15906

Szczegóły
Tytuł 15906
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15906 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15906 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15906 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Natalia Rolleczek Rufin z przeceny i W naszej szkole ogłoszono konkurs międzykla-sowy na najlepsze wypracowanie pt. „O p i-szę rozwój nasz ego miastecz-k a". Pomysł nie taki znów oryginalny, jakby się komuś mogło zdawać. Konkursy na wszelkiego rodzaju wspomnienia, opisy, życiorysy, pamiętniki, relacje są teraz w modzie. Wszystkie zawody, grupy, pokolenia piszą w sążnistych ankietach o sobie, jurorzy czytają, krytycy komentują, gazety drukują. Nie będę bynajmniej zaskoczona, gdy otworzywszy pismo młodzieżowe przeczytam ponętny nagłówek: „Konkurs otwarty dla nastolatków: Mój pierwszy upadek". Będzie równie licznie obesłany, a może jeszcze obficiej niż konkurencyjny pt. „Moje najwyższe osiągnięcia". Pan Jan Zawadka, z zawodu stary piekarz, z zamiłowania myśliciel, twierdzi, iż w dobie światowej komercjalizacji przedmiotem handlu stało się to, co nigdy nim nie było: najbardziej osobiste doznania, przeżycia, wzruszenia. Nawet zbrodniarze piszą pamiętniki, ustala się cenę, towar znajduje nabywców. Ponoć na przestrzeni ubiegłych wieków było kilku egocentryków angażujących całą ludzkość do wysłuchiwania ich zwierzeń, tyrad i lamentów. Święty Augustyn, ksiądz Abelard, szanowny pan J.J. Rousseau. Mający się za im podobnych pchają się dziś tłumnie z rękopisami pod pachą do przedpokojów redakcji. Tyle pan Jan. ' Nie czytałam żadnego z wymienionych egocentryków, a w ogóle znam tylko dwóch: naszego zawiadowcę stacji, wielkiego miłośnika „Anny Kareniny" i pana Alfreda Zyndlera, zwanego „baronem". Mogę tez powiedzieć, że owa powszechna bezwstydność nie dotyczy Mysiegłów. U nas obowiązują nadal — powściągliwość, umiar, dyskrecja — zwłaszcza w ujawnianiu spraw tak intymnych, jak źródła dochodów. A ponadto: czy ja np. coś wiem o życiu osobistym z lat młodości mojej opiekunki Walerii, w której domu chowałam się od małego dziecka? Nic! Ani słowa. Mogę też dużo opowiadać o pożyciu zawodowym, małżeńskim, politycznym laureatów „Mój dom", „Moja legitymacja zawodowa", „Mój rozwód", lecz zupełną zagadką jest dla mnie życiorys naszej najbliższej sąsiadki, sześćdziesię-ciopięcioletniej Lidii Pokornej, której cnoty, wzniosła moralność — tak niewzruszone, jak niewzruszoną jest bezodpływowa sadzawka na środku miasteczka — zadziwiają wszystkich. Zabrałam się dziarsko do pisania, licząc na III wyróżnienie, które ucieszyłoby niezmiernie Walerię i dało pokarm jej dumie. Ona jest bardzo skryta, bardzo wymagająca, bardzo drażliwa na punkcie mego wychowania. Niestety. Już w połowie pierwszej strony popadłam w rozterkę. Pomimo afirmującego tytułu nawiedziły mnie wątpliwości, czy nasze miasteczko się rozwija, czy też upada? Bo tak: — przed wojną było dwa tysiące mieszkańców, teraz jest trzy — to dobrze. — było pięć ciasnych sklepików z wędlinami, stale otwartych; teraz są dwa duże, dość często zamknięte; też raczej dobrze. Ludzie powinni jeść mniej mięsa, więcej jarzyn i ryb. — nie było uprzemysłowienia, teraz jest państwowa fabryka opakowań szklanych. Czy jej właściciel ]<Mi biedny czy bogaty? W gazetach różnie o tym piszą. — dawniej mieszkania były drogie; teraz są tanie; to dobrze! Rok temu ukończono dwa bloki mieszkalne. Podobno ich mieszkańcy niszczą urządzenia; to źle. Niektórzy twierdzą, że to właśnie dobrze, bo mieszkańcy z czasem się ucywilizują. Gdyby byli już ucywilizowani, postęp nie miałby do kogo docierać. Domy są przeważnie parterowe, najbogatsi mają nowoczesne wille. Na tyłach domów są ogrody, a dalej to już tylko orne pola i pastwiska, gdzie pluszcza się żaby, a jesienią wiatr rozwiewa bodiaki. Ulice są nie oświetlone, przewodniczący twierdzi, że to też dobrze, bo przynajmniej po ciemku nie widać dołków i kocich łbów. Kiedyś chodniki miały nawierzchnię z płyt. Pech chciał, że referentowi z wydziału kultury z powiatu zachciało się kupić u nas dobrej kaszanki. Przy okazji nadmienił w rozmowie, że Bąblowice dla uczczenia święta pierwszego maja sadzą drzewka wzdłuż chodników. Nie dając się wyprzedzić Bąblowicom Mysiegłowy wykopały tyle dołków, iż wzdłuż ulic mógłby szumieć gęsty las. Tymczasem konkurencja — zamiast drzewek — puściła żywopłot z wierzby. Nasze dołki pozostały puste, wiatr rozwiał piasek, płyty pozrywane z chodników przeniosły się — jak mówi ironicznie pan Jan — na skutek ruchów tektonicznych ziemi — na inne podwórka i tam pozostały. Nasza stacja natomiast ma wygląd środkowoeuropejskiej — zdaniem zawiadowcy. Betonowa nawierzchnia, ławeczki, kosze na śmieci i doniczki z kwiatami, słowem, kulturalny ośrodek dla wygody mas. Raz dziennie przelatuje ekspres berliński, co niewątpliwie podnosi rangę Mysiegłów na mapie kolejowej. Nie ma u nas żadnego pomnika ani nawet klubo-kawiarni. W remizie strażackiej wyświetla się filmy, w, gospo- dzie jest piwo i zawsze świeża porcja much. Ośrodek zdrowia jest teraz w remoncie, ale nikomu to nie szkodzi na zdrowiu, ponieważ po dawnemu porad lekarskich udziela u siebie w domu Fenia, dyplomowana położna. W blokach znajduje się duży SAM, mleczarnia, apteka i poczta. Dalej za laskiem kościół, cmentarz i przytulisko dla staruszek. Poważne zakupy robi się w Zawierciu. Stamtąd przywozi się meble, żyrandole, modę, fryzury i wiadomości o świecie. W czasach, które pamięta Waleria, ludzie drżeli przed utratą pracy. Teraz podobno ludzie nie chcą pracować, tylko zarabiać. A jeśli drżą —- to przed kontrolą finansową. Co dom — to jakiś warsztat chałupniczy. U Bebłów robią firanki, u Mazanów pończochy, Gond-kowio kloj,-} pudełka, Baraby walizki, Zychowie odstawiają swetry. O zbyt nie ma zmartwienia. Bogaty Śląsk wszystko pochłonie. Biedniejsi dorabiają pracą na kolei, dojeżdżają do fabryk w Zawierciu, po powrocie dłubią zapamiętale w ogródkach. Właściciele warsztatów nie interesują się niczym poza swoją specjalnością. Handel rozwija się gracko, życie płynie jednostajnie. Każda rodzina żyje dla siebie, pochłonięta zarobkami. Zresztą i tak jeden wie o drugim, czy tamten się wznosi, czy upada. Raz na tydzień po sumie odbywa się pod kościołem bezlitosna inspekcja wzrokowa. Gdy Piskor pojawił się w nowym futrze z kołnierzem z wydry, długim do kolan, a żona błysnęła monogramem na egipskiej torebce z komisu, wszyscy jednomyślnie odgadli, że stara Piskorowa odpisała przed śmiercią grunt synowi. Z napięciem oczekiwano, jakim nagrobkiem zrewanżuje się syn matce. Zamiast oczekiwanego marmuru z płaczącym aniołem, s(an;|l na cmentarzu piaskowiec, a na nim doniczka z paprotką. Orzeknięto jednogłośnie, że Piskor wystawił nieboszczkę do wiatru. Tak oto — pomijając osobę Piskora i rolę pana referenta od kultury w zniknięciu płyt chodnikowych — ujęłam temat. Wbrew jednak nieśmiało żywionym nadziejom nie uzyskałam wyróżnienia, a nawet wręcz przeciwnie... „Dosyć zaskakujące jest twoje wypracowanie, Marysiu — orzekła ozięble pani od polskiego — zupełnie jakbyś nie widziała postępu, jaki dokonał się w naszym miasteczku. A ta nasza szkoła z boiskiem? z parkietami? z biblioteką? Wasi pamiętają czasy, gdy dwie klasy cisnęły się w jednej smrodliwej izbie. Nie poświęciłaś temu ani słowa. A szkoda! Siadaj. Które z was podjęło się jeszcze opracowania? Ach, Iwona! Proszę, dzieci, ciszej!" Bebłówna odczytała swój referat... Jak w wierszyku Tuwima: i pan kotek Tralalotek, i myszka Tralaliszka, i milicjant Tralalicjant śpiewają od rana do wieczora tra-la-la! — tak w wypracowaniu Iwony trzy tysiące mieszkańców od rana do wieczora trudziło się rozmyślaniem, jak by rozwinąć postęp w Mysiegłowach. „Dziękuję ci, Iwono — powiedziała pani — twoje wypracowanie ma pewne usterki, ale włożyłaś w nie wiele serca". Iwona usiadła napuszona, a ja miałam ochotę powiedzieć, że dla mysiegłowian postęp — to wymienić stare karnisze na nowe aluminiowe, otoczyć siatką ogród i wystawić antenę na dachu! Ponadto Iwona jest wredna. Ilekroć pomagam w ich pracowni, ona zachowuje się tak, jak gdybym ja była ich służącą. „Mamo, niech Marysia skoczy do sklepu... Powiedz Marysi, żeby wyprasowała fartuchy... Niech zrobi to i tamto"... Czasami zostaję u nich, popatrzeć na telewizję a potem, żeby się zrewanżować — pielę w ogródku. Wanda Bebłowa daje mi nieraz za to całą pomarańczę mówiąc przy tym tak znacząco, jakby głaskała sierotę po biednej głowinie: „zjedz sobie, moje dziecko". Wanda jest li 11 młoda, ładna, najlepiej w Mysiegłowach ubrana, choć Piskorowie twierdzą, że Lusia Piskorowa szykowniej-sza. Dba o wygląd domu, pielęgnuje ogród, pomaga mężowi w interesach. Ostatnio zauważyłam u niej dziwne roztargnienie: staje w oknie zamyślona, patrzy w siną dal, czasem westchnie. Wieczorami namiętnie czyta. Bebło krzywi się, że od druku można sobie uszkodzić nerwy. On ma mocne jak postronki, jest zawsze pogodny, wesół, co nie dziwi przy jego dochodach. Jego dom, jogo żona, jego samochód, jego pies i jedyna córka Iwona są najlepiej utrzymane w Mysiegłowach. Przynajmniej dwa razy w tygodniu Bebło stwierdza, iż korzystniej żyć w dużym mieście, bo choć ono stwarza większe pokusy, a czasem nawet i upodla, lecz człowiekowi z głową na karku prędzej pozwala rozwinąć skrzydła... Wszyscy w pracowni milkną, żeby lepiej przetrawić myśl Bebły, a ja po cichu mniemam, że „rozwijanie skrzydeł" to dla Bebły hurtowy zbyt firanek z ominięciem pośredników. Wczoraj po południu, gdy już zbierałam się do odejścia, Wanda rzekła do mnie: „Odnieś mi, Marysiu, tę książkę do waszej biblioteki. Powiedz, żeby mi dała podobną. Żeby się też nieszczęśliwie kończyła..." Po drodze do biblioteki przejrzałam książkę i... „Pani Bovary" zamiast na półkę, trafiła do mego pokoicz-ku. Czytałam jednym tchem do późna w nocy. Książka wydała mi się odstręczająca, tak ten zaduch małomiasteczkowego życia odpychał, a jednocześnie nie mo-j',łam się od niej oderwać. Przyszło mi do głowy pytanie, czy taka rzecz byłaby możliwa dzisiaj, np. w Mysiegłowach? Owszem, czeinu nii'! Wanda też podobno była biedną dziewczyną, zanim wyszła za Bebłę. Tak jak tamtej mogły się znudzić pijawki doktora, tak Wanda mogła mieć dość fi- ranek. A to jej wypatrywanie przez okno? Melancho^ lijny wyraz oczu, gdy z głową opartą na pięści wysłuchiwała poglądów męża o rozwijaniu skrzydeł? Ale gdzież jest ten nowy, ten ktoś inny, kto by olśnił i rozpalił serce żony dobrze zarabiającego i szanowanego chałupnika? Nie widać go! Następnego dnia spotkawszy Wandę zaczerwieniłam się mimo woli, jak przyłapana na podglądaniu przez dziurkę od klucza. O książce nie było mowy. U Bebłów szykuje się remont. Wanda jest nim ogromnie zajęta. Komitet rodzicielski klas siódmych i ósmych urządził składkową zabawę przeznaczając dochód na wycieczkę młodzieży do Zakopanego. Nie pytając mnie o zgodę Iwona zgłosiła moją pomoc w bufecie — więc o piątej tkwiłam już w sali gimnastycznej, przystrojonej odświętnie, i ustawiałam szklanki na tacy. Weszła 13 Iwona, spojrzawszy na mnie przytknęła do nosa biały narcyz: — Aleś się wystroiła! Co za kokarda! Przecież nie będziesz tańczyć, bo musisz pomagać w bufecie! — minęła mnie błyskając sukienką z chińskiego brokatu, z głową tak wylakierowaną, iż na czubku utrzymałaby się szklanka z herbatą. Stanik pewnie wypchała pieluchą z tetry, bo biust miała rozwinięty niczym Fenia idąca do ślubu... Natomiast ja... W domu przed lustrem, a bardziej jeszcze pod wymagającym okiem Walerii — moja układana spódniczka, biała bluzka z długim rękawem, dwa warkocze związane na końcach wstążką — wyglądały całkiem znośnie. Teraz, naprzeciwko drzwi, którymi napływały strojne panie, czułam się okropnie. Koło bufetu stanął nadleśniczy. On także obserwował wchodzące, coś mu się widocznie skojarzyło, bo wlepiając oczy w kierowniczkę poczty wykrzyknął z zachwytem: — No proszę, istne żony korpusu dyplomatycznego! Poniechawszy wycierania szklanek, patrzyłam: Zosia Chyc — kierownik poczty — zielony ryps jedwabny, naszywany paj etami przy dekolcie, czerwone trumniaki, klipsy. Sekretarz podstawowej organizacji partyjnej przy fabryce — lila brokat, klipsy, bransoletka kryształowa. Na nogach podeszwa na złotym obcasiku. Żona zawiadowcy stacji — toaleta ta sama co na chrzcinach wnuka — bordo szyfon na czarnym spodzie, biała narzutka z nylonowego misia, białe lakierowane botki na wysokim obcasie. Ale to wszystko nic, dopiero gdy weszła Fenia, sala zaniemówiła. Fenia jest postawną, wysoką brunetką; malkontenci twierdzą, że zbyt tęgą w biodrach, lecz znów zawiadowca mówi, że gdyby Annę Kareninę zapraszano na każde świniobicie i na każde chrzciny taJs 14 jak Fenie, też by w biodrach przeszła wszelkie oczekiwania. Suknię Fenia miała zieloną aksamitną, na to kami-zeleczkę ze srebrnej lamy, pulchne ręce pełne pierścionków, na głowie pośród loków błyszczał diadem. Nikt nie odważył się skrytykować, nawet ci, których pożerała zazdrość. Zadrzeć z Fenią — to jak targnąć się na własne życie. Położna stawia bańki, robi masaże, zna się na wszystkich chorobach i ma większy mir od lekarki, która robi jakąś tam specjalizację. Fenia nie potrzebuje się uczyć — ona wie! A największym awansem towarzyskim w Mysiegłowach jest zasiąść w saloniku Feni i mieć przez nią postawioną kabałę. Dlatego, zdaniem zawiadowcy, położna mogła sobie pozwolić na takie entree jak Elisabeth Taylor. Z tą niewielką różnicą, że jej diadem nie był z diamentów, lecz z kamieni zwanych ptasie oczko. Pojawienie się tylu wystrojonych pań stworzyło atmosferę prawdziwego balu. Temperatura sali się podniosła, starsze panie, zbiwszy się w gromadkę, komentowały, jak ta Fenia jest wystrojona i na czyim porodzie najwięcej zarobiła. Wejście odzianej w czarne tiule z cekinami Lusi Piskorowej z mężem nie wywarło już większego wrażenia. Nadleśniczy zakrzątnął się około adapteru, ktoś zawołał: „No, będzie ten szampan, czy nie, do diaska?!" — i wszystkich ogarnęła niecierpliwa chęć, żeby poszaleć. Nie wspomniałam jeszcze o panach. Starsi wiekiem otoczywszy seniora Kwaczka, najbogatszego obywatela w Mysiegłowach, rozprawiali gderliwie a rozwlekle o podatkach. Młodzi, bardziej konkretnie a żwawo dyskutowali, czy Babura skończy, czy nie skończy dom w tym sezonie. Wyliczano, ile jeszcze mu brakuje cegieł, pustaków, na ile mógł go okraść hydraulik, na ile majster? W tym gronie najlepiej pre- zentował się Adam Bebło, o którym wiedziano, iż przysłał na zabawę dwa wiadra galarety z nóżek cielęcych, gdy inni wykręcili się scukrzonym dżemem albo słoikiem kurek w occie. Ubrany jak z igły, z falującą blond czupryną, w lakierkach włoskich z Katowic nadawał ton zabawie, panie garnęły się do niego i otaczały tak, że wyglądał jak czarna świeca w kręgu błyszczących żyrandoli. Mimo nagromadzenia tylu wspaniałości, zabawa jakoś się nie kleiła. Pierwsze podniecenie minęło, oczy nasyciły się lustracją, spoglądano na drzwi jakby w oczekiwaniu... Fenia stojąca u boku nadleśniczego wyjęła z torebki śliczny wachlarzyk i jęła nim ruszać koło nosa. Wszyscy od razu zwrócili uwagę na urocze widowisko, lecz trwało to niedługo: do wachlującej się podszedł zawiany magazynier. Skłoniwszy się, łamiącym się głosem poprosił o pożyczenie „cennego wynalazku" celem przegonienia muchy mięsnej polatującej nad kanapkami. — Pani, jako położnik, kobieta obeznana z naturą, sama wie najlepiej, że jajko złożone o tej porze, może być niebezpieczne, grożąc wylęgiem, w szczególności, że mamy upał jak w piecu. Nie,wiem, jak dalej potoczyła się sprawa, gdyż właśnie trzasnęła mi w dłoni pierwsza szklanka... bynajmniej nie z powodu muchy mięsnej. Na salę wszedł ktoś spóźniony, ktoś nowy w naszym miasteczku. Ru-fin Kania — przysłany miesiąc temu na zastępstwo za chorego matematyka, który pojechał do sanatorium. Młody, przystojny, opalony jak narciarz, twarz szczupła, oczy żywe, czarne, włosy ciemne, przystrzyżone krótko. Zerknęłam na salę. Panie gorączkowo sięgały do torebek znaglone potrzebą upudrowania nosa. Każda czuła się pod ostrzałem wzroku, który prześlizgiwał się szybko, lecz uważnie po zebranych. Panowie 16 raptem urwali pogawędkę o podatkach i zbili się ciaśniej wietrząc niebezpieczeństwo. Wszystkie oczy utknęły z ciekawością w przybyszu. A on złożył ogólny ukłon i nie witając się z nikim, odstąpił na bok, gdzie wszczął rozmowę z nauczycielem geografii. W sali podniósł się bezładny gwar, nawiązywano pośpiesznie rozmowy. Leciwsze damy, obracając się tłustymi plecami w stronę intruza, udzielały sobie półgłosem pewnych informacji, śmiech brzmiał bardziej nerwowo. Wszyscy poczuli się zaskoczeni tym, że Rufin, zamiast skorzystać z okazji zapoznania się z elitą mysiegłowską i osobiście przedstawić notablom, ucałować rączki małżonek, zlekceważył sobie ceremoniał. I właśnie w momencie, gdy wszyscy z napięciem czekali na dalsze kroki Rufina, weszły na salę dwie spóźnione damy. Przestronne, dwuskrzydłowe drzwi, na oścież otwarte, pozwoliły dojrzeć obydwie razem. Widok panny Lidii Pokornej w wyjściowym stroju przypomina mi zawsze kwaśne mleko nabiegłe serwatką. Panna Lidia i tym razem miała na sobie suknię białą, białe rękawiczki i takież pantofle* a kolor niewinności podkreślała błękitna barwa kokardy, przypiętej u stanika. Siwe loczki były, jak zwykle, starannie zapieczone, ramiona okrywała włóczkowa pelerynka, oczywiście biało-niebieska. Jednocześnie z nią — Wanda Bebłowa... Stłumiłam chęć, żeby nie krzyknąć z zachwytu. . Wanda miała na sobie suknię do kolan, z czarnego szyfonu na srebrnych ramiączkach, dół obszyty owsami na wysokość dużego portfela, do tego srebrna torebeczka; lecz ponad suknią były przede wszystkim — oczy: chabrowe, duże, świetnie zrobione przez najlepszą kosmetyczkę z Zawiercia. I właśnie one, razem z tą malutką kocią sukienką, sprawiły, że wszystkie rypsy, pajety na sali zbladły naraz. I stało się wiadome, że I — Rufin z przeceny . n panie mają odciski na nogach, w dzień powszedni tłuste włosy i są przemęczone robotą, że same kwaszą żytni barszcz w domu i parzą ziemniaki dla świnek. Lidia sunęła z pochyloną głową, z właściwym sobie, scukrzonym uśmiechem na wargach. Wanda kroczyła z głową uniesioną wysoko, zarumieniona z emocji. Be-bło spoglądał na żonę zdumiony. A to był dopiero początek niespodzianki... Rufin, który do tej pory tkwił uparcie przy koledze, jakby nie widząc poobrażanych na niego damskich łopatek, ruszył spiesznie naprzeciw Wandzie. — Dobry wieczór, pani Wando... panią jedną znam tutaj. Znał Wandę! Nastawili uszu. Ominął wchodzącą sło-wę cukru, by przywitać się z Wandą, gdy wokół stało tyle dam. Z ustami zlepionymi syropem Lidia podeszła do podnieconych pań i osunąwszy się na krzesło, jęła szeptać ze zgromadzonymi wokół. Rufin, pod ostrzałem spojrzeń, odprowadził Wandę do męża, przywitał się z Bebłą i zaraz potem napięcie zelżało. Później nie miałam czasu na obserwację. Musiałam bez przerwy coś podawać, wycierać, myć, usługiwać. Brakowało łyżeczek, a gdy się znalazły, zaczęto wołać o deserowe talerzyki. Było rojno i gwarno. Baśka, największa plotkarka z całej klasy, wśliznęła się za bufet, żeby mi donieść, iż do tych ciemnych butelek z wina nalano wiśniówki i stąd tyle wesołości przy stolikach. Panom poczerwieniały twarze, panie znikały w toalecie, żeby poprawić fryzury, podciągnąć pończochy. Wypito już toast za zdrowie dam, bawiono się ładnie. Nadleśniczy dał znak do tańca: „walczyk! panie wybierają..." Serce uderzyło niespokojnie: która wybierze jego? Żadna nie podeszła. Pary wirowały w walcu. Za- 18 palono światła. Noc stała w oknach. Na sali błyszczały toalety. Już śpiewano chóralnie: „wszystkie rybki śpią w jeziorze, trala-la, tra-la-la-la, jedna tylko spać nie może tra-la-la..." Zmieniono płytę. Pary wracały do stolików pomęczone i triumfujące. Wszyscy byli szczęśliwi. Z wyjątkiem mnie. Rufin, rzecz jasna, nie rozumiał tego, że zrobiono mu afront towarzyski. Przeżywałam gorycz, jakby to mnie wyszydzono. W moje rozmyślania wpadł urażony głos: „...w dodatku, przyszedł na proszoną zabawę w koszuli z przeceny!" To Fenia, poruszając wachlarzykiem, który po przegonieniu muchy mięsnej wrócił do rąk właścicielki, by podtrzymywać atmosferę balu, z rumieńcami oburzenia na policzkach wpatrywała się w szczupłą postać nauczyciela pod ścianą. Zaskoczona spojrzałam w jego stronę. Garnitur ciemny, ale nie czarny. Koszula... jasnopopielata, zapinana na trzy guziczki. Uczyniwszy to odkrycie o mało nie jęknęłam. Potworne! Żeby tak się zhańbić na balu! Polo. W Mysiegłowach na zabawy, pogrzeby i inne uroczystości towarzyskie obowiązuje czarny garnitur, biała koszula i mucha. Na uroczystości państwowe chodzi się w jasnych garniturach, do tego popelinowa koszula niebieska i bordo krawat. Ogarnęło mnie przygnębienie, złość na Rufina, a potem rozpacz. Tak się pogrążyć w opinii na pierwszym występie! Mysiegłowy nigdy mu tego nie zapomną. A może on nawet nie zauważył, że zamiast non-iron włożył koszulę z dzianiny? Puszczono nową płytę. Słychać było jakieś tam cha-cha... I love you... I remember who is who — połączone z szuraniem nóg. Ci, którzy nie mieli okazji zgłębić tajników nowoczesnego tańca, dziarskością kro- 19 ków nadrabiali niedomogi rytmu. Panie poprawiały ramiączka u sukien i wachlowały czerwone dekolty. Starsze oblatywały tancerzy, jak której pozwoliła tusza. Nawet te komiczne pary wydawały mi się godne zazdrości. Mogły wyhasać się do woli, podczas gdy ja musiałem sterczeć za bufetem, mieszając bigos, żeby się nie przypalił na maszynce. Kilku panów poprosiło 0 nałożenie porcji, objawiając taki apetyt, jakby wrócili nie z parkietu, lecz z kniei, po zapolowaniu na dzikiego zwierza... — Cóż tu tak stoisz jak prawdziwa sierota? Nie za- . proszono cię do tańca? Pan Jan, oparty oburącz na lasce, stał nade mną 1 zrzędził: — Co za wymysły... jakieś doskakiwania w tańcu, jakby mieli jedno drugiemu nosy poodgryzać. Nawet popatrzeć nie ma na co... A cóż ten wasz nowy, Rufin Kania, czy jak mu tam, jakiś markotny stoi. Już tam nasze panie prześwidrują go na wylot. Zobaczą to, czego nie ma i to, czego za wiele i to, co powinno być, rozbiorą człowieka jak zegarek, złożą po swojemu na nowo, że ani się pozna. Cóż ty, Marysiu, na to? Ja? Zacisnęłam usta. Któż chciałby słuchać, gdybym nawet powiedziała, co myślę? Pan Jan — owszem. Ale w Mysiegłowach nikt nie liczy się ze zdaniem staruszka. Powiadają, że pan Jan przeżył w młodości zawód miłosny i potem zdziwaczał. Dla rozsądnych Mysie-głowian dowodem pomylenia jest to, że piekarz w soboty, gdy bywa największy utarg, zamiast wykładać bochny na ladę, potrafi wywiesić na drzwiach kartkę z zawiadomieniem: „Zamknięte z powodu poszukiwań archeologicznych", po czym wyrusza na rowerze w nadziei znalezienia jakiegoś czerepu; zbiera stare narzędzia kowalskie, monety... rzeczy nierentowne, a interes Stoi.. .. '' ¦¦¦•¦.¦¦¦' ¦ ' ' ' : '¦'¦¦ ¦ •¦' ¦¦' ¦¦ ; • 2« Bigos był gotów. Schwyciłam gar za uszy, postawiłam na ladzie. Oparta łokciami o deskę wodziłam wzrokiem po tańczących. Robiło mi się coraz smutniej na sercu, Iwona tańczyła z kierownikiem sklepu. Ja potrafiłabym jeszcze lepiej. Nikt nie zwraca na mnie uwagi... Chętnie zrobiłabym rozbawionym na złość, żeby pokazać, że i ja się liczę. Fokstrot. Rufin (serce skoczyło we mnie jak pociągnięte na gumce) podszedł do Wandy. Ona się uśmiecha... tańczą. Ona patrzy mu z bliska w twarz, jakby była okulistą i miała zbadać dno oka. Dziwne, że jemu to nie przeszkadza. Ja bo nie znoszę, gdy ktoś tak z bliska gapi się na mnie. Chcąc lepiej obserwować, przechyliłam się mocniej do przodu, poprzez ladę, lewy łokieć zawadził o tacę... straszliwy brzęk, jakby cała szklana szafa runęła na podłogę i kilkadziesiąt szklanek rozprysnęło się o parkiet. Pary stanęły w miejscu, otoczono bufet, wykrzykniki, pytania, zniecierpliwiony głos Wandy: „A gdzieżeś ty oczy miała, dziewczyno?!" Tego nigdy się nie dowie, gdzie miałam oczy wówczas, gdy taca leciała na podłogę. Narzekanie na brak szklanek przerwał Bebło: — Nie róbmy zamieszania, proszę państwa. Wracamy na parkiet. Prosimy nastawić adapter. Do picia herbaty przyniesie się musztardówki z gospody. Tłumek odpłynął od bufetu. Przynajmniej nikt mnie już nie nęka. Pan Jan pomaga mi zbierać szkło. Mam lichotę zachlipać, więc mówię: --- Proszę zostawić... ja sama pozbieram. Może pan powie im, żeby otwarto okna. Tak jest duszno... Otwierają okna i wieczorne powietrze, płynące od tyk, oczyszcza atmosferę. Stoliki już poodsuwano pod fc-lnnę. Iwona wnosi na tacy kotyliony, zapalono lampiony u sufitu, panuje powszechne podniecenie, pary uposobią się do mazura. To jest wielka chwila, o któ- 21 rej się będzie opowiadać przez tygodnie. Dla niej Fe-nia miała swoje entree w diademie, a Wanda nie spała przez całą noc ze zdenerwowania mając wystąpić w kociej sukience. W powietrzu waży się napięcie i aż zapiera oddech. Jak gdyby nagle miało wybuchnąć sztuczne słońce. Albo spod podłogi miała wystrzelić potężna zielona łodyga, wzbić się aż pod sufit i na oczach widzów rozwinąć biały, ogromny kwiat. Kto poprowadzi mazura? Bebło sunie już do Lusi, takiej zwiewnej i niepokojącej w czarnych tiulach. Jednocześnie sekretarz fabryki Mania Kraska występuje wraz z nadleśniczym na środek. Mamy więc już dwie pary. Jest i trzecia. Iwona promieniejąca w chińskim brokacie razem z kierownikiem sklepu sięgającym jej ramienia... Naraz rozlega się tuż przy mnie: — Zostaw, Marysiu, ten bigos. Znasz chyba mazurowy krok? Wolałabym się zapaść do suteren, w kocioł centralnego ogrzewania. Tam byłoby mi chłodniej niż pod ogniem tylu spojrzeń. Wszyscy patrzą i na mnie, i na stojącego obok Rufina. On jest jakby trochę zakłopotany, ale uśmiecha się... Przed chwilą umierałam z chęci zatańczenia, lecz teraz... Kątem oka spostrzegam, że panna Lidia aż powstała z krzesła i wyciągając szyję jak przyduszona gęś, patrzy, co też tak zdrożnego dzieje się pomiędzy uczennicą a młodym nauczycielem? Fenia zwrócona do nas plecami zdaje się mieć na każdej łopatce po parze soczewek. Pan Jan potakująco zachęca głową. A może nie potakuje, lecz kręci z powątpiewaniem? Nie jestem zawołanym tancerzem — Rufin marszczy brwi — ale jakoś damy sobie radę, nieprawdaż? Przestałam się bać. Ogarnął mnie zachwyt. Dalej 22 nie pamiętam, wiem, że było cudownie. Jak nigdy nie było i chyba nigdy już tak nie będzie. , Unosiłam się w powietrzu, noc za oknami wstrzymywała oddech, warkocze fruwały razem ze mną, okręcały się w kółko lampiony, gdzieś daleko, odrzucone wirem tańca, sterczały popod ścianami śmieszne maski zbaraniałych twarzy. Były ogromnie zabawne, śmiać mi się chciało, ale nie mogłam złapać oddechu, wokół mnie wszystko się iskrzyło... Ostry zgrzyt igły i spadam na podłogę, nie, nie upadam, Rufin mnie podtrzymuje. Melodia się urywa. Iwona, zdławiwszy muzykę staje przed nami. Twarz ma poczerwieniałą, oczy zwężone od złości. — Panie proszą — mówi bardziej do Rufina niż do mnie — żeby Marysia wróciła za bufet. Trzeba szykować kanapki... Spoglądam w górę, ku twarzy Rufina, tam szukając pomocy, ale on patrzy nie na mnie. Ze ściągniętą brwią obserwuje kąt sali, gdzie coś się dzieje, wynikło jakieś zamieszanie. — Usiądź, Marysiu i odpocznij — mówi puszczając mnie i patrząc w dalszym ciągu na tamtych dwoje: na Wandę w kociej sukience, która opędza się od nagabywań seniora Kwaczka. Wyrwawszy się natrętowi Wanda idzie prosto do nas. Adama Bebły na sali' nie ma. Wszyscy patrzą, oczekując, co dalej. Senior Kwa-czek, podpity, sunie z kieliszkiem w dłoni za Wandą: — Niechże pani nie ucieka... pani Wandziuniuniu... Wypijemy zdrowie. No raz! Za te pani owsiki, które pani tak ślicznie na sukience... Usiłował wepchnąć kieliszek w dłoń Wandy. Rufin wyjął kieliszek z trzęsącej się garści, odstawił na parapet okna. Kładąc dłoń na ramieniu oniemiałego seniora rzekł tak, iż wszyscy w sali słyszeli: 23 — Pan pewnie czuje się trochę niezdrów? Lepiej niech pan wyjdzie na świeże powietrze. Wyjdziemy razem. I Kwaczek dał się potulnie wyprowadzić jak stary brytan wzięty na smycz. Wszyscy widzieli i wszyscy laniemówili. Odebrać kieliszek staremu Kwaczkowi, który ma dwie platformy konne, dwa domy i trzech jynów na stanowiskach w po wi ecie! Wanda schroniła się do garderoby, kilka pań podreptało za nią. Bebło pojawił się na sali, a wysłuchawszy co zaszło, rzekł z przekonaniem: — Staremu dać gorącego barszczu. Zaraz mu przejdzie. No to co? Tańczymy dalej? Wszystkim od razu ulżyło. Widząc, że Rufin jest znów na parkiecie i rozgląda się, pewnie za Wandą, wymknęłam się niepostrzeżenie. Po cichutku, żeby nie budzić Walerii, wdrapałam się schodami do swego pokoiczku na górze. Otworzyłam okno. Nie chciało mi się bynajmniej spać. Przyklęknąwszy na podłodze, z brodą opartą o deskę parapetu, patrzyłam w niebo, gdzie pomiędzy gwiazdami pląsała boso dziewczynka w moim wieku i z takimi warkoczami jak moje... Było mi smutno i przyjemnie... Przeżyłam coś, o czym nawet nigdy nie marzyłam i czego wspomnienie zapadło mi głęboko w serce. Nie będę miała z kim nawet o tym porozmawiać, nie mam żadnej przyjaciółki w klasie, nie lubię tego spacerowania we dwie, obejmowania się, wybuchania śmiechem na widok przechodzącego ulicą chłopca... Jutro w klasie Iwona i Baśka użyją sobie, ja nie pisnę słowa. Mogą łamać sobie języki, jednego mi nie odbiorą: ja z nim tańczyłam. Usiłowałam napawać się tym, że mnie wybrał, lecz to mi się nie udało. Miałam przed oczyma Wandę w kociej sukience. Nie było się co łudzić! Poprosił mnie tak, jak się prosi Kop- 24 ciuszka (nawet coś takiego w tańcu powiedział), lecz Bdy Wandy zabrakło, rozglądał się wokół niecierpliwym wzrokiem. A Wanda, z oczami zrobionymi u kosmetyczki w Zawierciu, była śliczna, ładniejsza od Em-my Bovary, której blady duch zdawał się wyłaniać z ciemności, coś szepcząc i wyciągając stęsknione ramiona... Zamknęłam okna. Lepiej nie budzić duchów. Była zabawa, potańczyłam, jedne mi zazdrościły, inne wydziwiały nade mną i na tym koniec. Skulona pod kołdrą czułam jednak, że to nieprawda, żaden koniec, lecz sam początek czegoś, co musi przyjść, czego szalenie pragnęłam i bałam się jednocześnie. Tak bardzo się bałam, że zamknęłam oczy i ze strachu zasnęłam. 25 Obie z Walerią utrzymujemy się z roboty swetrów, w zimie odstawia się je do sklepów w Zawierciu, lecz lato jest sezonem ogórkowym i wtedy dorabiamy pomagając przy firankach w pracowni Bebłów. Waleria jest dzielna i nigdy nie uskarża się, że łoży na moje utrzymanie, ubiera, posyła do szkoły. Bez tych ciężarów byłoby jej znacznie lżej. Nieraz zastanawiałam się nad tym. aż wreszcie któregoś dnia odważyłam się zadać pytanie: — Dlaczego, ciociu, zdecydowałaś się wziąć mnie z Domu Dziecka? Przecież nie musiałaś tego zrobić? Stała akurat przy kredensie, twarzą do półek; znieruchomiała na moment, a potem zaczerpnąwszy oddechu rzekła: — Widocznie tak musiało być. Jeśli Bóg nie zapomina o najmniejszej trawce, jest nadzieja, że nie zapomni i o nas. Zresztą, jeszcze ja żyję... Znaczyło to mniej więcej: jeśli Bóg, zajęty istnieniem trawki, przeoczy naszą egzystencję, wówczas Waleria weźmie to na siebie i wywiąże się wcale nie gorzej od pana Boga. Odpowiedzi zatem na nurtujące mnie pytanie nie otrzymałam i w głębi serca żywię nadal mniemanie, iż Waleria nie lubi dzieci. Nie umie być czuła ani okazywać serdeczności, powiedziałabym nawet: jest przesadnie powściągliwa. Tam gdzie inne kobiety wzdychają, Waleria zadowala się chrząknięciem. Nigdy nie byłam u niej głodna, lecz nie jadałam też smakołyków; zdaje się, iż widok słodyczy w ustach dziecka napawa ją goryczą. Nie mając ładnych sukienek nie chodziłam obdarta lub zziębnięta. Za jakieś dziecinne wykroczenia nie dostawałam klapsów, ale też i nie byłam brana na kolana... Gdy coś przeskrobałam, siadała naprzeciwko mnie i patrzała zasępionym wzrokiem, który mocniej przerażał niż lanie. I Jako dziecko zabawiałam się na podłodze tłuczkiem od moździerza, korkami, słoiczkami. Raz, pamiętam, sąsiadka darowała mi lalkę. Tuliłam ją miłośnie, nie widząc, iż ma rozbity nos i wgnieciony brzuszek. Waleria weszła, a ujrzawszy mnie z lalką, wyrwała mi z objęć zabawkę i wzburzona usiadła na ławie: — To głupota... głupota... — wykrztusiła — wyrabiać w dziecku zamiłowanie do zabawek, do lalek, do strojów, do prezentów, skoro potem w życiu będzie musiało się bez tego obywać... nikt jej tego nie da! Tak mnie wtedy przeraziła, iż z płaczem schowałam się do kąta. Dziś, zbliżając się do domu, ujrzałam Walerię stojącą .na schodach w długiej czarnej sukni, przepasanej fartuchem; to jej codzienny strój. W niedzielę wkłada wąski, długi kostium, makowego koloru, mający chyba ze czterdzieści lat, do tego czarny szal na głowę i czarną torebkę pod pachę. Nie widząc mnie patrzała na pęczek rzodkiewki z miną boleśnie skrzywioną, jakby powątpiewała, czy to, co trzyma w ręku, przedstawia wartość jadalną. Chyba właśnie ta wieczna nieufność, podejrzliwość, zwątpienie wyżłobiły tyle zmarszczek na twarzy, jakby Waleria już w niemowlęctwie miała zastrzeżenia wobec flaszki ze smoczkiem. Nieraz sobie myślę, że musiała ją w życiu spotkać jakaś nieodwracalna klęska, której gorycz zatruła Walerii raz na zawsze radość z jedzenia rzodkiewki, ze słonecznego dnia, z widoku drzew, z posiadania ładnej sukni; miała ich w szafie trzy — wszystkie podobne do siebie niczym opaski z krepy. Pch«nęłam furtkę: — Dzień dobry, ciociu! Potrząsnęła głową z niezadowoleniem. Nie należy dowierzać pozorom dobroci. Ten dzień, jak i k rż.dy innv kroii 'od Wir . /w i t ' ¦ ł chować w sobie zatajone przy- < pewne się okaże, iż dzisiejszy • wszystkich dni tygodnia. tnrałam się mieć przynaj-<¦ włosy. Bez chustki na gło-ł;orączki — zakończyła zło- mnie widziała z kompresem na i i i,, ii, pokój i spiżarnia przesiąknięte są ipachem, lecz ja wolę udawać, iż tego /« Waleria nadal sobie mniema, że jej taje nie dostrzeżona, poupychana za iwana w butelkach. Pokrzywa zalana lic swi<;tego Józefa w spirytusie, jałowiec rożny w wódce — nie służą żadnym trunkowym i Waloria naciera sobie nimi wątrobiane plamy kiirh, szyi, twarzy. Dzięki energicznemu stosowa-\<h środków nabawiła się już egzemy, różyczki, '•nin skóry, przy czym zarówno plamy, jak i wia-ih-rii w niezawodność nacierania nic na tym nie !>lały. a z krząta się przy blasze, podaje mi obiad. Dlaczego tak mało jesz? Ręczę, że wpadniesz a iiorobc. Już nawet od jakiegoś czasu przybladłaś. Ja wszystko widzę. Trzeba znów zwężać sukienkę w pasie. Rośniesz, niedługo już zaczniesz siedemnasty, powinnaś tyć, a ty chudniesz. Dla okazania jak bardzo pragnę utyć, zaczynam głośniej łykać barszcz. Waleria postawiła przede mną naleśniki. — Macie nowego nauczyciela. Nic mi o tym nie mówiłaś. Jakiś Rufin. Imię cudaczne i w dodatku nie /ych stron, podobno młody. Czegóż on was może ,.yć? Matematyki. No proszę! Matematyką to podobno ogromna iedza. Księgowy z fabryki zawsze mi to mówi. Myśla-m, że w ósmej klasie powinien uczyć stary profesor, iki na pewno nie pomyli się w rachunkach. — To algebra. — Dobrego nauczyciela §zkoła się nie pozbywa, trzy-ają, jakby samego pana Boga złapali za nogi. Ten i > usiał pewnie dobrze dokuczyć i przysłali go do nas, ¦by się pozbyć. — Niepodobnego! — A ty skąd wiesz, jak było? — Skąd? — zachłysnęłam się, kawałek naleśnika utkwił mi w gardle, nie mogę wykrztusić słowa. Jak wytłumaczyć Walerii, że Rufin jest poza wszelkimi zarzutami? Już samo podejrzenie, że on mógłby być wyrzucony, jest oburzające. — Ciocia jeszcze sama się przekona! — Jak powiedziałaś, że się przekonam? Też właśnie tak sobie myślę: poczekamy, zobaczymy, co on za jeden. Nazywają go „Rufin w czerwonym krawacie" — cóż to ma znaczyć? — Prowadzi ZMS w szkole... — bąknęłam. — Aha! Wolałabym, żebyś mówiła wyraźnie. Tak jakoś dziś wszystko trzeba wyduszać z ciebie... — Powiedziałam, że prowadzi ZMS w szkole. — No to co z tego, że prowadzi? Cóż on tam może zaprowadzić? Każe chłopcom i dziewczętom chodzić w czerwonych krawatach — i tyle? Nauczył ich czegoś, skłonił do jakiejś pożytecznej roboty? — Skąd mogę wiedzieć, skoro ja tam nie należę, ciocia sama mi zabroniła! To była prawda. Gdy wyraziłam chęć, Waleria sprzeciwiła się stanowczo. „Wystarczy, że macie już w szkole tę koedukację. Nie życzę sobie, żebyś należała do żadnej organizacji, chodziła na jakieś apele, zbiórki, marsze, jeździła na obozy i tłukła się po nocach ze śpiworem na plecach. Do spania masz łóżko. Musisz dbać o swoją opinię i być skromną dziewczynką". Swój pogląd na demoralizujący wpływ śpiwora wyłożyła jasno mówiąc do Bebłowej: „Po co jej należeć do organizacji, skoro i tak nie pójdzie na wyższe studia? Musi pracować, wyjść za mąż, mieć dom. Słyszałam o dziewczynach, które w młodości tłukły się po wycieczkach i włóczyły ze śpiworem. Nigdy nie założyły porządnej rodziny. Miały życie byle jakie, jak i to spanie w śpiworze". Przypomniawszy sobie to wszystko rzekłam rozżalona: — A teraz widzi ciocia, że nic nie wiem. — Widzę... — odparła tak znacząco, iż podniosłam wzrok znad talerza. — Co ciocia widzi? — Zmieniłaś się ostatnio. Nic mi nie mówisz. — Jak to: „nic"? — zawołałam oblewając się rumieńcem. — A co mam mówić? Manewr był tchórzowski. Nie byłam zdolna opowiadać o tym, co zdarzyło się na zabawie. Czyżby Waleria o to właśnie miała do mnie pretensję? Jej odpowiedź była dumna i wspaniałomyślna: — Ja ci niczego nie każę. Jak nie chcesz, to nie. Zjadłaś, weź ten sweter i zanieś do Lidii. Za robotę nic się nie należy. Rada nikczemnie, że mogę zemknąć z jej oczu, schwyciłam pakunek, wybiegłam z domu na ulicę. 30 W rozpędzie wpadłam na kogoś, kto przytrzymał mnie ttt. ramię: — Dokąd tak prędko? — spod słomkowego staroświeckiego kapelusza, przepasanego czarną wstążką, uśmiechała się przyjaźnie twarz pana Jana. — Byłabyś sobie nos rozbiła! -— Ja do panny Lidii ze swetrem. Może pójdziemy razem? Skrzywił się. Uświadomiłam sobie, jakie głupstwo palnęłam. Ich zawzięta nieprzyjaźń była czymś zadziwiającym! Gdy mijali się oboje na puściuteńkiej ulicy, Lidia schodziła na sam kraj, jakby środkiem toczył się 31 kłąb żmij i przyśpieszała kroku, spuszczając oczy. Piekarz, patrząc przed siebie kamiennym wzrokiem, sięgał mechanicznie dłonią do kapelusza, żeby poprawić go na głowie. Nigdy nie zamieniali słowa. Nigdy też nie odważyłam się pytać staruszka, skąd ta zaciekłość, lecz dziś sprzeczka z Walerią natchnęła mnie zuchwalstwem. — Pan jej nie lubi. Ja wiem. I ona pana też. Dlaczego? Podniósł wysoko siwe brwi. — To już i ciebie ogarnął szał ankietowania? Co jeszcze chcesz wiedzieć? — Już nic! Jeśli pan odpowie na to jedno... — Panna Lidia jest mysiegłowskim Aniołem Stróżem, a ja spod opieki skrzydeł już wyrosłem. Że nasi tak się liczą z tym, co ona powie? — skrzywił się z miną chytrze kpiącą — zajęci liczeniem dochodów i rozchodów cenią sobie anielskość ponad złoto. Westchnęłam czując, że niczego więcej się nie dowiem. — A ja wiem, dlaczego jej nie lubię. Gdy ona patrzy na mnie, mam wrażenie, że nic dobrego we mnie nie ma. I że nie będzie. Czuję wyrzut w jej spojrzeniu, że taka wyrosłam, istny chwast. Pan Jan zdawał się być zadowolony z mej wypowiedzi. — Ano widzisz. Niektórym się udaje czynienie z siebie wzorca i nie ma rzeczy, która by do niego przymierzona nie okazała się być gorsza, z uszczerbkiem i naganna. Mnie na przykład wytykają, że w moim wieku zamiast oglądać się za miejscem na cmentarzu, przemy-śliwujt; nad tym, żeby w Mysiegłowach urządzić stałą wystawi; sprzętu kowalskiego. Bo to musisz Wiedzieć, że nasze strony z dawien dawna były ośrodkiem tego kunsztu. Gisernie tu były i niejedna broń powstańcza 32 wyszła od nas. Uzbierałem trochę tego... Myślałem urządzić wystawę na jednej ze ścian w Radzie Narodowej. Ale nie ma na to zgody prezydium. Ktoś wybitny w Mysiegłowach, czyjego nazwiska się nie wymienia, rzekł, iż nie przystoi, aby piekarz z fa-•hu i dawniejszy czeladnik zabierał głos w rzeczach, o których mogą wypowiadać się znawcy i uczeni. Prędzej na ścianie powieszą reklamę wyjazdu na księżyc, niżbym ja tam się dostał ze swoim żelastwem. Bo to jeszcze i ten wzgląd rolę odgrywa, co inni powiedzą na to? Za czym przykrócono mnie i skarcono za chęć zadzierania nosa. U nas to już tak bywa, że jeśli ktoś jeden chce zrobić coś, czego inni nie robią, niechybnie narazi się na śmieszność. Ale z takich rozważań nic dobrego. Więc lepiej ty idź z tym swetrem do panny Pokornej, którą rodzice stawiają za wzór swoim dzie- 3 — Rufln z przeceny 33 I ciom. Idź i słuchaj, co ona ci powie, jeśli nie chcesz narazić się opinii. Jej niczym nie przekonasz, gdyż nie istnieje sposób na anioła. Tam trzeba tylko ugiąć kolana i uchylić czoła... Głos mu się zaciął, uczynił porywczy gest i wzburzony niezmiernie, zapomniawszy o pożegnaniu ze mną, ruszył w drogę, wystukując ostro laską po kamieniach. I ja też poszłam swoją drogą nie rozwikławszy tajemnicy zaciekłej nieprzyjaźni łączącej te dwie osoby. Przypomniało mi się, co mówiły o pannie Lidii kobiety: Panna Pokorna była młodziutką osobą, gdy pewien znakomity młodzieniec, podobno zupełnie wyjątkowy pod względem przymiotów fizycznych i duchowych, oświadczył się o jej rękę. Dziś ta ręka jest pożyłkowa-na i gąbczasta, lecz sądząc z fotografii pięknego kominka, pokazywanej gościom, uroczego kominka, w którym pani Lidia niegdyś własnoręcznie zapalała ogień na przyjazd narzeczonego, dłoń musiała być rzeczywiście piękna! Szlachetny młodzieniec postawił warunek: niech narzeczona przepisze aptekę na jego nazwisko i oboje wyjadą z Mysiegłów. Lideczka stanęła przed strasznym wyborem: tam narzeczony i wyjazd, tu — matka samotna i apteka. Wybrała matkę. O aptece nic się nie wspomina. (Po latach ją upaństwowiono.) Narzeczony odjechał. Dziś, ponoć, piastuje wysokie stanowisko w Kanadzie. Przez dyskrecję pani Lidia nie wspomina jakie. Całe Mysiegłowy wraz z okolicą wiedzą, że ta niezwykła kobieta poświęciła swoje szczęście wyrzekając się dla matki narzeczonego, który był jej godzien — w każdym szczególe fizycznym i duchowym. Od wielu lat matka z córką mieszkają razem. Staruszka, dziś osiemdziesięeiopięcioletnia, zajmuje wspólnie z Lideczka pokój i kuchnię. Zajmuje! To zbyt wiele 34 . powiedziane. Ośmiela się tkwić w kątku, przesuwa popod ścianami, znika w kuchni. Jej głuchota jest darem miłosierdzia zesłanym wprost z nieba: uniemożliwia słuchanie uwag w rodzaju: „...moja droga, po tym co ja zrobiłam dla ciebie, mam chyba prawo spodziewać się, że nie będziesz mi się sprzeciwiać?" albo: „...poświęcając się dla ciebie, zrezygnowałam z czte-ropokojowego mieszkania w Warszawie..." itd. Gdy widzę je obie razem: staruszeczkę zanikającą coraz bardziej w fotelu i panią Lidię, rozrastającą się, i wypełniającą sobą pokój, staje mi przed oczyma klatka z puchatą białą sową, dziobiącą siwą mysz. Ale to nie wszystko! Wchodząc do ich pokoju ulegam często złowieszczemu przywidzeniu: zobaczę staruszkę martwo leżącą na podłodze, z podkurczonymi nogami — jak ptaka zabitego mrozem, a Lidia, nachylona, trzyma stopę na jej gardle. Nie jest to znów tak bardzo nieprawdopodobne — ostatecznie, panna Pokorna w ten właśnie sposób traktuje matkę od lat. Weszłam na podwórko i stamtąd do kuchni. Staru-szeczka przypominająca w swym brązowym odzieniu figurkę kapucyna stała twarzą do okna. — Dzień dobry, przyniosłam sweter... Spojrzała na mnie, skinęła głową, położyła palec na ustach i wzrokiem wskazała na drzwi. Za nimi toczyła się rozmowa. Jego nazwisko wymówione z głośną irytacją sprawiło, że pozostałam w kuchni. Rozmawiającymi były Fenia i pani Lidia. Fenia: — Powinien był w pierwszym rzędzie poprosić o przedstawienie go pani... Lidia (słodko): 35 — Ach, pani Feniu, ja tak mało wymagam od świata! Fenia (energicznie): — Było nam wszystkim wstyd i przykro, żeby tak sobie zlekceważyć! — Nie liczę na żadne awanse od ludzi. Kto dziś ceni zalety duchowe, jakieś wyższe wartości? Byłam natomiast niemile zaskoczona, że ani razu nie poprosił panią do tańca. Wciąż tylko z Wandą i Wandą... Ten przytyk musi Fenia przełknąć. Ona, tak lubiąca popisywać się powodzeniem u mężczyzn. Z fałszywą tkliwością odpłaca za żądło ukłuciem: — Dotknęło mnie, że gdy pani weszła razem z Wandą, on jakby wcale pani nie zauważył; od razu podbiegł do tamtej. Cóż to za sposób? ¦— Młody, nieobyty człowiek; bez manier. A ten pomysł, żeby schwycić tę małą wpół i wywijać nią w tańcu przed wszystkimi na środku sali, jak się pani podobał? — Mnie?! — Ja dawno wyrzekłam się błyszczenia-w świecie, choć miałam warunki. Większą radość sprawiło mi poświęcenie się dla matki — staruszki... Ale tyle młodych, strojnych kobiet czekało na zaproszenie do mazura. Zdaje się, że i pani nie tańczyła? Wiem, że pani nie zależało na tym, jednakże z racji stanowiska przewodniczącej komitetu rodzicielskiego... — Jestem tylko skarbniczką... — Tym bardziej więc, tym bardziej, pani Feniu! Zabawa miała ładne założenia, słuszny cel i do czegóż doszło? Jakaż to przykrość dla nas wszystkich, którzyśmy na to patrzyli! — To, na co pozwolił sobie wobec mego wuja, to niesłychane! 36 — Sądzę też, że pan Piotr Kwaczek nie puści tego płazem. — Przy tym ta suknia Wandy, te ramiączka, owsy, jakie to niesmaczne! — Czy ona miała kiedy gust? Pieniądze owszem, ale bytek pieniędzy zabija gust. — Słusznie, pani Lidio! — Natomiast pani toaleta, pani Feniu, przypominała mi mój pierwszy bal, po prostu rozkoszna. A o tym Rufinie chcę pani coś w całkowitym zaufaniu powiedzieć, na ucho. Szept stłumiony, potem okrzyk Feni: — Coś podobnego! — A widzi pani... Nieomalże widziałam wymienione przez nie spojrzenie pełne zgrozy i zachwytu. W tej chwili staruszka, nie ruszając się od okna, dała mi szybki znak, pokazując na drzwi. Czas było odejść. Ukłoniwszy się kapucynkowi wyszłam z kuchni na palcach. Szłam drogą prędko, ale ani mój rozpęd, ani wiejący wiatr nie zdołały ostudzić podniecenia. A więc już doszło do tego. Boże mój! Będą o nim plotkować, nie przyznając się, że owe brednie wyszły od nich. Lidia nie miała nic innego do roboty, a Fenie rozsadzała zawiść o sukces Wandy na zabawie. Nawet i mnie nie oszczędziły. Byłabym może i dumna z tego, gdyby nie pewność, że na tym nie poprzestaną. Stanąwszy przed naszym domem, przygładziłam włosy (Waleria nie lubi powichrzonych), zerwałam kwiatek, przytknęłam do nosa i z tym pozorem niefrasobliwości, który zawsze dobrze robi w chwilach napięcia, weszłam do kuchni. — Jestem, ciociu... sweter oddałam babci. Dlaczego 37 tak patrzysz na mnie? Przecież głowę mam w porządku. — Przeczuwałam coś takiego. Nigdy mnie przeczucia nie mylą. I stało się, matko święta... — Co się stało? Tkwiła przy blasze, z pogrzebaczem w ręku. Przez sekundę miałam nadzieję, iż Waleria zawiodła się na pogrzebaczu; może pękł, uszczerbił się? Lecz ona zaczęła grobowym głosem: — Szkoła koedukacyjna. Tego można się było spodziewać. Młody nauczyciel. Bóg wie z jakiej rodziny, czy ma zasady, o to nikt się nie troszczy. Gdyby je m