadziła do wyblakłych czerwonych drzwi. Oni jednak szli na przełaj przez pole, do miejsca, gdzie grupa ubranych w niebieskie mundury mężczyzn otaczała bezkształtną masę leżącą na ziemi. Richard gwałtownie wstrzymał oddech. - Są przepiękne - szepnął. Stan popatrzył na kolegę i pokręcił głową. - Jak, do cholery, mam zrobić z ciebie glinę, skoro jedyne, co cię obchodzi na miejscu zbrodni, to kwiatki? - Splunął głośno. Kłąb flegmy upadł na przezroczyste niemal płatki lilii. - Myślałem, że u mego boku stwardniejesz, zahartujesz się, że staniesz się gliniarzem z jajami, ale ty nadal jesteś wrażliwy jak jakiś przeklęty tancerz z baletu. Richard uśmiechnął się pod nosem. Wbrew temu, co mówił stary policjant, nauczył się wiele jako jego partner. Teraz puszczał mimo uszu uwagi na temat własnej słabości. - Tak jest, sir. Przepraszam, sir - powiedział automatycznie. Jego uwagę pochłaniała kolorowa łąka. Poruszane lekkim wiatrem kwiaty kołysały się nad białym piaskiem i zieloną trawą. W blasku słońca niektóre wydawały się półprzeźroczyste jak chusty z brzoskwiniowego, purpurowego i złotego szyfonu. Richard nie mógł oderwać od nich wzroku. Oszołomiony pięknem polnych kwiatów ruszył za Stanem na palcach, nie chcąc zdeptać ani jednej rośliny. Kiedy ciasne kółko mężczyzn wchłonęło Stana i zamknęło się, odetchnął z ulgą. Nie chciał patrzeć na zwłoki. Cichutko obszedł grupkę i stanął za swoim zwierzchnikiem. Lepiej być w pobliżu, gdyby Stan go potrzebował. Nadal nie odrywał spojrzenia od ziemi, zachwycony łąką. Nagle czubek jego wypolerowanego buta trącił miękki szary strzęp, który leżał wśród ognistoczerwonych kwiatów. Duże kielichy niemal całkowicie zasłaniały mięsiste znalezisko. Richard pochylił się. Co to może być? - Ten konstabl... - tęgi mężczyzna w cywilu wskazywał Richarda - ...ogląda właśnie język. Grupa policjantów podeszła bliżej, a na jej czele kroczył oczywiście Stan. Richard znieruchomiał. Ciągle słyszał słowa cywila. Już nie musiał się zastanawiać, czym jest ów szary kawałek mięsa. Na poszarpanym, szerszym końcu, w miejscu, gdzie odcięto język, grasowały już duże czarne mrówki. Czubek zwinął się w niemym błaganiu. - Najpierw wycięli język, bo się bali, że ktoś usłyszy krzyki, kiedy będą ćwiartować żywego człowieka - wyjaśnił beznamiętnym, spokojnym głosem tęgi mężczyzna. Strumyki zimnego potu spływały ze skroni Richarda. Usiana kwiatami łąka stała się nagle niewyraźna jak światła latarni odbite w kałuży. Stęknął i odbiegł na bok. Stan popatrzył na szarą bezkształtną masę leżącą wśród kwiatów, a potem zerknął na zgiętego wpół Richarda. Nic dziwnego, że jest taki chudy. Biedny skurczybyk rzyga przy każdym trupie. - Kolejny krok - tłumaczył gruby - to wbicie noża w dolny odcinek kręgosłupa. Jeden z młodych policjantów gwałtownie zbladł. Utkwił wzrok w jasnoniebieskim kielichu dzwonka, żeby nie zemdleć i nie dołączyć do wymiotującego Richarda. - Paskudnie prosty sposób na unieruchomienie ofiary. Nóż uszkadza rdzeń kręgowy, więc ofiara nie może się bronić ani próbować ucieczki. - Ale nie traci czucia - dodał Stan i zmełł siarczyste przekleństwo. Wzdrygnął się patrząc na ciało młodego Murzyna. Wszyscy zebrani pobledli w ciągu ostatnich minut. Nikt się nie odzywał. - To nie był mord rytualny - stwierdził po chwili Stan. - Nie zabrali żadnych organów wewnętrznych. Młody policjant otarł mokre czoło rękawem munduru, spojrzał na zakrwawioną wątrobę, która leżała wśród innych wnętrzności obok ciała na kobiercu barwnych kwiatów, i odbiegł na bok, w stronę Richarda. - Nie - zgodził się mężczyzna w cywilu. - Ale to jedno z najbrutalniejszych morderstw, jakie widziałem. Na razie nie możemy określić, kiedy dokładnie umarł ten biedak. Moim zdaniem utrzymywali go przy życiu, jak długo się dało. Wydłubali mu oczy, wykastrowali i wepchnęli członek w usta. - Jakiś policjant głośno przełknął ślinę. - Wszystko to zrobili prawdopodobnie, zanim wyrwali mu serce. - Ale chyba nie żył długo, prawda, sir? - zapytał z nadzieją młody policjant. Gruby popatrzył na niego i odpowiedział bezbarwnym głosem: - Sam chciałbym wierzyć, że tak było, chłopcze. Ale w dawnych czasach, kiedy w Anglii przestępcy mieli być „łamani kołem, powieszeni i ćwiartowani”, ofiary żyły godzinami, poniewierając się w kurzu z bebechami na wierzchu. Ciało ludzkie może znieść bardzo wiele. Ten człowiek, panowie, cierpiał tak bardzo, że nie jesteśmy w stanie sobie tego wyobrazić. Musimy znaleźć sukinsynów, którzy skazali go na takie męki. Nikt, bez względu na to, co zrobił, nie zasługuje na taką śmierć. Niskie pomruki świadczyły, że się z nim zgadzają. W ich oczach był gniew i obrzydzenie. - Ilu mieszkańców dzielnicy widziało zwłoki? - zapytał Stan gładząc wąsa. - Nikt - odpowiedział mu komendant posterunku w Shonalanga. - Jeden z moich ludzi mieszka niedaleko. Dziś rano szedł do pracy na skróty. To on znalazł ciało. Zakrył zwłoki płaszczem i wezwał nas. Od tego czasu bez przerwy są tu policjanci. - To dobrze. To znaczy, że nie powiódł się zamiar oprawców. Ta śmierć miała zastraszyć Shonalanga. Przeczucie mi mówi, że ten biedak naraził się jakiemuś gangowi albo skrajnej partii. Widok jego ciała miał być przestrogą dla ewentualnych zdrajców, niedowiarków i informatorów. - Pochylił się nad trupem i przytknął dłoń do szarego zapadniętego policzka. - Dzięki Bogu, tak się nie stanie. Rozchylone wargi ukazywały białe zęby. Puste oczodoły zaglądały Stanowi w twarz. - Znajdziemy morderców - obiecał szeptem policjant i wyprostował się. W drodze do samochodu rozglądał się za Richardem. Dostrzegł go szybko: żałosną skuloną postać w niebieskim mundurze. Klęczał wśród kwiatów, które niedawno zrobiły na nim takie wrażenie. Podrażnione szorstkim kołnierzem pryszcze na jego karku czerwieniły się w ostrym słońcu. Piwne oczy Stana zwęziły się. Bardzo polubił chłopaka, ale starał się tego nie okazywać. Dzieciak twardniał, stawał się dobrym, zahartowanym gliniarzem, ale nadal miał słaby żołądek. Może powinienem kazać mu zawiadomić rodzinę, pomyślał. Nie, lepiej nie. Biedny gnojek nie może przecież potrzymać trupa czy spojrzeć na poćwiartowane zwłoki, nie rzygając. Nie mogę mu kazać patrzeć w oczy krewnych, w których widać śmierć za życia. Paskudna robota. Nienawidzę tego. Wyciągnął z kieszeni rolkę miętowych dropsów i podał Richardowi. - Masz, mały, weź miętusa. Smaczniejszy niż kapeć w ustach. Richard patrzył na niego smutnymi oczami szczeniaka, który spodziewa się lania. - Dziękuję, sir - szepnął i wsunął do ust białą pastylkę. Stan wsadził rolkę do kieszeni. - Chodź, mały - mruknął. - Nie ma sensu tkwić tu dłużej. Trzeba się brać do roboty. Wsiedli do samochodu i odjechali. Ciszę zakłócało jedynie głośne mlaskanie. Myśli Stana krążyły wokół czekającego ich zadania jak ćmy wokół lampy. Zadania, które wykonywał już niezliczoną ilość razy, ale do którego nie umiał podejść obojętnie. Nawet on, stary policyjny wyga, nie potrafił spokojnie przypatrywać się rozpaczy krewnych. Ssąc miętusa, wspominał pewną dawno minioną zimową noc, kiedy to jako młodziutki policjant poszedł do domu młodej kobiety, oczekującej pierwszego dziecka, by jej oznajmić, że została wdową. Pamiętał do dziś, jak rzuciła się na niego: nie wierzyła, płakała, krzyczała. Nawet teraz wzdrygał się na to wspomnienie. Zamknął oczy, ale zaraz je otworzył. Samochód podskakiwał na wyboistej drodze. Le Roux patrzył na wiosenne kolorowe kwiaty w jaskrawym świetle słońca. - Numer dwadzieścia cztery w sektorze N4 - przypomniał siedzący z tyłu policjant. Richard zwolnił. Stan wyprostował się gwałtownie. Nie, pomyślał. Nie, to nie może być tutaj. Wpatrywał się w zaparkowanego przed schludnym małym domkiem landrovera. Ona już przeżyła piekło, wtedy, podczas wybuchu. Nie może być związana z rodziną ofiary. Zobaczył uśmiechniętą twarz i ciemne loki związane chabrową wstążką. - Numer dwadzieścia cztery? - warknął na siedzącego z tyłu konstabla. - Tak jest, sir. To tu. - Policjant nerwowo przełknął ślinę, modląc się, by nie było mu dane poznać na własnej skórze legendarnego gniewu Stana le Roux. - Tutaj mieszkał denat, Wisdom Maipei. Stan z ciężkim sercem wysiadł z żółtego samochodu i nasunął na czoło czapkę. - Chodź już - mruknął do Richarda. Skrzywił się, kiedy poczuł kwaśny oddech chłopaka. Na odgłos nadjeżdżającego landrovera Izuba podbiegła do okna. - Chodź już, chodź - poganiała ją Soze. - To Ungumtukathixo. To miss Toni! - Ależ kochanie, przecież dziś sobota i miss Toni jest w domu, z Timothym. Nie przypominam sobie, by Boże Dziecko miało nas dziś odwiedzić. - To miss Toni - upierała się dziewczynka, podskakując radośnie. Izuba wyjrzała przez okno. - Rzeczywiście! - krzyknęła. - Storchman, otwórz drzwi. Soze ma bystry wzrok. To naprawdę miss Toni. Storchman uścisnął dłoń dziewczyny, która siedziała obok niego, uśmiechnął się do niej ciepło i podszedł do drzwi. Soze go wyprzedziła, chcąc na łeb, na szyję zbiec po schodach i otworzyć furtkę, ale nagle opuściła ją odwaga. Stanęła za bratem, bezpieczna za nogą w dżinsowej nogawce, i stamtąd nieśmiało zerkała na zbliżającą się Toni. - Idź i przywitaj miss Toni. - Brat na próżno usiłował wypchnąć ją do przodu. Namawiał, ale ręce i nogi małej rozciągały się jak guma do żucia. W końcu zrezygnował z daremnej walki i ruszył do drzwi, wlokąc siostrę za sobą. Izuba pospieszyła mu na ratunek i chichocząc wzięła Soze na ręce. - Nie jesteś już małym dzieckiem - szepnęła - chciałabym, żebyś przywitała miss Toni i wprowadziła ją do domu. Soze uniosła główkę, wtuloną w szyję Izuby, i zsunęła się na ziemię. Z dumą otworzyła drzwi wejściowe, zadowolona, że miss Toni pocałowała ją w policzek. - Miałam coś do załatwienia w tej okolicy - powiedziała Toni - i postanowiłam wpaść do was na chwilę. Weszła do pokoju. Nie potrafiła ukryć zdziwienia, kiedy zobaczyła młodą dziewczynę siedzącą obok Joshuy. Jej skóra była biała jak lilie stojące na stole. Jasne, krótko obcięte włosy otaczały szczupłą twarz. Duże niebieskie oczy uważnie wpatrywały się w Izubę. Storchman stanął za dziewczyną i obronnym gestem położył dłoń na jej ramieniu. - Miss Toni - oznajmił - proszę poznać Tracy. Razem studiujemy na uniwersytecie. Uczęszczamy na te same kursy. Przyjechaliśmy dosłownie kilka minut temu. Chciałem, żeby Urna poznała Tracy. Izuba otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. - Rodzice Tracy mają plantację trzciny cukrowej niedaleko Durbanu. - Storchman paplał nerwowo, spojrzeniem błagając Izubę, by zaakceptowała dziewczynę, ale matka nadal milczała. - Tracy i ja chodzimy ze sobą. - To cudownie, Storchmanie - odezwała się nagle Toni. Chciała dać Izubie czas na ochłonięcie. - Bardzo mi miło, Tracy. Jestem Toni Balser. Znam Storchmana od malutkiego urwisa. Zapewniam cię, że trafiłaś na dobrego chłopaka. Blondynka spojrzała na nią z wdzięcznością i mocno uścisnęła jej dłoń. Toni wzięła Izubę za rękę i przemówiła do niej w jej ojczystym języku Xhosa. - Jeśli kochasz swego syna, musisz odnaleźć miłe cechy w dziewczynie, którą wybrał. Jego szczęście jest ważniejsze niż kolor skóry jego wybranki. Po raz pierwszy Izuba nie śmiała się z błędów popełnianych przez Toni mówiącej Xhosa. Spojrzała na nią przytomnymi oczami gwałtownie przebudzonego człowieka i odpowiedziała: - Dziękuję ci, Ungumtukathixo, dziękuję, że przypomniałaś mi, że kocham mego syna. Puściła dłoń Toni i podała rękę dziewczynie. Drobna biała dłoń niemal całkiem znikła w czarnej. Białe i czarne palce splotły się, tworząc dziwnie piękny wzór. - Witaj w moim domu - powiedziała uroczyście Izuba. Uśmiechnęła się. Czarne oczy spoglądały w błękitne i po chwili obie kobiety poczuły, że łączy je silna więź: miłość do Storchmana. Justice, który w milczeniu obserwował całą scenę, uśmiechnął się krzywo. Siedział w kącie, nie zauważony przez nikogo. Był ciekaw, jak jego siostra zareaguje na rewelacje Storchmana. Pamiętał, jak przeklinała brodaczy, nieświadoma niebezpieczeństwa, jakie mogła ściągnąć na własną głowę. Jeśli ktoś lub coś zagrażało jej rodzinie, zamieniała się w lwicę o oczach rozszerzonych nienawiścią, rozedrganych nozdrzach, spiętych mięśniach. Czaiła się do skoku i uderzała, zadając głębokie rany ostrymi pazurami. Justice spodziewał się, że zaatakuje Storchmana i jego białą dziewczynę i potarga ich szczęście na krwawe strzępki, ale miss Toni poskromiła lwicę. Z zainteresowaniem śledził rozwój wypadków i słuchał słów białej kobiety. Nagle zrozumiał, dlaczego Towarzyszom tak zależało, by zginęła w zamachu na ośrodek. Toni była inteligentna i wrażliwa, współczuła ludziom, a to czyniło ją wrogiem tamtych. Uważała, że AKN jest potężny nie dlatego, że popierają go miliony ludzi, lecz dzięki wsparciu obcych mocarstw. W swoich artykułach twierdziła, że pragną władzy i tylko władzy, a losy współbraci wcale ich nie obchodzą. Czytano ją w ubogich dzielnicach i wierzono w jej słowa. Jego siostra Izuba wychwalała miss Toni pod niebiosa przed każdym, kto chciał jej słuchać. Ludzie jej pokroju byli niebezpieczni dla sprawy, o którą walczył. Oni, czarni, muszą się mieć na baczności przed białymi. Przecież nie wszyscy biali współczują Murzynom. Jego partia złagodnieje dopiero wówczas, gdy będzie mieć władzę równą władzy białych. A tę władzę trzeba zdobyć siłą. Wiedział, jak ważna jest ciągłość idei „walki zbrojnej”. Aby zwyciężyć, musieli mieć poparcie ludności. Teraz, kiedy w kraju panował wolny rynek polityczny, zrozumieli, że wcale nie są monopolistami. Konkurencja nie zasypiała gruszek w popiele. Trzeba działać zdecydowanie, jeśli się nie chce stracić dobrego miejsca na targu. Otwarte zachęcanie do przemocy, kiedy inni mówią o pokoju i negocjacjach, nie jest może zbyt rozsądne, ale militarne ramię partii musi być ciągle silne i muskularne. Justice nie życzył sobie, by osłabło. Nie chciał o niej dłużej myśleć. Zastanawiał się teraz nad wyborem siostrzeńca. Storchman był przystojny i inteligentny. Niestety, jego wybitny intelekt nie służył partii. Storchman wierzył w edukację, nie w politykę. Uważał, że wykształcenie jest ważniejsze niż walka o władzę. Justice znów uśmiechnął się krzywo. To nie Storchman, nie jego pokolenie, lecz ich wnuki albo nawet prawnuki zasiądą w parlamencie. Spod wpółprzymkniętych powiek obserwował, jak Tracy idzie za jego siostrą do kuchni, gdzie miały przygotować herbatę. Z niesmakiem patrzył na niebieską bawełnianą spódnicę i wykończoną koronkami bluzkę białej dziewczyny. Śmieszyły go jej wąskie, chłopięce biodra i drobne piersi. Nie dość, że Storchman wybrał niewłaściwą rasę, to jeszcze bierze kobietę, która na pewno nie da mu wielu synów. - Dziękuję - najstarszy syn Izuby zwrócił się do Toni. - Dziękuję, że przyjęła pani Tracy w tak miły sposób i skłoniła matkę do zaakceptowania jej. - Niewiele kobiet dobrze znosi niespodzianki - odparła łagodnie, uśmiechając się lekko. - Izuba, jak tysiące innych, ma trudności ze zrozumieniem gwałtownych przeobrażeń, które w ciągu ostatnich lat zmieniają południowy skrawek Afryki. Mam nadzieję, że zmiany te pójdą w dobrym kierunku i przyszłość będą tworzyć takie pary jak Tracy i Storchman, a nie radykałowie. Usiadła przy stole naprzeciw chłopaka, gotowa porozmawiać z nim o studiach, nauce i jego białej dziewczynie. - Czy nie ocenia pani zbyt surowo niektórych młodych ludzi, jak to pani określa, „radykałów”? - wtrącił się Justice. Toni odwróciła głowę. - Witaj, Justice. Przepraszam, ale nie zauważyłam cię wcześniej. Czemu kryjesz się w kącie? Dawno się nie widzieliśmy. - Tak. Ostatnio w kancelarii pana Ansteya, prawda? Była tam pani z panem...? Toni nie dopowiedziała nazwiska, ale się zarumieniła. - David Anstey bardzo cię ceni, Justice. Cieszy mnie to. - Dopiero po dłuższej chwili podjęła swobodnie rozmowę. - Twoja rodzina na pewno jest z ciebie dumna. Ja w każdym razie jestem. - Dumą napawa ich fakt, że pracuję u prawników i noszę garnitur, ale z tego, co robię nic nie pojmują. - W jego głosie brzmiała gorycz. Zamilkł. Przyłapał się na tym, że pochwały Toni sprawiają mu przyjemność. Musiał wziąć się w garść. Przecież i ta kobieta jest wrogiem. Toni czekała niecierpliwie, ale Justice nie chciał rzucać się na głęboką wodę. Wolał brodzić po płyciźnie. - Ci radykałowie, o których mówiła pani Storchmanowi, to nasza młodzież. Specjalna grupa młodzieży. Oni są zmęczeni czczymi obietnicami. Mają dość czekania na Gwiazdki, które nie nadchodzą, i zaglądania do wciąż pustych pończoch na kominku. Zrozumieli już, że Święty Mikołaj niosący miłość i pokój to bajeczka dla naiwnych. Co należy z nimi zrobić? Czy można piętnować ich jako terrorystów i reakcjonistów tylko dlatego, że mają dość patrzenia, jak inni otwierają prezenty, i chcą dostać swoją część? Co z nimi, pani Balser? Joshua nie chciał słuchać ani tym bardziej włączać się do dyskusji między wujem a miss Toni, wstał więc od stołu i udał się do kuchni. Podobnie jak jego siostra Beauty uważał Toni za członka rodziny. Nigdy nie myślał o niej, kiedy potakiwał przeklinającym białym brodaczom. - Iboni - matka powitała go w kuchni szerokim uśmiechem. - Opowiedz, co tam w szkole. - Przytuliła go mocno i na moment ukryła twarz w czarnej czuprynie chłopca. Joshua nie był ostatnio taki spięty. Coraz częściej mały domek rozbrzmiewał jego śmiechem. Izuba cieszyła się przekonana, że to przodkowie wysłuchali jej próśb i sprawili, że wpływ brodatych na jej syna zmniejszył się wyraźnie. Nie wiedziała, że Joshua awansował. Wyżej od niego był już tylko kochanek Beauty. Chłopcy nadal organizowali wiece i twierdzili, że należą do AKN, ale w rzeczywistości całą swą energię i umiejętności wkładali w działalność, która nie miała związku z polityką. Zmęczeni tym, że traktuje się ich jak dzieci, zapragnęli natychmiast posmakować obiecywanego dobrobytu i zajęli się wielce zyskownym handlem dagga sprowadzaną z Transkeju. Z taką samą uwagą, z jaką niegdyś chłonął słowa obcych, dziś Joshua słuchał słów Storchmana. Jego celem nie było już zabijanie i niszczenie, lecz studia na uniwersytecie, a potem ważny urząd w nowym rządzie. - Urna - zaśmiał się, ukradkiem biorąc świeżą bułeczkę z rodzynkami z pełnej tacy. - Uczę się pilnie. Będziesz ze mnie bardzo dumna, kiedy pewnego dnia zasiądę w parlamencie. Izuba żartobliwie pociągnęła go za ucho. - Marzenia to dobra rzecz, Iboni, ale teraz nie gadaj tyle, tylko zanieś tacę do pokoju. I zostaw trochę bułeczek dla gości - dodała. Chłopiec obdarzył białą dziewczynę brata nieśmiałym uśmiechem i podał jej kolorowe fajansowe kubki. Toni zauważyła, że Justice zwrócił się do niej jak do obcej osoby. Nazwał ją nie miss Toni, ale panią Balser. Chciała odpowiedzieć na jego zarzuty, ale on odetchnął głęboko i szybko mówił dalej. - W swoich artykułach opisuje ich pani jako chuliganów, takich ślepych albo naiwnych, że dają się wykorzystywać w politycznych rozgrywkach. Czy pani im nie współczuje, pani Balser? Czy pani nie płacze nad ich losem? Nie mają nic. Czy potrafi pani sobie wyobrazić, co to znaczy być zawsze widzem, nigdy uczestnikiem? Dziwi panią ich wściekłość? Przecież do dziś traktuje się ich jak brudne ubogie dziecko w pożyczonej sukience na przyjęciu urodzinowym! Twierdzi pani, że są brutalni, że kochają przemoc. Nie kochają jej. Uciekają się do przemocy, bo nie dano im żadnej innej możliwości wyrażania własnych uczuć. - Współczuję im, Justice, wierz mi, i naprawdę rozumiem ich gniew. Ale tej przemocy nikt nie jest w stanie kontrolować - zaprotestowała Toni. - Oni nie należą już do żadnej partii. Nie słuchają nikogo. Nic nie jest w stanie nad nimi zapanować. Robią, co chcą. - To energiczni młodzi ludzie, gotowi umrzeć za sprawę godną i słuszną. - Justice zdawał się nie słyszeć jej słów. - Gotowi poświęcić życie dla świetlanej przyszłości, w której znajdzie się miejsce dla wszystkich. Toni wpadła mu w słowo. - Nie, nie dla wszystkich, Justice. I nie dla wszystkich, zwłaszcza zaś nie dla owych młodych ludzi, będzie owa przyszłość świetlana. Nowi władcy zgarną dla siebie wszystko, co najlepsze. Czy nie widzisz, że ta młodzież, te dzieci są wykorzystywane? Demagodzy obiecują tak wiele, zwodzą ich i oszukują, zawsze tak było. Masy chcą rewolucji i masy na tej rewolucji tracą. Chcą poświęcić własne życie, dobrze, to ich sprawa. Ale co daje im prawo do poświęcania życia niewinnych? Kieruje nimi okrutne monstrum, krwiożerczy potwór, dla którego nie ma miejsca w przyszłości tego kraju. - Patrzyła mu w oczy, spojrzeniem błagając, by zrozumiał. - Znienawidzony rząd zmienił się przecież. Zasiadają w nim ludzie, którzy rozumieją położenie Murzynów. To oni sprzeciwiają się wszelkim ustawom popierającym dyskryminację rasową, to oni doprowadzili do swobody na scenie politycznej. Młodzi ludzie, o których mówisz, mogą mieć przed sobą jasną przyszłość, ale muszą... - Herbata gotowa. - Dyskusję przerwało nagłe wejście Tracy. Szła ostrożnie, co chwila zerkając na tacę zastawioną kolorowymi kubkami. Uśmiechnęła się do Storchmana i postawiła ją na stole. Zaskoczona i zaniepokojona nieoczekiwanym atakiem Justice’a Toni postanowiła sprowadzić rozmowę na lżejsze tematy. Nie chciała, żeby w domu wrzała kłótnia podczas pierwszej wizyty Tracy. - Storchmanie, czy poznałeś już rodziców Tracy? - zapytała. Chłopak westchnął ciężko. - Tak, przyjechali do Kapsztadu na Wielkanoc i zaprosili mnie do siebie. - Widząc pytanie w oczach Toni, dodał: - Podobnie jak moja mama, nie wiedzą, co sądzić o naszym związku. Martwią ich olbrzymie różnice kulturowe. Boją się o dzieci, które nie będą ani Europejczykami, ani Xhosa. Taka mieszanka krwi to szara strefa. Izuba pokiwała głową. Sięgnęła po kubek wypełniony gorącą, słodką jak ulepek, herbatą. Storchman nakrył dłonią szczupłą rękę Tracy. - Wierzymy, że przyszłość to zmieni. Chcielibyśmy, aby i nasze rodziny dzieliły nasze szczęście. Storchman patrzył na matkę jasnym, ufnym wzrokiem. Odetchnął z ulgą, kiedy odpowiedziała po chwili namysłu. - Szczęście naszych dzieci jest dla nas równie ważne jak cichy lot dla sowy, ale, moje dzieci, musicie być silni. - Przełknęła ślinę. To dotyczy mnie również, pomyślała. - Urna! - dobiegł ich zza ściany głos Joshuy. - Urna, przed naszym domem zatrzymał się wóz policyjny! Justice uniósł kubek do ust, wypił ostatnie słodkie krople herbaty i wyszedł do kuchni. Nie miał ochoty na spotkanie z policją. Izuba nerwowo skubała bawełnianą nitkę koronkowej serwety. Obawiała się, że Abraham, jej mąż, wpadł w jakieś tarapaty. Polubił ognistą brandy, którą przynosili ze sobą obcy. Alkohol sprawiał, że stawał się zadziorny jak atakujący nosorożec. Nie bał się wówczas niczego. - Proszę, przodkowie, sprawcie, by nie byli tu z powodu Abrahama - mruknęła pod nosem. - Ani Justice’a - dodała. Wiedziała, że czasem jej brat sypia w shebeenie z nieczystymi kobietami, które zabierają pieniądze śpiącym mężczyznom, gdy upojeni brandy, zaspokoili już potrzeby swojej męskości. Justice stał w progu kuchni i słyszał, jak wielki niby czerwony byk mężczyzna pozdrowił miss Toni i zapytał o państwa Maipei. Potem nastąpiła długa cisza, przerywana czasem przez wypowiadane półgłosem słowa. Nagle jakiś dźwięk, wysoki i ostry jak krzyk sowy, wypełnił cały dom. Soze przerażona, ale i zafascynowana dzikim pierwotnym pięknem żałobnego lamentu, odrzuciła głowę do tyłu i zawtórowała matce niskim wyciem. Justice czekał w kuchni, przerażony zawodzeniem siostry, dopóki nie zobaczył Toni wychodzącej z domu z policjantem. Przy furtce czekał na nich chudy młody funkcjonariusz. - Stan, czy jest pan przekonany, że było to zabójstwo polityczne? - dopytywała pobladła nagle Toni. - Czy to nie ja sprowadziłam na niego śmierć? Zeznałam przecież, że jakiś mężczyzna, prawdopodobnie Murzyn, ostrzegł mnie telefonicznie. - Na myśl o Wisdomie, cichym i uprzejmym chłopcu, łzy napłynęły jej do oczu. - Być może to on do mnie dzwonił. - Nie, nie, Toni - uspokajał Stan. - A ja myślę, że tak. Dla organizatorów zamachu to żaden problem zbadać, ile osób, które wiedziały o bombie, mnie zna. To logiczne. Moją bezmyślnością skazałam dzielnego, rozważnego człowieka na śmierć. - Zacisnęła drżące dłonie na prętach furtki. - Jak oni mogli zamordować łagodnego, dobrego Wisdoma? - Nie możesz się obwiniać, Toni - pocieszał ją Stan, ale postanowił dokładniej zbadać powiązania towarzyskie Wisdoma. Może rzeczywiście jego śmierć miała jakiś związek z eksplozją w ośrodku. Lepsze to niż nic, bo przecież na razie nie mieli żadnych punktów zaczepienia. Richard Dalton stał do nich tyłem. Nie mógł patrzeć na zrozpaczoną Toni. Gdy ruszali, Stan patrzył na skuloną przy ogrodzeniu Toni. Wyglądała, jakby szarpały nią torsje. Słuchając dobiegającego z domu zawodzenia, ucieszył się, że nie wspomniał o koszmarnych okolicznościach śmierci chłopaka i o jego cierpieniach. Rodzina nie umiała pogodzić się z jego śmiercią. Jakże mogliby zaakceptować jego męki? Justice usłyszał trzaśnięcie drzwi samochodu policjantów i wbiegł do pokoju. Zgarbiona Tracy patrzyła smutnym wzrokiem na kołyszącą się na krześle Izubę, która żałosnym lamentem oznajmiała niebiosom swój ból i pytała przodków, czemu opuścili jej młodszego brata. - O co chodzi? Co się stało? - spytał niecierpliwie. Tracy nie wiedziała, co powiedzieć, przytłoczona ogromem rozpaczy w oczach Izuby. Nerwowo zaciskała białe palce na ramieniu Storchmana. Justice złapał ją za rękę tak mocno, że poczuł delikatne, cienkie kości. - Powiedz mi - zażądał. - Powiedz natychmiast. Tracy jęknęła z bólu. Storchman uwolnił jej rękę z uchwytu wuja. Przytulił ją do siebie i spojrzał Justice’owi w oczy. - On nie żyje. Wisdom, twój brat bliźniak został zamordowany. Justice zamarł w bezruchu sparaliżowany jak wówczas, tamtego jakże odległego dnia, kiedy on i Wisdom wybiegli z chaty, w której mieszkali przygotowując się do obrzezania, i wskoczyli do lodowatego bagna. Usłyszał jęk brata, kiedy zamknęła się nad nim zimna maź i zobaczył, jak się wynurza z lodowatej kąpieli, szczękając zębami i dygocząc. Wspomnienia popłynęły gwałtownym strumieniem, były jak film z magnetowidu, którego nie można wyłączyć. Widział swego brata, kilkuletniego brzdąca, jak zabija żółtą kobrę. Pamiętał to dobrze. Żmija nagle pojawiła się tuż przed nim, wyłoniła się z obłoku kurzu: ohydny, wściekły gad o złotordzawym ciele, uwieńczony rozpostartym kapturem. Stał jak zaklęty, zahipnotyzowany przez syk węża, wpatrzony we wróżące śmierć czerwonawe źrenice. To Wisdom uratował mu życie. Rzucił szarym kamieniem w gada i złamał mu kręgosłup. Jego mały braciszek oszczędził mu koszmarnej śmierci przez uduszenie, bo jad kobry paraliżuje mięśnie i powietrze nie dociera do płuc. Widział go, jak kusztyka do domu, zakrwawiony i posiniaczony po walce z jakimiś chłopcami, do której się włączył, by pomóc bratu. Justice machinalnie dotknął blizny na skroni. To pamiątka po tamtej walce. Dopiero po trzech dniach Wisdom miał dość siły, by jeść przed chatą razem z innymi. Rodzina, uprzedzona przez szamana, nie wierzyła już, że chłopiec przeżyje. Widział Wisdoma, jak stoi w bawełnianej, wzdętej przez wiatr, koszulce z nazwą sklepu państwa Kahn przed kancelarią Davida Ansteya i czeka na niego, dumny z brata, który oto przepracował swój pierwszy dzień w znanej firmie prawniczej. Film wspomnień trwał dalej, migawki zapomnianych niemal zdarzeń powracały bezlitośnie. Wisdom wiecznie uśmiechnięty, zawsze spieszący na pomoc jemu, bratu, którego tak podziwiał. Potrafił pogodzić się z jego odmiennymi poglądami, ale nie z jego śmiercią. Tulili się do siebie w łonie matki. Wisdom był jego księżycowym cieniem. Ich losy były związane ze sobą, splątane nierozerwalnym węzłem jak liany zwieszające się z drzew. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Gniew i rozpacz otaczały go gęstą chmurą. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że Wisdom nie żyje, ale wspomnienia pojawiały się nadal. Teraz pochodziły z późniejszego okresu: przy stole w domu Izuby siedzi Wisdom i brodacze. Justice zesztywniał. Zobaczył ławkę w parku i Wisdoma, który upuszcza gazetę, drżący ze zdenerwowania. Usłyszał słowa jednego z mężczyzn: „Odnajdziemy zdrajcę”. Storchman powiedział, że Wisdoma zamordowano. Zamknął oczy, przerażony. Nie był dość silny, by uwierzyć, że partia, której służył z takim oddaniem, zleciła zabójstwo jego brata. Obserwujący uważnie wuja Storchman zauważył, że czerwień bólu w oczach Justice’a ustąpiła miejsca czerni winy. - Ty wiesz - jęknął, zrywając się z krzesła. - Wiesz, kto zabił Wisdoma. Głos Storchmana zatrzymał film wspomnień. Justice znów słyszał i widział swoją rodzinę. - Nic o tym nie wiem. - zaprzeczył. Podszedł do okna i przycisnął rozpalone, zlane potem czoło do chłodnej szyby. AKN postępuje słusznie, to jest pewne. Muszę im ufać. Rozpaczliwie szukał usprawiedliwienia dla postępków swojej partii. Przemoc była i nadal jest niezbędna. Wierzył, że polityka partii jest słuszna, ale zabicie Wisdoma było równoznaczne z zabiciem części jego samego. To brodaci zamordowali członka jego rodziny, jego plemienia - i muszą za to zapłacić. Plemię i rodzina to dwie najważniejsze rzeczy w jego życiu. To brodacze skazali jego brata bliźniaka na śmierć. Byli jak drzazgi pod paznokciem, to przez takich partia kulała. Szybko rozgrzeszył partię, dla której pracował i której ślepo ufał, całą winą obarczając obcych. Rzucił okiem na znikający za zakrętem policyjny wóz. Aż tutaj docierał odgłos klaksonu, który płoszył z drogi dzieci i psy. Tak, pomyślał. Ten rudy policjant, ten le Roux, bohater przedmieść, będzie godnym brodaczy przeciwnikiem. W kraju panuje wolność zgromadzeń politycznych, ale rząd nie toleruje żadnych aktów terroru. Psy gończe ich dopadną. Uśmiechnął się złowrogo i zadrżał targany dreszczem. Anonimowy list, w którym le Roux znajdzie radę, że warto zainteresować się poczynaniami pewnych dwóch dżentelmenów, wskazówka dotycząca miejsca ich zamieszkania, to wystarczy, zdecydował. Myślał intensywnie. Złapią ich, ale i tak się niczego nie dowiedzą, nawet dożywocie nie skłoni obcych do sypania towarzyszy organizujących zamachy. To przecież zawodowcy. On, Justice, będzie bezpieczny. Nikt nigdy się nie dowie, że to on podłożył bombę pod ośrodek. Oparł czoło o szybę. W swoim bystrym, wyostrzonym dzięki pracy w kancelarii umyśle, snuł plany pomszczenia brata. Toni nie zauważyła przyciśniętej do okna czarnej twarzy, nie dostrzegła śledzących jej pustych oczu. Poczucie winy przygniatało jej umęczone barki. Ilekroć próbowała przypomnieć sobie barwę głosu swego rozmówcy, wyrzuty sumienia wywoływały łzy. Każdy dobiegający z domu jęk był dla niej jak smagnięcie biczem. Załamało ją to. Powoli wracała do domku. Chciała pomóc załatwić pogrzeb, była gotowa przejąć przykry obowiązek identyfikacji zwłok. Jesteś tak samo winna jego śmierci jak brodacze, pomyślał Justice obserwujący ją z okna. Twój długi język doprowadził ich do Wisdoma. Poczucie winy i gniew na Tonie i brodatych zlały się w jedno, wijąc się w nim jak nienasycony, oszalały z głodu soliter. Toni weszła do pokoju. Od progu uderzyło ją gęste, zdawałoby się, od rozpaczy powietrze. Nieprzytomnym wzrokiem rozglądała się po wnętrzu. Dziewczyna, którą Storchman przyprowadził, siedziała cicho na krześle. - Storchmanie - Toni lekko dotknęła jego ramienia. - Pozwól, że odwiozę Tracy do miasta. Ty powinieneś zostać tutaj i pocieszyć matkę. - Dziękuję pani. - Biła z niego spokojna godność. Pomógł wstać roztrzęsionej dziewczynie i poprowadził ją do landrovera. Toni objęła Izubę ramieniem i przytuliła jej mokry policzek do swojej twarzy. - Musisz być silna, Izubo - szeptała, lekko kołysząc się wraz z Murzynką. - Musisz być silna ze względu na rodzinę. Masz dzieci, które cię potrzebują. - Ich łzy mieszały się, kiedy opłakiwały Wisdoma i oszalały nagle świat. Toni powtarzała słowa otuchy, jakby odmawiała liturgię, i krzyki stopniowo ucichły, przechodząc w cichy, bezradny szloch. Ciałem Izuby wstrząsały dreszcze, ale kobieta milczała. Soze podbiegła do niej i schowała buzię w zagłębieniu jej szyi. Kiedy Izuba zaczęła coś cicho tłumaczyć córce, Toni podniosła się i podeszła do okna. Justice stał tam nadal nieprzytomny z bólu i nienawiści. - Justice - zaczęła. - Wisdom był wspaniałym młodym człowiekiem. Tak mi przykro. Chciałabym zrobić coś, co zmniejszyłoby twój ból. Nie odwrócił się, ale odpowiedział stwardniałym od goryczy głosem. - Zrobiła pani wystarczająco dużo, pani Balser. Pani bezmyślność przyniosła mu śmierć. Czy pani myśli, że dobra wola przywoła go do życia? - Były to zimne, okrutne słowa. Toni skuliła się, jakby ją uderzono. - Moja siostra nazywa panią Dzieckiem Boga. Po tym, co pani zrobiła, powinna nazywać panią Dzieckiem Szatana. Wtrąca się pani do spraw, których nie pojmuje. Na dnie najczystszych nawet rzek jest błoto i muł. Pani artykuły zabrudzą najczystszy strumień, bo wygrzebuje pani błoto z samego dna. - Żachnął się. - Zmniejszyć ból, pani Balser? Pani jest przyczyną tego bólu. Odwrócił się i spojrzał na nią. W jego oczach zobaczyła odwieczne upokorzenie jego rasy, daremną walkę o akceptację, i nade wszystko żądzę zemsty i władzy. W czarnych oczach Justice’a ujrzała mroczną przyszłość. Ściszył głos i przeszedł na Xhosa. Złe, okrutne słowa, śliskie jak węże, spadały na Toni złowieszczym gradem. Stała zahipnotyzowana, wpatrzona w pustą czerń jego oczu. Przeklinał ją, obrzucał prastarymi klątwami swego plemienia. Gęsia skórka pokrywała całe jej ciało. Złamany bólem głos Izuby wdarł się między nich i przerwał lepką sieć strachu, którą Justice omotał Toni. Wyprostował się i odwrócił do siostry. Kiedy do niej mówił, nienawiść i ból Czarnej Afryki zgasły; w oczach skierowanych na Izubę była tylko braterska miłość. - Idę już, siostro - powiedział. - Miss Toni i ja rozmawialiśmy o przyszłości. Musimy przecież odpowiednio uczcić cień mego brata. - Uśmiechnął się do Toni. - Izubo - odezwała się słabym głosem. - Pojadę już. Zabiorę Tracy ze sobą. Justice i Storchman zaopiekują się tobą do powrotu Abrahama. - Uścisnęła dłoń Murzynki i przytuliła Soze. - Jeśli będziesz mnie potrzebowała, będę w domu - szepnęła. Głos jej się załamał. =- Naprawdę mi przykro, Izubo. - Świeże łzy spłynęły po ledwo obeschłych policzkach. - Wisdom był wyjątkowym chłopcem. Czemu najlepsi zawsze odchodzą najszybciej? - Zagryzła wargi, żeby powstrzymać szloch. - A Timothy? - zapytała nagle Soze. - Izuba przywiezie cię do Timothy’ego, kiedy wróci do pracy. Będziecie się ścigać po ogrodzie całymi dniami. Zalana łzami buzia Soze rozjaśniła się i mała wróciła do matki, promieniejąc radością jak mała świeczka na torcie urodzinowym. Toni nie zwracała uwagi na ciekawskie spojrzenia sąsiadów, którzy zebrali się przed domem Izuby zaintrygowani głośnym lamentem. Złowieszcze słowa Justice’a ciągle brzmiały w jej uszach. To Izuba nauczyła ją Xhosa. Toni opanowała ten język na tyle, że zrozumiała klątwy chłopaka. Wzywał przodków, by zemścili się na niej i zabrali jej kogoś, kogo kochała, podobnie jak zabrali Wisdoma, jego brata bliźniaka, jego księżycowy cień. Idąc szybkim krokiem do nagrzanego południowym słońcem samochodu, Toni przekonywała samą siebie, że klątwy Justice’a to reakcja człowieka wstrząśniętego utratą bardzo bliskiej osoby. Justice był inteligentnym i wykształconym chłopcem, ale śmierć brata sprawiła, że stał się nieobliczalny. Chciała zapomnieć, zlekceważyć prastare klątwy, ale w jej żyłach płynęło zbyt wiele celtyckiej krwi. Czuła, że musi porozmawiać z Nickiem. Na pewno znajdzie w nim oparcie. Za sprawą opowiadań babci dzieciństwo Toni zaludniały bożki i duszki, karły i gnomy, zarówno dobre jak i złe stworzenia ze świata baśni. Do dziś pamiętała, że dla Celtów trójka jest cyfrą magiczną. Wszelkie istotne wydarzenia i nowiny przychodziły trójkami. Helen nazwała jej imieniem ośrodek i Clive stracił nogę, a dziesiątki innych ludzi zginęło lub odniosło rany. Od ponad dziesięciu lat przyjaźniła się i pomagała rodzinie Izuby i oto Wisdom został zamordowany. Wkrótce wydarzy się trzecia tragedia. Nieszczęście jeszcze raz dotknie kogoś z bliskich jej ludzi. „Zapamiętaj sobie moje słowa, dziecko. Zarówno radość jak i nieszczęście chodzą trójkami.” Siwa głowa babki pochylała się nad zdechłą myszką owiniętą w różową chusteczkę. Powoli włożyła martwe ciałko do metalowej puszki po herbacie i zamknęła tę prowizoryczną trumnę. „Jeszcze dwa razy zapłaczesz, zanim los się odmieni.” Drżała słuchając opowieści babki o żądnych krwi celtyckich bóstwach. Wśród zapamiętanych przez nią szczególnie dobrze był Esus, który domagał się ofiar z powieszonych lub zasztyletowanych ludzi, Tentates, w lodowatym półmroku świętych stawów czekający na ofiary z topielców, i Taranis, który życzył sobie, by palono dlań żywcem jeńców wojennych. Druidzi zniknęli w mrokach historii, święte gaje zdziczały, kapłanów wymordowano przed tysiącami lat, a Toni nadal wierzyła, że wydarzenia i wiadomości przychodzą trójkami. Już zamykała za sobą furtkę, gdy dostrzegła Storchmana, który szedł ku niej. Na chwilę zapomniała o opowieściach babci i klątwach Justice’a. - Pomóż matce, bardzo kochała Wisdoma. - Zrobię, co będę mógł, miss Toni - obiecał. Lekko dotknęła jego ręki. Wiedziała, że na ramieniu często przesiadują cienie, nie wolno im zatem zakłócać wypoczynku zbędnymi ruchami. - Bardzo mi przykro, Storchmanie. Kocham was wszystkich i współczuję wam z całego serca. - Wiemy o tym i doceniamy to, miss Toni. - W jego oczach błyszczały łzy. Zanim odszedł, uśmiechnął się smutno do Tracy. Tak, pocieszy matkę, ale najpierw musi porozmawiać z wujem. Był pewien, że oprócz rozpaczy w oczach Justice’a dostrzegł poczucie winy. Landrover powoli przemierzał wyboiste ulice Shonalanga. Kiedy mijał posterunek policji, przed budynek wyszli dwaj mężczyźni. Stan le Roux podrapał się w głowę, pociągnął nosem i skinął dłonią na Richarda. - Chodź, mały - mruknął. - Ktoś gdzieś wie coś o tym morderstwie. Niech mnie szlag trafi, jeśli nie znajdę sukinsynów. Cholernie okrutne gnojki. Nie pozwolę, by uznano tę zbrodnię za nie wyjaśnioną. Policjanci z Shonalanga odetchnęli z ulgą, kiedy le Roux opuścił ich posterunek. Jeszcze przez dłuższą chwilę słyszeli gniewne pomruki sierżanta i widzieli kwiaty miażdżone jego podkutymi butami: błękitna krew na brunatnej ziemi. ROZDZIAŁ 15 Serge z impetem zatrzasnął pomalowane na różowo drzwi, zarzucił sobie na ramię granatowy blezer i lekkim krokiem zbiegł ze schodów. Pogwizdywał wesoło. Uznał, że miał świetny pomysł, odwiedzając nową kochankę w drodze powrotnej z lotniska. Czuł się dużo lepiej, wydawało mu się, że ma dość sił, by stawić czoła Toni i wręczyć Timowi spóźniony prezent urodzinowy. Podczas ostatniego pobytu w Durbanie zapomniał o podarunku dla syna i musiał na poczekaniu wymyślać historyjkę o zaginionym bagażu. Tym razem jednak pamiętał. Rozluźniony myślał o swojej nowej kochance. Była piękna i egzotyczna jak rzadko spotykana orchidea. Łączyła w sobie krew malajską i holenderską. Oczyma wyobraźni ciągle widział jej szczupłe, ale kształtne ciało, duże, aksamitne miękkie oczy i pełne dojrzałe usta. Ciepły dreszcz nim wstrząsnął, kiedy przypomniał sobie jej spragnione miłości ciało, jej wargi. Utwierdzał się teraz w przekonaniu, że postąpił słusznie, nie decydując się na kolejny, po romansie z Daną, trwały związek. Zbyt wiele czasu zajęło mu wyplątywanie się ze zbyt ciasnych więzów. Konsekwentnie unikał spotkania z Daną, choć czasem ogarniała go tęsknota za jej niewyczerpaną pomysłowością. Obawiał się jednak, że gdy raz ją odwiedzi, nie oprze się pokusie i wróci do niej, a nie miał ochoty na długotrwały związek. Kapsztad był pełen pięknych dziewczyn, ani myślał ograniczać się do jednej tylko partnerki. Ostatnie podróże do Durbanu przyniosły spodziewane rezultaty. Szukając kluczyków do samochodu, uśmiechnął się dumny ze zręczności i taktu, jakimi wykazał się, ratując Hansa z opresji. Eskapada przyjaciela sporo go kosztowała. Żeby uciszyć zbyt gadatliwe języki, musiał wypisać niejeden okrągły czek; nie cofnął się nawet przed kilkoma zawoalowanymi groźbami. Na szczęście uwaga dziennikarzy koncentrowała się na obecności dzieci na przyjęciu. Nazwisko lidera prawicowej partii nie schodziło z pierwszych stron gazet aż do dnia, w którym niezdolny udźwignąć ciężaru potępienia opinii publicznej polityk powiesił się na krawacie we własnym garażu. Dzięki jednak zabiegom Serge’a nazwisko Hansa nie pojawiło się w prasie ani razu. Wold zepsuł mu dobry humor, kiedy zadzwonił ze smutną wiadomością. - Serge, Serge - jęczał - wszystko na darmo. Dziennikarze znów węszą. - Nie musisz się tym przejmować, stary - uspokajał Balser. - Wszystko załatwiłem. - Nie, nie rozumiesz - Hans niemal szlochał w słuchawkę. - Jest gorzej niż wtedy. Jeden facet z tych, którzy byli na przyjęciu i... którzy spali z tymi dziećmi... On umarł, Serge. - Hans dramatycznie obniżył głos. - AIDS. Dziennikarze węszą jak wściekłe psy. Skandal wybuchł nagle jak bomba. Plotki i nagłe zainteresowanie policji pewnymi środowiskami dotknęło kraj jak śmiercionośny promieniotwórczy opad. Nie mógł patrzeć na ponurą twarz Wolda, nie znosił jego jękliwego głosu, wysłał go więc w daleką podróż służbową. Nie życzył sobie, by jego przyjaciel czy on sam ulegli skażeniu. Po wielu wysiłkach udało mu się przekonać dziennikarzy, żeby skierowali swoje zainteresowanie w inną stronę. Dziesięciokrotnie spłacił dług wdzięczności, który miał u Hansa. Był w Durbanie z powodu Wolda, ale skorzystał z okazji i spotkał się z opornym informatorem. Przekonał go, że błędem byłoby rzucić intratne zajęcie. Mężczyzna obiecał nadal informować Balsera o nielegalnych transportach kości słoniowej i rogu nosorożca. Na nagłą zmianę tej decyzji miały zapewne wpływ zawoalowane pogróżki dotyczące zdrowia i życia jego żony i dzieci. Serge znalazł wreszcie kluczyki, upewnił się, że czerwona paczka z prezentem dla Tima leży na swoim miejscu i wsiadł do samochodu. Zanim odjechał, spojrzał w oświetlone okno różowego domku i uniósł dłoń w pożegnalnym geście. Toni wraz z synkiem leżała na wąskim dziecinnym łóżeczku. Zastanawiali się, czy Pan Płód zabierze Noddy’emu samochód. Pan Płód myślał, że auto należy do Wielkouchego. - Nie lubię Pana Ploda - oświadczył Timothy. - Jest niedobry. Toni przytuliła go mocniej, z rozkoszą wdychając świeżą woń pachnącej mydłem dziecięcej skóry. - Ależ nie, kochanie, Pan Płód wypełnia swój obowiązek. Policjanci to dobrzy ludzie, ale czasami muszą zrobić coś, co się nam nie podoba. Wówczas mówimy, że są źli. Oni dbają o nasze bezpieczeństwo. Pan Płód upewnia się tylko, czy Noddy nie zabrał samochodu Wielkouchego. Timothy czule pogładził widniejących na rysunku Noddy’ego i samochodzik, ale na Pana Ploda zerkał podejrzliwie. Ich rozmowę przerwało skrzypnięcie drzwi. Podnieśli głowy; do pokoju wchodził ktoś zasłonięty olbrzymim pudłem owiniętym w czerwony papier. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Timmy - zawołał Serge, podchodząc do łóżka. Chłopiec zerwał się na równe nogi, w jednej chwili zapominając o Noddym i Panu Płodzie. - Och, tatusiu, to mój prezent! - krzyknął uszczęśliwiony. - Impulsywnie przytulił się do ojca. Po raz pierwszy w życiu Serge’a ogarnęła fala czułości dla syna. Przytulił dziecko, zaskoczony. Jakże szybko z płaczącego bobasa wyrósł silny chłopiec! Już niedługo, za kilka lat, zacznie zabierać go w podróże służbowe. Nauczy go, jak prowadzić interesy, i wprowadzi w tajniki rozrywek wieku męskiego. Myślami widział już nową nazwę firmy: Balser& Balser albo Balser i Syn. Pięć lat musiało upłynąć, zanim Serge zdał sobie sprawę, że ma dziedzica. Teraz, trzymając chłopca w objęciach, postanowił spędzać z nim więcej czasu. Będzie dla niego dobrym ojcem, wychowa go na prawdziwego Balsera. Przytulił go jeszcze raz i postawił na podłodze. Mały natychmiast zajął się rozpakowywaniem paczki. Serge zwrócił się do Toni. Nagły przypływ uczuć dotyczył również zaniedbywanej żony. - Witaj, kochanie - odezwał się głosem ciepłym i słodkim jak świeży lukier. - Przywiozłem coś także i dla matki mojego syna. - Pocałował ją w policzek i wręczył małe płaskie pudełeczko. Miał to być prezent dla Dany na trzecią rocznicę ich związku, ale rozstali się wcześniej. Nadeszła chwila, której Toni tak bardzo się obawiała. Otwierając pudełko, zerkała na Serge’a. Opierał brodę na główce syna. Kiedy obejmował Tima, w jego oczach widziała miłość i dumę. Na widok złotego serduszka na łańcuszku zrobiło jej się niedobrze. Być może tym razem Serge naprawdę chciał się zmienić, może naprawdę planował spędzać z nią i Timothym więcej czasu. Może wreszcie dojrzał do tego, żeby stać się dobrym mężem. Za późno. Jej przyszłość była u boku Nicka. - Podoba ci się, kochanie? - Serge gładził jej kark. Od odpowiedzi uratowały ją okrzyki radości Tima, który w końcu uporał się z rozpakowywaniem prezentu. - Patrz, mamusiu! To pociąg. - Śliczny, prawda, Tim? Prawdziwy z ciebie szczęściarz. Patrz, tu są domy, mosty, tunele i dworzec - paplała nieprzytomnie Toni. - Jutro rano zmontujesz to z tatusiem. - Nie, mamusiu, nie jutro, teraz - błagał Timothy. - Już dawno powinieneś spać, Tim. Zaczniesz się bawić kolejką od samego rana. - Pozwól mu pobawić się teraz, kochanie - wtrącił Serge. - To w końcu jego prezent urodzinowy. - Tak, ale dziś nie są jego urodziny. Możecie spędzić nad kolejką cały jutrzejszy ranek. Serge chciał zaprotestować, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. - Do łóżka, Tim - poleciła Toni. - Migiem. Chłopiec wodził wzrokiem od jednego do drugiego. Przekonawszy się, że ojciec trzyma stronę matki, skapitulował i wdrapał się na łóżko, ale wcześniej położył pudło z kolejką na krześle, aby je widzieć z łóżeczka. Toni otuliła go puszystym niebieskim kocykiem, starannie zakrywając pudełeczko, które ukradkiem upuściła na pościel. Nie mogła przyjąć tego naszyjnika i nie chciała go nosić. Czule pocałowała synka. Serge czekał na nią w saloniku. - Przepraszam, że się spóźniłem, ale po drodze z lotniska musiałem jeszcze wpaść do biura - wyjaśnił. Obojętnie skinęła głową na znak, że przyjmuje jego przeprosiny. Serge oparł dłonie na jej ramionach i przyciągnął ją do siebie. - Naprawdę chcę się zmienić, kochanie. Chcę spędzać z tobą i Timem więcej czasu. Mamy cudownego syna, postaram się być dla niego dobrym ojcem, a dla ciebie idealnym mężem. - Jego usta przesuwały się po jej włosach, delikatnie muskały kark. - Gdzie twój nowy łańcuszek, kochanie? - oderwał wargi od jej skóry. - Pozwól, że pomogę ci go założyć. Toni zwilżyła usta językiem i cofnęła się przekonana, że Serge słyszy szaleńcze bicie jej serca. - Nie mogę tego nosić, Serge. - Ależ oczywiście, że możesz, skarbie. Chciałbym, żebyś nosiła to codziennie, chciałbym widzieć, jak łańcuszek okala twoją śliczną szyję, jak serduszko leży blisko twego serca - przesunął dłonie na jej piersi. Wzdrygnęła się instynktownie. Serge wpatrywał się w nią zdumiony. - Serge - wyjąkała - Serge, chcę... Musimy... Zmrużył oczy, które w jednej chwili stały się lodowato zimne. Wiedziała, że nadchodzi burza. Długie rozmowy, w których namawiała go do rozwodu wysuwając sensowne, rozsądne argumenty uleciały jej z głowy i rozpierzchły się jak ptaki przed deszczem. - Chcę się rozwieść - wydusiła w końcu łamiącym się głosem. Bała się. Dokoła nich gęstniała cisza. Toni nie mogła oddychać, strach paraliżował jej płuca. Kątem oka zerknęła na Serge’a. Wyglądał przerażająco. Wściekłość i niedowierzanie zniekształciły jego ładne rysy. Przestraszona wbiła wzrok w podłogę. Wzór na dywanie zdawał się obracać w kółko. Ze wszystkich sił starała się go zatrzymać. - Ty, ty... chcesz... rozwodu? - syknął, akcentując każde słowo. - Jak śmiesz? Jak, do cholery, śmiesz odzywać się do mnie w taki sposób? - Mocno zacisnął palce na jej ramionach. Toni była bezwładna jak szmaciana lalka. - Ośmieszysz mnie przed moimi przyjaciółmi! - Szarpnął nią tak mocno, że musiała z całej siły zacisnąć zęby, żeby nie zacząć krzyczeć na cały dom. - Ty suko! Chcesz mi zabrać mojego syna? Nigdy, słyszysz? Nigdy ci go nie dam. - Kropelki śliny dosięgły jej twarzy. - Raczej cię zabiję, niż pozwolę na to, ty świętoszkowata dziwko! - Serge - jęknęła - Serge, błagam. - Nie odzywaj się do mnie - warknął. - Ani słowa. Ani jednego słowa. - Pchnął ją brutalnie. - Zejdź mi z oczu. Odwróciła się na pięcie i potknęła o stopień. Uderzeniu jej głowy w ścianę towarzyszyło głuche stuknięcie. Osunęła się na podłogę cicho i szybko jak papierowy wachlarz. Serge spojrzał na nią z góry niby orzeł na zastraszonego rannego zająca. - Rozwód! - żachnął się. Obojętnie minął ciało na posadzce i podszedł do barku. Przez otaczającą ją ciemność powoli wnikały odgłosy przelewanej cieczy i grzechot kostek lodu w szklance. Zanim uniosła powieki, odruchowo dotknęła bolącego miejsca na głowie. Tuż przy linii włosów jej szczupłe palce wymacały guz. Włosy u nasady czoła były wilgotne i Toni z przerażeniem spojrzała na purpurową od krwi dłoń. Wstała z trudem, zostawiając na kremowym dywanie liczne odciski zakrwawionych palców. Spojrzała w lustro i jęknęła. Miała zdartą skórę na policzku, a rana na czole nie przyschła jeszcze: krew zalewała jej oczy i usta. Nerwowo, jak antylopa, która zjada łożysko po urodzeniu cielaczka, by zatrzeć ślady, bo mogłyby zwabić drapieżnika, Toni zlizywała słone strumyki w obawie, że widok krwi rozdrażni Serge’a. Odgłos jego kroków zmusił ją do działania. Kulejąc podbiegła do drzwi wyjściowych; w pośpiechu nie zamknęła ich za sobą. - Rozwód? Ja ci pokażę - odgrażał się Serge. Uzbroił się w szklaneczkę brandy dla dodania sobie animuszu, podszedł do miejsca, gdzie niedawno leżała. Skrzywił się na widok krwawych plam. - Acha, znowu polazłaś do swojego drogocennego syneczka - mruknął i zawrócił. Wtedy to poczuł powiew chłodnego wiatru. Zerknął na otwarte drzwi, uśmiechnął się i wyszedł na dwór. Toni skulona w ciemnych krzakach, oddzielających kompost od reszty ogrodu, słyszała, jak nadchodzi. Zaklął, kiedy się potknął o paliki wyznaczające koniec grządek warzywnych. Przyciskała policzek do ziemi, chciała się stać częścią świata roślin czy owadów, których spokój zakłóciło jej wtargnięcie. W głębokiej ciszy szum skrzydełek i nóżek był jak szum maszerującego wojska. Jedynie strach przed Serge’em utrzymywał ją w bezruchu. „Módl się, dziecko”, radziła jej niegdyś babcia... „Nigdy nie jesteś sama. Tam, w górze, zawsze jest ktoś, kto cię wysłucha. Kiedy się czegoś boisz albo kiedy ci źle, porozmawiaj z Nim.” Toni bez słów stosowała się do rady babki. Zacisnęła mocno oczy i modliła się rozpaczliwie. Kroki ucichły. Strumyki zimnego potu spływały z jej czoła, mieszały się z zaschniętą krwią, zwilżały usta. Błagała Boga, by Serge nie dojrzał postaci skulonej w krzakach, nie zwrócił uwagi na wyjątkowo głośne tej nocy w tym miejscu owady, a przede wszystkim modliła się, żeby przestał jej szukać. Ciszę zagłuszył nagle czysty, krystaliczny dźwięk. Serge cisnął pustą szklankę o kamień. Toni zdławiła okrzyk w gardle, zagryzając palce aż do bólu, do łez. Kilka metrów od niej świetlik przeciął ciemność czerwoną smugą. Zadrżała; był to żar papierosa. Serge osłaniał go wcześniej dłońmi, bez ruchu czekając na jej błąd. Czerwony koniuszek się oddalił i Toni przełknęła ślinę. Serge odchodził. Obserwowała malejący rozżarzony punkcik. Już miała unieść głowę, kiedy nagie znikł. Serge zatrzymał się kilka metrów dalej i znów osłonił papierosa dłońmi. Czekał na najlżejszy szelest, który mógłby ją zdradzić. Osaczał ją ze sprytem i zawziętością rannego bawołu. Skradał się, krążył, nasłuchiwał i czaił się przekonany, że prędzej czy później ofiara wpadnie w zasadzkę. W końcu Toni przestała myśleć o bólu i wędrujących po jej nieruchomym ciele owadach. Obserwowała pogrążony w ciemności dom, Niedawno zgasły w nim światła, ale nie odważyła się opuścić swojej kryjówki, przekonana, że to kolejny podstęp Serge’a. Gdy tak leżała skulona pod osłoną gęstych krzaków, czekając na odwagę, którą zwykle przynosi świt i słońce, czas się cofnął; dorosła kobieta znów była małą dziewczynką. Siedziały razem z matką w ciemnym pokoju, z lękiem nasłuchując, czy nie usłyszą trzasku zamykanej bramy, wypatrując w mroku nocy jaskrawych reflektorów peugeota ojczyma Toni. Widziała samą siebie, jak biegnie do swego pokoju, wystraszone dziecko o przerażonych, nieprzytomnych oczach. Słyszała swój urywany głos szepczący błagalne modlitwy. W piątkowe wieczory jednak, kiedy ojczym wracał do domu pijany jak bela, Dzieciątko Jezus było zbyt zajęte, by wysłuchiwać próśb małej dziewczynki. Toni wzdrygnęła się. Przeszłość zlewała się z teraźniejszością. Zacisnęła mocno zęby, aby nie krzyczeć. Ciemności rozpraszały się. Blady sierp księżyca znikł już za potężną górą, kiedy odważyła się opuścić swoją kryjówkę i chyłkiem, jak tropione zwierzę, pobiegła do małego domku Izuby. Nieśmiało zapukała do okna. Bała się. Była przekonana, że wszystkowidzące oczy Serge’a obserwują ją z dala. Z płaczem rzuciła się potężnej Murzynce na szyję. - Ungumtukathko, miss Toni - jęknęła Izuba, z przerażeniem patrząc na zakrwawioną i posiniaczoną twarz Toni i jej brudne, podarte ubranie. - Kto to pani zrobił?! - Zamknij drzwi, szybko - poprosiła Toni. - Zamknij, proszę. - Dopiero kiedy usłyszała szczęk przekręcanego w zamku klucza, ciężko opadła na krzesło. Izuba kręciła się po małym pokoiku, miotając przekleństwa na tego, kto odważył się skrzywdzić jej Ungumtukathixo. - Izubo - Toni upiła łyk gorącej słodkiej herbaty. - Chciałabym tu zostać, na razie tylko. Nie chcę iść do domu. Timothy dostał prezent, więc rano pochłonie go zabawa. Pozwól mu się bawić w pokoju, dopóki pan Balser nie wyjdzie z domu. Jestem pewna, że wyjdzie bardzo wcześnie. - Miss Toni, moje serce jest od smutku ciężkie jak głazy powstrzymujące wody rzeki Gxara. Dziecko Boga! - lamentowała cicho Jzuba. Usiadła na podłodze, u stóp Toni. Ciepła koszula nocna z brązowej flaneli chroniła ją przed zimnem jak futro chroni niedźwiedzia, - Kto to pani zrobił? Proszę mi powiedzieć. Toni wahała się jeszcze, ale w głębi duszy wiedziała już, że zbyt długo milczała. Zbyt wiele nocy spędziła w ogrodzie, kryjąc się przed rozwścieczonym Serge’em, zbyt wiele razy unosiła dłoń, by zapukać do drzwi Izuby i opuszczała ją w ostatniej chwili, bo duma nie pozwalała jej szukać pociechy u obcych. Koszmarna noc ją zmęczyła. Współczucie w głosie Izuby uspokajało rozszalałe nerwy. Toni zaczęła mówić. - Oto, co się zdarzyło - zakończyła. - Ale to już koniec. - Płacz, którego nie potrafiła opanować, wstrząsnął jej ciałem. Po bladych policzkach płynęły łzy. - Dzisiaj zabiorę Timothy’ego i pojedziemy do miss Helen. Boję się zostać tutaj. Boję się, że będzie chciał mnie zabić. - Zmęczonym ruchem wytarła łzy. - Jeśli pan Nick zadzwoni, powiedz mu, gdzie jestem - dodała cicho. Izuba badawczo przyglądała się twarzy Toni. Przerażało ją to, co widziała. Spuchnięty, pociemniały od krwi policzek pokryty wielkimi, fioletowo-zielonymi siniakami, podkrążone oczy, piękne błękitne oczy, teraz puste, martwe jak woda w stawie. Skinęła głową. - Tak, miss Toni, niech pani zabierze Intakumba, moją małą pchełkę, i pojedzie do miss Helen. Powiem panu Nickowi, gdzie pani jest. To dobry człowiek, a pani potrzeba teraz silnych, odważnych przyjaciół. - Z trudem wstała i wzięła od Toni pusty kubek. - Ja zostanę tutaj i będę obserwować pana Serge’a. - W ślad za tym imieniem popłynął strumień niewybrednych przekleństw Xhosa. Serge rzeczywiście wyszedł wczesnym rankiem. Timothy, podniecony perspektywą nieoczekiwanej wycieczki, pakował zabawki, które chciał zabrać do cioci Helen i wujka Clive’a. Toni stała przed lustrem i usiłowała za pomocą makijażu ukryć sińce i otarcia. Ciszę przerwało nagle wołanie Izuby. - Ungumtukathixo, miss Toni, proszę tu przyjść! Toni rzuciła tubkę podkładu i podbiegła do rozsuwanych drzwi na patio. Izuba klęczała na trawniku pochylona nad stosem wilgotnych ubrań i skarbów dzieciństwa swojej pani. Toni krzyknęła cicho i uklękła na mokrej trawie. Z niedowierzaniem przesuwała między palcami strzępy białego jedwabiu w czerwone różyczki. Serge zadał sobie dużo trudu. Spódnica zwisała w strzępach, górę pociął na drobniutkie kawałeczki. Toni wygładziła kawałek jedwabiu na kolanie, przez łzy patrząc na malutkie czerwone różyczki. Tę właśnie sukienkę miała na sobie w noc ich zaręczyn. Uważała się wówczas za najszczęśliwszą kobietę na świecie. Serge ją kochał i chciał się z nią ożenić. Tamtej nocy gwiazdy świeciły jaśniej niż kiedykolwiek, morze bardziej niż zwykle lśniło srebrem w świetle księżyca. Nie tańczyła, lecz wirowała w powietrzu unoszona szczęściem. Była młoda i rozmarzona. Cały jej piękny świat cieszył się razem z nią. Z westchnieniem odłożyła resztki sukienki. Gładki jedwab ześlizgnął się z jej kolan. Toni sięgnęła po zniszczoną, oderwaną od tułowia główkę lalki. Mała laleczka z wesołą buzią Shirley Tempie i jej złotymi loczkami była wierną towarzyszką Toni od lat. Najpierw siedziała na krzesełku obok łóżka małej dziewczynki, potem urzędowała na biurku w akademiku. Dostała ją od dziadka, którego bardzo kochała. Toni nie rozstawała się z nią nawet po ślubie. Lalka zasiadała w małżeńskiej sypialni. Serge jednak wyśmiewał się z jej infantylizmu, i Toni ukryła swoją małą przyjaciółkę. Teraz patrzyła bezradnie na połamane ręce i nogi, strzępy czerwonej sukieneczki. Zadrżała. Serge zemścił się na lalce, nie mogąc rozładować energii i gniewu na niej. Nocny koszmar dotknął jej znowu zimnymi, wilgotnymi mackami. - Izubo - szepnęła. - Proszę, pomóż mi. - Dopiero kiedy przyjaciółka stanęła za jej plecami, Toni opanowała się na tyle, że mogła ponownie spojrzeć na stos ubrań. Podała Izubie resztki swego welonu, obłok białych, delikatnych jak morska piana koronek, w ślad za nim rzuciła jej kłąb białego tiulu, który kiedyś był jej ślubną suknią, wreszcie togę, pamiątkę z promocji na uniwersytecie. Ciemne strzępy falowały na wietrze jak wodorosty. Na samym wierzchu leżało ubranko od chrztu Tima, śliczna sukieneczka z koronki, teraz podarta i poplamiona. - Izubo - Toni podniosła głowę. - Oddaj te rzeczy biednym w Shonalanga. Może na coś się przydadzą. - Stłumiła narastający w gardle płacz i sięgnęła po brudne skrawki papieru, jedyne co zostało z jej dyplomów. Serge, czarujący młody człowiek, który otworzył jej oczy i uszy i wprowadził w tajemnice sztuki, kochanek pieszczący jej ciało przy dźwiękach muzyki Beethovena znikł gdzieś bez śladu. Młody erudyta, który tak imponował naiwnej dziewczynie z afrykańskiego buszu, który nauczył ją zachwycać się złotem geniuszu „Słoneczników” Van Gogha i pastelową sennością „Lilii wodnych” Moneta, zmienił się nie do poznania. Był marzycielem zamkniętym w czystym białym jaju, z którego jednak wykluł się rozpasany hedonista. Na pewien czas ukryty w kokonie poszanowania i stabilizacji teraz przeobraził się w niezrównoważonego człowieka, którego czynami rządziły emocje. W nagłym przypływie strachu Toni uniosła głowę i bacznie rozejrzała się po patio. Słoneczne światło pokrywało brzozową podłogę jasnym dywanem. Ciszę przerywało tylko gardłowe gruchanie nastroszonych gołębi. Dokoła panował spokój, ale Toni czuła nadchodzące niebezpieczeństwo. „Słuchaj swoich uczuć, dziecko” - z najdalszych wspomnień powrócił do niej skrzekliwy głos babki. „Urodziłaś się w czepku. Masz dar przeczuwania. Nie ignoruj swoich przeczuć, bo pożałujesz tego.” Toni zerwała się na równe nogi, ściskając w garści strzępy dokumentów. - Izubo, przyprowadź Tima. Musimy natychmiast jechać. Wrzuciła do bagażnika swoją torbę i wyściskała psa. Nerwowo bębniąc palcami o kierownicę, czekała na synka, gdy przed domem zatrzymało się czerwone ferrari. Serge podszedł do niej szybkim krokiem. Brutalnie złapał ją za nadgarstek. - Więc to tak! Moja kochana suka chce uciec. - Jednym ruchem przekręcił kluczyk w stacyjce jej samochodu. Silnik umilkł. - Nie tak szybko, droga pani Balser. Najpierw musimy porozmawiać. Toni robiło się niedobrze od bijącego od męża zapachu whisky. Odsunęła się jak najdalej od jego zimnych oczu i nieświeżego oddechu. - Tatusiu, tatusiu! - Timothy biegł w ich kierunku. Tuż za nim spieszyła Izuba. - Czy pobawimy się dzisiaj moim pociągiem? - Z całej siły przytulił się do nóg Serge’a. - Jeszcze się tobą zajmę - syknął do Toni Serge i cofnął się, nie puszczając jednak jej nadgarstka. Wykręcił go, jakby ukręcał, łepek kurczakowi. Toni jęknęła z bólu. - Cześć, synku. - Pochylił się i ucałował chłopca. - Oczywiście, że pobawimy się twoją nową kolejką. Powiedz mamusi, żeby wzięła pudełko, rozpakujemy je w domu. W tym momencie Izuba dostrzegła błagalne spojrzenie Toni. Wzięła Timothy’ego na ręce i posadziła w samochodzie. - Chodź, mój mały Intakumba. Miss Toni się spóźni, jeśli zaraz nie wyruszycie. - Szybko zapięła mu pas bezpieczeństwa i zatrzasnęła drzwiczki. Serge podszedł bliżej, ale Izuba okrążyła już samochód i swoim potężnym ciałem osłaniała panią. Toni spojrzała w ciemne oczy, w okrągłej czarnej twarzy. Były nabrzmiałe łzami. - Dziękuję - szepnęła. Izuba machinalnie głaskała Chopsa. Pies siedział koło niej ze spuszczonym łbem. - Salani kakuhle. Do widzenia i szerokiej drogi - krzyknęła za białym samochodem. Serge zerknął na pełną godności zagniewaną kobietę i w milczeniu poszedł do domu. James Swayne, ojciec Toni, nie chciał przejechać dumnie kroczącego środkiem wyboistej drogi koguta i ostro zjechał na pobocze, wzniecając obłoki kurzu. Kogut nie zwrócił uwagi na samochód i dalej biegł za nakrapianą kurą, potrząsając czerwonym grzebieniem. Miałki jak talk kurz pokrywał ciemnozielonego land-rovera szarą warstwą. James Swayne kichnął potężnie. Z powrotem wjechał na nierówną drogę i skoncentrował się na prowadzeniu wozu. Kochał suche, pełne kurzu miasteczko Maun, ostatni przystanek cywilizacji, wrota do jego domu, który stał w samym sercu krainy czystych strumieni. Co chwila hamował i skręcał, ratując życie kurom, psom i zakurzonym dzieciom na zardzewiałych rowerach. Wierzył święcie, że cywilizacja ma równie wiele wad co i zalet. Upstrzone puszkami i papierami pobocze utwierdzało go w tym przekonaniu. Uśmiechnął się, kiedy mijał biały budynek szpitala. Przypomniał sobie dzień, w którym przywiózł tu Toni, aby zbadano jej krew. Dziewczynkę ukąsiła mucha tse-tse, i obawiał się śpiączki. Do dziś pamiętał jej bladą wystraszoną buzię i przerażenie w oczach, kiedy poczuła na palcu ukłucie igły. Chciała wyrwać rękę, ale pielęgniarz trzymał ją mocno. Później Toni twierdziła, że wbił jej igłę aż do kości i omijała mały szpitalik szerokim łukiem. Z ciężkim westchnieniem zerknął na córkę. Sińce znikły już z jej twarzy, ale nie cierpienie. Cicha i załamana siedziała obok niego, pustym wzrokiem wpatrując się w okno. Zmęczony długim lotem Timothy spał na poduszkach w tyle samochodu. Ojciec nie próbował rozmawiać z Toni. Wiedział, że piękno i spokój jego bagiennej krainy wyleczą ją ze smutku, że ból i strach osłabną. Nie przeszkadzało mu czekanie. Wysłany bez wiedzy Toni i Nicka telegram od Helen poruszył go do głębi. Pełna obaw o bezpieczeństwo Toni informowała go o Serge’u i Nicku. Jego odpowiedzią na ten telegram był męczący tydzień w Kapsztadzie. Postanowił spotkać się z obu mężczyznami związanymi z córką, a dopiero potem zawiadomić ją, że jest w mieście. Jak się okazało, podjął słuszną decyzję. Jadąc tam, był przekonany, że nie polubi Nicholasa Houghtona. Zastanawiał się, w jaki sposób odwiedzie go od zamiaru dalszego romansu z jego córką. James Swayne uważał mężczyznę wiążącego się z mężatką za mięczaka, który zasługuje na wykastrowanie. Ku swemu zdziwieniu jednak od razu polubił Nicka. Podziwiał jego uczciwość i naturalność, a jego uczucia do Toni uznał za szczere; każdy zmiękłby, widząc tyle miłości w jego oczach. Wycofawszy się z polityki, James Swayne zasiadał zrazu w licznych radach nadzorczych, komitetach i spółkach. Teraz, na emeryturze, wolał łowić ryby w czystych wodach rzeki Okavango niż polować w mętnych wodach handlu i polityki. Serge Balser był głazem na drodze do szczęścia jego córki. Należało ów głaz wysadzić w powietrze i temu zadaniu Swayne poświęcił całą swą energię. Zabrał się do tego z zapałem i siłą poszukiwaczy złota, którzy wysadzają w powietrze całe góry. Płomienie jego gniewu stopiły pozorne opanowanie Serge’a. James Swayne był wściekły na Balsera za to, jak traktował jego córkę, za to, że chciał rozłączyć Timothy’ego z matką, za to, że odmówił otwarcia funduszu na edukację syna, i za to, że nie chciał przyznać Toni prawa do części domu i zarobionych przez nią pieniędzy. Buzujący i tak w starszym panu ogień podsyciły jeszcze niedawne wiadomości o profitach zięcia z handlu kością słoniową. Podobnie jak jego córka, Swayne brzydził się handlarzami owym surowcem. Kochał Afrykę i nienawidził Serge’a za rolę, którą odgrywał w tragedii szarych olbrzymów. Kilka pogróżek złamało opór Balsera. Przemierzając mały hotelowy pokoik szybkimi krokami, Serge złościł się i krzyczał, ale ojciec Toni był nieubłagany. Znał nazwiska informatorów Serge’a i wiedział, kim są jego wspólnicy, a byli wśród nich wysoko postawieni urzędnicy państwowi. Z pamięci recytował daty nielegalnych transportów i źródła fałszywych dokumentów. Serge skurczył się i zmalał, ale do sukcesu było jeszcze daleko. Beznamiętnym głosem Jim Swayne przypominał zięciowi oszustwa podatkowe i celne. W czasach sankcji były to tematy, których nie poruszano publicznie. Zwycięstwo było całkowite. Serge poddał się. David Anstey z prawdziwą przyjemnością zajął się przygotowaniem dokumentów rozwodowych. Dopiero wtedy ojciec Toni pojechał na farmę Helen i namówił córkę na wyjazd do Botswany. Nick pochwalił ten pomysł i wystraszona Toni ruszyła z Timem w długą podróż. Kiedy zostawili za sobą pełne kurzu miasteczko, znowu spojrzał na córkę. Drzemała z głową opartą na twardym zagłówku. Ciemne loki co chwila opadały jej na twarz. Czule pogładził jasny policzek wierzchem dłoni. Zdecydował, że pojadą samochodem, a nie polecą jego cessną, bo potrzebował czasu, by porozmawiać z Toni. Początkowo planował nocleg w Nata, u ujścia rzeki różowej od tysięcy flamingów, żeglujących majestatycznie jak obłoki o świcie, ale zmierzch zapadł szybko i postanowił, że spędzą noc niedaleko Tsau, w suchym, bezbarwnym w porównaniu z bujną przyrodą Nata miejscu. Toni obudziła się, kiedy samochód zjechał z drogi i zagłębił się w busz. Landrover podskakiwał na dołach i uschniętych pniach, ale dzielnie przedzierał się przez gęste zarośla. Masując zdrętwiały kark, popatrzyła na ojca. Jego brodę pokrywał kurz, włosy na skroni sterczały mu śmiesznie. Wyglądał jak pluszowy miś. Wyczuł jej wzrok. Przykrył jej dłoń swoją i zerknął, mrużąc oczy w uśmiechu. - Do roboty, młoda damo - mruknął. - Musimy rozbić obóz na noc. - Przekręcił kluczyk w stacyjce i nagle zapanowała cisza. - Tato - Toni pełną piersią wdychała woń afrykańskiego buszu przesyconą korzennym zapachem dzikiego tymianku. - Dziękuje ci. Tak się cieszę, że tu jestem. Uścisnął jej dłoń i pocałował w policzek. - Dobrze, że tu jesteś, Bączku - zgodził się, po raz pierwszy od lat zwracając się do niej dziecinnym przezwiskiem. - Chodź, obudzimy tego małego śpiocha. Pomoże mi zbierać chrust. Timothy obudził się z szybkością właściwą małym dzieciom i już po chwili walił patykiem w leżące na ziemi suche konary. Wypłaszał w ten sposób ukryte tam, być może, skorpiony i węże, a potem ciągnął zdobycz na środek polany, gdzie dziadek szykował ognisko. Dziadek rad, że w osmalonym kociołku smakowicie bulgoce rosół z kury z dodatkiem suszonej legopo, wyśmienitej trufli rosnącej na pustyni, wepchnął ziemniaki głębiej w ognisko. Potem wziął wnuka za rękę i udał się w stronę rzeki. Obaj nieśli małe składane wędki. Timothy zatrzymał się, gdy jego linka wplątała się w gałęzie młodego drzewa. Zniecierpliwiony szarpnął mocniej i gałązka złamała się z trzaskiem. James odłożył swoją wędkę i pospieszył na pomoc wnukowi. - Głupie drzewo. - Tim uderzył piąstką w gładki pień. - Nie, Tim, to nie jest głupie drzewo - pouczył dziadek. - Ono jest bardzo, bardzo mądre. Daje owoce podobne do śliwek. Można z nich robić piwo i galaretkę. Na wspomnienie galaretki oczy chłopca rozbłysły. - Wszystkie dzikie zwierzęta gromadzą się pod drzewami manila, kiedy dojrzewają owoce. Zwłaszcza słonie je lubią. Potrafią zjeść olbrzymie ilości. - To zupełnie jak moi koledzy na urodzinach, dziadku - stwierdził malec. Jim rozplatał linkę i podał wnukowi wędkę. - Dokładnie tak samo, chłopcze. Więc pamiętaj: to dobre drzewo. Tim odłożył wędkę i objął pień. - Przepraszam cię, drzewko - szepnął i pobiegł za dziadkiem. James wsunął rękę do kieszeni i podał chłopcu garść orzechów magnetti. Smakowite orzeszki były jednym z podstawowych dań w jadłospisie Buszmenów. Timothy jadł je podczas poprzedniej wizyty u dziadka i od tego czasu przepadał za „fistaszkami z Botswany”. Wrzątek bulgotał głośno, kiedy Toni przechyliła czajnik nad zieloną miską. Zdjęła nakrętkę z kanistra z zimną wodą i dolała do parującego wrzątku. Uklękła, szykując się do kąpieli w środku buszu. Owinęła biodra ręcznikiem i pochylona nad miską rozkoszowała się przyjemnym chłodem wieczoru na rozpalonej skórze. Z ulgą zmywała z siebie kurz i pot. Zapach jej ciała przyciągał moskity, więc szybko natarła się balsamem i włożyła niebieski dres i buty. Przewiązała wilgotne po kąpieli włosy czerwoną chustką, posmarowała twarz i ręce płynem odstraszającym moskity, ponownie napełniła miskę wodą i już miała zawołać Timothy’ego, kiedy i syn, i ojciec stanęli przed nią z pustymi rękami co prawda, ale zadowoleni i zmęczeni. Przekrzykując się wzajemnie, opowiadali odwieczną historyjkę wędkarzy o „taakiej” rybie, która uciekła w ostatniej chwili. Toni myjąc synka pomyślała, że chyba wielki biały rekin ludojad z filmu Spielberga znalazł drogę do afrykańskiej rzeczki. Żadne mniejsze stworzenie nie odpowiadało opisowi chłopca. Co chwila wydawała głośne okrzyki grozy lub podziwu, a on puchł z dumy. Później, kiedy wyszorowała już naczynia rzecznym piachem, usiadła przy ognisku i obejmując dłońmi gorący kubek kakao i wdychając słodki zapach, zaczęła opowiadać o życiu z Serge’em. Jej ojciec był dobrym słuchaczem; kiedy tego potrzebowała, potakiwał cicho, wpatrzony w drgające na lekkim wietrze płomienie. Toni mówiła o swoim mężu i wydawało się jej, że razem ze słowami w nocnym powietrzu rozpływa się jej ból i strach. Zamilkła tylko na chwilę, by wysłuchać pieśni jakiegoś nocnego ptaka, który zachłystywał się pięknem księżyca. Zdawało jej się, że w tej pieśni odnajduje rytm starej modlitwy i szeptała „Ojcze nasz”, wtórując skrzydlatemu śpiewakowi. Pieśń w środku buszu przypomniała jej inną noc, jasną od księżycowego światła. Oczyma wyobraźni ujrzała fantazyjne cienie na splecionych ciałach. Wtedy, gdy leżała wtulona w Nicka, także zaśpiewał nocny ptak. Poczuła, że chce opowiedzieć ojcu o łączącej ich miłości. Jim wstał i ponownie napełnił kubki słodkim napojem. Kiedy Toni zaczęła mówić o Nicku, kamień spadł mu z serca. Czułby się niezręcznie, gdyby sam musiał sprowadzić rozmowę na temat Houghtona, wysokiego, wrażliwego mężczyzny, z którym się spotkał w hotelu. Cieszył się, że Toni nie wie, ile naprawdę czasu spędził w Kapsztadzie. Myślała, że przyjechał do miasta tylko po to, by zabrać ich oboje od Helen. Zmartwiłaby ją wiadomość, że ojciec aktywnie walczy po jej stronie kosztem własnego zdrowia. Wielki okrągły księżyc wisiał wysoko nad drzewami, oświetlał ich perłowym światłem, połyskiwał srebrem na rzece. Zmęczona, ale uspokojona spowiedzią Toni przytuliła się do ojca i upajała poczuciem bezpieczeństwa i miłości. Potem weszła do śpiwora i zasunęła suwak, a on dorzucił drwa do ogniska, poprawił śpiwór na ramionach i usnął, zanim opadł snop iskier. Toni leżała na plecach, wpatrzona w niebo iskrzące się tysiącami gwiazd. Było ich tyle, że zdawały się przyciągać niebiosa do ziemi swoim ciężarem. W dali krzyczały żałośnie hieny. Wiedziała, że często pojawiają się w pobliżu ludzkich osad, bo z łatwością znajdywały tam pożywienie. Lubiła słuchać ich wycia w nocy, ale chichot głodnych hien napawał ją lękiem. Wysoko, w gałęziach drzewa nad jej głową, huczała malutka bezucha sowa. Końcowe dźwięki załamywały się, jak w piosence pijaka zbyt pijanego, by panować nad głosem. Wytężała wzrok chcąc dojrzeć małe ciałko przyciśnięte do pnia, ale księżyc nie zdradzał swym światłem kryjówki ptaszka. Nie chciała spać, chciała chłonąć dźwięki nocy, ale szybko zapadła w sen, ukołysana monotonnym trzaskaniem ognia. Setki owadów przemaszerowały po ich śpiworach pod osłoną nocy, czarny wąż prześlizgnął się szybko, łukiem omijając ognisko i jedna hiena przebiegła bojaźliwie, znacząc piasek śladami silnych przednich i słabszych tylnych łap. Głęboka cisza buszu otuliła trzy postacie skulone wokół gasnącego ognia. Nic nie zakłóciło ich snu. Dni mijały szybko. Ostatnią noc w podróży spędzili niedaleko Wzgórz Tsodilo. Chcieli zobaczyć, jak budzi je do życia miękkie światło świtu. Toni jęknęła z zachwytu, kiedy szafranowe palce jutrzenki zrzuciły szary koc z olbrzymich mas skalnych, broniących wstępu na pustynię Kalahari. W milczeniu siedzieli w samochodzie i patrzyli na przemierzającą powoli niebo gwiazdę poranną, piękną gwiazdę, której współczuli Buszmeni: co dzień musi przemierzać niebiosa w ucieczce przed słońcem i nigdy nie zakosztuje ochłody w cieniu. Wzgórza nabierały kształtu w srebrnym świetle, zmieniały kolor: najpierw zimne, błękitne i szare, rozkwitły do ciepłych, głębokich odcieni ochry i czerwieni. Szepty wiatru hulającego wśród skał dały początek legendzie o rozmawiających ze sobą duchach gór. Tego ranka jednak nie było wiatru i duchy milczały. Magia świtu znikła nagle - jakby na ruch czarodziejskiej różdżki magika - i oto na błękitnym niebie stało gorejące afrykańskie słońce. Zostawili samochód w obozowisku i przez piaski dobrnęli do małej osady Buszmenów u podnóża gór, ale nie zastali tam żywej duszy. - Staruszek będzie musiał poczekać na swoją fajkę. - James wsadził paczkę tytoniu do kieszeni. - Prawdopodobnie wybrał się z innymi na polowanie. Umrze, uganiając się za zwierzyną w taki upał. Stary dureń. - Tak się cieszyłam, że znów go zobaczę - jęknęła rozczarowana Toni. - Dawno nie rozmawialiśmy. - Pewnie chciałabyś wyciągnąć z niego trochę legend do twoich artykułów - zażartował James, obejmując córkę. - Wrócimy tu, Bączku. Chodźmy teraz, poszukajmy jakiegoś przewodnika. Chciałbym, żeby Timothy zobaczył skalne malowidła, zanim wszyscy roztopimy się w tym skwarze. Czas płynął, a oni zapomnieli o wszystkim, pogrążeni w zachwycie nad malowidłami pokrywającymi kamienne ściany. W pewnej chwili Toni uniosła głowę, żeby lepiej się przyjrzeć uwiecznionemu na skale kozłowi, i przerażona wstrzymała oddech: Tim wspinał się na prawie pionową ścianę. Znalazł sobie nowego bohatera w osobie przewodnika, niskiego jak dziecko Buszmena, i od początku nie odstępował go, niby wierny cień. Buszmen zmrużył oczy w uśmiechu, patrząc, jak Timothy wspina się na skałę, i powiedział coś do niego w swoim ojczystym języku. Chłopiec odpowiedział w jedynym znanym mu afrykańskim narzeczu, czyli w Xhosa. Porozumiewali się instynktownie i Timothy wiernie naśladował każdy ruch małego człowieczka. Toni odetchnęła z ulgą, kiedy wreszcie przewodnik ściągnął Tima ze ściany, i ruszyła wśród skał w ślad za dwoma niskimi postaciami. Kilka godzin później zapłakany Timothy ściskał na pożegnanie nowego przyjaciela i obiecywał, że wkrótce przyjedzie go odwiedzić. Na twarzy o wyraźnych kościach policzkowych malował się smutek. Zasępiony mały mężczyzna marszczył czoło i myślał. Wreszcie ostrożnie rozwinął małe zawiniątko. Na kawałku płótna leżała starannie wyczyszczona i wypreparowana skorupka żółwika. Buszmen kilkakrotnie uderzył nią o swoją dłoń, wysypał resztki tabaki i wręczył Timowi pustą tabakierkę. Łzy chłopca obeschły błyskawicznie. Odwrócił się na pięcie i pobiegł do landrovera. Po chwili wrócił z wielkim pomarańczowym lizakiem. Przewodnik polizał go ostrożnie; jego twarz pojaśniała z zachwytu, a małe oczka zniknęły w fałdach skóry. Lizak był równie słodki jak miód dzikich pszczół, wielki przysmak Buszmenów. Toni obejrzała się do tyłu, kiedy wyruszyli w ostatni odcinek podróży. Mała żółta postać stała bez ruchu, jakby stanowiła jedność z olbrzymimi blokami skalnymi. Jasnoniebieskiego nieba nie przysłaniała ani jedna chmurka, ale Buszmenów nie mogły oszukać chabrowe niebiosa. Wiedzieli, że pod niebem wisi niewidoczna pajęczyna cieniutkich nici, a jedna z nich opada na ziemię gdzieś wśród wzgórz Tsodilo. To po tym włóknie Gauwasi, duchy śmierci, ześlizgują się na ziemię i strzelają zatrutymi strzałami do ludzi, którzy mają wkrótce umrzeć. Dzięki legendom i przesądom Afryka do dziś była kontynentem pełnym tajemnic, i to właśnie tajemniczość i dzikość Toni w niej kochała. Malutka figurka znikła już dawno, obłoki kurzu zasłoniły widok na majestatyczne góry, a ona rozmyślała o świecie, który nie rozumiał Czarnego Lądu. Świat niszczy Afrykę, wysysa z niej soki witalne. Opamięta się dopiero wtedy, gdy z dzikiego, pięknego kraju pozostaną tylko skóra i kości. Jak koń, gdy poczuje stajnie, przechodzi w galop, tak James przycisnął pedał gazu. Landrover podskakiwał na pełnej wybojów drodze do Sepupy. Tam zostawią samochód w krytym strzechą garażu i popłyną dalej łodzią. Tego wieczora James chciał oglądać zachód słońca z własnej werandy. Kochał odgłosy Afryki: głośne krzyki polujących ptaków, błogie pomruki taplających się w błocie hipopotamów. Zachwycał się chłodnym pięknem szarego nieba przed świtem i czarnymi na tle zachodzącego krwawo słońca krzewami papirusu. Ten nietknięty jeszcze kawałek Afryki był jego domem. Toni wygładziła sterczące ojcu za uchem włosy, ale nieposłuszny kosmyk uniósł się, ledwie cofnęła dłoń. - To była cudowna podróż, tato - powiedziała. - Dopiero kiedy jestem w buszu, zdaję sobie sprawę, jak bardzo w mieście brakuje mi jego ciszy i spokoju. James uśmiechnął się zadowolony i oparł rękę na jej kolanie. - Bączku, urodziłaś się w buszu, i jak każde dziecko buszu, zawsze będziesz za nim tęsknić. - Zerknął na nią kątem oka i szybko odmówił modlitwę dziękczynną. Nerwowy tik marszczący delikatną skórę pod jej okiem znikł, znikło też napięcie z twarzy. Oczy, błękitne jak niebo, lśniły ciepłym blaskiem. Odzyskał swojego Bączka. Zgorzkniała, wystraszona kobieta, którą zabrał z Kapsztadu, zgubiła się gdzieś po drodze. Zadowolony nucił coś, fałszując niemiłosiernie; nie przeszkadzała mu wyboista szosa. Oddalony od nich o tysiące kilometrów Serge bezsilnie miotał się w wielkim podwójnym łożu. Po spotkaniu z Davidem Ansteyem usiłował pocieszyć się w czułych ramionach nowej kochanki. Dzięki jej umiejętnościom co prawda fizycznie poczuł się dużo lepiej, jego umysł jednak nadal pracował na najwyższych obrotach. Ojciec Toni wyszperał nazwiska i fakty, a on myślał, że były tak doskonale ukryte! Zawsze zdawał sobie sprawę, że James Swayne jest dla niego groźny, ale tempo i efektywność jego poszukiwań zdumiały go. Całe potężne imperium Balsera było w niebezpieczeństwie. W najbliższym czasie nie zarobi nic, przeciwnie: będzie musiał zerwać zawarte umowy, spłacić informatorów i przekupić zajmujących wysokie stanowiska wspólników i pomocników. Być może wkrótce będzie zmuszony wyjechać na kilka lat za granicę i tam przeczekać całe to zamieszanie. Dopiero kiedy przekona się, że nic mu nie grozi, wróci do Afryki, ale wtedy trzeba będzie zaczynać od początku, szukać nowych informatorów i przekupywać nowych urzędników. Był zbyt leniwy, żeby myśleć o tym jak o nowym wyzwaniu. Coraz bardziej nienawidził Jamesa Swayne’a i jego córki. Dym spowijał łóżko szarym obłokiem, a Serge leżał pogrążony w słodkich marzeniach o zemście. Toni będzie cierpieć. A rany jej zadane skrzywdzą także starego. Miał nadzieję, że uda mu się zadać śmiertelny cios. Pod czaszkę powracały wciąż nachalnie i dudniły słowa Davida Ansteya. - Oto lista pańskich firm w kraju i za granicą, panie Balser. - W szarych oczach adwokata Serge dostrzegł chłodny błysk niechęci. - Z tego co mi wiadomo, większość z nich działa niezgodnie z prawem, panie Balser. Nie zajmowałem się tym dokładniej, ale w każdej chwili mogę zasięgnąć szczegółowych informacji. Serge gotował się ze złości, ale milczał; nie odważył się nawet spojrzeć w nieruchomą twarz, która wyglądała jak maska pogardy i obrzydzenia. Uparcie wpatrywał się w widniejącą za oknem górę o płaskim jak stół wierzchołku. - Fundusz dla pana syna, Timothy’ego, który pokryje wszystkie koszty edukacji chłopca. Sprawiedliwy podział majątku, gwarantujący pańskiej żonie część wspólnych pieniędzy. - Wyliczał warunki rozwodu beznamiętnym, mechanicznym głosem. - Władza rodzicielska zostanie powierzona pani Toni Balser. - Nie! - Serge gwałtownie odwrócił się od okna. - Nigdy, Ta suka nie dostanie mego syna. - Czuł, jak struny opanowania napinają się niebezpiecznie, szarpane gniewem, i z całych sił starał się nie dopuścić, aby pękły. - Ta suka, panie Balser, jest moją klientką, więc jako jej adwokat muszę pana... - Nie dostanie Timothy’ego - przerwał mu Serge. - On jest mój. David Anstey przycisnął szary guziczek interkomu i czekał cierpliwie, obserwując Serge’a wzrokiem jaszczurki polującej na bezbronną, nieświadomą jeszcze niebezpieczeństwa muchę. - Justice, czy masz może te dokumenty, o które cię prosiłem? Pamiętasz, chodzi o przestępstwa podatkowe i przemyt kości słoniowej. Masz je? To świetnie. Połącz mnie z prokuraturą. Dzięki. - Podniósł głowę, ciągle patrząc na Serge’a, sięgnął po pełną niedopałków popielniczkę i wyrzucił jej zawartość do kosza. - Rozumiem pana, panie Balser, choć jako prawnik z całą pewnością nie radziłbym moim klientom obierać takiej drogi. - Wstał i podszedł do uchylonego okna. - Panowie z kilku urzędów skontaktują się z panem wkrótce, chyba zdaje pan sobie z tego sprawę. Do widzenia panu, panie Balser. Serge nie poruszył się. - Chcę prawa do odwiedzin - wyszeptał. - Niestety, nie może pan liczyć na nic więcej niż bardzo ograniczone wizyty, panie Balser. Żaden sąd nie przyzna panu szerszych uprawnień, biorąc pod uwagę fakt, że często stosował pan przemoc wobec mojej klientki. - Anstey z trudem powstrzymał cisnący mu się na usta uśmiech satysfakcji i odebrał telefon, którego dźwięk od kilku chwil zakłócał ciszę w pokoju. - Jeśli nie zostanie mi powierzona władza rodzicielska, nie potrzeba mi żadnych ograniczonych praw do odwiedzin! - krzyknął zdenerwowany Serge. - Tak? Dodzwoniłeś się do prokuratury? Za chwilę mnie połączysz, dobrze? - Adwokat zakrył słuchawkę dłonią. - Bardzo mi przykro, panie Balser, ale nie usłyszałem, co pan powiedział. Czy mógłby pan to powtórzyć? Serge zbladł. - Mówiłem, że zgadzam się na pańskie warunki - wycedził. - Tak też mi się wydawało, panie Balser. - David promieniał. - Odsłonił słuchawkę. - Nie, Justice, nie łącz mnie z nimi. Powiedz, że jestem na posiedzeniu zarządu. Acha, przyślij tu do mnie sekretarkę, mam dla niej trochę papierkowej roboty. Tak, dziękuję. - Zmęczonym gestem przeczesał palcami gęste siwe włosy. - Za moment podpisze pan papiery rozwodowe. Ponieważ obie strony zaakceptowały warunki, zakładam, że uda mi się sfinalizować całą sprawę przed końcem przyszłego tygodnia. Później, kiedy to długie upokarzające popołudnie dobiegło końca, Serge wyjął z kieszeni złote wieczne pióro i drżącą ręką podpisał wszystkie dokumenty. Czarne rządki liter były jak tłuste nabrzmiałe pijawki, wysysające z niego majątek. Niecierpliwie poprawił sobie poduszki i sięgnął po papierosy. Zaciągnął się głęboko i powrócił myślami do wieczoru spędzonego w pubie. Baby Botha dostrzegła go pierwsza. Jeszcze teraz ją widział, jak paraduje przez całą salę w niewiarygodnie obcisłych, cienkich białych spodniach, pod którymi nie nosiła bielizny. Jeszcze słyszał jej piskliwy, sepleniący głos. Wszystkie głowy odwróciły się w jego stronę. W oczach bywalców widział drwinę i współczucie. Ich kolos, ich półbóg nie panował już nad światem, a oni nie płaszczyli się już u jego stóp. Upadł. Niektórzy z nich ze złośliwą radością witali go na własnym poziomie. - Och, Serge, właśnie o tobie rozmawialiśmy - szczebiotała Baby. Tuliła się do niego, napierając nań wielkimi jak melony piersiami. - Biedaku, tak nam przykro. Toni nie powinna była tak postąpić. Otoczyła go ramieniem i poprowadziła troskliwie w stronę baru, jakby był ciężko chory. Hans Wold zapraszająco poklepał wolny barowy stołek, a Boots okazał współczucie, zamawiając dla Serge’a tuzin puszek piwa. Zaproponował także, że zawiezie Kongijczyka do domu Houghtona i obaj go zleją na kwaśne jabłko. - No, chodź, Kongijczyku - namawiał Boots. - Znasz szóste przykazanie: „Nie cudzołóż”. Karą za pieprzenie będzie śmierć. - Za grzech - poprawił Kongijczyk. - Co: za grzech? - dopytywał się Boots. - Biblia mówi o karze za grzech, a nie za pieprzenie - wyjaśnił były najemnik. - Pieprzenie żony innego mężczyzny to grzech, zwłaszcza jeśli jej mąż się o tym dowie - upierał się Boots. Kongijczyk westchnął ciężko i zmienił temat. Nie miał ochoty katować kochanka Toni. Lubił ją i podziwiał od lat i od lat współczuł jej, wysłuchując przechwałek Serge’a, dumnie obnoszącego się z nowymi podbojami. Uważał, że zasługiwała na kogoś lepszego, a skoro on sam nie mógł być jej wybawcą, cieszył się, że spotkała Nicka. - Chodźmy, Kongijczyku - upierał się Boots. - Zrobisz z niego mokrą plamę. - Daj spokój - syknęła zirytowana Baby. - Chcę porozmawiać z Serge’em. - Podsunęła mu puszkę piwa do ust i Balser, który najchętniej odepchnąłby i puszkę, i kobietę, wypił je posłusznie. - Niczego jej nie dasz, prawda, Serge? W końcu to ona cię rzuciła. - Spragniona plotek Baby łakomie oblizała pełne różowe usta. - Miała romans z twoim przyjacielem. To jej wina. - Jej słowa paliły jak jad mrówek matabele, Serge’owi zdawało się, że ma wargi przyklejone do zębów, kiedy przywoływał na twarz szeroki uśmiech. - Dostanie tyle, na ile zasługuje, czyli figę - stwierdził, a oczyma wyobraźni widział papiery rozwodowe wirujące nad głowami przyjaciół. - W ciągu tygodnia dostanę rozwód, a wtedy wyprawię przyjęcie - dodał. - Dzisiaj też pijemy na mój rachunek. W końcu mam co świętować. Kolejka dla wszystkich. Ze wszystkich stron rozległy się głośne wiwaty. Mężczyźni otaczali bar zwartym kręgiem, niecierpliwie domagając się alkoholu. Hans pozbierał puste szklanki i podszedł do rzeźbionego kontuaru, za którym królowała barmanka w średnim wieku, co chwila wybuchająca gardłowym śmiechem. Gwizdnął cicho, by zwrócić na siebie jej uwagę. Kiedy go spostrzegła, odsłoniła krzywe zęby w szerokim uśmiechu. - Hans - zamruczała, obciągając bluzkę i eksponując pomarszczony dekolt. - Nie było cię tu od wieków. - Pochyliła się nad ladą. - Tęskniłam za tobą, wielko...ludzie - szepnęła ochryple, akcentując „wielko”. Hans patrzył na zapraszająco wypięty do przodu biust z zainteresowaniem. Nie miałem tej staruszki od kilku tygodni, pomyślał wsuwając dłoń w szerokie wycięcie bluzki, a ona zawsze solidnie przykłada się do swojej roboty. Zbliżył twarz do jej policzka i szepnął: - Co powiesz na mały numerek? - Ścisnął jej sutek między palcami. Skinęła głową i zajęła się wypełnianiem szklanek. Hans wrócił do stolika Serge’a. Balser z trudem odnalazł drogę do domu, kiedy wreszcie wyrzucono ich z lokalu, bo zamykano interes. Zdusił niedopałek w popielniczce i niecierpliwie zerknął na zegarek. Westchnął ciężko. Miał przed sobą jeszcze cztery godziny tej ciągnącej się bez końca nocy. Po raz pierwszy w życiu tak niecierpliwie czekał na różowe smugi świtu. Kiedy świergot ptaków witających nowy dzień zakłócił nocną ciszę, Serge kończył opracowywać plan zemsty. Timothy był kluczem. Użyje syna, aby ugodzić żonę i teścia. Jasnoczerwona główka, gardziel i pierś były doskonale widoczne przez szkła silnej lornetki. Słaba bryza delikatnie poruszała czarne piórka na brzuchu brodacza, pełnego wdzięku afrykańskiego ptaka. Podskakiwał niecierpliwie na gałęzi, ruszając skrzydłami, jakby chciał zerwać się do lotu, i ćwierkał szybko, nie pozwalając drugiemu ptaszkowi odpowiedzieć. Lornetka przesunęła się powoli w poszukiwaniu drugiego brodacza. Silne szkła przybliżały teraz kiście kwiatów koloru wina, których płatki przecinały intensywnie żółte żyłki. Drzewo dopiero kwitło. Olbrzymie, podłużne jak salami owoce, dwa razy cięższe niż nowo narodzone dziecko, nie obciążały jeszcze gałęzi. Toni mogła więc leżeć pod drzewem bez obawy, że owocowa kiełbasa roztrzaska jej czaszkę. Właśnie dostrzegła złoty brzuszek i żółty ogonek wysoko w koronie drzewa, kiedy wystraszone czymś brodacze poderwały się do lotu i znikły w gąszczu rośliny. Cmoknęła zirytowana i odłożyła lornetkę. Gołym okiem mogła dostrzec biało-niebieski samolot, który przepłoszył ptaki. Jej ojciec wyszedł z ocienionej werandy i stał teraz w pełnym słońcu, szaleńczo wymachując rękami. Pilot zamachał skrzydłami w podzięce i skierował maszynę w stronę trawiastego lądowiska. - Sączku - zawołał Jim. - Weź samochód i pojedź po pilota. Zrobiłbym to sam, ale znów bolą mnie plecy. Chyba się starzeję. - Przesadnym teatralnym gestem złapał się za ramię, przewracając przy tym oczami i jęcząc żałośnie. Toni wstała i spojrzała uważnie na ojca. Kiedy godzinę wcześniej wspinał się na drzewo, aby ściągnąć zeń swoją perską kotkę, poruszał się zwinnie jak młody chłopak i nie narzekał na żadne bóle. Jasmine, kocia arystokratka o długiej jedwabistej sierści, miauczała rozpaczliwie nie dlatego, że sama nie mogła zejść, lecz by zwrócić na siebie uwagę Jamesa. Tak przynajmniej twierdziła Toni. W kotce niewiele pozostało z rozkapryszonej pieszczoszki, która przybyła do buszu parskając i drapiąc. Transformacja zaskoczyła wszystkich. Ledwie postawiono jej koszyk na ziemi, wyskoczyła z niego jak z procy, położyła płasko uszy, błysnęła na pożegnanie niebieskimi oczami i dała nura w krzaki. Stary James godzinami przeczesywał zarośla, ale piękna kotka zniknęła bez śladu. Kiedy w końcu pogodził się ze stratą drogiej towarzyszki, Jasmine dumnie wkroczyła na werandę, ciągnąc za sobą zabitego węża. Pieszczoszka zamieniła się w morderczynię. Tryumfalnie rzuciła zakrwawione ciało u stóp pana i zajęła się czyszczeniem swego bujnego futra. Jim Swayne zaniemówił. Rozpieszczona domowa kotka odnalazła w sobie łowiecki instynkt. - Dobrze, tato - odparła Toni. - Wezmę Tima ze sobą. - Nie, nie, ja się nim zajmę - zaoponował szybko, a widząc pytający wzrok córki, dodał: - Obiecałem mu, że razem oprawimy złowione dziś ryby. Toni chciała coś powiedzieć, ale nagła cisza uświadomiła im, że samolot już wylądował. Pobiegła do samochodu, zdecydowana wykryć przyczynę dziwacznego zachowania ojca zaraz po powrocie z tajemniczym przybyszem. Samolot już pędził po pasie startowym, wzniecając tumany kurzu. Stanęła przy masce landrovera, osłaniając oczy dłonią. Szeroki skórzany pasek podtrzymywał jej za luźne spodnie. Stres związany z rozwodem okazał się doskonałą dietą. Szczupła, z odkrytą głową, czekała na pilota. Dwie siewki biegały w kółko na długich czerwonych nogach, chcąc głośnym krzykiem odpędzić samolot z bliskiego sąsiedztwa gniazda. Po chwili wzbiły się w powietrze i zaczęły nękać intruza nurkowym lotem. Samolot zawrócił i wjechał do prymitywnego hangaru. Zwycięskie ptaki wróciły do gniazda, głośnym krzykiem oznajmiając swą pogardę dla nieruchomej teraz maszyny. Pilot uwolnił się z pasów bezpieczeństwa i ruszył w stronę landrovera. Toni zrozumiała, dlaczego ojciec nalegał, by sama pojechała po przybysza. Nie spodziewała się ujrzeć Nicka przed powrotem do Kapsztadu. Z okrzykiem radości rzuciła się w jego ramiona. Stali wtuleni w siebie, szczęśliwi. To ojciec zaproponował Nickowi, by odwiedził ich w buszu. Zaproszenie nie mogło przybyć w odpowiedniejszym czasie, jako że za dwa tygodnie Houghton miał uczestniczyć w międzynarodowej konferencji na temat ochrony środowiska i całe czternaście dni mógł spędzić z Toni. Wyjął z kieszeni szarą kopertę i podał jej bez słowa. Otworzyła ją niecierpliwie. Przeglądając pobieżnie białe kartki, zaczęła tańczyć, skakać i robić piruety jak oszalała baletnica. Wreszcie była wolna. Rozwód był faktem dokonanym i jej powierzono opiekę nad Timothym. Nick objął ją mocno i zmusił do przerwy w tańcu. Trzymając jej dłonie w swoich, przyklęknął na jedno kolano w suchej, zakurzonej trawie. Mówił coś bardzo długo, dopóki Toni nie pochyliła się i nie zamknęła mu ust pocałunkiem. Pod bezkresnym niebem Afryki ślubowali sobie miłość, mając za świadków dwa czerwononogie ptaki. Timothy bardzo szybko zaakceptował Nicka. Toni obserwowała ich, gdy razem siadywali nad rzeką i rozważali, jakiej przynęty użyć tego dnia. Kiedy czatowali na ryby ukryte w czystej rzece, pływała z nimi łodzią wśród lilii wodnych. Z uśmiechem słuchała legendy Buszmenów, którzy wierzyli, że te cudowne kwiaty to dusze najpiękniejszych dziewcząt. Nadstawiała ucha, gdy Nick przejmująco opisywał Timowi cykl życia błękitnych jak niebo ważek. Siedzieli na pniu, z zachwytem obserwując piękne owady trzepoczące przezroczystymi skrzydełkami. Kiedy Tim zaproponował Nickowi, że pożyczy mu swego pluszowego misia, aby się nie bał w nocy, wiedziała, że ukochany całkowicie zawojował malca. Jej ojciec i Nick szybko ustanowili swój mały prywatny rytuał. Co dzień, tuż przed zachodem słońca, siadywali na werandzie w dwóch wiklinowych fotelach. Zaopatrzeni w wysokie szklanki pełne złocistej whisky, śledzili znikającą za horyzontem ognistą kulę i dyskutowali o polityce, ekologii i gospodarce. Nigdy jednak nie pogrążali się w rozmowie tak głęboko, żeby uronić coś z melancholijnego piękna ciemnej linii papirusów czerniących się nad brzegiem rzeki, która, pozbawiona słonecznego blasku, stawała się smutna jak nie dotrzymane obietnice. Żeby nie poddać się nastrojowi, James zaczynał opowiadać zabawne historie z lat swojej burzliwej młodości. Kiedy Timothy był już w łóżku i Toni pojawiała się na werandzie, Nick zwykle śmiał się jak szalony, a jej ojciec, rozochocony żywiołową reakcją słuchacza, ubarwiał swoje opowieści do tego stopnia, że ledwo rozpoznawała znane od lat anegdoty. Co wieczór śmiechom mężczyzn odpowiadał głośnym chrząkaniem olbrzymi samiec hipopotam, przedzierający się jak czołg przez krzaki na przeciwległym brzegu. Czasem gdzieś w oddali zaryczał lew. Wówczas milkli, poruszeni wołaniem niezwyciężonego dumnego kota. Dnie w małym domku mijały szybko i niezauważalnie jak uderzenia skrzydełek kolibra. Sielankę zepsuli nagle mężczyźni, którzy knuli coś w tajemnicy. Idealną dotychczas ciszę coraz częściej zakłócało trzeszczenie radiostacji. Na dociekliwe pytania Toni, dlaczego tak często odwiedzają teraz obaj Manni, odpowiadali, że chcą fotografować ptaki, muszą więc zdobyć lepsze lampy błyskowe i czulsze filmy. Uznała tę krzątaninę za męską wersję chłopięcego zapału i zamiłowania do tajemnic. Przygotowania do zdjęć ptaków zajęły Jamesowi i Nickowi wiele dni. Toni rozkoszowała się każdą chwilą z Nickiem i miała nadzieję, że fotograficzne szaleństwo minie równie nagle, jak się zjawiło. Chciała mieć Nicka dla siebie tak długo, jak tylko się da, a termin rozpoczęcia konferencji zbliżał się nieubłaganie. Jednym z głównych jej tematów miało być nadużywanie pestycydów, między innymi DDT. Nick, podobnie jak inni entomolodzy, protestował przeciwko stosowaniu tego środka na szeroką skalę. DDT niszczyło muchę tse-tse, która z kolei dziesiątkowała bydło. Obrońcy przyrody jednak nie chcieli nadmiernego wzrostu populacji trzody hodowlanej, bowiem wówczas zmniejszałby się areał pastwisk dla dzikich roślinożerców. Mucha tse-tse była więc ich sprzymierzeńcem. W Afryce jednak, gdzie liczba posiadanych krów świadczyła o zamożności człowieka, trudno było przekonać wieśniaków, że należy chronić dzikie bawoły i zwinne kudu. Nick i James, każdy na swój sposób, od lat usiłowali rozwiązać ten problem. Toni była zachwycona, kiedy Nick zaproponował, aby ona i Tim wybrali się z nim na dwudniową wyprawę z Buszmenami. Chciał uwiecznić na zdjęciach wykopywanie diamphidia nigroomata, owada, którego larwy zawierają toksyczne soki, używane przez Buszmenów do zatruwania strzał. Teraz siedziała na wielkim głazie w cieniu drzewa kamforowego i ze smakiem zajadała melona. Oblizując palce z soku, wpatrywała się w krajobraz przed sobą jak dziecko, które chce zapamiętać ukochane miejsca i przynajmniej w ten sposób zabrać je ze sobą do dalekiego internatu. Za pięć dni wróci do Kapsztadu. Nick przywiózł, co prawda, papiery oznaczające koniec jej małżeństwa, ale czekało ją jeszcze wiele przykrych obowiązków: musiała jechać do domu po swoje rzeczy, wyjaśnić Timowi, że na razie zamieszkają u Helen i że Nick będzie jego nowym tatusiem. Nie chciała spotkać się z Serge’em i ciągle odsuwała od siebie myśl o nieuchronnym wyjeździe. Dwaj Buszmeni kucali w wykopanych wcześniej dołkach. Uważnie, badawczo przyglądali się miękkiej ziemi. Nick i Tim klęczeli obok siebie i bacznie śledzili każdy ruch tubylców, wymieniając szeptem uwagi. Kiedy Nicholas i James polecieli do Maun na kilka dni, Tim chodził z nosem spuszczonym na kwintę. Teraz nie odstępował Nicka na krok. Uwagę Toni zwróciło nosowe rżenie dużej antylopy pustynnej, której długie proste rogi dały początek legendom o jednorożcu. Uniosła głowę i rozglądnęła się za zwierzęciem, ale nigdzie nie dostrzegła zwinnej sylwetki. Dźwięk powtórzył się; tym razem nasłuchiwała, z której strony dochodzi, i zrozumiała, że wydają go Buszmeni, kiedy znajdą okrągły kokon. Podeszła do Nicka i ostrożnie dotknęła oblepionego piaskiem kokonu. Nick parsknął śmiechem. - Nic ci nie grozi. Niebezpieczna jest larwa, a nie kokon. Toni wytarła palce o nogawkę spodni. - Po co Buszmenom trucizna? - dopytywał się Timothy. - Maczają w niej strzały podczas polowania - wyjaśnił Nick głaszcząc czuprynę chłopca. - Nie mają przecież broni palnej. Ich strzały są malutkie, żadne zwierzę nie zdechłoby od razu, więc zatruwają groty, przez co broń jest o wiele skuteczniejsza. Toni wzdrygnęła się. - To śmiertelna trucizna, prawda? - Zabija żyrafę w pół godziny - potwierdził Nick. - Człowiek umiera w jeszcze krótszym czasie. Do soków larw dodają roślinnych ekstraktów, przyspieszających pracę serca, dzięki czemu trucizna szybciej dociera do wszystkich komórek. Toni skinęła głową i odsunęła się od kokonów. - Zaczynam rozumieć, czemu tak bardzo zafascynowały cię owady. Po kilku godzinach pracy Buszmeni uznali, że nazbierali dość kokonów. Wyszli ze swoich dołków i wsypali zdobycz do plecionego worka, który przytrzymywał pękający z dumy Tim. Nick podziękował mężczyznom w Tswana, w ich ojczystym narzeczu, i zaproponował, by zjedli kolację przed męczącą drogą powrotną. Żółte twarze rozciągnęły się w szerokim uśmiechu na myśl o smażonym mięsie. Zanim Toni zdążyła wyjąć steki z turystycznej lodówki, starszy Buszmen już krzesał ogień, szybko obracając dwa drewienka w pokrytych odciskami dłoniach. Młodszy oddalił się na krótko i wrócił z kilkoma tuzinami bajecznie kolorowych gąsienic, które miał zamiar uprażyć. Timothy stał tuż obok niego, niecierpliwie czekając na swoją porcję niecodziennego dania. Patrząc na Buszmenów i Tima, siedzących po turecku i z apetytem zajadających mięso pod rozłożystą terminalią, której jedwabiście miękkie liście połyskiwały srebrem w blasku słońca, wsłuchana w rzewną, skomplikowaną melodię gwashi, strunowego instrumentu Buszmenów, Toni poczuła w sobie głęboki, odwieczny pokój Gai, Ziemi-Matki i przez chwilę była równie bliska naturze jak Buszmeni, żyjący z nią w harmonii od początku istnienia. Wiatr uniósł skraj czarnej sutanny i ksiądz nerwowo poruszał palcami u stóp, żeby strzepnąć mrówki, które spacerowały po obutych tylko w płócienne sandały stopach. - ...Nicholasie Houghtonie, czy ślubujesz miłość i wierność obecnej tu Toni... - Odwieczne słowa przysięgi wymawiał głosem radosnym jak dzwony kościelne na Wielkanoc. Stojący obok Toni Nick z rozkoszą wdychał ciężki słodki zapach gardenii wpiętych w jej ciemne włosy. Ochrypłym ze wzruszenia głosem powtórzył za kapłanem słowa przysięgi. Dotknięcie małej ciepłej rączki wyrwało go z zadumy. Spojrzał w dół i zobaczył swego nowego synka, dumnie stojącego u jego boku w białym jedwabnym garniturze z czarną muchą. Toni uśmiechnęła się. Koronkowy szal, ozdoba jej brzoskwiniowej sukni, zatrzepotał na wietrze jak skrzydła motyla. Podała Nickowi rękę i oto stali się rodziną w oczach Boga i ludzi. Niskie rytmy Afryki uniosły się nad moczarami; pieśń Tswana zlewała się z hymnami sławiącymi Boga. Toni odwróciła się od księdza i spojrzała na zgromadzonych przyjaciół. Wciąż nie mogła zrozumieć, jakim cudem udało im się zorganizować ceremonię ślubną w tak krótkim czasie. Kiedy wróciła z Nickiem i Timem z wyprawy po larwy, miejscowe trawiaste lądowisko przypominało lotnisko międzynarodowe. Czerwone, zielone i żółte samoloty zajmowały każdy skrawek wolnej przestrzeni. Kiedy landrover zbliżał się do domku, na drogę wybiegła, machając rękami na powitanie, potężna czarna postać, nastroszona jak mokra kura: zmuszono ją do podróży machiną, która psuje żołądek i zakłóca spokój nieba, czyli krainy przodków. Timothy zapiszczał głośno, wyskoczył z samochodu jak żołnierz na manewrach i rzucił się w ramiona swojej ukochanej Izuby, którą dopiero po kilku dniach perswazji udało się przekonać, że nic się nie stanie, jeśli raz poleci samolotem i że jej rodzina potrafi zająć się przygotowaniami do pogrzebu Wisdoma. Wreszcie uznała, że nie wypada nie być na ślubie Ungumtukathixo i z rezygnacją wtłoczyła swe wielkie ciało do malutkiego samolotu, gotowa na podróż przez krainę przodków. Zdumiona obecnością Izuby Toni nie była w stanie wykrztusić słowa, zwłaszcza że na werandzie ujrzała Helen, pchającą inwalidzki wózek roześmianego Clive’a, a jednocześnie David Anstey porwał ją w niedźwiedzi uścisk. Ksiądz, przyjaciel jej ojca, który prowadził niewielką misję niedaleko Ganzi i z ochotą podjął się połączenia ich węzłem małżeńskim, przybył także na ceremonię powitania. Stał na werandzie sącząc wino, a jego łysina lśniła w zachodzącym słońcu jak polerowany mosiądz. Toni dopiero po wielokrotnych zapewnieniach najbliższych uwierzyła, że ślub ma się odbyć następnego dnia. James Swayne i Nick stanęli na wysokości zadania i pokonali trudności związane ze zorganizowaniem wesela w małej chatce nad rzeką Okavango. Ich nagłe zainteresowanie fotografią okazało się doskonałym kamuflażem. Przyjaciele Toni z radością przyłączyli się do spisku; odwołali wszelkie spotkania w interesach i ściągnęli do Maun obładowani prezentami. Samoloty dostawcze zwoziły skrzynki win, szampanów, ostryg, kawioru i łososia. Na rożnie piekł się wół przyprawiany przez tubylców. Zaproszono wszystkich starych przyjaciół Jamesa. Oszołomiona jak Alicja w Krainie Czarów Toni szepnęła cichutko: - Nick, myślałam, że kiedy załatwię już wszystko z Serge’em, pójdziemy po prostu do urzędu stanu cywilnego i weźmiemy cichy, skromny ślub. - Moja najdroższa - odparł czule, gładząc jej dłoń. - Nigdy już nie będziesz sama. Razem wrócimy do Kapsztadu i razem stawimy czoła Serge’owi. - A dla twojego ojca - uśmiechnął się szeroko - najmilszą rzeczą będzie wydać cię za mąż tutaj, w jego własnym małym świecie. Starzy kumple od tygodni ustawiają się w kolejce po zaproszenia. Jest najbardziej lubianym człowiekiem w Maun. Miasteczko ożywiło się jak nigdy. Twój ojciec bawi się doskonale. Spojrzała na ojca: wymachiwał rękami, dyrygując wszystkim i wszystkimi i przyznała Nickowi rację. - Nie zasłużyłam na ciebie - szepnęła. Godziny dzielące ich od uroczystości minęły błyskawicznie i oto Toni, oszołomiona szczęściem, stała u boku męża, piękna jak nigdy dotąd w obłoku brzoskwiniowego szyfonu. Jej szyję otaczał naszyjnik z pereł, podarunek od Nicka. Uścisnęła jego dłoń i poczuła na palcu wąski krążek obrączki. Ojciec stał tyłem do gości, podejrzanie manipulując przy oczach wierzchem dłoni. Podeszła do niego cichutko. - Tatusiu - zamruczała miękko. - Bardzo cię kocham. Nie wiem, jak ci dziękować za ten cudowny ślub. Staruszek wziął ją w ramiona, nie ukrywając już łez. - Zasłużyłaś na to, Bączku. Wprowadziłaś do naszej rodziny wyjątkowego mężczyznę, który uszczęśliwi ciebie i mojego wnuka. To dla mnie najpiękniejsze podziękowanie. - Pocałował ją w czubek nosa. - A teraz chodźmy do gości, Bączku. Niech to będzie najpiękniejszy dzień w twoim życiu. Słoneczny dzień rzeczywiście utrwalił się w jej pamięci kalejdoskopem wspomnień. ...Timothy, biegnący do Izuby z krzykiem: - Zuba, Zuba, a ja mam nowego tatusia! Zobacz, mam teraz dwóch tatusiów, starego i nowego! - Mój mały Intakumba, jesteś wielkim szczęściarzem. Idź śladami twego nowego tatusia, a wyrośnie z ciebie prawdziwy mężczyzna. - Izuba wybaczyła Nickowi zbyt smukłą sylwetkę, kiedy zobaczyła, z jaką miłością odnosi się do jej Dziecka Boga i Małej Pchełki, a kiedy wziął ją za rękę i poprosił, żeby już w jego domu nadal opiekowała się Toni i Timem, jej wielkie serce omal nie pękło z dumy i radości. ...Rozbawiony Clive, który krążył wśród gości na skrzypiącym wózku inwalidzkim, zaśmiewał się, słuchając opowieści przyjaciół Jamesa, z apetytem zajadał wołu z Buszmenami, ale co chwila zerkał oczyma pełnymi miłości na Helen, kobietę, która przywróciła mu chęć do życia. ...Ojciec, siedzący na stopniach werandy, karmił łososiem zachwyconą Jasmine. I ojciec, który z powagą wyjaśnia Timowi słowa przysięgi małżeńskiej, a potem tańczy z Nickiem wojenny taniec Xhosa. Izuba i Buszmeni popłakali się ze śmiechu. ...Nick, który co chwila podrzuca towarzyszącego mu jak psiak zachwyconego chłopca do góry, mierzwi mu włosy i przekomarza się z nim. Kiedy ten czarodziejski dzień dobiegał końca, Toni miała dość wspomnień, miłości i śmiechu, by ogrzać nimi lata, które ją czekały. Złoty księżyc pojawił się nad horyzontem, wywołując z mroku bezlistne gałęzie baobabu, pochylonego nad piaszczystym brzegiem jak znużony życiem starzec. Toni i Nick szli, objęci, do domku gościnnego ukrytego pod konarami olbrzymiego drzewa. Toni odruchowo pogładziła gruby pień. Współczuła baobabom, od kiedy usłyszała legendę Buszmenów, wedle której drzewa te mają tak powykręcane konary, bo w młodości zwijały się z bólu, pokłute przez jeżozwierze. Schyliła się po leżący na srebrzystym piachu kwiat, ale nie dotknęła białych płatków. Wierzyła, podobnie jak plemiona San, że każdy, kto odważy się zerwać kwiat baobabu, umrze rozszarpany przez lwy. Lepiej nie wyzywać losu. Wyprostowała się. W nocnym powietrzu unosił się jeszcze zapach pieczonego mięsa. Gdzieś w oddali zawył żałośnie szakal. - Spójrz na księżyc, Nick - szepnęła gładząc szary pień i bezgłośnie przepraszając drzewo za to, że o mało co nie podniosła jego kwiatu. - Czyż nie jest dziś olbrzymi? Stała malutka i drobna pod potężnym drzewem, zwiewna i ulotna jak rzeczna nimfa. Złoty księżyc odbijał się w jej wielkich oczach. Małe, białe jak duchy nietoperze przeleciały nad ich głowami. Toni odruchowo zakryła włosy dłońmi. „Uważaj, żeby nietoperz nie wplątał ci się we włosy”, ostrzegała zawsze babcia. - „Kiedy wyczują miękkie loki, wplątują się w nie i budują sobie w nich gniazdo. Trzeba wtedy ścinać wszystkie włosy”. Nick uśmiechnął się i ucałował obie zaciśnięte na fryzurze dłonie, a potem otworzył drzwi małego domku. Z łatwością wziął Toni na ręce i przeniósł przez próg. Pokój oświetlało jedynie łagodne światło lampy naftowej, słabo odbijając się w płatkach kremowych róż i białych gardenii rozsypanych na starym drewnianym łożu jak ryż na sukni ślubnej. Pochylił się, odsunął moskitierę, ułożył nowo poślubioną żonę na łóżku i na klęczkach pomógł jej wyzwolić się z szyfonowej sukni. Tęsknili za sobą; wszystkie długie noce od chwili przyjazdu Nick spał w oddzielnym pokoju. Dziś nadszedł koniec dobrowolnego celibatu. Nick z rozkoszą i zachwytem brał kobietę, której tak pożądał. Jego dłonie pieściły jedwabistą skórę, usta rozkoszowały się smukłością jej ciała, krągłością bioder i jędrnością ud. Wyciągnęła rękę i zanurzyła ją w bujnych włosach męża, a kiedy jego usta zażądały więcej, otworzyła się przed nim jak kwiat rozchylający płatki pod wpływem pieszczoty słońca. Ich ciała miażdżyły białe i kremowe płatki kwiatów; słodki zapach gardenii działał jak afrodyzjak, kazał im wciąż na nowo cieszyć się swoją bliskością. W końcu legli wyczerpani, przytuleni do siebie, wdychając ciepły zapach miłości. - Kocham panią, pani Houghton - Nick musnął ustami jej powieki. - Ja też cię kocham - odparła cichutko - i nigdy nie przestanę. Objął ją mocniej. Nie słyszeli chichotu hieny pożerającej resztki wołu, nie słyszeli szakala usiłującego przepłoszyć hienę. Nie słyszeli gniewnego ryku i głośnych pluśnięć, kiedy z rzeki wynurzyły się dwie tony żywego ciała i olbrzymi hipopotam otworzył szerokie jak wrota katedry szczęki i zranił młodego samca, zalecającego się do jego samicy. Pogrążeni w świecie miłości nie widzieli ani nie słyszeli piękna i okrucieństwa afrykańskiej nocy. Biały karawan okryty kirem powoli jechał alejką ocienioną młodymi listkami wysokich eukaliptusów. Słońce przebijało się przez gęste korony i malowało złote plamy na opuszczonych mogiłach i omszałych nagrobkach. Za karawanem ciągnął się smutny orszak samochodów i autokarów. Długa aleja skończyła się i żałobnicy stali teraz na placu upstrzonym jak kretowiskami pagórkami ziemi, które czekały, by wypełnić sobą głębokie doły. Pogrzeb Wisdoma odkładano do czasu oficjalnego zawiadomienia rodziny w Transkeju. Czekano, aż jego matka i Beauty z dzieckiem zbiorą dość pieniędzy na podróż. Uroczystość taka nie mogłaby odbyć się bez udziału Izuby, czekano więc i na jej powrót z Botswany. Stara wieśniaczka nie musiała czekać na wiadomość o śmierci syna. Kiedy smutna wiadomość dotarła do Transkeju, ona już wiedziała i z rezygnacją oczekiwała tragicznej nowiny. Jego drzewo było zbyt słabe; uschło, opuszczając gałęzie, jak człowiek zmęczony życiem opuszcza ramiona. Stojący za karawanem starzec uniósł ku niebu twarz pomarszczoną jak czarny len i nie zważając na silny wiatr, który szarpał polami jego marynarki, zaczął śpiewać. Żałobnicy podchwycili słowa i melodię i po chwili cały cmentarz rozbrzmiewał smutną, tęskną pieśnią. Toni dostała gęsiej skórki. Łzy spływały jej po policzkach. Justice podszedł do karawanu i otworzył drzwiczki, gotów prowadzić bliźniaka do grobu. Sześciu mężczyzn w świeżo uprasowanych garniturach wyciągnęło ciężką trumnę z samochodu. Nieśli ją na ramionach, karki nabrzmiały im z wysiłku. Szli za Justice’em, powoli kroczyli wąskim przejściem między tłumem a świeżymi grobami. Ustawili trumnę na białych pasach leżących w poprzek głębokiego dołu i cofnęli się. Justice dotknął trumny w pożegnalnym geście, nie odrywając złowieszczego spojrzenia ciemnych, martwych oczu Toni. Zadrżała. Zawodzące głosy, rzewna melodia hymnu i monotonne modlitwy księży żegnały trumnę, zanim zniknie w dławiącej ciemności. Umakhulu i Izuba klęczały skurczone na sztucznej trawie tuż obok grobu. Ich ciemne twarze pobladły z rozpaczy. Wpatrywały się w trumnę pustym wzrokiem. Nie mogły i nie chciały uwierzyć, że ich ukochany Wisdom leży w wyłożonej miękką tkaniną skrzyni. Pogrążone w bólu nie słyszały hymnów ani modlitw. Wiele mil dalej, daleko od targanego wiatrem cmentarza, siwowłosa kobieta siedziała przy biurku, oparłszy opuchnięte stopy o skrzynkę po piwie. Słone krople spadały na papier; równe, starannie wypisane cyfry rozmazywały się. Przymknęła oczy i modliła się, opłakując Wisdoma, swojego czarnego syna. Ksiądz dramatycznym ruchem wyrzucił ramiona w górę. Przemawiał głosem ochrypłym z emocji. Wznosząc starą, sfatygowaną Biblię ku niebu, wykrzykiwał słowa modlitwy wpatrzony w gnane wiatrem obłoki. Tymczasem sześciu mężczyzn opuszczało trumnę. Wisdom pożegnał się ze słońcem i wkraczał do krainy cieni. Wysoki czysty śpiew kobiet zlewał się z niskimi głosami mężczyzn. Pieśń rozbrzmiała głośniej, kiedy trumna spoczęła na błotnistym dnie dołu. Beauty stała wśród śpiewających kobiet i zerkała spod wpółopuszczonych powiek na pewnego młodego człowieka. Stał niedaleko. Wysoki i pewny siebie obserwował ją jak sokół, który śledzi tłustą mysz. Ojciec i wujowie Beauty skontaktowali się z rodziną młodego przywódcy Towarzyszy i żądali zwyczajowej zapłaty za urodzonego przez nią chłopca. Młody przywódca przybył na pogrzeb razem z Joshuą, aby okazać swój szacunek zmarłemu i zobaczyć dziewczynę, której twarz i ciało tylko mgliście pamiętał. Tyle przecież było ust i bioder gotowych przyjąć przywódcę towarzyszy z Shonalanga. Spoglądał z aprobatą na szerokie biodra, jędrne piersi wypełniające białą bluzkę i skromnie spuszczone oczy Beauty. Postanowił zapłacić za nią lobola. Towarzysze dobrze spożytkowali wolny czas. Młody przywódca okazał się zdolnym biznesmenem; chętnie zapłaci za dziewczynę tyle, ile zażądają. Przelotnie zerknął na trumnę. Srebrne okucia lśniły w słońcu na tle ciemnych ścian grobu. Wrócił spojrzeniem do Beauty. Najwyższy czas wziąć sobie żonę. Beauty urodziła dobrego, silnego syna, a już on, prawdziwy mężczyzna, postara się, by zapełniła jego dom gromadką dzieci. Powziąwszy decyzję, pogrążył się w marzeniach o rozkoszach, które go czekają przy zapładnianiu Beauty. Śpiewane teraz pieśni różniły się nastrojem od poprzednich; nad pozbawioną drzew równiną unosiły się radosne, pełne nadziei słowa. Mężczyźni zasypywali trumnę szarym piachem. Nick obejmował Toni ramieniem, pocieszając ją bez słów. Po raz kolejny zadziwiła go zdolność tego ludu do łączenia prastarych legend i wierzeń z wiarą chrześcijańską. Wisdoma grzebano według obrządku chrześcijańskiego: leżał w trumnie zamiast siedzieć w dole, w gołej ziemi, zgodnie z obyczajem Xhosa. Razem z jego ciałem jednak zakopano rzucone na trumnę modlitewniki z pieśniami. Po pogrzebie wszyscy żałobnicy udadzą się do domu Izuby, gdzie Wisdom mieszkał, i umyją ręce, bowiem śmierć, według Xhosa, jest zaraźliwa. Każdy, kto uczestniczył w pogrzebie, jest skażony i niebezpieczny dla otoczenia, dopóki nie dokona rytualnych ablucji. Po zjedzeniu tradycyjnego posiłku wszyscy zajmą się praniem osobistych rzeczy Wisdoma. W dzień po pogrzebie nastąpi rytualny ubój barana. Nick kochał narody Afryki: uczył się ich języków i poznawał ich zwyczaje z takim samym zapałem, z jakim pochylał się nad owadami. Podziwiał Xhosa. Potrafili umiejętnie przenieść starą tradycję w niestabilną rzeczywistość. Patrzył na mężczyzn, którzy troskliwie wygładzali brzegi kopczyka, na klaszczących rytmicznie starców, którzy powierzali Wisdoma opiece Umdali, Stwórcy, i poczuł przypływ sympatii dla tych ludzi. Justice pieszczotliwie gładził ciężką łopatą wierzch grobu swego brata. - Stało się, bracie - wyszeptał. - Burowie ścigają brodaczy. To doświadczeni, twardzi mężczyźni. - Lekko stuknął łopatą w piach i pogrążył się w myślach. Nikt nie odnajdzie go na podstawie anonimu, który wysłał do rudego policjanta, le Roux»Sporządził go, wycinając poszczególne litery z gazet, które wyjął z koszy na śmiecie w sądzie i na posterunkach policji. Zawarta w nim informacja zainteresowała sierżanta Staną le Roux i wkrótce sprawą zajmowały się najtęższe mózgi policji. Informator Justice’a, człowiek, któremu udzielił darmowej porady prawnej, zdradził mu, że policjanci ścigali brodaczy jak psy gończe. Znaleźli młodszego z nich w małym domku na przedmieściu. Wówczas przyczaili się jak drapieżnik u wodopoju i czekali na starszego. Byli pewni, że śledzony mężczyzna i jego towarzysz zaplanowali wiele zamachów i mieli na sumieniu wiele niewinnych istnień ludzkich. Zaplanowali całą akcję z precyzją chirurga usuwającego guz mózgu. Inwigilowani na pewno nie mieli pojęcia o poczynaniach policji, a jednak starszy mężczyzna nie przyszedł. Szukali go w upalne dni i bezsenne noce. Wreszcie, zmęczeni czekaniem, aresztowali młodszego, który właśnie planował nowy zamach. - Mają już młodszego - szeptał nad grobem brata Justice. - Nie zdradzi żadnej tajemnicy, ale nieraz zatęskni za ukojeniem, jakie daje śmierć. - Mówił spokojnie, przekonany, że cień martwego brata słucha go uważnie. - Starszy jest bardzo sprytny. Uciekł do Botswany. - Justice poklepał się po kieszeni. - Ale nie martw się, bracie, i dla niego ukręciłem stryczek. Przygotowałem drugi anonim, poślę go rudemu policjantowi. Są w nim wskazówki, które pozwolą psom gończym odnaleźć ślad brodacza. - Uśmiechnął się złym, zimnym uśmiechem. - Jeśli policja przestanie się nimi interesować, znajdę takich, którzy ich przykładnie ukarzą. Wtedy będziesz pomszczony całkowicie. - Zacisnął pięść na trzonku łopaty i odszedł od grobu. Żałobnicy jak olbrzymia czarna fala płynęli w stronę samochodów. Głośny śpiew ożywił znowu smutną równinę. Justice dostrzegł Joshuę i zawołał go, ale siostrzeniec pogrążony w rozmowie z przywódcą Towarzyszy nie usłyszał wołania poprzez głośny śpiew. Justice usiłował przecisnąć się ku niemu. Musi ostrzec chłopca. Wkrótce w Shonalanga zjawią się nowi przybysze, następcy brodaczy, zaalarmowani aresztowaniem poprzedników. Nie chciał, żeby Joshua był w jakikolwiek sposób związany z partią. Nie ufał młodemu liderowi. Nie miał wprawdzie żadnych na to dowodów, ale obawiał się, że młody mężczyzna, rozczarowany negocjacjami swojej partii z białym rządem i pozbawiony emocji związanych z ulicznymi zamieszkami, zajął się przemytem i handlem dagga. Chciał, by jego bliscy byli poza wszelkimi podejrzeniami. Przepychał się między żałobnikami i już-już miał wyminąć zwarty tłum, kiedy potknął się o kamień przy jakimś otwartym grobie i upadł. Podparł się na rękach i oto zaglądał w ciemną czeluść. Z kałuży na dnie spoglądało nań odbicie własnej twarzy, ale on w mętnej wodzie ujrzał nagle wychudzoną twarz brata; duże, łagodne oczy patrzyły na niego błagalnie i ponownie usłyszał cichy głos: - Czy nie dość już przelewu krwi? Klęczał nad pustym grobem przerażony i zagubiony, dopóki para silnych rąk nie pomogła mu stanąć na nogi. - Chodź, Justice. - Mąż Izuby badawczo zajrzał mu w oczy. - Mam brandy. Dobrze nam zrobi parę łyków. - Masz rację - westchnął Justice. Nie chciał już dogonić Joshuy. - Dobrze nam zrobi. - Abraham zręcznie otworzył butelkę. Pili na zmianę dużymi haustami. Słońce migotało na srebrnej tabliczce z nazwiskiem Wisdoma, a kiedy Justice odwrócił się, by spojrzeć na opustoszały cmentarz, tabliczka zajaśniała jak lampa Alladyna. Jego martwy brat przesyłał mu wiadomość. Stał i patrzył na krzyż, ignorując wuja, który go szarpał za ramię. - Chodź, Justice. - Abraham czknął głośno i zamknął pustą już butelkę. - Chodźmy do domu. Justice popatrzył na niego. - Najpierw - wycedził powoli - muszę komuś przekazać ważną informację. - Nie powinieneś teraz prowadzić - ostrzegł Abraham. - Zaczyna padać. Chodź, pojedziemy razem. Justice nie odpowiedział. Odwrócił się na pięcie i przesadnie wyprostowany podszedł do swojego szarego samochodu. - Nie zawiodę cię, mój bracie - mruknął wsiadając. - Brodacze drogo zapłacą za to, że wysłali cię do krainy cieni. Ostrożnie wsunął list do Staną le Roux między kartki notesu. Abraham patrzył, jak Justice przekręca kluczyk w stacyjce. Potem niepewnym krokiem ruszył w stronę czekającej na niego Izuby. Justice przycisnął pedał gazu. Chciał jak najszybciej podrzucić list na schodach posterunku w Wynstaat. Potem poszuka ukojenia w nowej butelce brandy. ROZDZIAŁ 16 Chops kręcił łbem, usiłując dosięgnąć wielkiej kokardy zawiązanej na obroży. Toni jednak uparcie udaremniała jego wysiłki. Błękitna wstążka miała dodać psiej szyi elegancji. - Chops, wyglądasz bardzo wytwornie, więc nie rób takiej ponurej miny. - Toni podrapała psa za uchem. - Poczekaj w holu, powitasz ich jako pierwszy. - Gestem nakazała mu się położyć na pastelowym dywaniku. Brązowy jak mleczna czekolada kotek podszedł do psa, wdrapał się zwinnie na szeroki grzbiet i zsunął między potężne przednie łapy Chopsa. Labrador z zapałem zaczął wylizywać mały trójkątny pyszczek kotka, który mocno zacisnął oczy, położył uszy po sobie i cierpliwie czekał na koniec tej pieszczoty. - Chops! - Toni zerwała się z fotela. - Przestań. Wybrudzisz mu kokardę. - Przyklękła, troskliwie poprawiając różową wstążkę na szyi kotka. Nick przyniósł go do domu w kieszeni marynarki. Ukryte w fałdach grubego tweedu zwierzątko łypało na nich bojaźliwie jak mysz z nory. Chops początkowo obchodził go nieufnie szerokim łukiem. Potem, gdy oswoił się z obecnością intruza, obwąchiwał go dokładnie, trącając co chwila nosem. Uznał, że stworzenie to nie zagraża życiu i zdrowiu domowników, nie musi go więc zabijać. Kociak szybko nauczył psa moresu dzięki ostrym pazurkom bezlitośnie drapiącym wrażliwy nos. Pies westchnął ciężko i oparł pysk na grzbiecie kota. Nie pojmował, po co każe mu się leżeć w holu, ale posłusznie wykonywał polecenie. Toni oddaliła się na palcach. Miała nadzieję, że zwierzaki będą leżeć w równie wzruszającej pozie, kiedy Nick i Timothy przyjadą do domu. Tim spędzał u Serge’a weekend, ale jej wydawało się, że od miesięcy nie widziała synka. Uśmiechnęła się na myśl, jak to wkrótce będzie trzymać go w ramionach i słuchać jego chichotu, kiedy słoniowe pocałunki rozwieją mu włosy na karku. Rzuciła okiem na zegarek i lekko wbiegła na górę, do pokoju Timothy’ego. Przy oknie stało malutkie dębowe biurko. Na krześle obok siedział ukochany pluszowy miś chłopca. Oparta o framugę drzwi Toni usiłowała wyobrazić sobie twarz malca, gdy zobaczy miniaturową kopię biurka Nicka w swoim pokoju. Od powrotu z Botswany upłynął już cały miesiąc, który spędzili w tym uroczym, krytym strzechą domu. Co wieczór jej synek siadywał w gabinecie Nicka tuż obok jego biurka. Był to czas męskich pogawędek i Toni szczęśliwa, że tak szybko połączyły ich więzy miłości i szacunku, nawet nie zaglądała do gabinetu. Timothy był zafascynowany Nickiem, a Nick cieszył się, że ma u swego boku ciekawskiego chłopczyka. To Nick wpadł na pomysł z biurkiem. Toni wiedziała, że jej synek oszaleje z radości. Kiedy na odchodne poprawiała Nickowi miękką tweedową marynarkę podkreślającą barwę jego oczu, nie mogła powstrzymać się od drwiny. - Tima nie było w domu trzy dni, a już dostaje kotka i biurko. Psujesz go. Pieszczotliwie pociągnął ją za włosy. - Tim to mój nowy synek, chłopczyk, którego zawsze chciałem mieć. - Zmrużył oczy. - I pamiętaj, kochanie: złota nie można zepsuć. Tylko kiepskie imitacje rdzewieją. - Roześmiał się i pocałował ją w czubek nosa. - Jestem najszczęśliwszym mężczyzną na ziemi. Mam nie tylko ciebie, ale i Tima. - Zbiegając ze schodów, odwrócił się jeszcze i zawołał przez ramię: - Nowy ojciec nie może się spóźnić! Ciągle uśmiechnięta zeszła na dół i poprawiła kwiaty w wazonie. Trzeba było odebrać Timothy’ego, a ona obawiała się spotkania z Serge’em. Kiedy była w pobliżu, gniew i urażona duma zmieniały Serge’a w niebezpiecznego furiata. Nick wyczuł jej niepokój i zaproponował, że sam pojedzie po chłopca, co przyjęła z wdzięcznością. Słowa babki powróciły do niej echem minionych lat: „Urażona kobieta jest jak jesienny sztorm, ale urażony mężczyzna to diabeł wcielony”. Myśl o eksmałżonku była jak gorzki posmak w ustach po zażyciu chininy. Nie mogła uwolnić się od wspomnień. W oczekiwaniu na Nicka i Tima, chcąc nie chcąc ponownie przeżywała ostatnie spotkanie z Balserem. Pojechała wówczas do jego domu po swoje rzeczy. Wyjmowała ubrania z szaf, a Serge metodycznie wyrzucał je na dwór, prosto w błoto. Pochylona znów słyszała jego drwiący głos, zbierała brudną odzież i wrzucała do bagażnika. - Tak jest, grzeb się w błocie! - Stał w progu, niedbale oparty o framugę, i bawił się wypalonym do połowy papierosem. - W błocie jest twoje miejsce, ty dziwko. - Z satysfakcją patrzył, jak ugania się po trawniku za sukienką, którą porwał wiatr. Szedł za nią krok w krok, nękał złośliwymi komentarzami, ilekroć wyciągała rękę po drogie jej sercu drobiazgi. W pokoju Tima zdjęła ze ścian kolorowe postacie z filmów Walta Disneya. - Proszę bardzo, zabieraj je - syknął. - Wkrótce tylko to zostanie ci po moim synu. - Palce Toni mocniej zacisnęły się na plastikowym dziobie Kaczora Donalda, ale nie odpowiedziała na zaczepkę. Usiłował złośliwie i wulgarnie ją sprowokować, wyprowadzić z równowagi. Deptał jej po piętach i wydmuchiwał kłęby dymu w twarz. Ona jednak czuła na palcu złote kółko ślubnej obrączki - mały brylant połyskiwał obietnicami lepszej przyszłości - i zachowała spokój. Zeszła na dół. Pies i kot drzemały w holu. W salonie z rozkoszą wdychała mocny zapach lilii stojących w dużym wazonie. Poprawiła cytrynowe i niebieskie poduszki na sofie i starannie zaciągnęła zasłony. Krążyła niespokojnie po pokoju i wreszcie, nie mogąc już znieść samotnego oczekiwania, poszła do kuchni, do Izuby. - Miss Toni - Murzynka oparła spracowane ręce na szerokich biodrach - krąży pani po kuchni jak niespokojne zwierzę. Aż mi się w głowie kreci, kiedy na panią patrzę. Toni zamknęła lodówkę i zlizała z palców resztki lodów mandarynkowych. - Izubo, jestem taka szczęśliwa, że chce mi się tańczyć i śpiewać! - Objęła ją i zaczęły wirować po kuchni. - Przestań, przestań, Ungumtukathixo! - chichotała Izuba. - Jestem starą kobietą, mam już wnuka, i nie powinnam brykać po kuchni. - Strzepnęła niewidoczny pyłek z białego fartucha. Oddychała głęboko, a jej czarne oczy lśniły radością. - Co też pan Nick i mały Tim sobie o mnie pomyślą, gdy zobaczą, że stara baba pląsa jak młoda dziewczyna na weselu?! Toni puściła Izubę. - Pan Nick powie, że musimy znaleźć jakąś rozsądną, stateczną kobietę, bo nie można powierzać Timothy’ego takiej trzpiotce jak ty. Ale Tima, Izubo, nie zmylisz. Wiedziałby, że cieszysz się tak samo jak ja z jego powrotu do domu. - Miss Toni, ilekroć mój Intakumba pójdzie do ojca w moim sercu będzie puste i zimne miejsce. Aby naprawdę czuć ciepło słońca, muszę słyszeć jego kroki na schodach i wołający mnie głos. Toni nie mogła powstrzymać uśmiechu, patrząc w rozpromienioną czarną twarz. Serdecznie objęła przyjaciółkę. Teraz już obie niecierpliwie zaglądały do piekarnika, w którym rumieniła się kaczka i złociły ziemniaki. Izuba znieruchomiała, kiedy usłyszała trzaśnięcie drzwiczek. - Przyjechali, miss Toni! - Błysnęła zębami. - Słyszałam samochód. Mój mały Intakumba wrócił do domu. Toni wybiegła z kuchni jak na skrzydłach. Izuba słyszała, jak woła synka po imieniu. Stała na środku jasnej kuchni, czekając na małego chłopca, który zaraz z impetem rzuci się na jej szyję. - Siad, Chops - Toni pogłaskała wielką głowę. - Siad. - Pies niechętnie usłuchał, gotów w każdej chwili zerwać się i powitać przybyszów. Toni czekała, dopóki na kamiennych schodach nie rozległ się odgłos kroków. Wtedy szeroko otworzyła drzwi. - Witaj w domu, mój... - Nie dokończyła. Silny wiatr zagłuszał jej słowa. Przed nią stał Nick w rozpiętym płaszczu, przemoczona koszula przywierała mu do ciała. Toni przeraziła się, kiedy spojrzała w jego twarde, gniewne oczy. Rozespany kot, obudzony nagłym hałasem i chłodem z otwartych drzwi, schronił się pod stołem, prężąc grzbiet i sycząc ostrzegawczo. Nick zatrzasnął drzwi, złapał Toni za ramię i pociągnął ją do telefonu. Nie zdawał sobie sprawy, jak boleśnie jego palce wpijają się w jej ciało. - Le Roux. Musimy do niego zadzwonić. Chodź, kochanie, szybko! - Nie mówił, lecz krzyczał. Bała się zapytać, skąd ten strach i gniew w jego ciemnych oczach. - Serge - rzucił. - Serge zabrał Timothy’ego. Zadrżała w jego ramionach. Mówił coraz szybciej, zacinając się. - Kilka godzin temu wyszli z domu z bagażami. Powiedział służącej, że odezwie się za tydzień. - Nie. - Raczej czytał z warg niż słyszał rozpaczliwy szept Toni. - Boże, nie. Czule pogładził ciemne włosy. - Zadzwoniłem stamtąd do mojego znajomego, który pracuje na lotnisku. Godzinę temu odleciał samolot do Londynu. Serge i Timothy mieli w nim rezerwacje. Kawalkada samochodów mknęła przez noc. Mokre koła wzbijały fontanny brudnej wody połyskującej złotem i bielą w świetle latarni. Zawodzenie syren otwierało im drogę do szpitala imienia królowej Elżbiety. Był to duży, posępny budynek z epoki wiktoriańskiej, wzniesiony w czasach, kiedy życie płynęło wolniej i przynosiło mniej niespodzianek. Lizzie, jak okoliczni mieszkańcy nazywali szpital, nie był w stanie pomieścić wszystkich chorych z ciągle rozrastających się przedmieść, wiecznie niezadowolone tłumy wytrwale oblegały wejście. Personel dwoił się i troił, usiłując tchnąć nowe życie w ludzkie wraki, które fale ambulansów zwoziły do izby przyjęć. Pomruk jak szum liści eukaliptusa na wietrze ożywił zgromadzoną przed izbą przyjęć grupkę ludzi. - O, jedzie! - zawołała gruba stara kobieta o brązowej twarzy pomarszczonej jak zgnieciona kartka papieru. - Mówiłam wam, że dzisiejszej nocy będzie fajnie. Zawsze jest fajnie, kiedy pada deszcz. Szczelniej otuliła się męskim płaszczem przeciwdeszczowym. Niegdyś zielone, dziś brudne i poplamione okrycie przypominało ochronną wojskową pelerynę. Wspięła się na palce, żeby lepiej widzieć nadjeżdżającą karetkę pogotowia. - To samo mówiłaś w zeszły piątek, i co? Nie było nic ciekawego. Karawan był tak pusty jak kieszenie twojego starego, kiedy się do nich dobierasz - drwiąco odparł młody chłopak, którego twarz szpeciła długa blizna. Zgromadzeni zachichotali zachwyceni dowcipem i nikt nie usłyszał odpowiedzi rozeźlonej kobiety. Ich uwagę zresztą przyciągnęło coś innego: ambulans zatrzymał się przed izbą przyjęć. Kierowca starał się ustawić wóz jak najbliżej wejścia, tak by żądny widoku krwi tłum nie mógł dojrzeć, kto leży na noszach. Ludzie tarasowali drogę żółtemu samochodowi policyjnemu. Twarz Stana le Roux przybrała niebezpiecznie czerwony odcień. - Zatrzymaj się tuż za karetką - polecił kierowcy. - Ależ, sir - sprzeciwił się Richard. - Przecież tu stoją ludzie. - Nie obchodzi mnie to. Przejedź tych sukinsynów. Zabij ich. Nienawidzę tego motłochu. Patrz, otoczyli ambulans jak hieny ścierwo. - Tak jest, sir. - Richard włączył koguta, zamknął oczy i wcisnął pedał gazu. Tłum rozprysł się na boki, a le Roux uśmiechnął się z satysfakcją. Zahamowali gwałtownie i sierżant wysiadł. Łokciami torował sobie drogę przez ciżbę, ignorując pogróżki i obelgi, których mu nie szczędzono. W powietrzu unosił się kwaśny zapach nędzy i charakterystyczna woń taniego wina. Szerokimi ramionami osłonił nosze, które właśnie wyciągano z karetki. Ludzie z ciekawością przyglądali się wnoszonemu do szpitala dziecku. Stan słyszał ich komentarze na temat bujnych ciemnych włosów i jasnej karnacji chłopca. Policjant trwał na posterunku przy karetce, dopóki sanitariusze nie wrócili po kilku minutach z pustymi noszami. Podziękowali mu ruchem głowy. - Co z chłopcem? - zapytał. - Nie wiem. Lekarz go właśnie bada - odparł starszy pielęgniarz i podszedł do karetki. - Zatrzymaj ją! - krzyknął nagle do sanitariusza, który szybko przymknął drzwiczki ambulansu, ale jakaś dziewczyna zdążyła zajrzeć pod zielony koc, zakrywający zwłoki jasnowłosego mężczyzny. - Cholerna telewizja dla ubogich! - wrzasnął Stan. - Odejdź stąd - burknął sanitariusz do dziewczyny usiłującej teraz zajrzeć do karetki przez matowe okna. Jej ładną twarz szpecił brak zębów. - Idź do domu! Nie masz nic lepszego do roboty niż sterczeć tu w taką pogodę? - Nie, proszę pana, ale mogę ci dogodzić, szybko, tanio i dobrze - odparła wyszczerzając w uśmiechu różowe dziąsła. Wielu dziewczętom wyrywano przednie zęby na znak, że są gotowe do seksu oralnego. Zwyczaj ten napawał sanitariusza obrzydzeniem i z zażenowaniem patrzył teraz na dziewczynę. Źle zrozumiała jego spojrzenie i zaniosła się głośnym śmiechem. - Chyba masz ochotę, co? Odwrócił się zakłopotany. - Dobra, w porządku. Gliny już nas nie powstrzymają. Możesz mieć wszystko - krzyknęła, sugestywnie ruszając biodrami. Prawo zabraniające kontaktów płciowych między przedstawicielami różnych ras zostało zniesione. Nocne kluby, ciemne zaułki i wąskie uliczki znów zaludniły się kupującymi i sprzedającymi rozkosz. - Jeśli się wstydzisz i nie chcesz tego robić na oczach moich przyjaciół, możemy wejść do twojej karetki. Tym dwóm trupom w środku nie będzie to przeszkadzać. - Ze złośliwą radością patrzyła, jak na twarzy sanitariusza pojawia się wyraz obrzydzenia. Stan spojrzał na niego i potrząsnął głową. - Załaduj te sępy do wozu i wywieź na koniec miasta - polecił Richardowi. - Może dwugodzinny spacer w deszczu ostudzi nieco ich zapał do oglądania śmierci. Wytarł nos wierzchem dłoni. - Będę w poczekalni. Dowiem się, co z dzieciakiem. W drodze powrotnej zawiadomimy rodziny. - Powiódł wzrokiem za znikającym w deszczu Richardem i wszedł do szpitala w towarzystwie sanitariusza. W ich stronę szła ciemnowłosa pielęgniarka. Głęboka zmarszczka między starannie wyskubanymi brwiami szpeciła jej czoło. Co chwila zerkała na papiery, które trzymała w ręku. - Siostro, mam dwa trupy w karetce. Lekarz musi stwierdzić zgon - powiedział sanitariusz. - Obaj doktorzy są teraz zajęci. Będziesz musiał poczekać. Napijesz się herbaty, a ja rzucę okiem na twoich facetów. A pana, panie sierżancie, poinformuję, kiedy tylko będę coś wiedziała. - rzuciła przez ramię do Stana. Stan oparł się o długą drewnianą ladę w poczekalni. Za jego plecami drobniutka pielęgniarka starannie wypełniała formularze. Wnętrze przypominało upiorny kościół; twarde ławki stojące w rzędach wyglądały jak ławy kościelne. Siedzieli na nich dziwaczni członkowie jakiejś kongregacji, którzy przyszli tu, by przyjąć komunię z bólu i krwi. Pielęgniarka co jakiś czas unosiła głowę i sprawdzała, czy nikt nie zemdlał. W Lizzie nikogo nie dziwiło, że „łagodniejsze przypadki” godzinami wysiadują w poczekalni. Starzy bywalcy wiedzieli o tym i często udawali zasłabnięcia, czym wyprowadzali z równowagi przepracowany personel. Stan był zmęczony. Od świtu nie miał ani chwili odpoczynku. Teraz gorzko żałował, że posłuchał impulsu, który kazał mu zareagować na telefon o wypadku. Był już po służbie, miał wyjść. Przez ponad godzinę pomagał sanitariuszom. Stał wpatrzony w dal, zmoknięty, zmęczony i zrezygnowany. Wiedział, że upłyną jeszcze co najmniej dwie godziny, zanim będzie mógł iść do domu, wypić dużą whisky i położyć się spać. Gładził wąsa i obserwował zebranych w poczekalni pacjentów. Naprzeciwko siedziała kobieta, która mogła mieć zarówno osiemnaście, jak i osiemdziesiąt lat. Same cienkie kości i pomarszczona skóra. Gdyby nie znoszona sukienka, mogłaby rozsypać się na jego oczach. Nie po raz pierwszy patrzył w zniszczoną i pustą twarz bez wyrazu. Była jednym z wielu żywych trupów chodzących ulicami Kapsztadu. Często widywał takich w czasie rutynowych objazdów. Współczuł im i w pewien sposób ich lubił. Pili denaturat wcześniej przecedzony przez chleb, co odbarwiało alkohol. Biała trucizna niszczyła ich mózgi i wątroby, byli więc częstymi gośćmi w Liznę. Stan wziął z kontuaru spinacz, wyprostował go i zaczął dłubać w zębach. Nagle rzucił prymitywną wykałaczkę i wyjął z kieszeni list, który znalazł w teczce młodego Murzyna. Właśnie rozdzierał kopertę, gdy jego uwagę zwróciły głośne jęki mężczyzny w średnim wieku. Zaintrygowany podniósł głowę. - Co mu jest? - zapytał. - Dźgnął najlepszego przyjaciela w rdzeń kręgowy zaostrzoną szprychą od roweru. - Pielęgniarka sięgnęła zmęczonym ruchem po papierową chusteczkę i wytarła poplamioną stalówkę. - Teraz szlocha na wszelki wypadek, gdyby przyjaciel umarł. Twierdzi, że kocha go jak własnego brata. Dobrze, że nie jak własną matkę, bo kostnica w Salt Hill miałaby jednego lokatora więcej. Stan z niedowierzaniem przyglądał się mężczyźnie. - O cholera, szprychą od roweru - szepnął i włos zjeżył mu się na karku. - Ale czemu, do licha, chciał... - nie dokończył. Drzwi poczekalni się otworzyły i weszło do niej pięciu nastolatków. Czarne skórzane kurtki błyszczały od srebrnych ćwieków i straszyły namalowanymi rekinami, kieszenie ich obcisłych dżinsów były wypchane nieodłącznymi atrybutami walczącego gangu, narzędziami śmierci. Zło zdawało się od nich promieniować. - To gang Rekinów! - wrzasnęła jakaś kobieta i mocno tuląc do siebie dziecko, zaczęła włazić pod ławkę. Wybuchła panika. Personel szpitala schronił się w gabinetach zabiegowych. Sanitariusze zdawali sobie sprawę, że nie mają szans w walce z uzbrojonym gangiem, zwłaszcza że nastolatkom odwagi i euforii dodawała Biała Fajka, czyli mieszanka mandraksu i dagga. Rekiny polowały na członka wrogiego gangu, którego przywieziono do Lizzie tego popołudnia w stanie ciężkim. Teraz byli zdecydowani skończyć spartaczoną robotę. - Czego, do cholery, szukacie w szpitalu? - Głos Stana zagłuszył paniczne wrzaski wystraszonych pacjentów. Nagle zapadła cisza. Pięciu chłopaków zamarło, z konsternacją patrząc na mężczyznę w niebieskim mundurze. Ruszył w ich kierunku. Jego twarz poczerwieniała tak bardzo, że razem z włosami tworzyła jedną ognistą plamę. Odwrócili się na pięcie i rzucili do drzwi. Le Roux z uśmiechem słuchał cichnącego odgłosu kroków. Ciemnowłosa pielęgniarka wróciła do poczekalni jako ostatnia. - Chciałabym, żeby był pan tu co wieczór, panie sierżancie - powiedziała z wdzięcznością i podała mu cienki plik papierów. - Postaram się, żeby ktoś tu zaglądał każdej nocy. - Stan ostrożnie, żeby nie wdepnąć w kałużę krwi, szedł ku wyjściu. Na zewnątrz zaczeka na Richarda. Głęboko odetchnął rześkim nocnym powietrzem. Chciał zapomnieć o duszącej woni choroby i bólu. Nie wyjął listu z koperty. Postanowił go przeczytać w zaciszu ciepłego samochodu. Wóz policyjny zahamował tuż przed wejściem do izby przyjęć. Stan zerknął na sanitariuszy i lekarza, którzy uwijali się przy karetce. - No - mruknął do Richarda wsiadając. - Ta wredna kostucha jeszcze nie wygrała. Jak na razie jest dwa do trzech. Módlmy się, aby malec nie wylądował w kostnicy Salt Hill. - Odkaszlnął i splunął przez uchylone okno. - Przez te mokre spodnie przeziębię sobie jaja - zaklął. - Dobra, zabieramy się do pracy. Musimy przejrzeć papiery i zawiadomić rodziny. Powoli rozkładał list. W mdłym świetle musiał wytężyć wzrok, aby odczytać anonim. Wycięte z gazet litery skakały mu przed oczami. Richard odetchnął z ulgą, kiedy dostrzegł, że sierżant uśmiecha się pod wąsem. Stan chrząknął z zadowoleniem. List okazał się cennym znaleziskiem. Do tej pory łudzili się, że młodszy mężczyzna zacznie w końcu mówić, ale agent nie na darmo przeszedł w Rosji intensywne szkolenie. Nawet świadomość, że większą część życia może spędzić w więzieniu, nie skłoniła go do mówienia. Wskazówki zawarte w tym anonimie zaprowadzą ich prosto do starszego agenta. Uciekł do Botswany. Prawdopodobnie informacja o aresztowaniu zwierzchnika złamie upór młodszego i skłoni go do współpracy z policją. Richard zakaszlał i Stan podniósł wzrok znad kartki papieru. Sprytny gnojek, pomyślał o podwładnym, dawno już przepowiadał, że negocjacje pokojowe nie zakończą aktów przemocy. Twierdził, że pertraktacje będą się posuwać w ślimaczym tempie. Porównywał je do samochodu, w którym zamiast benzyny użyto wody. Wóz prychając i stękając ruszy z miejsca, ale będzie się psuł co chwila i stawał. Ponieważ jednak jest to jedyny dostępny środek transportu, będzie jechał, krztusząc się i dławiąc. Dopóki ostro nie ruszy z miejsca, sporadyczne akty terroru będą się powtarzać, bo przemoc jest afrykańską formą działania. - Dobra - powiedział Stan i schował list do kieszeni. - Dzięki temu anonimowi na pewno go zgarniemy. A teraz sprawdzimy, kim był ten biedny Murzyn, który miał go w samochodzie. Spojrzał na papiery, które otrzymał w szpitalu, i uśmiech znikł mu z twarzy. Richard przełknął ślinę, odwrócił głowę i patrzył w zalane deszczem szyby. Stan szybko przeglądał dokumenty. Zmarszczył czoło, jego krzaczaste brwi tworzyły teraz jedną linię. - Dobra - warknął. - Jedziemy do domu Balserów. Wyneberg Hill. Żółty samochód pomknął pustymi o tej porze ulicami. Richard pobladł. Nie mógł skoncentrować się na jeździe. Stanowi nie mogło chodzić o dom Toni Balser. Richard po raz pierwszy spotkał ją przy ruinach ośrodka w Shonalanga. Przypominała mu jego pierwszą i jedyną, jak dotąd, dziewczynę. Od tamtego dnia umilał sobie długie wieczory na posterunku marzeniami o kobiecie takiej jak ona, o kobiecie, której wilgotne loki tańczyłyby na pachnącym oceanem wietrze. Chciałby wziąć ją za rękę i wędrować szczytami gór, wpatrzony w błękitne oczy. Z całego serca modlił się, by chodziło o jakichś innych Balserów. Umysł Stana pracował na pełnych obrotach. Kojarzył fakty i nazwiska, bawił się danymi jak kostką Rubika, i nagle, kiedy już dojeżdżali do domu Serge’a Balsera, wszystko stało się jasne. Wysiadł z samochodu, nasunął czapkę głęboko na oczy i postawił kołnierz granatowego płaszcza. Richard nie wyłączał silnika. Przez strugi deszczu obserwował, jak Stan wymachuje rękami, rozmawiając ze służącą. Po chwili sierżant wrócił do samochodu. - Cholera jasna - gorączkował się, kiedy Richard wyjeżdżał z posiadłości Balsera. - Co za durna baba. Kierując się jej wskazówkami, będziemy całą noc jeździć w kółko, a i tak nie znajdziemy domu Toni Balser. Richard Dalton jęknął cichutko i skulił się na siedzeniu. Dzwonek u drzwi wypełnił hol głośnym dźwiękiem, ale Nick i Toni nie odchodzili od telefonu. Wpatrzeni w czarny aparat błagali Staną le Roux, by podniósł słuchawkę. Dzwonek zabrzmiał ponownie, Chops warknął ostrzegawczo i zjeżywszy sierść na grzbiecie, podszedł do swojej pani. Toni odruchowo złapała go za obrożę i zgniotła przy tym błękitną kokardę. Wstążka zaszeleściła jak suchy liść. Nicholas otworzył drzwi i z wyczekiwaniem patrzył na młodego policjanta w progu. - Proszę pana, ja... - Nie mógł dokończyć zdania, plątał się i zacinał. Dopiero kiedy zobaczył stojącą w głębi holu Toni, jego twarz rozjaśnił uśmiech. - Och, pani Balser - zawołał. - Już myśleliśmy, że nigdy pani nie znajdziemy. - Odwrócił się i dał znak policjantowi, który siedział w żółtym samochodzie. - Nie Balser - poprawiła go Toni. - Wyszłam ponownie za mąż. Teraz jestem żoną pana Houghtona. - Przepraszam, nie wiedziałem - Richard zaczerwienił się zakłopotany. Toni spojrzała na niego ciepło i pocieszającym gestem oparła rękę na jego ramieniu. - Stan! - zawołała w tej samej chwili, unosząc dłoń z mokrego, zimnego płaszcza Richarda. - Nie mogłam się do ciebie dodzwonić! Błagam, musisz mi pomóc. Chodźcie, wejdźcie do domu! Stan otarł wierzchem dłoni krople deszczu z bujnych wąsów i otworzył usta, ale Nicholas nie dał mu dojść do głosu. - Sierżancie le Roux, Serge Balser porwał syna mojej żony. Przypuszczamy, że będzie usiłował go wywieźć za granicę, prawdopodobnie do Szwajcarii. Za wszelką cenę trzeba mu przeszkodzić. - Proszę, Stan - błagała Toni. - Proszę, pomóż nam. Richard głośno przełknął ślinę. Le Roux spojrzał na niego podejrzliwie. Chłopakowi do dziś zdarzało się wymiotować przy wyjątkowo nieprzyjemnych zadaniach. Odchrząknął głośno. Słowa, które miał wypowiedzieć, drapały go jak ości w przełyku, ale w końcu zebrał się w sobie i wykrztusił szorstko: - Pani Houghton... Toni, na Blue Route zderzyły się dwa samochody. Ferrari pani męża... to jest...eksmęża uległ wypadkowi... Toni wpatrywała się w jego usta. Okolone mokrymi wąsami, otwierały się i zamykały jak anemon czatujący na smakowitą zdobycz. Nieświadomie mocniej zacisnęła dłoń na obroży Chopsa, który warknął, wyczuwając jej strach i wyszczerzył zęby gotów bronić swojej pani. Stan nie mógł patrzeć w jej pobladłą nagle twarz i rozszerzone bólem i zrozumieniem oczy. Nienawidził siebie za to, że jak gorliwy kat musi egzekucję doprowadzić do końca. - Pani mąż... Serge. Balser nie żyje. Toni wpatrywała się w bursztynowe, pełne ciepła i współczucia oczy tęgiego policjanta. Z zakamarków pamięci wróciło wspomnienie innych oczu, przerażająco głębokie i puste spojrzenie Czarnej Afryki. Słowa Justice’a, ciche jak odległe bicie w bębny, znów zabrzmiały jej w uszach. „Ktoś, kogo kochasz, będzie ci odebrany i zostaniesz sama w pustej ciemności”. - Mój syn - szepnęła. - Mój synek. Słyszała, że Stan coś mówi, ale nie rozumiała słów, wpółprzytomna z rozpaczy. Zamknęła oczy i oparła głowę o ramię Nicka. Nie chciała, by ogarnął ją mrok. - Kochanie - Nick był przerażony jej bladością i milczeniem. - Kochanie, chodź, zaraz pojedziemy do szpitala. Stan chrząknął. - Jest coś jeszcze - powiedział. - Justice. Justice Maipei był kierowcą drugiego samochodu. On także nie żyje. Za nimi rozległ się wysoki, ostry krzyk. Wszyscy odwrócili się. Pochylona Izuba opierała się o ścianę i zasłaniała twarz dłońmi. Znudziło się jej czekanie, aż mały Intakumba przybiegnie do kuchni przywitać się z nią, więc wyszła mu na spotkanie. - Izubo! - Toni przyklękła u boku przyjaciółki. - To straszne, że musiałaś dowiedzieć się o tym w taki sposób. - Miss Toni. - W głosie starej Murzynki był spokój i smutek. - Wiadomość o śmierci zawsze sprawia ból, bez względu na to, jak się ją przekazuje. Wszak śmierci nie towarzyszy aromat kwiatów, lecz smród zgnilizny. Nicholas podszedł do żony. Pomogli Izubie usiąść na drewnianej ławie. Toni delikatnie gładziła ciemną dłoń. Stan i Richard czekali w milczeniu. - Wszystko się zgadza - powiedziała po chwili Izuba. - Bliźniacy byli razem w łonie matki, teraz są razem wśród przodków. Dzisiejszej nocy cień Wisdoma ucieszy się, bowiem jego brat znów będzie przy nim, by go prowadzić i pocieszać. - Otarła zapłakaną twarz skrajem wykrochmalonego fartucha i uśmiechnęła się smutno. - Boże Dziecko, czas na nas. Musimy jechać do wielkiego szpitala i dowiedzieć się, jak tam nasz Inta... - głos jej się załamał, kiedy pomyślała o Timothym. Wstrząsana bezgłośnym szlochem ruszyła do drzwi w ślad za policjantami. Toni stała w białym korytarzu, niewidzącym wzrokiem obserwując pielęgniarki w płaskich butach. Nie słyszała jęków chorych i umierających, nie docierał do niej hurkot wózków, które przewoziły pacjentów z oddziału na oddział. Nie wiedziała, że Nick stoi u jej boku, zrozpaczony, iż nie może jej pomóc, nie może zmniejszyć ani jej strachu, ani cierpienia. Izuba siedziała sztywno na chromowanym krześle i nie odrywała oczu od swojej Ungumtukathixo. W pachnącym eterem i środkami dezynfekcyjnymi korytarzu zrozumieli, jak nieubłagany i bezlitosny potrafi być czas. Wydawało im się, że całą wieczność czekają na lekarza. Świeżo pomalowane drzwi otworzyły się nagle. Ręka w gumowej rękawiczce dała im znak, że mogą wejść. Toni oblała się zimnym potem. Miała wrażenie, że wszyscy słyszą oszalałe bicie jej serca. Timothy leżał bez ruchu, drobny i blady na szpitalnym łóżku. Kiedy patrzyła na niego, poduszki i kołdra stały się nagle miękką wyściółką dziecięcej trumny, a lekarz - ubranym na biało grabarzem. - Nie - krzyknęła bezgłośnie. - Nie! Nick objął ją opiekuńczo. Wyciągnęła drżącą dłoń, pewna, że zaraz dotknie zimnego, martwego policzka. Musnęła palcami gładką skórę i zamarła. Tim był ciepły. Żył. - Timothy! - Z płaczem pochyliła się nad chłopcem. - Timothy, mój synku. Kiedy ciemne loki opadły na jego twarz, otworzył oczy. - Mamusia - stwierdził, lekko ciągnąc ją za włosy. - Mamusia. - Podaliśmy synkowi państwa łagodny środek uspokajający - mówił lekarz do Nicka. - Prześpi twardo całą noc, a rano będzie zdrów jak ryba. Muszę panu powiedzieć, że wasz uroczy brzdąc miał dużo szczęścia. Nick podszedł do łóżka. - Tatusiu - Tim nie puszczał szyi Toni. - Czy możemy już iść do domu? Nick spojrzał na lekarza, który wyraził zgodę ruchem głowy. - Tak, synu, tak - Nicholas z trudem powstrzymywał łzy. Słaby uśmiech rozjaśnił buzię Timothy’ego, kiedy zobaczył Izubę. Otoczył jej szyję ramionami, bezpieczny w uścisku Murzynki, która zaczęła nucić starą kołysankę w dźwięcznym języku Xhosa. Toni wzięła Nicka za rękę. - Wybrali Serge’a - szepnęła zamyślona. - To jego śmierć była trzecim nieszczęściem. Los zabrał Serge’a, ale zostawił mi mego syna. - Nadal szczękała zębami, wstrząsana dreszczem, ale jej oczy były suche. - Justice miał rację. Kiedyś Serge był mi bardzo drogi i na zawsze pozostanie we mnie pusta ciemność, wyrzuty sumienia i żal. Żal, że umarł, nienawidząc mnie. Nick wiedział, jak bardzo przeraziły ją klątwy Justice’a. - Już po wszystkim - szepnął. - Już po wszystkim. - Ukrył twarz w jej włosach. Drzwi zamknęły się bezszelestnie za policjantami. Stan powoli wlókł się korytarzem. Później powie Toni, że Justice był członkiem AKN i że to właśnie on wysyłał anonimy, dzięki którym zdemaskowano dwóch agentów. Prawdopodobnie zrobił to, by pomścić brata. Teraz Stan wiedział na pewno, kto ostrzegł Toni przed zamachem. Uważał także, że właśnie dlatego Wisdom musiał zginąć. Wzruszająca scena w szpitalnym pokoju skruszyła skorupę obojętności, w której żył zmuszony na co dzień stawiać czoła najczarniejszym stronom życia. To cudowna rodzina. Izuba jest pełną godności, uczciwą kobietą. Już on, Stan, zadba o to, by ją i jej bliskich traktowano odpowiednio podczas nieuniknionych przesłuchań w sprawie bliźniaków. Richard zerknął na Stana, kiedy wyszli w chłodną ciemność. Był przekonany, że na rzęsach starego policjanta zawisły nie tylko krople deszczu.