Natalia Rolleczek Rufin z przeceny i W naszej szkole ogłoszono konkurs międzykla-sowy na najlepsze wypracowanie pt. „O p i-szę rozwój nasz ego miastecz-k a". Pomysł nie taki znów oryginalny, jakby się komuś mogło zdawać. Konkursy na wszelkiego rodzaju wspomnienia, opisy, życiorysy, pamiętniki, relacje są teraz w modzie. Wszystkie zawody, grupy, pokolenia piszą w sążnistych ankietach o sobie, jurorzy czytają, krytycy komentują, gazety drukują. Nie będę bynajmniej zaskoczona, gdy otworzywszy pismo młodzieżowe przeczytam ponętny nagłówek: „Konkurs otwarty dla nastolatków: Mój pierwszy upadek". Będzie równie licznie obesłany, a może jeszcze obficiej niż konkurencyjny pt. „Moje najwyższe osiągnięcia". Pan Jan Zawadka, z zawodu stary piekarz, z zamiłowania myśliciel, twierdzi, iż w dobie światowej komercjalizacji przedmiotem handlu stało się to, co nigdy nim nie było: najbardziej osobiste doznania, przeżycia, wzruszenia. Nawet zbrodniarze piszą pamiętniki, ustala się cenę, towar znajduje nabywców. Ponoć na przestrzeni ubiegłych wieków było kilku egocentryków angażujących całą ludzkość do wysłuchiwania ich zwierzeń, tyrad i lamentów. Święty Augustyn, ksiądz Abelard, szanowny pan J.J. Rousseau. Mający się za im podobnych pchają się dziś tłumnie z rękopisami pod pachą do przedpokojów redakcji. Tyle pan Jan. ' Nie czytałam żadnego z wymienionych egocentryków, a w ogóle znam tylko dwóch: naszego zawiadowcę stacji, wielkiego miłośnika „Anny Kareniny" i pana Alfreda Zyndlera, zwanego „baronem". Mogę tez powiedzieć, że owa powszechna bezwstydność nie dotyczy Mysiegłów. U nas obowiązują nadal — powściągliwość, umiar, dyskrecja — zwłaszcza w ujawnianiu spraw tak intymnych, jak źródła dochodów. A ponadto: czy ja np. coś wiem o życiu osobistym z lat młodości mojej opiekunki Walerii, w której domu chowałam się od małego dziecka? Nic! Ani słowa. Mogę też dużo opowiadać o pożyciu zawodowym, małżeńskim, politycznym laureatów „Mój dom", „Moja legitymacja zawodowa", „Mój rozwód", lecz zupełną zagadką jest dla mnie życiorys naszej najbliższej sąsiadki, sześćdziesię-ciopięcioletniej Lidii Pokornej, której cnoty, wzniosła moralność — tak niewzruszone, jak niewzruszoną jest bezodpływowa sadzawka na środku miasteczka — zadziwiają wszystkich. Zabrałam się dziarsko do pisania, licząc na III wyróżnienie, które ucieszyłoby niezmiernie Walerię i dało pokarm jej dumie. Ona jest bardzo skryta, bardzo wymagająca, bardzo drażliwa na punkcie mego wychowania. Niestety. Już w połowie pierwszej strony popadłam w rozterkę. Pomimo afirmującego tytułu nawiedziły mnie wątpliwości, czy nasze miasteczko się rozwija, czy też upada? Bo tak: — przed wojną było dwa tysiące mieszkańców, teraz jest trzy — to dobrze. — było pięć ciasnych sklepików z wędlinami, stale otwartych; teraz są dwa duże, dość często zamknięte; też raczej dobrze. Ludzie powinni jeść mniej mięsa, więcej jarzyn i ryb. — nie było uprzemysłowienia, teraz jest państwowa fabryka opakowań szklanych. Czy jej właściciel ]lały. a z krząta się przy blasze, podaje mi obiad. Dlaczego tak mało jesz? Ręczę, że wpadniesz a iiorobc. Już nawet od jakiegoś czasu przybladłaś. Ja wszystko widzę. Trzeba znów zwężać sukienkę w pasie. Rośniesz, niedługo już zaczniesz siedemnasty, powinnaś tyć, a ty chudniesz. Dla okazania jak bardzo pragnę utyć, zaczynam głośniej łykać barszcz. Waleria postawiła przede mną naleśniki. — Macie nowego nauczyciela. Nic mi o tym nie mówiłaś. Jakiś Rufin. Imię cudaczne i w dodatku nie /ych stron, podobno młody. Czegóż on was może ,.yć? Matematyki. No proszę! Matematyką to podobno ogromna iedza. Księgowy z fabryki zawsze mi to mówi. Myśla-m, że w ósmej klasie powinien uczyć stary profesor, iki na pewno nie pomyli się w rachunkach. — To algebra. — Dobrego nauczyciela §zkoła się nie pozbywa, trzy-ają, jakby samego pana Boga złapali za nogi. Ten i > usiał pewnie dobrze dokuczyć i przysłali go do nas, ¦by się pozbyć. — Niepodobnego! — A ty skąd wiesz, jak było? — Skąd? — zachłysnęłam się, kawałek naleśnika utkwił mi w gardle, nie mogę wykrztusić słowa. Jak wytłumaczyć Walerii, że Rufin jest poza wszelkimi zarzutami? Już samo podejrzenie, że on mógłby być wyrzucony, jest oburzające. — Ciocia jeszcze sama się przekona! — Jak powiedziałaś, że się przekonam? Też właśnie tak sobie myślę: poczekamy, zobaczymy, co on za jeden. Nazywają go „Rufin w czerwonym krawacie" — cóż to ma znaczyć? — Prowadzi ZMS w szkole... — bąknęłam. — Aha! Wolałabym, żebyś mówiła wyraźnie. Tak jakoś dziś wszystko trzeba wyduszać z ciebie... — Powiedziałam, że prowadzi ZMS w szkole. — No to co z tego, że prowadzi? Cóż on tam może zaprowadzić? Każe chłopcom i dziewczętom chodzić w czerwonych krawatach — i tyle? Nauczył ich czegoś, skłonił do jakiejś pożytecznej roboty? — Skąd mogę wiedzieć, skoro ja tam nie należę, ciocia sama mi zabroniła! To była prawda. Gdy wyraziłam chęć, Waleria sprzeciwiła się stanowczo. „Wystarczy, że macie już w szkole tę koedukację. Nie życzę sobie, żebyś należała do żadnej organizacji, chodziła na jakieś apele, zbiórki, marsze, jeździła na obozy i tłukła się po nocach ze śpiworem na plecach. Do spania masz łóżko. Musisz dbać o swoją opinię i być skromną dziewczynką". Swój pogląd na demoralizujący wpływ śpiwora wyłożyła jasno mówiąc do Bebłowej: „Po co jej należeć do organizacji, skoro i tak nie pójdzie na wyższe studia? Musi pracować, wyjść za mąż, mieć dom. Słyszałam o dziewczynach, które w młodości tłukły się po wycieczkach i włóczyły ze śpiworem. Nigdy nie założyły porządnej rodziny. Miały życie byle jakie, jak i to spanie w śpiworze". Przypomniawszy sobie to wszystko rzekłam rozżalona: — A teraz widzi ciocia, że nic nie wiem. — Widzę... — odparła tak znacząco, iż podniosłam wzrok znad talerza. — Co ciocia widzi? — Zmieniłaś się ostatnio. Nic mi nie mówisz. — Jak to: „nic"? — zawołałam oblewając się rumieńcem. — A co mam mówić? Manewr był tchórzowski. Nie byłam zdolna opowiadać o tym, co zdarzyło się na zabawie. Czyżby Waleria o to właśnie miała do mnie pretensję? Jej odpowiedź była dumna i wspaniałomyślna: — Ja ci niczego nie każę. Jak nie chcesz, to nie. Zjadłaś, weź ten sweter i zanieś do Lidii. Za robotę nic się nie należy. Rada nikczemnie, że mogę zemknąć z jej oczu, schwyciłam pakunek, wybiegłam z domu na ulicę. 30 W rozpędzie wpadłam na kogoś, kto przytrzymał mnie ttt. ramię: — Dokąd tak prędko? — spod słomkowego staroświeckiego kapelusza, przepasanego czarną wstążką, uśmiechała się przyjaźnie twarz pana Jana. — Byłabyś sobie nos rozbiła! -— Ja do panny Lidii ze swetrem. Może pójdziemy razem? Skrzywił się. Uświadomiłam sobie, jakie głupstwo palnęłam. Ich zawzięta nieprzyjaźń była czymś zadziwiającym! Gdy mijali się oboje na puściuteńkiej ulicy, Lidia schodziła na sam kraj, jakby środkiem toczył się 31 kłąb żmij i przyśpieszała kroku, spuszczając oczy. Piekarz, patrząc przed siebie kamiennym wzrokiem, sięgał mechanicznie dłonią do kapelusza, żeby poprawić go na głowie. Nigdy nie zamieniali słowa. Nigdy też nie odważyłam się pytać staruszka, skąd ta zaciekłość, lecz dziś sprzeczka z Walerią natchnęła mnie zuchwalstwem. — Pan jej nie lubi. Ja wiem. I ona pana też. Dlaczego? Podniósł wysoko siwe brwi. — To już i ciebie ogarnął szał ankietowania? Co jeszcze chcesz wiedzieć? — Już nic! Jeśli pan odpowie na to jedno... — Panna Lidia jest mysiegłowskim Aniołem Stróżem, a ja spod opieki skrzydeł już wyrosłem. Że nasi tak się liczą z tym, co ona powie? — skrzywił się z miną chytrze kpiącą — zajęci liczeniem dochodów i rozchodów cenią sobie anielskość ponad złoto. Westchnęłam czując, że niczego więcej się nie dowiem. — A ja wiem, dlaczego jej nie lubię. Gdy ona patrzy na mnie, mam wrażenie, że nic dobrego we mnie nie ma. I że nie będzie. Czuję wyrzut w jej spojrzeniu, że taka wyrosłam, istny chwast. Pan Jan zdawał się być zadowolony z mej wypowiedzi. — Ano widzisz. Niektórym się udaje czynienie z siebie wzorca i nie ma rzeczy, która by do niego przymierzona nie okazała się być gorsza, z uszczerbkiem i naganna. Mnie na przykład wytykają, że w moim wieku zamiast oglądać się za miejscem na cmentarzu, przemy-śliwujt; nad tym, żeby w Mysiegłowach urządzić stałą wystawi; sprzętu kowalskiego. Bo to musisz Wiedzieć, że nasze strony z dawien dawna były ośrodkiem tego kunsztu. Gisernie tu były i niejedna broń powstańcza 32 wyszła od nas. Uzbierałem trochę tego... Myślałem urządzić wystawę na jednej ze ścian w Radzie Narodowej. Ale nie ma na to zgody prezydium. Ktoś wybitny w Mysiegłowach, czyjego nazwiska się nie wymienia, rzekł, iż nie przystoi, aby piekarz z fa-•hu i dawniejszy czeladnik zabierał głos w rzeczach, o których mogą wypowiadać się znawcy i uczeni. Prędzej na ścianie powieszą reklamę wyjazdu na księżyc, niżbym ja tam się dostał ze swoim żelastwem. Bo to jeszcze i ten wzgląd rolę odgrywa, co inni powiedzą na to? Za czym przykrócono mnie i skarcono za chęć zadzierania nosa. U nas to już tak bywa, że jeśli ktoś jeden chce zrobić coś, czego inni nie robią, niechybnie narazi się na śmieszność. Ale z takich rozważań nic dobrego. Więc lepiej ty idź z tym swetrem do panny Pokornej, którą rodzice stawiają za wzór swoim dzie- 3 — Rufln z przeceny 33 I ciom. Idź i słuchaj, co ona ci powie, jeśli nie chcesz narazić się opinii. Jej niczym nie przekonasz, gdyż nie istnieje sposób na anioła. Tam trzeba tylko ugiąć kolana i uchylić czoła... Głos mu się zaciął, uczynił porywczy gest i wzburzony niezmiernie, zapomniawszy o pożegnaniu ze mną, ruszył w drogę, wystukując ostro laską po kamieniach. I ja też poszłam swoją drogą nie rozwikławszy tajemnicy zaciekłej nieprzyjaźni łączącej te dwie osoby. Przypomniało mi się, co mówiły o pannie Lidii kobiety: Panna Pokorna była młodziutką osobą, gdy pewien znakomity młodzieniec, podobno zupełnie wyjątkowy pod względem przymiotów fizycznych i duchowych, oświadczył się o jej rękę. Dziś ta ręka jest pożyłkowa-na i gąbczasta, lecz sądząc z fotografii pięknego kominka, pokazywanej gościom, uroczego kominka, w którym pani Lidia niegdyś własnoręcznie zapalała ogień na przyjazd narzeczonego, dłoń musiała być rzeczywiście piękna! Szlachetny młodzieniec postawił warunek: niech narzeczona przepisze aptekę na jego nazwisko i oboje wyjadą z Mysiegłów. Lideczka stanęła przed strasznym wyborem: tam narzeczony i wyjazd, tu — matka samotna i apteka. Wybrała matkę. O aptece nic się nie wspomina. (Po latach ją upaństwowiono.) Narzeczony odjechał. Dziś, ponoć, piastuje wysokie stanowisko w Kanadzie. Przez dyskrecję pani Lidia nie wspomina jakie. Całe Mysiegłowy wraz z okolicą wiedzą, że ta niezwykła kobieta poświęciła swoje szczęście wyrzekając się dla matki narzeczonego, który był jej godzien — w każdym szczególe fizycznym i duchowym. Od wielu lat matka z córką mieszkają razem. Staruszka, dziś osiemdziesięeiopięcioletnia, zajmuje wspólnie z Lideczka pokój i kuchnię. Zajmuje! To zbyt wiele 34 . powiedziane. Ośmiela się tkwić w kątku, przesuwa popod ścianami, znika w kuchni. Jej głuchota jest darem miłosierdzia zesłanym wprost z nieba: uniemożliwia słuchanie uwag w rodzaju: „...moja droga, po tym co ja zrobiłam dla ciebie, mam chyba prawo spodziewać się, że nie będziesz mi się sprzeciwiać?" albo: „...poświęcając się dla ciebie, zrezygnowałam z czte-ropokojowego mieszkania w Warszawie..." itd. Gdy widzę je obie razem: staruszeczkę zanikającą coraz bardziej w fotelu i panią Lidię, rozrastającą się, i wypełniającą sobą pokój, staje mi przed oczyma klatka z puchatą białą sową, dziobiącą siwą mysz. Ale to nie wszystko! Wchodząc do ich pokoju ulegam często złowieszczemu przywidzeniu: zobaczę staruszkę martwo leżącą na podłodze, z podkurczonymi nogami — jak ptaka zabitego mrozem, a Lidia, nachylona, trzyma stopę na jej gardle. Nie jest to znów tak bardzo nieprawdopodobne — ostatecznie, panna Pokorna w ten właśnie sposób traktuje matkę od lat. Weszłam na podwórko i stamtąd do kuchni. Staru-szeczka przypominająca w swym brązowym odzieniu figurkę kapucyna stała twarzą do okna. — Dzień dobry, przyniosłam sweter... Spojrzała na mnie, skinęła głową, położyła palec na ustach i wzrokiem wskazała na drzwi. Za nimi toczyła się rozmowa. Jego nazwisko wymówione z głośną irytacją sprawiło, że pozostałam w kuchni. Rozmawiającymi były Fenia i pani Lidia. Fenia: — Powinien był w pierwszym rzędzie poprosić o przedstawienie go pani... Lidia (słodko): 35 — Ach, pani Feniu, ja tak mało wymagam od świata! Fenia (energicznie): — Było nam wszystkim wstyd i przykro, żeby tak sobie zlekceważyć! — Nie liczę na żadne awanse od ludzi. Kto dziś ceni zalety duchowe, jakieś wyższe wartości? Byłam natomiast niemile zaskoczona, że ani razu nie poprosił panią do tańca. Wciąż tylko z Wandą i Wandą... Ten przytyk musi Fenia przełknąć. Ona, tak lubiąca popisywać się powodzeniem u mężczyzn. Z fałszywą tkliwością odpłaca za żądło ukłuciem: — Dotknęło mnie, że gdy pani weszła razem z Wandą, on jakby wcale pani nie zauważył; od razu podbiegł do tamtej. Cóż to za sposób? ¦— Młody, nieobyty człowiek; bez manier. A ten pomysł, żeby schwycić tę małą wpół i wywijać nią w tańcu przed wszystkimi na środku sali, jak się pani podobał? — Mnie?! — Ja dawno wyrzekłam się błyszczenia-w świecie, choć miałam warunki. Większą radość sprawiło mi poświęcenie się dla matki — staruszki... Ale tyle młodych, strojnych kobiet czekało na zaproszenie do mazura. Zdaje się, że i pani nie tańczyła? Wiem, że pani nie zależało na tym, jednakże z racji stanowiska przewodniczącej komitetu rodzicielskiego... — Jestem tylko skarbniczką... — Tym bardziej więc, tym bardziej, pani Feniu! Zabawa miała ładne założenia, słuszny cel i do czegóż doszło? Jakaż to przykrość dla nas wszystkich, którzyśmy na to patrzyli! — To, na co pozwolił sobie wobec mego wuja, to niesłychane! 36 — Sądzę też, że pan Piotr Kwaczek nie puści tego płazem. — Przy tym ta suknia Wandy, te ramiączka, owsy, jakie to niesmaczne! — Czy ona miała kiedy gust? Pieniądze owszem, ale bytek pieniędzy zabija gust. — Słusznie, pani Lidio! — Natomiast pani toaleta, pani Feniu, przypominała mi mój pierwszy bal, po prostu rozkoszna. A o tym Rufinie chcę pani coś w całkowitym zaufaniu powiedzieć, na ucho. Szept stłumiony, potem okrzyk Feni: — Coś podobnego! — A widzi pani... Nieomalże widziałam wymienione przez nie spojrzenie pełne zgrozy i zachwytu. W tej chwili staruszka, nie ruszając się od okna, dała mi szybki znak, pokazując na drzwi. Czas było odejść. Ukłoniwszy się kapucynkowi wyszłam z kuchni na palcach. Szłam drogą prędko, ale ani mój rozpęd, ani wiejący wiatr nie zdołały ostudzić podniecenia. A więc już doszło do tego. Boże mój! Będą o nim plotkować, nie przyznając się, że owe brednie wyszły od nich. Lidia nie miała nic innego do roboty, a Fenie rozsadzała zawiść o sukces Wandy na zabawie. Nawet i mnie nie oszczędziły. Byłabym może i dumna z tego, gdyby nie pewność, że na tym nie poprzestaną. Stanąwszy przed naszym domem, przygładziłam włosy (Waleria nie lubi powichrzonych), zerwałam kwiatek, przytknęłam do nosa i z tym pozorem niefrasobliwości, który zawsze dobrze robi w chwilach napięcia, weszłam do kuchni. — Jestem, ciociu... sweter oddałam babci. Dlaczego 37 tak patrzysz na mnie? Przecież głowę mam w porządku. — Przeczuwałam coś takiego. Nigdy mnie przeczucia nie mylą. I stało się, matko święta... — Co się stało? Tkwiła przy blasze, z pogrzebaczem w ręku. Przez sekundę miałam nadzieję, iż Waleria zawiodła się na pogrzebaczu; może pękł, uszczerbił się? Lecz ona zaczęła grobowym głosem: — Szkoła koedukacyjna. Tego można się było spodziewać. Młody nauczyciel. Bóg wie z jakiej rodziny, czy ma zasady, o to nikt się nie troszczy. Gdyby je miał, nie dawałby zgorszenia. — Jakiego zgorszenia? Nadal wpatrując się w pogrzebacz, jakby czarne że-laziwo wchłonęło występki świata, rzekła posępnie: — Nic mi nie mówiłaś, ale to i tak przyszło do mnie; tańczyłaś boso, z rozpuszczonymi włosami, nie krępując się, że wszyscy patrzą. Zrozumiałam: sprawa nabierała rozpędu; kółeczka puszczone w ruch przez mysiegłowski wzorzec anielski, zaczynały się obracać. Ogarnął mnie gniew. — Kto cioci to wszystko opowiadał? — Żona zawiadowcy była u mnie, gdy poszłaś! — Aha! I co jeszcze mówiła? — A przecież jemu wypadało prosić mężatkę do tańca. Pełno ich było. W dodatku — oskarżenie nie mogło pEzejść przez gardło — w dodatku podrzucał cię do góry! Jak na dożynkach! — Nie podrzucał, tylko przerzucał z ramienia na ramię, a to wielka różnica. — Gdy chodzi o zgorszenie —- nie ma żadnego. — Dlaczego? — Wolałabym, żebyś mi była wszystko sama powiedziała — rzekła tak posępnie, jakby widziała mnie już 38 linczowaną na placyku, gdzie w piątek baby sprzedają drób. — Co na przykład? — Podobno on... oberwał na zabawie cały dół sukni... — Jakiej sukni?! — No tej... — objaśnienie przychodziło jej z coraz Większą trudnością — no tej z owsem... Wandy Bebło-wej. — Wcale tak nie było! — Musiało coś być. — Było, ale nie to, co ciocia myśli. — A widzisz. — Co widzę? — Żeś mi nie mówiła tego. Nie powinien był klękać przed tobą. — Nie klękał przede mną, tylko w tańcu. Taka jest figura. — Nauczyciel nie jest od figur, tylko od wychowywania. — Ale nadleśniczy też klęczał przed położną, a zawiadowca przed sekretarzem popu! — To są mężatki, wszyscy je znają, a on pierwszy raz u nas, w dodatku publicznie... Na takie obejmowanie się w tańcu młoda dziewczyna może pozwalać sobie tylko z narzeczonym. — Cooo? — wybuchnęłam śmiechem. — Ciocią cłiy-ha nigdy nie tańczyła w życiu! Urwałam zaskoczona nagłą zmianą na jej twarzy; zazwyczaj zaciśnięte surowo usta zadrżały, na szyi i policzkach wystąpiły czerwone plamy. — Nie mów głupstw! Ja też bawiłam się w młodości, jakżeby nie? Tańczyłam... na sylwestra, trzy razy pod rząd z pewnym kawalerem. Syn naczelnika z akcyzy. Poważny starający się, nie żaden absztyfikant. Wszystkie panny w okolicy mi zazdrościły. Jak on prowa- 39 t nim w pierwszej parze, lam była pozwolić sobie /. miał poważne zamiary. . r o moją kokardę nikt nie pro-twlo, pod nogami tańczących. ś o mnie powiedziano... nie dbam, co... Wystarczyło, •by się więcej nie pokazał. Pamiętaj — mężczyzna to ¦hórz! tchórz! Celowała wyciągniętym pogrzebaczem w pierś nie- . idzialnego dla mnie wiarołomcy. Ale ona go widziała! W nagłym olśnieniu pojęłam, iż cień tamtego był stałym mieszkańcem naszego domu. Waleria, nosząc go >v sercu, obcowała z nim od lat. Dźwigając siwą głowę -nad maszyny do swetrów przygważdżała tchórza do ściany wzrokiem potępienia. Nienawidziła go i nie mogła się z nim rozstać, jak z czarną suknią noszoną na co dzień i od święta. Dla kogóż, jak nie dla niego, od lat nacierała się niestrudzenie nalewką na liliach? Z zapamiętania wyrwał mnie głos Walerii pełen goryczy: — Gdy wzięłam cię do domu na wychowanie, przysięgłam sobie, że nie dopuszczę, abyś miała ucierprcć przez jakiegoś tam chłopca, tak jak ja... Ale to jeszcze nie wszystko; tutaj śledzą, jak ciebie wychowuję. Nikt nie pomoże, lecz każdy czuje się w prawie krytykować. Niech ci się powinie noga, powiedzą: „jaka opiekunka, takie dziecko". Gdybyś nie wyszła za mąż, powiedzą, że to przeze mnie. — Dlaczego tyle o tym wyjściu za mąż?! — wybuchnęłam. — Przecież mam czas, jeszcze chodzę do szkoły. Twoja historia zdarzyła się dawno, a teraz są inne czasy! — Czasy są inne, ale ludzka zawiść i złość nie zmalała. Masz szesnaście lat. Za dwa — powinnaś mieć sta- 41 rającego się, z poważnymi zamiarami. Najpóźniej w dwudziestym roku wyjść za mąż. — Dlaczego? — A co warta jest dziewczyna, która w swoim czasie nie wyjdzie za mąż? Musi potem brać takiego, który 'ją zechce. — Wcale nie musi! wcale nie musi! kto powiedział, że musi?! — Nie mów tego, czego nie rozumiesz. Nie weźmiesz w porę upatrzonego i miłego tobie, potem będziesz całe życie mieć żal i sięgniesz po pierwszego lepszego. — Zostanę starą panną. Skrzywiła się wzgardliwie. — Wtedy nikt nie powie: „żadnego nie chciała", za to każdy naurąga: „nikt jej nie brał". Takie jest ludzkie miłosierdzie dla samotnych kobiet. Mówisz: „świat się zmienia". Ale czy jeżdżą po nim mercedesy, czy stare bryki, niezamężną kobietę po dawnemu otacza lekceważenie. I choćby była rozumniejsza, lepsza od dziesięciu mężatek, nikt jej nie zaprasza, nikt się z nią nie liczy, żyje odsunięta jak sucha gałąź; każdy może ją nadepnąć, każdy odtrąci... Teraz już naprawdę ogarnął mnie gniew. %~ Ale dlaczego akurat za dwa lata powinnam się zaręczyć? dla kogo? Sięgając po puste wiadro na wodę, rzekła: — Po to, żebym ja, schodząc ze świata, nie widziała cię samotną, bez opieki. Kończę siedemdziesiąt lat i chcę przed śmiercią widzieć tego, czyją będziesz żoną. W pustej kuchni stałam ze ściśniętym gardłem niezdolna wydobyć głosu. Od studni słychać było brzęk spuszczanego łańcucha. Wiadro zanurzało się w czarną, lodowatą głąb. Na wyobrażenie tego zimna, tej otchłani, czarności ogarnął mnie lęk i przeniknął dreszcz. 42 Waleria wracała z wiadrem. Zdyszana, przystanęła w progu. Poskoczyłam, żeby wziąć ciężar z jej rąk. Sprzeniewierzywszy się w duchu wszystkim jej wymaganiom przynajmniej w kuchni postaram się jej to wynagrodzić. W klasie przed lekcjami zastałam zamieszanie, opętane krzyki i śmiechy. Chłopcy tłoczyli się przy ławce, gdzie siedział Janik. — Wiesz, co Maciek powiedział? — zawołała Baśka. — Skąd mogę wiedzieć? Dopiero co weszłam. —• Że nie rozumie, jak my możemy się tak wygłupiać z tym Rufinem i że on zrobi z niego balona. — Nieprawda! —; zdjęta nagłym lękiem pomyślałam, że u Maćka wszystko jest możliwe. — Jak on mógł tak powiedzieć? — Nie wierzysz? No to idź, idź, spytaj go?! Siedział rozparty na ławce, z tym swoim nonsza'- lancko-niedbałym uśmiechem, w którym objawiał się cały Maciek taki, jakim był — uparty, niedbały, lubiący imponować; zdaniem grona: zakała klasy i rozsadnik demoralizacji. A przecież uczynny, dobry kolega, gdy w humorze, pomysłowy. Każda z dziewczyn chętnie by z nim chodziła, lecz on, lekceważąc ogół, nie wyróżniał żadnej. Przyszedł do nas repetować ósmą. Jego rodzice rozwiedli się w Katowicach, Maciek dostał ojczyma, wstyd mu było przenosić się z dużego miasta do naszej dziury, gdzie musiał zamieszkać w małym, wiejskim domku z samotną, starą babką. Toteż nie omie-szkiwał przy lada okazji zaznaczać swej pogardy i lekceważenia. To wszystko za czym nasza młodzież wzdycha — motor, kino, kawiarnia on już dawno poznał i jak sam określił — zdążył się przesycić. Jego ojciec to duża osobistość w zjednoczeniu węglowym. Nauczyciele 43 o tym wiedzą i jak gdyby starali się mieć dodatkową cierpliwość wobec nieznośnika, ale go nie lubią. Zabrzmiał dzwonek, zajęliśmy miejsca. Wszedł Rufin, zaczęłam żarliwie wmawiać w siebie, iż to, co Maciek zapowiedział, było tylko przechwałką. Nic głupiego ani wstrętnego nie powinno zajść na matematyce. Rufin odnosił się do Maćka jak do każdego z nas, więc gdyby teraz... Szturchanie koleżanki poderwało mnie z ławki. Nauczyciel powtórnie wywoływał moje nazwisko. Miałam objaśnić metodę rozwiązywania zadań omawianego typu. Choć temat był łatwy, poplątałam się zaraz na początku i dławiło mnie w gardle. Oczekiwałam wybuchu draki zapowiedzianej przez Maćka, wyczuwałam napięcie w klasie i to peszyło mnie najokropniej. Zdenerwowana zamilkłam. Rufin spojrzał na mnie zdziwiony. ¦— Nie zrozumiałaś tematu czy nie przerobiłaś go w domu? — Tak — odrzekłam zrozpaczona. — Nie zrozumiałam. To znaczy zrozumiałam i nie przerobiłam go. W klasie rozległy się chichoty. Był taki nastrój, że każda najgłupsza wypowiedź musiała wywołać śmiech. Ale wypadło to tak, jak gdybym ja kpiła sobie z pytania nauczyciela. Rufin poczerwieniał i zamykając notes rzekł porywczo: — Proszę siadać. Postaraj się na następną lekcję być lepiej przygotowana. " Szukał oczyma w notesie. Wstrzymywaliśmy oddechy. Wysyłałam błagania duszy w powietrze, aby nie wywołał Maćka... — Janik, proszę do tablicy. Stało się. Spuściliśmy oczy na pulpity. Maciek niezgrabnie wyszarpnął wysokie, ciężkie ciało z ławki. Kolebiąc się, z pochyloną blond głową ruszył do tablicy 44. jak do ataku. Zapadałam się w sobie i tylko moja głowa utrzymywała się jakimś cudem na powierzchni, żeby ku własnej udręce widzieć i słyszeć błazeństwa Maćka przed tablicą. Coś tam bąknął ni w pięć, ni w dziewięć, zgubił kredę, schylił się i z umyślną nie-zdarnością macał dookoła. W klasie zapanowała niezdrowa wesołość. Rufin musiał to w końcu zauważyć, lecz nie zmieniając tonu rzekł spokojnie: —¦ Jesteś dziś zupełnie nie przygotowany. Maciek wyprostował się założył ręce do tyłu. —¦ Tak jest, panie profesorze. Jestem dziś zupełnie nie przygotowany. Chichoty. Rufin wpatrywał się w twarz młodzieńca, uśmiechającą się z łagodną bezczelnością. — Dlaczego? — Dlaczego co? — spytał z głupia frant przykładając dłoń do ucha, jak gdyby był głuchy. — Audytorium dostawało wypieków z podniecenia. — Dlaczego jesteś dziś nie przygotowany? — A bo ja tak normalnie. Nie byłem usposobiony. W ogóle. Któryś ryknął krótkim śmiechem. Rufin odwrócił się twarzą do klasy. Chichoty przycichły. Czekano w napięciu, jak on teraz zareaguje. — Za szczerość należałby ci się osobny stopień. Ale ja niestety nagradzam wiadomości, a nie popisy. Zapewne na następną lekcję będziesz jeszcze gorzej usposobiony? — Ja też tak myślę — odparł nadrabiając miną. — Przynajmniej w tym punkcie jesteśmy zgodnego zdania. Jaki stopień proponujesz, żebym ci postawił? Już bez poprzedniej nonszalancji Maciek odparł zdławionym głosem. — Nie będę się zakłamywał przed panem, że mi zależy na stopniach. Wcale mi nie zależy. Nienawidzę szko- 45 ły. Nie obchodzi mnie również stopień z zachowania. Powinienem był dawno dostać z niego niedostateczny i mój ojciec powinien być zawiadomiony. Szkoła powinna była napisać, żeby przyjechał. Więc ja tym bardziej mam powody, żeby znienawidzić szkołę — odetchnął. — To już chyba mogę wrócić na miejsce? — Możesz. Maciek usiadł w ławce, bokiem do klasy, trzęsącą się dłonią odgrodził twarz od wgapionych weń oczu. Nikt się już nie śmiał. Wszyscy byliśmy jacyś zażenowani. Miała być draka, a wyszło coś całkiem innego. Rufin ze wzrokiem utkwionym w głowę Maćka, odwracającą się uparcie od klasy, rzekł: — Jestem zdania, że posiadasz duże zdolności matematyczne. Na razie jednak używasz ich, ażeby utrzymać się poniżej przeciętnego poziomu. Jestem od niedawna waszym nauczycielem, sądzę jednak, że nie będziesz mieć nic przeciwko temu, żebym ja porozmawiał z twoim ojcem? Maciek podniósł się, zaczerpnął tchu, chciał coś powiedzieć, skończyło się na potrząśnięciu głową. Rufin czekał. — On... — wyrzucił z siebie Maciek — on nie będzie miał czasu. —• Zostaw to mnie. Maciek otworzył usta, lecz tylko machnął ręką i usiadł. — Do tablicy Barbara Wronkówna... Baśka brzęczała nad zadaniem niczym mucha topiona w rosole. Rufin stanął twarzą do otwartego okna. Patrzyliśmy na niego jak na coś zaskakującego. Ani rnzu nie podniósł głosu, nie krzyknął na Janika. Ze zmarszczonym czołem, jakby coś w sobie przegryzał, wodził wzrokiem po płaskim ubogim widoku: oto remiza i piasek rozbabrany przez dzieci, gęsi taplające 48 ¦i'; w nieśmiertelnej sadzawce, czerwona ściana stacji, ¦ yny uciekające daleko, byle jak najdalej od Mysie-Któw... Ścisnęło mi się serce. Czyżby on też myślał 0 odjeździe? A czymże takie Mysiegłowy mogły nęcić? 1 czy my wszyscy w klasie nie zachowaliśmy się wred-nie? Zamarzył mi się nagle koniec roku. Rodzice dziękują Rufinowi, ściskają mu dłonie, już się przekonali, że nowy nauczyciel jest wart wszystkich pochwał... Stoi pośrodku sali, już nie w „koszuli z przeceny", ale w wizytowej, a ja w białej bluzce koronkowej wręczam mu kwiaty... Dzwonek na przerwę doprowadził mnie do przytomności. Ledwie nauczyciel znikł za drzwiami, wrzaskliwa czereda otoczyła Maćka. — Po coś się tak wygłupił? — Rufin naskarży dyrektorowi... — Oberwiesz pałę z zachowania... — Wyleją cię... Maciek rozepchnął gromadę i wychodząc na korytarz rzucił z pogardą: — Osły! Następna lekcja — fizyka. Prowadzi ją pani Alicja Piskorowa zwana prywatnie Lusią, zamężna za siostrzeńcem Kwaczka. Najmłodsza z grona, bardzo szykowna i dbająca o swój wygląd, lubi się stroić. Uczy pierwszy rok i pewnie dlatego taka jest drażliwa na punkcie swego autorytetu. Pani Alicja narysowała na tablicy coś niby łódź na falach (chodziło o określenie ciężaru cisnącego na wodę) i wywołała do odpowiedzi Maćka. — Janik, co powiedziałbyś o tej łodzi? Dźwignąwszy się leniwie z ławki Maciek wzruszył ramionami. — Nic bym nie powiedział, pani profesorko. Tyle że ta krypa prędko by zatonęła... 47 Klasa ryknęła śmiechem, pani Alicja poczerwieniała. Maciek uśmiechnął się z miną niewiniątka. Spragnieni odprężenia po emocjach z poprzedniej lekcji śmieliśmy się jak opętani. Pani kazała Maćkowi wyjść za drzwi, a sama pobiegła ze skargą do dyrektora. Miny zrzedły nam na wiadomość, że dyrektor potępił surowo zachowanie się Maćka, nasze uznał za niewłaściwe i winowajcom kazał przeprosić nauczycielkę. W czasie gdy pani Alicja wylewała swój żal przed dyrektorem, na parkiet szkolny, niczym do megaronu w greckiej tragedii, (którą dzięki łaskawości Bebłów oglądam czasami w telewizji) wkroczył los w postaci starej Paculowej z torbą w ręce. Paculowa ma rentę i mieszkanie u krewnych, ale treść jej życia stanowi łazęgowanie i wypełnianie rozmaitych posług. — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus... — zagaiła wchodząc do pokoju nauczycielskiego, gdzie Ru-fin, nieświadom tego, co się dzieje w kancelarii, siedział samotnie z książką w ręce. — Słucham... — odparł odkładając podręcznik. —¦ Co was tu sprowadza? — Luśkę Alojzową zastałam? — Luśkę Alojzową? — zastanowił się głośno — Nikt tu taki nie pracuje. — E, co też pon gadają. Luśka przecie tu ucy. Nie wie pan? Ta, co się wydała za Alojza. Trzy roki temu. Już ji dawno pasowało, bo bardzo w sobie przybrała. Tako jako ji matka. Ale co nie mają przybrać, kiedy ojciec pracuje w kontraktacji i co dzień schab w domu pieką? To pon Lusi nie znają? — Jakie nazwisko? — No, przecie, po Alojzie... Piskor. — A, to chodzi o panią Alicję? — Tyz to mówię. Pan nie będzie krzyw, że se siende? — Oczywiście, proszę siadać... 48 Nogi bolą od tego chodzenia. Ale przyniosłam prezent od Józków. Tylko żeby Franuś nie musiał ucyć się tyle tyj fizyki, bo suchot w końcu dostanie. To już skaranie boskie, żeby tak mencyć... Ale komplecik bardzo ładny, ino trza rozłożyć... — ciągnęła grzebiąc w torbie i wyjmując zeń miękkie zawiniątko. — Tyle że papier przemók od sera i wszystek roz-laz. To pon dadzą Lusi, ze swojij łaski i powiedzą, że Paculowa przyniosła od Józków. Papier, istotnie, był w strzępach, zatem halka, majtki i koszula zostały rozłożone przed Rufinem na stole. Rzucił okiem i raptem wstał z krzesła, jakby go coś podniosło. —• Schowajcie to. Nie będę tego wręczał. — E, cóż pon taki wstydliwy? Pewnie jesce nieżonaty — zachichotała radośnie. — Ale komplecik trza wzioać, bo kupiony. — Ładujcie to do torby i proszę stąd wyjść! * — Bufin * przeceny — Nie trzeba się złościć, bo nieładnie. Na drugi roz pon tyż coś dostaną. Wszyćkim naraz się nie da. Po sprawiedliwości każdemu. No to już idę, bom swoje zrobiła. Niech będzie pochwalony... Komplecik leżał na stole w całej różowości tak, jak go babina rozłożyła. Rufin spoglądał na niego i zapewne coś się w nim działo, bo inaczej nie powiedziałby tego, co powiedział. Gdy Lusia Alojzowa, czyli pani Alicja Piskorowa, zapłakana i roztrzęsiona, weszła do pokoju nauczycielskiego, za nią dyrektor i część grona, pierwszą rzeczą, na jaką padł ich wzrok, były trzy sztuki damskiej różowej bielizny. — Co to ma znaczyć? — spytał ostro dyrektor. —- A... to taki zwyczajowy prezent dla pani Alicji Piskorowej — i jakby go coś kopnęło, dodał — nasze profesorki zasłużyły się organizowaniem kompletów. Dzisiaj obserwujemy pociąg profesor ek do brania komplecików. Wyszedł pozostawiając grono w osłupieniu i Lusię szlochającą od tej nowej kompromitacji. Sprawa kompleciku rozogniła niebo nad Mysiegło-wami. W każdym domu dyskutuje się, czy Rufin miał, czy nie miał prawa tak się wyrazić? Sprawa ma głębsze podłoże: nasi mieszkańcy żywią większe zaufanie do zamężnych nauczycielek i nieradzi widzą w szkole nowe twarze, tak to uzasadniając: „Mężatki siedzą na jednym miejscu i nie będą starać się o przeniesienie, do miasta. Młode nauczycielki muszą się ładnie ubrać, wtedy prędzej wyjdą za mąż i zostaną u nas. Kawiarni ani kina w Mysiegłowach nie ma, więc niech chociaż mają te prezenty". Rozsądniejsze nauczycielki usiłowały wyperswadować ten zwyczaj ofiarodawcom — na próżno. Rodzice pochodzący ze wsi mieli nieodparty argument: „W Bą- 50 blowicach ofiarowali nauczycielowi taki zegar, że dwóch ludzi go niosło. Cóż to, nas nie stać na taki, który nosi się w kieszeni?" Rufin wyśmiał nałóg posyłania prezentów i teraz ze wszech stron sypią się takie mniej więcej zdania: „Wtrąca się w nie swoje sprawy". „Ledwie przyszedł, już chciałby rządzić". „Sami mamy rozum, wiemy, jak należy postępować". „Ubliżył nauczycielce. I to ma być wychowawca". „Tadziowi postawił niedostatecznie, choć dziecko ma robaki i do głowy mu nauka nie idzie". „Już Kwaczkowi ubliżył na zabawie. Stary pił za swoje pieniądze. Wolno mu było". „Kasi zapodziała się książka z biblioteki. Rok o nią był spokój a on, ledwo zajął się biblioteką, zaraz kartki porozpisywał o zwroty. Mało tych książek na półkach stoi? O jedną żeby taki hałas! Kasia tak się zdenerwowała, że musiałam jej dać na kino". I tak dalej, i dalej. Waleria nigdy nic nie posyła, zbyt dumna na to, żeby się pirzypiddichiebiać. Ale też nigidy nie słyszałam z jej ust obrzydliwego wykrętu, którym matki psują swoje dzieci w Mysiegłowach: „Józia znów ma dwóje. Ja tam nie daję prezentów, to mi dziecko sekują". Miłanezowy komplecik niczym gęsta zasłona rzucał cień na grono (dyrektor jest bardzo niezadowolony). Nie wiem, czy Rufin wie, ile się gada na jego temat? Przed sklepem zetknęłam się z Baśką. Okrągła malutka twarz, obsypana piegami, białe rzęsy i brwi, suche jasne włosy rozsypane wokół twarzy. Skromniuśka, układna, wszędzie umie się wcisnąć, na jej język trafiają same wstrząsające zdarzenia. Byłaby wyśmienitą reporterką kryminalnego piśmidła. Ujrzawszy mnie, przystanęła i zaczerpnęła tchu, żeby powiedzieć: t* 51 — Ty wiesz, że Fenia poszła stawiać bańki zawiadowcy? — Triumfujący wzrok czeka, aż wydam okrzyk podziwu. — To co z tego? — pytani chłodno. — Nie wierzysz? Słowo honoru! Zawiadowca leżał w łóżku, czytał „Annę Kareninę". Wiesz, że on ją czyta co tydzień? Gdyby miał lepszą pamięć, nauczyłby się słowo w słowo. Ale że mu wylatuje z pamięci, więc co tydzień sobie odświeża. Miał bronchit, Fenia przyszła stawiać mu bańki i jak już był obłożony, miał czterdzieści baniek na plecach, zaczęła gadać o Ru-finie... — Skąd wiesz? — Bo stałam przy niej, trzymałam miednicę z gorącą wodą. „Czy pan się z tym zgadza, panie zawiadowco, że w szkole, gdzie uczą się pańskie wnuczki, mamy kogoś, kto pozwala sobie na dzikie wybryki?" — powiedziała. — A zawiadowca, co na to? „Pani łaskawa, nie z tego boku: strasznie cholera piecze!" — A Fenia? „Bańki rozgrzeją panu zepsutą krew, panie zawiadowco, i będzie pan zdrów. Pan przecież należy do honorowych opiekunów szkoły. Musi pan wiedzieć, że ten Rufin rozrzucił po pokoju nauczycielskim bieliznę mojej siostry, która tam uczy". A na to zawiadowca: „A co? pani siostra suszyła bieliznę w pokoju nauczycielskim? Niechże już pani ściągnie te bańki!" „Nie ściągnę, bo jeszcze nie naciągły. Muszą naciągnąć, aż będą czarne. Wtedy ściągnę. Nie suszyła bielizny, panie zawiadowco, tylko jej przysłano... Taki komplecik z milanezu. Pan rozumie — ludzie sami się napraszają z dowodami życzliwości. Odmówić — biorą ¦ Ule za afront. Potem są pretensje, że szkoła nie oka- ije zrozumienia... Dla świętego spokoju trzeba od cza- do czasu coś wziąć. Więc przysłano jej ten komple- ., siostra nic o tym nie wiedziała, a Rufin o mało ¦ podeptał tego jak wariat". — A co zawiadowca powiedział? — spytałam pod-iiecona. ,,To niech zwróci pieniądze!" — i wrzasnął, bo Fe-i zła, że on mało reaguje, przyłożyła mu taką bań-, że słoń by skonał. „Pan, człowiek obeznany z lite-turą, uważa, że tak postępuje ktoś normalny? Dobrze wychowany mężczyzna udawałby, że nie widzi kompleciku, bo to zawsze damska bielizna z desusami... A on, bezczelny, rozłożył go w całej okazałości, jak tfdyby to nie był milanez, a jakiś «Hłod pruski»". — I zaczęła rwać z niego bańki jak śliwki z drzewa, a zawiadowca wrzeszczał. To ci mówię, co słyszałam na własne uszy, bo Fenia spotkała mnie po drodze i kazała sobie nieść koszyk z bańkami, więc byłam, jak rozmawiali oboje. I co ty na to? Milczałam, zgnębiona. Wielki miłośnik „Anny Kare-niny" będzie odtąd przy.nazwisku Rufina przypominał sobie ból i pieczenie od baniek. Fenia znakomicie to pomyślała. — Poczekaj — Baśka odgarnęła włosy z czoła' — jeszcze ci nie powiedziałam, jak Fenia poszła z tym do Lidzi Pokornej. — Z czym?! — No z tym, co ci powiem. Niosłam koszyk z bańkami, wlazłam za Fenią do kuchni i słyszałam, jak obie gadały. Panna Lidia bardzo się zdziwiła, iż tak późno poznano się na Rufinie. Ona, podobno, już na zabawie zauważyła, że nauczyciel nie zachowywał się skromnie... m zdenerwowana — to •? to: nie skromnie. Tak po~ vwał się skromnie". I za- ukosa. To właśnie jest ta "VJ Przygotowywała się ukła- ¦ i>uje właściwy popis. Ale jesz- "iTtować, żeby mnie przypiec na ii. ciła oczka: ¦¦wnie, że ja zmyślam, ale ja mówię tyl-« »• m, że lubisz Rufina. No i tańczyliście miizura... Gdybyś komuś powtórzyła,'mie-plotkarę. " liadź zdrowa, ja już pójdę - odpowiadam "Iniy nadal. _ Aha, miałam ci powiedzieć, że UoKką. włóczkę, jaką chciałaś, Waleria będzie 'ii-i ciebie... WU;c one uradziły... - podejmuje Baśka, jakby ¦!e słysząc o włóczce - że trzeba wysłać pismo do "..tor um, niech zwrócą Rufinowi uwagę na niesto-¦wnośc jego poczynań. • - Bądź zdrowa - rzekłam z wysiłkiem. - Muszę juz naprawdę iść. Na szczęście Waleria nie zadaje żadnych pytań. bwo,m zwyczajem siedzi przy maszynie do robienia swetrów i łapie spuszczone oczka z taką zaciętością, Jnkby każde z nich było kawalerem, który uciekł od pnnny. Imponuje mi wstrzemięźliwość, z jaką odnosi Kl<; do przybierających plotek... i «nk, pewnego dnia, dwie klientki przyszły zamówić Hwotry. Rozsiadłszy się na krzesłach z miejsca wszczęły rozmowę o tym, jak Adam Bebło pobił się podobno H na zabawie z jakimś nauczycielem, o to że tamten r<> zerwał halkę pani Bebłowej... Wałeria wstała od maszyny, bez słowa zapakował;* wełnę w papier i wręczając zaskoczonym, rzekła: — Mnie płacą za robotę. Ale nie za wysłuchiwanie bredni. Idźcie z tą wełną do Zychów. Tam też robią swetry. Taka jest Waleria! Popędliwa, nieprzejednana w sądach, ale sprawiedliwa! Miałam ochotę uścisnąć ją, lecz wiem, że ona tego nie lubi. Może, gdyby miała własną córkę, sprawiałoby jej to przyjemność? Czasami mi żal, że nie jestem nią... Jestem w odwiedzinach u pana Jana. Piekarnia już zamknięta, pan Jan siedzi na ławeczce przed domem, ja obok przy nim. Milczę, lecz stary przyjaciel odczuwa moją rozterkę. On sam prawdopodobnie niezbyt dobrze się czuje. Ostatnio przybladł, zmizerniał, skarży się na ból serca. Oparty na lasce spogląda na zapyloną drogę przed nami, na czerwony budynek stacyjny, prześwitujący pomiędzy zielenią kasztanów i mówi zmęczonym głosem: — Prawda to, że wlepił w siódmej dwanaście dwój? — skinęłam głową. — Ano widzisz! — westchnął markotnie. Przez to siedzi nadal w sublokatorskiej klitce. A miał tak piękne horoskopy na pokój niekrępujący z łazienką. Wystarczyło przepchnąć lepszą notę dla Tadzia i Jurka! Nic dziwnego, nic dziwnego... A jeszcze, jak słyszałem, powiedział na konferencji: „Nie dbam o ambicję rodziców pragnących widzieć same dobre stopnie, bez pokrycia w posiadanych wiadomościach". U nas ludzie są delikatni, nie lubią takich słów prosto z mostu. Cenią sobie prywatne intymne rozmowy »5 z nauczycielem, przy herbatce w domu, jakieś niuanse... ten co ma willę i pięć książeczek samochodowych ma prawo się spodziewać, iż nauczyciel będzie inaczej z nim rozmawiał niż z takim, który dorobił się jedynie żylaków od stania za ladą w sklepie... Nie! nie byłam usposobiona do wysłuchiwania subtelnych drwin drogiego staruszka. Łaknęłam jakiejś konkretnej pociechy. Chciałam coś zrobić dla Rufina. Ostrzec czy bodaj uświadomić, że wokół niego zbiera się niechętna fala. — Żyję już siedemdziesiąty czwarty rok — ciągnął dalej — rnają mnie tu za dziwaka, aż przychodzi obcy, młody człowiek i mówi, iż słyszał, że interesuję się trochę numizmatyką, a on ma kilkanaście starych monet i „jeślibym zechciał wyświadczyć mu ten zaszczyt, chętnie pokazałby mi te swoje amatorskie hobby". Takiego właśnie użył wyrażenia. „Wyświadczyć zaszczyt" — to był zwrot czysto grzecznościowy, ale ja to oceniłem. Sam przystąpił do mnie na ulicy, przedstawił się... Nazywają go u nas „Rufin z przeceny" ¦— nie rozumiem, dalibóg, dlaczego?! — To od czasu zabawy! — zawołałam oblewając się rumieńcem. — Że nie miał białej koszuli. Tylko taką, chyba z dzianiny... Fenia i Lidia tak go ochrzciły. — „Rufin z przeceny" — powtórzył z namysłem — a może znaczyć to, że sam zawód nauczycielski, zawsze stojący powołaniem, tak zaszczytny pomiędzy innymi, poszedł w przecenę? Więc też mysiegłowianie chcą widzieć Rufina małym, zależnym od ich łaski?... Gdzieś na świecie rozstrzygają o problemach jakieś komputery, u nas w Mysiegłowach od kilkudziesięciu lat wyręcza komputery Fenia i chwalić Boga — wszyscy uważają, że lepiej być nie może. Panna Lidia Pokorna stanowi wzorzec moralności i marnie z tym, kto od tego wzorca odpadnie! — Ale dlaczego Fenia tak się na niego uwzięła? A to subtelniejsza sprawa! Rufin targnął się na z od panujący w Mysiegłowach od ich zarania. Do pory, gdy położnica zległa, gotowało się w domu ¦ liaki wody, zamawiało babkę do modlitw, przykła-o ucho do drzwi, a gdy jedna połowa fraucymeru niła zamęt biegając po domu i wyciągając z komód Ina, druga zajmowała się stanem przyszłego ojca, epiąc jego siły krupnikiem na korzeniach. I oto co dzieje? Rufin wypala głośno, że tu powinna być a porodowa z ginekologiem, dojeżdżającym z kliniki, z fachową obsługą pielęgniarską. Ośmielił się targnąć na stanowisko Feni uświęcone obyczajem... Tak, moja Marysiu, wykorzenić zwyczaj, odmienić przyzwyczajenia, wywołać w umysłach nowe skłonności — na to trzeba więcej niż Herkulesa... — Czy pan — podjęłam zdławionym głosem — mówił mu? — Cóż, próbowałem... nie bardzo chciał słuchać. Młody, jeszcze niefrasobliwy. Musi sam to zobaczyć. Gdy da sobie z tym radę, nie pozwoli się złamać, można będzie rzec, iż już dojrzał. Żeby żyć w zastałym społeczeństwie, trzeba się z nim zewrzeć w zapasach. Potem już łatwiej pójdzie... W cierpkiej mądrości pana Jana nie znajdowałam pocieszenia. Pożegnałam się z nim, woląc już być sama, ze swoimi myślami. Idąc drogą zastanawiałam się nad samotnym życiem pana Jana. Nic dziwnego, że tak przywiązał się do Rufina. Jakże żałośnie skromnie wyglądało to jego „zwarcie się w zapasach ze społeczeństwem". Odmówiono mu urządzenia wystawy sprzętu kowalskiego. Ponieważ nie uchodzi, aby dawny czeladnik piekarski chwalił się wobec mysiegłowian dziełem życia, jakim mógłby się pochwalić człowiek z dużego miasta, z dyplomem i na stanowisku. 57 7drrvdowałnm się pójść na rozmowę do i* umiem na to odpowiedzieć. Może /. Maciek nie przejmował się niczym nie potrzeba mi było odrobiny tej ardy wobec otoczenia, której nadmiar 1 u niego? A może też szłam trochę za j uji, iż uda mi się w rozmowie podrzu-< o /. tych obaw, z których nie miałam zwie-/ niiu? Stosunki między nim a Rufinem uło- Ą ¦ikii?m poprawnie, powiedziałabym — kurtua-/.n.stanawiało mnie, czy Rufin spełni to, co za-•iui w klasie i pojedzie porozmawiać z ojcem , z tym wielkim działaczem przemysłowym, lórym mówiono u nas, że mógłby ze swojej premii . ¦ificić wszystkie pensje nauczycielskie w naszej ¦ ile? Maciek, z rękoma w kieszeniach, chodził po izbie od Aciuny do ściany. W wiejskiej izbie zastawionej gratami sprawiał wrażenie dryblasa, taki barczysty, z blond wiechą na głowie, zasępiony. Pierwszy raz przyszło mi na myśl, że Maciek jest przystojny. — Nie przeszkadzam ci? — spytałam. — Skąd! siadaj! — zawołał nie zaprzestając krążenia po izbie. — Przyszłaś do mnie... no to siadaj! Chciałam odpowiedzieć, że nie przyszłam do niego, tylko ot tak sobie, żeby porozmawiać, ale nie dał mi przyjść do słowa. — Jadę jutro do Katowic. Odwiedzę starych. Muszę się zobaczyć z nimi, pogadać. Zresztą oni chyba spodziewają się, że przyjadę. — Tak? — rzuciłam rozczarowana, że nie uda mi się zainteresować go tym, co mnie obchodzi. Był zbyt zajęty swoją osobą. — A jak myślisz? Tak się składa, że jutro moje urodziny. Coś tam chyba szykują dla mnie? Jestem prze- cież jedynakiem. Od czasu do czasu może im się przypomni... — A jak zapomnieli? — wyrwało mi się. Stanął przede mną i spojrzał ostro: — Gadasz głupio. Myślisz, że może do mnie nie pisują? Mam od matki całą furę listów. Gdzieś tam leżą. Mogę ci pokazać. Zresztą nie chce mi się grzebać. Później, kiedy indziej ci pokażę. Ojciec nie ma czasu, to jasne. Wcale nie jest tak, jak ludzie gadają, że on mnie nie chce znać. Tylko ja mu się nie chcę naprzykrzać. Za to w lecie ojciec zabierze mnie z sobą. Zobaczysz! Do wakacji niedaleko... Zresztą wiesz co? pojadę dziś jeszcze. Wieczorem. Słyszysz? — rumieńce wybiły mu na twarz. — O dziesiątej. Mogę go nawet zastać w biurze, on często siedzi do późna w nocy. Powiem, że matka dała mi znać, żebym przyjechał. „Przyjeżdżaj zaraz". Kropka. — Dostałeś taki telegram? — spytałam oszołomiona. — Telegram? — znów spojrzał na mnie, zastanowił się krótko i roześmiał. — Jasne! Telegram na dwadzieścia słów. Urządza małe przyjęcie na moje urodziny. Mogę sobie sprosić kolegów. Nie wierzysz? — Przecież nie znam jej. Myślałam, że woli, żebyś tu pozostał. — Nieprawda! — potrząsnął zaciekle głową. — To nie matka, to on! Musiała go usłuchać, bo to teraz jej mąż i tam takie sprawy pomiędzy nimi. Ona lubi spokój, a ja się wciąż kłóciłem. Przez sport. Ojczym chciał, żebym wybił sobie z głowy trenowanie. Skurczybyk jeden. Bo sam uznaje tylko Johny Walkera i bridż. Rok temu wygrałem w ogólnopolskich zawodach, w klasie młodzików. Chcesz, zaraz ci pokażę, w gazecie byłem wymieniony... mam ją tu schowaną... — wyszarpnął gwatłownie szufladę, grzebał w rupieciach, wyrzucał na podłogę jakieś pudełka, z których wysypywały się 68 :.ił rnwlnłf)Mr»|cq na podłodze. — Nie "'\vnlc babka gdzieś ją scho-• w moich rzeczach. Mogę ci tum było napisane. Pamiętam iwuł się i odchrząknął — po- , w ogóle rozumiesz się choć tro- •ti|, głupstwo. W delfinie byłem lep- uuuly od zwycięzcy w klasie młodzi- i i.u. Trener bardzo liczył na mnie. Ale I z tego. Swoją drogą zawaliłem rok ¦ to pływanie. Dlatego wpakował mnie i mógł trenować. „Oddalił pokusę" — tak Akurat!... — zaśmiał się urągliwie — 11 lu wiem co, ja wracam na basen. Porozma- tym 7. ojcem... ni słychać było kroki. Stara Czubajka weszła ¦ . Mała, przygarbiona, z długim nosem i nie-i n spojrzeniem, roztaczała atmosferę gderliwości t ,-ygnębienia. Maciek raptownie zamilkł i obrócony I tn do izby patrzał w okno. Poruszyłam się, chcąc go I ¦ >{nać. Serwus, Maciek. Ja już pójdę. Zaczekaj, odprowadzę cię. Nigdzie nie pójdziesz — odezwała się stara. — 'i';. Iko by latoł a latoł. Nie posiedzi, nie pouczy się. Woły nie ma kto przynieść. — Przyniosę potem, tylko nie zrzędźcie. No, to idziemy... Wyszliśmy razem. Zapanował już mrok. Nisko na niebie, ponad torami, widniały kałuże czerwonego bla- ku, szyny polśniewały granatem, przydrożne trawy, ¦ ienmc i gęste, wyglądały jak po ulewnym deszczu. 80 Słupy telegraficzne, druty, drzewa wchłaniały szybko mrok. Szliśmy koło sadzawki. — Czujesz, jak cuchnie błoto? — odezwał się Maciek. — Mogliby wreszcie zasypać to świństwo. A zresztą co mnie to obchodzi? Mnie i tak już tu nie będzie... Roześmiałam się nagle. Maciek spojrzał na mnie z urazą. — Co? Nie wierzysz? Powiem mu: „Albo wracam na basen, albo mnie więcej nie zobaczycie". I wygram! — Śmieję się z tego, jak pan Jan podzielił mysie-głowian zależnie od ich podejścia do sprawy sadzawki: na „postępowych" i „pesymistów". „Postępowi" są za tym, żeby coś zrobić, ale sami łopatą nie ruszą, „pesymiści" twierdzą, że zawsze w tym miejscu śmierdziało i śmierdzieć będzie do końca świata. Roześmieliśmy się oboje i rozmowa zamilkła. Zmierzchało się gwałtownie, podniósł się wiatr, pomyślałam, że będzie burza. — Dlaczego nic nie mówisz? — nagle spytał, kładąc dłoń na moim ramieniu. — O czym chciałbyś, żebym mówiła? — odparłam myśląc z odrobiną goryczy, że poza basenem Maćka nic nie obchodziło. — Będziesz o mnie myśleć, gdy wyjadę na stałe? — spytał pochylając głowę, żeby mi zajrzeć w twarz. — Nie wiem. — I żeby jakoś złagodzić odpowiedź, pośpieszyłam — chyba tak! Oczywiście. — Jesteś miła, Marysiu. Wiesz, lubię cię. Zamrugałam powiekami, co mogłoby oznaczać radość, ale Maciek z powodu otaczającego nas zmierzchu nie mógł tego mrugania widzieć, tak że pochwała wypadła bez oddźwięku. — Podoba mi się, że nosisz takie długie włosy — rzekł zaciskając dłoń na moim ramieniu. 81 — Waleria każe mi nosić takie — odparłam myśląc, jak niewygodnie tak iść, z cudzą ręką na ramieniu. — Chyba zetnę je. — Nie ścinaj — zamruczał. — Żebyś mi nie zrobiła tego. Jakbym kiedyś przyjechał i zobaczył, że ścięłaś, no to no!... — i mocniej zacisnął palce na moim ramieniu. W milczeniu doszliśmy do mego domu. Okna były ciemne, wilgotny mrok zdawał się trwać tu od dawna. Ganek obrośnięty winem, kamienne schodki, drzewka akacji czekały w milczeniu na coś, co miało się stać. Przystanęliśmy bez słowa, twarzą jedno do drugiego, raptem Maciek objął mnie, przycisnął do siebie. — No to dobranoc — szepnął i przyłożył usta do moich warg. Oderwałam twarz od jego twarzy i zaczerpnęłam tchu. Usłyszałam zmieniony głos Maćka. — Co ty? — Co? — szepnęłam. ^ — Nie umiesz się całować? — Umiem — odparłam szybko. — No więc? Domyśliłam się, że Maciek czeka na jakiś gest z mojej strony, ażebym zarzuciła mu ręce na szyję albo coś takiego, jednakże brakowało mi tego zapału, jaki powinien towarzyszyć całowaniu się. W dodatku zbierało mi się na kichnięcie. A kichnąć teraz, znaczyłoby, sprofanować nastrój. Cofnęłam się na schodki. — Dobranoc! Przytrzymał mnie za rękę: ¦— Nie chodź jeszcze. Dziwna jakaś jesteś. — Wcale nie jestem dziwna — sprzeciwiałam się walcząc ze skłonnością do kichnięcia. — Jestem całkiem jak zawsze. — Kiedy przyszłaś do mnie, to po co? Nie chciałaś t.'gO? — Czego? Był na mnie zły, może miał pretensję o to, że nie wiszę mu na szyi? Mnie też jęła ogarniać złość. Stał przede mną z rękami w kieszeniach, pewny siebie i rozmyślnie niedbałym głosem, żeby mnie podrażnić, ciągnął: — Jasne, że chciałaś, żebym cię pocałował. Przyznaj się. —¦ No wiesz! — oburzenie zatrzymało mi oddech. .tczerpnąwszy tchu krzyknęłam rnu w twarz — jesteś u-doł! Zaśmiał się. — Gadaj sobie zdrowa. Wiedziałem, że chcesz tego. Wszystkie dziewczyny lubią się całować. A chłopcy są od tego, żeby im zrobić tę przyjemność. — Wynoś się do diabła! — zamachnęłam się, Maciek odchylił głowę, roześmiał się drwiąco. — Żebyś nie żałowała potem! Odwróciłam się, żeby nie patrzeć na niego, wybie-* głam na górę po schodkach. Drwiący okrzyk gonił za mną: — Jak się namyślisz, daj znać! — Dla mnie możesz nigdy nie wracać z Katowic! — odkrzyknęłam wpadając w drzwi. Drżącymi rękoma poszukałam w kuchni na ścianie kontaktu. Stanęłam przed lustrem. Błyszczące oczy, czerwone policzki, jakiś nienormalny wzrok — czyżbym to była ja? O Boże! chyba nie zakochałam się w tym przewrotnym, zarozumiałym, złym chłopaku?! Nie, nigdy! Jak śmiał mówić do mnie takim tonem? Tak protekcjonalnie i drwiąco? Może dziewczyny to lubią, ale ja nie znoszę! Nigdy mu tego nie przebaczę! Siedziałam w swoim pokoiku przy otwartym oknie nie zapalając światła. Chwytałam twarzą ciepło napły-'¦ •¦ z ogródków, pełne zapachu bzów, a ciężar roz-nin i i1niewu tajał w mym sercu. r mrugały w ciemnościach okna, od cza- /.ysfonił je czyjś cień, poruszyła się fi- icły drzwi, wybiegło dziecko na próg, i zawróciło do środka. Słychać było kroki iwioka po ścieżce, zaskrzypiała korba u stu- ponad torami podzwaniały cichutko. Rap- ¦ i., i ni przechodziło drżenie rosnąc z sekundy na lod/.iła się burza w przepaściach nocy, za Mi;il wybuchnąć łoskot. /1'kal wesoło, po domowemu, pies, powiał wiatr ,ln sosnowego lasu i te dwa odgłosy, wspierające się , ¦' -Jaźnie, uśmierzały niepokój. Drżenie szyn milkło i znów senna tkliwość napełniała powietrze. Z rozmarzenia wyrwał mnie żelazny grom wywalający się z głębi ciemności. Osobowy pędził w stronę Katowic, rząd pomarańczowych klatek przesuwał się ponad ziemią. Wychylona z okna ścigałam wzrokiem oddalające się wagony. W którymś z nich tkwił Maciek, może w tej chwili, równie jak ja, usiłujący przebić wzrokiem ciemność, wychylony z okna. Spieszył się zachłannie wygrać bitwę o swoją przyszłość, opętany pragnieniem sukcesu, pokazania się na basenie, zdobycia rekordu... Ogarnęło mnie nagłe podniecenie, jakbym i ja miała swą cząstkę w jego przyszłym triumfie. Uraza i złość na Maćka przestały nagle istnieć w mym sercu, jak gdyby nigdy ich tam nie było. Sprawdzając listę obecności Rufin podniósł i powiódł spojrzeniem po klasie. — Janika nie ma? głowę — Nie, nie ma... nie przyszedł... — posypały się odpowiedzi. — Nie wiecie dlaczego? Serce jęło mi gwałtowniej uderzać. Czy mam obowiązek odpowiadać? Nie! Nie! Nikt nie żąda tego ode mnie. — Żadne z was nie wie? — przesuwał wzrokiem po iwarzach, poczułam go i na swojej i jakby pod tym naciskiem wstałam. — Maciek dostał telegram wzywający go do domu. — Widziałaś ten telegram? — T... tak! — Dziękuję. Proszę wyjąć zeszyty. Siedziałam odrętwiała. Nie wiem, dlaczego skła-lałam? Oszukałam jedynego człowieka, na którego pinii bardziej mi zależało niż na czymkolwiek na wiecie. Tego samego dnia, w drodze ze sklepu natknęłam się a Baśkę. Już sam sposób, w jaki spojrzała na mnie, dgarniając jasne włoski z czoła, tchnął we mnie pewność, że ona coś wie. — Aleś sprytnie nabrała Rufina! — zawołała przy-tająe. — Ja? W jaki sposób? — Listonoszka mi powiedziała, że żadnego telegra-iu do Maćka nie było. Wykiwaliście go na spółkę: ty twoja sympatia. Żeby tylko to nie doszło do dyrekto-i. Wtedy na pewno by go już wyrzucili. I poszła. Wlokłam się do domu zdruzgotana. Gdy Maciek maił o otrzymaniu depeszy, wierzyłam mu i nie wie-:yłam. Zbyt wiele mówił, zanadto się spieszył, zbyt irliwie mnie upewniał. Byłam skłonna mu wie-.yć i własną skłonność wzięłam za pewnik. Jeśli Ru- • - Rufin z przeceny 65 li fin dojdzie prawdy, weźmie mnie za wspólniczkę Mać- > ka i... i sama już nie wiem, co zrobię wtedy! Nigdy już j nie będę czysta w jego oczach. Lepiej było umrzeć, niż] z dnia na dzień to przeżywać. Mijają dni, Maciek nie przyjeżdża. Ani znaku, anij wiadomości od niego. Przed każdą lekcją algebry —-j zamieram. Rufin nie zapytuje o Janika, ale też niej zauważa mojej obecności w klasie, jak gdybym niej istniała. Baśka na mój widok stroi porozumiewawcze! miny. Iwona odnosi się z chłodną wyniosłością. Za-| przestałam chodzenia do ich pracowni. Na nalegania Wa-| lerii wykręcam się nauką. Mało teraz rozmawiamy. Na] jej pytający wzrok zasłaniam twarz książką. Tchórzo-j stwo, nic innego. Ciąży mi straszliwie nieobecność! Maćka, milczenie Rufina. Koleżanki z podstępną miną i pytają mnie, czy wiem, kiedy Janik wraca? Jeszcze ' nigdy tak nie byłam przygnębiona. Pan Jan też jakiś' markotny, nie mam do kogo się zwrócić ani komu się zwierzyć, w jakie głupstwo zabrnęłam. Niespodziewanie Waleria rzekła podczas zmywa\ia naczyń po obiedzie: — I gdzież ten Rufin myśli w końcu mieszkać? Siedzi w tej ruderze na stancji, aż wstyd. Żaden z krewnych Kwaczka nie użyczy mu teraz pokoju. Tak samo Piskory i Mazan. Chyba że pójdzie w końcu mieszkać do starego Jana? Sama nie wiem, jak to zrobił, żeby tak omotać piekarza? Codziennie się widują i gadają. Piekarz z nauczycielem. Ludziom wpadło w oczy, że to niby Rufin umyślnie pokazuje, jak mu na innych nie zależy. A ty jednak idź dzisiaj do Bebłów. Adam zatrzymał mnie po drodze. Mają dużo pozrywanych firanek. Iść do Bebłów! Po tym jak Iwona odwraca w bok giowę na mój widok albo szepcze do Baśki! Z trudem zdobywam flię na odpowiedź. 86 — Ciocia nie mogłaby? Ja mam jeszcze lekturę. A potem mogę posprzątać i iść do sklepu... — Zacięłam się w palec, nie utrzymam igły — na mój niedowierzający wzrok Waleria, niezdolna wytrwać w kłamstwie, wyznaje szorstko. — Zresztą, głupstwo skaleczenie. Chcę, żeby ludzie wiedzieli, iż pomiędzy nimi a nami nic się nie zmieniło. Bo już zaczynają gadać, że Wanda obrażona na nasz dom, że niby to na zabawie czymś jej ubliżyłaś. Podobno naumyślnie tłukłaś szkło, kiedy tańczyła z nauczycielem i takie tam inne brednie. Skoro ludzie zobaczą cię u nich, przestaną plotkować. — Dobrze, idę... — rzekłam zrezygnowana. „Ludzie... zaczynają opowiadać... mówią, trzeba im pokazać... przestaną plotkować..." Otóż to! Żyjąc w takich Mysiegłowach nie sposób lekceważyć, co mówią inni. Zwłaszcza gdy, jak Waleria, nie jest się dość bogatym na to, aby wzruszać ramionami na cudze gadanie. Upał... W spiekocie żaru lejącego się z nieba dachy, wieża kościoła, komin fabryczny mają kontury rozmazane i drżą w migotliwym powietrzu, jakby i one topiły się z gorąca. Młoda zieleń przywiędła, przerzedzona trawa pokazuje spękaną ziemię. Wszystko wokół rani oczy, promienie tną jak szkło. Ocieram czoło i sunę powoli w stronę domu Bebłów; przystając pocieszam się myślą, że Wandy może nie zastanę, zejdę więc od razu do suteren, nie wdając się z nikim w rozmowy. Iwona, leniuchująca na górze, może nie spostrzec, że przyszłam i ceruję, tak jak robiłam to zawsze przedtem. Na samo wspomnienie jak ongi podjadałam u nich w kuchni, czuję rumieniec złości i upokorzenia. Ale skąd mogłam wtedy wiedzieć, że zjawi się u nas taki Rufin i naraz wszystko dawne przestanie mi się podobać? rw;i ii śmiech, dochodzący zza ¦'id Bebłów. Zawahałam się, . w męczącym upale, gdy o znużone głowy, skusił i mnie. .' !•, żeby spojrzeć ponad żywopło- v Htoliku zastawionym podwieczorkiem Wundą. Zwróconą tyłem do mnie — , , knych puszystych włosach i jedwabnej n-owe kwiaty. Nie widząc twarzy mogłam vnć, że chabrowe oczy utkwione są w obli- ittóry w swobodnej pozie, wyciągnięty na ramionami założonymi pod głowę opowiadał :l'tfO... niując oddech, z palcami zaciśniętymi na żernym drucie ogrodzenia — patrzałam, nie widziana ¦ /ez żudne z nich; zbyt byli zajęci rozmową i rozba-ieni! l'o chwili Wanda powstała, by nalać kawy do filipinek. Rufin podnosząc oczy w górę powiedział coś pnlglosem do stojącej blisko, nachylonej ku niemu. I naraz straszna pewność przeszyła mi serce: Bebły nic było w domu. Tych dwoje czuło się dobrze razem — zbyt dobrze, żeby mogły to znieść moje oczy. I w do~ dodatku Wanda czytała „Panią Bovary", czytała ją namiętnie przez cały tydzień, pamiętam ten okres dziwnego rozmarzenia u niej... czyżby więc? Odkrycie pozbawiło mnie sił, ale nie przytomności. Nie mogłam dopuścić, żeby tamci mnie widzieli. Odsunęłam się szybko... przywarłam plecami do żywopłotu, podniosłam głowę zaczerpując tchu i wtedy spostrzegłam Iwonę. Uśmiechnięta ironicznie stała o krok za mną. Zaszła mnie od tyłu, gdy spoglądałam ukradkiem przez żywopłot niczym żebraczka na luksusy wystawowe. Milczą- łyśmy obie mierząc się wzrokiem. Żadne kłamstwo, żaden wybieg nie przychodził mi do głowy. Jakby dość już nasyciwszy się swoją przewagą. Iwona rzuciła chłodno: — Idziesz do pracowni, do nas? — Tak... nie... — wyrzuciłam prędko — chyba nie teraz. — I spoglądając w bok dodałam — macie gości... — Ach, to tylko Rufin — wyrzekła z niedbałością, dając do zrozumienia, że nie tacy goście bywają u nich. — On już liczy się za domownika... — Widząc, że nie rozumiem, wyjaśniła z przechwałką — Rufin będzie mieszkał u nas. Odstępujemy mu pokój z balkonem, na górze. Tatuś powiedział, że Rufin może rzucić posadę w szkole i pracować u nas. Będzie prowadził książki, rozliczenia, pomoże jeździć tatusiowi za towarem i zarobi trzy razy tyle co w szkole. Tak samo jak u nas będzie mógł prowadzić rachunki u Mazanów i u Babury. Tatuś go urządzi tak, żeby nie miał krzywd}''. — Dobrze... — powiedziałam z roztargnieniem. — Powtórz mamie, że Waleria zasyła pozdrowienia... I porzucając zaskoczoną, ruszyłam przed siebie do domu. Szłam coraz prędzej i coraz mocniej bolała mnie krtań. Czułam, jak rośnie mi guz w gardle, nie pozwalając łykać śliny. Stanęłam, żeby odplunąć, ale nie mogłam ruszyć językiem. Nie byłam jednak chora, gdyż wszystkie myśli obracały się w mojej głowie z wielką sprawnością i każda przedstawiała mi się niezwykle jasno. „One obłaskawiły Rufina. Dał się kupić Be-błom. A jeśli nie dał się kupić, to dlaczego to zrobił? — I znów słyszałam wesoły śmiech Wandy. Naraz jakby trzasnęło mnie w głowę: Dla niej, dla Wandy tak postąpił. Czułam, że jeszcze chwila, a przestanę oddychać. Weszłam na podwórko, wyciągnęłam ze studni wiadro pełne wody i nachyliwszy głowę łykałam prosto z niego lodowatą wodę tnącą przełyk jak nóż. Od tamtego dnia minął tydzień; czuję się na tyle dobrze, że wolno mi już chodzić po mieszkaniu. Nie przyznałam się doktorowi do picia lodowatej wody, lecz ktoś z ulicy widział i doniósł Walerii. Doktor wykrzyczał mnie, natomiast Waleria nie robiła żadnych wymówek pielęgnując mnie z twarzą zbolałą i uroczystą Teraz dogadza mi ponad nasze możliwości, doktor zaleca łykać proszki. Żadnemu z nich nie przyjdzie do głowy, że ja chciałabym umrzeć. Umrzeć i nie chodzić więcej tymi ulicami. Inaczej, trzeba będzie znów któregoś dnia zejść białymi schodkami do pracowni Be-błów w suterenie. Usiąść przy ramie z naciągniętą fi-' ranka, a ponad głową słyszeć ich kroki: Wandy i Ru-fina. Nigdy mu nie przebaczę tego, że przystał do Bebłów i odtąd w mych oczach stał się jakby ich własnością. Obijam się po mieszkaniu. Waleria wyjechała za interesami, nie wróci aż po południu. Cały dzień jestem sama, nikt mnie nie odwiedza. Od Maćka żadnych wiadomości. Czasem spoglądam przez okno, lecz zamiast szyn, uciekających w stronę horyzontu, drutów i sieci i czerwonego budynku stacji, widzę gęsty zielony żywopłot, taras z kolumienkami, Rufina wyciągniętego na leżaku i Wandę nachyloną nad nim, jak Emma Bo-vary nachylała się nad swym ukochanym... Dd tego wspomnienia robi się duszno, odchodzę czym prędzej od okna, staję w drzwiach, patrzę na nasz ogródek i znów zwiduje mi się Adam Bebło, spacerujący z uśmiechem po wygracowanych ścieżkach i obli- 70 czający, ile zarobi więcej mając kogoś tak obrotnego Jak matematyk do pomocy w interesach. Po tym odechciewa mi się wszelakiego spoglądania, wracam na łóżko, kładę się na wznak i spoglądam w sufit. Naraz od drzwi cienki głos: — Jest tu kto? Nie czekając na zachętę Baśka pakuje się do pokoju, i-pogląda z ciekawością na mnie. Oprzytomniawszy, usiadłam na łóżku. Teraz patrzymy jedna na drugą. — Aleś zmizerniała. Jeszcze chorujesz? — wykrzykuje ze współczuciem, a tymczasem jej oczka gonią Już po pokoju. — Był u ciebie ktoś z naszej szkoły? — Kto'miał być? — Myślałam, że sama wiesz. Pytał się, dlaczego nie przychodzisz, więc wszystkie myślałyśmy, że cię odwiedzi? — Ale kto się pytał?! — Nie wiesz? Rufin. Rufin? Żaden Rufin nic mnie nie obchodzi. Czuję, jak rumieniec oblewa mi twarz. Żeby go ukryć, wstaję z łóżka i podchodzę do okna. Doskonale obojętnym głosem pytam: — A tak w ogóle, co w szkole słychać? Baśka poprawiła się na krześle. — Jak myślisz, ile Bebłowa dała za ten sweterek? — Jaki sweterek? — Osiemset złotych! A Iwona umyślnie uprała go w gorącej wodzie, żeby był opięty na nią. Ale co z tego, kiedy na zebraniu Rufin wcale nie patrzał tam, gdzie ona była opięta, tylko grzebał patyczkiem w skrzynce, czy fasola wzeszła. A Iwona była wściekła, bo ona dla niego robi sobie rzęsy. Mówię ci, że miała jak szpilki do nabijania chrabąszczy. Szkoda, że cię nie było na tym zebraniu! Mieliśmy uchwalić, 71 Ink łw<ł»1«»mv n r ,ini młodości w Mysiegłowach, I 'ilu się do odpowiedzi. W tyra i;j, że mało nie trzasnął, zapro-ry-gi-nal-nego... Zbiórkę, refe-o poety, może być Adama Mic->> młodości"... ilu. spytałam rozdrażniona. iii się jednogłośnie, bo im zależało, i. < zebrania i lecieć na Gregory Pecka. i|tku nic nie mówił. Ty się też w nim ko- nny! Aleś się zaczerwieniła! Wszystkie su '>chnjq od czasu „Rzymskich wakacji" i dla i im było lecieć do kasy. Jednakże nacięły s... . Bo on przerwał dłubanie w fasoli, spojrzał i iiuh i spytał tak, że nikt się nie domyślił podstępu, y nam się podoba projekt Iwony? Wszyscy wrzesz-¦ •II, że tak, że bardzo się podoba, a wtedy on powie-inl: „Przykro mi zatem, bo mnie się ten projekt nie 'doba". I zamiast zbiórki, referatu i wiersza postępowo klasyka zaproponował odwiedziny w przytułku dla staruszek. Żeby im ozdobić pokoiki, zrobić podwieczorek i spędzić z nimi popołudnie. „Do deklamowania wierszy macie okazje przez cały rok" — tak powiedział. — Był jakiś zdenerwowany i smutny. I jakby wszystko go gniewało. „A o tych opuszczonych starych kobietuch możecie pamiętać raz na dwanaście miesięcy". — I co? — spytałam ściskając dłonie. — Ktoś w klasie powiedział, że przecież nimi opiekuje się wydział opieki społecznej z panią Lidią Pokorną na czele. I że szkoła nic do tego nie ma. A on na powiedział, że do tego, aby o drugich pamiętać, nie trzeba okólnika z wydziału opieki ani zlecenia pani Lidii Pokornej. I widać było, że go już ponosi, że niby my jesteśmy jak jakie barany. Nie powiedział tego, ale wszystkim zrobiło się głupio i uchwaliliśmy, że pójdziemy odwiedzić staruszki. — I pójdziecie?! naprawdę! — Coś ty! — Baśka zachichotała. — To było przedwczoraj, a dzisiaj Lidia już wie o wszystkim i poszła do przewodniczącego ze skargą, że nauczyciel kwestionuje i podważa coś tam... Więc mamy powiedziały, że lepiej nie iść, bo może być z tego nieprzyjemność. — I nikt nie pójdsie?! — Jak ktoś będzie chciał się wygłupić, to pójdzie. Ja nie. Ani Iwona. Ani żadna inna z naszej klasy. Może któryś z chłopców. Co mnie to obchodzi! Jak Rufin chce zadrzeć z Lidią, niech idzie sobie sam. Dziś o pierwszej mieliśmy tam być. Dzień wolny, bo konferencja. Spojrzałam na budzik: była dwunasta. Czując, że nie doczeka się ode mnie żadnych komentarzy, Baśka z westchnieniem powstała z krzesła. — To ja już pójdę... Tak mnie zagadałaś, że całkiem wypadło mi z głowy, z czym przyszłam... aha! Jakbyś wybierała się do Katowic, powiedz Maćkowi, że winien jest mi dwie książki do biblioteki, żeby zwrócił. Kiedy pojedziesz? — Nie wiem — odparłam patrząc uparcie w okno. Baśka ostentacyjnie strzepnęła dłonią spódniczkę: — W każdym razie nie zapomnij o tych książkach! Swoją drogą, dziwię się, żeś sobie akurat Maćka upodobała. Gdy wychodziła ż mieszkania, brakowało tylko tiur-niury na ruszającym się tyłeczku, i koguciego piórka u czubka keafiury. 73 Już wpół do pierwszej. Ruch na ulicy słabnie. Ciężko zadudni po kamieniach ciężarówka, gwizdnie zwariowany motocykl, nerwowe drganie drutów zapowiada nadejście pociągu. Spada szlaban i przechodnie zatrzymują się po obu stronach, zaś pośrodku rwie naprzód żelazny łomot wagonów. Gdy pociąg przeleci, wszystko znów zastyga. Słońce przygrzewa goręcej... Uliczki przesiane złotym pyłem są jak wymarłe. Rozglądam się po świecie. Jakiż piękny dzień! Ciemna, fioletowa chmura bzu obsiadła białą ścianę domu naprzeciwko. Ciężki zapach zawiewa stamtąd. W błotnistym rowie błyszczą lusterka wody, a tłusty mlecz wygląda jak gdyby oblizywał się po majowym deszczu... Za kwadrans pierwsza. Teraz już nie ma ani minuty do stracenia. Wkładam na sukienkę orta-lionowy płaszcz. Kwiaty! Jeśli to ma być odświętna wizyta, kwiaty są konieczne! Wezmę, ile się da z naszego ogródka. Ale nie robię tego dla Rufina. Pójdę do domu staruszek, choćby nas tam miało przyjść tylko troje. Chcę, żeby on się przekonał, iż nasza młodzież nie składa się z samych tchórzów, szyderców i tych bim-bających sobie na wszystko. Nie będzie miał prawa uważać, że jesteśmy barany!... Na dworze owionęło mnie majowe ciepło. Z narcyzami z naszego ogródka ruszyłam ku przejściu przez tory. Szlaban podniesiony, tym lepiej, prędzej dostanę się na miejsce. Naraz czuję, że ktoś chwyta mnie za ramię, szarpie: — Wracaj natychmiast! — Waleria. — Ależ, ciociu... — Ani słowa. W tej chwili do domu! Popychając mnie, nieubłagana, z zaciśniętymi ustami dopięła swego. Przepchnęła mnie przez furtkę, przez ścieżkę i zaprowadziła do kuchni. Cisnęłam narcyzy na stół, zrzuciłam z siebie płaszcz'! widząc, że 74 Waleria zamyka drzwi, krzyknęłam nieprzytomnie, trzęsąc się z pasji: — Jakim prawem to zrobiłaś?! Założywszy ręce na piersiach, bez drgnięcia zagradzając drogę, pozwalała, abym wrzeszczała nadal: — Zabraniasz mi wszystkiego! Nigdzie nie należę! nigdzie nie chodzę! niczego mi nie wolno. Pozwalasz mi lylko robić firanki u Bebłów i siedzieć w domu. Ż ni- im się nie znam. Nie potrzebuję zresztą. Obejdę się. Me nie wolno ci mnie tak popychać. Nie jestem tłu-mokiem, żeby mnie taszczyć przez całą drogę. Jestem już za duża na to, żebyś mnie tarmosiła i tylko mną rządziła... ' Zachłysnęłam się, zamilkłam z braku tchu. Waleria podeszła do blachy i przesuwając naczynia, nie patrząc w moją stronę rzekła z naciskiem, nie podnosząc |.<łosu: — Przeczucie mówiło mi, że tak będzie. Ale nie masz już tam po co chodzić. Panna Pokorna uprzedziła tego narwańca. W domu starców jest teraz kontrola z ramienia wydziału naszej opieki społecznej i podczas działania kontroli nie wolno nikomu wchodzić. Ładnie byś tam wyglądała stercząc pod furtką z kwiatami... — Ach tak... — bąknęłam. Zdjął mnie nagły wstyd; Opuściło uniesienie. Czułam się bezradna, upokorzona pod przenikliwym wzrokiem Walerii. A ona ciągnęła dalej obojętnym tonem. — Trzeba zważyć włóczkę, z której będzie żakiet dla Mani Kraskowej. Żeby potem nie było pretensji. Włóczka leży w moim pokoju. Zwiąż lepiej sznurkiem. Kręciło mi się w głowie. Spadałam z jakiegoś wierzchołka. „Mania, włóczka, żakiet". Ale przecież przed chwilą zaszło coś, czego nigdy jeszcze nie było. Wrzeszczałam, o mało nie rzuciłam się na Walerię. Byłam 75 ilnn prawi* Jn uderzyć. Co to się stało? I jak to tery nią a mną? ' i onc przeszywając mnie wzrokiem. .-o co do ważenia włóczki nic się iże od dzisiaj ja mam ją ważyć, .ibial zbolałe, zagniewane serce. Czu-/.dołam jej niczym przebłagać. Zoba-aką byłam naprawdę — pod pozora-ńą, rozjątrzoną do utraty przytomni głowę, i ruinie że zważę... — wykrztusiłam. 10 ci zapowiadam. Bo widzę już, co się dziać W\g waż się myśleć, że ustąpię. Gdybyś nie , ik tupała i krzyczała. Swego nie zmienię. On • bgdzie miał nigdy wstępu do naszego do-Odmawiam miejsca narwańcom, którzy, robiąc in-i na przekór, sami kopią dołki na siebie. indla na krześle i jak zwykle w chwilach, wzbu-i iu, sięgnęła po kłębek wełny z drutami. Patrzałam tomiona na migotanie drutów w jej ręku. Ale on chciał dobrze. Gdyby ciocia z nim roz-i iała... Nigdy! Wolałabym widzieć na ganku wiecheć za-pulony niż jego! Jak gdyby wywołany tym zaklęciem Rufin stanął na 'rogu, Waleria z opuszczonymi rękoma zastygła w krześle, ze wzrokiem wlepionym w twarz nauczy- i idą. Ja — zamarłam w miejscu. Rufin zdyszany oparł sł(j o ścianę. — Czy mógłbym... szklankę wody... Odzyskawszy władzę nad członkami Y/aleria podniosła sltj z miejsca, ostrze drutów kierując jak lance w pierś wroga. 76 I — Nie wiem, jakim sposobem... pan... Rufin machnął desperacko ręką. — Rozumiem. Pójdę napić się z wiadra ze studni... Jeśli można. Waleria zawahała się. Nad jej zaciekłością brało łjórę — nie współczucie dla zdyszanego, do tego było daleko, lecz święte prawo gościnności. Zanim ono zdą-/.yło dojść do głosu, ja nalałam wody do szklanki i podałam zmęczonemu. Wypił duszkiem i odstawiając szklankę powiedział: — Musisz natychmiast wyjść ze mną. Szybko. Waleria wyprostowała się, stając się jeszcze chudszą i wyższą. — Co to, to nie. Chyba nie myślał pan, że ja zgodzę się, aby... — Rufin zwrócił nagle ku niej twarz z takim wyrazem, że dalsze słowa zamarły na ustach Walerii. — Pan Jan ma ciężki atak serca. Chciał widzieć Marysię. Może to być jego ostatni atak... Pociąg zatrzymał mnie na cztery minuty. > tory i potrząsając głową czą osobowy! Nie wiem na- >,'. Mogłabym przysiąc, że w tej fj postaci coś się z chrzęstem roz*| niewzruszone do tej pory zasady. Żel , upewnił mnie jej drżący głos. Irrwutnią stoi męski rower. Pan weźmie .. ramę. Niech pan ją dobrze trzyma. Zdą-(i pociągiem, liśmy na podwórze. ,;,. na szczycie schodków odprowadzała nas wz.ro-Nigdy nie zapomnę jej takiej, patrzącej bez i i:ni«,'cia za nanii, niczym dowódca wypuszczający swą • l(l. Ich osią bywają zazwyczaj posiadacze motorów kunastu wyrostków stoi i patrzy, jak tamci wyn; Padają fachowe uwagi. Grzmot silników słychii/-całe Mysiegłowy. Start. Niezmotoryzowani wyje/d ją pociągiem. W większym mieście łatwiej ni<> ukryć różne grzechy — karty, wino, spotkania z dzit czynami. Późną porą pociągi od Zawiercia i od Częstochowy wyrzucają na peron tych „poławiaczy pereł". Jednych mniej, drugich więcej zawianych. I już wypłukanych z pieniędzy i z animuszu. Chyłkiem, jeden po drugim, nikną w nie oświetlonych uliczkach, gdzie błyszczy z daleka okno rodzicielskiego domu niczym surowy wyrzut. Nadchodzi pora smętnego obrachunku z wydanych pieniędzy i popełnionych głupstw. W ciemnościach słychać będzie tu i ówdzie rezonujący głos, podpity śpiew, a także trzaskanie drzwiami i odgłosy awantur. Sobotnie popołudnie ma zawsze w sobie coś z lekkomyślności, z pobudliwych i niespokojnych nadziei. Jakże inna jest niedziela... namaszczona rannym dźwiękiem dzwonu i gęstą wonią gotującego się po domach pożywnego rosołu. Oto właśnie pojawił się na peronie ksiądz proboszcz. Niski, krotochwilny, zamaszysty. Jedzie zapewne do Częstochowy odwiedzić bratanka w konwikcie. Choć dbały o dobro kościoła, bierze ceny umiarkowane i za to go nasi lubią. Według mnie, to jeden z bardziej postępowych ludzi w Mysiegłowach. Przewidując, iż święci od rękodzieła i rzemiosła nie wytrzymują konkurencji z techniką i trakcją elektryczną, nie zapytawszy co powie na to ecclesia, ogłosił z ambony świętego Józefa patronem kolejarzy, czym zyskał sporo sympatii w ro- dzinach związanych z zawodem kolejarskim. W okresie budowy plebanii informował sumiennie wiernych 0 cenach i trudnościach w zdobyciu materiałów budowlanych. Niejeden piastujący marzenie o własnym domku chętnie nadstawiał ucha na wiadomości z ambony tyczące calówek, rur, fliz, kabla, siatki do grodzenia parceli — wszystko to pobudzało znacznie bardziej uwagę niż owe „azaż, wżdy, zaliż" ze świętych tekstów. Tak oto proboszcz otrzaskał dusze wiernych nie tylko ze słowem bożym, lecz także i z cennikiem materiałów budowlanych, za co niejeden jest mu wdzięczny! Obok postaci księdza proboszcza widzę dawnego mysiegłow-skiego dziedzica, pana Sowę. Rzecz to rzadka, jako że pan Sowa wyjątkowo w dzień powszedni opuszcza domek swej żony, gdzie ona krząta się koło drobiu 1 ogródka. Małżonków razem widuje się publicznie tylko w niedzielę, gdy przyjeżdżają na nabożeństwo bryczką, wynajmowaną specjalnie w tym celu od badylarza. (Badylarz jeździ do kościoła Octavią). Pan Sowa zasiada na ławce, w której zasiadali jego ojciec i dziad. Małżonka za nim, w następnej. Tak oto raz na tydzień utwierdza się na oczach parafii porządek dany od Boga: naprzód mąż, za nim w tyle niewiasta. W kościele zjawiają się kolejno notable miejscowi — Kwaczek, Mazan, Babura, Piskor. Pan Sowa, nie patrząc w ich stronę, czyni wyciągniętą dłonią gest, na co oni pakują się do kolatorskiej ławki, obok swego byłego dziedzica. I ten, który w dzień powszedni bywa częstym petentem notabli (trzeba kupić pośladu, drzewa, słomy!), bierze w niedzielę rewanż czyniąc honory w ławce i choć już pozbawiony włości, tytułu i znaczenia, przecież raz na tydzień pan przed obliczem Pana! Nasyciwszy oczy wyglądem pana Sowy — płócienny kaszkiet, niebieska koszula z motylkiem, sportowa marynarka w kratę, pumpy i buty wysokie sznurowa- ne do kolan — rozglądam się, czy nie widać trzeciej sylwetki, którą winno się uwiecznić na herbowym polu Mysiegłów, gdyby takie istniało. Panna Pokorna bowiem lubi wyjeżdżać w sobotę po południu do Żarek do swojej przyjaciółki. Siedząc na ławce peronowej patrzy na młode strojne kobiety z wyrazem wzgardy dla światowości i złych zamiarów, które owe pretensjonalne grzesznice skrywają pod powabnym strojem. Z takim samym wyrazem twarzy zasiada co niedziela w kościele w swej ławce, która dzięki czujnej osobowości panny Lidii zamienia się w rodzaj peryskopu na arce Piotrowej: pozwala obserwować i daje możliwość wysnuwania daleko idących wniosków... Oto np. jakaś dziewczynina z zaczerwienionym nosem, siąkająca w chusteczkę przepycha się przez tłum do zakrystii, a potem, już nie ryzykuje powrotu pod obstrzałem spojrzeń, wymyka się bocznymi drzwiami. Panna Lidia ma już niezbity dowód, iż nieszczęsna kryje się z grze- ^ •¦•lilii g3g-3Ę^|-T"7 / / / / / 80 91 chem, który należałoby ujawnić dla przestrzeżenia innych. Jednakże tym razem nie widać panny Pokornej. Na- j tomiast pojawia się na per.onie ktoś, na czyj widok i młodsze a nawet starsze panie sięgają do torebek, że- | by odruchowo przejrzeć się w lusterku, upudrować nosy. Elegancki, niedbały, arogancki lub czarujący na | zmianę, wedle ochoty, niebezpieczny pan Alfred Zyn-dler zwany u nas baronem, gdyż pochodzący ponoć od baronów kurlandzkich i na skutek płochości młodzieńczego wieku ożeniony z mysiegłowianką lichego rodu, ; lecz posażną ongi w trzy posesje i kawał lasu. W sile wieku, ubrany w modny płaszcz, w kapeluszu lekko przechylonym na bok, wciela w oczach mysiegłowianek romantyzm nieodpowiedzialności, chociażby z tej racji, że w przeciwieństwie do mężów — ciułaczy, pan Zyn-dler nic nie robi, żyje dla piękna, pozwalając łaskawie utrzymywać się żonie. Materialna część baronostwa wyparowała od dawna, pozostał jednak niematerialny czar osoby i nazwiska, pochodzenia i fasonu: owe przy- , mioty rozciągają swą władzę nad umysłami mysiegłow-skimi do dzisiaj. Baron czasami bywa w kościele, przez „dezynwolturę", jak to wykwintnie sam określił, oraz ¦ przez sympatię do ludu, gdyż „był i będzie zawsze lu- | dowcem", czemu daje wyraz wypijając piwo w gospodzie ludowej i nie poczytując sobie za ujmę towarzy- | stwa furmanów. Pozostawiwszy żonie przyziemne troski o utrzymanie domu i wykształcenie trzech synów, sam pełni zaszczytną funkcję ozdoby miasteczka. Coś w rodzaju blaszanego kogucika na dachu remizy. Ko-gucik, choć nieużyteczny, od czasu gdy zardzewiał i przestał się obracać, nadal cieszy wzrok jako uroczy figiel na dachu. Pan Alfred kręci się w wielu kierunkach, najczęściej ku stacji, gdyż jego ruchliwa natura pożąda zmiany miejsca. Stojący na peronie doznają estetycznego zadowolenia, gdy pan Alfred pojawia sii w oknie wagonu pierwszej klasy: wsparty niedbali o krawędź okna, w kapeluszu przesuniętym na bok z powiewającym na wietrze krawatem. Mężczyźni dziwna rzecz — jakoś skrycie go nie lubią, jak gdyb; w odwet za admirację pań. Gdy pies barona został przejechany przez pociąg, panie odetchnęły z ulgą dowiedziawszy się, iż piękna smycz angielska z kościaną rączką — ocalała. Z panem Alfredem znamy się na tyle, żeby mówić sobie nawzajem: „dzień dobry", „dobry wieczór" — tak jak ze wszystkimi prawie w Mysiegłowach. Szedł peronem, a ujrzawszy mnie przystanął przy ławce, uchylając kapelusza: — I pani tutaj? — spytał udając zadziwienie. — Czekam na pociąg — odparłam ujęta mile „panią". — I ja również. Na warszawski... — rzucił okiem na zegarek. Jest jeszcze trochę czasu. Pozwoli pani, że się przysiądę?'— Usiadł obok i nachylając się ku mnie rzekł poufnym i żartobliwym tonem: — No proszę! Siedzimy razem! Ku zgorszeniu dewotek w Mysiegłowach. Cóż za obskurne miasteczko. Wystarczy przejść się z kimś po ulicy, usiąść razem, żeby zaraz o tym mówiono. Rzadko panią widuję. Gdzie się pani ukrywa? — W domu i w szkole... — odparłam wpadając W jego swobodny i trochę zuchwały ton. — A co z wakacjami? — Wakacje spędzę, jak zawsze, w Mysiegłowach... — Ach, prawda! Pani jest tutaj pod kuratelą ciotki. Jakaś okrutnie surową i pedantyczna niewiasta. — Skąd pan wie?! — wyrwało mi się i poczerwieniałam odczuwając nikczemność tak skwapliwie wyrażonej zgody na to określenie ubliżające Walerii. 92 93 — Domyśliłem się. Nigdzie pani nie bywa. Nie można spotkać pani w teatrze ani w kawiarni. Nawet w kinie. W Zawierciu właśnie otwarto bardzo przyzwoity lokal prywatny... — Właśnie jadę tam! — Czyżby? — spojrzał na mnie z nowym zainteresowaniem. — Ciotka oczywiście nic nie wie? Musiała pani coś wymyślić! — Przecież ona mnie wysłała! — Nie wierzę. Stara pani posyła panią do lokalu? — Co to, to nie!... Tylko do Zawiercia, ze sprawunkiem. —¦ W to wierzę. — Ten tłumok leżący obok, to pani przepustka. Ciotka wiedziała, jak panią zabezpieczyć. Zawstydzona „tłumokiem" nie miałam odwagi powiedzieć, żeby się odczepił i nie tykał Walerii. Zresztą — co tu ukrywać — pochlebiało mi, że siedzę w jego towarzystwie, a on jest najwyraźniej mną zajęty. Byłam nawet skłonna potakiwać uśmieszkiem docinkom pod adresem „przesadnie ostrożnej Walerii", żeby mu pokazać, że i mnie stać na światowy ton. — Będę musiał wyjechać na dłużej —• rzekł z westchnieniem — otrząsnąć się z tutejszej atmosfery. Zbyt się zasiedziałem. Obrzydło mi to miasteczko plotek, małości, podglądania, szeptów, ta senność, ożywiająca się tylko przy liczeniu zarobków. Może to i dobre dla takich pasibrzuchów jak Kwaczek, lecz nie dla natur nerwowych, które muszą być w działaniu, w ruchu... Pomyślałam sobie, że „pasibrzuch" wstaje do gospodarstwa o czwartej rano, kiedy pan Alfred jeszcze chrapie i kładzie się późną porą, gdy pan Zyndler wraca z lokalu, gdzie zażywał szerszego oddechu. Gwizd pociągu poderwał mnie z ławki. — To mój pociąg! Do widzenia! 84 Przytrzymując moją dłoń w swojej spytał: — Kiedy pani wraca? — Jak tylko załatwię. Chyba tym o ósmej. — Może pani ma życzenie, abym towarzyszył jej do Zawiercia? Spojrzałam zdumiona. Uśmiechał się z łagodną pewnością siebie. — Ależ pan miał jechać do Warszawy? — I co z tego? Miałem. Warszawa stoi tyle lat, może jeszcze poczekać na mnie. A więc? — Ale co by pan tam robił? Ja mam oddać tylko swetry w sklepie. — Co będę robił? A to będzie tylko zależeć od życzenia pani. Możemy iść do kawiarni, na lody, potańczyć... jechać do Katowic na operetkę. Jest pani jak wiosna, na której skinienie wszystko spełnić się może. Proszę wybierać... Nie ośmieliłbym się niczego pani narzucać... — Stojąc przede mną pochylił głowę, aby zajrzeć mi w oczy; zniżając głos dorzucił: -— Jeśli panią to krępuje, możemy wsiąść osobno, a spotkamy się na peronie w Zawierciu... Zaczerwieniłam się i chwyciwszy pakunek jak tarczę obronną potrząsnęłam przecząco głową. — Nie, naprawdę dziękuję. Nie trzeba. Biegiem dopadłam pociągu. Był już najwyższy czas. Wskoczyłam do przedziału, cisnęłam pakunek na siedzenie i rzuciłam się do okna chcąc zobaczyć czy on tam jeszcze stoi... Stał. Ujrzawszy mnie, wychyloną przez okno, drgnął, uniósł kapelusz. Spontanicznie wyciągnęłam dłoń, żeby mu pomachać: — Do widzenia! do widzenia! Podbiegł do wagonu i patrząc w górę, zawołał do mnie: — Będę tu czekał na panią o ósmej! 95 Wagony ruszyły, szybkość pociągu rozciągała przestrzeń pomiędzy mną, a malejącą sylwetką w kapeluszu na głowie. Odurzona upadłam na poduszki siedzenia. Pierwszy raz jakiś mężczyzna żegnał mnie w ten sposób. Biegł za wagonem, żeby raz jeszcze na mnie spojrzeć, roztrącał ludzi, machał kapeluszem. Zabawne to było, na pewno komiczne, a przecież serce biło mi goręcej... Gdybyśmy spotkali się w Zawierciu, cóż by w tym było złego? I gdybyśmy na przykład poszli razem na kawę? Pan Alfred był dobrze wychowany, nie mówiłby z pewnością nic niedorzecznego, a za kawę mogłabym zapłacić. Tylko czy to wypada, gdy się jest z mężczyzną w lokalu i gdy on prosi?... — Dzień dobry... Spojrzałam na moje vis a vis i zabrakło mi oddechu. Naprzeciwko mnie, z książką rozłożoną na kolanach, siedział Rufin. Przypatrywał się mojej zaskoczonej twarzy z tą spokojną przenikliwością dozwalającą ujrzeć wszystkie idiotyzmy wylęgłe w mej głowie: o pójściu z panem Alfredem na kawę i zatajeniu tego przed Walerią. — Dzień dobry... — wyjąkałam. Więcej nie mogło mi przejść przez gardło. Siedząc tu, nie zauważony przeze mnie, widział, jak wychylałam się przez okno, aż sukienka podniosła się na siedzeniu i machając dłonią wrzeszczałam do Zyndlera: „do widzenia". — Jak się czuje parma Waleria? —¦ Ciocia? ciocia nie bardzo... To znaczy ciocia dobrze się czuje. — Zamilkłam. Tak już lepiej. Milczeć. Co słowo to większe głupstwo. Jakiż wstyd. Najokropniejsze to wymachiwanie przez okno: „do widzenia: do widzenia!" Gęś z mysiegłowskiego podwórka popisująca się zażyłością w panem Alfredem. —¦ Dlaczego nie odwiedzasz teraz pana Jana? 96 — Ja?... — podniosłam nieszczęśliwy wzrok. W je-C.ii oczach nie ma tego szyderstwa, którego tak się obawiałam. Nabrawszy otuchy spytałam. — A pan często u niego bywa? — Oczywiście. Kogóż innego mógłbym odwiedzać? Patrzał w okno z nachmurzoną twarzą. Uświadomi- l;im sobie (nie po raz pierwszy) głupotę mego odezwania się. Kogóż mógł odwiedzać? Bebłów urażonych ¦ idmową? Mazanów obrażonych za dwóje Tadzia i Stasia? Tych wszystkich krewniaków Kwaczka sy-rzących jak żmijątka-po całych Mysiegłowach? Fenie, której wychodził w kabale „przyjezdny brunet o złych zamiarach"? Zerkając na niego z boku widziałam teraz, jak bardzo się zmienił od czasu przyjazdu do nas. Na twarzy miał wyraz jakiegoś zmęczenia i zniecierpliwienia, wzrok błądził niespokojnie, on sam wydał się roztargniony, pozbawiony tej pogody i niefraso-sobliwości, którą miał na zabawie. — Waszemu nauczycielowi matematyki przedłużono pobyt w sanatorium. Ktoś nowy będzie musiał od przyszłego roku objąć ten przedmiot. — A pan? Wzruszył ramionami: -— Nie wiem. — Spuścił wzrok na książkę. Pogrążył się w czytaniu. Teraz wszystko było jasne: miał już dosyć Mysiegłów. Naszej szkoły. Nas. Zniechęcił się. Gdyby zajął się jedynie nauczaniem matematyki, szemrano by, że się oszczędza. Ponieważ zajął się ZMS, biblioteką, kołem sportowym, ZHP zarzucano mu, że się „rządzi". Wiedział o tym. I zdecydował się zerwać z tym wszystkim. Można to było wyczytać w jego twarzy. Do przedziału jęli napływać stojący na korytarzu. Weszła kobieta z dziećmi, kilku kolejarzy, zrobiło się ciasno. Pociąg zbliżał się do Zawiercia. Pomyślałam, że gdyby nie idiotyczne wychylanie się przez okno: 7 — Rufin z przeceny 97 I „do widzenia! do widzenia!" — odważyłabym się wszcząć rozmowę na temat Maćka. Powiedziałabym, iż nie widziałam telegramu wzywającego go do domu, lecz uwierzyłam, że taką depeszę otrzymał. Teraz Ru-fin, odjechawszy od nas, jeśli kiedykolwiek pomyśli 0 mnie, będzie widział głuptaskę wymachującą przez okno do pana Zyndlera i okłamującą nauczyciela... Pociąg hamował. Z ulgą zerwałam się, schwyciłam tłumoczek. — Do widzenia! — nie patrząc na Rufina wypadłam na korytarz i do drzwi. Stacja. W sklepie, gdzie oddawałam swetry, trzy razy pytano mnie o to samo, a ja coś bąkałam i o mało nie rozpłakałam się na końcu. Bo przecież tak marzyłam, że kiedyś go spotkam nie na terenie szkoły i powiem mu, jak to było z tą depeszą... Spotkałam go i co z tego wyszło? Nie poszłam oglądać wystaw, wróciłam prosto na stację. Chodziłam tam i z powrotem po peronie w oczekiwaniu na pociąg i rozmyślałam, jak straszne bywają pułapki, które zastawia życie. Gdybym nie była spotkała Alfreda, nie byłoby tego wychylania się przez okno i wrzeszczenia „do widzenia! do widzenia!". 1 nie siedziałabym w przedziale jak niemowa uderzona w głowę, wytrzeszczając oczy na Rufina. Z czystym sumieniem gawędziłabym z nim swobodnie i on zobaczyłby, że jestem inteligentna, dowcipna, umiem się wyrażać. Nigdy już tego nie będzie. Koniec. Wstyd, najokropniejszy wstyd. Było mi coraz ciężej na sercu. Gdyby nie kwity i nie pieniądze w torebce dla Wa-lerii, najlepiej byłoby rzucić się pod pociąg. Jak Anna Karenina... Oto niosą mnie, głowa mi zwisa, Iwona szlocha, Rufin przystępuje z kwiatami do czarnej jamy aa cmentarzu... — A usuńże się, ciamajdo jedna!! Mechaniczny wózek, załadowany bagażami przeje-hał koło mnie. Tak oto życie załatwia się z naszą iozpaczą, tyle sobie robi z naszych nastrojów. Zresztą wcale nie mam chęci naśladować Anny Kareniny. Może kurat Rufin będzie wracał tym samym pociągiem? Może jeszcze raz się spotkamy? — na tę myśl wstępuje we mnie otucha, siły, może jeszcze nie wszystko stracone? Pociąg zajechał, wsiadłam. W tym wagonie były jeszcze wolne miejsca, lecz ja wolałam przewędrować cały skład, przez wszystkie wagony, dokąd się dało. Wojacy stojący w korytarzu robili szpaler. Któryś zawołał: „Czego panienka szuka? Może ja pomogę?!" Z uśmiechem zaprzeczyłam głową. Nikt mi nie mógł pomóc. Sama musiałam to załatwić. Raz jeszcze odbyłam tę samą drogę, z powrotem. Zrzędzono na mnie i mruczano mało pochlebne uwagi. Jeszcze tylko ostatni wagon... Zobaczyłam go z daleka. Stał przy oknie, na samym końcu korytarza. Wielka radość, że dopięłam swego, sprawiła, że przestałam się wstydzić. Już mogłam nie myśleć o nieszczęsnym „do widzenia!" Podeszłam i stanęłam blisko: -— Dobry wieczór... Odwrócił wzrok od szyby, uśmiechnął się. — Z powrotem? — Tak. Jadę z Zawiercia. Przeszłam przez cały pociąg, żeby pana znaleźć. To... to byłoby okropne, gdybym pana teraz nie spotkała. — Ścisnęło mnie za gardło, nie mogłam dalej mówić. Spojrzał zdziwiony, nachylił ku mnie głowę: — Słucham? Co się stało? — Nic. Chciałam tylko powiedzieć, że ja rzeczywiście nie widziałam tej depeszy. — Jakiej depeszy? — Tej do Maćka. Ale uwierzyłam, że mu ją przysłano. I dlatego tak powiedziałam do pana wtedy, w klasie, pamięta pan? Ze zmarszczoną brwią szukał w pamięci, nie znalazł. Nie pamiętał. Potrząsnął głową. —• Przecież pan chyba nie zapomniał? To, co Maciek mówił wtedy o sobie i o swoim ojcu, a następnego dnia wyjechał... — Możliwe. O tej depeszy zapomniałem. Zresztą to już nieważne. Przedwczoraj byłem w Katowicach u jego ojca. Usiłowałem się z nim dogadać. Był zajęty, przemawiał do dwóch telefonów i niestety nie dysponował trzecim uchem, żeby móc słuchać o synu... Zresztą, on jutro wyjeżdża za granicę, w związku z tym jest zawalony zajęciami. Oczywiście bardzo żałuje, że syn źle się prowadzi. Ale sam nie ma na to wpływu. Wina matki. Zawsze go psuła. On przestrzegał, że to się musi źle skończyć. Zlekceważono jego rady i teraz są skutki. Żałosne, przyznaje. On ma sumienie czyste. Ostrzegał. Był na tyle uprzejmy, że podwiózł mnie pod dom, gdzie mieszka matka Maćka. ' — I pan tam...? -— Byłem tam... — ciągnął z szyderstwem w głosie. — Pani Szymańska była dotknięta. Żeby tak wtargnąć, bez uprzedzenia... od tego jest telefon, można się zawczasu porozumieć. Ona dziś ma przyjęcie. Cóż to za szkoła, gdzie nie potrafią okiełzać smarkacza? Tym powinno się zainteresować kuratorium — nie, oczywiście, Maćkiem, tylko szkołą. To naprawdę / pożałowania godne, żeby nachodzić ją w sprawie należącej do kompetencji wychowawców. Ostatecznie, jest jeszcze ojciec Maćka. On ma obowiązek przede wszystkim... a przynajmniej winien zainteresować się, co robi jego syn... — Rufin zaśmiał się cicho. Rozpie- rało go wzburzenie. Wyobrażałam go sobie stojącego w halłu, przed tą zimną, wystrojoną kobietą, nie da-Jacą mu dojść do słowra, wylewającą pretensję na męża wobec nauczyciela, który przyszedł bronić syna. — Dlaczego ona ma ponosić same nieprzyjemności? To jest przecież jego syn. On daje pieniądze na życie Maćka. Owszem. Ale to nie wszystko. Są jeszcze moralne obowiązki. Sumienie. Ale teraz ona już naprawił <; przeprasza. Musi odejść, bo mąż się niecierpliwi. ' loście czekają. Może więc innym razem? Do widzenia... — Nie wie pan, gdzie on się znajduje? — spytałam, <;dy wyczerpany umilkł. — Podobno włóczy się gdzieś po Katowicach, mieszka u kolegów. — Myśli pan, że wróci do domu? Spojrzał na mnie: < —• Do którego? W dwóch jego nie chcą, a w trzecim on być nie chce. — Chciałabym, żeby wrócił. — Czy to twoja sympatia? — Nie —¦ odparłam stanowczo — ale go lubię. Tak jak i pan. —- I cóż z tego. Niejeden z tej lubianej przez nas młodzieży, przedzierzgnął się w odpychającego nicponia. Patrzyliśmy na to i nie mogliśmy nic poradzić. Jaka jest ta jego babka? — nie znam jej. — A taka... mysiegłowska: uszczypliwa, zrzędna, podejrzliwa. Za stara na to, żeby zrozumieć, czego on pragnie. Skinął głową. — 'Wiem. Trening. Basen. Rekordy. Ale to już przesądzone. On nigdy nie wróci do pływania. W tym jednym skłóceni rodzice i ojczym zgadzają się idealnie. Po szkole w Mysiegłowach pójdzie do technikum me- 168 101 taloplastyki w Sędziszowie. Będzie mieszkał w internacie. Ma stać się w przyszłości dzielnym, zarabiającym metaloplastykiem, w czym nie byłoby nic złego, gdyby on miał zdolności i zamiłowanie ku temu. Jeśli się przyłoży, jego ojczym, pan Szymański jest tak dobry, iż postara mu się znaleźć jakąś pracę, oczywiście nie w Katowicach. Nie życzy sobie mieć z nim bliżej do czynienia. — Ależ Maciek nienawidzi wszelkiego dłubania, rysunków, majsterkowania! — wykrzyknęłam, zdjęta zgrozą. — Nie szkodzi. Najważniejsze to, że pan Szymański łaskawie jest gotów wyrobić mu miejsce w tymże technikum. Kropka. Patrzałam rozwartymi szeroko oczyma na Rufina i widziałam targający nim gniew na własną bezsilność. On już zdawał sobie sprawę, że Maciek powiększy zastęp zniechęconej młodzieży, noszącej w sobie cierpki zawód, pogrążającej się w rozwydrzeniu, mającym być protestem przeciwko czemuś — czy ja wiem zresztą? Spojrzał na mnie próbując się uśmiechnąć. — Mówmy o czymś weselszym. Sądziłem, że pójdziesz do kina? — O nie! Mam jeszcze masę roboty! Prosto z pociągu idę do domu! Na tym rozmowa się urwała. Pociąg stanął na stacji. Do korytarza wepchnęli się wsiadający. Rufin powrócił do przedziału. Zepchnięta w kąt, riie czułam ścisku, gdyż dusza moja pola ty wała w chmurkach, ponad pociągiem, jak zerwany z uwięzi balonik. Wszystko zostało wyjaśnione, przyjaźń zadzierzgnięta, Rufin nie będzie już myślał źle o mnie! Mysiegłowy. Wysiadłam na peron już ogarnięty zachodem słońca. Szłam wolno, jakbym wkraczała w niebo. Marzyłam... jutro zobaczę go na lekcji... Pospiesz- 102 ne kroki za mną. Tknięta przeczuciem, że Rufin chce mi jeszcze coś powiedzieć, odwróciłam głowę. Za mną stał pan Alfred... — A więc opłaciło się czekać. Spotykamy się znów. Nie mogłam wykrztusić słowa. Obok przechodzi? Rufin. Poczułam jego zaskoczony wzrok na sobie. Skło« nił się lekko i odwrócił głowę. Wszystko skończone. Słyszę swój wysilony głos. — Spieszę się do domu. — Oczywiście. Odprowadzę panią. Ale może jeszcze chwileczkę zechce pani spocząć na ławce? Chciałbym panią o coś pilnie zapytać. W ważnej dla pani sprawie. Usiąść? Ostatecznie, czemu nie? Teraz mi już wszystko jedno. Rufin widział nas razem i musiał pomyśleć, że umówiłam się z Zyndlerem na peronie. Usiedliśmy na ławce. __ Moja droga Maryjanko... przez cały czas gdy pani oddawała się podróżowaniu do Zawiercia, ja miałem czas przemyśleć pewną sprawę. Czy pani ma naprawdę zamiar ugrzęznąć na zawsze w Mysiegłowach? W tym bajorku, które musi zniszczyć każdego śmielszego ducha? Od dawna obserwuję twoje zdolności, twój charakter, twoje wyrobienie życiowe, a nie chwaląc się, znam się trochę na ludziach i doszedłem do wniosku, że byłoby zbrodnią pozwolić ci marnować się tutaj. Musisz odejść jak najdalej od tego marazmu, stęchlizny, plotek... — Ale dokąd proszę pana? — Otóż właśnie do tego zmierzam. Powinnaś studiować. Wejść w inne środowisko. W dużym mieście... Obok przechodziła Fenia, spojrzała na nas zdumiona, ukłoniłam się jej, Zyndler uchylił niedbale kapelusza. 103 — Ty im się kłaniasz, droga Maryjanko, pozwolisz, że tak ciebie będę nazywał, drogie dziecko, a to oni winni się tobie kłamać w pas. Ty jedna tutaj zachowałaś nieskalaną świeżość, gdy jednak pozostaniesz tu dłużej, zniszczą i twój entuzjazm, gdyż to miasteczko musi zniszczyć każdego, kto mu nie ulegnie. Ja sam doświadczyłem tego. Usiłowałem poderwać otoczenie do czegoś większego, miałem pewne pomysły, wszystko na próżno. Dałem za wygraną. Pozwolić tobie przepaść tutaj, to byłaby nikczemność. Zamilkł, a gdy ja usiłowałam wzruszyć się tym, co mnie czeka w Mysiegłowach, posłyszałam ciche, od niechcenia nucenie barona: „O Maryjanko, gdybyś była zakochana..." Mnóstwo spacerujących nóg zwalniało przechodząc koło naszej ławki. Był już zmierzch, czułe sejsmografy odnotowywały zakłócenia natury moralnej, zwiastujące jakieś okropieństwo w niedalekiej przyszłości: najniebezpieczniejszy mężczyzna w Mysiegłowach siedział z uczennicą przy boku, nucąc swobodną piosneczkę i rozglądając się wokół z niedbałą miną. — Będziemy musieli jeszcze porozmawiać o wielu sprawach — rzekł przerywając nucenie — mam pewne projekta, które czekają na twoją zgodę. Byłoby celowe umieszczenie cię w internacie, może w Krakowie lub w Katowicach, żebyś mogła dalej studiować. Co myślisz o tym? — Nic, na razie — skłamałam myśląc, skąd taka żądza oświecenia u człowieka, którego mało obchodziła edukacja własnych synów. — Czas już chyba do domu? —• Chwileczkę, zaraz. Musimy się umówić na spotkanie, żeby wszystko przedyskutować. Mam wielu przyjaciół na eksponowanych stanowiskach, którzy chętnie pomogą w umieszczeniu cię na studiach, jeśli 104 się do nich zwrócę. Nie wiem jeszcze, jaki kierunek studiów by pani odpowiadał? — Niech no pan skończy tę przemowę, panie Zyn-dler — rozległ się za naszymi plecami gniewny głos Walerii. — Maryśka, do domu! Nie tracąc zimnej krwi baron podniósł się i skłonił niczym baronowej kurlandzkiej: — Dziękuję i żegnam. Spędziłem bardzo mile czas na pogawędce z panną Maryjanną... — Widzę to. Ale ona nie była i nie będzie żadną Maryjanną. Chodźmy. W kuchni Waleria zabrała się z impetem do przesuwania garnków na blasze. — No i co ci tam nabajdurzył? Stary łobuz przewraca w głowie młodej dziewczynie aż wstyd! — Dlaczego ciocia nazywa go łobuzem? — spytałam licząc, że czegoś się dowiem. — Moja rzecz dlaczego. — Ucięła krótko. — Siedzieliście razem, na oczach całego peronu, a ty oblizywałaś się na jego nadskakiwanie jak kot nad miską. Konduktor musiał trzy razy wołać do pociągu, bo wszyscy mieli oczy na was zwrócone. Do czego to podobne, żeby żonaty mężczyzna umawiał się z dziewczyną na schadzkę? Czyś ty rozum straciła? — Wcale się z nim nie umawiałam! Przywitał się i zaczął rozmawiać. — Trzeba było nie słuchać, tylko odejść. — Odejść? Tak od razu? Jakbym była dzika i nie-wychowana? Jak by to wyglądało? Powiedział, że chce się ze mną podzielić uwagami, więc słuchałam. — Z tym mógł iść do zawiadowcy stacji. On jest od wysłuchiwania uwag pasażerów. Trzeba było mu tak powiedzieć. — Bo ciocia nie rozumie. — Już ja tam więcej rozumiem, niż tobie się wydaje. 105 Chcąc ułagodzić gniew Walerii rzekłam pospiesznie: — Nie mówił nic takiego, co by mogło ciocię zgorszyć. Nawet uznał, że jestem bardzo ułożona, a to przecież cioci zasługa. — Chce Zyndler wyrazić swoje uznanie, niech mnie zatrzyma na ulicy i powie: „Szanuję panią, panno Walerio i cenię za to, że wychowała pani Marysię na rozumną panienkę, jak się należy". A niech nie trzyma ciebie w publicznym miejscu, po ciemku i przed lokomotywą, żeby wszyscy mieli widowisko. 1 niczego mi więcej nie tłumacz, bo ja już wiem, co myśleć o tym. Ani tego, co postanowiłam, nie zmienię. Po tym oświadczeniu zaległa cisza. — Co ciocia postanowiła? — spytałam z lękiem. — Jak zdasz ósmą, pojedziesz do mego brata, do Krakowa. Już mu napisałam. Czekam odpowiedzi. Gdyby się nie zgodził, poszukam stancji. Osłupiała patrzałam na moją opiekunkę. Usta były zaciśnięte w niezłomnym wyrazie, rumieniec na chudych policzkach, pomarszczone czoło zdradzało głębokie wzruszenie. — Ale dlaczego?! — wybuchnęłam. — Dlaczego?! Potrząsnęła głową odmawiając odpowiedzi. — Ciociu!! — Fenia widziała was — rzekła ponuro. — Nie później niż jutro Lidia Pokorna będzie już wiedzieć. Wspomnij sobie, co mówiła do mnie... o... o tym, iż sąd opiekuńczy może zostać powiadomiony... —: Te wredne pogróżki? I ciocia w to wierzy?! Ale to bzdury. — Ludzie dawali wiarę bzdurom jeszcze większym niż ta. Przed ludzką zawiścią nic się nie ostanie. Mają mnie włóczyć po sądach, wypytywać, żeby całe My-siegłowy wytykały mnie palcami? Zdjęła mnie zgroza. Waleria uwierzyła w to, iż pra- 106 wa opiekunki mogą jej zostać odebrane. Wstrętny, plotkarski posiew panny Pokornej wydał owoce. Waleria bała się. Czuła się już stara, nie znała wymogów dzisiejszych ustaw. Nie załamała się przed inkwizycją panny Pokornej, lecz podczas rozmyślań w samotności strach zrobił swoje: straciła swój hart, nie stać jej było na wzgardliwą odprawę wobec insynuacji. Teraz dopiero zrozumiałam, czym dla niej miało być ujrzenie mnie siedzącj po ciemku z panem Alfredem. Ogarnęło mnie rozrzewnienie i skrucha, brakowało mi słów, żeby je wyrazić: — Ależ ciociu! Nic się nie stało, przysięgam! uwierz mi. Zawsze będę z tobą. Mogę pójść do tej inkwizytorki i powiem jej, tak powiem jej... — uniesienie wstrzymało mi oddech — powiem jej, że nie jest warta pocałować twojej ręki. — Pomyśl o tym wszystkim, co się wydarzyło u nas, odkąd Rufin przyjechał. Bo to o niego przede wszystkim Lidii chodzi. Żeby go od nas wzięli. Na drugim miejscu o ciebie. Każdy uważa, że ma prawo wtrącać się do wychowania cudzych dzieci, więc i ona ma się za uprawnioną w tym względzie... Już to dawno zauważyłam, iż nie może strawić, iż ja, samotna, ciebie pod swój dach wzięłam... — zabrakło jej tchu — usiadła na stołku i bezradnym wzrokiem powiodła dookoła. Patrzałam z lękiem na zmienioną twarz... na dłoń usuwającą jakąś myśl z czoła. Pokonawszy wyczerpanie Waleria dodała — chcę cię zabrać sprzed oczu tych, którzy krytykują, obmawiają, posądzają. Inaczej, może się stać, że wiosną pismo do sądu. Mówię ci, że twoja obecność w moim domu — to jak opiłek żelaza w jej oku. — Kiedy to ma się stać? — Spytałam złamana. — Zaraz po świadectwach. Gdy się uspokoją, przestaną gadać, sama cię zabiorę stamtąd. 10T — A czy nie mogłabym dopiero po wakacjach? — Rzekłam błagalnie. — Nie — powstała ze stołka i topiąc przenikliwy wzrok w mych oczach rzekła półgłosem: — Wiem, o kogo ci chodzi. Nie musisz spuszczać oczu. Od czasu tamtej zabawy odgadłam, że tak będzie. Ale z nim też się musisz pożegnać. On miejsca u nas nie zagrzeje. Wyjedzie rychlej, niż się spodziewasz. Poszły listy do kuratorium, żeby go zabrano od nas. Nie muszę chyba mówić, kto te listy podpisywał. Maciek przyjechał. Swą długą nieobecność w szkole usprawiedliwił pisemkiem od rodziców. Nie podszedł do mnie ani się przywitał. Było mi nieprzyjemnie i głupio, chociażby ze względu na Iwonę. Ona i Baśka plotkują zawzięcie, dociekając za co się Maciek na mnie obraził? Ja myślę, że to nie obraza, tylko chęć dokuczenia mi i zmuszenia, żebym przyszła do niego zapytać, o co mu poszło? Tego się nie doczeka. Waleria zaskoczyła mnie dzisiaj, mówiąc: — Mam nadzieję, że teraz nie będziesz mieć nic przeciwko temu, żeby pójść do Bebłów? — Domyślała się, że póki była mowa o zamieszkaniu Rufina, omijałam ich dom! Umknęłam sprzed jej oczu, wstydząc się przyznać, że i tym razem nie pomyliła się wcale. Z rozmachem otworzyłam furtkę, wkroczyłam do hallu i nie widząc nikogo, zeszłam schodkami do pracowni w suterenach. Czyste, suche, widne, dobrze wietrzone, nie sprawiały wrażenia podziemi. Podłużne okienko tuż nad ziemią, dawało widok na rozległą grzędę z rozsadą wczesnych kalafiorów. Usiadłam przy ramie z nakrochmaloną firanką. Moim zadaniem jest zacerować wszystkie pęknięcia i rozdar- 108 cia, połapać przerwane nitki tak, żeby nie było śladu uszkodzenia. Naraz posłyszałam z ogrodu głosy Wandy i Rufina. Byli o kilka kroków ode mnie, niewidoczni z powodu dzielącej nas ściany domu; otwarte okno i panujący wokół spokój pozwalały słyszeć każde słowo. Tp właśnie było nieoczekiwane i straszne. Ich glosy spierały się jakby tuż obok mnie, pozbawione ciała. Ze swego miejsca nie widziałam ani jej, ani jego. Głos Wandy, z żywym poruszeniem, jak gdyby to nie ona, lecz Emma Bovary przemawiała do ukochanego spotkawszy się z nim w kalafiorach. — Czy widziano pana, jak pan tu wchodził?! Rufin ze zdziwieniem: — Nie wiem, doprawdy, nie sprawdzałem. A co się stało? Emma Bovary z wymówką: — Pan sam powinien o tym najlepiej wiedzieć. — Kiedy naprawdę nie mam pojęcia! Słowo honoru! Ona nieco ironicznie i gorzko: — Przypuśćmy, że pan nie wie... Rufin: ¦—¦ Dlaczegoż miałbym kłamać? Wstąpiłem, żeby spytać pani męża o dostawę piasku na boisko szkolne. —¦ Może pan jednak wejdzie do domu? Leśniczy jedzie rowerem, patrzy w naszą stronę. (Tu już nie Emma, lecz ostrożna mysiegłowianka.) — Tam do licha! przecież to bzdury! dwoje ludzi nie może z sobą porozmawiać?! — Pewnie, że może. Ale trzeba być rozsądnym... (Urażona pani domu, Bebłowa.) — Niechże w takim razie usłyszę, co takiego zrobiłem? — Dał pan ludziom temat wyjeżdżając razem z Marysią pociągiem. Nie mówiłabym o tym, gdybym nie 109 słyszała, co ludzie gadają: „Nauczyciel, który poprawia innych, nie może się sam tak zachowywać. Nie dość, że na oczach całego miasteczka urządził pan sobie rajd na rowerze"... Rufin (impetycznie i szyderczo): — Gdyby pan Jan był wtedy umarł, zyskałbym przebaczenie, ponieważ cel jazdy zostałby uświęcony. Ponieważ wyzdrowiał, należy mnie potępić. Rozumiem to. W porządku. Nie będziemy nad tym dyskutować. Proszę pozdrowić ode mnie pana Bebłę i podziękować. Do widzenia pani... — Chwileczkę! (Zdesperowana Emma.) Ja wysłuchałam, może teraz pan zechce wysłuchać mnie... — Proszę bardzo. — Może jednak wejdziemy? Tutaj wszyscy mogą obserwować. Mojej sytuacji i tak w niczym nie zmienię, a pani chyba nie potrzebuje się obawiać? — No tak... oczywiście... (Mysiegłowianka zbita z tropu.) Wychowawczyni klasy zwróciła mi uwagę, że Iwona ubiera się zanadto rażąco. — Jak najbardziej. — ...Podobno pan zwrócił się z tym do wychowawczyni? Czy to prawda? (Wzburzona posiadaczka, Be-błowa.) — Oczywiście. W końcu to jest ósma klasa, a nie popis modelek. Ponadto większość dziewcząt chodzi skromnie ubrana i stroje Iwony zbyt rażą. — Trzeba było przyjść, mnie to samej powiedzieć. Chociażby w imię naszej przyjaźni! (Zraniona Emma.) — Niewiele było tej przyjaźni, pani Wando. Wszystkiego, zdaje się, trzy rozmowy... — Cztery... (Skrupulatna mysiegłowianka.) Pan już zapomniał... (Tkliwa Bovary.) — Jeśli panią tym uraziłem — przepraszam. Czy jeszcze chciała pani coś powiedzieć? — Owszem. Ale to już tyczące tylko pana. I pan 110 musi wysłuchać do końca. To bardzo ważne. Poczuwam się nadal do przyjaźni, której pan zaprzecza i chcę pana ostrzec. Pan sam upoważnił mnie mówiąc kiedyś, podczas tańca na zabawie, iż liczy na moją pomoc w zapoznaniu się z tutejszymi zwyczajami i w nawiązywaniu życzliwych kontaktów z ludźmi. Pan tak mówił! — Możliwe, nie przeczę. Od tego czasu wiele się zdarzyło. — Otóż to. Wszędzie, gdzie mogłam, starałam się działać na pańską korzyść. Zwalczałam uprzedzenia do pańskiej osoby licząc, że pan, we własnym interesie, pomoże mi w tym. Ludzie tutaj nie mają wiele zrozumienia dla nowych pomysłów, dla pewnych idei, my oboje z mężem to rozumiemy... (Emma Bovary zbłądziwszy w nieznane, czyli w idee, cofa się pod bezpieczne ramię Bebły!) Nie jesteśmy tacy zaściankowi, jakby to się komu wydawać mogło. Mamy oboje średnie wykształcenie i rozumieliśmy to, jak wiele dałaby pańska osoba w szkole... Ale cóż z tego? Pan sam wszystko zepsuł! Pan brnął z nieporozumienia w nieporozumienie. Jazda rowerem, potem pociągiem. Wspólnie z Marysią! Panna Pokorna mówiąc o tym była tak wzburzona, jak nigdy w życiu. No, może jeszcze wtedy, gdy ukradziono jej koguta. Nie jestem zamiłowaną w plotkach drobnomieszczanką, ale staram się widzieć pańskie postępowanie także oczyma tych, którzy na pana patrzą. Może to wszystko da się jeszcze załagodzić. Byłaby wielka szkoda, gdyby pan musiał wyjechać. Pan może wiele dobrego zdziałać. Tylko niech pan nie zaskakuje ludzi, bo to ich denerwuje. Tak jak i ta pana przyjaźń ze starym Janem. Pan chce pokazać, że na nikim panu nie zależy i demonstracyjnie wybiera sobie piekarza. Nie był pan jeszcze z wizytą w żadnym przyzwoitym domu, a znajduje czas na lii przesiadywanie u dziwaka. Więc to wszystko ludzi denerwuje. Zanim pan znów coś nowego wymyśli, niech pan przyjdzie do nas się poradzić. Proponowaliśmy panu mieszkanie bez żadnej podstępnej myśli licząc, że z bliska będziemy mogli czuwać nad pańskimi pomysłami. — Tak też to zrozumiałem. Propozycja była naprawdę ponętna i rezygnowałem z żalem. Bardzo przyjemnie mieszkać w takim domu z ogrodem. — I naraził nas pan swoją odmową na masę plotek. (Wszystkie tony naraz: zbolałej Emmy, obrażonej Be-błowej, mściwej mysiegłowianki!) — Ja naraziłem?! —• Ludzie mówią, że pokłóciliśmy się o sprawę najmu, czynszu, same głupstwa! — Ale czy moja wina? Ja nie rozpowiadałem nikomu. — Byliśmy tak pewni pańskiej zgody, iż nie robiliśmy z tego tajemnicy. Pan nas postawił w kłopotliwym położeniu. Sam pan nie wie, ile zepsuł. Gdyby pan zamieszkał z nami, łatwiej byłoby doprowadzić do zgody pomiędzy panem a Kwaczkami. Panna Pokorna może też ustosunkowałaby się inaczej... Słowa były szczere i bezinteresowne, ale coś we mnie protestowało przeciwko nim: Wanda doradzała Rufino-wi częściową kapitulacją, paktowanie z mysiegłow-szczyzną, jakby ta, pełna płaskiego egoizmu ostrożność nie była przyczyną ospałości i marazmu naszego życia! Podobne myśli musiały się zrodzić w głowie Rufina, bo odparł z goryczą: — I to pani, którą miałem za najrozsądniejszą z całego grona, doradza mi oglądanie się na sądy tej strasznej Lidii, nadziewanej cnotami jak kaczka kaszą? — Niechże pan tak nie krzyczy. Nadleśniczy wraca rowerem... patrzy w naszą stronę. Jutro wszyscy gajo- wi będą wiedzieć... (Wystraszona Emma, a zarazem dbająca o swą opinię Bebłowa!) — Jakież to ma znaczenie? — Boże święty, czy pan nigdy nie zrozumie?! To może nie mieć znaczenia w ogóle, ale gdy zaczną o tym opowiadać, będzie znaczenia aż za wiele, jak z tym rowerem! — Kiedy ja już się zdecydowałem, pani Wando... — Na co? Na wyjazd?... (Zraniona Emma!) Ale dlaczego tak nagle? Nic się jeszcze przecież nie stało. Ludzie gotowi pomyśleć, że pan się do czegoś poczuwa! Ja może przesadziłam i pan zbyt dosłownie zrozumiał. Pan powinien zostać... (Czyżby drżące ramiona Emmy wyciągnięte ponad kalafiorami do Rufina?) — Nie zamierzam wcale wyjeżdżać! — Nie?! To dlaczego pan mnie tak wystraszył? — Ja panią wystraszyłem? — Ponieważ ktoś mógłby pomyśleć, że to ja jestem powodem ... (Przewidująca mysiegłowianka.) 112 8 — Rufin 2 przeceny 113 Rufin jakby nie wyczuwszy tej delikatności wypala: — Zdecydowałem się pomówić z panną Pokorną. Żeby przeciąć to gadanie wokół mojej osoby. Nigdy nie rozmawiałem z tą babą, nie.znam jej, niechże więc powie jasno, o co chodzi! — Więc myśli pan? — Zobaczymy, pani Wando! — Powie mi pan? — Oczywiście, dlaczego by nie? Do widzenia! Trzask zamykanej furtki. Nie zdążyłam jeszcze ochłonąć z wrażenia, gdy wewnątrz domu rozległy się kroki: Wanda schodziła stopniami do piwnicy. — A więc jesteś tu! Schyliłam głowę. Tak jestem tu,tego nie da się ukryć! — Powiedz mi, czy naprawdę Iwona stroi się na podziw całej klasy? Klasy? skądże! Ona stroi się dla Rufina! — wykrzykuję w myślach, a na zewnątrz gładko odpowiadam: — Pani przecież sama wie, jak ona się ubiera. — Właśnie, że nie! Ja często wyjeżdżam za interesami męża, gdy ona jeszcze śpi! Wracam — i zastaję ją przebraną po domowemu. Co miała dziś na sobie? Spojrzałam w okno, westchnęłam: — Biała ze złotym — dżersejowa bluzeczka, jedwabna apaszka, biała spódniczka... — Dobrze... — i prędkim krokiem wyszła z pracowni. Teraz na górze słychać wołanie: „Iwona"...! Matka wzywa córkę. Ze strachem myślę o dalszym ciągu. — Iwona! — Co, mamusiu? — Chodź tu, natychmiast! Szybki tupot po kamiennych płytach hallu i wesoły głos: 214 — Co się stało? Odgłos trzaśnięcia dłonią w policzek, raz, drugi, krótki bolesny okrzyk Iwony i płacz... — Na drugi raz, gdy ja wyjeżdżam, nie wykradaj moich rzeczy z szafy i nie rób z siebie widowiska. Wynoś się. Z zapartym tchem czekałam w suterenie. Weszła Wanda. Usiadła na paczce, założyła dłonie na podołku, powiodła wzrokiem po ścianach: — Dziś przychodzą bielić... — rzekła z westchnieniem — ja mam na jutro przygotować na koło rodzicielskie referat o zastosowaniu metod psychologicznych we współczesnym wychowaniu... — Spojrzała na mnie i wzruszyła ramionami. — Nie wierzę w te nowoczesne metody pedagogiczne, ale zobowiązałam się, więc zrobię. Jedno mocne potrząśnięcie w porę warte jest więcej niż cała półka książek. Wstała z paczki, otrzepała suknię z pyłu. — Dobrze, że to wszystko skończyło się przed remontem, będę mieć przynajmniej wolną głowę, żeby zarządzić wszystko, jak trzeba... — zamyślonym wzrokiem powiodła po suficie i ścianach wymagających odnowienia. Opuściłam cicho sutereny. Zamykałam za sobą drzwi, pewna iż zostawiam za nimi już nie stęsknioną za porozumieniem dusz Emmę Bovary ani zatrwożoną mysiegłowiankę, lecz wiedzącą czego chce, stojącą mocno na ziemi, żonę Adama Bebły. Wróciwszy po południu ze sklepu, zastałam Maćka przed drzwiami mieszkania. Nie rozmawialiśmy od czasu jego powrotu, więc teraz to jego nagłe pojawienie się na naszym ganku mocno mnie zaskoczyło. Poczu- 115 łam chętkę, żeby go krótko spławić. Pomyślałam jednak, że takie zachowanie on gotów wziąć za dowód, iż jego obojętność mocno mnie zabolała. Wobec tego rzekłam jak gdyby nigdy nic: — Dlaczego nie wchodzisz? — Pukałem. Nikt nie otwiera... ;— Pewnie ciocia wyszła. Klucz pod wycieraczką. Otworzyłam, weszliśmy do kuchni. — Siadaj... — nalałam sobie kompotu do szklanki i przytknąwszy do ust, łykałam powoli patrząc kątem oka, co Maciek robi. Nie skorzystawszy z zaproszenia stał nadal, ponury, ze zwieszoną głową i rękoma w kieszeniach. Jego milczenie i uparta obcość zirytowały mnie w końcu. — Co ci jest? — ostro spytałam odstawiając szklankę. — Nic. — Dlaczego nie siadasz? — Wychodzę zaraz. — Więc po co wchodziłeś!? — Żeby ci to oddać — łypnął na tonie złym okiem. Masz. — Wyciągnął dłoń ze zmiętoszoną kopertą. > — Co to jest? Od kogo? — spytałam biorąc do ręki kopertę i stwierdzając, że nie ma na niej adresu i że ktoś w niej grzebał. — Dowiesz się, jak przeczytasz. W jego tonie, mimo że nie podnosił głosu, było coś obelżywego, co sprawiło, że cofnęłam rękę, rzuciwszy list na stół. — Nie jestem ciekawa. Możesz sobie to zabrać. — Obróciłam się plecami do Maćka, drżałam ze złości i zdenerwowania; lada moment wybuchnie pomiędzy nim a mną jakaś piekielna awantura, która zniszczy resztki koleżeństwa, przyjaźni, wszystkiego. Wybuch 118 pocisku za moimi plecami nie wstrząsnąłby mną bardziej niż słowa: — Dobrze bawiłaś się z Alfredem? Obróciwszy się na pięcie patrzałam w osłupieniu na zmienione od pasji rysy Maćka. — No i co tak wybałuszasz oczy? Wiem, co mówię! Pytam się, jak się bawiłaś z panem Zyndlerem, gdy mnie nie było? Afiszowałaś się z nim, chodziliście razem... — Nie wiem, co to znaczy: afiszować się — odparłam odzyskując oddech. — Zamiast pleść androny, mógłbyś raczej przeprosić, żeś mnie nabrał na depeszę. — Ja cię nabrałem? Sama mi to podsunęłaś! — Ja ci podsunęłam? O ty draniu... — chwyciłam teczkę, podniosłam w górę. Maciek zaśmiał się urągliwie: — No rzuć! Czemu nie rzucisz? — Bo... bo jesteś w moim domu — wykrztusiłam — gdybyś był na dworze, rzuciłabym i jeszcze bym cię obiła. — Możemy wyjść. Chcesz? — Chcę. I żebyś się wyniósł. Zaraz! — Jeszcze moment. Jeśli jesteś taka uprzejma — oparł się plecami o ścianę i mrużąc oczy wycedził. — Teraz się zgrywasz. Wiedziałem, że nie sypniesz mnie przed belframi, bo miałem cię zaklepaną. To było coś zupełnie nowego! Nigdy nie słyszałam podobnych słów. — Ciekawe! W jaki sposób? — Normalnie... — wycedził przez zęby. — Jak się chłopiec całuje z dziewczyną, ma już ją zaklepaną i ona go nie sypnie. Nie prosiłem cię o to, żebyś kłamała przed Rufinem. Samaś tego chciała. Teczka poleciała w stronę jego głowy. Maciek uchylił się zasłaniając ramieniem, ciężar spadł na podłogę. 117 — Bardzo żałuję, że nie trafiłam — rzekłam dysząc ze złości. — Przynajmniej zapamiętałbyś. Kiedyś żałowałam cię. Nie jesteś wart tego, żeby ktokolwiek wstawiał się za tobą. Nie dziwię się wcale temu, co ojciec i twoja matka powiedzieli Rufinowi. Pożałowałam natychmiast tych słów. Maciek wyprostował się, rumieniec zalał mu twarz, drżącą ręką odgarnął włosy z czoła. — Nie prosiłem nikogo, żeby wstawiał się za mną. I niech się lepiej nikt nie wtrąca. Sam dam sobie radę. Powiem Rufinowi... powiem. A ty skąd wiesz? — wybuchnął. — On ci mówił? Co jeszcze mówił? — Nic nie mówił — pośpiesznie usiłowałem zażegnać niebezpieczeństwo. -— Powiedziałam tak, boś ty mi też dokuczył. A Rufin kiedyś w klasie zapowiedział, że będzie rozmawiał z nimi... — Możesz przestać. Ja już wiem. Rozmawiałem z nim. Patrzałam zaskoczona, nagle bowiem od arogancji, lekceważącej postawy i buty przeszedł do opanowania. Z oczami ukrytymi pod powiekami ciągnął chłodno. — To już nie rna znaczenia, że oni nie chcą mnie zabrać do domu. Ja zmuszę ich. — Otworzył nagle oczy i wskazał głową na list, porzucony na stole. ¦— Weź to, przeczytaj. Gdy to zrobisz, ja wyjdę. Zniewolona jego głosem, otworzyłam kopertę, wyjęłam arkusik, przeczytałam. „Udało mi się poczynić pewne wstępne poczynania do sprawy twoich przyszłych studiów. Dla uniknięcia plotek i wścibsMch uszu proponowałbym nie dyskutować tego w Mysiegłowach. Kupisz jutro bilet na 18-tą, wysiądziesz w Żarkach. Załączam drobne, abyś nie musiała opowiadać się Walerii. Będę czekał pod lasem, na drodze do stacji. Bądź dobrej myśli". W kopercie leżało dwadzieścia złotych. Machinalnie 118 składałam arkusik z oczami utkwionymi w oczach Maćka. Odpowiadając na mój wzrok wyjaśnił: — Byłem na przejeździe, gdy pan Zyndler spieszył do pociągu odchodzącego do Katowic. Zatrzymał na peronie Felka, wcisnął mu do ręki kopertę pokazując głową na wasz dom. Jeszcze dał mu coś do garści, jakieś drobne. Od razu mnie tknęło. Gdy on odjechał, ruszyłem za Felkiem, dopadłem go przed waszą furtką i odebrałem, choć wił się jak piskorz. A teraz wykręcaj się i kłam, że nic nigdy między wami nie było... tylko same rozmowy o studiach i o przyszłości. Słucham... — Owszem, było — odrzekłam chłodno. Teraz on zgłupiał. Mina gapia z wytrzeszczonymi oczyma byłaby mnie rozśmieszyła, gdyby nie dławienie w gardle. Idiotyczny postępek „barona" mało mnie obchodził, ponieważ Alfred w istocie nie znał mnie i jedynie mógł wyobrażać sobie, że taka prowincjonalna Marysia, łasa na miłe słówka, złapie w garść jego dwadzieścia złotych i co tchu poleci z nimi do kasy kupić bilet. Z Maćkiem, mimo kłótni, byłam zżyta i on powinien był wiedzieć, do czego jestem lub nie jestem zdolna. — Nie wierzę — wybełkotał odrywając się od drzwi i postępując w moją stronę. — Coś ty powiedziała? — Był tuż, tuż. Nie ruszyłam się z miejsca. — Słyszysz? Powtórz to! — schwycił mnie za ramię i potrząsnął. — Słyszysz? Przecież nie całowałaś się z nim? Powiedz! — Puść mnie! — Powiedz prawdę! Całowałaś się czy nie? Odpychając go całą sobą, cofałam się tyłem, aż oparłam się plecami o kredens; wolną ręką wysunęłam szufladę kredensu, wymacałam w niej okrągły drewniany bijak do tłuczenia kartofli i pewniejsza już swej przewagi krzyknęłam mu prosto w twarz: 110 II — Jeśli mnie nie puścisz zaraz, uderzę cię tym, co trzymam w ręce. Trzasnę cię tak w łeb, że popamiętasz! Puścił mnie nagle i wykręciwszy się na obcasie odszedł w stronę stołu. Zwrócony do mnie plecami, ukrywając twarz roześmiał się udanym śmiechem: — Ponieważ nie masz krócicy, żeby mi palnąć w łeb, posługujesz się tłuczkiem? Basia Wołodyjowska to ty nie jesteś... — Pewnie! Ale rycerskim Ketlingiem i ty nie jesteś! Czekałam na to, że roześmiawszy się urągliwie, wyjdzie. Zdjęło mnie nagłe wyczerpanie i smutek, i rozżalenie nad sobą. Za co mnie to wszystko spotyka? Czemu ta kłótnia taka marna i obrzydliwa, i powody takie nikczemne? Jakiś wymiętoszony list, jakieś dwadzieścia złotych. Za tym wszystkim ludzie, którzy mnie nic nie obchodzą: zarozumiały pan Alfred, egoistyczni rodzice Maćka... Czy w Mysiegłowach nawet kłócić się i nienawidzić nie można inaczej, tylko tak przyziemnie, tak bezdusznie i tak zjadliwie? -r- Błagam cię, Maciek — rzekłam zdławionym gło- ^ sem. — Idź już sobie... Usiadł na krześle, pochylił nisko głowę i ukrył twarz w dłoniach. Było to tak dziwne, niepodobne do jego zachowania się jeszcze przed paroma chwilami, że w jednej sekundzie odeszła mnie złość. Stanęłam za jego plecami: — Co ci jest, Maciek? Odjął ręce od twarzy i nie podnosząc nadal głowy rzekł niewyraźnie: — Powiedz — kochasz go? — Kogo? — No... Alfreda... Zyndlera. — Oczywiście! — zawołałam urągliwie — szaleję! Pan Zyndler to mój ideał. 120 — Teraz kpisz sobie ze mnie... a pomyśl, co ja czułem, gdy przeczytałem ten list? — Rozmawiałam z nim na peronie... dwa razy — to było wszystko — wyznałam zawstydzona. — Więc to spotkanie pod laskiem nie było między wami umówione? — Maciek, błagałam cię już, żebyś sobie poszedł i dał mi spokój. — A gdyby o tym liście wiedział Rufin? — strzelił nagle. — Chyba nie zrobiłbyś tego? — rzekłam przejęta zgrozą. — A widzisz — rzekł posępnie — teraz się zlękłaś. — Gdybyś to zrobił, do końca życia nie odezwę się do ciebie. — Skąd wiesz, że będę żył? — mruknął. — Może umrę. Na niczym mi nie zależy. — Każdy może powiedzieć coś haniebnie zmyślonego, tak że drugiemu odechce się od tego żyć. Ale ten co to zrobił, jest już od tej chwili łajdakiem. Dlatego powiedziałam, że ty nie możesz takiej zmyślonej rzeczy powiedzieć Rufinowi. — Może już jestem łajdakiem — skąd wiesz? — Nic już nie wiem — rzekłam udręczona. — Może jesteś. Myślałam, że nie. — Więc nie umawiałaś się z nim na to spotkanie? — Po co wciąż pytasz o to samo, skoro mi nie wierzysz? Odwrócił głowę, żeby spojrzeć na mnie i nie zdejmując wzroku z mej twarzy, nieśmiałym, prawie proszącym tonem powiedział: — I nic więcej mi nie powiesz? Zmieszałam się okropnie, serce na chwilę wstrzymało bicie, żeby zacząć gwałtowniej uderzać. Nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby Maciek... On zerwał się 121 z krzesła i dużymi krokami jął przemierzać izbę. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Trwałam w milczeniu z pochyloną ku podłodze twarzą. Przystanął przede mną i kładąc dłoń na moim ramieniu rzekł z wysiłkiem: — Nie gniewaj się. Nic już więcej nie powiem. Ja... — zaczerpnął tchu — ja nie mam nikogo. Myślałem o tobie. Cieszyło mnie, że jesteś tutaj. Gdybym był wtedy spotkał Zyndlera, zabiłbym go. Potrząsnęłam głową powstrzymując łzy, które napływały mi do oczu: — Ja też myślałam o tobie. Ale ja ciebie nie kocham. Bardzo cię lubię i nie chcę, żebyś był nieszczęśliwy. Chcę, żeby Ci się powiodło. Ale teraz już idź. Błagam cię. Jestem taka roztrzęsiona i Waleria zaraz nadejdzie. Nie chcę, żeby się pytała, o czym tu rozmawialiśmy. — Dobrze. Nie musisz już nic mówić. Idę. I wyszedł. Mijały dni. Koniec roku tuż tuż.., Mam same dobre stopnie. Iwona będzie mieć poprawkę z matematyki. | Mówi się już o tym, jaki ten R u f i n jest niewdzięczny. Wszak Bebłowie zrobili tyle dobrego dla szkoły, dali za darmo trzy furmanki piasku na boisko. A tu poprawka! Oboje z Maćkiem unikamy się nawzajem. Przy spotkaniu każde odwraca oczy zawstydzone. Głupio nam i niezręcznie rozmawiać teraz, ponieważ zbyt wiele już powiedzieliśmy sobie. Maciek zmienił się ogromnie, zaprzestał kawałów i drwin. Wyjdzie na czysto z dwój. Tylko bardziej stał się w sobie zamknięty i spochmurniał. Wiem, co go gryzie: niepewność — czy wróci na basen? Chwilami żałuję, iż Maciek nie jest taki, żebym mogła pokochać go bezgranicznie, myśleć o nim, cieszyć się, że go zobaczę, 122 marzyć o spotkaniu z nim i o pocałunkach. Od czasu owego nieszczęsnego listu minęliśmy się z Zyndlerem dwukrotnie na ulicy. On ukłonił mi się kapeluszem ostentacyjnie i z daleka, ja raczyłam skinąć głową nie patrząc w jego stronę. W jego mniemaniu mam być ukarana za to, iż ośmieliłam się zlekceważyć sobie życzenie „barona". Kicham na to, lecz gdy patrzę na zaciętą twarz Maćka, kiedy pada przy nim nazwisko Alfreda, ogarnia mnie niemiłe uczucie, że to jeszcze nie koniec wszystkiego... Nie omyliło mnie przeczucie. Dziś po południu Waleria przyszedłszy z siatką zakupów oznajmiła zagadkowo: — O jeden kłopot będzie mniej. Ale to nic dobrego. — Jaki kłopot? — Pomyślałam, iż skończył się sezon sweterkowy, nie trzeba będzie nosić paczek włóczki! Za to będziemy musiały robić u Bebłów przy firankach. Pomilczała chwilę, zanim rzekła: — Mówię o Janiku. — To z Maćkiem jest kłopot? — Był, ale już nie będzie, bo się skończył. — Co ciocia mówi? — Wyrzucą go ze szkoły, zatrzymają świadectwo, pojedzie do domu i sprawa załatwiona. — Dlaczego mają go wyrzucić? — Może teraz taka moda, że wolno kogoś policzkować, ale za moich czasów wyrzucali za to bez litości i pardonu. — Przecież ciocia nie powie mi, że Maciek kogoś spoliczkował? —- zawołałam doprowadzona do rozpaczy. — Ale tak powiedział baronowi: „Gdybym był starszy, spoliczkowałbym pana, bo pan na to zasługuje". 123 Przy świadkach na peronie tak mu powiedział. Jakie ty pieniądze brałaś od Zyndlera? — Pieniądze?! — Czy żałowałam ci czego? Brakowało ci coś? Nie miałaś sukienki albo pończoch? Wiem, że dzisiejsze panny nie wstydzą się niczego! Chryste Jezu! Co to było z tymi dwudziestoma złotymi, które on mu wetknął? „Panna Marysia zwraca". Coś ty miała od barona za te dwadzieścia złotych? Czekoladkę? Byłabym ci kupiła, choć to niezdrowe na żołądek, bo zamula kiszki i psuje cerę. Już mnie wtedy tknęło, gdy zobaczyłam was razem na ławce. I ja głupia upatrywałam zło w tym młodym nauczycielu, bo mi się zdawało, że się w nim kochasz. A tymczasem żmija podpełzła pod mój dom. Kiedy widywałaś się z tym starym? Podobno list jakiś był? — Kto to wszystko cioci opowiadał?! — Jeszcze by tego brakowało, żeby mi opowiadano do oczu. Myślisz, że stałabym jak słup i słuchałabym! Chciałabym widzieć tego, który by się ośmielił! — O Boże, więc chyba ci się to wszystko przyśniło? — Jak mówisz? Czy mi się nie przyśniło? Chyba-bym umarła od takiego śnienia. Usiadłam na peronie na ławce. Za moimi plecami gadały dwie baby. Podobno były przy całym zajściu. Ten zwariowany Maciek wart, żeby mu w skórę dać. Niech no tylko go zobaczę, już on ode mnie usłyszy! Maciek jednakże nie zdążył już usłyszeć tego, co Wa-leria miała mu do powiedzenia. Przyszedł pod jej nieobecność. W miejsce zakłopotania i przygnębienia, które spodziewałam się zobaczyć, ujrzałam pełne zadowolenie; Maciek triumfował, ogromnie rad z sukcesu: — Patrz, Maryśka — zwierzał mi się podniecony. — Co nie udawało mi się przez cały rok, zdobyłem za jednym zamachem. Teraz ojczym i matka muszą mnie za- 124 brać d© domu. Dyrektor już telefonował. Jeśli chcą uniknąć skandalu, ja muszę stąd odejść. — Czy dlatego napadłeś na Zyndlera? — spytałam cierpko. — Żeby był skandal i żeby całe Mysiegłowy mówiły o mnie? Zaskoczony popatrzył na mnie i zreflektował się, czując, iż tym razem przesadził w chełpliwości. — Skądże! Zobaczyłem tego starego pryka i poniosło mnie! Ani mi w głowie było ściągać na ciebie przykrość. Zresztą, co tam takie tutejsze gadanie! Nie rób sobie nic z tego! Będę o tobie pamiętał i przyjeżdżał z Katowic. Musisz przyjść, zobaczyć mnie na basenie. Musisz zobaczyć, jak będę pływał. Nadrobię wszystko to, co straciłem siedząc w Mysiegłowach. Odwróciłam oczy nie mając odwagi powtórzyć mu tego, o czym już wiedziałam od Rufina. Biedny, niemądry, chełpliwy Maciek! Nie do Katowic miał jechać, lecz do Sędziszowa, gdyż tak postanowili rodzice. Sędziszów, zamknięty internat, metaloplastyka i głucha cisza szykowały się dla niego. A on cieszył się, triumfował, puszył! Słysząc kroki i głos Walerii przed domem pochylił głowę, pocałował mnie prędko w policzek raz, drugi i zaczerpnąwszy tchu rzekł prędko: — Nie gniewasz się na mnie, prawda? Będę pisał. Przyślę ci zaraz moje zdjęcie z basenu. To wszystko nieprawda. Nie napisze nigdy i nie przyśle zdjęcia. Wstyd mu będzie przyznać się do klęski, do zamknięcia w internacie i do tego, że nigdy nie wróci na basen. Pakowałam po lekcjach książki do teczki, gdy rzuciwszy okiem przez okno ujrzałam biały kapelusz i nieśmiertelną włóczkową biało-niebieską narzutkę steru- 125 - jące wraz z właścicielką ku bramie szkolnej. Nie spuszczając oka z cennego widowiska rozmyślałam gorączkowo, gdzie w tej chwili może być Rufin. Nie ulegało bowiem wątpliwości, iż pojawienie się wzorca mysie-głowskiego na terenie szkoły musi pozostawać w ścisłym związku z nauczycielem. Moje zdumienie wzrosło niepomiernie, gdy w ślad za panną Pokorną pojawił się najwytrwalszy, jaki mógł istnieć od czasów Tołstoja, miłośnik Anny Kare-niny. Na przykrótkich nóżkach, z brzuszkiem jak tender lokomotywy w miniaturze, spieszył za dostojnie sunącym tyłem panny Lidii. Dojście do szkoły stanowi wąski chodniczek z płyt wzdłuż boku zieleńca. Patrząc z okna pierwszego piętra ujrzałam za zawiadowcą Fe- '¦¦ nię, w kostiumie dzierganym modnie w srebrną nitkę, tak iż w słońcu ta posągowa postać sprawiała wrażenie obsypanej tłuczonym szkłem. Za Fenią, w kapeluszu, w gabardynowym płaszczu, mimo ciepłego dnia, lisim kroczkiem podążał Kwaczek. Za seniorem stąpała Wanda Bebłowa w czerwonej jedwabnej sukni niczym krzak gorejący. Szli gęsiego, jacyś tacy postrojeni, jakby mieli otrzymać z rąk nauczyciela świadectwa lub nagrody. Ale nie, nie wszyscy byli wystrojeni. Na samym końcu spieszyła Józef owa, mająca stragan z owocami na placu, z siatką w ręce, w sandałach na bosych nogach. Teraz cały ten wąż, którego dumną głowę sta- , nowiła panna Lidia, a potulny ogon skromnie, szaro odziana Józefowa, wsunął się przez drzwi wahadłowe do środka gmachu. Odskoczyłam od okna, ponieważ nie było już minuty do stracenia. Wypadłam na pusty korytarz i tak jak należało się spodziewać — choć bynajmniej nie miałam tej myśli w głowie — wpadłam na Baśkę. Z pociechą skonstatowałam, że i ona jest wstrząśnięta. — Widziałaś?! 128 Skinęła kilkakrotnie głową. — Ale dlaczego? — Nie wiesz? — Błagam! s — Rufin poprosił cały Komitet Opiekuńczy szkoły na zebranie — była tak przejęta, iż zapomniała nawet o strojeniu min. — Komitet? Po co? — Chyba będzie ich przepraszał. — Oszalałaś?! — To nic nie wiesz? — Baśka! — Bo on znowu strzelił coś takiego... — Cicho...! Obie nadstawiłyśmy uszu. Głos Rufina dochodził z parteru: „Proszę do sali bibliotecznej. Wszyscy państwo zmieścicie się doskonale". Swobodny ton nie sprawiał wrażenia wstępu do przeprosin. Nabrałam otuchy. — Znowu jakieś ploty. Co on takiego zrobił? — Jeszcze nie zrobił. Ale chciał zrobić. Komitet, jak zwykle na koniec roku, chciał uhonorować dyrektora koszem kwiatów. Rozumiesz? — I co z tego? — Lusia Piskorowa zaproponowała, żeby grono też dołączyło swoją wiązankę. I Rufin nie dał. — Skąd wiesz? — Byłam u Feni pożyczyć baniek, gdy o tym mówiła. — Nie wierzę. Co szkodzi dać wiązaneczkę? — Ale Lusia postulowała, żeby na dno koszyczka dać wieprzową, a na to, na wierzch, wiązankę. Że tak będzie szykowniej. — Co to za wieprzowa? — Nie znasz szynki wieprzowej? — A... aa...! 127 — Nikomu do głowy nie przyszło, że Rufin się sprzeciwi. Powiedział, że ani myśli do wieprzowej się dokładać. No i było wielkie niezadowolenie. Lusia powiedziała, że to jest wymierzone w dyrektora. I że Ru-fina nikt nie upoważniał. Pewnie on przejrzał, że się zagalopował, więc teraz chce odwołać. Obie stałyśmy w milczeniu wytężając słuch na odgłosy dochodzące z sali bibliotecznej; niestety, były tak nikłe, że nie można było z nich niczego odgadnąć. — Zejdźmy na dół — zaproponowała Baśka. Zeszłyśmy. Drzwi od sali były teraz zaledwie o kilka metrów od nas, nadal stanowiąc zaporę nie do przebycia. Odczuwałam to boleśnie i mniemam, że Baśka tak samo. Każda z nas oddałaby chętnie w tej chwili pół życia, by móc się zamienić w dziurkę od klucza. Każda marzyła, żeby przylgnąć do desek i słuchać. Jednakże s%&:m^ l^iv^i^s^;. i obłuda była silniejsza. Obie robiłyśmy miny jak gdyby nigdy nic. — Nie idziesz do domu? — spytałam marząc, że zostawi mnie samą i wtedy będę mogła odrobinkę podsłuchać. Ponieważ jednak Baśka pieściła w duszy to samo marzenie, odparła z niewinną minką: — Chyba że ty chcesz iść? To chodźmy razem. I żadna z nas nadal nie ruszała się z miejsca. Drzwi, jakby nagle kopnięte od wewnątrz, otwarły się szeroko i wyskoczył z nich senior, czerwony na twarzy; przebiegł koło nas nie widząc. Za nim, jak obłok słodkiej waty wydmuchnięty z rurki, panna Pokorna wypełniła sobą drzwi i przeminęła. Drobnym, pospiesznym krokiem, ze wzburzoną twarzą przeszła Fenia. A gdy wytoczył się jeszcze zawiadowca na krótkich nóżkach, ośmielone podeszłyśmy do rozwartych szeroko drzwi. W ławce siedziała Wanda Bebłowa pudrująca rumieńce przed lusterkiem. Rufin stał na środku, przy nim Józefowa dowodząc z mocą: — Dobrze im pan powiedział. Tak się należało! Nie patyczkować się, tylko prosto z mostu! Moje dzieci pokończyły szkoły i nigdy się szynek nie podsuwało dyrektorowi. Cóż to my, dzicy jesteśmy, żeby ofiary z szynek składać? Jeszcze chirurgowi, od którego ludzkie życie zależy — nie powiem, nawet wypada. Bo cóż tam szynka wobec życia? Albo architektowi, który może sprawić, że dom przetrwa sto lat albo się rozpadnie. Takiemu nie grzech dawać. Ale zawód nauczyciela zawsze stał powołaniem, a do powołania szynka nic nie ma! Rufin stał zaczerwieniony i zdenerwowany tak osobliwym wyważaniem powołania za pomocą puszki 7. szynką. Józefowa dumna ze swego wystąpienia opuściła salę. Wówczas z ławki podniosła się Wanda. Stałyśmy z Baśką po obu bokach drzwi, jak dwa lichtarze, nawet nie myśląc o tym, jak to wygląda. Mnie po- 128 3 —• Rulin z przeceny 129 chłaniało patrzenie na Wandę. Znam dokładnie jej twarz i teraz czytałam z niej jasno: czar prysł. Emma Bovary ocknęła się z rozmarzenia. Zderzenie z rzeczywistością w postaci niepojętego, zaciekłego uporu nauczyciela, starło z jej duszy puch sentymentalizmu i zaraz wyjrzała spod osłonek mała, twarda, zaciekła, niczym zaciśnięta piąstka, mysiegłowska duszyczka. Stanęła przed Rufinem i poprawiając włosy rzuciła przez zęby, mściwie: — No, teraz to już koniec. Proszę nas więcej nie odwiedzać. Nie sądziłam, że pan potrafi się tak wygłupić. Można było przecież udać, że pan nic nie wie o tej szynce. I byłby spokój. Do widzenia. W czerwonej jedwabnej sukni wyglądała jak gdyby oblana płomieniem oburzenia, świecąca nim w oczy Rufinowi. Przylgnęłam do ściany robiąc przejście my-siegłowskiej bogini; opuściła salę nie zwróciwszy na mnie uwagi. Rufin pozostał sam. Podszedł do okna, stał twarzą do szyby z rękoma do tyłu. Sparaliżowało mi gardło. Rufin jak zwykle widział przed sobą wydeptany zieleniec, rozbabraną sadzawkę, tory, którymi można uciec od Mysiegłów, drzewa potrząsające czubami, jakby litowały się nad tym, kto nie pojmował, że trzeba się zakorzenić w Mysiegłowach, żeby móc w nich przetrwać i być... Oprzytomniałam usłyszawszy głos Baśki mówiącej tak, aby doszło to do uszu stojącej przy oknie sylwetki. — Ja wiem, dokąd oni teraz wszyscy poszli. Do gospody ludowej napić się piwa. I gadać. — Spojrzała na mnie znacząco. — Może byśmy poszły napić się oranżady? —¦ Do gospody? — Rufin odwrócił się od okna ukazując wzburzoną twarz. — Doskonale! Ja też chętnie napiłbym się piwa. I porozmawiał. 130 Schwycił książkę ze stołu, wsadził pod pacht, Ju* fo nie było przy nas. Spojrzałyśmy jedna drugiej w oczy. Oczywt-. ¦ i nim do gospody! Jeśli nam się uda, przyłapirin • część obradującego grona. A dalej? — Niech l>i;d*ii chce! Jedynie Baśce zawdzięczam odwagę wdarcia »lq d< gospody. W ciągu pospiesznej gonitwy (biogły»m\ okrężną drogą, żeby nie było widać, iż następujemy mi pięty Rufinowi) zmieniłam całkowicie sąd o Baśce. Przyznałam w duchu, iż jest dzielna, wytrwała, pomysłowa i zręczna. I nadto jeszcze pojęłam, iż do osiągnięcia wielkiego celu potrzebny jest zarówno główny bohater, jak i mali, wścibscy krętacze, nie głusi jednak na głos prawdy, wytrwali i przebiegli. W drodze — a trwał nasz bieg dobrych kilkanaście minut — dręczyła mnie myśl, co powodowało Rufinem, że pobiegł do gospody? I może też dzięki Baśce udało mi się to zrozumieć. Baśki żywiołem było gadanie. Uschłaby bez niego. Rufin cierpiał, ponieważ nie miał z kim rozmawiać. Ludzie krytykowali go, lecz przy nim milkli. Gdy atakował — uciekali przed nim, jak zdarzyło się przed chwilą właśnie w szkole. Chciał ich przyłapać i zmusić do mówienia. Nie przyszło mu zapewne do głowy, jak śmieszny jest goniąc tych, którzy zwiali, żeby z nim nie dyskutować. Rufin w ogóle był śmieszny. Wszyscy inni byli poważni, jak zwykle poważni są ludzie zajęci robieniem pieniędzy. Baśka weszła pierwsza do lokalu. Był pełen dymu, zapchany stolikami; gwar, brzęk butelek, grube głosy pijących piwo — wszystko to razem mogło zniechęcić każdego, ale nie Baśkę! — Tu ich nie ma — rzekła do mnie — są pewnie w kąciku. Idę tam. Kącikiem nazywa się salka z czterema stolikami do 131 prywatnego użytku. Gdy w Mysiegłowach trafi się jakiś zaciekły esteta, któremu nie w smak publiczne stoły, brudne serwety i wrzask biboszów, może w handlowym porozumieniu z kierownikiem wynająć sobie ową salkę. Bywają u nas, wcale nierzadko, dandysi, którzy po świniobiciu przychodzą z własną kaszanką do gospody, zamykają się na klucz w kąciku i wraz z towarzystwem damskim ekskluzywnie piją. Przed drzwiami zagrodziła nam drogę kelnerka. — Tam jest zajęte. — My wiemy — rzekła Baśka odgarniając włosy z czoła. — I nie ma miejsca. Musicie poczekać. — Tam jest pan Rufin Kania, a my przyniosłyśmy dla niego akta ze szkoły. I proszę nam podać oranżadę i pączki. Ale szybko, bo nam się spieszy. Droga była wolna. Wśliznąwszy się do kącika, przysiadłyśmy przy pierwszym od drzwi stoliku. Stojący opodal był zajęty przez dwie osoby. Poza tamtą parą i nami nikogo więcej nie było. Gdy ujrzałam te dwie twarze, które po raz pierwszy chyba w życiu znalazły się naprzeciwko jedna drugiej, oko w oko, zdjęła mnie panika. Chciałam poderwać się i zwiać. Baśka opuściła powieki i cicho, stanowczo rzekła: — Siedź! Rufin rozmawiał z panną Pokorną. A więc musiało dojść do tego. Niestety, żadna z nas nie była obecna przy początku rozmowy... Ale i to, co zostało dla naszych uszu, było gratką nie lada. Kelnerka podała nam pączki twarde jak stary kaczan kukurydzy i oblepione lukrem — w smaku przypominającym lep na muchy. Czymże to jednak było wobec toczącej się przy drugim stoliku dyskusji?! 132 — ...Nie mam nic do wyznawania. Uważam natomiast za pożyteczne, żebyśmy wyjaśnili sobie nawzajem pewne sprawy. — Dlaczego to ja mam składać przed panem wyjaśnienia? — Nazwijmy to, jeśli tak pani woli, głośnym myśleniem na sporne tematy. Lidia, siląc się opanować rozdrażnienie: — Rada bym usłyszeć — cóż to za sporne tematy? — Spróbujmy uporządkować to jakoś wedle chronologii. Od chwili mego przybycia moja osoba jakoś szalenie panią drażni. Być może popełniłem jakiś poważny błąd? Niechże się o tym dowiem! — O, przyczyny mogą być różne! — Zapewne. Rozumiem, iż mogę wydawać się pani niesympatyczny. Jestem zdolny to pojąć. Sam nie zawsze gustuję we własnej osobie. Brzękła szklanka, jakby odstawiona drżącą dłonią. ¦— Pan sobie żartuje! — Oczywiście. Czy to też panią drażni? — Pan jest elokwentny i ja, parafianka, nie dorównuję panu na tym polu. Jednakże wymowa nie stanowi wszystkiego. — Pani żywi do mnie pretensji, że nie jestem taki, jakim wedle jej zdania winien być człowiek na mym stanowisku. Któreż z moich błędów tak panią dotknęły? — Nie zostałam powołana na sędziego pańskich uczynków. Jeśli sumienie coś panu wyrzuca, niech pan spojrzy w głąb siebie. Jak tknięte jednym prądem trąciłyśmy się pod stołem: Sumienie! W tak subtelnej materii nikt nie mógł się z panną Pokorną porównać. Rufin, nie mający żadnego innego oparcia poza ziemią, po której stąpał, miał zmierzyć się z wyrocznią! Bez cokołu, piedestału 133 I jak da sobie radą? Z odpowiedzi wynikało, że bierze się dziarsko do niewdzięcznego zadania: — Pani zrzeka się funkcji sędziego wydawszy na mnie z góry i uprzednio nie jeden, lecz szereg wyroków? Tak było! Więc o cóż do licha wreszcie chodzi?! Bezceremonialny wykrzyknik ujawniał protest szczerej duszy nie godzącej się, by paść ofiarą bzdurnych matactw. I on to uniemożliwił Lidii snucie obłudnych wykrętów. Żywszy ton wypowiedzi zdradzał, iż tym razem dała się wywabić na otwarte pole. — Pan, młody, niedoświadczony człowiek nie umiał przyjechawszy do nas, znaleźć się, jak należało, w nowej sytuacji. Od pierwszego wystąpienia na zabawie... Przerwał jej z nagłą gwałtownością: — Jasne! Nie przedstawiłem się żadnej z pań. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że moja obecność może wzbudzić takie zainteresowanie. — Bez aluzji, łaskawy panie! — Ależ naturalnie! Aluzje pozostają do dyspozycji pań. Doświadczyłem tego wielokrotnie. Nie spisałem się jako... tancerz. Podsumowano mnie za to skrupulatnie. Również mój strój nie znalazł uznania w oczach dam. Zwłaszcza mówiących wiele o tym, że charakter zdobi człowieka, nie koszula. W dodatku ośmieliłem się poskromić zapędy podchmielonego pana, któremu pozycja majątkowa pozwala na większe nietakty niż przyjście na zabawę w powszedniej koszuli. Jak pani widzi, nie zapomniałem o niczym. Znam swoje potknięcia. Do tego doszły poważniejsze. Nie zamykałem oczu tam, gdzie wypadało zamykać. Sprawa prezentów. Tych wręczanych w szkole i poza szkołą. Może jeszcze i za to winienem odpowiadać? Krzesło zaskrzypiało gwałtownie: to zagniewana bogini porwała się ze swego rydwanu. — Pan daruje... 134 ¦.— Jeszcze tylko chwilę! Wiem, że nie miałom szczęścia się spodobać. Zatem jestem skazany ł wintenrm ni<; wydalić? A jeśli mnie to nie odpowiada? I nl«> inum zamiaru odejść? Czy wobec tego pani i Jej prsyjacltle zamierzacie nadal toczyć boje o wyrugowani* mul* z posady? — Odchodzę. Pan nazbyt wiele pozwolił aobl« kobiety, która mogłaby być pańską matką. — Nie przeczę. Ale to tym gorzej. Chwila milczącego osłupienia a potem — Nie rozumiem... co pan chciał przez to wyra/ — To co pani sama już wyznała. Zgodzi się pum ¦ mną, że jej stosunek do młodego człowieka, wyruw* jącego w świat na zdobycie doświadczenia, daleki by od macierzyńskiego pobłażania. Więc niech mi wolni ¦ będzie zapytać — dlaczego pani tak zależy na tym, żt«-bym stąd odszedł? Wysilony, rozbity głos panny Pokornej: — Dosyć... dosyć tego... Proszę... niech mi pan pomoże wyjść na powietrze. Dziwnie słabo się czuję... Zerwawszy się z krzeseł patrzyłyśmy, jak Rufin wyprowadza pannę Lidię z salki. Wymieniłyśmy głębokie spojrzenia, a Baśka mruknęła: — No to już nie mamy tu nic do roboty. Zapłaciłyśmy kelnerce i wyszłyśmy. Tak pogrążone w rozmyślaniach, że pożegnałyśmy się z roztargnieniem i pierzchłyśmy każda w swą stronę. Nie! Prędzej spodziewałabym się człowieka z gitarą na księżycu niż tego! I jak tu wierzyć w jakąś stałość, gdy ludzie o najbardziej niezłomnych zasadach nagle stają na głowie, fikają kozła... No, może z tym kozłem trochę przesadziłam, ale jakie inne znaleźć określenie dla tego, co uczynił pan Jan? 135 lltlll......H Złamał zakaz podobny do uroczystego ślubowania, zakaz, którym sam siebie obwarował i w którym trwał od lat trzydziestu jak w zakonnej regule. Raptem podeptał regułę i po raz pierwszy od lat trzydziestu, mówię dokładnie — trzydziestu, ruszył do domu swego wroga, swej zaciętej nieprzyjaciółki, żeby zobaczyć ten „cierń swojej duszy", tę, którą ongiś namiętnie kochał, czcił i poważał, pannę Lidię Pokorną. Skąd ja to wszystko wiem? Ano, wiem. Nie wypada mi na głos zdradzać, ale skoro wypadki już tak daleko zaszły, nie ma się co kryć. Powiem otwarcie. Odwiedziła nas matka panny Lidii, ten (jak mniemałam fałszywie) — głuchy kapucynek. Siedziała cały wieczór korzystając z nagłego wyjazdu córki i opowiadała. Mówiła i mówiła, a ja słuchałam. I było mi tak, jak gdybym na wakacjach, na strychu, przy lampie naftowej zbierała porozrzucane kartki jakiegoś romansu. Boże! jakże ckliwego romansu! Tak. Jeszcze czasem można znaleźć w zapomnianych rupieciach takie walające się kartki. Służą przeważnie jako wyściółka do pakunków, do zawijania jajek na drogę, szeleszczą i uciekają za podmuchem wiatru sztywne, jak gdyby sam papier przesiąkł cereriionialnością póz, westchnienień, gestów, których obraz przekazał... Więc aby nie posądzono mnie o szyderstwo, składam tu hołd i cześć cieniom z pożółkłych kartek znajdowanych na strychu! Niech wiatr roznoszący je po świecie lekki im będzie! A ja spróbuję opisać to, co słyszałam, jak gdybym była tam i widziała drogiego mojemu sercu pana Jana! Wszedł na ganek otoczony drewnianą kratą, z niego do przedpokoju, który pamiętał jeszcze sprzed lat trzydziestu. Nad drzwiami wisiał ten sam, co dawniej, obrazek za szkłem przedstawiający koty siedzące wokół miski z owocami, bliżej okna znajdowała się stara 136 litografia z popiersiem Kościuszki i wetknięty w k^ nie używany od lat parasol. Pod ścianą słoje w kos/ kowej plecionce, doniczki z uschniętymi kwiatami < kies rupiecie. Zapukał, a nie doczekawszy sił,' od| dzi, nacisnął klamkę i wszedł... Znalazł sit; w ; myrn mu pokoju, a objąwszy go pobieżnym «|>' ,¦ niem stwierdził, że nic się w nim nie zmieniło