15885
Szczegóły |
Tytuł |
15885 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15885 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15885 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15885 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JAN KRAWCZYK
PAMPA
Rozdział I
1
Kiedy zagłębilisię w ciemny, nasycony wilgocią las i pozostali sami, ogarnęło
ich uczucie bezradności i opuszczenia. Franczak spoglądał wokoło jak człowiek,
któremu usuwa się ziemia spod nóg. Broda drgała mu spazmatycznie, a usta
zacisnęły się kurczowo. Tłumił w sobie wydzierający się z piersi szloch. Antek
ze zdziwieniem patrzył na ojca ukradkiem ocierającego łzę, lecz nie wywarło to
na nim specjalnego wrażenia. Całą uwagę miał bowiem zajętą małpkami, których
gromadka uwijała się na pobliskim drzewie. Ciekawie spoglądały z wysoka na
dwunożne istoty, znajdujące się u stóp drzewa. Raptem z piskiem się rozproszyły
i znikły bez śladu. Sprawcą popłochu był jastrząb niespotykanych rozmiarów,
który przeleciał nisko nad koronami drzew.
Franczaka zdjął nagle niesamowity lęk. Przez całą drogę — od Porto Alegre aż do
Santa Maria, a stamtąd do samego Jaguari — pocieszał żonę, że jakoś to będzie.
Przecież nie zginą. Tej otuchy nie skąpił także i towarzyszom podróży, z którymi
wybrał się do ziemi obiecanej. Wieś lubelska pozostała daleko za nimi, za morzem,
wracali do niej wspomnieniami, szukając pociechy i oparcia przed obcością, która
się na nich nagle zwaliła i straszyła na każdym kroku.
Przede wszystkim — ta gęstwina! Ani nosa w nią wrazić, ani wzrokiem ją
przeniknąć. Jedna zbita ściana! A za nią mrok, wilgoć, woń gnijących liści i
tajemnicze szmery. Właściwie Franczak nigdy nie czuł obawy przed lasem. Wychował
się bowiem na jego skraju i zżył się z jego szumem i zapachem. Tylko że tamten
las, który teraz wspominał, był inny, jakiś przytulny, pełen nabożnego skupienia
i ciszy, przesycony zapachem liści i traw, wonią kwiatów i jagód. Natomiast ten
tu, splątany sznurami lian, warkoczami bambusu, poprzetykany olbrzymimi
paprociami i drzewiastymi pokrzywami, przejmował go dreszczem grozy i budził
posępne myśli. Któż mógł odgadnąć, co krył w sobie i przed czym należało się
wystrzegać!...
5
Informowano ich po drodze, że powinni przede wszystkim wystrzegać się pająków i
jadowitych gadów. Widział już coś takiego grubości kiełbasy, sunącego po ziemi w
elastycznych skrętach. Znikło bezszelestnie w gęstych zaroślach, śladu po
sobie nie pozostawiając. Jak się przed takim
upilnować?
Spojrzał pochmurnie na żonę — płakała.
— Nie płacz, głupia, i tak nic nie poradzisz!
Sam jednak czuł, że coś niewidzialnymi palcami ściska go za gardło i
dech w piersi zapiera.
Jeszcze raz rzucił wzrokiem za siebie — ślad po karosach dawno już wsiąkł w
leśną gęstwinę. Wąska drożyna, a właściwie ledwie widoczna ścieżka zdawała się
być wąską niteczką łączącą ich z dalekim światem. Światem, gdzie przebywali
normalni ludzie, rozciągały się orne pola, stały chaty i toczyło się zwykłe,
gwarne życie.
Ciężkie westchnienie żalu, przygnębienia i rezygnacji wyrwało się z piersi
chłopa. Ale cóż tu mogło pomóc jakieś biadolenie!
Franczak popchnął lekko żonę w kierunku chaty. Nie była to właściwie chata, ale
szałas sklecony z'łupanych pni palmowych, nakryty dachem z liści tego samego
drzewa. Weszli do środka i niemal potknęli się o kamienne palenisko, znajdujące
się na środku izby. Okiennica bez zawiasów wypadła na dwór i potoczyła się w
krzaki. Złożyli na podłodze swój skromny dobytek.
Franczak rozejrzał się bezradnie.
— I co teraz? — spytał.
— Ano, chciało ci się do Brazylii! — zabrzmiała wymówka.
— Mnie? — ogarnęło go zdumienie. — Przecie ty także!...
Żona pochlipywała bez przerwy, Antek gapił się z progu na przelatujące nad
drzewami, rozkrzyczane papugi. Dookoła chaty stał ciemny mur lasu. Franczak
obdarzył go nienawistnym spojrzeniem. Miał do niego pretensję, jak do żywej
istoty, czyhającej na jego zgubę. Wreszcie wziął do ręki siekierę i wyszedł na
dwór. Na próbę uderzył w najbliższy pień. Odpowiedział mu głuchy dźwięk. Drgnął
i ręka mu sama opadła. Spo-chmurniał jeszcze bardziej. Zrozumiał, że jeżeli
zwali pierwsze drzewo, to już żadna moc ludzka stąd go nie wyrwie. Puszcza
weźmie go w swoje posiadanie, oplącze sznurami długich lian i przykuje
korzeniami do ziemi. Do ziemi, obcej, zagadkowej, niezrozumiałej. A tak — byli
jeszcze wolni,
mogli uciekać.
„Uciekać — zastanowił się — ale dokąd?"
6
Jakże daleko pozostały milejowskie pola i lasy, podmokłe łąki nad Wieprzem ,
rosnące nad nim wierzby! Wspomniał Piaski i Łęczna dokąd jeździł na jarmarki,
gdzie miał znajomych i przyjaciół. Zamajaczyły mu jak we snie, białe brzózki
koło domu... Przeliczy, w myśli czas trwania podroży, a potem własne możliwości
materialne. Nie było o czym marzyć Czuł slę jak rozbitek na kruchej skale,
otoczony zewsząd bezmiarem wód'
Wrócił do chaty.
^ - Chłopak jest głodny, przygotuj mu coś do zjedzenia - zatroszczył
Wszelako nie o jedzeniu myślał. Czuł nieodpartą chęć posłyszenia ludzkiego głosu
W tym przerażającym pustkowiu, w tej niesamowitej ciszy ciemnego lasu był mu on
potrzebny jak ramię, na którym mógł sie wesprzeć i utrzymać równowagę. Kobieta
wytarła hałaśliwie nos w zapaskę i ociężałym krokiem ruszyła z miejsca.
°-v**^
Franczak ujął syna za rękę i obaj ostrożnie zagłębili się w puszczę Utknęli
niedaleko przed kępą bambusów, schylających do ziem, swoŁ wiotkie warkocze
Zupełnie jak wierzby nadwiepr2ańskie! Ale skojarzenie trwało krotko , ochoczo
zabrał się do pracy. Naciął sporo długich tyczek które syn zaciągnął do domu.
Zanim żona zgotowała garść ryżu okraszonego skwarkami wędzonej słoniny, Franczak
sporządził dwa solidne tapczany.
?
krótkoNiC ??? Zamia™ ??? ^ SOłeJ 2???? ????? Z g3dami ~ wy->aśnił Do wieczora
czas mu upłynął na medytowaniu nad własnym losem i oglądaniu kątów palmowej
chaty. Jej prymitywna budowa nie budziła w nim zachwytu.
- Przy pierwszej lepszej wichurze diabli ją rozniosą! ___ stwierdzj}
StanOWCZO.
"««??
— Podeprzyj kołkami — poradziła żona.
Przy pomocy syna nazbierała trochę suchej trawy oraz bambusowych gałązek . tym
wymościła oba tapczany. Nie zapowiadało to wielkiej wygody, lecz pod ręką nie
było nic lepszego. Następnie zabrała się do rozpakowywania tobołków.
- c
Wieczerze spożyli w nastroju posępnym - żadnemu z dwojga nie chciało się odzywać.
Jedynie Antek opowiada) z zapałem o dziwnym ptaku którego spotkał niedawno
w zaroślach. Cały był granatowy skrzydła miał czerwone i żółty,
niesamowitych rozmiarów dziób. Siedział sobie na gałęz, przyglądając się
chłopcu i krakał ochrypłym głosem
7
Rodzice nie zwracali na to uwagi, milczeniem odgradzając się od własnych
utrapień.
Zanim udali się na spoczynek, Franczak nabił strzelbę śrutem i zawiesił
ją na ścianie nad łóżkiem. Ale noc mieli spokojną. Świerszcze grały do
samego rana, a sowa pohukiwała bez przerwy. Poza tym — nic! Ani
porykiwania dzikich bestii, ani szmeru prześlizgiwania się ohydnych
gadów. Może nie będzie tu tak strasznie, jak im to opowiadano po drodze.
Wciskające się szparami w ścianach światło dzienne zbudziło ich ze snu.
Pomimo wzrastającej niechęci do życia należało jednak wstać i zabrać się
do jakiejś pracy. Po skromnym posiłku Franczak wziął siekierę i poszedł
rąbać las. Nie szło mu to widocznie zbyt łatwo, bowiem Antek słyszał, jak
ojciec warczał przez zaciśnięte zęby:
— A masz, ścierwo! A masz!
Wrócił na obiad zmordowany, koszula na nim cała była mokra, z twarzy zgarniał
pełne garście potu. Wypoczywał krótko. Sprawdził, czy piła ostra, i poszli oboje.
Niebawem doleciał do Antkowych uszu metaliczny chrzęst piły, potem suchy trzask
i przeciągły łoskot walącego się drzewa. Wreszcie głuchy jęk ugodzonej ziemi.
Odgłosy te tłukły się po lesie przez kilka dni, wstrząsając chatą, aż z jej
ścian sypały się nadgniłe włókna palmowe. Franczak na ogół nie grzeszący
gadatliwością, po jakimś czasie po prostu jakby zaniemówił. Szedł do pracy z
twarzą pochmurną i z zaciętymi ustami. Walił się wieczorem na tapczan jak kłoda,
dysząc ciężko, i długo w noc, zanim usnął, postękiwał. Przestał kląć, co było
tym dziwniejsze, że dawniej za pomocą kilku dosadnych słów zwykł był wyrażać
całą swoją złość lub niezadowolenie. Wychudł, sczerniał, twarz mu się pokryła
rudą szczeciną, poprzetykaną srebrnymi nitkami. W tej zabójczej harówce dużą
wyręką była mu żona. Często chodziła z nim do lasu, pomagając mu przy pile.
Antek zaś żył na uboczu. Z początku zwracano na niego uwagę i strofowano, by
zbytnio nie oddalał się od domu, mógł bowiem natknąć się na jakąś gadzinę lub po
prostu zabłądzić w gęstwinie. Niebezpieczne były także padające drzewa.
Osamotniony, bawił się na powalonych kłodach, krajał kozikiem cienkie liany i
kręcił z nich, jak z nadwieprzańskich wierzb, smętne fujareczki.
Franczakowa zaczęła wzdychać:
— Naokoło nic, jeno pustka, żeby chociaż jaka kurka i ze dwoje kurcząt! Zaraz by
się człowiekowi raźniej zrobiło...
Uosobieniem prawdziwego gospodarstwa był dla niej rozgdakany
8
i piszczący drób. Bez jego gwaru i kręcenia się pod nogami czuła wokół siebie
pustynię. Wiedziała jednak, że marzenie to jest niemożliwe do zrealizowania.
Przynajmniej na razie. Do najbliższych osad było ładnych kilkanaście kilometrów
i aby dostać się tam, Franczak musiałby poświęcić ze dwa dni. Nawał pracy nie
pozwalał na razie na taki luksus. Któregoś dnia Franczak powiedział:
— Wystarczy już tego rąbania. Będzie ładny kawałek ziemi, i jeżeli ona obrodzi,
nie zaznamy głodu.
Franczakowa zabrała się do kopania ziemi wokół chaty. Mąż popatrzył na nią bez
zachwytu.
— Ogródek? A skąd kwiaty weźmiesz? — spytał.
— Nie kwiaty, ale groch posadzę — odparła Franczakowa. Dopiero teraz
przypomniał sobie te różne zawiniątka, jakie żona
upychała po tobołkach, gdy przygotowywali się do podróży. Wówczas był przeciwny
tego rodzaju obciążeniom, święcie przekonany, że w Brazylii wszystkiego będą
mieli pod dostatkiem. Tu na miejscu z przykrością przekonał się, że jego pojęcie
o obfitości tego kraju nie pokrywało się z rzeczywistością. Prawdą jest, że
udało mu się, na równi z innymi, zaopatrzyć w Jaguari w czarną fasolę, zwaną
fiżonem, kukurydzę oraz trochę pszenicy. Natomiast marzyć wprost nie mógł o
jęczmieniu, gryce czy prosie. Zbóż tych tutaj nie znano. I jak tu żyć? — martwił
się szczerze.
Po paru tygodniach spiekoty, kiedy wydawało się, że słońce wyssie z ziemi
wszelką wilgoć, Franczak podłożył ogień pod zwalony las. Płomień buchnął wysoko
i zaraz rozlał się naokoło z piorunującą szybkością. Dmuchał lekki wiatr,
płomienie więc płynęły chyżo, jak rozszalałe złote morze. Antek przyglądał się z
podziwem rozhukanemu żywiołowi. Gęsty wał rudosinego dymu wzniósł się wysoko
ponad las i płynął, jak kudłaty potwór ku wysokim obłokom.
Po dwóch godzinach na porębie pozostały tylko osmolone pnie martwych drzew i co
grubszych konarów, które zdołały się oprzeć pożarowi. Tu i ówdzie snuły się
jeszcze cienkie spirale dymu, dobywające się ze spróchniałych pni.
Teraz tylko deszczu — wyraził westchnieniem Franczak swoje pragnienie.
Na razie jednak niebo było pogodne.
Franczakowa kończyła kopanie ziemi. Drobna to była kobiecina, ale
energiczna i żwawo krzątała się na odmierzonym pólku.
9
— A może byś tak sporządził jaki płot? Inaczej wszystko, co posadzę, zniszczą
leśne zwierzaki.
— Czemu nie.
Uporanie się z wyrębem lasu wpłynęło nieco na zmianę usposobienia Franczaka.
Bary mu się trochę wyprostowały i jakby poweselał. Ochoczo przystąpił do
wycinania bambusu i zrobił z niego ogrodzenie jak się patrzy. Kobiecina
ucieszyła się, jakby już widziała przed sobą pełne strąki zielonego grochu.
2
W nocy spadł nareszcie upragniony deszcz i obficie zrosił ziemię.
Wyszli oboje z samego rana, by posadzić kukurydzę. Żona dłubała w ziemi maleńkie
otwory, a on wrzucał do nich po trzy, cztery ziarenka kukurydzy i przydeptywał
piętą. Tak ich nauczono w Jaguari, zanim zostali wysłani do puszczy. Żmudna to
była praca, od częstego schylania się bolało w krzyżu, ale wytrwali tak cały
dzień. Antek towarzyszył im skacząc z pnia na pień, niekiedy wspinał się na
osmolone kłody i siadywał na nich okrakiem, wywijając piętami. Ubrudził się przy
tym tak, że wyglądał jak Murzyn i matka raz po raz musiała mu ocierać zapaską
osmoloną i zasmarkaną buzię.
Nadszedł dzień, kiedy Franczak musiał się udać do ludzi.
— Jak ty tu zostaniesz? — zafrasował się poważnie.
— Zwyczajnie, zamknę się i nie wpuszczę nikogo.
— Nie musisz się obawiać ludzi, bo ich tu nie ma, raczej tygrysów.
— Pamiętasz, jak nas nimi straszono? No i jakoś nie widzieliśmy jeszcze żadnego.
Zresztą chyba nie wedrą się do chałupy.
— Nie wiem. W każdym razie masz tu strzelbę. Jest nabita i w razie czego pal
gdzie popadnie. Najlepiej w ślepia. I pilnuj mi Antosia!
Z tymi słowami poszedł. Jeszcze obejrzał się ze ścieżki, machnął jej ręką na
pożegnanie i znikł w zaroślach.
Franczakowa zabrała się do cerowania bielizny. Chodziło przede wszystkim o
koszule, które od potu i słońca rozłaziły się w palcach jak zbutwiałe. Chłopak
bawił się na progu — zabrała go do środka i zamknęła drzwi. Robota szła jej
jakoś opornie, bowiem wszystkimi myślami krążyła wokół spraw, dla których mąż
właśnie poszedł do ludzi. Zamierzał przynieść trochę różnych drobiazgów, jak
zapałki, nafta, sól i gwoździe. Zwłaszcza najpilniejsze były te ostatnie —
chciał bowiem sporządzić jakiś
10
stół i ze dwa stołki, bez których życie było bardzo trudne. Przy okazji pragnął
także postarać się o parę kurcząt, którymi i żona, i Antoś na pewno się ucieszą.
— Mamo, wody!
— Weź sobie z wiaderka. Kubek zadzwonił o puste dno.
— Nie ma...
Kobieta przerwała cerowanie.
— Siedź spokojnie, zaraz ci przyniosę.
Do strumyka nie było dalej niż pięćdziesiąt metrów. Wzięła wiadro i udała się
żwawo po wodę. Antek usiadł na progu z brodą zagłębioną w dłoniach wspartych na
kolanach. Czarny punkcik nieznanego ptaka krążył z wolna wysoko na niebie.
Poprzez las ciągnęło stadko kłótliwych papug. Przypomniał sobie strzelbę wiszącą
na ścianie. Gdyby ją tak wziąć, wymierzyć w kierunku ciemnego punktu na niebie i
pociągnąć za spust! Ale rychło przypomniał sobie przestrogę ojca: nie bierz
broni, bo może cię zabić! Ciekawe, czy mówił prawdę... Ale mimo podniety i
wątpliwości jakoś nie ruszał się z miejsca. Czarny punkcik wzbijał się coraz
wyżej na wyblakłe niebo, czasem się zniżał i znowu wspinał, majestatycznie
płynąc z rozłożonymi skrzydłami.
Nagle daleki krzyk matki wyrwał chłopca z interesującej kontemplacji. Biegła od
źródła bez wiadra, z włosem rozwianym i z przerażeniem w rozszerzonych źrenicach.
— Synu, kochany, żmija mnie ukąsiła! — zawołała.
Wpadła do chaty, zakręciła się na miejscu i nagle zatrzymała się bezradnie.
Chłopiec spoglądał na matkę niemal obojętnie, niejasno zdając sobie sprawę z
tego, co zaszło. Kobieta dyszała ciężko, twarz wykrzywił jej obłędny strach,
oczy wychodziły z orbit. Wiedziała z opowieści, że ukąszenie żmii jest
niebezpieczne, często kończy się tragicznie. Świadomość tego ścięła jej krew w
żyłach, sparaliżowała ruchy i zamroziła myśli. Nie była zdolna do obmyślenia
jakiegokolwiek ratunku. Ukąszenie nastąpiło w prawą nogę powyżej kostki. Czuła
wzrastający ból i powolne drętwienie stopy. Spojrzała na dwie grubsze i dwie
słabsze ranki, nie większe niż ukłucie szpilką — ciało wokół nich nabrzmiewało
szybko. Puchło.
— Synku, ratuj!
Chłopiec nie ruszał się z miejsca, aczkolwiek już poczynał zdawać sobie sprawę,
że zaszło coś niezwykłego. Przejęta grozą matka upadła na podłogę. Znikąd pomocy!
Bo cóż ten
11
dzieciuch mógł uczynić, jeżeli ona sama była bezradna? Raptem przypomniała sobie
zasłyszaną w podróży opowieść, jak postępowano w podobnych wypadkach. Należało
przeciąć ciało po obu stronach rany, aby nie dopuścić do rozprzestrzeniania się
zabójczego jadu. Chwyciła nóż i zagłębiła jego ostrze w nogę. Stępione narzędzie
z trudem zaledwie przecięło skórę i ani rusz dalej. Czarna, gęsta krew sączyła
się skąpymi kroplami. Z całych sił przycisnęła palcami miejsce ukąszenia.
Gniotła je, aż na czoło wystąpiły jej grube krople potu. Oczy zaszły łzami, w
skroniach czuła łomotanie, a uporczywa, niczym nie dająca się odpędzić myśl wyła
w niej bez przerwy: śmierć!... śmierć!
— Synku! — wyrwało się z niej boleśnie, gdzieś aż spod serca.
— Co, mamusiu? — odezwał się drżącym głosem chłopiec.
— Źle, dziecino! Nieszczęście idzie!...
Dźwignęła się nagle na kolana i poczęła rozniecać ogień. Poruszała się z trudem,
czuła sztywność w członkach. Dmuchała na gałązki ze wszystkich sił, nie chciały
się tlić. Wydobyła z łóżka garść trawy i znowu potarła zapałkę. Naraz chwyciły
ją torsje. Upadła ponownie na ziemię, wijąc się z rozdzierającego ją bólu. Czuła
we wnętrznościach okropny, przepalający ją na wylot ogień. Chłopiec,
przestraszony, rozpłakał się żałosnym głosem. Podczołgała się do niego, objęła
za szyję ruchem szukającym pociechy i jednocześnie dającym ukojenie. Potrząsnęła
nim z całej mocy — tak się jej zdawało — i nagle zaskomliła:
— Dziecino! Leć i wołaj ludzi!
Ale zaraz sobie uświadomiła całą niedorzeczność tej prośby. Wokół rozciągał się
las, dziki, posępny, nieprzytulny. Wiało od niego obcością, grozą, śmiercią...
Straszny to był i nieludzki las. Otaczał ich ciasnym pierścieniem, którego nikt
nie mógł rozerwać ani przełamać...
— Synuniu, leć po tatusia!
Daremne, nierozsądne żądanie. Gdzież ten chłopiec samotnie pobiegnie w groźny
bór i dokąd? Zabłądzi w przeklętej gęstwinie, zwierz go zaatakuje i...
przepadnie na wieki! O Boże!
Dźwignęła się ostatkiem sił i usiadła na podłodze. W głowie czuła szum i zamęt.
Jakaś potworna siła czy może ból, nie zdawała sobie już z tego sprawy, wysadzały
jej oczy z orbit. Całe ciało niby nalane ołowiem ciążyło ku ziemi. Żadna z ran —
ani ta od ukąszenia, ani ta od cięcia nożem — wcale ją nie bolała. Jakby w ogóle
ich nie było. Natomiast ciało na nogach poczynało nabierać barwy sinej, członki
nabrzmiewały i puchły w oczach. Od dołu płynęły kąsające bóle, palące żywym
ogniem paraliżujące swobodę
12
ruchów. Prawy bok był jak martwy, odrętwienie posuwało się coraz wyżej. Obłędny
strach zaciskał kobiecie gardło, dusił ją, tamował oddech. Co będzie? Co będzie?
— łomotało jej w głowie bez przerwy. Traciła przytomność.
Chłopiec przylgnął głową do łona matki i szlochał strasznym, nieutulonym płaczem.
Ostatnim wysiłkiem zamierającej woli matka przycisnęła chłopaka do siebie. Ból w
skroniach ogłuszał ją aż do utraty zmysłów. Czuła, że się kończy, że ziemia
umyka spod jej stóp. Jeszcze chwila... Nagle z ust buchnęła struga krwi.
3
Po powrocie Franczak zastał żonę martwą. Po długim i męczącym płaczu chłopiec
ledwie zipał resztkami sił. Wszystko, co ojciec trzymał w ręku, wysunęło mu się
na ziemię —jakieś ziarno rozsypało się z pękniętego woreczka, dwie kury z
gdakaniem rzuciły się w las, a z jaj zrobiła się kupka mazi. W pierwszym odruchu
chciał rzucić się na trupa, szarpać go i budzić ze snu, ale zaraz poniechał tego.
Osunął się jedynie na kolana i zwiesił ponuro głowę. Chłopca, który przysunął
się do niego, przycisnął do piersi i tak długo trwali bez ruchu.
Opamiętał się dopiero wówczas, gdy słońce poczęło zsuwać się z nieba za czarną
ścianę lasu. Wstał, wyszedł na dwór, wziął łopatę i przez jakiś czas przyglądał
się jej, nie mogąc dociec, jaką miała spełnić rolę. Wreszcie na niewielkim
pagórku opodal chaty wykopał dól i zawlókł tam ciało żony. Na kopczyku świeżej
ziemi zatknął marny koślawy krzyżyk, nad którym namozolił się sporo. Stał przy
nim kilka chwil z odkrytą głową, lecz nie modlił się, bowiem rozpacz utrudniała
mu skupienie rozchwianych myśli, zaciśnięte gardło z trudem przełykało suche
powietrze.
Chłopak plątał się koło jego nóg, popłakując coraz ciszej. Od czarnego, popiołem
pokrytego pola, poczynającego ożywiać się kiełkującą tu i ówdzie kukurydzą,
wiało posępną pustką.
Tego wieczoru obaj poszli spać bez kolacji. Antek, wyczerpany płaczem i głodem,
usnął natychmiast. Natomiast ojciec przewracał się na swoim tapczanie i wzdychał
całą noc. Wyrzucał sobie, że przyjechał do Brazylii po to tylko, aby żonę
pochować na obcej ziemi! Czuł się winnym jej śmierci, i to go gryzło. Gdyby się
nie oddalał od chaty, na pewno nie doszłoby do tego nieszczęścia. Widział przed
sobą beznadziejną pustkę, której nic nie
13
było w stanie wypełnić. Nic go nie cieszyło i sam teraz nie wiedział, po co żyje.
Z ulgą powitał wstający dzień. Wyszedł z chaty i przez jakiś czas spoglądał na
purpurowe niebo. Nie widział przelatującego ptactwa i nie słyszał jego gwaru —
myślami był daleko. Wreszcie wrócił do chaty i usiadł na pieńku opodal tapczana.
Wpatrzył się w syna oddychającego równo i spokojnie. Raptem jakby się coś w nim
obudziło — przecież ta krucha jeszcze istota była jedyną więzią łączącą go z
życiem! Chłopiec zaledwie wkraczał na próg świadomego istnienia, otwierały się
przed nim wrota nieznanego, należało przygotować go do życia, uczynić silnym,
wytrwałym i świadomym swego losu! Ciężkie westchnienie wyrwało się z jego piersi.
Nagotował wody, zaparzył herbaty herwowej i zabrał się do jedzenia. Szło mu to z
trudem, zupełnie jakby przełykał kłąb czegoś najeżonego kolcami. Kiedy wreszcie
udało mu się z tym jakoś uporać, chłopiec otworzył oczy i zapytał o matkę.
— Mamusi nie ma ?— powiedział głuchym, jakby nie swoim głosem. 1 dodał z trudem:
— Nie pytaj mnie o nią nigdy.
Nakarmił syna i zabrał ze sobą. Obeszli całe pole, obejrzeli wybłyskują-ce spod
popiołu żółtozielone piórka wschodzącej kukurydzy. Potem zajrzeli do lasu.
Omszałe drzewa, przystrojone girlandami lian i liściastych pnączy, stały w
dostojnym milczeniu. Zajrzeli znowu do domu, wreszcie sprawdzili, co rośnie w
ogródku, i weszli do zagrody, gdzie według planów miały znaleźć się w
niedalekiej przyszłości: krowa, koń, świnie... Wszystko to wymagało troskliwych
rąk, ciężkiej pracy, wielkiego wysiłku i... poświęcenia. Kto się tym teraz
zajmie? „Nie ma co biadolić, bo to na nic się nie zda. Trzeba zabierać się do
roboty samemu" — myślał z głuchą zawziętością.
I tak oto poczęły się toczyć dni jeden za drugim, wypełnione pracą, troską i
zabiegami o każdy drobiazg. A wszystkiemu towarzyszyła myśl, że robi to
wyłącznie dla syna.
Któregoś dnia wziął ze sobą Antka i poszli odwiedzić sąsiada Klimeckiego
oddalonego od nich o kilka kilometrów. Razem przyjechali z Polski, i jeszcze w
drodze mocno się zaprzyjaźnili — na dobre i złe.
Klimecka na wieść o nieszczęściu Franczaka rzewnie się rozpłakała, a jej mąż
zwrócił się do niego ze szczerym współczuciem:
— Wiem, ciężko ci z chłopakiem, bo to nie ma komu go dopilnować ani zgotować
strawę. I do tego jeszcze cię krępuje — bo ani w domu siedzieć, ani pola
pilnować. Zostaw go na jakiś czas u mnie. Niech się bawi z dziećmi. Będzie mu tu
weselej, a i moja zadba o niego po kobiecemu.
14
— Na co ci taki kłopot?
— Kłopot kłopotem, ale chłopcu opieka jest potrzebna. Jak podrośnie, albo gdy z
tego się trochę otrząśniesz, zabierzesz go do siebie.
Franczaka ujęła ta życzliwość, serce mu zmiękło i uległ namowom. Zresztą sam
wiedział doskonale, że w obecnej chwili nie był w stanie zapewnić chłopcu tego,
co mu teraz najpilniej było potrzeba, a więc atmosfery rodzinnej i
macierzyńskiego ciepła.
Dzieci u Klimeckich było sporo — własne i zamężnych córek — i chłopak od razu do
nich przylgnął. Cała rodzina żyła w zgodzie, uczciwie dzielili się tym, co
ziemia dawała. Franczak prawie z zazdrością spoglądał na zięciów sąsiada i z
goryczą rozmyślał nad sobą: sam jeden na świecie, jak palec! Zrobiło mu się
smutno i przykro. Posiedział jeszcze trochę, pogawędził i zabrał się do siebie.
Czekała go robota.
Po trzech tygodniach znowu odwiedził Klimeckich. Tęsknił za chłopakiem. Ten
Ucieszył się obecnością ojca, ale ani myślał wracać do domu. Było mu tu świetnie.
— Jakoś nietęgo wyglądasz — zagadnął Klimecki Franczaka.
— Ba, las!... Każdemu da się we znaki.
— Las i... samotność.
Franczak kiwnął głową potakująco. Nierad był wywnętrzniać się ze swoich kłopotów.
— Powinieneś obejrzeć się za jakąś babą.
— Gdzie? Tu, w lesie?
— Sęk w tym, że nie ma gdzie. TJ naszych może byś jeszcze znalazł jakąś
dziewczynę, ale to młódki jeszcze. Może gdzieś u obcych...
— Jak się dogadać? Na migi?
— W Jaguari jest kilku naszych z wcześniejszej emigracji. Może tam? Po twarzy
Franczaka przeleciał skurcz cierpkiego uśmiechu.
— Kto tam zechce starego?
— No, tak ostatnio przecie jeszcze nie wyglądasz. A co do lat, to i starsi od
ciebie się żenią.
— Jakoś brak mi na to ochoty.
— Gospodarka bez baby to jak wóz bez konia.
— Wiem o tym. I dlatego często zbiera mnie chęć rzucić to wszystko do cholery i
pójść, gdzie oczy poniosą! — rzucił z pasją.
— Gdzie pójdziesz?
— Nie wiem. Różne myśli chodzą mi po głowie, noc w noc nie dają spokoju.
15
— Odpędź je i pamiętaj, że masz syna.
— Właśnie, stale jego dobro mam na myśli.
Antek — oto największy jego problem. Dla siebie niczego już nie pragnął, byleby
tylko synowi zapewnić lepsze życie. Sam niejedno już przeszedł, nacierpiał się
też co niemiara, często było mu głodno i chłodno, ludzie popychali go do
najgorszych robót. Zwyczajnie, jak sierotę. Z całego serca pragnął zaoszczędzić
synowi podobnej poniewierki. Dlatego też zapracowywał się bez pamięci. Harował
od świtu do nocy, jadł byle co i byle jak, bowiem stale brakowało mu czasu.
Niekiedy pokazywał się u Klimeckich, przygarniał do siebie syna i opowiadał mu o
wszystkim, co dotyczyło gospodarstwa i życia w domu. Przemógł w sobie
małomówność, gdy spostrzegł, że syn stroni od niego, i przywabiał go różnymi
sposobami, pragnąc przywiązać do siebie. Okazywał mu dużo troskliwości i nawet
dwukrotnie przywiózł jakieś zabawki z Jaguari, dokąd jeździł ze sprzedażą
produktów rolnych.
Czas leciał szybko, gojąc w nim gorycz i żal do świata. Coraz dotkliwiej
odczuwał swoje osamotnienie i podświadomie szukał ludzkiego towarzystwa. Po
dwóch latach zabrał chłopca do siebie. Nie obyło się przy tym bez tragedii na
skalę dziecięcą — płaczu i krzyku. Ale chłopiec miał już dwanaście lat, rozumiał
wiele rzeczy, toteż rychło zapomniał o Klimeckich i towarzyszach codziennych
zabaw. U ojca zastał dużego psa i kilka gołębi tak oswojonych, że jadły z ręki.
W obórce znajdowały się już koń i krowa, w chlewie prosięta, a w kurniku
kilkanaście kur. Natomiast w chacie nic się nie zmieniło. Szopa, obórka, chlew i
gołębnik — oto zabudowania, których poprzednio tu nie było. Za płotem ciągnęło
się pole kukurydzy i rdzewiejącej w słońcu dojrzewającej fasoli. Ściana lasu
znacznie oddaliła się od chaty, nawet dróżka prowadząca do „ludzi" miała wygląd
poszerzonego i oczyszczonego z chwastów, często uczęszczanego szlaku. Można było
chodzić nią śmiało, bez obawy o natknięcie się na gada lub pająka.
— Jak ci się tu podoba? — zapytał ojciec w nadziei, że syn potrafi w pełni
ocenić jego wysiłek włożony w to wszystko.
— \ tak sobie...
Odpowiedź różnie można było sobie tłumaczyć, ale stary jakimś swoim, nie
nazwanym zmysłem, wyczuł w głosie chłopca zadowolenie.
W nocy, zanim sen ich zmorzył, długo gawędzili o przyszłości. Franczak odkrył w
Jaguari szkołę i pragnął, aby jego syn nauczył się tego, czego sam nie umiał, a
więc czytania i pisania. Wyobrażał sobie, na
16
podstawie własnego doświadczenia, że ta umiejętność może być synowi
niejednokrotnie przydatna w życiu. Co prawda w lesie nie istnieli urzędnicy, a o
sołtysie nikt nawet nie marzył — wszyscy osadnicy żyli nie licząc na
czyjąkolwiek pomoc, a państwowe urzędy nie troszczyły się o los swoich nowych
obywateli. Ale co nauka, to nauka! Takiego człowieka, który umie płynnie czytać
i ładnie się podpisać, zaraz inaczej się szanuje. Któż mógł przewidzieć, jak
Antkowi ułoży się życie, na wszelki wypadek lepiej przygotować go do wszystkiego.
Syn już zdołał podczas pobytu u Klimeckich poznać tajemnicę liter i na upartego
mógł sylabizować łatwiejsze wyrazy, lecz do szkoły nie poszedł. Raz, że było za
daleko, po drugie, Franczak nie posiadał potrzebnego funduszu na opłatę. A po
trzecie — Klimecki pocieszył go, że jeśli przybędzie więcej osadników i okolica
zaludni się, władze same będą zmuszone otworzyć jakąś szkółkę.
Przewidywania Klimeckiego sprawdziły się, ale tylko w odniesieniu do nowych
osadników. Przybyło kilkanaście włoskich rodzin i te z miejsca zabrały się do
zakładania plantacji winorośli. Franczak początkowo nawet cieszył się nowym
sąsiedztwem, liczył bowiem, że to będą sami swoi, ale gdy posłyszał mowę
przybyszów, zaraz mu mina zrzedła. Zresztą nie na długo. Fakt posiadania w
pobliżu sąsiadów wpłynął dodatnio na jego samopoczucie. W razie nagłej potrzeby
miał do kogo zwrócić się o pomoc. Od Klimeckiego dowiedział się, że szkoła i tak
musi być, należy tylko wystosować do władz odpowiednią petycję. Więc Włosi i
Polacy wysłali wyłonioną spośród siebie delegację do odpowiedniego urzędu,
domagając się otwarcia w ich rejonie elementarnej szkółki. Kazano im czekać. Po
trzech miesiącach nadeszła odpowiedź. Władze, owszem, rozumiały troskę
kolonistów o wykształcenie swego potomstwa, gotowe były nawet wyznaczyć z
funduszy municypalnych odpowiednią pensję dla nauczyciela, powstało tylko
pytanie: — Kto będzie uczył? W miasteczku nie było kandydata na to stanowisko.
Czas leciał Franczakowi szybko. Tym szybciej, że poza pracą na roli nic więcej
go nie obchodziło. Antek pomagał mu sumiennie we wszystkich codziennych
zajęciach. Obaj razem poszerzali areał uprawnej ziemi, razem siali,
sadziłrXzt5łecąli płody rolne. Do sąsiadów wpadał coraz rzadziej — nie miy^czasu
n&^ogawędki ani głowy do plotek. Wszystko, co nie
J 1\?»" Y
\?
,r«h-
\?
17
dotyczyło bezpośrednio ziemi, nie budziło w nim zainteresowania. U Klimeckiego
bywał dwa czy trzy razy do roku i to nie z ciekawości, ale z sąsiedzkiego
obowiązku.
Z Wiochami żył w zgodzie. Byli to ludzie prości, spokojni i pracowici. Częściowo
powycinali lasy i założyli winnice. Potem zabrali się do hodowli nierogacizny.
Najbliższym sąsiadem był Capriglione, Sycylijczyk z pochodzenia, człowiek
starszy, o kruczych włosach, przyprószonych siwizną. Winnica była jedynym celem
jego życia i tylko jej poświęcał się bez reszty. Żona chodziła koło świń, a
dzieci doglądały kukurydzy i fasoli. W wolne chwile Capriglione brał strzelbę i
szedł do lasu. Tam zabijał wszystko, co popadło: kutije, sarny, sarakury, a raz
zdarzyło się, że przyniósł do domu ziaguatirikę. Zdarł z niej skórę, wysuszył i
powiesił w domu na ścianie. Było*to dla niego nie lada trofeum, którym szczycił
się przy każdej okazji.
Kiedy spotkali się po raz pierwszy, Włoch pozdrowił go uprzejmie:
— Buon giorno!
Franczak przez długi czas zachodził w głowę, co to mogło znaczyć. Domyślił się
dopiero znacznie później, że było to „dzień dobry" po włosku.
Przy każdym spotkaniu Włoch objawiał wielką ochotę do konwersacji, ale rozmowa
jakoś im się nie kleiła. Wprawdzie obaj. znali już sporo wyrazów portugalskich,
które poparte odpowiednimi gestami rąk i mimiką, mogły świetnie ułatwić wymianę
myśli, cóż, kiedy gesty Włocha były nieuchwytne, a słowa podobne do jakiegoś
dziwnego bełkotu. Capriglione wzdychał z żalem, gdy Franczak dawał mu do
zrozumienia, że nie pojmuje jego paplaniny i odchodził, obiecując przyjść na
pogawędkę innym razem.
Nie pokazywał się przez długi czas. Lecz gdy przyszedł znowu, to usiadł na
kamieniu i w milczeniu pykał fajeczkę. Franczak zajęty był wycinaniem motyką
chwastów, które bujnie rozkrzewiały się na każdym skrawku ziemi. Włoch
przyglądał się jego pracy z pewnym zainteresowaniem. Gładził dłonią siwiejącą
bródkę i niekiedy wycierał palcami krogulczy nos, strzepując na ziemię jego
zawartość. Wreszcie hamując wrodzoną obrotność języka przemówił łamaną
portugalszczyzną:
— Kumie, jest źle.
— Dlaczego? Co się stało?
— Zdaje się, że przyjdzie nam stąd uciekać. Franczak wsparł się na motyce.
— Przed kim?
— Napadają i rabują. Zabijają!...
18
— Kto?
— Nie wiem. Ludzie...
— Zbóje?
— Chyba tak. Opowiadają, że wokół Jaguari kręcą się jakieś podejrzane typy.
Napadają na spokojnych ludzi.
Franczak machnął ręką i znowu pochylił się nad motyką.
— Niech tam! U mnie nic nie znajdą. Od dawna nie widzę pieniędzy. To była
prawda. Krowę i konia nabył drogą wymiany, za kukurydzę i
fasolę, które wywiózł do miasteczka wypożyczoną furmanką. Ponieważ obszar
uprawnej ziemi zwiększał się z każdym rokiem, uznał, że w gospodarstwie
koniecznym jest wóz, choćby dwukółka. Głowił się tedy, jak i gdzie nabyć
pożądany wehikuł. W końcu, po rozmowie z Capriglionem, bagatelizując wiadomość o
opryszkach, dosiadł konia i pojechał do Jaguari. Wyjechał rano, a wrócił ciemną
nocą. Cały ten czas Antek pozostawał u Capriglionów, gdzie bawił się z dziećmi
starego. Najstarsza dziewczyna, Stella, o dwa lata młodsza od niego, dzielnie mu
dotrzymywała towarzystwa w penetracji niedostępnych zarośli, jakie rozciągały
się za winnicą. On pomagał jej pilnować młodszego rodzeństwa lub wyręczał w
niektórych drobniejszych zajęciach domowych.
Franczak wrócił z miasteczka podniecony. Złożyły się na to dwie przyczyny.
Pierwsza — miał możliwość nabycia tanio używanego wozu. Druga — wiadomość o
opryszkach była prawdziwa. Oddział złożony z kilku ludzi udał się pod dowództwem
komisarza policji w pogoń za łotrzykami. Dopadł ich gdzieś niespodzianie i
doszło do wymiany strzałów. Taborda, komisarz policji w Jaguari, wycofał się z
potyczki ze stratą dwóch ludzi. Sam doznał jakichś obrażeń cielesnych,
niewielkich co prawda, ale właśnie one były przyczyną rejterady. Banda dalej
grasowała nieuchwytna i groźna. Chodziły pogłoski, jakoby przewodził jej pewien
zdegradowany pułkownik, mający do wyrównania z Tabordą jakieś dawne porachunki.
Franczakowi obojętne były motywy różniące antagonistów, niepokoił go przede
wszystkim sam fakt napadów i to nie tylko ze strony opryszków. Szeptano sobie na
ucho, że przy starciach z bandą sam Taborda — niby przedstawiciel władzy —
również pozwalał sobie na uprawianie rabunkowego procederu, co później szło na
karb wyjętych spod prawa bandytów.
Po drodze wstąpił do Klimeckich.
— Trudno — rzekł stary. — Ja, obaj synowie i zięciowie — razem pięciu chłopa,
stawimy w razie czego zbrojny opór. Mamy przecie
19
pukawki. A gdy zajdzie potrzeba, to i baby wezmą się za fojsy. Gorzej z tobą,
boś sam. Powinieneś pogadać z Wiochami. Może wspólnie coś postanowicie.
— Nie wiem, czy zdołam się z nimi dogadać. Każdy z nich zawsze jest czymś
zajęty — jak nie kręcą się kolo swoich krzaczysk, z których ma być wino, to
chodzą na kapiwary. Wytlukli już prawie wszystką zwierzynę. Teraz to zabierają
się nawet do żab.
— Żaby? A to na co?
— No, do jedzenia.
— Tfu!
— To naród na mięso chciwy.
— Słabą będziesz miał z nich pociechę.
— Jak na razie w niczym mi nie przeszkadzają. Jeden z nich, niejaki Capriglione,
to nawet niezły chłop. Przy spotkaniu on swoje bełkocze, a ja swoje, i tak jakoś
sobie żyjemy...
— Ale co do rabusiów powinieneś coś wymyślić.
— Postaram się.
Myślał niemal całą noc i spał mało. Na każdy głośniejszy szelest psa koło budy
czy stukanie krowy rogami o ścianę w obórce zrywał się na równe nogi, brał
strzelbę i wyglądał oknem, długi czas nadsłuchując. Chłopak pomrukiwał coś przez
sen, przekomarzał się ze Stellą, a spod podłogi dochodziło granie świerszczy.
Nic się nie działo, kładł się więc ponownie do łóżka i dalej rozmyślał. Rano
wstał zdecydowany pogadać z sąsiadami. Włocha zastał na progu pykającego
fajeczkę. Trzymał w ręce stary dwururkowy pistolet i bacznie go oglądał ze
wszystkich stron. Żona jego krzątała się po podwórku, popędzając dzieci do tego
czy innego zajęcia.
— Buon giorno! — powiedział.
— Buon giorno] — odparł Capriglione, nie przerywając swojego zajęcia.
— Nie strzela?
— Zacina się, bestia.
— Zardzewiał. Najlepiej naoliwić.
— Posmarowałem małpim smalcem, nie pomaga.
— Hm... A jak winnica?
— Rozwija się coraz piękniej. Ziemia dobra.
— To znaczy — będzie wino?
— Ha! 1 jeszcze jakie!
20
— To dobrze. A ten pistolet należy naprawić, bo może się przydać. I kto wie,
czy nie wkrótce... Słuchajcie, Capriglione, ja tu do was w ważnej sprawie.
Musimy wspólnie wykombinować coś przeciwko tym zbójom, co to grasują koło
Jaguari.
— Na oczy ich nie chcę widzieć.
— Ja również. Ale jeżeli przyjdą, to co? Włoch zaklął brzydko w swoim języku.
— Czy nie byłoby dobrze, gdybyście się umówili ze swoimi rodakami, by każdy z
nich trzymał kolejno straż? Dzień i noc — rozumie się. W razie jakiegoś
niebezpieczeństwa kropnie z fuzji parę razy w powietrze na sygnał, a my już
będziemy wiedzieli: uciekać w las czy się bronić.
Capriglione podniósł się i poklepał po ramieniu o całą głowę wyższego od siebie
Franczaka.
— Dobrze pomyślane — powiedział z uznaniem. — Zaraz to uzgodnimy. Stella, leć
mi piorunem po chłopów!
Antek kopnął się za dziewczyną.
— Ha! — zawołał z przejęcia. — To ci będzie heca. Tata powiedział, że pozwoli
mi strzelać z fuzji. Będę kropił do każdego rabusia.
— Ojej! A potrafisz?
— Też pytanie!
— I nie będziesz się bał?
— Nie jestem przecie babą.
Dziewczyna spojrzała na niego z podziwem. Miała czarne, głębokie oczy, okolone
rzęsami w takim samym kolorze, oraz bujne włosy o ledwie uchwytnym odcieniu
ciemnej miedzi. Była wesoła, towarzyska, łobuzowata. To pociągało Antka. Bawił
się świetnie w jej towarzystwie, oboje rywalizowali w biegach, w wdrapywaniu się
na najwyższe drzewa, przekomarzali się z małpami i wyszukiwali ptasie gniazda.
Aczkolwiek młodsza od niego, biegała szybciej. Teraz też zdystansowała go w
kilku zaledwie susach i parła przed siebie jak wiatr.
— Ojej, Stella — wołał zadyszany. — Tylko nie tak prędko, bo nie podołam!
Niebawem na podwórku Włocha zgromadziła się spora gupka mężczyzn. Gospodarz nie
wyjmując z ust fajeczki, wyjaśnił, o co chodziło. Wszyscy gestykulowali, kręcili
głowami i przekrzykiwali się między sobą, prowadząc niezrozumiałe dla Franczaka
targi. Zmiarkował po ich minach, że jego propozycja wcale im nie przypadła do
gustu. Jeden z nich splunął zamaszyście pod nogi, tupnął i począł coś długo
wykładać. Capriglione
21
słuchał w milczeniu i z uwagą. Widocznie zaabsorbowało go to, bowiem wyjął nawet
z ust fajeczkę i spoglądał pilnie na mówiącego. Wreszcie zwrócił się do
Franczaka:
— Nie wiedzą, co wartownik ma uczynić po alarmowym wystrzale.
— Co? Dać nura w zarośla i koniec.
— A jeśli nie zdąży?
— To jego rzecz.
— No, a jeżeli okaże się, że alarm fałszywy?
— Świat się przecie nie zawali.
— Słusznie.
Spory i targi toczyły się długo. Większość skłonna była do trzymania warty,
chodziło teraz o to, kto zacznie pierwszy. Każdy miał ochotę wymigać się od tego
pierwszeństwa, bowiem akurat wypadało mu coś pilnego do zrobienia. Wreszcie
wybuchła awantura. Dwóch rosłych drabów o czarniawych gębach i kędzierzawych
czuprynach chwyciło się za bary i poczęło na wyścigi pluć sobie w twarz.
Capriglione usiłował zaprowadzić porządek, ale skutek tego był opłakany: dostał
pięścią w nos i stracił rękaw u koszuli.
Franczaka poniosły nerwy. Nigdy nie widział czegoś podobnego i nie miał zamiaru
tracić czasu na podobne hece. Powiedział krótko:
— Jak się dogadacie, to dajcie mi znać.
Wrócił do siebie. Krowa miała się cielić, a ponieważ nie zapisał sobie daty,
musiał teraz jej pilnować. Zły był na Włochów. Spodziewał się po nich zachowania
bardziej męskiego, plucie sobie w twarz godne było dzieci lub bab, ale nie
chłopów, i to dzieciatych. Rozumiał jedno: albo prać mocno pięściami albo dojść
do porozumienia.
Krowa stała w obórce spokojnie i ani w głowie jej było cielenie się. Podrzucił
jej trochę świeżej trawy i udał się do klitki narąbać drzewa. Zbliżało się
południe, chciał coś upitrasić do zjedzenia.
Antek zaś wydobył z szopy zrobioną przez siebie klatkę, wziął garść kukurydzy i
poszedł do lasu. Od dawna chciał schwytać arapongę, której metaliczny głos
budził w nim zachwyt. Nie chciał ptaka dla siebie. Stella była dla niego bardzo
koleżeńska, bawiła się z nim, jak gdyby sama była chłopcem, i dzieliła się
każdym owocem. Pragnął zrobić jej przyjemność.
Udał się w znany sobie zakątek puszczy, gdzie często przysłuchiwał się ptasim
wrzaskom i rozejrzał za odpowiednim miejscem dla ustawienia pułapki. Znalazł je
w rozwidleniu pitangiejry, na którą z niemałym trudem udało mu się wdrapać, i
tam umieścił klatkę. Ale po dokonaniu tej
22
czynności nasunęła mu się wątpliwość, czy araponga pójdzie na kukurydzianą
przynętę. A może jest to ptak mięsożerny, jak na przykład jastrząb? Zagadnienie
to było tak zawiłe, że chłopak postanowił zwrócić się do ojca po informację.
Zsunął się na ziemię i — nagle zamarł z przerażenia. Otaczało go kilku zbrojnych
mężczyzn, brodatych i kudłatych, o drapieżnych oczach.
— Jak ci- na imię? — zapytał jeden z nich.
— Antonio.
— Gdzie mieszkasz?
— Niedaleko.
— Kto jest w domu? —. Tylko tatuś.
Chłopak na tyle już znał język portugalski, że odpowiadał bez zająknięcia. Po
uzbrojeniu drabów i ich zarośniętych gębach domyślał się, że ma do czynienia z
rabusiami, o których niedawno była mowa. Zbóje zachowywali się spokojnie, żaden
z nich nie objawiał instynktów zbrodniczych. Było ich sześciu, myślał, że w
gąszczu jest ich więcej, ale jakoś nikt stamtąd nie wychodził. U żadnego z nich
nie spostrzegł splamionych krwią rąk ani ubiorów. Ten, który z nim rozmiawiał,
wyglądał na herszta i kazał prowadzić do domu.
Franczak akurat kończył gotowanie ryżu do wczorajszego fiżonu. Wytrzeszczył oczy
na przybyszów, coś nim targnęło i chciał skoczyć do strzelby na ścianie, ale
herszt powstrzymał go ruchem ręki.
— Tylko bez tej zabawki — powiedział. — Mam nadzieję, że się dogadamy, po co
więc wszczynać hałas? Pieniędzy od ciebie nie chcemy, bo nie po to tu
przyszliśmy. Jesteśmy głodni, daj nam więc coś przegryźć. Pójdziemy stąd tak
cicho, jak przyszliśmy. Zgoda?
Takie postawienie sprawy od razu wyjaśniało sytuację. Franczak zakrzątnął się
szybko i na stole ukazała się czarna fasola, maniok, ryż i słodkie kartofle. Ze
skrzynki służącej za kredens wydobyty został kawał suchej kiełbasy i nawet
butelka mocnej kasiasy. Kubek, napełniony wódką, powędrował z rąk do rąk, twarze
drabów poweselały. Herszt bandy uśmiechnął się zadowolony.
— Dobry z ciebie człowiek — powiedział. — Nie skrzywdzimy cię, możesz nam
wierzyć.
Franczak skłonił głowę z wdzięcznością. Rad był, że ta wizyta miała się tylko na
tym skończyć.
Zbóje pojedli sobie, później odpoczywali. Butelkę wysuszyli do
23
ostatniej kropli. Czuli się syci i wódka nieco ich rozmarzyła. Chętnie by
pozostali dłużej, ale herszt naglił do pośpiechu. Wydobył z kalety przy guajace
kilka srebrnych monet i cisnął na stół.
— Nie widziałeś nas nigdy, rozumiesz? l
— Jasne — mruknął Franczak.
Kiedy ostatni drab wsiąkł w zaroślach, ocknął się jakby z ciężkiego snu.
Przeciągnął palcami po czole i przetarł oczy.
— A niech to diabli!... Gdzieżeś ich zdybał? Antek opowiedział swoją przygodę.
— Po jakiego pioruna łaziłeś do lasu? — sarknął ojciec. — Zobaczysz, jeszcze z
tego wyniknie jakie nieszczęście.
— Przecie ten ich starszy powiedział wyraźnie, że krzywdy nam nie zrobią.
Odeszli zadowoleni.
— Głupiś!
Chłopiec umilkł, a ojciec oddał się niewesołym myślom. Czuł w sobie niepokój,
lecz nie umiał sobie uświadomić, co by im mogło grozić. Na wszelki wypadek
zabronił chłopcu surowo wspominać komukolwiek o wizycie rabusiów...
5
Rzecz zrozumiała, że tak ojciec, jak i syn nie puścili pary z ust, lecz na nic
się to zdało. Pobyt bandytów w' chacie został zauważony przez Włochów, którzy
właśnie skończyli swoje spory i jeden z nich biegł do Franczaka. Zobaczył
wychodzących z chaty drabów i momentalnie zawrócił z powrotem. U Capriglionów
obwieścił nowinę, która podziałała na zebranych jak grom z jasnego nieba.
Uzbrojeni w co kto mógł — siekiery, motyki, fojsy, nawet noże kuchenne, zabrane
Capriglionowej — zatarasowali się w chacie, oczekując napadu. W strasznym
zaduchu wytrwali bohatersko do wieczora. Ponieważ nic nie zaszło, rozeszli się
do swoich domów, roznosząc wiadomość o niebywałym wydarzeniu.
Na trzeci dzień zjawił się u Franczaka stary Klimecki.
— Obawiałem się o was — powiedział zsiadając z konia. — Z bandytami nie ma
żartów.
— Eh! Czego to ludzie nie wymyślą!... Byli głodni jak psy więc nie myśleli o
zabijaniu. Zresztą — za co?... Za żarcie zapłacili uczciwie, choć tego nie
wymagałem.
— Masz szczęście. Z takimi nigdy nie wiadomo, co i jak. Opowiadają,
24
że hersztuje im niejaki Vitoriano Camargo. Zadarł z kimś i teraz ukrywa się po
lasach. Taborda poluje na niego z całą zaciekłością.
— Jeśli poluje, to nie wie gdzie. Zresztą pal ich licho! Grunt, że nikogo nie
skrzywdzili.
Klimecki posiedział jeszcze chwilę, pogawędzili na tematy rolnicze, wreszcie
pożegnał się i odjechał.
Franczak wziął na ramię piłę, do ręki parokilowy młot, Antek zaś żelazny klin i
poszli do lasu. Chłopak setnie się zmęczył, zanim parusetletni anziko,
poderżnięty z obydwu stron, runął na ziemię. Od razu zabrali się do piłowania
półmetrowych klocków na gonty. Syn przytrzymywał klin na pniu, a ojciec walił
weń z całej siły młotem. Cienkie deseczki odskakiwały od pnia jak karty z talii.
Były gładkie, równe i to cieszyło Franczaka. Nawet nie trzeba będzie wiele
obciosywać.
Nosił się z zamiarem postawienia obszerniejszej chaty. Obecna miała już dziury w
dachu i w czas