JAN KRAWCZYK PAMPA Rozdział I 1 Kiedy zagłębilisię w ciemny, nasycony wilgocią las i pozostali sami, ogarnęło ich uczucie bezradności i opuszczenia. Franczak spoglądał wokoło jak człowiek, któremu usuwa się ziemia spod nóg. Broda drgała mu spazmatycznie, a usta zacisnęły się kurczowo. Tłumił w sobie wydzierający się z piersi szloch. Antek ze zdziwieniem patrzył na ojca ukradkiem ocierającego łzę, lecz nie wywarło to na nim specjalnego wrażenia. Całą uwagę miał bowiem zajętą małpkami, których gromadka uwijała się na pobliskim drzewie. Ciekawie spoglądały z wysoka na dwunożne istoty, znajdujące się u stóp drzewa. Raptem z piskiem się rozproszyły i znikły bez śladu. Sprawcą popłochu był jastrząb niespotykanych rozmiarów, który przeleciał nisko nad koronami drzew. Franczaka zdjął nagle niesamowity lęk. Przez całą drogę — od Porto Alegre aż do Santa Maria, a stamtąd do samego Jaguari — pocieszał żonę, że jakoś to będzie. Przecież nie zginą. Tej otuchy nie skąpił także i towarzyszom podróży, z którymi wybrał się do ziemi obiecanej. Wieś lubelska pozostała daleko za nimi, za morzem, wracali do niej wspomnieniami, szukając pociechy i oparcia przed obcością, która się na nich nagle zwaliła i straszyła na każdym kroku. Przede wszystkim — ta gęstwina! Ani nosa w nią wrazić, ani wzrokiem ją przeniknąć. Jedna zbita ściana! A za nią mrok, wilgoć, woń gnijących liści i tajemnicze szmery. Właściwie Franczak nigdy nie czuł obawy przed lasem. Wychował się bowiem na jego skraju i zżył się z jego szumem i zapachem. Tylko że tamten las, który teraz wspominał, był inny, jakiś przytulny, pełen nabożnego skupienia i ciszy, przesycony zapachem liści i traw, wonią kwiatów i jagód. Natomiast ten tu, splątany sznurami lian, warkoczami bambusu, poprzetykany olbrzymimi paprociami i drzewiastymi pokrzywami, przejmował go dreszczem grozy i budził posępne myśli. Któż mógł odgadnąć, co krył w sobie i przed czym należało się wystrzegać!... 5 Informowano ich po drodze, że powinni przede wszystkim wystrzegać się pająków i jadowitych gadów. Widział już coś takiego grubości kiełbasy, sunącego po ziemi w elastycznych skrętach. Znikło bezszelestnie w gęstych zaroślach, śladu po sobie nie pozostawiając. Jak się przed takim upilnować? Spojrzał pochmurnie na żonę — płakała. — Nie płacz, głupia, i tak nic nie poradzisz! Sam jednak czuł, że coś niewidzialnymi palcami ściska go za gardło i dech w piersi zapiera. Jeszcze raz rzucił wzrokiem za siebie — ślad po karosach dawno już wsiąkł w leśną gęstwinę. Wąska drożyna, a właściwie ledwie widoczna ścieżka zdawała się być wąską niteczką łączącą ich z dalekim światem. Światem, gdzie przebywali normalni ludzie, rozciągały się orne pola, stały chaty i toczyło się zwykłe, gwarne życie. Ciężkie westchnienie żalu, przygnębienia i rezygnacji wyrwało się z piersi chłopa. Ale cóż tu mogło pomóc jakieś biadolenie! Franczak popchnął lekko żonę w kierunku chaty. Nie była to właściwie chata, ale szałas sklecony z'łupanych pni palmowych, nakryty dachem z liści tego samego drzewa. Weszli do środka i niemal potknęli się o kamienne palenisko, znajdujące się na środku izby. Okiennica bez zawiasów wypadła na dwór i potoczyła się w krzaki. Złożyli na podłodze swój skromny dobytek. Franczak rozejrzał się bezradnie. — I co teraz? — spytał. — Ano, chciało ci się do Brazylii! — zabrzmiała wymówka. — Mnie? — ogarnęło go zdumienie. — Przecie ty także!... Żona pochlipywała bez przerwy, Antek gapił się z progu na przelatujące nad drzewami, rozkrzyczane papugi. Dookoła chaty stał ciemny mur lasu. Franczak obdarzył go nienawistnym spojrzeniem. Miał do niego pretensję, jak do żywej istoty, czyhającej na jego zgubę. Wreszcie wziął do ręki siekierę i wyszedł na dwór. Na próbę uderzył w najbliższy pień. Odpowiedział mu głuchy dźwięk. Drgnął i ręka mu sama opadła. Spo-chmurniał jeszcze bardziej. Zrozumiał, że jeżeli zwali pierwsze drzewo, to już żadna moc ludzka stąd go nie wyrwie. Puszcza weźmie go w swoje posiadanie, oplącze sznurami długich lian i przykuje korzeniami do ziemi. Do ziemi, obcej, zagadkowej, niezrozumiałej. A tak — byli jeszcze wolni, mogli uciekać. „Uciekać — zastanowił się — ale dokąd?" 6 Jakże daleko pozostały milejowskie pola i lasy, podmokłe łąki nad Wieprzem , rosnące nad nim wierzby! Wspomniał Piaski i Łęczna dokąd jeździł na jarmarki, gdzie miał znajomych i przyjaciół. Zamajaczyły mu jak we snie, białe brzózki koło domu... Przeliczy, w myśli czas trwania podroży, a potem własne możliwości materialne. Nie było o czym marzyć Czuł slę jak rozbitek na kruchej skale, otoczony zewsząd bezmiarem wód' Wrócił do chaty. ^ - Chłopak jest głodny, przygotuj mu coś do zjedzenia - zatroszczył Wszelako nie o jedzeniu myślał. Czuł nieodpartą chęć posłyszenia ludzkiego głosu W tym przerażającym pustkowiu, w tej niesamowitej ciszy ciemnego lasu był mu on potrzebny jak ramię, na którym mógł sie wesprzeć i utrzymać równowagę. Kobieta wytarła hałaśliwie nos w zapaskę i ociężałym krokiem ruszyła z miejsca. °-v**^ Franczak ujął syna za rękę i obaj ostrożnie zagłębili się w puszczę Utknęli niedaleko przed kępą bambusów, schylających do ziem, swoŁ wiotkie warkocze Zupełnie jak wierzby nadwiepr2ańskie! Ale skojarzenie trwało krotko , ochoczo zabrał się do pracy. Naciął sporo długich tyczek które syn zaciągnął do domu. Zanim żona zgotowała garść ryżu okraszonego skwarkami wędzonej słoniny, Franczak sporządził dwa solidne tapczany. ? krótkoNiC ??? Zamia™ ??? ^ SOłeJ 2???? ????? Z g3dami ~ wy->aśnił Do wieczora czas mu upłynął na medytowaniu nad własnym losem i oglądaniu kątów palmowej chaty. Jej prymitywna budowa nie budziła w nim zachwytu. - Przy pierwszej lepszej wichurze diabli ją rozniosą! ___ stwierdzj} StanOWCZO. "««?? — Podeprzyj kołkami — poradziła żona. Przy pomocy syna nazbierała trochę suchej trawy oraz bambusowych gałązek . tym wymościła oba tapczany. Nie zapowiadało to wielkiej wygody, lecz pod ręką nie było nic lepszego. Następnie zabrała się do rozpakowywania tobołków. - c Wieczerze spożyli w nastroju posępnym - żadnemu z dwojga nie chciało się odzywać. Jedynie Antek opowiada) z zapałem o dziwnym ptaku którego spotkał niedawno w zaroślach. Cały był granatowy skrzydła miał czerwone i żółty, niesamowitych rozmiarów dziób. Siedział sobie na gałęz, przyglądając się chłopcu i krakał ochrypłym głosem 7 Rodzice nie zwracali na to uwagi, milczeniem odgradzając się od własnych utrapień. Zanim udali się na spoczynek, Franczak nabił strzelbę śrutem i zawiesił ją na ścianie nad łóżkiem. Ale noc mieli spokojną. Świerszcze grały do samego rana, a sowa pohukiwała bez przerwy. Poza tym — nic! Ani porykiwania dzikich bestii, ani szmeru prześlizgiwania się ohydnych gadów. Może nie będzie tu tak strasznie, jak im to opowiadano po drodze. Wciskające się szparami w ścianach światło dzienne zbudziło ich ze snu. Pomimo wzrastającej niechęci do życia należało jednak wstać i zabrać się do jakiejś pracy. Po skromnym posiłku Franczak wziął siekierę i poszedł rąbać las. Nie szło mu to widocznie zbyt łatwo, bowiem Antek słyszał, jak ojciec warczał przez zaciśnięte zęby: — A masz, ścierwo! A masz! Wrócił na obiad zmordowany, koszula na nim cała była mokra, z twarzy zgarniał pełne garście potu. Wypoczywał krótko. Sprawdził, czy piła ostra, i poszli oboje. Niebawem doleciał do Antkowych uszu metaliczny chrzęst piły, potem suchy trzask i przeciągły łoskot walącego się drzewa. Wreszcie głuchy jęk ugodzonej ziemi. Odgłosy te tłukły się po lesie przez kilka dni, wstrząsając chatą, aż z jej ścian sypały się nadgniłe włókna palmowe. Franczak na ogół nie grzeszący gadatliwością, po jakimś czasie po prostu jakby zaniemówił. Szedł do pracy z twarzą pochmurną i z zaciętymi ustami. Walił się wieczorem na tapczan jak kłoda, dysząc ciężko, i długo w noc, zanim usnął, postękiwał. Przestał kląć, co było tym dziwniejsze, że dawniej za pomocą kilku dosadnych słów zwykł był wyrażać całą swoją złość lub niezadowolenie. Wychudł, sczerniał, twarz mu się pokryła rudą szczeciną, poprzetykaną srebrnymi nitkami. W tej zabójczej harówce dużą wyręką była mu żona. Często chodziła z nim do lasu, pomagając mu przy pile. Antek zaś żył na uboczu. Z początku zwracano na niego uwagę i strofowano, by zbytnio nie oddalał się od domu, mógł bowiem natknąć się na jakąś gadzinę lub po prostu zabłądzić w gęstwinie. Niebezpieczne były także padające drzewa. Osamotniony, bawił się na powalonych kłodach, krajał kozikiem cienkie liany i kręcił z nich, jak z nadwieprzańskich wierzb, smętne fujareczki. Franczakowa zaczęła wzdychać: — Naokoło nic, jeno pustka, żeby chociaż jaka kurka i ze dwoje kurcząt! Zaraz by się człowiekowi raźniej zrobiło... Uosobieniem prawdziwego gospodarstwa był dla niej rozgdakany 8 i piszczący drób. Bez jego gwaru i kręcenia się pod nogami czuła wokół siebie pustynię. Wiedziała jednak, że marzenie to jest niemożliwe do zrealizowania. Przynajmniej na razie. Do najbliższych osad było ładnych kilkanaście kilometrów i aby dostać się tam, Franczak musiałby poświęcić ze dwa dni. Nawał pracy nie pozwalał na razie na taki luksus. Któregoś dnia Franczak powiedział: — Wystarczy już tego rąbania. Będzie ładny kawałek ziemi, i jeżeli ona obrodzi, nie zaznamy głodu. Franczakowa zabrała się do kopania ziemi wokół chaty. Mąż popatrzył na nią bez zachwytu. — Ogródek? A skąd kwiaty weźmiesz? — spytał. — Nie kwiaty, ale groch posadzę — odparła Franczakowa. Dopiero teraz przypomniał sobie te różne zawiniątka, jakie żona upychała po tobołkach, gdy przygotowywali się do podróży. Wówczas był przeciwny tego rodzaju obciążeniom, święcie przekonany, że w Brazylii wszystkiego będą mieli pod dostatkiem. Tu na miejscu z przykrością przekonał się, że jego pojęcie o obfitości tego kraju nie pokrywało się z rzeczywistością. Prawdą jest, że udało mu się, na równi z innymi, zaopatrzyć w Jaguari w czarną fasolę, zwaną fiżonem, kukurydzę oraz trochę pszenicy. Natomiast marzyć wprost nie mógł o jęczmieniu, gryce czy prosie. Zbóż tych tutaj nie znano. I jak tu żyć? — martwił się szczerze. Po paru tygodniach spiekoty, kiedy wydawało się, że słońce wyssie z ziemi wszelką wilgoć, Franczak podłożył ogień pod zwalony las. Płomień buchnął wysoko i zaraz rozlał się naokoło z piorunującą szybkością. Dmuchał lekki wiatr, płomienie więc płynęły chyżo, jak rozszalałe złote morze. Antek przyglądał się z podziwem rozhukanemu żywiołowi. Gęsty wał rudosinego dymu wzniósł się wysoko ponad las i płynął, jak kudłaty potwór ku wysokim obłokom. Po dwóch godzinach na porębie pozostały tylko osmolone pnie martwych drzew i co grubszych konarów, które zdołały się oprzeć pożarowi. Tu i ówdzie snuły się jeszcze cienkie spirale dymu, dobywające się ze spróchniałych pni. Teraz tylko deszczu — wyraził westchnieniem Franczak swoje pragnienie. Na razie jednak niebo było pogodne. Franczakowa kończyła kopanie ziemi. Drobna to była kobiecina, ale energiczna i żwawo krzątała się na odmierzonym pólku. 9 — A może byś tak sporządził jaki płot? Inaczej wszystko, co posadzę, zniszczą leśne zwierzaki. — Czemu nie. Uporanie się z wyrębem lasu wpłynęło nieco na zmianę usposobienia Franczaka. Bary mu się trochę wyprostowały i jakby poweselał. Ochoczo przystąpił do wycinania bambusu i zrobił z niego ogrodzenie jak się patrzy. Kobiecina ucieszyła się, jakby już widziała przed sobą pełne strąki zielonego grochu. 2 W nocy spadł nareszcie upragniony deszcz i obficie zrosił ziemię. Wyszli oboje z samego rana, by posadzić kukurydzę. Żona dłubała w ziemi maleńkie otwory, a on wrzucał do nich po trzy, cztery ziarenka kukurydzy i przydeptywał piętą. Tak ich nauczono w Jaguari, zanim zostali wysłani do puszczy. Żmudna to była praca, od częstego schylania się bolało w krzyżu, ale wytrwali tak cały dzień. Antek towarzyszył im skacząc z pnia na pień, niekiedy wspinał się na osmolone kłody i siadywał na nich okrakiem, wywijając piętami. Ubrudził się przy tym tak, że wyglądał jak Murzyn i matka raz po raz musiała mu ocierać zapaską osmoloną i zasmarkaną buzię. Nadszedł dzień, kiedy Franczak musiał się udać do ludzi. — Jak ty tu zostaniesz? — zafrasował się poważnie. — Zwyczajnie, zamknę się i nie wpuszczę nikogo. — Nie musisz się obawiać ludzi, bo ich tu nie ma, raczej tygrysów. — Pamiętasz, jak nas nimi straszono? No i jakoś nie widzieliśmy jeszcze żadnego. Zresztą chyba nie wedrą się do chałupy. — Nie wiem. W każdym razie masz tu strzelbę. Jest nabita i w razie czego pal gdzie popadnie. Najlepiej w ślepia. I pilnuj mi Antosia! Z tymi słowami poszedł. Jeszcze obejrzał się ze ścieżki, machnął jej ręką na pożegnanie i znikł w zaroślach. Franczakowa zabrała się do cerowania bielizny. Chodziło przede wszystkim o koszule, które od potu i słońca rozłaziły się w palcach jak zbutwiałe. Chłopak bawił się na progu — zabrała go do środka i zamknęła drzwi. Robota szła jej jakoś opornie, bowiem wszystkimi myślami krążyła wokół spraw, dla których mąż właśnie poszedł do ludzi. Zamierzał przynieść trochę różnych drobiazgów, jak zapałki, nafta, sól i gwoździe. Zwłaszcza najpilniejsze były te ostatnie — chciał bowiem sporządzić jakiś 10 stół i ze dwa stołki, bez których życie było bardzo trudne. Przy okazji pragnął także postarać się o parę kurcząt, którymi i żona, i Antoś na pewno się ucieszą. — Mamo, wody! — Weź sobie z wiaderka. Kubek zadzwonił o puste dno. — Nie ma... Kobieta przerwała cerowanie. — Siedź spokojnie, zaraz ci przyniosę. Do strumyka nie było dalej niż pięćdziesiąt metrów. Wzięła wiadro i udała się żwawo po wodę. Antek usiadł na progu z brodą zagłębioną w dłoniach wspartych na kolanach. Czarny punkcik nieznanego ptaka krążył z wolna wysoko na niebie. Poprzez las ciągnęło stadko kłótliwych papug. Przypomniał sobie strzelbę wiszącą na ścianie. Gdyby ją tak wziąć, wymierzyć w kierunku ciemnego punktu na niebie i pociągnąć za spust! Ale rychło przypomniał sobie przestrogę ojca: nie bierz broni, bo może cię zabić! Ciekawe, czy mówił prawdę... Ale mimo podniety i wątpliwości jakoś nie ruszał się z miejsca. Czarny punkcik wzbijał się coraz wyżej na wyblakłe niebo, czasem się zniżał i znowu wspinał, majestatycznie płynąc z rozłożonymi skrzydłami. Nagle daleki krzyk matki wyrwał chłopca z interesującej kontemplacji. Biegła od źródła bez wiadra, z włosem rozwianym i z przerażeniem w rozszerzonych źrenicach. — Synu, kochany, żmija mnie ukąsiła! — zawołała. Wpadła do chaty, zakręciła się na miejscu i nagle zatrzymała się bezradnie. Chłopiec spoglądał na matkę niemal obojętnie, niejasno zdając sobie sprawę z tego, co zaszło. Kobieta dyszała ciężko, twarz wykrzywił jej obłędny strach, oczy wychodziły z orbit. Wiedziała z opowieści, że ukąszenie żmii jest niebezpieczne, często kończy się tragicznie. Świadomość tego ścięła jej krew w żyłach, sparaliżowała ruchy i zamroziła myśli. Nie była zdolna do obmyślenia jakiegokolwiek ratunku. Ukąszenie nastąpiło w prawą nogę powyżej kostki. Czuła wzrastający ból i powolne drętwienie stopy. Spojrzała na dwie grubsze i dwie słabsze ranki, nie większe niż ukłucie szpilką — ciało wokół nich nabrzmiewało szybko. Puchło. — Synku, ratuj! Chłopiec nie ruszał się z miejsca, aczkolwiek już poczynał zdawać sobie sprawę, że zaszło coś niezwykłego. Przejęta grozą matka upadła na podłogę. Znikąd pomocy! Bo cóż ten 11 dzieciuch mógł uczynić, jeżeli ona sama była bezradna? Raptem przypomniała sobie zasłyszaną w podróży opowieść, jak postępowano w podobnych wypadkach. Należało przeciąć ciało po obu stronach rany, aby nie dopuścić do rozprzestrzeniania się zabójczego jadu. Chwyciła nóż i zagłębiła jego ostrze w nogę. Stępione narzędzie z trudem zaledwie przecięło skórę i ani rusz dalej. Czarna, gęsta krew sączyła się skąpymi kroplami. Z całych sił przycisnęła palcami miejsce ukąszenia. Gniotła je, aż na czoło wystąpiły jej grube krople potu. Oczy zaszły łzami, w skroniach czuła łomotanie, a uporczywa, niczym nie dająca się odpędzić myśl wyła w niej bez przerwy: śmierć!... śmierć! — Synku! — wyrwało się z niej boleśnie, gdzieś aż spod serca. — Co, mamusiu? — odezwał się drżącym głosem chłopiec. — Źle, dziecino! Nieszczęście idzie!... Dźwignęła się nagle na kolana i poczęła rozniecać ogień. Poruszała się z trudem, czuła sztywność w członkach. Dmuchała na gałązki ze wszystkich sił, nie chciały się tlić. Wydobyła z łóżka garść trawy i znowu potarła zapałkę. Naraz chwyciły ją torsje. Upadła ponownie na ziemię, wijąc się z rozdzierającego ją bólu. Czuła we wnętrznościach okropny, przepalający ją na wylot ogień. Chłopiec, przestraszony, rozpłakał się żałosnym głosem. Podczołgała się do niego, objęła za szyję ruchem szukającym pociechy i jednocześnie dającym ukojenie. Potrząsnęła nim z całej mocy — tak się jej zdawało — i nagle zaskomliła: — Dziecino! Leć i wołaj ludzi! Ale zaraz sobie uświadomiła całą niedorzeczność tej prośby. Wokół rozciągał się las, dziki, posępny, nieprzytulny. Wiało od niego obcością, grozą, śmiercią... Straszny to był i nieludzki las. Otaczał ich ciasnym pierścieniem, którego nikt nie mógł rozerwać ani przełamać... — Synuniu, leć po tatusia! Daremne, nierozsądne żądanie. Gdzież ten chłopiec samotnie pobiegnie w groźny bór i dokąd? Zabłądzi w przeklętej gęstwinie, zwierz go zaatakuje i... przepadnie na wieki! O Boże! Dźwignęła się ostatkiem sił i usiadła na podłodze. W głowie czuła szum i zamęt. Jakaś potworna siła czy może ból, nie zdawała sobie już z tego sprawy, wysadzały jej oczy z orbit. Całe ciało niby nalane ołowiem ciążyło ku ziemi. Żadna z ran — ani ta od ukąszenia, ani ta od cięcia nożem — wcale ją nie bolała. Jakby w ogóle ich nie było. Natomiast ciało na nogach poczynało nabierać barwy sinej, członki nabrzmiewały i puchły w oczach. Od dołu płynęły kąsające bóle, palące żywym ogniem paraliżujące swobodę 12 ruchów. Prawy bok był jak martwy, odrętwienie posuwało się coraz wyżej. Obłędny strach zaciskał kobiecie gardło, dusił ją, tamował oddech. Co będzie? Co będzie? — łomotało jej w głowie bez przerwy. Traciła przytomność. Chłopiec przylgnął głową do łona matki i szlochał strasznym, nieutulonym płaczem. Ostatnim wysiłkiem zamierającej woli matka przycisnęła chłopaka do siebie. Ból w skroniach ogłuszał ją aż do utraty zmysłów. Czuła, że się kończy, że ziemia umyka spod jej stóp. Jeszcze chwila... Nagle z ust buchnęła struga krwi. 3 Po powrocie Franczak zastał żonę martwą. Po długim i męczącym płaczu chłopiec ledwie zipał resztkami sił. Wszystko, co ojciec trzymał w ręku, wysunęło mu się na ziemię —jakieś ziarno rozsypało się z pękniętego woreczka, dwie kury z gdakaniem rzuciły się w las, a z jaj zrobiła się kupka mazi. W pierwszym odruchu chciał rzucić się na trupa, szarpać go i budzić ze snu, ale zaraz poniechał tego. Osunął się jedynie na kolana i zwiesił ponuro głowę. Chłopca, który przysunął się do niego, przycisnął do piersi i tak długo trwali bez ruchu. Opamiętał się dopiero wówczas, gdy słońce poczęło zsuwać się z nieba za czarną ścianę lasu. Wstał, wyszedł na dwór, wziął łopatę i przez jakiś czas przyglądał się jej, nie mogąc dociec, jaką miała spełnić rolę. Wreszcie na niewielkim pagórku opodal chaty wykopał dól i zawlókł tam ciało żony. Na kopczyku świeżej ziemi zatknął marny koślawy krzyżyk, nad którym namozolił się sporo. Stał przy nim kilka chwil z odkrytą głową, lecz nie modlił się, bowiem rozpacz utrudniała mu skupienie rozchwianych myśli, zaciśnięte gardło z trudem przełykało suche powietrze. Chłopak plątał się koło jego nóg, popłakując coraz ciszej. Od czarnego, popiołem pokrytego pola, poczynającego ożywiać się kiełkującą tu i ówdzie kukurydzą, wiało posępną pustką. Tego wieczoru obaj poszli spać bez kolacji. Antek, wyczerpany płaczem i głodem, usnął natychmiast. Natomiast ojciec przewracał się na swoim tapczanie i wzdychał całą noc. Wyrzucał sobie, że przyjechał do Brazylii po to tylko, aby żonę pochować na obcej ziemi! Czuł się winnym jej śmierci, i to go gryzło. Gdyby się nie oddalał od chaty, na pewno nie doszłoby do tego nieszczęścia. Widział przed sobą beznadziejną pustkę, której nic nie 13 było w stanie wypełnić. Nic go nie cieszyło i sam teraz nie wiedział, po co żyje. Z ulgą powitał wstający dzień. Wyszedł z chaty i przez jakiś czas spoglądał na purpurowe niebo. Nie widział przelatującego ptactwa i nie słyszał jego gwaru — myślami był daleko. Wreszcie wrócił do chaty i usiadł na pieńku opodal tapczana. Wpatrzył się w syna oddychającego równo i spokojnie. Raptem jakby się coś w nim obudziło — przecież ta krucha jeszcze istota była jedyną więzią łączącą go z życiem! Chłopiec zaledwie wkraczał na próg świadomego istnienia, otwierały się przed nim wrota nieznanego, należało przygotować go do życia, uczynić silnym, wytrwałym i świadomym swego losu! Ciężkie westchnienie wyrwało się z jego piersi. Nagotował wody, zaparzył herbaty herwowej i zabrał się do jedzenia. Szło mu to z trudem, zupełnie jakby przełykał kłąb czegoś najeżonego kolcami. Kiedy wreszcie udało mu się z tym jakoś uporać, chłopiec otworzył oczy i zapytał o matkę. — Mamusi nie ma ?— powiedział głuchym, jakby nie swoim głosem. 1 dodał z trudem: — Nie pytaj mnie o nią nigdy. Nakarmił syna i zabrał ze sobą. Obeszli całe pole, obejrzeli wybłyskują-ce spod popiołu żółtozielone piórka wschodzącej kukurydzy. Potem zajrzeli do lasu. Omszałe drzewa, przystrojone girlandami lian i liściastych pnączy, stały w dostojnym milczeniu. Zajrzeli znowu do domu, wreszcie sprawdzili, co rośnie w ogródku, i weszli do zagrody, gdzie według planów miały znaleźć się w niedalekiej przyszłości: krowa, koń, świnie... Wszystko to wymagało troskliwych rąk, ciężkiej pracy, wielkiego wysiłku i... poświęcenia. Kto się tym teraz zajmie? „Nie ma co biadolić, bo to na nic się nie zda. Trzeba zabierać się do roboty samemu" — myślał z głuchą zawziętością. I tak oto poczęły się toczyć dni jeden za drugim, wypełnione pracą, troską i zabiegami o każdy drobiazg. A wszystkiemu towarzyszyła myśl, że robi to wyłącznie dla syna. Któregoś dnia wziął ze sobą Antka i poszli odwiedzić sąsiada Klimeckiego oddalonego od nich o kilka kilometrów. Razem przyjechali z Polski, i jeszcze w drodze mocno się zaprzyjaźnili — na dobre i złe. Klimecka na wieść o nieszczęściu Franczaka rzewnie się rozpłakała, a jej mąż zwrócił się do niego ze szczerym współczuciem: — Wiem, ciężko ci z chłopakiem, bo to nie ma komu go dopilnować ani zgotować strawę. I do tego jeszcze cię krępuje — bo ani w domu siedzieć, ani pola pilnować. Zostaw go na jakiś czas u mnie. Niech się bawi z dziećmi. Będzie mu tu weselej, a i moja zadba o niego po kobiecemu. 14 — Na co ci taki kłopot? — Kłopot kłopotem, ale chłopcu opieka jest potrzebna. Jak podrośnie, albo gdy z tego się trochę otrząśniesz, zabierzesz go do siebie. Franczaka ujęła ta życzliwość, serce mu zmiękło i uległ namowom. Zresztą sam wiedział doskonale, że w obecnej chwili nie był w stanie zapewnić chłopcu tego, co mu teraz najpilniej było potrzeba, a więc atmosfery rodzinnej i macierzyńskiego ciepła. Dzieci u Klimeckich było sporo — własne i zamężnych córek — i chłopak od razu do nich przylgnął. Cała rodzina żyła w zgodzie, uczciwie dzielili się tym, co ziemia dawała. Franczak prawie z zazdrością spoglądał na zięciów sąsiada i z goryczą rozmyślał nad sobą: sam jeden na świecie, jak palec! Zrobiło mu się smutno i przykro. Posiedział jeszcze trochę, pogawędził i zabrał się do siebie. Czekała go robota. Po trzech tygodniach znowu odwiedził Klimeckich. Tęsknił za chłopakiem. Ten Ucieszył się obecnością ojca, ale ani myślał wracać do domu. Było mu tu świetnie. — Jakoś nietęgo wyglądasz — zagadnął Klimecki Franczaka. — Ba, las!... Każdemu da się we znaki. — Las i... samotność. Franczak kiwnął głową potakująco. Nierad był wywnętrzniać się ze swoich kłopotów. — Powinieneś obejrzeć się za jakąś babą. — Gdzie? Tu, w lesie? — Sęk w tym, że nie ma gdzie. TJ naszych może byś jeszcze znalazł jakąś dziewczynę, ale to młódki jeszcze. Może gdzieś u obcych... — Jak się dogadać? Na migi? — W Jaguari jest kilku naszych z wcześniejszej emigracji. Może tam? Po twarzy Franczaka przeleciał skurcz cierpkiego uśmiechu. — Kto tam zechce starego? — No, tak ostatnio przecie jeszcze nie wyglądasz. A co do lat, to i starsi od ciebie się żenią. — Jakoś brak mi na to ochoty. — Gospodarka bez baby to jak wóz bez konia. — Wiem o tym. I dlatego często zbiera mnie chęć rzucić to wszystko do cholery i pójść, gdzie oczy poniosą! — rzucił z pasją. — Gdzie pójdziesz? — Nie wiem. Różne myśli chodzą mi po głowie, noc w noc nie dają spokoju. 15 — Odpędź je i pamiętaj, że masz syna. — Właśnie, stale jego dobro mam na myśli. Antek — oto największy jego problem. Dla siebie niczego już nie pragnął, byleby tylko synowi zapewnić lepsze życie. Sam niejedno już przeszedł, nacierpiał się też co niemiara, często było mu głodno i chłodno, ludzie popychali go do najgorszych robót. Zwyczajnie, jak sierotę. Z całego serca pragnął zaoszczędzić synowi podobnej poniewierki. Dlatego też zapracowywał się bez pamięci. Harował od świtu do nocy, jadł byle co i byle jak, bowiem stale brakowało mu czasu. Niekiedy pokazywał się u Klimeckich, przygarniał do siebie syna i opowiadał mu o wszystkim, co dotyczyło gospodarstwa i życia w domu. Przemógł w sobie małomówność, gdy spostrzegł, że syn stroni od niego, i przywabiał go różnymi sposobami, pragnąc przywiązać do siebie. Okazywał mu dużo troskliwości i nawet dwukrotnie przywiózł jakieś zabawki z Jaguari, dokąd jeździł ze sprzedażą produktów rolnych. Czas leciał szybko, gojąc w nim gorycz i żal do świata. Coraz dotkliwiej odczuwał swoje osamotnienie i podświadomie szukał ludzkiego towarzystwa. Po dwóch latach zabrał chłopca do siebie. Nie obyło się przy tym bez tragedii na skalę dziecięcą — płaczu i krzyku. Ale chłopiec miał już dwanaście lat, rozumiał wiele rzeczy, toteż rychło zapomniał o Klimeckich i towarzyszach codziennych zabaw. U ojca zastał dużego psa i kilka gołębi tak oswojonych, że jadły z ręki. W obórce znajdowały się już koń i krowa, w chlewie prosięta, a w kurniku kilkanaście kur. Natomiast w chacie nic się nie zmieniło. Szopa, obórka, chlew i gołębnik — oto zabudowania, których poprzednio tu nie było. Za płotem ciągnęło się pole kukurydzy i rdzewiejącej w słońcu dojrzewającej fasoli. Ściana lasu znacznie oddaliła się od chaty, nawet dróżka prowadząca do „ludzi" miała wygląd poszerzonego i oczyszczonego z chwastów, często uczęszczanego szlaku. Można było chodzić nią śmiało, bez obawy o natknięcie się na gada lub pająka. — Jak ci się tu podoba? — zapytał ojciec w nadziei, że syn potrafi w pełni ocenić jego wysiłek włożony w to wszystko. — \ tak sobie... Odpowiedź różnie można było sobie tłumaczyć, ale stary jakimś swoim, nie nazwanym zmysłem, wyczuł w głosie chłopca zadowolenie. W nocy, zanim sen ich zmorzył, długo gawędzili o przyszłości. Franczak odkrył w Jaguari szkołę i pragnął, aby jego syn nauczył się tego, czego sam nie umiał, a więc czytania i pisania. Wyobrażał sobie, na 16 podstawie własnego doświadczenia, że ta umiejętność może być synowi niejednokrotnie przydatna w życiu. Co prawda w lesie nie istnieli urzędnicy, a o sołtysie nikt nawet nie marzył — wszyscy osadnicy żyli nie licząc na czyjąkolwiek pomoc, a państwowe urzędy nie troszczyły się o los swoich nowych obywateli. Ale co nauka, to nauka! Takiego człowieka, który umie płynnie czytać i ładnie się podpisać, zaraz inaczej się szanuje. Któż mógł przewidzieć, jak Antkowi ułoży się życie, na wszelki wypadek lepiej przygotować go do wszystkiego. Syn już zdołał podczas pobytu u Klimeckich poznać tajemnicę liter i na upartego mógł sylabizować łatwiejsze wyrazy, lecz do szkoły nie poszedł. Raz, że było za daleko, po drugie, Franczak nie posiadał potrzebnego funduszu na opłatę. A po trzecie — Klimecki pocieszył go, że jeśli przybędzie więcej osadników i okolica zaludni się, władze same będą zmuszone otworzyć jakąś szkółkę. Przewidywania Klimeckiego sprawdziły się, ale tylko w odniesieniu do nowych osadników. Przybyło kilkanaście włoskich rodzin i te z miejsca zabrały się do zakładania plantacji winorośli. Franczak początkowo nawet cieszył się nowym sąsiedztwem, liczył bowiem, że to będą sami swoi, ale gdy posłyszał mowę przybyszów, zaraz mu mina zrzedła. Zresztą nie na długo. Fakt posiadania w pobliżu sąsiadów wpłynął dodatnio na jego samopoczucie. W razie nagłej potrzeby miał do kogo zwrócić się o pomoc. Od Klimeckiego dowiedział się, że szkoła i tak musi być, należy tylko wystosować do władz odpowiednią petycję. Więc Włosi i Polacy wysłali wyłonioną spośród siebie delegację do odpowiedniego urzędu, domagając się otwarcia w ich rejonie elementarnej szkółki. Kazano im czekać. Po trzech miesiącach nadeszła odpowiedź. Władze, owszem, rozumiały troskę kolonistów o wykształcenie swego potomstwa, gotowe były nawet wyznaczyć z funduszy municypalnych odpowiednią pensję dla nauczyciela, powstało tylko pytanie: — Kto będzie uczył? W miasteczku nie było kandydata na to stanowisko. Czas leciał Franczakowi szybko. Tym szybciej, że poza pracą na roli nic więcej go nie obchodziło. Antek pomagał mu sumiennie we wszystkich codziennych zajęciach. Obaj razem poszerzali areał uprawnej ziemi, razem siali, sadziłrXzt5łecąli płody rolne. Do sąsiadów wpadał coraz rzadziej — nie miy^czasu n&^ogawędki ani głowy do plotek. Wszystko, co nie J 1\?»" Y \? ,r«h- \? 17 dotyczyło bezpośrednio ziemi, nie budziło w nim zainteresowania. U Klimeckiego bywał dwa czy trzy razy do roku i to nie z ciekawości, ale z sąsiedzkiego obowiązku. Z Wiochami żył w zgodzie. Byli to ludzie prości, spokojni i pracowici. Częściowo powycinali lasy i założyli winnice. Potem zabrali się do hodowli nierogacizny. Najbliższym sąsiadem był Capriglione, Sycylijczyk z pochodzenia, człowiek starszy, o kruczych włosach, przyprószonych siwizną. Winnica była jedynym celem jego życia i tylko jej poświęcał się bez reszty. Żona chodziła koło świń, a dzieci doglądały kukurydzy i fasoli. W wolne chwile Capriglione brał strzelbę i szedł do lasu. Tam zabijał wszystko, co popadło: kutije, sarny, sarakury, a raz zdarzyło się, że przyniósł do domu ziaguatirikę. Zdarł z niej skórę, wysuszył i powiesił w domu na ścianie. Było*to dla niego nie lada trofeum, którym szczycił się przy każdej okazji. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, Włoch pozdrowił go uprzejmie: — Buon giorno! Franczak przez długi czas zachodził w głowę, co to mogło znaczyć. Domyślił się dopiero znacznie później, że było to „dzień dobry" po włosku. Przy każdym spotkaniu Włoch objawiał wielką ochotę do konwersacji, ale rozmowa jakoś im się nie kleiła. Wprawdzie obaj. znali już sporo wyrazów portugalskich, które poparte odpowiednimi gestami rąk i mimiką, mogły świetnie ułatwić wymianę myśli, cóż, kiedy gesty Włocha były nieuchwytne, a słowa podobne do jakiegoś dziwnego bełkotu. Capriglione wzdychał z żalem, gdy Franczak dawał mu do zrozumienia, że nie pojmuje jego paplaniny i odchodził, obiecując przyjść na pogawędkę innym razem. Nie pokazywał się przez długi czas. Lecz gdy przyszedł znowu, to usiadł na kamieniu i w milczeniu pykał fajeczkę. Franczak zajęty był wycinaniem motyką chwastów, które bujnie rozkrzewiały się na każdym skrawku ziemi. Włoch przyglądał się jego pracy z pewnym zainteresowaniem. Gładził dłonią siwiejącą bródkę i niekiedy wycierał palcami krogulczy nos, strzepując na ziemię jego zawartość. Wreszcie hamując wrodzoną obrotność języka przemówił łamaną portugalszczyzną: — Kumie, jest źle. — Dlaczego? Co się stało? — Zdaje się, że przyjdzie nam stąd uciekać. Franczak wsparł się na motyce. — Przed kim? — Napadają i rabują. Zabijają!... 18 — Kto? — Nie wiem. Ludzie... — Zbóje? — Chyba tak. Opowiadają, że wokół Jaguari kręcą się jakieś podejrzane typy. Napadają na spokojnych ludzi. Franczak machnął ręką i znowu pochylił się nad motyką. — Niech tam! U mnie nic nie znajdą. Od dawna nie widzę pieniędzy. To była prawda. Krowę i konia nabył drogą wymiany, za kukurydzę i fasolę, które wywiózł do miasteczka wypożyczoną furmanką. Ponieważ obszar uprawnej ziemi zwiększał się z każdym rokiem, uznał, że w gospodarstwie koniecznym jest wóz, choćby dwukółka. Głowił się tedy, jak i gdzie nabyć pożądany wehikuł. W końcu, po rozmowie z Capriglionem, bagatelizując wiadomość o opryszkach, dosiadł konia i pojechał do Jaguari. Wyjechał rano, a wrócił ciemną nocą. Cały ten czas Antek pozostawał u Capriglionów, gdzie bawił się z dziećmi starego. Najstarsza dziewczyna, Stella, o dwa lata młodsza od niego, dzielnie mu dotrzymywała towarzystwa w penetracji niedostępnych zarośli, jakie rozciągały się za winnicą. On pomagał jej pilnować młodszego rodzeństwa lub wyręczał w niektórych drobniejszych zajęciach domowych. Franczak wrócił z miasteczka podniecony. Złożyły się na to dwie przyczyny. Pierwsza — miał możliwość nabycia tanio używanego wozu. Druga — wiadomość o opryszkach była prawdziwa. Oddział złożony z kilku ludzi udał się pod dowództwem komisarza policji w pogoń za łotrzykami. Dopadł ich gdzieś niespodzianie i doszło do wymiany strzałów. Taborda, komisarz policji w Jaguari, wycofał się z potyczki ze stratą dwóch ludzi. Sam doznał jakichś obrażeń cielesnych, niewielkich co prawda, ale właśnie one były przyczyną rejterady. Banda dalej grasowała nieuchwytna i groźna. Chodziły pogłoski, jakoby przewodził jej pewien zdegradowany pułkownik, mający do wyrównania z Tabordą jakieś dawne porachunki. Franczakowi obojętne były motywy różniące antagonistów, niepokoił go przede wszystkim sam fakt napadów i to nie tylko ze strony opryszków. Szeptano sobie na ucho, że przy starciach z bandą sam Taborda — niby przedstawiciel władzy — również pozwalał sobie na uprawianie rabunkowego procederu, co później szło na karb wyjętych spod prawa bandytów. Po drodze wstąpił do Klimeckich. — Trudno — rzekł stary. — Ja, obaj synowie i zięciowie — razem pięciu chłopa, stawimy w razie czego zbrojny opór. Mamy przecie 19 pukawki. A gdy zajdzie potrzeba, to i baby wezmą się za fojsy. Gorzej z tobą, boś sam. Powinieneś pogadać z Wiochami. Może wspólnie coś postanowicie. — Nie wiem, czy zdołam się z nimi dogadać. Każdy z nich zawsze jest czymś zajęty — jak nie kręcą się kolo swoich krzaczysk, z których ma być wino, to chodzą na kapiwary. Wytlukli już prawie wszystką zwierzynę. Teraz to zabierają się nawet do żab. — Żaby? A to na co? — No, do jedzenia. — Tfu! — To naród na mięso chciwy. — Słabą będziesz miał z nich pociechę. — Jak na razie w niczym mi nie przeszkadzają. Jeden z nich, niejaki Capriglione, to nawet niezły chłop. Przy spotkaniu on swoje bełkocze, a ja swoje, i tak jakoś sobie żyjemy... — Ale co do rabusiów powinieneś coś wymyślić. — Postaram się. Myślał niemal całą noc i spał mało. Na każdy głośniejszy szelest psa koło budy czy stukanie krowy rogami o ścianę w obórce zrywał się na równe nogi, brał strzelbę i wyglądał oknem, długi czas nadsłuchując. Chłopak pomrukiwał coś przez sen, przekomarzał się ze Stellą, a spod podłogi dochodziło granie świerszczy. Nic się nie działo, kładł się więc ponownie do łóżka i dalej rozmyślał. Rano wstał zdecydowany pogadać z sąsiadami. Włocha zastał na progu pykającego fajeczkę. Trzymał w ręce stary dwururkowy pistolet i bacznie go oglądał ze wszystkich stron. Żona jego krzątała się po podwórku, popędzając dzieci do tego czy innego zajęcia. — Buon giorno! — powiedział. — Buon giorno] — odparł Capriglione, nie przerywając swojego zajęcia. — Nie strzela? — Zacina się, bestia. — Zardzewiał. Najlepiej naoliwić. — Posmarowałem małpim smalcem, nie pomaga. — Hm... A jak winnica? — Rozwija się coraz piękniej. Ziemia dobra. — To znaczy — będzie wino? — Ha! 1 jeszcze jakie! 20 — To dobrze. A ten pistolet należy naprawić, bo może się przydać. I kto wie, czy nie wkrótce... Słuchajcie, Capriglione, ja tu do was w ważnej sprawie. Musimy wspólnie wykombinować coś przeciwko tym zbójom, co to grasują koło Jaguari. — Na oczy ich nie chcę widzieć. — Ja również. Ale jeżeli przyjdą, to co? Włoch zaklął brzydko w swoim języku. — Czy nie byłoby dobrze, gdybyście się umówili ze swoimi rodakami, by każdy z nich trzymał kolejno straż? Dzień i noc — rozumie się. W razie jakiegoś niebezpieczeństwa kropnie z fuzji parę razy w powietrze na sygnał, a my już będziemy wiedzieli: uciekać w las czy się bronić. Capriglione podniósł się i poklepał po ramieniu o całą głowę wyższego od siebie Franczaka. — Dobrze pomyślane — powiedział z uznaniem. — Zaraz to uzgodnimy. Stella, leć mi piorunem po chłopów! Antek kopnął się za dziewczyną. — Ha! — zawołał z przejęcia. — To ci będzie heca. Tata powiedział, że pozwoli mi strzelać z fuzji. Będę kropił do każdego rabusia. — Ojej! A potrafisz? — Też pytanie! — I nie będziesz się bał? — Nie jestem przecie babą. Dziewczyna spojrzała na niego z podziwem. Miała czarne, głębokie oczy, okolone rzęsami w takim samym kolorze, oraz bujne włosy o ledwie uchwytnym odcieniu ciemnej miedzi. Była wesoła, towarzyska, łobuzowata. To pociągało Antka. Bawił się świetnie w jej towarzystwie, oboje rywalizowali w biegach, w wdrapywaniu się na najwyższe drzewa, przekomarzali się z małpami i wyszukiwali ptasie gniazda. Aczkolwiek młodsza od niego, biegała szybciej. Teraz też zdystansowała go w kilku zaledwie susach i parła przed siebie jak wiatr. — Ojej, Stella — wołał zadyszany. — Tylko nie tak prędko, bo nie podołam! Niebawem na podwórku Włocha zgromadziła się spora gupka mężczyzn. Gospodarz nie wyjmując z ust fajeczki, wyjaśnił, o co chodziło. Wszyscy gestykulowali, kręcili głowami i przekrzykiwali się między sobą, prowadząc niezrozumiałe dla Franczaka targi. Zmiarkował po ich minach, że jego propozycja wcale im nie przypadła do gustu. Jeden z nich splunął zamaszyście pod nogi, tupnął i począł coś długo wykładać. Capriglione 21 słuchał w milczeniu i z uwagą. Widocznie zaabsorbowało go to, bowiem wyjął nawet z ust fajeczkę i spoglądał pilnie na mówiącego. Wreszcie zwrócił się do Franczaka: — Nie wiedzą, co wartownik ma uczynić po alarmowym wystrzale. — Co? Dać nura w zarośla i koniec. — A jeśli nie zdąży? — To jego rzecz. — No, a jeżeli okaże się, że alarm fałszywy? — Świat się przecie nie zawali. — Słusznie. Spory i targi toczyły się długo. Większość skłonna była do trzymania warty, chodziło teraz o to, kto zacznie pierwszy. Każdy miał ochotę wymigać się od tego pierwszeństwa, bowiem akurat wypadało mu coś pilnego do zrobienia. Wreszcie wybuchła awantura. Dwóch rosłych drabów o czarniawych gębach i kędzierzawych czuprynach chwyciło się za bary i poczęło na wyścigi pluć sobie w twarz. Capriglione usiłował zaprowadzić porządek, ale skutek tego był opłakany: dostał pięścią w nos i stracił rękaw u koszuli. Franczaka poniosły nerwy. Nigdy nie widział czegoś podobnego i nie miał zamiaru tracić czasu na podobne hece. Powiedział krótko: — Jak się dogadacie, to dajcie mi znać. Wrócił do siebie. Krowa miała się cielić, a ponieważ nie zapisał sobie daty, musiał teraz jej pilnować. Zły był na Włochów. Spodziewał się po nich zachowania bardziej męskiego, plucie sobie w twarz godne było dzieci lub bab, ale nie chłopów, i to dzieciatych. Rozumiał jedno: albo prać mocno pięściami albo dojść do porozumienia. Krowa stała w obórce spokojnie i ani w głowie jej było cielenie się. Podrzucił jej trochę świeżej trawy i udał się do klitki narąbać drzewa. Zbliżało się południe, chciał coś upitrasić do zjedzenia. Antek zaś wydobył z szopy zrobioną przez siebie klatkę, wziął garść kukurydzy i poszedł do lasu. Od dawna chciał schwytać arapongę, której metaliczny głos budził w nim zachwyt. Nie chciał ptaka dla siebie. Stella była dla niego bardzo koleżeńska, bawiła się z nim, jak gdyby sama była chłopcem, i dzieliła się każdym owocem. Pragnął zrobić jej przyjemność. Udał się w znany sobie zakątek puszczy, gdzie często przysłuchiwał się ptasim wrzaskom i rozejrzał za odpowiednim miejscem dla ustawienia pułapki. Znalazł je w rozwidleniu pitangiejry, na którą z niemałym trudem udało mu się wdrapać, i tam umieścił klatkę. Ale po dokonaniu tej 22 czynności nasunęła mu się wątpliwość, czy araponga pójdzie na kukurydzianą przynętę. A może jest to ptak mięsożerny, jak na przykład jastrząb? Zagadnienie to było tak zawiłe, że chłopak postanowił zwrócić się do ojca po informację. Zsunął się na ziemię i — nagle zamarł z przerażenia. Otaczało go kilku zbrojnych mężczyzn, brodatych i kudłatych, o drapieżnych oczach. — Jak ci- na imię? — zapytał jeden z nich. — Antonio. — Gdzie mieszkasz? — Niedaleko. — Kto jest w domu? —. Tylko tatuś. Chłopak na tyle już znał język portugalski, że odpowiadał bez zająknięcia. Po uzbrojeniu drabów i ich zarośniętych gębach domyślał się, że ma do czynienia z rabusiami, o których niedawno była mowa. Zbóje zachowywali się spokojnie, żaden z nich nie objawiał instynktów zbrodniczych. Było ich sześciu, myślał, że w gąszczu jest ich więcej, ale jakoś nikt stamtąd nie wychodził. U żadnego z nich nie spostrzegł splamionych krwią rąk ani ubiorów. Ten, który z nim rozmiawiał, wyglądał na herszta i kazał prowadzić do domu. Franczak akurat kończył gotowanie ryżu do wczorajszego fiżonu. Wytrzeszczył oczy na przybyszów, coś nim targnęło i chciał skoczyć do strzelby na ścianie, ale herszt powstrzymał go ruchem ręki. — Tylko bez tej zabawki — powiedział. — Mam nadzieję, że się dogadamy, po co więc wszczynać hałas? Pieniędzy od ciebie nie chcemy, bo nie po to tu przyszliśmy. Jesteśmy głodni, daj nam więc coś przegryźć. Pójdziemy stąd tak cicho, jak przyszliśmy. Zgoda? Takie postawienie sprawy od razu wyjaśniało sytuację. Franczak zakrzątnął się szybko i na stole ukazała się czarna fasola, maniok, ryż i słodkie kartofle. Ze skrzynki służącej za kredens wydobyty został kawał suchej kiełbasy i nawet butelka mocnej kasiasy. Kubek, napełniony wódką, powędrował z rąk do rąk, twarze drabów poweselały. Herszt bandy uśmiechnął się zadowolony. — Dobry z ciebie człowiek — powiedział. — Nie skrzywdzimy cię, możesz nam wierzyć. Franczak skłonił głowę z wdzięcznością. Rad był, że ta wizyta miała się tylko na tym skończyć. Zbóje pojedli sobie, później odpoczywali. Butelkę wysuszyli do 23 ostatniej kropli. Czuli się syci i wódka nieco ich rozmarzyła. Chętnie by pozostali dłużej, ale herszt naglił do pośpiechu. Wydobył z kalety przy guajace kilka srebrnych monet i cisnął na stół. — Nie widziałeś nas nigdy, rozumiesz? l — Jasne — mruknął Franczak. Kiedy ostatni drab wsiąkł w zaroślach, ocknął się jakby z ciężkiego snu. Przeciągnął palcami po czole i przetarł oczy. — A niech to diabli!... Gdzieżeś ich zdybał? Antek opowiedział swoją przygodę. — Po jakiego pioruna łaziłeś do lasu? — sarknął ojciec. — Zobaczysz, jeszcze z tego wyniknie jakie nieszczęście. — Przecie ten ich starszy powiedział wyraźnie, że krzywdy nam nie zrobią. Odeszli zadowoleni. — Głupiś! Chłopiec umilkł, a ojciec oddał się niewesołym myślom. Czuł w sobie niepokój, lecz nie umiał sobie uświadomić, co by im mogło grozić. Na wszelki wypadek zabronił chłopcu surowo wspominać komukolwiek o wizycie rabusiów... 5 Rzecz zrozumiała, że tak ojciec, jak i syn nie puścili pary z ust, lecz na nic się to zdało. Pobyt bandytów w' chacie został zauważony przez Włochów, którzy właśnie skończyli swoje spory i jeden z nich biegł do Franczaka. Zobaczył wychodzących z chaty drabów i momentalnie zawrócił z powrotem. U Capriglionów obwieścił nowinę, która podziałała na zebranych jak grom z jasnego nieba. Uzbrojeni w co kto mógł — siekiery, motyki, fojsy, nawet noże kuchenne, zabrane Capriglionowej — zatarasowali się w chacie, oczekując napadu. W strasznym zaduchu wytrwali bohatersko do wieczora. Ponieważ nic nie zaszło, rozeszli się do swoich domów, roznosząc wiadomość o niebywałym wydarzeniu. Na trzeci dzień zjawił się u Franczaka stary Klimecki. — Obawiałem się o was — powiedział zsiadając z konia. — Z bandytami nie ma żartów. — Eh! Czego to ludzie nie wymyślą!... Byli głodni jak psy więc nie myśleli o zabijaniu. Zresztą — za co?... Za żarcie zapłacili uczciwie, choć tego nie wymagałem. — Masz szczęście. Z takimi nigdy nie wiadomo, co i jak. Opowiadają, 24 że hersztuje im niejaki Vitoriano Camargo. Zadarł z kimś i teraz ukrywa się po lasach. Taborda poluje na niego z całą zaciekłością. — Jeśli poluje, to nie wie gdzie. Zresztą pal ich licho! Grunt, że nikogo nie skrzywdzili. Klimecki posiedział jeszcze chwilę, pogawędzili na tematy rolnicze, wreszcie pożegnał się i odjechał. Franczak wziął na ramię piłę, do ręki parokilowy młot, Antek zaś żelazny klin i poszli do lasu. Chłopak setnie się zmęczył, zanim parusetletni anziko, poderżnięty z obydwu stron, runął na ziemię. Od razu zabrali się do piłowania półmetrowych klocków na gonty. Syn przytrzymywał klin na pniu, a ojciec walił weń z całej siły młotem. Cienkie deseczki odskakiwały od pnia jak karty z talii. Były gładkie, równe i to cieszyło Franczaka. Nawet nie trzeba będzie wiele obciosywać. Nosił się z zamiarem postawienia obszerniejszej chaty. Obecna miała już dziury w dachu i w czasie deszczu lało się do niej jak z cebra. Nie czynił w niej żadnych poprawek, uważał to bowiem za bezcelowe. Włosi, chociaż osiedlili się tutaj później, już budowali dla siebie lepsze i zgrabniejsze budynki, dlaczego on miałby być gorszy? Zaczynał więc od gontów, które wymagały sporo czasu na przeschnięcie. Z Antka spływał rzęsisty pot. Usiadł na jednym z klocków i rękawem koszuli ocierał twarz. Dyszał ciężko. — Tato, dlaczego tak się męczymy? — wyrwało mu się nagle. Franczak, zaskoczony, spojrzał na syna. W głosie chłopaka było coś, co kazało mu się zastanowić. — Skąd ci to, synu, przyszło do głowy?... Męczymy się, bo pracujemy. Nikt tego za nas nie zrobi. Ale... daj spokój takim myślom, bo to przeszkadza w pracy i po nocach spać nie daje. Chłopak zorientował się, że poruszył w duszy ojca bolesną strunę. I zrobiło mu się jego żal. Widział go pracującego dzień i noc, jak gdyby w ten sposób pragnął zagłuszyć trawiący go niepokój czy rozterkę. Nigdy nie odpoczywał, zawsze gdzieś go pędziło — na pole, do krowy, do świń i kur, chodził po lesie, odmierzał, planował, medytował... I tak stale. A zaczęło się to od owego wydarzenia z matką. Chłopak pamiętał doskonale ten wypadek, odświeżany częstym odwiedzaniem matczynego grobu, na który chodził razem z ojcem. Ojciec gładził twardą dłonią' swoje siwe włosy, ocierał z czoła niewidzialny pot i gmerał coś palcami koło oczu. Wreszcie cichym głosem mówił do syna: — Tu leży, Antosiu, twoja matka... Dzielna z niej była i dobra kobieta. 25 Pamiętała o wszystkim, kochała cię bardzo, a dla mnie była podporą i pociechą... Nie ma jej, leży tu, w ziemi. Pustka i praca nas otacza, synu. 1 nic więcej. Pamiętaj, że tylko praca trzyma człowieka w ryzach, ona nie pozwala mu zatracić się w zmartwieniu i zgryzocie... Na pewno nie było to jeszcze wszystko, co ojciec chciał wyrazić, ale chłopak wyczuwał jego dziwny nastrój i podniosłość wspominek. Nie mówił nic, tylko potakiwał głową. Na grobie często spotykał świeże kwiaty. Nie były piękne, ogrodowe, bo skądże je tu wziąć, ale przecie kwiaty — żółte, różowe, czerwone lub fiołkowe, znajdywane nad strugą, na polu czy w puszczy. Posiadały delikatny, ledwie uchwytny zapach i skromny wygląd. Podczas zimy, kiedy przymrozki i ulewne deszcze nie sprzyjały rozwijaniu się kwiatów, grobowy kopczyk stale bywał oczyszczony z chwastów i ładnie oklepany. W ostatnim roku doczekał się nawet bambusowego płotka. Wszystko to było dziełem ojca. Nawiązywał do przeszłości rzadko i raczej niechętnie. Zdawać by się mogło, że unika tego świadomie, jakby w obawie, że może mu to przeszkadzać w pracy, w wytrwaniu. Ale przecież nie mógł się od tego uwolnić, każda jego czynność miała jakiś związek z przeszłością, z towarzyszką i przyjaciółką najlepszą, której przyszło odejść tak tragicznie... — Hej, jest tam kto? — rozległo się nagle w gęstwinie czyjeś donośne wołanie. Franczak uniósł się z pnia i odkrzyknął po portugalsku: — Bywaj, ktokolwiek jesteś! Na ścieżce ukazało się czterech jeźdźców. Zbrojni byli w strzelby i rewolwery, u pasa mieli długie fakony. Na przedzie sunął sam komisarz Taborda, za nim podążali gęsiego jacyś Mulaci, podobni więcej do opryszków niż ludzi uczciwych. Sam szef miał minę skończonego obwiesia. Zrośnięte nad nosem brwi kryły oczka małe i złośliwe. Typ był antypatyczny i na pewno niebezpieczny. — Czy to pan Franchaąue? — zapytał komisarz podjeżdżając bliżej. — Ano ja. — Właśnie szukam pana. — O co chodzi? — O drobiazg — odparł niedbale Taborda, niby od niechcenia bawiąc się ciężkim nahajem, którego uderzenie mogło powalić z nóg najtęższego człowieka. — Dowiedziałem się, że gościł pan u siebie Camargę i jego bandę. Co pan ma mi do powiedzenia na tern temat? 26 — A nic. — No, proszę. A to dlaczego? ?— Bo właściwie nie mam nic do gadania. Nie jadłem z nimi ani nie piłem, więc nie zwierzyli mi się. ze-swoich planów. — Ale... nakarmił ich pan i to nieźle, hę? — Byli głodni i^ mieli broń. Co miałem uczynić? — Trzeba było mnie o tym powiadomić. — Tak od razu? Natychmiast? — Natychmiast. — Nawet mi to do głowy nie przyszło. Zresztą, nie miałem czasu. — A czy pan wie, czym to pachnie? — Nie. Skądże? — To źle. Bardzo źle. Taborda miał twarz złą, złowróżbną. Oczy latały mu drapieżnie dookoła, a nozdrza rozdęły się nagle jak u podrażnionego konia. Prawa jego dłoń zacisnęła się mocniej na głowni harapa. Wygląd komisarza nie podobał się Franczakowi. Stał koło pnia, w którym tkwiła wbita siekiera. Położył dłoń na toporzysku, palce jego zacisnęły się.na nim jak liana dookoła peroby. — Co mówili? — Do mnie? Nic. — Jakże to, w ogóle nic? — Przecie nie mogłem ich wypytywać. — Dokąd się udali? — Tam, skąd przybyli — w las. — Kłamiesz! — wrzasnął nagle Taborda wyprowadzony z równowagi. — Ty przeklęty gringol Całe miesiące polujemy na tego łotra, a ty go ukrywasz. Taka wspaniała okazja i przez ciebie stracona. A niechaj cię najjaśniejszy piorup!... Masz zapłatę! I z całej siły zdzielił Franczaka nahajem przez twarz. Uderzony zachwiał się, na moment go zamroczyło. Po drugim uderzeniu oprzytomniał. Zaklął ordynarnie po polsku. Szybkim jak błyskawica ruchem wyszarpnął siekierę i zamachnął się nią do zadania ciosu. Wtedy gruchnął strzał. Franczak zakręcił się w miejscu i nawet bez jęku runął na ziemię. Okropny strach poderwał Antka na nogi i cisnął w największą gęstwinę. Biegł na oślep jak oszalały. Za sobą słyszał przekleństwa, nawoływania i strzały. 27 Rozdział U 1 Antek pochował ojca na tym samym miejscu, gdzie padł od kuli Tabordy. Nie płakał nad nim, aczkolwiek przez zaciśnięte skurczem gardło wydzierał się siłą tamowany szloch rozpaczy. Przecierał raz po raz suche, pozbawione łez oczy, twardo zaciskał pięści i zęby. Noc spędził na bolesnym roztrząsaniu swego sierocego losu. Nieludzka śmierć ojca wstrząsnęła nim do głębi. Ponieważ czuł lęk przed samotnością i czernią nocy, przywołał do siebie psa. Wierny Burek tulił się do niego, skomlił cicho i lizał go po twarzy. Z dworu płynął nieustanny dźwięk grających świerszczy i przenikliwy gwizd cigarry. Ale przybity nieszczęściem nie słyszał tych głosów. Dławiła go wypełniająca chatę martwa cisza. Piekielny ból rozsadzał mu czaszkę, a przed rozgorączkowaną wyobraźnią przesuwały się jakieś zwidy i majaczenia. Wstawał, szedł do okna i pilnie nadsłuchiwał. Zdawało mu się niekiedy, że jakieś konie zbliżają się do chaty, dzwonią wędzidła i ktoś wydaje rozkazy. Lecz pies leżał spokojnie, rozumiał tedy, że były to po prostu majaki. Zmęczony wreszcie czuwaniem i cierpieniem legł koło psa i, ogrzewany jego ciałem, zapadł w sen. Ze wschodem słońca był już na nogach. Wyszedł na dwór, ciepłe promienie musnęły go po twarzy. Wokoło rozbrzmiewał gwar poranka. Bezwiednie wziął się do czynności, które ojciec wykonywał od lat: wypuścił z kurnika kury, nakarmił konia i zajrzał do krowy, liżącej cielę. Widok ten wzbudził w nim przelotne zainteresowanie. „Ojciec by się ucieszył" — pomyślał z żalem. Pogładził je po aksamitnej sierści i wyszedł z obory. Przez chwilę zatrzymał się w cieniu drzewa, rosnącego na środku podwórka — czegoś mu brakowało. Chciał skupić błąkające myśli, ale trud ten wydał mu się ponad siły. Gładził kręcącego się u stóp psa i rozmyślał, czym powinien się zająć. Ojciec o tej porze dnia rozniecał ogień, grzał wodę na herbatę i smażył słoninę na śniadanie. Mógłby również uczynić to samo, 28 tyle że nie odczuwał głodu. Przypomniał sobie Burka i wyniósł mu kawałek chleba. Powlókł się w stronę grobu matki. Chciał zawrócić w pół drogi, ale się rozmyślił. Siedział długo pod bambusowym płotkiem i wodził zmartwiałym wzrokiem po polu. Wydało mu się puste i obce. Wstał i poszedł do lasu. Na ziemi leżała porzucona siekiera, opodal na kupie wiórów, czerniła się plama zaschłej krwi. Krążyły nad nią duże zielone muchy. Uciął dwie proste gałęzie marmeleiro, związał łykiem cienkiej liany na krzyż i zatknął w świeżą kupkę ziemi. Cisnęły mu się teraz do oczu gorące łzy. Usiadł na pniu i zapłakał gorzko. Był sam i zagubiony w tym pustkowiu. Pomimo lęku, jaki go wypełniał przed wszystkim, co mogło go jeszcze spotkać, czuł się przykuty do tego miejsca bardziej niż kiedykolwiek. Płacz przyniósł mu ulgę. Uspokoił się i począł rozmyślać nad sobą. Był przekonany, że dalej powinien robić to samo co i jego ojciec — gospodarzyć! Taki szmat ziemi z niemałym poświęceniem wydarty puszczy, uprawiony i zasiany — szkoda byłoby pozostawić go na ponowne zdziczenie. Musiał go pilnować, rozwijać, ulepszać. Ale czy podoła tej pracy? Otarł oczy i spojrzał na swoje dłonie — były jeszcze małe, to prawda, ale pokryte już grubiejącą od ciężkiej pracy skórą. Czy wystarczy mu siły? Obok determinacji, jaka w nim wzbierała, budziło się jeszcze wahanie i niepewność. Raptem wstał i udał się wprcst do Capriglionów. Stara rozpłakała się nad jego dolą. Nieszczęścia, jakie spadły na chłopaka, nie mogły się pomieścić jej w głowie. Miała dobre serce i rada by Antkowi nieba przychylić, ale w tym wypadku była zupełnie bezradna. Gdy pochlipywania zaczęły się przedłużać ponad miarę, stary fuknął ze złością: — Przestań, do licha!... I tak tu nic nie pomożesz. — Mamma mia, co on teraz pocznie? — Nie ślimacz się i chłopaka niepotrzebnie nie roztkliwiaj. W obecnym położeniu potrzebny mu jest twardy charakter i silna wola, a nie babskie łzy. Inaczej zginie. — Gdy będzie miał twoje lata, to i charakter mu się wyrobi. Nie wymagaj od dziecka rzeczy niemożliwych. Teraz potrzebna mu jest pomoc i opieka. — Do diabła, tylko nie babska!... Tonio, co zamierzasz robić? — Nie wiem. 29 — Nie dziwię się. W takim położeniu!... Gospodarzyć? — Chyba tak. — Nie dasz rady, chłopcze. Przychodź do nas, wystarczy miejsca i dla ciebie. Gdy dorośniesz i zmężniejesz, wrócisz na swoje. Co ty na to? 7- A bo ja wiem?... Gdyby przyszło rzucić to wszystko już teraz, to wolałbym chyba udać się do Klimeckich. Ale... myślę, że nie ruszę się nigdzie. Ojciec pilnował grobu matki, a ja mam teraz dwa! — To się chwali, mój synu! Ale zastanów się nad taką sprawą: mieszkasz sam, ? ?? — nie daj Boże! — jakiś wypadek, na przykład jak z twoją matką. Zanim ktoś dowie się czegoś o tobie, twoje ciało dawno już będzie rozniesione przez sępy. I co? Antek liczył się z taką możliwością, wszelako był na swój sposób nieustępliwy. Tu przecież leżeli Jego rodzice, jakże miał ich opuścić? Ostatecznie — jak mawiał jego ojciec — wszędzie świat jest taki sam i wszędzie trzeba pracować. A co do gospodarowania, to nie miał się czego lękać — umiał orać, siać, sadzić. Potrafił także nieźle machać fojsą, motyka zaś była dla niego dziecinną zabawką. O co właściwie więcej chodziło? Capriglione uznał te argumenty za przekonujące i przestał nalegać. Natomiast przypomniało mu się co innego. Spojrzał bystro na chłopaka i zagadnął: — Słuchaj! A co będzie z Tabordą? 1 — Nie rozumiem. — No, zamordował przecież twego ojca. — Ano — nic. — Mówisz poważnie? - — Tak. Stary spoglądał na chłopaka z niedowierzaniem. Nawet wyjął z ust fajeczkę i ze zdumienia szeroko otworzył gębę. Połykał powietrze jak ryba wydobyta z wody. Nie, tego nie mógł zrozumieć. Jak żyje, jeszcze nie spotkał się z takim brakiem poszanowania dla spraw rodowych. Ten chłopiec nie wiedział, co to jest honor! Pochylił się nad Antkiem i zaczął mu wymachiwać przed nosem cybuchem fajeczki. — Czyś ty oszalał?! Nie wolno ci pod żadnym pozorem puścić tego płazem! Wstyd dla ciebie i hańba na całe życie!... Gdyby podobna rzecz przydarzyła się na Sycylii, oho! — dawno by już diabli tańczyli na grobie zabójcy. U nas, bracie, honor domaga się odwetu. A więc oko za oko, ząb 30 za ząb. Każde zabójstwo musi być pomszczone! Inaczej hańba rodzinie zabitego! Hańba do dziesiątego pokolenia. Zrozumiałeś? Antek spoglądał na starego wytrzeszczonymi oczyma. Nic nie rozumiał z jego argumentacji. — To... Jak? — wybąkał. — Mam zabić? — Nie inaczej. — Ależ to zbrodnia! / — A ten drab co uczynił? Chłopiec umilkł. Właśnie, to, co uczynił Taborda, było przecie mordem. Innego określenia nie mogło być. — Gdzie mam go... szukać? — zająknął się. — No, gdzież, jeżeli nie w Jaguari! — Nigdy tam nie byłem... Nie potrafię... — Zapytasz ludzi, wskażą ci drogę. — A jeśli nie podołam? — Kula malutka, a powala nawet słonia. — No, a jeżeli on mnie wpierw zabije? — Trudno. Przynajmniej uratujesz honor. — A co to jest honor?... Capriglione stracił cierpliwość i począł kląć. Podniósł się, kopnął stołek i zdenerwowany chodził tam i z powrotem. Niebawem uspokoił się i przystąpił do dawania chłopcu wyjaśnień w tak zawiłej sprawie, jaką było poczucie honoru. Antek ani rusz nic z tego nie mógł zrozumieć. Zabicie człowieka było dla niego bądź co bądź zawsze morderstwem bez względu na okoliczności. I serce aż się w nim wzdragało na myśl, że on miałby uczynić dobrowolnie również coś podobnego. Górnolotne słowa Włocha, nawet poparte wieloma przykładami z życia, okazywały się bezskuteczne. Capriglionowa chwyciła się za głowę z przerażenia. — Mamma mia, do czego ty chłopaka namawiasz? — Nie wtrącaj się, babo, bo nic nie rozumiesz. — Toć to jeszcze dzieciuch. — Dzieciuch, powiadasz? Tonio, ile masz lat? — Chyba... piętnaście. — Ja w twoim wieku miałem już kochankę. — Madonna Santissimal... — Człowieku, co ty wygadujesz! A przysięgałeś, że jestem dla ciebie pierwszą!... — Pierwszą jako żona. Ale to nie ma nic do rzeczy. Tonio, powiedz szczerze, co zamyślasz? 31 Antek był jednak zbyt wyczerpany ostatnimi przejściami, by móc skupić myśli i zastanowić się poważnie nad swoim położeniem. Nie ulegało wątpliwości, że Włoch miał rację, radząc zemstę. Taka wielka krzywda mogła być okupiona tylko śmiercią nędznika. Wszelako chłopak wzdragał się przed taką ostatecznością. Niezależnie od uczuć natury moralnej gnębiły go jeszcze inne obawy. Przede wszystkim — strach!... Jeżeli ojciec, który w jego pojęciu dotychczas uchodził za niepokonanego mocarza — uległ, to co mówić o nim, któremu tak dużo brakowało, by sprostać dorosłym! Poza tym — odległość. Po drodze mógł się zagubić, zabłąkać i trafić tam nawet gdzie nie potrzeba... Sama myśl o morderstwie była czymś ohydnym, czymś, co przejmowało go grozą. Nie, nie i nie! W tej chwili potrzebny był mu spokój. Chciał ukoić roztrzęsione nerwy, ochłonąć z tego wszystkiego i jakoś przyjść do siebie. Dźwignął się ze stołka. Oczy błyszczały mu stanowczością. — Idę do domu. Muszę się zastanowić nad tym wszystkim. Stella wybiegła za nim na drogę. Serce wezbrało w niej litością dla chłopaka, chciała mu jakoś pomóc. — Tonio, nie będziesz się bał sam? — spytała. Potrząsnął głową. — Nie, mam Burka. To dobry i mądry pies. — Bo, widzisz... — zająknęła się troszkę. — Jeżeli boisz się sam, mogę zamieszkać z tobą. Nie będziesz miał ze mną kłopotu... I widząc wahanie chłopaka dodała, jako przekonujący argument: — Ja umiem już gotować! Antek utkwił swoje spojrzenie w jej oczach. Spoglądały na niego spod długich i cienistych rzęs ufnie i odważnie. Zastanawiał się nad odpowiedzią. Przeciągające się milczenie wprawiło ją w zakłopotanie. Czarny warkocz znalazł się w jej ręku, rozwijała go i zwijała. Naraz uświadomiła sobie, że mogła być źle zrozumiana. Oblał ją gorący rumieniec wstydu. Gotowa już była do czmychnięcia, lecz jakoś się przemogła. Nie przestając skubać warkocza, nie spuszczała z Antka wzroku. Ten jasnowłosy, o niebieskich oczach, skupionym wyrazie twarzy i twardo zaciśniętych szczękach towarzysz zabaw, wydał się jej w tej chwili prawie dorosłym, poważnym, a jednocześnie jakże już obcym młodzieńcem! Niemal przestraszyła się tego odkrycia. To nie był już dawny Tonio, z którym "biegała wieczorem po drodze łowiąc świetliki, które umieszczone w butelce z powodzeniem zastępowały naftową, latarkę. Działo się to jeszcze nie tak dawno, a przecie nagle poczuła się tak, jakby to już upłynął wiek cały... 32 Czy aby Tonio pamięta jeszcze owe beztroskie chwile i zrozumie właściwie jej intencje? Na jego ustach ukazało się coś jakby uśmiech zrozumienia. Powiedział ciepło: — Stello, Stello! Jesteś jeszcze dzieckiem!... Uchyliła się jak pod smagnięciem witki. Wykrzywiła żałośnie usteczka, a do jej oczu napłynęły łzy. Antek spostrzegł, że niebacznie uraził dziewczynę, więc dodał: . — Ale... lubię ciebie. I... nigdy nie zapomnę. Czy zaczekasz na mnie? Zrozumiała i w odpowiedzi kiwnęła głową z całą powagą. Uśmiechnęła się do niego nawet z wdzięcznością i ufnie. Nie wiedziała jednak, co ma powiedzieć. Spytała tedy: — Zabijesz Tabordę? — Nie wiem. Jeszcze nic nie postanowiłem. — Ale... gdy się zdecydujesz, nie zapomnisz pożegnać się ze mną? — Sądzisz, że mogę nie wrócić? — Nie. Tego nie miałam, na myśli. Tylko, wiesz, kiedy mężczyzna udaje się na niebezpieczną wyprawę, zwykł się żegnać ze swoją... swoją... Zabrakło jej właściwego określenia i to wprawiło ją w kłopot. — Dziewczyną — podpowiedział chłopak. — No, tak, pożegnam się na pewno. Jesteś dobrą i miłą dziewczyną — dodał. — I dlatego właśnie cię lubię. Stella pokraśniała. Uścisnął jej rękę na pożegnanie i poszedł do siebie. Chodził po podwórku i po polu, a pies włóczył się za nim machając wesoło ogonem. Wreszcie w chacie zdjął strzelbę ze ściany i przez chwilę oglądał ją z większym niż dotychczas zainteresowaniem. Długim żelaznym prętem wykręcił papier i śrut, wysypał proch. Przygotował mocniejszy nabój, wsypał grubsze ziarna śrutu i przybił solidnie. Następnie wygarnął z progu do przelatującej nad obórką gralii. Ptak zakołował w powietrzu i runął na ziemię. Odmierzył odległość strzału. Wynosiła coś około osiemdziesięciu kroków. A więc — miał oko! Świadomość tego napełniła go satysfakcją. Ale czy potrafiłby z równą dokładnością strzelić do żywego człowieka? Czy ręka by mu nie zadrżała? Usiadł na progu i zamyślił się. Ale nie Taborda był mu w głowie. Oczyma wyobraźni widział przed sobą Stellę... 2 Przez kilka dni z rzędu Antek nie opuszczał chaty. Miał koło domu sporo zajęcia. Poprawiał płoty, łatał dachy na domku, na chlewie i kurniku, 3 — Pampa 33 - doglądał cielęcia, które śmiesznie poruszało się na sztywnych nogach. Nie była to jednak robota zdolna do zaabsorbowania wszystkich jego myśli. Rozumiał, że powinien jakoś zorganizować swoje życie, wziąć się W karby i przystąpić do pracy systematycznej i sensownej, lecz rtie wiedział, jak się do tego zabrać. I tak przepychał się po prostu z dnia na dzień w tajonym oczekiwaniu, że musi się coś wydarzyć. Nie była to jednak ani cicha nadzieja, ani specjalne pragnienie odmiany. Po prostu „to" spłynęło na niego samo i tkwiło w nim jak robak w spróchniałym pniu, tocząc go bez przerwy. Klimecki zastał go w nieszczególnym nastroju. Przybył na wieść o nieszczęściu. Pragnął jakoś pomóc chłopcu, który wydał mu się zabiedzony, zgorączkowany i w pewnym sensie jakby nieprzytomny. Od razu postawił kwestię jasno: — Mój chłopcze! Nie wolrto ci siedzieć tutaj dłużej jak odludeL Zabieraj się do mnie, i to jak najszybciej. Nie radziłbym ci ponownego spotkania z Tabordą, którego diabli mogą lada dzień przyprowadzić w te strony. Nie ręczę za twoje życie. — Niech się pokaże, jestem do tego przygotowany. A stąd nie ruszę się za nic "na świecie. Tu moje miejsce... Widział w oczach chłopaka chłodne błyski stanowczości. „Uparty jak ojciec"! — pomyślał Klimecki. I więcej już nie nalegał. Uznał, że najlepiej będzie pozostawić chłopaka samego W spokoju. Samotność, być może, pozwoli ńlu na uzyskanie wewnętrznej równowagi, a ta znowu zmusi go do szukania ludzkiego towarzystwa. Zastanawiał się jedynie nad tym, którego z zięciów powinien przysłać chłopakowi, niby do pomocy, a w rzeczywistości do czuwania had nim. — Jak u ciebie z jedzeniem? — zagadnął. Okazało się, że chłopak nie miał chleba, ale w spiżarce była kukurydziana mąka, z której gotował sobie mamałygę. — A czym ją krasisz? — Smalcem. W komorze stoi pełna lata. — To dobrze. Przyślę ci trochę kiełbasy i ze dwa bochny chleba. Tylko, chłopcze, mówię ci: uważaj! Antek uśmiechnął się śTnutno. — No, przecież nie jestem dzieckiem. Klimecki ucałował go jak własnego syna, serdecznie i z rozrzewnieniem, i odjechał, obiecując wpaść dnia następnego lub przysłać przez któregoś z zięciów potrzebne wiktuały. 34 Na chleb i kiełbasę Antek już się nie doczekał. Zaledwie KHmecki znikł na drodze, gdy od strony lasu nadciągnęło sześciu konnych. Poznał w nich Camargę i jego zbirów. Herszt zlazł z konia, wszedł do chaty i rozsiadł się na stołku naprzeciwko chłopca. Przyglądał mu się w milczeniu dłuższą chwilę, wiercąc go przenikliwym spojrzeniem ciemnych oczu. Wreszcie odezwał się szorstko: — Zabito ci ojca? — Tak. — Komisarz czy jego płatny zbir? — On sam. — Jak się czujesz? — Beznadziejnie — wyznał szczerze. — Umiesz strzelać z rewolweru? — Nie. Tylko ze strzelby. — Az winczestera potrafiłbyś? — Nie wiem. Camargo stanął w drzwiach, dał sygnał i jeden z jego kamratów, stojących przy koniach, podał mu broń. — Jak ci na imię, chłopcze, bo już zapomniałem. — Antonio. — Słuchaj, Tonico, to jest winczester, W jego magazynku znajduje się w tej chwili dziesięć kul. Po każdym wystrzale pociągasz za cyngiel i palisz ponownie. Aż do wyczerpania magazynku. Tędy wkłada się nowe kule. Masz, zobaczymy, co potrafisz. Strzelaj do tamtego pnia. Lekko drżącymi rękami Antek przyłożył kolbę do ramienia, przymknął lewe oko i powstrzymując oddech, pociągnął za spust. Huknęło i z pnia posypały się drzazgi. Camargo poszedł w tamtym kierunku wolnym krokiem. — Dystans — sto kroków. Trafiłeś w sam środek. To znaczy — strzelasz świetnie. Masz konia? — Mara. \ — Siodłaj go. Pojedziesz z nami. — Nie mam siodła. — To gorzej. My też nie mamy zapasowego. Ale to nic. Jak ci idzie konna jazda? — Nie najgorzej. — Pięknie, pojedziesz na oklep. Uzupełnił magazynek broni i podał ją chłopcu. 35 — Twoja. Bierz konia i spiesz się, bo nie mamy zbyt wiele czasu. Przed nocą musimy wszystko załatwić. — A to?... wszystko... — chłopak zatoczył ramieniem koło obejmujące dom, podwórko i zagrody razem z zabudowaniami. , — Nie ucieknie. A jeśli — to i tak nie będziesz miał czego żałować. Diabelnie nudne musi być życie człowieka przywiązanego do ziemi. Zresztą, jeżeli zechcesz — wrócisz. Antek poszedł na pastwisko po konia, osiodłał go, zarzucił na jego grzbiet pelegę i z braku popręgu przymocował ją zwykłym sznurkiem. Po chwili siedział już na nim jak prawdziwy kawalerzysta. Camargo zlustrował wierzchowca okiem znawcy i zauważył: — Ciężki, ale na taką wyprawę wystarczy. Pomknęli co koń wyskoczy. — Kiedy mijali domostwo Capriglionów, Antek ujrzał na podwórzu Włocha. Obok niego czerniła się główka Stelli. Machnął ręką w tamtym kierunku. W odpowiedzi ujrzał, jak stary przesłonił oczy przed słońcem i długo patrzył za jadącymi. Pęd powietrza bił Antka w twarz i zrywał z głowy słomiany kapelusz. Przytrzymywał go jedną ręką, w drugiej zaś zaciskał cugle i broń. Jechali w milczeniu — szef na przedzie, on za nim, reszta — na końcu. Po obu stronach drogi stał las, poprzerzynany tu i ówdzie skrawkami pól. W głębi, w otoczeniu ogrodów widniały szare, niskie domki kolonistów. Większa część pól zajęta była przez rozległe winnice. W szerokolistnej kukurydzy błądziły gdzieniegdzie słomiane kapelusze, podobne do wielkich grzybów. Koloniści zajęci byli odchwasz-czaniem pola, które — jeśli nie pilnowane — szybko porastało zaroślami i nową puszczą. Antkowi nagle się przywidziało, że ogląda po raz ostatni te pola i lasy, drogę wijącą się wężem pod górę i wszystko, co w tej chwili rozciągało się przed jego oczyma. Nie pytał o nic, ale miał wrażenie, że ten szaleńczy bieg musi zakończyć się czymś zgoła nieoczekiwanym. Czymś, co może gruntownie zmienić jego życie. Ale poddawał się bezwolnie temu biegowi, niemal bez zastanowienia, jako czemuś, co się samo narzucało i czemu on musiał się poddać. Przeżywał jeszcze zaskoczenie spowodowane nagłym pojawieniem się opryszków i czuł w sobie jakieś nieokreślone podniecenie bronią, którą mocno dzierżył w garści. Koło zagrody Klimeckiego przelecieli jak wicher. Nie zauważył tam nikogo. Pofolgowali koniom dopiero, gdy znaleźli się na trakcie wiodącym w kierunku Jaguari. 36 Camargo odwrócił głowę i spojrzał na chłopaka z pewnym zaciekawieniem. — Nie boisz się? — Czy ja wiem? — wyznał szczerze. — To i dobrze. Pędzone konie znowu zerwały się do biegu. /Dwukrotnie spotkali na drodze jakieś furmanki załadowane kukurydzą i konnych, ubranych po tutejszemu, to znaczy w szerokie spodnie, zwane bombasiami, buty o niskich i marszczonych cholewach, rewolwery u pasa i długie lassa przywiązane do siodła. Antek zaczynał już odczuwać ból pod żebrami i w pośladkach. Nie był przyzwyczajony do tak długiej jazdy konnej, jak i koń do noszenia człowieka. Była to raczej szkapa pociągowa i niosła ciężko, trzęsąc niemiłosiernie. Brak siodła też dawał się chłopcu we znaki. Mimo to nie okazywał swoich cierpień. Naprzeciwko nich ukazali się jacyś jeźdźcy. Camargo sprawdził, czy rewolwer chodzi lekko w pochwie, a jego towarzysze uczynili to samo. Obojętnie, lecz z zaostrzoną uwagą, minęli nadjeżdżających. Byli to jacyś vaqueiros, trudniący się zazwyczaj pilnowaniem bydła na pampie. Świadczyły o tym przytroczone do siodeł boleadeiry. — Szkoda, że to nie Taborda — wymknęło się Camardze. — Przynajmniej zaoszczędziłby nam trudów tej jazdy. Antka przeszył chłód. Czuł, jak mu serce podeszło do gardła i tam utknęło jak kawałek kamienia. Chciał pozbyć się niemiłego uczucia, ale ślina nie mogła mu przejść przez gardło. Splunął tedy zamaszyście, jak zwykł był to czynić jego ojciec, gdy czuł się ogarnięty pasją, ale zamiast zakląć jak on, zacisnął tylko zęby. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem, dotykając brzeżkiem rozpalonego dysku ciemniejącej linii lasów, które pozostały teraz daleko za nimi. Dojeżdżali do miasteczka położonego na równinie. Jechali obok siebie, dając pilne baczenie na boki. Antek znajdował się pośrodku, tuż obok Camargi. Na jego polecenie trzymał w prawej garści winczester, wspierając kolbę na biodrze. Broń była odbezpieczona, gotowa do użycia w każdej chwili. Herszt polecił strzelać do każdego, kto chciałby ich zatrzymać. Chłopiec był podniecony i nerwy miał napięte jak postronki. Serce w dalszym ciągu tkwiło pod gardłem, dusiło go. Chwilami zrywał się w nim bunt przeciwko swojej tu obecności, ale mowy być już nie mogło o wycofaniu się z tego cajego przedsięwzięcia. Zagryzał więc tylko usta i pełen napięcia rozglądał się bacznie naokoło. 37 Wąskie uliczki miasteczka były prawie puste. Spotkali zaledwie jednego przechodnia, dwóch konnych i jeden wóz zaprzężony w czwórkę koni. Wszyscy powracali do domów, spiesząc się przed nadciągającą nocą. Skręcili w boczną ulicę, minęli otwarty sklep kolonialny, w którym za ladą drzemał sklepikarz. Zatrzymali się przed niewielkim murowanym budynkiem, którego drzwi były otwarte na oścież. Zanim Antek zorientował się w sytuacji, już przez okno buchnęły strzały. Ludzi Camargi jakby zmiotło z koni. Rozsypali się naokoło i szturmowali dom od ulicy i od ogrodu. Sam Camargo wdarł się do środka jak huragan, zionąc przekleństwami i strzelając gęsto. Nagle przed zdumionymi oczyma Antka ukazał się Taborda ze wzniesionymi do góry rękami. Za nim kroczył Camargo, dziobiąc go raz po raz lufą rewolweru w plecy. Gdy wydostali się na ulicę, herszt krzyknął w stronę Antka: — Dwóch leży tam, w środku. Idź i obejrzyj ich. W pierwszym pokoju znajdował się rozciągnięty w kałuży krwi na podłodze młody Mulat. Z oczu pokrytych szkliwem wyzierała nieubłagana śmierć. Chłopiec wzdrygnął się i na sztywnych nogach poszedł dalej. W następnych drzwiach przejście tarasował mu drugi trup. Twarz miał skrytą pod zgiętym ramieniem. Antek zdjęty grozą wycofał się na dwór. Ludzie Camaragi wracali z poszukiwań w ogrodzie, którędy wymknęła się reszta zbirów Tabordy. Dali nura w przylegające zarośla i tam przepadli bez śladu. Cała ta akcja odbyła się w tak zawrotnym tempie, że Antek nawet nie wiedział dokładnie, co się dzieje i jaki udział miał mu przypaść w tej wyprawie. Oprzytomniał, gdy już było po wszystkim. Zbliżył się do konia, by go dosiąść, gdy posłyszał głos Camargi: — Tonico, masz tu zbója i czyń z nim, co należy! — Zlitujcie się i nie zabijajcie mnie — wrzasnął rozdzierającym głosem Taborda. Camargo odczepił sznur od siodła i związał nim ręce swojemu więźniowi. Przy okazji wyrżnął go w zęby. — Nie wyj, tchórzu! I zwracając się do Antka: — Widzę, że nieco się krępujesz, ale to tak bywa, gdy podobną historię przeżywa się po raz pierwszy. Później to nie robi wrażenia. Żeby jednak uniknąć niepotrzebnych świadków zabieraj draba do ogrodu i tam palnij mu w łeb! Tylko spiesz się, bo nie powinniśmy tu za długo marudzić. U wylotu ulicy ukazało się parę osób, z ciekawością przyglądających się 38 scenie przed komisariatem. Widząc jednak, na co się zanosi, szybko poszukali schronienia w przyległych opłotkach. Antek, rad nierad, popędził Tabordę przed sobą. Zatrzymał się w ogrodzie pod drzewami pomarańczy. Wokół ani żywej duszy — jakby wymarło. Chłopca ogarnął strach. Niezawodnie zabicie człowieka wymagało psychicznego przygotowania, a on tego nie miał. Rozsądnie rzecz biorąc, Taborda faktycznie zawinił, był sprawcą jego nieszczęścia, ale pomimo wszystko był przecież człowiekiem! Być może wcale nie miał zamiaru odbierać życia jego ojcu. Jeżeli jednak doszło do tego, było to wynikiem splotu okoliczności. Należało wziąć także pod uwagę i odruch ojca, który sięgnął po siekierę. Gdyby tego nie uczynił, to kto wie, czy nie żyłby dotychczas i wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Taborda stęknął z rozpaczliwą rezygnacją: — Jeśli rzeczywiście pragniesz mojej śmierci, to nie zabijaj mnie związanego. To dyshonor dla prawdziwego gaucha. A ja zawsze się nim czułem i czuję. Ściągnij roi więzy i pal prosto w serce, nie będę się tak męczył. Z tajonym lękiem chłopak stanął za więźniem i począł mu rozplątywać więzy na przegubach. Wtedy stało się coś zgoła nieoczekiwanego. Z chwilą gdy uwolnił dłonie Tabordy Antek otrzymał tak silne kopnięcie w brzuch, że z przerażającym jękiem siadł na ziemi. Zdawało mu się, że pękł w nim żołądek. Świat mu pociemniał w oczach, a w uszach posłyszał straszny łomot, jakby go ktoś zdzielił czymś twardym przez głowę. Taborda tylko na to czekał — dał susa w krzaki i w kilka sekund później śladu po nim nie było. Krzaki łączyły się z laskiem, ten zaś wybiegał daleko poza krańce miasteczka. Trzymając się oburącz za rwący nieludzkim bófem -brzuch, Antek pokuśtykał na ulicę. — Co?!... — wrzasnął zaskoczony Camargo — Pozwoliłeś mu uciec? — Wyrwał mi się... — Ach ty zatracona gapo! Ty przeklęty gringo\ Aż kipiał od gotującej się w nim wściekłości. Przez moment zdawało się, że rzuci się na Antka i pocznie go okładać pięściami. Rychło jednak się opamiętał i machnął ręką z rezygnacją. — Nigdy więcej, mój chłopcze, drugiej takiej okazji nie będziesz miał. Jeden jedyny strzał, a byłbyś wolny na całe życie. Czy ty sobie wyobrażasz, coś narobił? A kiedy Antek zaprzeczył ruchem głowy, dodał: 39 — Już ten łotr zapoluje na ciebie, nie bój się! Daję głowę, że już teraz, w tej chwili snuje plany, jak to uczynić. I nie spocznie, dopóki cię nie zgładzi. Chyba, że moja kula dosięgnie go wcześniej. Ale nie nastąpi to szybko, bo na razie wynosimy się z tych stron. Antek ze wstydem wysłuchiwał słów Camaragi, ale jednocześnie wypełniało go jakieś bliżej nieokreślone zadowolenie. Obolały jeszcze wysłuchał w milczeniu wyrzutów Camargi, a gdy ten wreszcie się wysapał, zapytał pokornie: — Czy mogę wracać do domu? — Do domu?... Chyba oszalałeś! Za tydzień lub dwa będziesz miał u siebie wizytę Tabordy. A w jakim charakterze, to możesz się domyślić. Ja, na twoim miejscu, starałbym się unikać powrotu na stare miejsce. Jeśli jednak chcesz, to jedź. Jedno tylko ci radzę: staraj się wziąć go na muszkę winczestera wcześniej niż on ciebie. Nie masz innego wyjścia! To powinieneś dobrze sobie zapamiętać. Zabieraj winczester. Jest twój. Saturnino, dodaj mu jeszcze trochę amunicji! 3 Drogę powrotną Antek miał niewesołą. Wokoło leżała ciemna noc, a myśli, które go trapiły, były jeszcze ciemniejsze. Jechał na oślep, zdany jedynie na instynkt. Koń człapał wolno z nisko opuszczonym łbem, zdając się węchem badać ślad powrotny. Chłopiec nie popędzał go, rozumiejąc jego straszne zmęczenie. Czuł, jak dysząc, robił ciężko bokami. Chętnie by zatrzymał się gdzieś na uboczu i dał nieco wypocząć biednemu zwierzęciu, ale jego samego trapił niepokój. Uspokoił się co nieco, gdy koło północy na niebo wytoczył się księżyc i rzucił na ziemię srebrzystą poświatę. Okazało się, że koń niósł go we właściwym kierunku. Nabrał tedy otuchy i raz jeszcze począł rozważać własną sytuację. Rada Camargi wydawała mu się rozsądna. Siedząc w domu narażał się na utratę życia. Nie było takiej siły moralnej i fizycznej, która by powstrzymała Tabordę przed pomszczeniem zniewagi, jaka go spotkała ze strony chłopaka, mającego go na muszce winczestera. Gdyby nie ten fakt, wszystkie trudności nie miałyby żadnego znaczenia. Teraz nie pozostawało mu nic innego, jak tylko ratować się ucieczką. Lecz podjęcie tej decyzji też nie było łatwe. Gdzie miał się udać? Gdzie schronić? Wszyscy ci, na których pomoc mógł liczyć ;— a myślał tu przede wszystkim o Klimeckich — mieszkali zbyt blisko miasteczka. Co gorsza, udzielając mu schronienia 40 narażali także siebie i swe rodziny. Pozostawał jedynie las. Ale w lesie także mogło różnie się zdarzyć. Jeżeli najchytrzejszy z leśnych mieszkańców, jaguar, nie potrafi ukryć przed człowiekiem swych śladów, to co mówić o nim, który wcale nie był przystosowany do życia w puszczy! Zakładając nawet, że nikt go nie wytropi, zachodziło pytanie, jak długo będzie musiał przebywać z dala od ludzi? Bo trudno przecież łudzić się, że Tabordę niebawem diabli wezmą! Im dłużej się zastanawiał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że sytuacja jego jest beznadziejna. Dał się poprowadzić jak bezwolne cielę i teraz nie widział dla siebie żadnego wyjścia. Był zły na siebie i czynił sobie wyrzuty. Jeżeli już pozwolił się zaciągnąć do Jaguari, to powinien był być konsekwentnym aż do końca. Zamiast kramarzyć się koło komisarza, należało od razu wpakować mu kulę w łeb. Miałby teraz spokój. A tak — chwila słabości, nieuwagi — i oto skutki! Przerwał naraz rozmyślania, bo oto zorientował się, że stoi przed zagrodą Klimeckiego. Skręcił z drogi, i nie zsiadając z konia, otworzył bramę. Na podwórzu skoczyły do niego ujadające psy. W oknie mignęła postać Klimeckiego. — Kto tam? — To ja, Antek. — Dlaczego włóczysz się po nocy? W głosie Klimeckiego brzmiał niepokój. Strzelbę, którą trzymał w ręku, opuścił lufą do ziemi. — Chciałem chwilę porozmawiać. — To zejdź z konia i chodź do środka. — Nie mam czasu. — Stało się coś złego? Klimecki wybiegł na dwór w bieliźnie i w trepach na bosych nogach. Antek opowiedział mu w kilku słowach o wszystkim, co zaszło. Stary chwycił się oburącz za głowę i przez chwilę słowa nie mógł z siebie wydusić. Potem jął strofować chłopaka i wymyślać mu od dzieciuchów, głupców i smarkaczy. Rychło jednak uprzytomnił sobie, że to do niczego nie prowadzi, gdyż Antek przybył do niego nie po wymówki, ale po pomoc i ojcowską radę. Nie mógł mu jej odmówić. Zaczerpnął oddechu i zmienił ton: — Palnąłeś wielkie głupstwo, ale tego już nie cofniesz. Co się stało, to się nie odstanie, trzeba żyć dalej. Musisz uciekać stąd jak najszybciej, o ile nie chcesz brać udziału we własnym pogrzebie. Młody jesteś, życie stoi przed tobą otworem, musisz się ratować. Uciekaj!... 41 — To samo radził mi Camargo. Chciałbym wiedzieć — dokąd? — Dokądkolwiek, byle jak najdalej stąd. Chyba to rozumiesz? — Rozumiem, ale.,. — Przypominasz sobie rozwidlenie drogi przed Jaguari? — Tak, przypominam. — Jedź natychmiast w tamtym kierunku. U rozwidlenia skręcisz na lewo i udasz się prosto do Sao Francisco de Assis, stamtąd zaś do Alegrete. Będziesz miał ze sto kilometrów drogi, ale na to nie ma rady. Poszukasz sobie tam jakiegoś zajęcia i pozostaniesz. O pracę w dzisiejszych czasach jest łatwo. Po jakimś czasie dasz znać o sobie, wtedy obmyślimy, co masz czynić dalej. Nie ma najmniejszego sensu trzymać cię tutaj w lesie, bo to nie zapewni ci bezpieczeństwa. O swój dobytek nie musisz się troszczyć, dopilnujemy wszystkiego. — No to i dobrze! — Antek odetchnął z ulgą. — Zrobiło mi się trochę lżej na duszy — wyznał Jzczerze. — Jestem spokojniejszy. Dziękuję za radę. Jadę już. Trzeba korzystać z nocy. — Zaczekaj chwileczkę! — poprosił Klimecki. Stary wpadł do mieszkania i po chwili był już z powrotem. — Masz tu na drogę trochę grosiwa, niewiele, ale wystarczy na opędzenie najważniejszych potrzeb. Bierz tę kurtkę i kapelusz, przydadzą ci się podczas chłodów, Gdy ulokujesz się w Alegrete daj znać. Ale,., zaczekaj jeszcze trochę. Dam ci konia i siodło, bo na tej szkapie nie zajedziesz daleko. W parę chwil później Antek znajdował się już w siodle. Gdy wydostał się na główną drogę, popuścił nieco cugli i koń pocwałował w stronę Jaguari. Rozdział III 1 Na lewym brzegu strumienia Inhandui leżała estancja majora Cornelio Mendonsy de Azevedo. Była to posiadłość, nawet jak na miejscowe warunki, dość duża, bo wynosząca pięćset czterdzieści tysięcy hektarów przeważnie szczerego stepu. Do posiadłości włączone było kilka pięknych zagajników, przeważnie karłowatej roślinności, oraz spory szmat ziemi ornej, na której rosły w pewnych okresach roku kukurydza, maniok i bataty, płody rolne potrzebne do domowego użytku. Najważniejszy jednak był sam step, główne źródło dochodów majora Azevedo, Praktycznie posiadłość ta była o wiele większa, ponieważ major korzystał bez żadnych ograniczeń z terenów bezpańskich, graniczących z jego estancja. Dom — stara, rozłożysta budowla — wzniesiony z kamienia, i zapewne pamiętający czasy jezuickie, stał nie opodal strumienia, Otaczały go pomniejsze zabudowania, służące za pomieszczenie dla peonów, koni, mlecznych krów, świń i drobiu. Tu i ówdzie rosły drzewa umbu, obok rozciągał się spory sad pomarańczowo- brzoskwiniowy oraz krzewiło się kilkanaście bananowców, obumierających każdej zimy. Ponad to wszystko wystrzelały pióropusze kilku palm. Pośrodku olbrzymiego podwórza stało rozłożyste drzewo cinamono. Przymocowany do jego gałęzi wisiał kolorowy hamak, w którym często wypoczywał sam właściciel i z którego codziennie rozbrzmiewały rozkazy i dyspozycje dla służby. Antek trafił tu przypadkowo. W Alegrete wstąpił do gospody, aby się posilić i wypocząć. Zażądał także kukurydzy dla konia. Właściciel gospody wdał się z Antkiem w rozmowę. Ten szczupły, niezbyt wysoki, o błękitnych oczach i włosach koloru dojrzewającej pszenicy chłopak wzbudził w nim sympatię. Gdy dowiedział się, że poszukuje pracy, nastręczył mu estancję majora. — To bogaty człowiek — objaśnił. — Opowiadają o nim, że posiada kilkanaście tysięcy sztuk bydła, drugie tyle koni i niezliczone stada owiec. 43 Możesz więc wyobrazić sobie, ile ludzi potrzebuje do pilnowania tego wszystkiego. Na pewno dostaniesz pracę. Major przyjął chłopca bardzo łaskawie. Na jego surowym obliczu; ukazało się nawet coś jakby współczucie dla przybyłego młodzieńca. Antek opowiedział mu historię swego sieroctwa, nie wtajemniczając go w przyczynę tułaczki. Ponieważ akcent zdradzał w nim cudzoziemca, major zagadnął go o narodowość. — Polacol Hm, jeszcze nie słyszałem o takich gringach. Skąd przybyli twoi rodzice? — Z Europy. — Hm, coś niecoś o niej wiem, ale to nieważne. Umiesz strzelać i jeździć? — Trochę. — Nauczysz się szybko. Zostań. Zobaczymy, co się z ciebie da zrobić. Miejsce do spania dostał Antek w obszernej szopie przeznaczonej dla wszystkich peonów. Jeśli chodzi o samych ludzi pracujących na estancji, była to zbieranina w różnym wieku. Antek był najmłodszy. Najstarszy z nich nosił się pochyło, twarz miał pokrytą siecią zmarszczek, a włosy oszronione siwizną. Nazywał się Zeferino i był prawą ręką majora. Antka przyjęto do swego grona w sposób naturalny i przyjacielski. Od razu poczuł się jak w wielkiej rodzinie i nabrał przekonania, że zżyje się z tymi ludźmi bardzo szybko. , Cała służba gromadziła się trzy razy dziennie w dużej szopie, zwanej galponem. Stale płonęło tu ognisko, na którym wisiały czajniki z grzejącą się wodą na tak zwany amargo, który był niczym innym jak znanym mu już' simaronem. Tu wypijano poranną kawę, tu zjadano obiady i kolacje. Poza tym galpon służył za schronienie przed deszczem czy zimnem, albo za przystań w każdej złej czy dobrej przygodzie. Tu także wypoczywano po pracy, naradzano się, snuto barwne opowieści o życiu człowieka na szerokiej pampie. Galpon był także miejscem, gdzie odbywały się wszystkie rodzinne uroczystości służby oraz zabawy taneczne. Bo na estancji mieszkały także kobiety — żony niektórych parobków i ich córki. Sam major, mimo że miał żonę i dorastające córki, zatrudniał na swych pokojach kilka dziewcząt. Właściwie galpon był wielką ruderą, krytą dachem z długiej trawy stepowej, rosnącej rzadkimi kępami nad strumykami lub jeziorkami. posiadał tylko trzy ściany, oporządzone z tarcic palmowych, czwarta zaś była otwarta i służyła za wejście szerokie i gościnne dla wszystkich. Szopa ta odgrywała ważną rolę w życiu ludzi na estancji. Antek przekonał się o tym dość szybko i na równi z innymi darzył to miejsce szacunkiem. Cornelio Mendonsa de Azevedo zaglądał tu rzadko, ale każde jego odwiedziny zazwyczaj miały związek z jakimś ważnym wydarzeniem. Major nie rozstawał się nigdy ze swoim harapem, który był przedmiotem respektu, bowiem posiadał rękojeść z twardego drzewa, obciągniętego surową skórą. Harap w jego ręku był niepodważalną oznaką władzy i spadał na karki i plecy zbyt opieszałych parobków. Takie postępowanie budziło nieraz niezadowolenie i sprzeciw ciemiężonych, lecz nikt nie miał dość odwagi, by głośno zaprotestować. Major był nie tylko gospodarzem, chlebodawcą i opiekunem rodzin swoich parobków, ale także i autorytetem na pampie. Z tym należało się liczyć. I liczono się. Antek został wtajemniczony we wszystkie te szczegóły przez samych peonów, którzy szczerze mu radzili, aby żadnym gestem czy słowem nie drażnił patrona. Patron zaś, jeżeli nie przechadzał się po rozległym dziedzińcu, to rozciągał się w rozwieszonym hamaku, nakrywał twarz kapeluszem i zdawał się drzemać. Lecz wcale to nie była drzemka, wszyscy 0 tym wiedzieli, ale rozmyślania majora nad przyszłością. Planowanie — I jak mawiano. Plany te zapewne musiały mieć jakieś solidne podstawy, a realizacja ich zdawała się być tylko kwestią czasu, bowiem ten i ów z peonów, przechodząc koło hamaka, słyszał, jak major pomrukiwał do I siebie: — Wszystko to się jeszcze odmieni i będzie inaczej. Musi być inaczej!... I Moja w tym głowa. Szeptano sobie na ucho, iż na stepie coś poczyna się budzić, że coś się I zaczyna dziać, że jakieś doniosłe wydarzenia mają mieć miejsce ??. pampie. 1 że major odegra w nich ważną rolę, która albo go wyniesie jeszcze wyżej, albo... 2 — Sam zobaczysz, co z tego wyniknie — powiedział Pacheco do Antka, gdy wydostali się na szeroką równinę stepową. — Wszyscy znają I majora, uparty jest jak osioł i na pewno dopnie swego. Antek siedział na młodym, lekkim koniu, który został mu przydzielony io pracy. Wierzchowiec był dobrze ujeżdżony, więc chłopak z przyjemnoś- 44 45 cią kołysał się w siodle. Obok posuwał się Pacheco, głośno dzwonią olbrzymimi ostrogami, umocowanymi do bosych stóp. Ostrogi te sprawiał; mu wielką uciechę, bowiem zdobył je podczas jakiegoś zakładu, któr wyglądał na beznadziejny. Raz po raz dotykał nimi boków konia zmuszając go do nieustannych pląsów. Wierzchowiec strzygł uszanr podrzucał łbem, biegł bokiem lub dreptał w miejscu. Antek widział ? podobnego po raz pierwszy w życiu, dlatego obserwował towarzysza z ni ukrywanym podziwem. Pacheco był dwudziestoletnim młodzieńcem o ciemnej cerze, rzadki zaroście, lekko skośnych oczach i spłaszczonym nieco nosie. Jaka w ni płynęła krew, sam tego nie wiedział. Ojca nie znał, a matka była p Murzynką, pół Indianką. Przepadał za końmi i gdy raz znalazł się w siodlj wyprawiał z koniem najróżniejsze harce. Major często miewał z nin kłopoty, nigdy bowiem nie wykonał polecenia ku pełnemu zadowoleni! rozkazodawcy. Winna była temu widocznie owa domieszka nieznanej krw która mogła Jbyć równie dobrze portugalska, co i hiszpańska. — A o co właściwie patronowi chodzi? — O co? Czyż jeszcze tego nie zauważyłeś? Prawda, jesteś gringo, obc dlatego nic jeszcze nie wiesz. Żgnął konia znowu ostrogami, ten skoczył i przez chwilę ściągali cuglami tańczył dookoła Antka. Kiedy się uspokoił, Pacheco ciągnął: — Przede wszystkim musisz wiedzieć jedno: polityk, na którego nasil patron postawił cały swój autorytet miejscowego kacyka, sromotnie przegra! w ostatnich wyborach. Wyniesiony natomiast został ten, na któree postawił Alcebiades Figueiredo de Farias. A wiesz, co to znaczy? Kiedy Antek zaprzeczył ruchem głowy, wyjaśnił: — To znaczy, że zaczęły rosnąć wpływy owego Fariasa... Jeżeli jeszcł nie zrozumiałeś, to dodam: jest to zwykła w tych stronach rywalizaa| wpływów i prestiżu miejscowych kacyków. Antek nie rozumiał tej gry, ale żeby nie uchodzić za matoła, spyta — A kto to jest ten Farias? — Nasz sąsiad, mieszkający o dwadzieścia parę kilometrów stą1 Śmieje się teraz z naszego patrona. A było to tak. Stanął między nirtj zakład o to, kto zostanie gubernatorem i zasiądzie w pałacu rządowym Porto Alegre. Zakład był wysoki, szło o sto młodych i dobrych ??? Patron przegrał. A to znaczy, że naraził na szwank swoją opinię człowiek! liczącego się w tych stronach. Rozumiesz, co go teraz wypełnia -I podrażniona duma! 46 Sprawy te były Antkowi równie obce, co obojętne. Przysłuchiwał się wywodom towarzysza z pewnym roztargnieniem. Całą jego uwagę pochłaniał step, rozległa pampa, którą jechali i po której wodził zaciekawionym spojrzeniem. Lekko falista równina, pokryta niską trawą, rozciągała się szeroko we wszystkich kierunkach aż po daleki horyzonty gdzie stapiała sję w całość z szarobłękitnym niebem. Słońce przygrzewało coraz silniej, a 0d dalekich i pagórkowatych przestrzeni niósł się łagodny wiaterek, chłodzący rozpalone twarze jeźdźców. W pewnym momencie na rozległej równinie ukazały się szare punkciki, poruszające się z zadziwiającą szybkością. Antek wytężył wzrok. — Co to takiego? — Emu. — Nie rozumiem. — Rodzaj stepowych strusi. — Ptaki? — No, przecież nie krowy, bo mają skrzydła i są upierzone. — Kto je hoduje? — Sanie się hodują. Czasem urządza się na nie polowanie. Ciekawa zabawa. Pędzisz konno za ptakiem i ciskasz boleadeirę. Albo bierzesz się za lasso... Pacheco dźgał konia ostrogami, Antek również popędzał swojego^ by dotrzymać towarzyszowi kroku. — Musimy dotrzeć na miejsce przed południem, inaczej w drodze powrotnej noc może nas zaskoczyć w stepie. Antek po prostu był oczarowany pampą. Naokoło, jak okiem sięgnąć, rozciągał się falujący step. We wgłębieniach terenu lub małych dolinkach, zazwyczaj podmokłych, wykwitały kępki zarośli lub drzew, tu i ówdzie widniały miniaturowe gaje palm albo samotny, rozłożysty umbu. A nad tym wszystkim wysoko, na bezchmurnym niebie krążące czarne plamki sępów — urubu. — Czego one tak wypatrują? — zainteresował się Antek. — Padliny. — Padliny? Skąd? — Mało tu chodzi po stepie bydła? Widzisz tamte ruchome plamki? Jest tego tam jak mrowia. To bydło majora. Ale to nic w porównaniu z tym, co jeszcze zobaczysz. Z podziwu zbieleje ci oko! Co do tego Antek nie miał żadnych wątpliwości. Step był dla niego zjawiskiem nowym, nie znanym i zaskakującym. Co krok spotykał się 47 z rzeczami czy sprawami, które wprowadzały go w zdumienie. To nie takj jak w lesie, gdzie wszystko otoczone jest ciasnym pierścieniem drzew u zarośli, zakryte przed wzrokiem. Na pampie widział przed sobą przestrzeń! ograniczoną jedynie dalekim horyzontem. Ale gdy dotarł do owego! horyzontu, przestrzeń biegła dalej i dalej, aż po kraniec nowego widnokrę-l gu. I tak w nieskończoność. Daleko przed nimi wyłoniła się zza pagórków i wzgórz ciemna linia jakichś większych zarośli. Zanim dotarli do niej, przedzierali się dłuższy] czas przez tabuny koni, pasących się grupami lub pojedynczo. Jedne! uciekały przed nimi w dzikim popłochu, inne zaś strzygły niespokojniej uszami, węsząc rozdętymi chrapami. Ujrzeli niebawem podążających im ??? spotkanie dwóch jeźdźców. Pędzili wyciągniętym kłusem. — Oho! — zaśmiał się nagle Pacheco. — Widocznie wzięli nas za obcych, a może nawet za koniokradów. Postawa nadjeżdżających nie była wcale przyjazna. Poprawiali rewoUJ wery, trzymając konie krótko za cugle. Niebawem dało się widzieć icffl przyjazne wymachiwanie rękami. — -Buenas, buenasl... — ozwały się ich głosy. — Jedźcie dalej. Co. nowego? — Dziewczyny kazały was uściskać. — Lepiej by było gdyby raczyły się same pofatygować. Co z patronemĄ — Zdrów jak ogier. — Dobra. A ten nowy, to kto? — Swój chłopak. Gdzie Valentim? — Siedzi w szałasie i żarcie pitrasi. — No, bywajcie. — Buena suertel Pomknęli szybciej, choć do celu było już niedaleko. Mieli przed sobąj zarośla, składające się ze starych, mchem porosłych, karłowatych drzewl Dalej wyciągały swe długie szyje kędzierzawe palmy. Antek obejrzał się za jeźdźcami, którzy wracali do koni. Duża kapelusze chwiały się im na głowach w takt galopu wierzchowców. Gdzie! w okołicach serca dźgnęła go zazdrość. Wydało mu się, że owi wyprostoJ wani w siodłach mężczyźni, o twarzach ogorzałych od słońca i wiatru, d pogodnym i beztroskim spojrzeniu, byli wolni jak ptaki stepowe i stokroa szczęśliwsi od niego. Mieli wokół siebie niezmierzoną pampę, pogodna niebo nad głowami, a pod sobą ścigłe rumaki, mogące ich ponieść gdziej tylko dusza zapragnie. Nikt ich nie prześladował, nic im nie groziło! 48 Ale zaraz przypomniała mu się ciężka ręka majora, ciosy spadające niekiedy na opieszałych czy krnąbrnych peonów i cierpkie uwagi o jego dyspotyzmie... Szałas był starą ruderą, od dawna opuszczoną przez dawnych mieszkańców. Służył obecnie za przygodne schronisko dla pastuchów, zapędzających się w te strony. Zbudowany- z tyczek na krzyż i obrzucony niedbale gliną, w wielu miejscach świecił otworami na przestrzał. Dach z palmowych gałęzi, zaklęsły pod ciężarem wichrów i nawałnic, groził zawaleniem. Nikt się jednak nie troszczył o jego naprawę. Bo i po co?... Człowiek pampy nie miał dużych wymagań — koń i poncho wystarczały mu w zupełności. O resztę nie dbał. U wejścia do szopy dymiło ognisko. Obok niego kucnął mężczyzna, uzbrojony w długą kopyść, którą kręcił w garnku, zawieszonym nad żarem. Od kociołka rozchodził się zapach strawy, nęcąc powonienie przybyłych. — Buenas dias, Valentim! — Buenas... — Jak tam z fejzioadąl — Dojrzewa, dojrzewa... — To widzę, tylko czy długo to jeszcze potrwa? — Aha, już byś żarł! — Żarł czy nie żarł, nie o to chodzi. Jestem głodny. — Widzę, że patron ma z ciebie nieszczególną pociechę, jeżeli na żarcie tutaj cię przysyła. Antek przyglądał się Valentimowi z dużym zaciekawieniem. Mimo oznak zrzędzenia i pewnych niedoskonałości fizycznych był człowiekiem wzbudzającym sympatię. Twarz miał drobną i zasuszoną, wąsy sterczące sztywno i najeżone brwi. Posiadał jedno oko normalne i pełne jakiejś niczym nie uzasadnionej dobroci, natomiast drugie było zezowate i uparcie biegło w bok. Głowie jego, kryjącej się pod rondem szerokiego kapelusza, brakowało lewego ucha. Także u lewej ręki Antek nie mógł doliczyć się dwóch palców, a na miejscu trzeciego sterczał zaledwie mały, zniekształcony kikut. Starego nie zaskoczyło zdziwienie Antka na widok tak zdekompletowanej postaci. Uśmiechnął się do chłopca przyjaźnie i powiedział wyjaśniająco: — Nie dziw się, że brakuje mi tego czy owego. Bywało się w różnych opresjach i oto są skutki młodzieńczej lekkomyślności. Ale musisz wiedzieć, że prawdziwy gaucho nie dba o swoje ciało i wygląd. Jest szczery, 4 — Pampa 49 gościnny i hojny, rozdaje siebie po kawałku, potrzebne to komu czy nie. Sam widziałem takich, którzy już nie posiadali rąk i nóg, a mimo to nie przestawali być sobą i gotowi byli do dalszych poświęceń. Gdyby ci się zdarzyło spotkać kogoś bez głowy, to wiedz, że masz przed sobą prawdziwego gaucha. Gaucha nad gauchamil I w zupełności by się to pokrywało z powiedzonkiem, że gaucho często traci głowę... — Dla byle sinoki — przerwał Pacheco. — A później żałuje, że mu odcięto to czy tamto. — Tego czy tamtego gaucho nie pozwoli sobie nigdy odciąć! Valentim śmiał się głośno i serdecznie, zadowolony z własnego dowcipu. — Co tam słychać w domu? — Major przysyła polecenie, by wybrać dwadzieścia trzylatków i odesłać na estancję. — Zrobi się. Koniki są i czekają. Zamówienie, co? — Tak. — Chyba do Argentyny, jak zwykle. Co poza tym? , — Ano, żyje się i pracuje. — Pracuje? Już ja wiem, jak wy się tam przepracowujecie!... Chyba nad pieczonymi bykami, bo do niczego innego nie jesteście zdolni. Żarłoki z was i lenie skończone — znamy się. No, a patroni Planuje po dawnemu? — Jakżeby inaczej! To jego choroba. — Ciężka choroba i nie ma na nią lekarstwa. Trudno mu zrozumieć, że co się stało, tego nie odmieni. Nowe czasy nadchodzą i kacykowie idą w odstawkę. A szkoda!... Wyniósł z szałasu kawałek deski, wyłożył na nią rozgotowane mięso i zaczął kroić na kawałki. Potem zgarnął wszystko znowu do kotła, wytarł ręce o spodnie i sapnął z zadowolenia: — No, gotowe. —Ja czekam — przypomniał Pacheco. Valentim uderzył parokrotnie młotkiem w kawałek wiszącej szyny. Na dźwięk tego zaimprowizowanego dzwonu poczęli ściągać ze stepu parobcy, którzy uwijali się dotychczas przy koniach. Było ich siedmiu, wszyscy zbrojni w adagi lub fakony, rewolwery i pistolety, Valentim nakładał każdemu na blaszany talerz porcję rozgotowanej czarnej fasoli i posypywał z woreczka maniokową mąką. Peonowie porozsiadali się wygodnie w cieniu krzaków posilając się w skupieniu. Ten i ów brał dokładkę, jadło bowiem było tłuste, pożywne i smacznie przyrządzone. Było to zasługą Yalentima, 50 który wiedział, że fasola musi być gotowana długo i na wolnym ogniu, a mięso nie może — przed włożeniem do garnka — leżeć w wodzie. Po posiłku przyszła kolej na simaron, którego smak również uzależniony był od sposobu przyrządzania. W tym Valentim także był niezrównanym mistrzem. Według niego herwę należało najpierw zalewać zimną wodą, a gorącą — używaną do picia — odstawiało się od ognia na kilka sekund przed zagotowaniem. Tak przygotowany napój był na tyle gorzki, że piło się go jak najlepszy przysmak. Były to rzeczy, o których Antek dowiadywał się po raz pierwszy. Tam w lasach, zarówno Klimecki jak i Capriglione nie zwracali uwagi na takie drobiazgi. Pili, jak popadło i wszystko było w porządku. Tu natomiast wszystko podlegało pewnym rygorom, uświęconym przez zwyczaj i tradycję. W lasach podawano tykwę z herwą bez specjalnego ceremoniału, tu musiała ona krążyć za biegiem słońca — od wschodu na zachód. Kiedy nadeszła jego kolejka, przyjął ją z lekkim ukłonem i z poważnym wyrazem twarzy, dostosowanym do spełnianego rytuału. Woda parzyła go w usta i język, zaś metalowa rurka sprawiała wrażenie, jak gdyby przez chwilę wyjęto h wprost z ognia. Wyssał jednak gorzki płyn i zwrócił tykwę z miną człowieka, który dokonał czynu bohaterskiego. Na skutek upału i sytości ludzi poczęło ogarniać rozleniwienie i ociężałość. Rozmowa jakoś się nie kleiła, ten i ów kładł się na ziemię i naciągał na oczy sombrero. Znajdujące się opodal psy głośno kłapały zębami, opędzając się przed bzykającymi złośliwie muchami. Valentim kiwał się sennie, trzymając w jednej ręce tykwę, a w drugiej żelazny czajnik. Ognisko dogasało. Nad stepem unosiła się błękitna mgiełka upału. Antek, obserwując wszystko, czynił porównania z tym, co pozostało w lasach jaguarijskich. Tam panowały zaduch i ciasnota, tu natomiast mógł oddychać pełną piersią! — Jak tam na stepie? — zagadnął nagle Valentim. — Cisza — odmruknął któryś z peonów. — A konie? -?- Spokojne. — Nic podejrzanego? — A niby co? — Chyba wam wiadomo, że o rabusiów nietrudno. — Ze strony Argentyńczyków nic nam nie grozi. — Uspokoili się, to prawda, ale chyba nie na długo. Nieraz już się tak 51 przyczajali, by potem większą partię koni uprowadzić. Konie majora to łakomy dla nich kąsek. — Niech się tylko odważą, daleko nie ujdą. — Tfu! Nie wywołuj wilka z lasu! Na co taki kłopot? Chyba nie chcesz, żeby patron zalał ci sadła za skórę... — Nudno jak diabli. Przydało by się jakieś małe urozmaicenie. — Tobie — tak, ale moje stare kości wolą jednak spokój. — Wiadomo. Nam też będzie pachniał spokój, ale gdy osiągniemy twój wiek. Teraz... — Wątpię, czy osiągniecie — przerwał Valentim. — Nie umiecie żyć. Dzisiejsza młodzież jest do niczego. Słabe to wszystko, rachityczne, bez życia i werwy. Prawdziwe ciepłe kluski. — A bo dlatego, że stale sami i sami. Gdyby się trafiła jakaś sinoka, toby to ożywiło trochę człowieka, — Głupiś i nic więcej. — Może i głupi, ale widzisz sam, jak tu cholernie nudno. - Antek trącił Pachekę, który leżał na wznak z ustami otwartymi i głośno chrapał, aż mu w piersiach grało. — Jak? Wracamy? — zagadnął. Ten ziewnął szeroko i dźwignął się z ziemi niechętnie. — Chciałoby się jeszcze trochę podrzemać, ale tam patron na pewno zacznie się niecierpliwić. Poprawili popręgi u siodeł, sprawdzili wytrzymałość kulbak i wskoczyli na nie pośpiesznie. Poleciał za nimi głos Valentima: — Powiedzcie patronowi, że konie będzie miał za trzy-cztery dni... 3 Major Cornelio Mendonsa de Azevedo obejrzał w zagrodzie sprowadzone konie i rzekł krótko: — Ujeździć je! Był to rozkaz, który musiał być wykonany bez dodatkowych wyjaśnień czy uwag. Człowiek, do którego skierowane zostało polecenie, doskonale wiedział, jakie są jego obowiązki. Nazywał się Josue Bandeira, był niewielkiego wzrostu, lat około pięćdziesięciu, o twarzy suchej, obciągniętej żółtawą skórą, orzechowych oczach, spłaszczonym nosie i odstających uszach. Mówiono, że mu je ponadcinano w awanturze z Argentyńczykami, która miała miejsce w Paso de los Libres, skąd wrócił ledwie żywy. 52 Twierdzono, że w młodości odznaczał się temperamentem zbyt agresywnym i stąd często popadał w tarapaty. Jakkolwiek by tam nie było w przeszłości, teraz nikt nie miał mu nic do zarzucenia. Przeznaczono mu do pomocy trzech ludzi, a między innymi i Antka. Chłopaka zaskoczyło to wyróżnienie. — Musisz z wolna zaprawiać się do tej pracy — objaśnił go Zeferi-no. — Uważaj tylko na kopyta, byś nie dostał nimi w nieodpowiednie miejsce. Wtedy tylko sępy zapłaczą nad twoim losem. Zapamiętaj to sobie dobrze! — To takie niebezpieczne jest zajęcie amansadordl — Jak dla kogo, dla ciebie na pewno. Radzę ci, bądź ostrożny. Zeferino był to stary kaboklo, który od najmłodszych lat związał swój los z estancją. Chudy i wysoki jak bambus, o smętnym spojrzeniu czarnych oczu i powolnych ruchach ramion, odnosił się do chłopaka życzliwie i po ojcowsku. Ujął go tym i pozyskał -jego zaufanie. Antek wiedział, że może polegać w zupełności na jego radach i wskazówkach. Wstępną czynnością do ujeżdżania konia było złapanie go na lasso. Zwierzę osaczone przez jeźdźców stawało ogłupiałe w kącie zagrody, nieświadome czekającego go losu. Furkot pętli spadającej na szyję rumaka wprowadzał go w szał. Dawał szczupaka przed siebie i rwał jak wicher, lecz niezbyt daleko. Dwóch peonów już trzymało go na długich lassach. Antek podawał siodło. Poprzez ogrodzenie z długich żerdzi zaciskano popręg. Koń dygotał jak w febrze, pocił się i w panicznym strachu tulił uszy. Kiedy wszystko było gotowe, Bandeira dosiadał rumaka i dawał rozkaz usunięcia drągów, zagradzających wylot korytarza. Pierwszym odruchem ogłupiałego stworzenia była chęć wysadzenia jeźdźca z siodła. A więc stawanie dęba i gwałtowne podskoki. Gdy to nie odnosiło skutku, koń zaczynał galopować dookoła zagrody, wierzgać, a nawet kłaść się na ziemię. Brutalne szarpnięcie cuglami podrywało go na nogi. Tańczył dalej ku uciesze obserwujących widowisko peonów. Wreszcie wierzchowiec, cały spływający pianą, zatrzymywał się w miejscu na szeroko rozstawionych nogach. Ciężko zmordowany dyszał i rzęził bliski obłędu. Wtedy Bandeira klepał go łagodnie po szyi, karku i przemawiał pieszczotliwie. Z początku koń nic nie rozumiał. Stał zbaraniały strzygąc uszami i tocząc dzikim spojrzeniem po ludziach. Trzeba było dużo cierpliwości i czasu, by zmusić zwierzę do ruszenia z miejsca. Ale gdy ruszył, był już inną istotą. ___ Bandeira był nie lada mistrzem w swoim zawodzie. Posiadał nie tylko cierpliwość. Z dźwięku jego głosu, jak i z całego ciała zdawały się 53 emanować jakieś fluidy, posiadające moc czarodziejską. Koń po długiej i oszalałej szarpaninie stawał się potulny, łagodny i w końcu pozwalał kierować sobą. Później zwierzę przywiązywało się do niego i chodziło za nim posłuszne jak pies. Antek nie mógł wyjść z podziwu. Przez cały czas ujeżdżania koni chodził jak oczarowany. Takie cuda, jakie widział na estancji, były dla niego dawniej wprost nie do pomyślenia. Gdyby nie to, że widział własnymi oczyma, nigdy by nie uwierzył, że taki mizerny człeczyna jak Bandeira potrafi pokonać i ujarzmić dzikiego, rozhukanego rumaka stepowego. Czy — na przykład — taki Capriglione potrafiłby dokonać czegoś podobnego? Albo Klimecki? Czy bodaj któryś z jego zięciów? A więc pomijając już samą groźbę wiszącego nad nim zagrożenia ze strony Tabordy, dobrze uczynił wyrywając się z puszczy. Cóż bowiem, poza harówką na roli, mogło go tam dobrego spotkać. Gdyby nie to, że często myślał o Stelli, nawet by nie wspomniał, że niegdyś tam przebywał. Major, jako człowiek spostrzegawczy, rychło zauważył pracowitość i ciekawość chłopaka. Przywołał go do siebie. — Jak ci się tu podoba? — spytał łaskawie. — Jestem zadowolony. — Masz ochotę tu pozostać na dłużej? Potrzebni mi są tacy chłopcy jak ty, chętni do pracy i sprytni. Mów?4 — Chyba tak... Bo właściwie to nie mam gdzie się podziać. — A konie lubisz? — Lubię. — Widać to po tobie. I dlatego uważam, że powinieneś poznać je dokładnie. Bo nie myśl sobie, że wystarczy tylko dosiąść konia i galopować jak wariat. Należy wiedzieć, jak konie się rodzą, wychowują, jakie mają obyczaje, umieć do nich przemawiać i przy wiązywać je do siebie. A także je rozumieć. W zamian koń potrafi być wdzięczny i darzyć człowieka przyjaźnią. Pomyślę nad tobą. Widocznie pomyślał, bo któregoś wieczoru Zeferino zwrócił się do Antka z oznajmieniem: — Jutro rano udasz się do Valentima. Przydasz mu się do pilnowania stadniny. Pytający wzrok Antka musiał zaskoczyć starego, bo powiedział rozczarowany: — Widzę, że się nie cieszysz, a powinieneś. — Niby dlaczego? 54 — Z wyróżnienia. Patron interesuje się twoją osobą i pragnie w przyszłości uczynić cię amansadorem. Czy wiesz, co to znaczy? Poza ujeżdżaniem koni amansador nic więcej nie robi. Dobrze się odżywia i sypia po całych dniach. . — Jakoś po Bandeirze tych wygód nie widać. — Bo łobuz i mimo wieku jeszcze lata na hulanki! Jeśli będziesz mądry, na pewno zajmiesz jego miejsce. Antek pozwolił się przekonać i udał, że jest zachwycony swoim losem, ale w nocy układając się do snu nie potrafił ukryć westchnienia żalu. Życie na estancji bądź co bądź obfitowało w pewne urozmaicenia i niemal każdy dzień przynosił coś nowego. — Cymbał z ciebie! — powiedział z sąsiedniego łóżka Pacheco. — Nie masz czego żałować. Nie tu, w tej zakisłej estancji, ale tam na stepie dopiero jest życie. — Nie rozumiem. — Boś gringo!... Właściwie to ty nic tam nie będziesz robił. Głupie koniska same sobie uskubią trawy, a do wody także trafią bez ludzkiej pomocy. Cały dzień nic — tylko wylegiwanie się w cieniu, spoglądanie w niebo albo drzemka. Valentim nikogo palcem nie tknie, podczas gdy tutaj Zeferino każdemu depcze po piętach i różne zajęcia wynajduje. Wszystko to było prawdą, lecz mimo to Antek spal źle tej nocy. Miał sen, w którym Taborda ścigał go nieubłaganie po stepie równym jak stół, a przerażony chłopiec nie miał gdzie się skryć. Przebudził się cały zlany potem. Na dworze już świtało. Wyruszył w drogę jeszcze przed wschodem słońca. Powietrze było chłodnawe i trawa stepowa lśniła kroplami rosy. Cała pampa, poprzecinana ścieżkami we wszystkich kierunkach, wyglądała jak olbrzymie cielsko pokryte żyłami. Jedną z takich ścieżek Antek podążył wprost przed siebie. Słońce wisiało już wysoko, gdy na pustym horyzoncie ujrzał kilku jeźdźców, szybko zbliżających się ku niemu. Z opowiadań peonów wiedział, że takie spotkania z nieznajomymi typami nie zawsze bywały szczęśliwe. Postanowił więc uniknąć tego. Skręcił konia w bok i uderzył go piętami. Manewr ten został natychmiast zauważony. Nadciągający jeźdźcy rozsypali się w szerokie półkole. Wyraźnie zamierzali go otoczyć. Jeźdźców było sześciu i Antek doskonale zdawał sobie sprawę, że w razie starcia znikąd nie mógł spodziewać się ratunku. I co gorsza, nie był odpowiednio uzbrojony. Poza starym dwururkowym pistoletem oraz fakonem nic więcej przy sobie nie posiadał. Pech chciał, że wybierając się z estancji zapomniał 55 zabrać ze sobą winczestera. Zrobiło mu się naraz zimno, bowiem przypomniał sobie przygodę z nocnego snu. Był pewien, że ma przed sobą Tabordę i jego zbirów. Znowu skierował konia w bok i począł umykać co sił. Ale tamci go już dopędzali. Nawet huknął strzał i kula z przeciągłym gwizdem przeleciała mu koło ucha. Antek, przerażony, rzucił wzrokiem poza siebie. Ujrzał, jak jeden z najbliższych prześladowców rozwinął lasso i zataczał pętlą koła nad własną głową. Pomyślał o nożu, ale okazało się to niedorzecznością. Przecięcie sznura plecionego z surowej skóry nie było rzeczą zbyt łatwą. Pozostawał jedyny ratunek w pistolecie. Jeżeli dwoma strzałami położy dwóch ludzi, to pozostanie mu jeszcze czterech wrogów. Rzuci się na nich z fakonem. Wiedział, że ich nie pokona, ale przynajmniej nie da się wziąć żywcem. Zacisnął zęby i z głuchą determinacją szarpnął za cugle. Koń zarył kopytami w miejscu i odwrócił się ku ścigającym. Antek trzymał w jednej dłoni pistolet, a w drugiej nóż. Uniósł pistolet na wysokość oka i mierzył w nadjeżdżającego. Gdy miał już pociągnąć za spust, nagle posłyszał znajomy głos: — Tonico, do diabła, co ty wyprawiasz? Było to takim zaskoczeniem, że chłopak zbaraniały wybałuszył oczy. Patrzył i nie wierzył. Wydawało mu się, że śni. Ale to nie był sen, lecz jawa, najwspanialsza rzeczywistość. Miał przed sobą Camargę we własnej osobie! — Więc jeszcze Taborda cię nie wypatroszył? — Jakoś nie... — wybąkał, jeszcze nie mogąc przyjść do siebie. Camargo się roześmiał. — Jak widać, szczęście ci dopisuje, ale na jak długo? Co porabiasz tutaj? — Służę u majora Mendonsy. — Ach, znam tego łobuza. I wcale ci nie zazdroszczę. Ostatecznie Mendonsa lepszy jest dla ciebie niż Taborda — to jasne!... Jak ci się wiedzie? — Nie najgorzej. Praca niezła, no i jak mówią peonowie, żarcia nie brakuje. — Pod tym względem major nie jest skąpy. Ale straszny z niego piła i despota nie do zniesienia! Co tam u niego w domu? Chyba nic się nie zmieniło. Córki dalej trzyma w zamknięciu? / — Tak, są w domu. — Tak, po prostuje więzi. Jak każdy despota! Szkoda dziewcząt! W 56 ten sposób żadna nie wyjdzie za mąż. A najstarsza — Araci jej na imię — jak? Antek nie bardzo rozumiał, o co Camardze chodzi. Dziewczyna jak dziewczyna — kręciła się po pokojach, nawet widywał ją rzadko, jako że jego obowiązki obracały się wokół galponu i czynności związanych z doglądaniem koni. —- Ach, ty nic nie wiesz! — przypomniał sobie raptem Camargo. — Nie szkodzi. Gdy wrócisz na estancję, przekaż jej moje ukłony i pozdrowienia. A majorowi powiedz — nie zapomnij tego! — że jestem jego uniżonym sługą. Już on będzie wiedział, co to znaczy. Uczynisz to? — Jak najchętniej. — No, dobrze. Muszę się spieszyć, bo moi towarzysze już nadciągają. Jedź, a na drogę zapamiętaj moją radę: Nie uciekaj nigdy na stepie przed napotkanymi ludźmi — ktokolwiek by to nie był. Taki odruch budzi podejrzenie. Wziąłem cię za Tabordę i, gdyby nie chęć wzięcia go żywcem, byłbym strzelał. Widzisz więc jeszcze raz, że dopisuje ci szczęście! Adiosl — Adiosl — Jeszcze chwilkę. Zapomniałem powiedzieć ci o czymś, co naprawdę może cię zainteresować. Otóż doniesiono mi, że Taborda spalił twoją budę i złoży} solenne przyrzeczenie, iż przy najbliższej okazji obedrze cię żywcem ze skóry! Unikaj więc spotkania z tym łotrem. A jeśli już do tego dojdzie, bez zastanowienia pal mu w łeb! 4 Jak Antek słusznie przewidywał, pilnowanie koni na stepie nie było I zajęciem atrakcyjnym. Cóż bowiem za przyjemność tkwić cały dzień w I siodle i przyglądać się koniom skubiącym trawę? Pierwszy dzień pobytu na i pampie, owszem, miał swój urok, ale niebawem wszystko mu spowszednia- 1 ło. Konie rozłaziły się niekiedy po stepie i wtedy należało je spędzać w jedno miejsce, zwłaszcza przed zapadnięciem zmroku, lecz było to zadanie bardzo łatwe. Oczywiście może w tym określeniu było nieco przesady, ale pracę tę mógł z powodzeniem wykonywać człowiek najprymitywniejszy. Żadnych zmian, żadnych niespodzianek, żadnego nic! A przecież — jak opowiadali peonowie — dawniej życie było tu intensywne i urozmaicone. Często pojawiali się złodzieje czatujący na nieuwagę koniuszych, aby zagarnąć co lepsze sztuki. Dochodziło wtedy do wymiany strzałów, pościgu, starć i tym podobnych epizodów, które następnie były tematem barwnych i nie kończących się opowieści, snutych w długie zimowa wieczory. Obecnie nic się nie działo. Koniokradzi widocznie zrezygnowali ze swego procederu, bowiem przestał być dla nich popłatny. Argentyńczyci i Urugwajczycy posiadali własne tabuny koni, zaś do Paragwaju było za daleko. Tak więc na pampie panował spokój i nuda. I nic nie wskazywała na to, by w najbliższej przyszłości mogła nastąpić jakaś zmiana. Antek szarpał się w tej pustce, szukając czegoś, co by mu ją wypełniło] Ale ani konna jazda, ani spanie czy gawędzenie z towarzyszami nie mogbj mu dać zadowolenia. Jeździł to tu, to tam, zaglądał do gajów, gdzie witaj go agresywny krzyk ąuero-ąuero i gdzie mógł w jakimś stawie czy bajorkiu pochlapać się trochę w wodzie, obserwował pusty horyzont, spoglądał na wyblakłe od upału niebo i dołączał do towarzyszy. Ci obserwowali go I uśmiechem wyrozumienia, przeświadczeni, że chłopak w końcu przywyknie do falistej równiny, zobojętnieje na pustkę i czuć się będzie na pampie jak u siebie w domu. — To tylko taki jest początek — wtajemniczał go któryś z peonów. —A Człowiek wierci się niespokojnie na miejscu i biega, jakby go toczył! robaki. Później następuje rezygnacja i otępienie. I wtedy, bracie, nic byś nil robił, tylko spał i spał. Spał dzień i noc bez przerwy. — Opowiadasz bzdury. — Przekonasz się. Antek nie wierzył, ale szybko przekonał się o słuszności tyc! spostrzeżeń. Brak zainteresowania okolicami, w których przebywali objawił się w nim wcześniej, niż mógł przypuszczać. Wszystko stało ? codzienne, powszednie i obojętne. Później spadła na niego senność z taki mocą, że nie mógł się jej oprzeć. Całymi godzinami drzemał w cienia zarośli. Czuwali przy koniach. Noce były spokojne, a oni leżeli na zierr^ zasłanej pelegami, wsłuchując się w równe i niezbyt odległe parskanie kora Spali na zmianę. Sen nadchodził szybko i mocno sklejał ociężałe powieki Ale bywały także noce bezsenne, przesycone skwarem minionego dnia; Wtedy nawet nie można było oddychać, a co mówić o normalnym śrm Aritek leżał z otwartymi oczyma i błądził wzrokiem po roziskrzonym od| gwiazd niebie. Słuchem łowił dalekie wycie wilka stepowego lub pohukiwa^ nia sów. Step był usiany kopczykami ziemi, obok których w głębokich! jamach mieściły się gniazda tych ptaków. Były noce, kiedy te stworzenff urządzały prawdziwy koncert. Wówczas można było dostać szału! — Eh, żeby chociaż jaka sinoka\ — wzdychał marzycielsko Amilca: warzysz pracy Antka. — Samotność byłaby nieco lżejsza, a ten diabelski koncert sów przyjmowałoby się z innym uczuciem. Antek milczał, chociaż rozumiał tęsknotę przyjaciela. Sam także cierpiał na samotność. Gdyby tak miał tutaj kogoś z tych, którzy pozostali jaguari, byłoby do kogo usta otworzyć i pogadać o dawnych czasach... __Jest tam, na estancji dziewczyna, która mi do cna w głowie zawróciła. . - — Araci? — Córka patrona! Głupstwa gadasz! Tak wysoko nie sięgam. Mówię o Alvinie. Chyba ją znasz? Tak mi przypadła do serca, że po prostu rady sobie bez niej dać nie mogę. — Zapomnij. Pacheco tam się kręci! — To nieważne. Dała mi słowo, więc niczego się nie obawiam. Tyle, że stale o niej myślę. — Jedyna rada, przestań! — Gdyby to było możliwe... — Jest druga rada — ożeń się z nią. — Wydaje mi się, że innej nie ma i być nie może. Chyba zdecyduję się i poproszę majora, by pozwolił się nam pobrać. — Czy patron tu musi decydować? — zdziwił się Antek. — A jak ty myślisz? Usługuje w jego domu. — I co dalej? — Pobierzemy się i będziemy żyli. — Gdzie? Tu, na pampie! — Co znowu — na estancji! Patron potrzebuje ludzi. A gdyby nawet odmówił miejsca na estancji, to choćby i na stepie! Step jest szeroki, nie będziemy przeszkodą dla nikogo. Przyczaimy się w jakimś gaju i zaczniemy własną hodowlę koni... — Z czego? Z dziesięciu palców? Ile masz koni? Nawet ten, na którym jeździsz, należy do majora. — Jedna dobra klacz wystarczy na początek. — Może, mnie jednak się wydaje, że to za mało. Poza tym, o ile wiem, stepy te należą do majora, a on nie znosi konkurencji. — Ziemi stepowej, która nie należy do nikogo, jest tyle, ile dusza zapragnie. Chodzi tylko o to, by pobudować jakiś szałasik i... zacząć. Tyle było żaru i naiwnej ufności we własne siły w słowach Amilcara, że Antek mimo woli zastanowił się nad nimi. Niewątpliwie towarzysz był zakochany i dlatego pływał w obłokach marzeń. Życie, Antek doznał już 58 59 tego na własnej skórze, było bardziej surowe, niż zakochanym wydawało, choćby nawet toczyło się pod okiem „łaskawego" major| Przypomniał sobie Alvinę. Była to wyjątkowa dziewczyna, wesoł^ zaczepna, żartobliwa i... płocha. Względami nie jego darzyła, lecz Pa chekę. — Powiadam ci, obraz jej towarzyszy mi dzień i noc. Miałem ju niejedną — dodał Amilcar nieco cichszym tonem — ale żadna n; przypadła mi do serca jak ta. Jak uważasz, chyba mi coś zadała alb rzuciła czary? Antek nic nie odpowiedział, bo odpowiedzi na takie pytanie dać ni mógł. Poza tym myśli jego pobiegły gdzie indziej i ujrzał przed sobą twar-córki Capriglionów. Czy to, co czuł dla niej, również można było określi mianem miłości? Ostatnio myślał o Stelli coraz częściej, ale nie tak jaj Amilcar o Alvinie. Amilcar już w marzeniach układał sobie wizj wspólnego pożycia z Alviną nazwać swoją dziewczyną. Łączyły ich jakieś słowa, jakieś niejas przyrzeczenia czy obietnice, lecz kto wie, jak z nimi będzie? Jakby to było wspaniale — zatęsknił nagle — gdyby teraz była tu Stell i oboje konno wyruszyliby w ciemny step przed siebie. Daleko, gdzieś z - Oczywiście! To pretendent do ręki naszej Araci, to znaczy — córki patrona. __ Czy wiesz o nim coś bliższego? — Wiem, ale to długa historia. Opowiem ci ją przy innej okazji. Teraz śpij, bo już późno. Jednak nie spali długo, gdyż zbudzono ich na nową zmianę. Na niebo wytoczył się księżyc w pełni i było niemal tak jasno jak w dzień. Amilcar zaproponował: — Ty pojedziesz na prawo, a ja na lewo. Objedziemy konie naokoło i wrócimy na to samo miejsce. Nad stepem leżała teraz głęboka cisza, nie mącił jej żaden odgłos. Nawet wilk się nie odezwał, a sowy zapewne wszystkie pochowały się do swoich nor. Koń Antka posuwał się dużym półkolem, aby swoją bliskością nie wywoływać popłochu w pasących się zwierzętach. Antek wodził sennym jeszcze spojrzeniem po rozległej równinie, ginącej w powłoce jsrebrzystej mgiełki, z żalem rozmyślając o miękkiej peledze, którą przed A on nie wiedział, jak będzie z nim i ze Stellą, którą także miał prawl01™11^ musiał opuścić. Obowiązek czuwania, którym obarczono peonów, m-ydal mu się przesądu) i niepotrzebny. Cóż bowiem mogło zagrażać [zwierzętom? - Raptem ściągnął krótko konia. Z daleka słychać było wystrzały. [Zaintrygowany wsłuchał się w nie z całą uwagą. Trudno było się dziesiąty horyzont! Czuł w sobie również nagły przypływ energii i nara|oriento^ać' sk^«ne pochodziły, ale wyraźne i pojedyncze trzaskanie zdało mu się, że gdyby miał u swego boku dziewczynę, nie lękałby sf™3*0 ° "?? T\ °dległ°Ści- Antek Polecony uderzył konia niczego. Nawet Tabordy! Bo któż to jest Taborda? Nikczemnik, zwykł?^"1-1 P°mknął 2a Anulcaran. Niebawem go dopadł. tchórz, który ma odwagę strzelać do bezbronnych. I raptem Antkowi myśli zatrzymały się na Klimeckim. Począł sobie wyrzucać, że dotychczaj nie powiadomił go o miejscu swego pobytu, jak to wspólnie uzgodnili. Sani nie wiedział, dlaczego tak się z tym ociągał, przeszkód bowiem nie miał żadnych. Musi uczynić to niezwłocznie, gdy tylko wróci do domu. Napisz! parę słów i prześle. Ciekawiło go, co teraz się tam dzieje. Czy KlimecH zabrał do siebie Burka? Chyba tak, bo gdzieżby biedne psisko się tułało! Chata spalona, to pewnie i pole porasta chwastami. Biedny ojcie! chwyciłby się za głowę na taki widok... Masz ci los! Tyle lat znojnej pracj po to tylko, aby ponownie puszcza zakryła wszystko. — Słuchaj! — zwrócił się nagle do Amilcara, który nie przestawał wzdychać za dziewczyną. — Czy słyszałeś coś o Camardze? Sam był zdziwiony tym pytaniem, bowiem nie umiałjobie uświadomi^ skąd i dlaczego mu ono naraz przyszło do głowy. 60 — Słyszysz, co się dzieje? — Tak, od dłuższej chwili. — Co to może znaczyć? — Ba, żebym to wiedział. — Jak to, ty, człowiek miejscowy, nie wiesz, co się święci?... — Niestety — wyznał ze skruchą Amilcar. — Skąd nadchodzą strzały? — Zdaje się, że od strony bydła patrona. — Kto je pilnuje? — Venancio. Ale to stary wyga. Ma do pomocy dziesięciu pastuchów. Wk im nie grozi. Zawrócili konie i pomknęli do towarzyszy. Ci już nie spali. Wszyscy ?>??? zaalarmowani, ale zdania były podzielone. Jedni wierzyli, że Venancio Ta utarczkę z napastnikami, pragnącymi uszczknąć coś niecoś z powierzo- 61 nego ich pieczy bydła, drudzy zaś przypuszczali, że to jacyś podróżrl biwakujący w stepie popili się i z uciechy strzelają teraz na wiwat. Lecz to ostatnie było o tyle mało prawdopodobne, że strzelanina przeciągała sil dłużej, niż mogła na to pozwolić zwykła pijatyka. Po naradzie stanęło na tym, że dwóch, pozostanie przy koniach, a reszta" skoczy — na wszelki wypadek — do Venancia. Coraz bardziej skłonni bylj| wierzyć, że Venancio odstrzeliwuje się złodziejom bydła. Nieraz bywało, żi sprytni i zuchwali złodzieje udanym napadem zagarniali kilkaset sztu] bydła, które pędzili następnie do Pelotas. Tam znajdowały się wielki chłodnie mięsne i zakłady przetwórcze, należące do koncernów amerykad skich i angielskich. Rolę zaopatrzeniowców pełnili pośrednicy, a nieraz sami złodzieje, przetwórniom zaś obojętne było pochodzenie bydła, ważrJ mknęły ochoczo, zdawać by się mogło, że bieg ten był im potrzebn właściwym kierunku. Po pewnym czasie — Antek nie miał pojęcia, ja] długo jechali — ujrzeli przed sobą ciemną masę stłoczonego i falujące O świcie wrócili do swego obozu i tu czekała ich przykra niespodzianka. Znaleźli swoich towarzyszy powiązanych jak barany. Długi czas nie mogli się z nimi dogadać. Po prostu byli oszołomieni tym, co ich spotkało. — Jesteście skończonymi bałwanami! — pyskował jeden z nich. — Wywabili was w step, by łatwiej dokonać rabunku! Podeszli nas cichaczem, powiązali i uszli ze stadem najlepszych koni. Ciekaw jestem, co na to powie patron, gdy się dowie? Rzucono się do sprawdzania koni, lecz trudno było zorientować się w rozmiarze strat. Stłoczone na stepie ślady świadczyły, że równie dobrze mogło zginąć sto sztuk, jak i trzysta. Peonom zrzedły miny — czuli się winnymi. Tego niedopatrzenia major na pewno im nie wybaczy! I biada temu, kto pierwszy tę wiadomość mu była natomiast cena, a cena złodziejska zawsze była niższa od normalne» zawiezie! ^^ Antek znajdował się w grupie pędzącej na odsiecz. Wypoczęte ????? Yalentim strzygł zezem w stronę Antka. Wahał się czy namyślał? Wreszcie powiedział z ciężkim westchnieniem: Valentim doskonale orientujący się w nocy na pampie prowadził ich w«J — Tonico! Nie ma innego wyjścia, pojedziesz ty! Opowiesz dokładnie wszystko, co i jak. Ty jesteś najmłodszy i świeży na estancji, a do tego gringo. Te fakty powinny majora ułagodzić. Gdybyś jednak zauważył coś bydła. Nawoływaniem oznajmili, kim są, i wtedy od masy zwierząt odlB podejrzanego, wtedy — na miły Bóg! — trzymaj się z daleka od jego się ludzki cień, a oczom ich ukazał się konno sam Yenancio. Z jego relaJ harapa. Każdy wie, że rękę ma ciężką, a i harap jest jakby z żelaza. Nie daj wynikało, że zostali zaatakowani przez nie znanych napastników. Ostrzel li ich ze znacznej odległości, ponieważ tamci nie dali podejść do siebii — Ilu ich było? — Trudno to określić, zachowywali przezornie dystans, który ni| pozwalał na dokładną obserwację przeciwnika. Zresztą nikt nie myślał rachowaniu napastników, ale o odparciu ataku. — Nikomu nie stała się krzywda? — Na szczęście nie. — Widać, że potraficie dbać o swoją skórę — zauważył Valentim| przekąsem. — Patron potrafi to ocenić. O ile się okaże, że nic nie zginęło] — Za bydło ręczę, lecz jeśli idzie o konie, to nie moja sprawa — odcj się Venancio. — Dobrze, dobrze. Jak uważasz, wrócą jeszcze? — Być może, lecz nie dziś. Ruszyli z powrotem. W drodze dzielili się uwagami na temat napa Wszyscy byli zgodni co do jednego, że sprawcami mogli być jedyij Argentyńczycy, uchodzący za ludzi odważnych i zdecydowanych. Dziś ' się nie udało, ale jutro mogą wrócić. 62 Boże dostać nim po głowie. Trup gotowy! Bóg mi świadkiem, że chciałbym ci oszczędzić tej nieprzyjemności, ale mi trudno. Jedź, chłopcze i... uważaj! Wprawdzie Antka nie spotkała żadna krzywda, ale przywieziona przez niego wiadomość uczyniła na majorze wrażenie piorunujące4. Najpierw wytrzeszczył oczy, jakby się dławił, a następnie zeskoczył z hamaka i porwał za harap. Antek, nie czekając dalszych następstw, popędził co sił do galponu. Za nim niósł się wściekły wrzask patrona: — Stój, do pioruna, bo łeb roztrzaskam! Następnie major Carnelio Mendonsa de Azevedo począł biegać w kółko po podwórzu, jakby dostał kręćka. Wydzierał się na całe gardło i miotał ciężkimi przekleństwami. Wszystko umykało przed jego furczącym harapem, jak spłoszone ptactwo przed jastrzębiem. Zeferino, który w tym momencie zajęty był popijaniem simaronu, ledwie wytknął głowę z galponu, Jzaraz ją cofnął z powrotem. Major przedstawiał obraz rozjuszonego byka, 63 gotowego do tratowania wszystkiego na swojej drodze. Rozsądek nakazy wal staremu przeczekać burzę. Antek zaś wzburzony dopadł do Zeferina i począł go szarpać za ręka\d koszuli. — Gdzie mój winczester? Gdzie mój winczester? — wołał jak opętany Stary, tknięty złym przeczuciem, odepchnął go daleko: — Czyś ty zmysły postradał?... Do patrona chcesz strzelać? A niech cid ręka boska broni! — krzyknął przerażony. — Nic podobnego! — zaperzył się Antek. — Ale mam już dosyć tegd wszystkiego! Gdzie mój winczester? Gdzie moje rzeczy? Zabieram się stąd] — Zeferino! — huknęło z podwórza. Stary peon wcisnął się przezornie za baranie skóry, wiszące w kącie ni ścianie... — Zeferino, do stu piorunów! Gdzie jesteś? Wyłaź prędzej z tei przeklętej nory, bo cię sam stamtąd za łeb wyciągnę i jeszcze nahaje: przyłożę! Zeferino! Dalszy upór nie był wskazany i Zeferino, aczkolwiek niechętnie, wylazł ze swojej kryjówki. Antek widział go, jak podchodził do swego chlebodawoj ostrożnie i z obawą. Patron rzucił się kii niemu wymachując zaciśniętl pięścią i ziejąc stekiem przekleństw. To nie był człowiek, ale rozjuszonj bestia. Antek zrezygnował z obserwacji dalszego widowiska. Na ścianie, tui nad jego głową wisiał poszukiwany winczester. Chwycił go drżącą dłonif ściągnął zapasową koszulę, którą dostał od Klimeckiego, oraz kilka innych szmat i wszystko począł ładować do woreczka. — Rzuć to! — nagle przerwał mu Zeferino. — Patron cię potrzebują — Czego chce? — Pojedziesz z nim na poszukiwanie rabusiów. — Nic mnie to nie obchodzi! Nigdzie nie pojadę! Zabieram się stąd I koniec! — Tylko bez głupstw! Samowolnie nigdzie stąd się nie ruszysz, bJ patron każe cię oćwiczyć. Zrozumiałeś? Idź, czeka na ciebie. Antek poszedł i poprosił o natychmiastowe zwolnienie z pracy. Majj nawet nie chciał o tym słyszeć. Przeciwnie, skrzyczał go jeszcze! nawymyślał od głupich gringów. Nareszcie kazał mu sposobić się dJ pościgu, który zamierzał poprowadzić za rabusiami. Parobcy już siodłali konie i Antek miał akurat tyle czasu, by wpaść do kuchni i złapać coś ni ząb, bo wygłodniały był jak pies. Bandeira na czele kilku peonów wyruse 64 w stronę Uruguaiany, w nadziei, że tam dopadnie koniokradów. Inni popędzili co sił na Alegrete, Ouarai, Itaqui i do dalszych okolic, jako jedynych możliwych miejsc, którymi mogli przeciągnąć ze zrabowanymi końmi złodzieje. Antek i Pacheco mieli udać się w step razem z majorem, który pragnął osobiście przekonać się o rozmiarach strat. — Zabieraj pistolet i tamtą pukawkę — wskazał na winczester pacheco. — W drodze może się przydać jedno i drugie. W tym momencie ukazała się przechodząca Alvina. Pacheco przywołał ją do galponu. Na widok Antka zatrzymała się niezdecydowana. — Co, boisz się gringo"! — zaśmiał się Pacheco. — To jeszcze dziecko. — Słuchaj — zwrócił się do Antka — wyjdź na chwilkę, bo chcę się pożegnać z dziewczyną. Widzisz — dodał tonem usprawiedliwienia — człowiek nie wie, czy wróci cało. Antek, wychodząc, widział skierowane na siebie uporczywe i ciekawe spojrzenie Alviny. Uśmiechnęła się nawet do niego. W kilka chwil później we trzech pędzili galopem przez pampę. Major uzbrojony był jak na wielką wyprawę. Za pasem miał ciężki rewolwer kalibru 44, kordelas w srebrnej pochwie, na głowie duży kapelusz, obszyty na załamaniach cienką skórą, na szyi jedwabną chustę i bombasie wpuszczone w pomarszczone cholewy oraz ostrogi o dużych brzęczących rozetach. Pacheco również pobrzękiwał ostrogami, które tym razem miał umocowane do skórzanych butów, w jakie zaopatrzył się na tę drogę. Poza tym zabrał także rewolwer bębenkowy i pokaźnych rozmiarów fakon. Kapelusz spadł mu na plecy i chwiał się poruszany pędem powietrza. Wszyscy trzej mieli wygląd wojowniczy, groźny i chyba właśnie to napełniało Pachekę animuszem. Co chwila spoglądał na Antka z uśmiechem na szerokiej twarzy i cieszył się na cały głos: — Będzie pukanina, oj będzie! — Wierzysz? — dopytywał się Antek, któremu w głowie nie mogło się pomieścić, by mogli dopaść koniokradów. — Zobaczysz! Zalejemy im sadła za skórę!... Major nawet nie obejrzał się na młodzików, jakby ich wcale nie było. Zuł w sobie wściekłość i ze wszystkich sił złorzeczył niedołężnym peonom. Nie znał rozmiarów straty i to go najbardziej gnębiło. Nosił się z zamiarem wyprawienia żony z córkami do miasta, a to wymagało przecież pewnych kosztów. Liczył, że będzie je miał z czego pokryć, a tu taka niespodzianka! 65 Dziewczęta dobiegały wieku zamążpójścia i należało im to umożliwić. Najodpowiedniejsze warunki ku temu mogły znaleźć jedynie w mieście. Początkowo myślał o Porto Alegre, nawet miał już gotowe pewne plany,; ale wskutek przegranej jego kandydata wszystko odmieniło się na niekorzyść. Zdecydował się tedy na Uruguaianę. Wprawdzie nie było to miasto stołeczne, ale jednak posiadało swoje zalety. Raz, że nie leżało daleko, po drugie — na granicy argentyńskiej. Miał w Argentynie powiązania rodzinne, mogły one się przydać córkom. A poza tym z Uruguaiany bez trudu można dotrzeć do Buenos Aires. A tam — wiadomo — inny świat. Valentim oczekiwał majora z duszą na ramieniu. Spodziewał się, żej runie na niego jak burza z piorunami — bo przecie nikt inny jak tylko on był odpowiedzialny za sprawność peonów i całość stadniny. Tymczasem Mendonsa zdążył już przez drogę nieco ochłonąć i teraz wypytywał o wszystko głosem chłodnym i zrównoważonym. Wreszcie skupił całą swoją uwagę na dokładnym prześledzeniu tego, co pozostało ze śladów końskich kopyt. Była to żmudna i wyczerpująca praca. Spośród gmatwaniny odcisków wyłoniły się ślady podkucia, które nie należały do koni majora, i Wiodły one w kierunku Alegrete. Skierowali się tedy w tamtą stronę we! czterech: Mendonsa, Antek, Pacheco i Valentim. Po kilkunastu kilome-1 trach wydostali się na szlak wiodący z Alegrete do Quarai, miasteczka leżącego na granicy urugwajskiej. Nie mieli wątpliwości, że koniokradyj ciągnęli właśnie na Urugwaj. Doskonale obeznany z miejscowymi warun-i kami, jak również i zwyczajami złodziei, major wiedział, że jego konie zostaną przerzucone przez granicę nie w miasteczku, ale bokiem, gdzieś mało uczęszczanym szlakiem. Przeprawa przez rzekę powinna nastąpić w miejscach obfitujących w brody łatwe do przebycia. Lecz nie znając tych; miejsc trudno było przeszkodzić przeprawie. Z rzadka mijani ludzie nie potrafili udzielić żadnych konkretnyca informacji. To denerwowało majora, klął i naglił do pośpiechu. Dopiera napotkany jakiś peon objaśnił ich, że widział na drodze tabun koni] pędzonych przez pięciu jeźdźców. Z dalszych informacji wynikało, żi zarówno jeźdźcy, jak i pędzone konie byli strasznie zdrożeni. Wiadomość ucieszyła majora. — Nie ujdą nam! — zapewniał siebie i towarzyszy. — Dlaczego pięciu? — zastanowił się nagle Antek. — Przecież razem z Camargą powinno być ich sześciu! Major szarpnął cuglami. 66 — Z jakim Camargą? — wrzasnął, jakby go kto źgnął rozpalonym żelazem. Wtedy Antek szczegółowo opowiedział o spotkaniu w stepie i przekazał pozdrowienia od herszta bandy. W majora jakby piorun trzasnął. W pierwszej chwili wtulił głowę w ramiona i przymknął oczy, a potem zatoczył koniem młynka, aż mu kopyta zafurczały. — Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wcześniej? — wrzasnął unosząc harap. Antek umknął w bok i przy tym zwrocie omal nie wypadł z siodła. Major szykował się już do nowego natarcia, gdy raptem zrezygnował. To nie miało najmniejszego sensu. Zacisnął tedy zęby i warknął z wściekłością: — Prędzej! — Dokąd? — zdumiał się Valentim. — Na estancję\ Konie cwałowały pełnym galopem, aż kurz podrywał się spod ich kopyt. Antek zrównał się z Pachekiem. — Co za giez go uciął? — Patronat U niego to zwyczajne. Kiedy człowiek najmniej się spodziewa, oh wyskakuje z jakimś nieoczekiwanym pomysłem. Tak jest i teraz. Widocznie coś sobie przypomniał. — Ciekawe co? — Niebawem się dowiesz. — Czy między patronem a Camargą zaszło kiedy coś poważnego? — Czy zaszło? A jakże! To ty nic o tym nie wiesz? — A skąd, jeżeli nikt mi nic nie powiedział! — Poczekaj, ja ci powiem. Ale nie teraz. Patron ma dobry słuch, jak posłyszy, o czym mówimy, to gotów się wściec. Na estancję wrócili późno w nocy. Tu wybuchła nowa bomba. Ulubiona córka majora, Araci — znikła z domu! Zakomunikowała mu to jego własna żona przez ledwie uchylone drzwi, które zaraz zaryglowała od wewnątrz. Major naparł na nie całym ciałem, ale dom posiadał budowę masywną, drzwi były okute żelazem, wszystko opatrzone przezornie celem przetrzymania niespokojnych czasów, jakie przewalały się nad tą częścią kraju. Mendonsa wołał na pomoc peonów, ale nikt się nie pojawiał. — Jak to się stało, do jasnej cholery? — darł się przez zamknięte drzwi. — Nie wiem — mówiła żona z drugiej strony. — Wyszła po obiedzie do ogrodu i więcej nie wróciła. Alvina widziała ją rozmawiającą z Camargą. Widocznie z nim... — Spodziewałem się tego! — ryczał major jak rozjuszony tur. Dyszał ciężko i na chwilę odjęło mu mowę. Nie wiedział, gdzie się znajduje, i spoglądał przy świetle kaganka na poczerniałe wiekiem drzwi. Wreszcie ochłonął i począł mówić spokojniejszym tonem: — Teraz widzę, że kradzież koni była jedynie pretekstem do wyciągnięcia mnie z estancji. Chodziło mu tylko o Araci. Ale — dodał z pogróżką — jeszcze go dostanę. — A, co będzie z Araci? — dał się słyszeć zaniepokojony głos żony. — Otwórz drzwi! Nie mogę krzyczeć w nieskończoność... I tak już ochrypłem — poprosił major. Gdy go wpuściła, usiadł ciężko na otomanie. Czuł się zmiażdżony — dwa ciosy równocześnie! Było to za dużo nawet na tak silnego człowieka jak on. Wsparł ręce na kolanach i opuścił głowę, wbijając spojrzenie w podłogę. — Araci? — warknął nagle. — Nahajami skórę jej spiszę i do klasztoru oddam! — Nie opowiadaj głupstw! Przecież to twoja własna córka! — Córka nie córka, a karę ponieść musi! — A co, jeśli... nie będzie już sama? - Wszystko jedno, oddam do zakonnic! Rozdział IV 1 Przez kilka następnych dni major chodził jak struty. Nie odzywał się do nikogo, nawet przestał wydawać rozkazy, wyglądało na to, że nic go już nie obchodzi. Od rana do wieczora spędzał czas w hamaku pod drzewem cinamomo, kryjąc twarz przed ludźmi pod szerokim rondem kapelusza. Domyślano się — zresztą nie bez racji — że więcej bolała go ucieczka córki niż strata koni. Była to dla niego zniewaga nie do zniesienia. Żona chodziła koło niego cichutko na palcach, a służba omijała z daleka. Jedynie Zeferino miał prawo przystępu, ale i on nie nadużywał tego przywileju. Dwa, trzy słowa i zaraz się ulatniał z młodzieńczą niemal energią. Później chodził między peonami nadęty jak paw, szczycąc się swoją „odwagą". Poza tym życie na estancji toczyło się trybem normalnym, ustalonym jeszcze przez przodków majora. Kończono właśnie ujeżdżanie nowej partii koni. Chodziły one pod Bandeirą jak w cyrku, gotowe i posłuszne na każdy jego sygnał. Antek asystujący przy ujeżdżaniu nie mógł wyjść z podziwu dla tych nieposkromionych do niedawna zwierząt, które obecnie szły posłusznie do wyciągniętej dłoni ujeżdżacza, wyjadając z niej ziarna kukurydzy. — Koń niekiedy wierniejszy jest człowiekowi bardziej niż pies — mawiał do niego Bandeirą. — Uniesie go przed niebezpieczeństwem, a jak zajdzie potrzeba, to i obroni. Sam byłem świadkiem, jak koń rzucił się z kopytami na wroga swego pana i stratował go na śmierć. — W jaki sposób takie zwierzę może wyczuć, kto wróg, a kto przyjaciel? — Trudno to wytłumaczyć. Najprawdopodobniej posiada jakiś dodatkowy zmysł, którym się kieruje. Muszę wyznać, że sam nie wiem. Wiem tylko tyle, że koń jest zwierzęciem rozumnym, posłusznym i wiernym. Bez wątpienia Bandeirą znał się na koniach lepiej niż ktokolwiek inny. Lata przy nich spędzone nauczyły go niejednego, pozwoliły być może odkryć tajniki duszy zwierzęcej, niedostępnej dla zwykłego śmiertelnika. 69 Umiał wkraść się do serca zwierzęcia, zaskarbić sobie jego sympatię i pozyskać przyjaźń. Jak to robił, bo chyba nie samym ujeżdżaniem do tego dochodził, nie chciał zdradzić. Twierdził jedynie, że każdy powinien sam szukać klucza do duszy czworonoga. Więc Antek począł podglądać i śledzić Bandeirę. Doszedł wreszcie do przekonania, że amansador albo sobie kpi z niego, albo rzeczywiście posiada jakieś swoiste nikomu nie znane sposoby. Z podglądania ostatecznie nic nie wyszło, bo major w końcu jakoś przyszedł do siebie i ponownie rozpoczął wydawać rozkazy. Któregoś dnia zamiast iść normalnie do swego hamaka pod drzewem, jak zwykł był to czynić, gdy układał dzień pracy, krzyknął w kierunku żony: — Możecie zbierać się do drogi! Widocznie było to umówione już wcześniej i oczekiwano tylko hasła z jego strony, gdyż zaraz zaczął się na estancji niezwykły ruch. Służba biegała nerwowo we wszystkich kierunkach, dziewczęta usługujące na pokojach nawoływały się piskliwie, smarowano osie wysokich karos, ładowano skrzynie, a bambusowe kosze wypełniano bielizną i pościelą. Jednym słowem ruch taki, jak gdyby na estancję spadła gorączka wyludnienia. — A to co takiego? — zastanawiał się głośno Antek. — Patron wyprowadza się stąd na stałe? — Wyprawia żonę i córki do Uruguaiany — objaśnił go Pacheco. — Obawia się widocznie, by jakiś inny Camargo nie sięgnął po resztę córek. Każda chętnie by się ulotniła spod ojcowskiej twardej ręki, słówka nie pisnąwszy. Jak sam widzisz, te młodsze ładniejsze są od Araci i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby znalazł się na nie jakiś amator. Lecz obawiam się, że major nie przeżyłby takiego dyshonoru! — A co właściwie zaszło między majorem a Camargą? Obiecałeś mi coś opowiedzieć na ten temat i jakoś nie mogę się tego doczekać. Chyba nie zapomniałeś? — Nie, nie zapomniałem. Po prostu nie było jak, zawsze ktoś się kręci i podsłuchuje, a ja nie chciałbym, by to doszło do uszu patrona. Otóż przed dwoma laty Camargo starał się o rękę Araci. Ponieważ kandydat ma jakieś związki rodzinne z Freitasem, major mu odmówił. Tym bardziej, że w owym czasie starał się o rękę Araci niejaki Taborda, na którego pomoc w wyborach tak bardzo liczył nasz patron... — Taborda? — zakrztusił się Antek. I nagle poczuł, jak po całym jego ciele przechodzą zimne dreszcze Wszystkiego mógł się spodziewać, tylko nie wzmianki o komisarzu. — Tak jest, komisarz w Jaguari. Major dawno by już ją wydał za niego, ale ona się uparła i zagroziła, iż wpierw się otruje lub pchnie nożem, niż wyjdzie za Tabordę. Camargo zaś, miał zapewnić, że dziewczynę — gdy zajdzie tego potrzeba — weźmie siłą, co właśnie zrealizował. Niezależnie od tego między rywalami istnieją jakieś zadawnione porachunki, ciągnące się od czasu, gdy obaj razem służyli w wojsku. O co właściwie im idzie, tego nikt nie wie, ale po cichu mówi się, że wtedy także im poszło o jakąś kobietę. Antek już nie słuchał dalszych wyjaśnień Pacheki. Był wstrząśnięty. Cień Tabordy znowu pojawiał się nad nim, jak chmura gradowa. Jeszcze przed chwilą gotów był uważać Tabordę za złe wspomnienie, wierzył, że nazwiska jego nigdy więcej już nie posłyszy, a oto pojawia się ono ponownie jak złowrogie fatum... Lecz chłopak nie miał więcej czasu na rozważania, gdyż Zeferino przystąpił do popędzania ociągających się ludzi. Wynoszono ciężkie skrzynie i pokaźne toboły, majorowa strofowała dziewczęta, a patron pokrzykiwał. Trzy dni trwały przygotowania do drogi. Nareszcie wozy były już załadowane, a w zagrodzie stała nowa partia ujeżdżonych koni. Dwóch parobków kręciło się koło wierzchowca majora. Stał już osiodłany, żuł wędzidło, strzygł uszami i machał ogonem, gdy sprawdzano jego podkowy. Wszystko wydawało się być w porządku. Major dał Zeferinowi ostatnie polecenia i dosiadł rumaka. Na wozach, we wgłębieniu między tłumokami siedziały żona i córki. Na ich obliczach malowało się zadowolenie, a oczy patrzyły ciekawie. Kończyła się dla nich nuda i pustka, odcięcie od świata i nieznośna powszedniość życia na estancji. W mieście czekało ich nowe życie. Pod wyrazem „nowe", rozumiały: bale, spotkania, wizyty, przyjęcia, znajomości, młodzież... No, a w końcu — ożenek! Dziewczęta szczerze zazdrościły siostrze. Podziwiały jej odwagę, chytrość, a przede wszystkim — milczenie! Do tego kroku przygotowywała się zapewne od dłuższego czasu, a przecież nie zdradziła się ani słówkiem, ani najmniejszym gestem. Postępek Araci wydał się siostrom normalny. Podobne sprawy, jak porwanie czy ucieczka z rodzicielskiego domu, zdarzały się na stepie często, niemal stały się zwyczajem i weszły w tradycję. Teraz Araci miała swój własny dom, męża i nie musiała się obawiać głosu gniewnego ojca albo karcących upomnień matki. Przyznawały, że Camargo był przystojnym, Postawnym mężczyzną, jeśli wierzyć plotkom, posiadał gdzieś na wschodzie własną estancję. 71 — W drogę! — rozkazał major. Ruszyły wozy, za nimi major i paru parobków. Kiedy oddalili się spory kawałek drogi, rozwarto wrota i z zagrody wysypały się ujeżdżone konie. Bandeira i trzech peonów pokłusowało za nimi. Wyciągnęli się w długiego węża i pomknęli na zachód. Niebawem cała kawalkada znikła w chmurze pyłu. — Przynajmniej teraz człowiek sobie odetchnie — powiedział Pacheco do Antka. A było tu już nie do wytrzymania. — Zaraz ci dam wytchnienie, ty leniu! — zawołał przechodzący Zeferino. — Robota cię czeka... — Robota swoją drogą, ale jakaś mała zabawa, sądzę, nikomu by nie zaszkodziła. — Patrzcie! Jeszcze patron nie znikł mu z oczu, a on już o zabawie myśli. — Czy to komu szkodzi? Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, kiedy to mieliśmy ostatnią zabawę. Chyba bardzo dawno, inaczej bym coś zapamiętał. — No, no!... Mimo tych pomrukiwań z miny Zeferina wynikało, że wcale nie jest przeciwnikiem małej zabawy. Sam usiadłby z ochotą w kącie galonu z simaronem w ręku, aby pogapić się na pary wirujące w takt muzyki. — Więc jak? — dopytywał się natarczywie Pacheco. — Będzie potańcówka czy nie? — Aha, żebyś później się biesił! Znają cię wszyscy. O byle co skaczesz ludziom do oczu i później są tylko kłopoty z twego powodu. Tacy narwańcy jak ty w ogóle nie powinni myśleć o żadnej zabawie. A jeszcze gdyby major się dowiedział!... — Daję słowo, że nikt nie będzie miał ze mną kłopotu. Wystarczy? Nie? A więc przysięgam! Uprzątnięto galpon z niepotrzebnych gratów i przystrojono go palmowymi liśćmi. Po kątach rozstawiono bambusowe gałęzie, mające imitować autentyczny szałas wiejski. Z rupieciarni wydobyto długie sznury z umocowanymi na nich chorągiewkami w tęczowych kolorach, które rozciągnięto od ściany do ściany. Posługiwano się tymi proporczykami od lat przy każdej uroczystości, a przede wszystkim w Noc Świętojańską, 72 letóra zawsze miała charakter zabawy ludowej. Palono wówczas ognie, strzelano z rac, puszczano baloniki i raczono się pieczonymi orzeszkami piniorowymi. Krążyły także kubki z grzanym winem, przyprawianym na takie okazje pomarańczowymi skórkami, goździkami i imbirem. Była także muzyka, tańce i śpiewy. Teraz, co prawda, daleko jeszcze było do św. Jana, ale nieobecność majora i jego rodziny stwarzała również wspaniałą okazję do zabawienia się hucznie i wesoło. Najwięcej uwijał się Pacheco. Miał w tym swój interes. Zwierzył się Antkowi na ucho, że Alvina dziś właśnie obchodzi swoje urodziny, chciał więc sprawić jej przyjemność i niespodziankę. Nie ulegało wątpliwości, że pragnął wkraść się tą drogą do jej serca i zawładnąć dziewczęcymi uczuciami. Dlatego biegał, znosił, rozwieszał i uzgadniał. O zmroku pośrodku klepiska w galponie rozniecono duże ognisko. Nie za duże jednak ze względu na słomiany dach, który acz wysoki, przecie mógł się zająć od byle iskry. Do żaru przystawiono żelazny czajnik z wodą na amargo. Wkrótce poczęli się schodzić mieszkańcy estancji — parobcy, ich żony, córki i dzieci. Było ich sporo, bowiem major zatrudniał u siebie ponad setkę ludzi. Przysiadano na stołkach i ławach wzdłuż ścian, a gdy zabrakło miejsc, każdy kucał gdzie popadło. Ten i ów dobywał zza pasa nóż lub sztylet i skrobał nim koniec tytoniowego sznurka. Zaraz też poczynały krążyć gadki o stepowych nowinkach i dawno przebrzmiałych wydarzeniach. Muzykantów znalazło się dwóch — harmonista i gitarzysta. Zajęli przygotowane dla siebie miejsca w przeciwległym końcu_ szopy i od razu zabrali się do dzieła. Ten i ów zerkał ku grupie dziewcząt, stojących u wejścia i chichoczących między sobą w sposób objawiający nieśmiałość i jakby zażenowanie. Ale to należało do dobrego tonu. Uczynił się ruch dopiero, gdy pojawiła się Alvina. W pukle Uemnych włosów wpięła dwa białe kwiatki, które miały wyróżniać i podkreślać jej urodę. Cienka sukienka uwypuklała jej kształty, co sprawiło, że gdy weszła, wszystkie spojrzenia skierowały się na nią. Na estancji ładnych dziewcząt nie brakowało, ale ona przyćmiewała wszystkie urodą. Zagrano akurat jandango, ktoś pociągnął Alvinę do tańca i natychmiast wokół ogniska zawirowało i zafurczało, jakby wicher wpadł do galponu i zawinął młyńca. Śpiewano i wybijano takt klaskaniem w dłonie. Gitarzysta szarpiąc struny, wyśpiewywał sennym nieco głosem: Mocą bonita e veneno, Mata tudo ąue 'e vivente. 73 Embebeda as criatura, Tira vergonha da gente... Antek, wciśnięty w kąt koło Zeferina, z zaciekawieniem obserwował toczące,się kołem pary. Czegoś podobnego jeszcze nie widział. Pacheco wywijał Alviną jak piórkiem, tylko sukienka się za nią unosiła, jakby ją wiatr podwiewał. Za każdym razem, gdy się ukazywały jej kształtne nogil powyżej kolan, rozlegały się oklaski, okrzyki i wiwaty. Gitarzysta mimo niepozornego wyglądu miał ładny, melodyjny głos i] Antek przysłuchiwał się jego śpiewowi z przyjemnością. Było to jegoj pierwsze spotkanie z tymi ludźmi w tak szerokim gronie, z muzyką if śpiewem. Same tańce wywarły na nim duże wrażenie. Otwierał się przed! nim nie znany dotychczas świat, świat melodii, poezji i piękna. Chwilami zdawało mu się, że śni. Mrugał oczami, przecierał je i patrzył. Wprawne palce grajka dobywały z instrumentu harmonijne dźwięki i pieśń leciała dalej: Poprzez pampę wieją wiatry Słyszę tętent licznych koni — Choć los pędzi mnie daleko, Nie zapomnę nigdy o niej! Pieśń dotyczyła stepu, życia gaucha, rozległych równin, nieogarniętych pustkowi i łagodnego nieba, rozciągającego się szeroko od horyzontu do horyzontu. Jakiś bezimienny poeta zawarł w niej tęsknotę samotnego wędrowca, czy wojownika, za opuszczoną dziewczyną. Tak melodia, jak i słowa pieśni chwyciły Antka za serce. Dał się porwać marzeniom i spojrzał oczyma wyobraźni w głąb własnej duszy. Jakoś to wszystko, co go otaczało, pasowało do jego usposobienia. On, syn polskich łąk i pól, wyrwany przez los z dzikiego lasu i rzucony na bezkresnej równiny pampy, czuł się dobrze i swojsko w tym nowym dla siebie świecieJ Prawda, wspominał często to, co pozostało za oceanem, aczkolwiek czas i odległość zacierały z wolna tamte obrazy. Wspominał również Jaguari. Jakże chętnie by teraz wrócił tam, bodaj na chwilę, aby spotkać się z Klimeckimi, pogawędzić z Capriglionem ? porozmawiać ze Stellą. Nagle drgnął, przed nim stała Alvina z uśmiechem na ustach, z błyszczącymi oczyma. Pociągnęła go za rękę. 74 — Chodź, potańczymy!... Cały zapłoniony jak dziewczyna, niezgrabnie drepcząc, znęcał się niemiłosiernie nad jej bucikami, popychał ją i szarpał, sam będąc n0pychany przez innych i pozwalał wciągać się w wirujące koło tańczących par. Kroplisty pot zalewał mu twarz i spływał po plecach, przeżywał w sobie mękę nieporadności i onieśmielenia. Zdawało mu się, że wszystkie spojrzenia spoczywają na nim, że słyszy złośliwe szepty pod swoim adresem, że staje się obiektem zjadliwych uwag i docinków. Pragnął, aby ziemia rozstąpiła się i pochłonęła go. Alvina, widząc nieporadność chłopaka, postępowała sobie z nim bezceremonialnie. — Coś taki niemowa, zapomniałeś języka w gębie? Nogi masz sztywne jak kołki! Uginaj je w kolanach i rozstawiaj szerzej, nie bój się, nic ci się nie stanie. No, obracaj się żywiej, śmielej! Ciapa z ciebie! Nie. odsuwaj się tak ode mnie, przecie cię nie ugryzę!... — Co powie Pacheco? — Nie martw się o to. — Nie martwię się, ale wiem, że będzie na mnie zły. — Nie ukąsi cię. — Wiem, ale jakoś nie wypada. — Co nie wypada? — Przecież jesteś jego dziewczyną. — Dlaczego tak myślisz? — Widziałem, całował ciebie... Alvina zaśmiała się długo i dźwięcznie. — A czy to nie wolno się całować? Gdyby każdy pocałunek zobowiązywał do czegoś, to w tej chwili co najmniej sześciu chłopaków powinno sobie rościć do mnie pretensje. — Słyszałem, jak Pacheco mówił, że jesteś jego dziewczyną. — Te same pretensje rości sobie Amilcar, Rezende i kilku innych. Jak chyba zauważyłeś, wszyscy lubią mnie, ale ja lubię ciebie — powiedziała patrząc mu prosto w oczy. Zmieszał się pod jej spojrzeniem. — A wiesz dlaczego? — Bo jesteś jakiś inny niż wszyscy. Potrafisz być uprzejmy, nie narzucasz się, nie opowiadasz głupstw. Oj! — syknęła nagle z bólu. — Przepraszam. Ale tak tu popychają, że nie mogę się ruszyć, żeby ciebie nie nadepnąć. Nie przyciskaj mnie tak mocno, bo ci palce u nóg tak zmaltretuję, że chodzić nie będziesz mogła przez dwa tygodnie. — Nie obawiaj się o to, stopy mam wytrzymałe. A trzymać cię muszę 75 mocno, bo inaczej gotów jesteś uciec. Widać to po tobie. Chyba jestel nietutejszy? — Zgadłaś. — Wcale nie zgadłam, tylko czytam to w twoich oczach. Są jakieś inne! nikt nie ma takich! Chciałabym czasem z tobą porozmawiać, ale ty, niJ wiem czemu, uciekasz przede mną. Powiedz, boisz się mnie? Dalszego ciągu już Antek nie słyszał. Poczuł czyjeś silne popchnięciel zatoczył się i wypadł z koła tańczących jak z procy. Zanim się obejrzał, jui czyjaś dłoń trzymała go twardo za kark, popychając ku wyjściu. Na "^?? "adają tutaj o tobie. Nie chciałbym, by to doszło d0 -? Z %S*~-i -** - * -* t *-*; zadawać me myślę. Jeszcze mogłabym - dodała wyzywająco - z tobą, ale wp,erw musielibyśmy dojść do porozumienia. Wvbuch ten oszołomił Antka. ? Wiem i wszyscy wiedzą tak samo, że czyhasz na smierc starego, by wszystko po nim objąć. I nie miałabym nic przeciwko temu, gdybyś ? też i o mnie. Możesz mieć we mnie najlepszego sprzymierzeńca i przyjaciela, tylko daj mi nadzieję, ze... będziesz mo ! Tpo^H na wariatkę i odwrócił się na pięcie. Słyszał, jak syczała za ^SffidK! nienawidzę!... Zapamiętaj sobie, co mówię: gorzko pożałujesz!... 2 Gdy Antek zastanawiał się, kogo by pchnąć konno do Jenancia z wiadomością o jej córce, otrzymał polecenie stawienia się przed uarayem. Startznadow 1 się w dużym pokoju, zwanym pokojem gościnnym. sleTział w leżaku trzymając tykwę w ręku, a obok na podłodze stała chaleira z gorącą wodą. - Może się napijesz? . - Nie dziękuję. Przed chwilą miałem rozmowę z AWiną. - Ach to anioł nie dziewczyna! - powiedział Hiszpan w uniesieniu -Jak ona garme się do pracy i o wszystkim pamięta! Inna na jej Teiscu na pewno by się brzydziła starego, a ona wcale! Pierze czyści, Tprląta wszystko podjdo ręki. Czy to nie jest zadziwiające? Nie wiem, ^^??. jest pracowita jak mało kto i nie tylko wypełnfa swoje obowiązki, ale zdawałoby się, że szuka dodatkowych. Ale 120 mam z nią kłopot — wyznał Antek, przeświadczony, że nie powinien ukrywać przed starym niczego. Garay spojrzał na niego filuternie. — Czyżby? Nie sprzyja ci? Bo trzeba przyznać bezstronnie, że bestyjka jest ładna i warta zachodu. Jeżeli sam sobie nie umiesz radzić, to wątpię, czy czyjaś pomoc może tu cośkolwiek zdziałać. — Sprawa wygląda odwrotnie. Alvina wbiła sobie do głowy, że musi mnie zdobyć. Ja mam swoją dziewczynę, ale jej wcale to nie obchodzi. Sprawa jest nieprzyjemna, tym bardziej że kocha się w niej niejaki Pacheco. Wszystko jest proste i zrozumiałe dla ludzi normalnych, lecz ona uparła się jak rozkapryszone dziecko i pragnie postawić na swoim. Tu Antek opowiedział drobiazgowo o wszystkim, co zaszło na zabawie między nim a Pachekiem, i o tym, że w Jaguari oczekuje na niego Stella. Zresztą przyrzekł Stelli, że poza nią samą nikim więcej się nie zainteresuje. Niby takie przyrzeczenie to drobiazg, ale on nie ma najmniejszego zamiaru sprzeniewierzać się danemu słowu. — Phi! — parsknął Hiszpan. — To ci dopiero kłopot!... Dziewczyna sama się naprasza, a ty — nic! Wyjątkowy okaz mężczyzny! Ale to głupstwo, porozmawiam z nią przy najbliższej okazji. Nie, nie bój się, nie skompromituję cię. Uczynię to w sposób okrężny, by niczego się nie domyśliła. I przy sposobności naraję jej jakiego chłopaka z fazendy, bo tych tu nie brakuje. Jeżeli oboje zechcą, postaram się ułatwić im życie... Ale — pogładził wąsa — są to sprawy, które będzie można załatwić później. Teraz mam do ciebie prośbę. W kuchni siedzi peon, którego Alvina częstuje kawą. Przysłał go tu Alcebiades Figueiredo de Farias, mój kum i serdeczny przyjaciel, z takich, na których możesz liczyć w każdej potrzebie. Pojedziesz z owym peonem do niego i dowiesz się dokładnie, o co mu chodzi. Bo z gadaniny peona niczego nie można się domyślić. Wybrał sobie kiepskiego posła... — Jak długo mam się tam zatrzymać? — Tak długo, aż dowiesz się wszystkiego. Droga wiodła przez pampę. Posuwali się w milczeniu, bowiem posłaniec nie wykazywał najmniejszej ochoty do rozmowy. Był to typ kabokla pochodzącego ze skrzyżowania Portugalczyka z Indianinem. Takich ludzi cechowała zazwyczaj nieufność i podejrzliwość. Wiekowe prześladowania, surowa przyroda i ciężkie warunki, w jakich musieli walczyć o byt, wyrobiły w nich nie tylko odporność na głód i niewygodę, ale także i specjalną psychikę, którą wpierw należało zrozumieć, aby móc trafić do ich duszy. 121 Antek znał tych ludzi. Zdobywając sobie ich sympatię i zaufanie, można było całkowicie na nich polegać. — Kto to jest ten twój patron! — zagadnął go po jakimś czasie Antek. — To dobry człowiek. — Dobry w jakim sensie? — Służby nie bije, nie poniewiera, nie wymaga rzeczy niemożliwych. — Wygląda zatem na rozsądnego człowieka. A jak żyje z sąsiadami? — Dobrze. — Jesteś skąpy w udzielaniu informacji. __ Patron zabronił rozgłaszania plotek i głupstw. __ Zupełnie słusznie. Jak się nazywa wasza estancjal — Nuporanga. — Wszak to jest gdzieś po sąsiedzku z majorem Mendonsą — powiedział Antek z pewnym niepokojem. — Tak. — Czy twój patron nie miał jakiego zatargu z Mendonsą? — Miał. — Domyślałem się. Jak się czuje po tym incydencie? — Wraca do zdrowia. Antkowi zrobiło się nieswojo. Na pewno los znowu gotuje mu jakąś niespodziankę. Nie poczuwał się do żadnej winy, ale sam fakt znajdowania się po jednej z antagonistycznych stron narzucał konsekwencje wynikające z zatargu. Czuł mrowienie na plecach. Co począć — zawrócić do Taquari czy jechać w innym kierunku, rezygnując ze wszystkiego? A może wracać na „s\|oje"? Zły na siebie i na wszystko spiął konia i pomknął jak wicher. Zdawało mu się, że bieg konia i pęd powietrza przywrócą mu równowagę. Lecieli tak dłuższy czas, aż wreszcie kaboklo zwrócił mu uwagę: — Szkoda koni. I tak zdążymy na czas. — Jak ci na imię? — Francisco. Wołają mnie Chico. — Słuchaj, Chico, skąd pochodzisz? — Jestem tutejszy. Urodziłem się na stepie, patron przygarnął mnie i dał pracę. — Jesteś zadowolony ze swego losu? — Jakżeby nie! Mam dach nad głową i nie chodzę głodny! Antek zastał Fariasa leżącego na tapczanie. Na widok wchodzącego 122 uniósł się trochę i ze zmarszczonym czołem przyglądał mu się przez dłuższy czas. Wreszcie twarz mu się rozjaśniła. — My się chyba znamy? Zdaje się z Itupeva, prawda? — Prawda — powiedział Antek otwarcie, czując, że nie powinien kłamać. Znajdował się pod opieką Garaya. — Co słychać u Mendonsy? — Nie wiem. Nie pracuję już u niego. — A co, dosolił ci? — Nie. Sam go opuściłem. — I słusznie uczyniłeś. U niego nie ma miejsca dla ludzi szlachetnych. Pokazał czerwoną bliznę, biegnącą od czoła przez cały lewy policzek aż do brody. — Widzisz, co mi pozostawił? Wszak byłeś świadkiem i pamiętasz. — Tak, pamiętam. — Jedną nogą byłem już na drugim świecie. Nie znalazłem tam nic ciekawego, dlatego wolałem wrócić. Nie wiem, czy uczyniłem dobrze, bo jak widzisz, jeszcze nie mogę się poruszać o własnych siłach. Niekiedy łomocze mi we łbie, jak w diabelskim młynie. Czasem wydaje mi się, że gdybym dosiadł konia i wyskoczył na step, od razu siły by mi wróciły i w głowie by się uciszyło. Sęk w tym, że sam jeszcze nie mogę się podnieść. A co to byłby za gaucho ze mnie, gdybym się odwoływał do cudzej pomocy? Wstyd tylko i nic więcej! Umilkł i wzrok jego błądził gdzieś ponad głową Antka. Widocznie szukał czegoś w myśli, bowiem marszczył niekiedy czoło i pocierał je dłonią. Wreszcie zapytał: — Co sądzisz o tym wszystkim? — Czy ja wiem!... Nie czuję się powołany do wydawania opinii w sprawach, które są mi nie znane. — Dobrze mówisz! Zaraz widać, żeś niegłupi. To mnie cieszy. I jeżeli Garay darzy cię zaufaniem, sądzę, że ja także mogę ci zaufać. Siadaj tu, koło mnie i porozmawiamy... Farias był nieodrodnym synem tej ziemi i jak każdy gaucho, lubił dużo gadać. Mówienie było odzwierciedleniem jego życia, treścią wypełniającą całą egzystencję. Antek skupił uwagę i słuchał. Z opowiadania wynikało, że niegdyś obaj — Farias i Mendonsą — byli do tego stopnia zaprzyjaźnieni, że jeden za drugiego był gotów skoczyć w ogień. Pomagali sobie wzajemnie, gdy tylko zachodziła potrzeba, 123 w sprawach prywatnych i politycznych. Wszystko szło pięknie i byłoby może szło dalej, gdyby nie ostatnie wybory, które ich rozdzieliły- Stan Rio Grandę do Sul, zresztą jak wszystkie jednostki unii brazylijskiej, cieszył się dużą swobodą. Jego ludność wybierała własnego gubernatora, parlament stanowy i władze municypalne. Tak ukonstytuowany rząd w ramach autonomii prowadził własną politykę, odpowiadającą interesom obywateli stanu. W ostatnich wyborach o fotel gubernatorski ubiegało się dwóch kandydatów: Antonio Herculano Saraiva i Anibal Secundino Freitas. Pierwszego popierali hodowcy bydła, niektórzy fazenderzy i przemysłowcy. Za drugim, bardziej radykalizującym, opowiedziało się miasto, to znaczy robotnicy i mali właściciele ziemscy. Przez kilka miesięcy toczyła się zajadła kampania wyborcza. Na wiecu w Uruguaiana major Mendonsa oświadczył publicznie, że prędzej wyrosną mu włosy na dłoni, niż Anibal Secundino Freitas wejdzie do pałacu gubernatora w Porto Alegre. Alcebiades Figueiredo de Farias, który poczuwał się do dalekiego pokrewieństwa z drugim kandydatem, w zapale wyborczym rzucił wyzwanie: — Stawiam setkę koni przeciwko pięćdziesięciu, że gubernatorem będzie właśnie Anibal Secundino Freitas!... Oczywiście, Mendonsa wyzwanie przyjął i zakład przegrał. Strata pięćdziesięciu koni dla niego nie znaczyła nic, bowiem stać go było na poświęcenie o wiele większe, problem leżał w tym, że zwycięski gubernator obiecał podczas kampanii wyborczej przeprowadzenie kilku reform gospodarczych, które godziły w interesy wielkich hodowców bydła. Świat pracy w mieście domagał się obniżki cen na mięso, było ono bowiem dla wielu nieosiągalne i gubernator zapewnił, że obietnicy dotrzyma z całą pewnością. Stąd niezadowolenie właścicieli ziemskich, pośredników, kupców i właścicieli wielkich przetwórni mięsnych... Antek słuchał cierpliwie, ale im dłużej słuchał, tym mniej rozumiał przyczynę swojej obecności tutaj. Zatarg Fariasa z Mendonsa był jasny i nawet usprawiedliwiony. Jeden, krewniak, więc zainteresowany powodzeniem gubernatora, drugi zaś przegrany i narażony na ewentualne straty przy obniżce cen bydła, ale co on, Antek, miał właściwie z tym wszystkim wspólnego? Zaczynało go to nudzić. — O ile się orientuję, to mój pracodawca, pan Garay, stoi po stronie pana i gubernatora — powiedział wreszcie, by przerwać potok słów. — Swoich sympatii wcale nie ukrywa, ale nawet jest głęboko przekonany, że 124 obecny gubernator zaprowadzi trochę porządku na pampie. Chciałbym jednak dowiedzieć się, do czego ma służyć moja osoba? ; — Jeszcze trochę cierpliwości, a zaraz się dowiesz. Farias poprawił się na tapczanie, zaczerpnął oddechu i mówił dalej: — Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale na stepie zaczyna się już gotować. Co to znaczy? Znaczy to, że hodowcy bydła są niezadowoleni z nałożonych na nich podatków oraz częściowej obniżki cen na mięso. Marzą się im dawne czasy, kiedy nikt ich nie kontrolował, a oni gromadzili olbrzymie zyski. Oliwy do ognia dolewają także przetwórnie mięsne, bowiem podatki także i ich dotknęły. Więc, jak powiedziałem, zaczyna już wrzeć. Z tego gotowania powstają chmury, a chmury mogą spowodować burzę. Burza zaś ponad wszelką wątpliwość zagraża gubernatorowi — może zlecieć z zajmowanego stołka. Tacy ludzie jak Mendonsa zdolni są do wszystkiego. I trzeba wiedzieć, że Mendonsa powraca do dawnej aktywności.W tym, co się dzieje, gra pierwsze skrzypce i kontaktuje się z innymi, takimi samymi jak on, osobnikami. W tej chwili zawiązuje się grupa dawnych kacyków, organizują klub pod nazwą Renovadores da Ordem, to znaczy: Odnowiciele Porządku. Głównym ich celem jest prowadzenie kampanii przeciwko obecnemu rządowi. Klub ten ma zamiar posługiwać się wszelkimi dostępnymi środkami. Jeżeli uda im się obalić gubernatora, to ja, Garay i wszyscy inni, którzy popieraliśmy obecnego gubernatora — jesteśmy straceni! W razie zamieszek czy rozruchów, wyrżną nas jak barany. Panuje tu jeszcze takie prawo, że zwyciężonych usuwa się z drogi. Na zawsze! To samo powinien uczynić również i gubernator. Niestety, to za wielki liberał i idealista! Czy pojmujesz teraz, co mam na myśli?... — Wydaje mi się, że tak. Chodzi o zaangażowanie się Garaya przeciwko polityce opozycji i czynne poparcie gubernatora. — Tak jest. Poparcie pod każdym względem. Jakimi siłami dysponuje Garay? — Nie rozumiem. — Ile ludzi pracuje na fazendzie! — Coś około osiemdziesięciu chłopa, nie licząc dzieci i kobiet. — Wynika zatem, że w razie potrzeby mógłby wystawić zbrojny oddziałek, składający się co najmniej z trzydziestu ludzi. Hm, nie jest to dużo, ale jednak coś znaczy... Wiesz, chciałem napisać w tej sprawie do Garaya, ale zdecydowałem się na posłańca. Pismo to już pewien ślad, a tu na razie trzeba działać bez śladu. 125 — Czy... Czy zanosi się na wojnę? Farias poruszył się niecierpliwie. — Byłoby lepiej, gdyby na wojnę, bo wojna naród łączy, ale gorzej, bo grozi nam rewolucja. A rewolucja dzieli ludzi!... — Czy Garay ma brać w tym wszystkim czynny udział? — Garay jest Hiszpanem, to prawda, ale sądzę, że leży mu na sercu i spokój, i dobro tej ziemi. Antek zastanowił się przez chwilę. — Nie wiem, jakie stanowisko zajmie mój patron, ale jedno jest pewne: ja w tej rewolucji udziału brać nie chcę — powiedział stanowczo. — A to dlaczego? — zdziwił się Farias. — Dlatego, że jestem cudzoziemcem — gringol Przybyliśmy — podkreślił z naciskiem — do Brazylii, by pracować i budować, a nie rujnować. — Pięknie powiedziane, ale bez sensu. Jeżeli chcecie pracować i budować, to musicie zapewnić warunki do takiej działalności. Jeżeli tego nie uczynicie, to szkoda waszego tutaj pobytu. Obrzucił Antka podejrzliwym spojrzeniem. — Spodziewam się, że o tym, o czym tu mówiliśmy, poza Garayem nikt więcej nie będzie wiedział. — Może pan być spokojny. Nie jestem materiałem na zdrajcę! 3 Garay chciwie wysłuchał Antkowej relacji. Przeczytał też pilnie sążnisty list od Fariasa. List naświetlał w ogólnych zarysach obecną sytuację gospodarczą i polityczną, nie poruszał jednak tematów drażliwych, Farias był ostrożny, te ustnie przekazał mu Antek. Po przeczytaniu ponownie wezwał chłopaka do siebie i znowu konferowali długi czas. Wreszcie Hiszpan zamknął się w swoim pokoju na dwa dni, skąd wychodził jedynie na posiłki, a na trzeci dzień miał przygotowane dwa listy, jeden do Fariasa, drugi zaś do Lopesa w Sao Luiz Gonzaga. Z pierwszym natychmiast odjechał specjalny posłaniec, drugi Garay wręczył Antkowi ze słowami: — Jutro pojedziesz do Sao Luiz i doręczysz pismo osobiście człowiekowi, którego nazwisko znajduje się na kopercie. Piszę do niego, by w razie wątpliwości zwrócił się do ciebie po wyjaśnienia. Dlatego nie kryj przed nim niczego — mów wszystko, co wiesz! Sprawa jest najwyższej wagi i nie wolno ci jej bagatelizować. Ponieważ zabawisz w drodze parę dni, możesz 126 już się do niej przygotować. Po drodze nie wdawaj się w komitywę z byle kim, żeby sprawa nie rozniosła się przed czasem. Podróż po stepie nie wymagała specjalnych przygotowań. Trochę wiktuałów na drogę, kapa przeciwko deszczom i woreczek ziarna kukurydzianego dla konia — to wszystko. Reszty należało szukać po zajazdach lub u przygodnie spotkanych mieszkańców. W kuchni, do której Antek się udał po suszone mięso, kiełbasę i chleb, spotkał Alvinę. Powitała go wrogim spojrzeniem. — Lizus! — rzuciła nienawistnie. Nie rozumiał, o co jej chodziło. — Coś nagadał przed patronem na mnie? — Nic takiego, co by nie było zgodne z prawdą — odparł. — Nie zapomnę ci tego! — powiedziała takim tonem, że pożałował swojej szczerości wobec Garaya. Tej nocy spał kiepsko. Prześladowały go niewesołe myśli. Żałował, że nie pozostał w Jaguari. Rano, siodłając konia przyszło mu na myśl, żeby wytłumaczyć się przed Alviną z intencji, jakie nim kierowały. Niestety, zaszyła się gdzieś w kąt i nikt nie mógł jej znaleźć. Pojechał niezadowolony z siebie. Po niedawnym deszczu mróz oszronił pampę, tak że wyglądała jak pokryta cienką warstwą śniegu. Było zimno, więc koń niósł go szybko, parskając kłębami pary. Dopóki słońce wisiało nisko na niebie, podróż była przyjemna. Lecz gdy wzniosło się wyżej, ociepliło się i cały step począł parować od topniejącego szronu. Zrobiło się znowu gorąco. Antek zatrzymał konia, zdjął z siebie grubą i ciężką pelerynę, zwinął w rolkę i umocował z tyłu do siodła. Następnie ruszył dalej. Przyjeździe normalnym szlakiem droga do Sao Luiz Gonzaga wynosiła około dwustu kilometrów, ale kierując się na przełaj, mógł ją skrócić do stu dwudziestu. Postanowił z tego skorzystać. Ruszył tedy w kierunku Sao Francisco de Assis, a stamtąd wprost przez stepy do Santiago i dalej. Koń biegł ochoczo, widocznie zadowolony ze zmiany trasy, bowiem grunt na stepie był trawiasty i twardy. Około południa zerwał się ciepły wiatr, który osuszył pampę. Po drodze Antek spotkał liczne stada bydła, pędzone na zimowiska. Obiad zjadł w towarzystwie kilku pastuchów, którzy poczęstowali go świeżą cielęciną, gorącym simaronem i wskazali dalszą drogę. Wieczorem dotarł do samotnego ransia nad rzeką Itu. Był to szałas Manuela, brata Venancia. Ten chętnie ofiarował gościnę i na wzmiankę o bracie szeroko otworzył drzwi mizernej chaty. 127 — Chata i wszystko, co się w niej znajduje, są do twojej dyspozycji -oświadczył radośnie. Był gościnniejszy, niż pozwalały mu posiadane warunki. Mieszkał tu od wielu lat, zajmując się hodowlą owiec, których miał kilkanaście sztuk. Mógł powiększyć swoją hodowlę, ale obawiał się, że właściciel ziemi, którą użytkował, może wrócić w najmniej spodziewanym momencie i każe mu zabierać się stąd. Miał kiedyś żonę, ale zmarła w sposób głupi i niewybaczalny. Po prostu przebiła sobie stopę na jakimś kolcu, w zaniedbanej ranie wywiązało się zakażenie i — koniec. Siediieli przy ognisku długo w nocy i gawędzili jak dwaj znajomi. Manuel podobny był do swego brata, Venancia, tak samo rozmowny i taki samo życzliwy. Po północy zbudził Antka kąśliwy chłód. Ognisko wygasło, a przez szczeliny w ścianach wciskało się przejmujące zimno. Naciągał na siebie pelerynę i pelegi, lecz z małym skutkiem. Dzwoniąc zębami wciskał brodę między kolana. Natomiast Manuel, zagrzebany w baranich skórach, spał jak suseł. Rano, gdy się rozwidniło, posłyszał jego głos: — Na dworze bielutko! Antek stwierdził, że było bardziej biało niż poprzedniego dnia. Szron pokrywał trawę stepową grubą warstwą. Pobliskie zarośla wyglądały jak ośnieżone kukły. — Chodź — powiedział Manuel — mam ci coś ciekawego do pokazania. Począł kopać łopatą w ruinach, które znajdowały się w pobliżu. Wyglądało to jakby resztki dawnej budowli — dworzyszcza czy fortecy. Mimo przejmującego chłodu spocił się setnie, zanim łopata zazgrzytała o żelazo. Niebawem dobył z ziemi kociołek, z takich, jakie były tu w powszechnym użyciu. Końcem noża podważył pokrywę, pokrytą grubą warstwą rdzy, i Antek ujrzał wnętrze wypełnione aż po brzegi różnymi monetami. — Skarb? — Tak, skarb — potwierdził Manuel. — Trzymam to dla brata. On już wie o znalezisku, tylko nie wierzy, myśli, że zwariowałem. Gdy go spotkasz, powiedz, coś widział na własne oczy. Może ci uwierzy. Jak myślisz, można sobie za to urządzić życie dostatnio czy nie? Antek nie wiedział, ale sądząc po ilości złotych i srebrnych monet uważał, że tak. — Po kim to? — zagadnął. 128 — Dawno — nikt nie pamięta kiedy — była tu estancja Paraiso. Bogata i ludna. Podczas walk Portugalczyków z Hiszpanami spłonęła. Później zrównano ją z ziemą. Widzisz, jeszcze walają się kawałki zwęglonego drzewa — pozostałość z dawnych galponów i zagród. Nikt nie ocalał. Przed śmiercią widocznie ktoś to zakopał i tak pozostało. Odkrycie nastąpiło przypadkowo. Zauważyłem w ziemi otwór i zacząłem grzebać. Pancernika nie znalazłem — musiał umknąć wcześniej — ale za to dokonałem odkrycia, jakiego nigdy bym się nie spodziewał. — Kiedy to było? — Dokładnie nie pamiętam, ale chyba będzie jakieś osiem lat temu. — I cały ten czas siedzisz tutaj, pilnując skarbu? — dziwił się Antek. — Czekam na brata. Zdaje się, że ma dzieci, a ja — nie. Mógłby im zabezpieczyć lepszą przyszłość. — Myśl jest dobra, tylko należałoby się teraz pospieszyć. — Ja również tak myślę, ale z bratem trudno się dogadać. Mówi, że jestem wariatem, tymczasem to on nim jest. Jak go spotkasz, powiedz, że oczekuję go. Powiesz? > — Powiem na pewno. — Może znowu nie uwierzy. Weź kilka tych monet dla siebie na pamiątkę. Jak mu pokażesz, to powinien uwierzyć. 4 Antek* wyszedł od Lopesa w nie najlepszym nastroju. Sytuacja była poważna. Z rozmowy z wojskowym wynikało, że pogłoski o rosnącej sile przeciwników gubernatora były jak najbardziej uzasadnione. Już toczyła się walka. Na razie miała ona charakter polityczny i terenem jej była sala sejmowa, gdzie padały ostre słowa krytyki, wytaczano zarzuty i ciskano kalumnie. Kampania przybierała na sile. Prasa w Porto Alegre, za pieniądze opozycji, poddawała ostrej nagonce i krytyce każde pociągnięcie władz stanowych, każdy dekret był przedmiotem długich i wnikliwych analiz, po to, aby druzgocącymi argumentami zmiażdżyć go i ośmieszyć. Nie dekret, ale gubernatora, jego doradców i pomocników. Zarzucano mu brak kompetencji, przenikliwości politycznej, faworyzowanie popleczników i otaczanie się karierowiczami. To, że z wykształcenia i zawodu był prawnikiem i że w poprzednim rządzie pełnił z dużym powodzeniem urząd dyrektora rolnictwa, nie miało teraz najmniejszego znaczenia, przeciwnie — było powodem do jeszcze większych ataków. Domagano się, by ten 9 — Pampa 129 człowiek, otrzaskany z sądownictwem od lat, wykazywał większą dbałość o sprawiedliwość społeczną. A mając na uwadze jego doświadczenie w sprawach rolniczych, uważano, że winien wskazać środki zaradcze celem uzdrowienia gospodarki stanowej. Jednym słowem — kipiało. <• Bardziej uświadomieni politycy zdawali sobie sprawę, że albo dojdzie do rezygnacji ze strony gubernatora, albo poleje się bratnia krew. Dla ludzi uczciwie myślących i gorących patriotów ta alternatywa była nie do przyjęcia; sam komendant miejscowego garnizonu, Lopes, opędzał się przed tą wizją jak przed koszmarem — lecz był bezradny. Ponieważ chodziło tu o wewnętrzne sprawy stanu, wojsko federalne zastrzegło się, że nie ma zamiaru mieszać się do czegokolwiek. Pozostanie neutralne! Natomiast stanowe siły zbrojne były rozdwojone — część stała wiernie przy władzach, druga natomiast nie kryła swego niezadowolenia z obecnej sytuacji. To właśnie groziło bratobójczą walką. Okazało się, że Lopes nie był specjalnie zaskoczony misją Antka. Sam był wtajemniczony w wiele spraw i niemal codziennie otrzymywał informacje o tym, co się dzieje w promieniu czterystu kilometrów. Przyglądając się walce politycznej, nieraz miał wątpliwości i nie wiedział, po czyjej stronie jest słuszność, ale stał na stanowisku, że władze obrane legalnie powinny mieć oparcie w wojsku. Wiedział, że skarb stanowy jest poważnie nadszarpnięty, a to na skutek rozrzutności poprzedniego rządu, i rozumował, że aby ratować gospodarkę przed załamaniem się, konieczne są radykalne posunięcia w wielu sektorach życia stanowego. Lecz do tego potrzebny był spokój. Miał nadzieję, że gubernator jakoś sobie da radę w mieście i opanuje okolice położone bliżej miasta stołecznego, lecz jeśli idzie o samą pampę, i to w południowo-zachodniej części stanu, to obowiązek czuwania nad nią wziął na siebie. List Garaya otworzył mu oczy na kilka spraw, o których nie miał pojęcia. Przede wszystkim chodziło tu o nazwiska kilku osób, zaangażowanych po stronie opozycji. — Bardzo mnie cieszy, że mogłem poznać młodego i tak zrównoważonego człowieka — powiedział. — Kraj potrzebuje ludzi właśnie takich jak ty, szczerze zatroskanych o los tej ziemi i jej mieszkańców. To nie gra roli, że jesteś gringo. Zresztą podobnych do ciebie jest tu znacznie więcej. Osiedlają 'się oni teraz w północno-zachodniej części stanu. Są tam olbrzymie lasy i władzom zależy na tym, by je jak najszybciej skolonizować. Zdaje nii się, że są to też Polacy... Poczekaj, przecież tu w mieście jest jeden Polak. Nazywa się Wo... Wo... Już wiem — Wolski. Prowadzi sklep i zajazd. Będziesz mógł u niego wypocząć. 130 Antek udał się pod wskazany adres i znalazł tam niewielką oberże i dobrze zaopatrzony sklep, w którym można było kupić wszystko co mieszkańcom potrzebne było do życia. Z zazdrością uświadomił sobie że podobny sklep przydałby się kolonistom w Jaguari. Wolski przebywał w Brazylii od wielu lat. Miał siwe oczy, szczeciniaste brwi i dwie wiechy wąsów. Rzadkie włosy przygładzał dłonią z niezwykłą starannością lecz l marym skutkiem, bo mu się rozsypywały na boki, ujawniając wypolerowa- — Czy pan Wolski? — zapytał po polsku. — Z kim mam przyjemność?... — Antonio Franshaąue. Chwila namysłu i uważne spojrzenie, a potem okrzyk- — Jaki tam Franshaque! Od razu powiedz po ludzku- Franczaki Chwycił Antka w ramiona i ściskał długo, serdecznie — Rodak!... Rodak!... Jakże się cieszę! Chodź, chłopcze, dalej do mieszkania. Poznasz moją rodzinę. Jesteśmy ludzie prości ale życzliw, Powiedz mi najpierw, bo jestem strasznie ciekawy, skąd'tv iesteś ?.. urodzony czy z Polski? \ ? J lu — Oczywiście, że z Polski, tyle że sprzed kilku lat, Kiedy dowiedział się, że spod Lublina, Wolski nie posiadał się z radości — Ja sam jestem lublinianinem. Urodziłem się w Lublinie i nracowa łem w fabryce wyrobów kotlarskich Plagego. Wiesz, gdzie to jest? Antek me wiedział, bo skądże? Może wiedziałby coś jego ojciec lecz ten przecież nie żył. Zresztą Lublin pamiętał tylko od strony 'dwo a kolejowego, gdzie wsiedli do pociągu, który powiózł ich naLerw do Warszawy, a później dalej w świat. Przy obiedzie potoczyła się ożywiona rozmowa, przeolatana nie kończącymi się pytaniami gospodarza domu, stęsknionego za rodzinom Lublinem. Przy okazji Antek dowiedział się, że w Sao i^tZ mieszkają jeszcze dwie rodziny polskie, ale Wolski widywał sie z nimi rzadko, gdyż mieszkali daleko za miastem. ? - Ciężko tu bez swoich - wyznał stary. - Nieraz myślę sobie rzucić aweT?? PrZCnieHĆ "I-" d° IJUl' Sant° Angd0' PaSS° F-do"bo nawe do Guaran, das Missoes. Tam teraz osiedlają się nasi masowo ????? są żyzne, równinne, zupełnie jak na Lubelszczyźnie, tyle że nokryte wielkimi lasami. Między swoimi człowiek czuje się zawsze, ?**?%* Tym ? H°g° PrTÓW1Ć IUdZkim JCZykiem * P°gaW*d2ić ° ^?????????' Tym bardziej, ze dzieci podrastają i nie chciałbym, by zapomniały polskiej 131 mowy. Czasem w nocy, kiedy nie mogę spać, snuje mi się po głowie powrót do kraju, który odzyskał niepodległość. Już dwadzieścia lat dobiega, jak go z żoną opuściliśmy... Zdaje się — niedawno, tak ten czas szybko zleciał... Czas pomyśleć o złożeniu kości na swojej ziemi... Ale, widzisz, na przeszkodzie stoi moja stara, która trzyma stronę córek, a tym marzą się kawalerzy z czarnymi wąsikami, o bujnych kędzierzawych czuprynach... Długo zwierzał się Wolski Antkowi ze swoich kłopotów. Antek zaś, słuchając ich, uśmiechał się w duchu. Jakież tam znowu kłopoty! Siedział sobie w domu, ludzie zaś sami przychodzili po zapałki, świece lub sól, on natomiast zgarniał pieniądze do szuflady! W sklepie pomagały córki. Pokoje, które odnajmował rzadkim przyjezdnym, obsługiwała żona, mająca do pomocy młodą Murzynkę. Daj Boże wszystkim takie kłopoty! W mieście było nudno, i temu wcale się nie dziwił. Miasteczko, położone na stepie, żyło ze stepu, to znaczy z tego, co bogaci farmerzy pozwolili miejscowym kupcom wydusić z siebie. Podmiejskie małe gospodarstwa utrzymywały się z warzyw, hodowli drobiu i nierogacizny. Urozmaiceniem była niedziela i pójście do kościoła, gdzie spotykali się I znajomi, aby wzajemnie informować się o swoich kłopotach. Raz, czasem dwa razy do roku, odbywały się uroczystości kościelne, na które zjeżdżali się okoliczni hodowcy bydła i plantatorzy herwy. Wtedy lały się strugi czerwonego wina, objadano się pieczonym mięsem wprost z rożna i urządzano walki kogutów lub wyścigi konne. Szły grube zakłady, kończące się rozmaicie... Poza tym — nic więcej! — Będzie to tak trwało, dopóki coś nie wybuchnie — zauważył Antek ostrożnie. — Chodzą gadki, że na coś się zanosi. — Ano, tak — przyznał Wolski. — Opozycja i rząd ostrzą na siebie zęby. Któregoś dnia nie wytrzymają i skoczą sobie do oczu. Nic dobrego z tego nie wyniknie. Nakradną sporo bydła i koni, zeżrą masę cieląt i baranów, zrujnują do szczętu biedotę, bo bogaci zabezpieczą się ucieczką za granicę, do Urugwaju czy Argentyny, i tam przeczekają najgorszy okres. Ty siedzisz w Alegrete, więc powinieneś wiedzieć, że właśnie tam znajdzie się ognisko największego niezadowolenia. Już czuć smród padliny i wszyscy tylko się oglądają, gdzie najpierw wybuchnie — w Porto Alegre czy tutaj. Jesteś młody jeszcze i dlatego nie zdajesz sobie sprawy z tego, co tu może się dziać. Ja już przeszedłem jedną rewolucję, właśnie tutaj, więc wiem, co to znaczy. Życzę ci, byś nie angażował się po niczyjej stronie, bo narazisz się na niebezpieczeństwo. Najlepiej tym, którzy siedzą w lasach, z dala od tego wszystkiego. Na przykład, naszym w Guarani das Missoes nic 132 nie zagraża, są z dala od politycznych rozgrywek. I tobie radzę: uciekaj z pampy dopóki jeszcze czas! — Ba! — odparł Antek. — Gdyby to było łatwe. Mam w Jaguari kawałek ziemi, ale kto ją kupi? Gdyby nie ona, może bym pomyślał o Guarani das Missoes. Jestem po prostu uwiązany. — To nie stanowi żadnego problemu. Tamtą ziemię możesz zostawić na łasce losu, a w Guarani dostaniesz nową, i jeśli nie za darmo, to za pół ceny — zauważył Wolski — władze stosują różnego rodzaju ułatwienia. Dla przykładu: zrobisz parukilometrowy odcinek drogi i masz ziemię za wykonaną pracę. Pomyśl — czy to nie ponętna propozycja? A do tego między swojakami! Mam tam znajomego sklepikarza, nazywa się Leon Warpechowski, niejednemu z naszych pomógł się tam osiedlić. Chcesz, dam ci list polecający do niego. Propozycja była naprawdę interesująca i Antek uśmiechał się do niej w myśli. Ale gdy sobie uświadomił, komu służy, co pragnie osiągnąć i jakie jest obecne jego położenie, zapał w nim ostygł. Miał Stellę i wobec niej pewne zobowiązania, musiałby najpierw z nią uzgodnić taką decyzję. Pytanie jeszcze, czy Klimeccy by się zgodzili na przeniesienie w inne strony, bo bez nich, pojedynczo, nie miał zamiaru nigdzie ruszać. A co najważniejsze, na drodze znajdowała się fazenda Taquari! 5 Z nastaniem nocy wiatr przycichł i w końcu ustał zupełnie, ale przejmujący chłód wnikał głęboko pod pelerynę, którą Antek przykrył się aż po czubek nosa. Niebo było wyiskrzone i gwiazdy migotały w zimnym powietrzu. Niedaleko skubał trawę koń, parskając od czasu do czasu. Nad pampą zapanował nocny spokój. Antek poruszył się na swoim legowisku, wstał i podrzucił do ognia nową garść chrustu. Buchnął jaskrawy płomień i oświetlił czarną ścianę zarośli. Znajdował się w niewielkiej kotlince, po której dnie toczył się leniwo strumyk. Latem słychać by tu było gwar kumkających żab, ale o tej porze roku nawet świerszcze nie raczyły się odezwać. Obecna zima była dotkliwsza niż poprzednie. Antek czuł na całym ciele dreszcze zimna i wilgoci przenikającej z ziemi. Nawet pelega, na której leżał, niewiele tu pomagała. Chwilami zastanawiał się, czy nie byłoby lepiej dosiąść konia i puścić się w dalszą drogę. Ale powstrzymywał go przed tym wzgląd na konia, który bez przerwy niósł go całe czterdzieści kilometrów. Wspominał 13? miło Wolskich, gdzie poprzednią noc spędził pod ciepłą, puszystą pierzyną. W pokoiku, położonym na pięterku, było cicho, spokojnie i przytulnie. Zastanowiło go pytanie: dla kogo właściwie i po co gnał po stepie, marzł i narażał się na niewygody? Bo przecież nie dla siebie. Jakże by było rozkosznie znajdować się w tej chwili pod jakimś przytulnym dachem, zabezpieczającym przed zimnem i móc wygodnie się wyciągnąć w ciepłym łóżku... Dalsze jego rozmyślania przerwał dziwny szelest. Nie był to właściwie szelest, ale niepokój konia, którego cień majaczył w blasku ogniska. Wierzchowiec uniósł łeb w kierunku zarośli i strzygł uszami. Antek ruszył się spod peleryny, gdy nagle osadził go na miejscu ostry okrzyk: — Ani kroku i ręce do góry! Z zarośli wynurzyła się ludzka postać. W świetle zamierających płomieni ujrzał wymierzoną w swoim kierunku lufę rewolweru. — O co chodzi? — Dawaj broń! Szybko!... Nie, zostaw ją tam, gdzie leży. Nie ruszaj się! Zanim Antek się zorientował, tak winczester, jak i jego pistolet już znajdowały się w posiadaniu napastnika. Wbił zaniepokojone spojrzenie w twarz opryszka i nagle ogarnęło go zdumienie. — Pacheco! — Hi! Hi! Hi! Widzę, jakiś znajomek. Ba, któżby inny, jeżeli nie nasz Tonico!... Jak się masz, chłopaku? — Co ty wyprawiasz, Pacheco! Żarty sobie stroisz, czy co u licha? — Żadne żarty. I radzę ci uważać! Przygotuj konia. Szybko! Zaraz jedziemy. Antek usiłował protestować, ale popchnięty brutalnie lufą rewolweru, zabrał się do kulbaczenia konia. I kiedy obaj już jechali, bo Pacheco również był konno, zapytał z goryczą: — Czy przypominasz sobie, Pacheco, naszą ostatnią rozmowę na estancjft Obiecałeś wtedy, że będziesz moim przyjacielem? Więc, co to wszystko znaczy? Pacheco nie odpowiedział. W ciemności nie można było dostrzec jego twarzy, więc Antek nie mógł wiedzieć, co ona wyrażała. Po uporczywym milczeniu zmiarkował jednak, że nie powinien mieć żadnych złudzeń — Pacheco żywił wrogie zamiary. — Powiedz mi przynajmniej, dokąd jedziemy? 134 — Niebawem się dowiesz — padła sucha odpowiedź. Ton wypowiedzi nie zwiastował nic dobrego. Ponieważ ciemność nocy nie pozwoliła na przyspieszenie kroku wierzchowców i te wlokły się powoli, Antek mógł jakoś zebrać swoje myśli. Pierwsze zaskoczenie minęło i teraz należało rozważyć na zimno sytuację. Czyżby zaszła jakaś pomyłka? — Pacheco! Czy ty uważasz mnie za swego wroga? — Po tym, coś uczynił z Alviną, nie mogę cię traktować jak przyjaciela. Najgorszy wróg by tego nie zrobił, co ty! Antkowi uczyniło się nieco lżej. Jeżeli chodziło tylko o to, wszystko było jasne i zrozumiałe. — Alvina jest na fazendzie Taąuari i dobrze się jej wiedzie. Chyba już wszyscy o tym wiedzą. — Wszyscy, tylko nie ja! Dlaczego nie puściłeś jej do domu? — Odpowiedzi na to może ci udzielić tylko ona sama. Nakłaniałem ją do powrotu, ale bez skutku, jest uparta. — Nie wierzę. — Nie musisz. Przekonasz się sam. Pacheco milczał. Po chwili odezwał się z urazą w głosie: — Gdyby ci na niej nie zależało, mogłeś ją odstawić do ojca, lub powiadomić nas, gdzie przebywa. Nie zrobiłeś tego! — To prawda, nie zrobiłem — przyznał chłopak. — Ale jedynie przez własną głupotę. Myślałem, że karteczka wysłana do jej ojca wystarczy. To był błąd z mojej strony. — Diabli wiedzą, jakie pobudki tobą kierowały. W głosie Pacheki nie było żądnej życzliwości. Wyczuwało się w nim urazę, nienawiść, żal, pretensję i kto wie jakie inne jeszcze uczucia, które w tej chwili musiały się kłębić w jego duszy. Antek z przykrością uświadomił sobie, że to był jego zadeklarowany wróg. — Jakiekolwiek by nie były pozory, jedno tylko mogę ci powiedzieć: z Alviną nigdy mnie nic nie łączyło i nie łączy! Przysięgam! Pacheco zaśmiał się nieco zdławionym głosem. — Nie myśl sobie, że jestem aż tak naiwny! Antka opadły posępne myśli. Spośród wszystkich jedna poczęła mu szczególnie dokuczać. Czyżby Pacheco przeszedł na służbę do Tabordy? Alvina mogła tu być jedynie pretekstem. Ani chybi, tylko jest wiedziony prosto w łapy komisarza! To podejrzenie wydało mu się tak prawdopodobne, że oblał go ze strachu zimny pot. Pomyślał o Wolskich i przypomniał 135 sobie słowa starego: „Uciekaj z pampy, póki masz czas!" Jakże się one szybko sprawdziły! Daleko w mroku zamigotało coś, jakby świetliki. Antek doszedł do wniosku, że musi to być ognisko. I rzeczywiście, po kilku chwilach znaleźli się w miejscu, które posiadało wszystkie cechy obozowiska. Na polance, otoczonej niskimi zaroślami, płonął wesoło ogień, a wokół niego siedziało kilkanaście ludzkich postaci. Antek poczuł przypływ otuchy, wydawało mu się, że Taborda nie mógł dysponować taką grupą ludzi, kim więc oni byli? Na czyjeś pytanie Pacheco rzucił hasło i obaj wjechali w krąg światła. Naokoło siedzieli lub leżeli na pelegach uzbrojeni mężczyźni, gwarzący z cicha. Antek naliczył ich ponad dwudziestu. Niedaleko pasło się kilkanaście koni. Jedno uważne spojrzenie uświadomiło-mu, że dostał się w ręce bandy, która najprawdopodobniej miała do czynienia z kradzieżą koni. Tymczasem Pacheco oddalił się i na uboczu poszeptał z jakimś osobnikiem. W następstwie tego wyłonił się z mroku antypatyczny brodacz, o wejrzeniu zawodowego rzezimieszka. Zbliżył się do Antka i począł go indagować, skąd jedzie, dokąd i po co. Na koniec polecił jednemu ze swych towarzyszy zrewidować chłopaka. Na widok patakonów, wyciągniętych z Antkowej guajaki, oczy mu się ożywiły. — Skąd to masz? — Znalazłem. > — Hm, znalazłeś. A gdzie? — Na pampie. — Nie udawaj głupka i mów rzeczowo. Gdzie? Antek nie miał czasu do namysłu, a nie chciał powiedzieć prawdy. Wiedział, czym to mogło grozić Manuelowi. Siedzące przed ogniskiem postacie poczęły się podnosić i zbliżać, otaczając go coraz ciaśniejszym kołem. Monety przechodziły z rąk do rąk, oglądano je z uwagą i oceniano ich wartość. — Otrzymałem od znajomego. — Powiesz może, że w prezencie, co? — Tak jest. Na pamiątkę spotkania. Brodacz zmierzył Antka ponurym spojrzeniem i westchnął obłudnie: — Wiesz, żal mi ciebie! Bo jeżeli okaże się, że kłamiesz, tym oto nożem własnoręcznie wypruję ci flaki. — Głowę daję, że kłamie — przekonywał Pacheco. — Najlepiej byłoby od razu posadzić go na węgle. — Jestem tego samego zdania. Wszelako lepiej zaczekajmy na 136 Camargę. Już on wydobędzie z niego całą prawdę! Ale, jeżeli zechcesz — zwrócił się do Antka — mogę wstawić się za tobą. Żal mi ciebie, bo taki jesteś jeszcze młody! Pod jednym jednak warunkiem, że powiesz nam, gdzie byłeś i z kim się spotykałeś. Antek uznał, że właściwie nie ma tu nic do ukrycia, i wspomniał o nocy spędzonej w szałasie Manuela. Lecz zaraz tegó>ożałował, bowiem Pacheco nagle się ożywił i powiedział: — Camargo bardzo się tym ucieszy. Kiedyś, za młodzieńczych lat poszukiwał w tych ruinach, ale nic nie znalazł. Dzisiaj by się nam przydał garnek pełen patakonów. - Chętnie porozmawiam z Camargą — powiedział z nadzieją w glosie Antek. — Gdzie on jest? - Gdzie, to nie twoja sprawa! — odparł brodacz. — To nie twój brat ani swat. - Znamy się od dłuższego czasu... - Co? Jak?... — rzucił się Pacheco. — Jakim cudem? - Nie żaden cud, tylko bardzo prosta sprawa. A jeżeli już tak koniecznie chcesz wiedzieć - to przez przypadek. Wiele mam mu do zawdzięczenia. Spodziewam się, że i teraz mi nie odmówi. Słyszałem że siedział zamknięty w Uruguaiana. - Siedział, ale nie siedzi — przerwał brodacz. — Więzienie czeka na kogo innego. Pacheco niecierpliwił się coraz więcej. Widać to było po jego przestępowaniu z nogi na nogę. Dręczyła go jakaś obawa. Nagle wcisnął się między Antka i brodacza. — Ten gringo należy do mnie! — powiedział z mocą. — Gdyby nie moja ciekawość, która przywiodła mnie do jego ognia, nic byście o nim nie wiedzieli. Am on was ziębi, ani grzeje. A ja mam z nim stare porachunki Brodacz zmarszczył niecierpliwie brwi. - Co ci strzeliło do głowy? O jakich porachunkach mówisz? — O dziewczynę! — Phi, pierwszy raz słyszę, żebyś miał dziewczynę. - Nie miałem powodów do przechwalania się. Ale sprawa jest honorowa. — Ty i honor? Śmiać mi się chce. Doprawdy, zaczynasz żartować. Tfu! o, ałe jeżeli tak sprawy stoją, to zaczekajmy na powrót Camargi — To nie jest sprawa Camargi, ale moja - krzyczał Pacheco, czując « Antek mu się wymyka z rąk. - Ten gringo znieważył mnie. Uprowadź* ?37 moją dziewczynę, a taka sprawa może być załatwiona jedynie rozlewem krwi! Niech staje ze mną do walki! — Pacheco ma rację — zauważył ktoś. — Tak jest! — poparli inni. — Niech się biją! Na Antka padł dławiący strach. Wszystkiego mógł się spodziewać, tylko nie takiego obrotu sprawy. Wiedział, że nie sprosta Pachece, dlatego za wszelką cenę pragnął uniknąć walki. Sama postawa zbirów wskazywała jednak na to, że nie zrezygnują z zapowiadającego się krwawego widowiska, tym bardziej że brodacz także przychylił się do nalegań większości. Ogólny rozgardiasz, jaki teraz powstał, zagłuszył protesty. Zdawał sobie sprawę, że Pacheco domagał się walki nie dla urojonej zemsty, nie dla oczyszczenia pohańbionego honoru, ale po prostu, by go zabić. Usunąłby go tym sposobem z drogi, a sam powiększył swoje szanse zdobycia serca Alviny. — Wobec tego bijcie się! — dał rozkaz brodacz. Nie było ratunku i Antek uświadomił sobie z goryczą, że nie może liczyć na nikogo. Czuł się przeraźliwie samotny. Nie poczuwał się do żadnej winy, nikogo nigdy nie skrzywdził, dlaczego więc miał ginąć jak zarzynany baran? Czyż ci ludzie nie mieli sumienia? W głowie nie mogło mu się pomieścić, by Camargo miał w swojej bandzie takich osobników. Ktoś przyciągnął z zarośli spore naręcze chrustu i ognisko zapłonęło jaśniejszym blaskiem. Antek, oszołomiony, ujrzał rzucone sobie do stóp jedwabne poncio i pokaźnych rozmiarów fakon. Pacheco sposobił się do walki. Takim samym pondem owinął sobie lewe ramię, a w prawą dłoń ujął ciężką macietę. Ostrze jej rzucało w blaskach ogniska czerwone błyski, jak gdyby już było pokryte krwią. Antek rozejrzał się dookoła bezradnie. Widział twarze brodate i najeżone wąsami, zimne, wrogie spojrzenia i drapieżnie błyskające zęby. Wszystko to było straszne i kłóciło się z jego dotychczasowym pojęciem o człowieku. Zdał sobie sprawę, że znajduje się w otoczeniu dzikiej zgrai, chciwej zapachu i widoku krwi! Czyż miał ulec? Z poczuciem bezsilności zaczął owijać sobie cienkim materiałem lewe ramię, podobnie, jak to uczynił Pacheco. Nie za ciasno, lecz luźno, jak go nauczyli pastuchowie Venancia. Wiedział, że przylegający szczelnie do ciała materiał staje się podatniejszy na cięcia. Potem ujął rękojeść maciety. Zajęty tymi przygotowaniami, czuł, jak go ogarnia żal za życiem, za Stellą, za światem, który był piękny, i za wszystkim, czego jeszcze nie widział i nie 138 zaznał. Ale równocześnie poczuł w sobie także i przypływ gniewu. Nie! Niech dzieje się co chce, ale on nie pozwoli się zarżnąć tak łatwo. Pokaże tej bandzie dzikusów jak walczy gringo] Nie, nie gringo, ale prawdziwy Polak! J — Hej, chłopaczku, stawaj! — naglił brodacz. Stanęli, zmierzyli się i szczęknęły żelaza... Rozdział VIII 1 Koń biegł wolno stepem, na którym we wgłębieniach widać było resztki nocnego przymrozku. Dzień był znacznie cieplejszy. niż wczorajszy i ta zmiana temperatury mogła zwiastować jedynie nadejście deszczu. Antek cieszył się powrotem na fazendę. Miał dwa powody do zadowolenia: pierwszy to przerwa w pojedynku, spowodowana pojawieniem się Cama-rgi, a drugi — powrót pod dach przed nastaniem długiej zimowej szarugi. Zastanawiał się nad swoim położeniem i coraz częściej poddawał je krytycznej analizie. Wydawało mu się, że propozycja Wolskiego, odnośnie przenosin do Gaurani das Missoes, była nie do pogardzenia. Należało jednak najpierw porozumieć się z Klimeckim, wysłuchać jego zdania, a także opinii innych kolonistów. Chmury gromadzące się na stepie nie zapowiadały nic dobrego. Rozruchy, zamieszki i, co za tym idzie, napady i rabunki, wszystko to zagrażało spokojnej pracy i życiu polskich osadników. To samo groziło również i Włochom. Gdyby wszyscy — Polacy i Włosi — zgodzili się przenieść na północ, gotów był brać Stellę ze sobą i iść razem z nimi. Poświęciłby swój kawałek ziemi, fazendę Taąuari i inne ewentualne korzyści, byle znaleźć się jak najdalej od tego zarzewia, które poczynało się iskrzyć. Ale zachodziło pytanie, czy osadnicy zgodzą się na ten krok? Opuścić pola uprawne, zabudowania — dorobek wielu lat pracy — i iść w nieznane? A co z dobytkiem?... Nie, pomysł był fantastyczny, wątpił w możliwość jego realizacji. Gdyby odległość wynosiła dwadzieścia czy pięćdziesiąt kilometrów, to jeszcze pół biedy, ale tu chodziło o przebycie trzystu kilkudziesięciu kilometrów, co w praktyce oznaczało — przy dobrej pogodzie — dwa do trzech tygodni podróży wozami. Któż się na to zgodzi? Może jedynie Capriglione, bo temu zawsze uśmiechało się włóczęgowskie życie. Ale gdy wspomniał piękną winnicę Włocha, to zwątpił, czy nawet jego skusiłby do takiej podróży. Nie wypadało nic innego, jak zrezygnować z tej myśli. 140 Ale swoją drogą "sytuacja w tej części kraju stawała się coraz groźniejsza i każdy przemijający dzień zdawał się utwierdzać go w przekonaniu, że nie uniknie tego, co mu pisane. Z rozmowy z Camargą, który siłą go wyrwał z rąk szalejącego Pacheki, dowiedział się, że on sam, już zupełnie oficjalnie, formuje zbrojne grupy gauchów, wiernych rządowi i gotowych w razie potrzeby do uderzenia na wzrastające siły warchołów, podjudzanych przez estancjerów i ich sprzymierzeńców, przebywających bezpiecznie za granicą. Camardze udało się wydostać z więzienia dzięki narastającemu ogólnemu niezadowoleniu oraz przy pomocy przekupionego dozorcy, który należał do jego bandy. A banda ta zresztą nie była żadną bandą — tak przynajmniej twierdził Camargo — ale jedną z grup, należącą do ugrupowania o nazwie Vigilantes da Patria. Celem tej organizacji miała być obrona przed nierządem, warcholstwem i rozbojem. „Rozbojem?" — szczerze zdumiał się Antek — przecie nie komu innemu jak właśnie Camardze stawiano takie zarzuty. Podobno napadał i rabował o wiele wcześniej, wówczas jeszcze, gdy na fotelu gubernatorskim zasiadał inny człowiek. Lecz wtedy mówiło się, że Camargo dochodził swoich praw, mścił się za doznane krzywdy. Jakie one były — tego Antek nie wiedział. Teraz Camargo był jednym ze stepowych kacyków — komandante de Vigilantes, jak sam siebie tytułował. Rozporządzał sporą grupą zbrojnych ludzi, zaopatrzonych w dobre konie, rozsypanych w małe oddziałki, stacjonujące w różnych miejscach, przede wszystkim tam, gdzie miejscowa ludność opowiadała się za ładem i porządkiem. Oczywiście, Lopes musiał o tym wiedzieć — Antek tego się domyślał — inaczej nie dopytywałby się o ilość ludzi mfazendzie Garaya. Wynikało z tego, że Vigilantes da Patria, pomyślane było jako siła pomocnicza rządu dla utrzymania porządku i, w razie potrzeby, dla przeciwstawienia się rebeliantom. Antek porządkował swoje myśli w przekonaniu, że Garay zechce mieć dokładną i szczegółową relację z wyprawy. Poza ustnymi zaleceniami i uwagami Lopes nie obarczył Antka żadnym listem. Jakiekolwiek pismo było wykluczone ze względu na dobro sprawy. Nafazendzie czekała na Antka niespodzianka — Garay nie żył. Ludzie chodzili podnieceni i niepewni jutra. Szeptano po kątach. Spodziewano się przybycia młodego Garaya z Urugwaju, dokąd pojechał umyślny posłaniec. Antek udał się do izby, w której leżał nieboszczyk. Po drodze ktoś szeptem zwrócił mu uwagę na nienormalny wygląd twarzy zmarłego. Antek uniósł prześcieradło i spojrzał. Zmarły miał twarz obrzękłą i zupełnie siną, oczy wychodziły z orbit. 141 Wyszedł na dwór poważnie zafrasowany. — Otruto go! — doleciał jego uszu szept służby. Począł rozpytywać się szczegółowo o wszystko, co zaszło podczas jego nieobecności. Oczywiście, jak zawsze w takich wypadkach, niczego dokładnie nie wiedziano. Jeżeli nawet ktoś coś wiedział, wolał zatrzymać to dla siebie. Wczorajszego ranka znaleziono Garaya w łóżku bez życia — był zimny i sztywny. Sina i wykrzywiona twarz — według powszechnej opinii — świadczyła najwyraźniej o otruciu. Zachodziło pytanie, kto je spowodował? Wykluczone było, żeby Garay sam mógł targnąć się na własne życie. Cieszył się przecież dobrym zdrowiem i był pełen nowych planów na przyszłość. Zatem — kto? A przede wszystkim należałoby zbadać, czy był to przypadek czy świadome otrucie? Antek rozważał tę pierwszą możliwość, bo nikomu na fazendzie nie zależało na śmierci Garaya. Przeciwnie, w interesie całej służby było, by żył jak najdłużej. Wrogów także nie miał, przynajmniej Antek o tym nic nie wiedział. Przypomniał sobie Alvinę, ale ta odpadała. Dogadzała staremu pod każdym względem, a on sam doceniał jej troskliwość. Należało zająć się pogrzebem. Chłód zimowy nieco zelżał, trochę się ociepliło i w takich warunkach ciało nie mogło leżeć zbyt długo. Przyjazd młodego Garaya mógł nastąpić w najlepszym wypadku za cztery dni. Antek musiał polegać na sobie i na pomocy służby. Kazał przygotować trumnę. Ciężką skrzynię spuszczono do dołu, wykopanego w pomarańczowym sadzie, między dwiema ławeczkami, na którym Garay niegdyś często przesiadywał. Stary Elidio, Mulat, który od samego początku pracował na fazendzie, wspomniał zasługi patrona, a jego żona Jandira, pełniąca funkcję kucharki, -głośno odmówiła modlitwę za spokój duszy zmarłego. W modlitwie tej więcej było zaklęć indiańskich i murzyńskich niż wzniosłych i pokornych słów do Stwórcy. Stara błagała, by sprawcę śmierci starego jeszcze za życia dosięgła zasłużona kara, a po śmierci wiekuiste męki piekielne. Antek zauważył, że wszyscy powtarzali za nią te słowa w skupieniu i z ogromnym przejęciem. Jedynie Alvina w pewnym momencie oderwała się od grupy i pobiegła przygotować miejsce dla Rodriga, którego przybycia spodziewała się wcześniej niż inni. Rodrigo przybył dopiero na szósty dzień. Kiedy zjawił się u niego posłaniec, nie było go w domu, stąd jego spóźnienie. Pochwalił Antka, że dopilnował wszystkiego. Potem pojechał do Alegrete załatwić formalności związane ze śmiercią stryja. Kiedy wrócił, zamknął się z Antkiem w pokoju starego i powiedział: 142 — Sędzia w Alegrete przystępuje do załatwienia spraw spadkowych, ale to potrwa dłuższy czas. Co zamierzasz? — Wracam do swoich w Jaguari. — A nasza dawna umowa? Nie uśmiecha ci się bardziej Quemados? — Nie. Wolę się zająć swoją ziemią. — Co ci to da? Harując ciężko, ile lat musisz czekać, by coś osiągnąć? — To nie szkodzi! Przynajmniej będę miał spokój. — Zapomnij o spokoju. Jadąc tu, słyszałem, że zanosi się na poważną ruchawkę. Będzie jak za dawnych lat: pożoga, rzeź i rabunek. Nie pierwszy to i nie ostatni raz. Antek zasępił się. — Co mi radzisz? — zapytał. — Nic ci radzić nie mogę, jedynie proponuję. I to stosownie do moich potrzeb i interesów. Ty zgodzisz się lub nie, również uwzględniając swoje potrzeby. Tak powinny być układane stosunki między ludźmi. — Zatem słucham. — Pozostaniesz tutaj i będziesz pilnował wszystkiego jak dawniej. Jak za życia stryja. Ja tymczasem wrócę do siebie, do Ouemados. Będę usiłował pozałatwiać tam różne sprawy. Później wrócę odebrać od ciebie fazendę. Wynagrodzę cię tak, że będziesz mógł się urządzić wygodnie na resztę życia. — Jak długo masz zamiar zabawić w Quemados? — Nie wiem. Przypuszczam, że trzy miesiące mi wystarczą, ale może to potrwać znacznie dłużej. Zapukano do pokoju i w uchylonych drzwiach ukazała się głowa Alviny. — Czy podać amargol — spytała usłużnie. — Tak, podaj — powiedział Rodrigo. Za chwilę była z powrotem. Nalała i podała Rodrigowi. Odebrał czajnik z jej rąk i rzekł: — Możesz odejść. Gdy będziesz potrzebna, zawołam cię. 2 Nowy patron był zadowolony, ale Antek niezupełnie. Nie dlatego, by był zazdrosny. Przeciwnie, uważał, że dziewczyna jest już na tyle dorosła, że ma pełne prawo dysponowania własną osobą. Wcale mu nie zależało na jej względach, ale czuł się niejako upokorzony, gdy dowiedział się od 143 Elidia, że Alvina spędziła noc z Rodrigiem. Wciąż pamiętał o przyrzeczeniu danym jej ojcu, że będzie nad nią czuwał, a jakoś nie umiał się z tego wywiązać. Przychodziła mu do głowy myśl, żeby przywołać dwóch peonów i wydać im polecenie odwiezienia Alviny siłą do ojca. Obawiał się jednak, że mogło to być sprzeczne z wyraźnym poleceniem Rodriga: pilnować wszystkiego, by dalej szło tym samym trybem, to znaczy — bez zmian! Takie polecenie wykluczało jakąkolwiek inicjatywę z jego strony i mogło być nie w smak młodemu Garayowi. Antek spostrzegł, że jego sytuacja na fazendzie nie była już taka sama jak poprzednio. Wówczas wspierał go jeszcze autorytet starego Garaya, teraz nad wszystkim zaciążyła atmosfera tymczasowości. Znane były wszystkim słabostki Rodriga, jego lekkomyślność, beztroska i hulaszczy tryb życia. Po pogrzebie stryja chodził jak pijany i na drogę też zabrał ze sobą pięciolitrową butlę wina. Nie wróżyło to najlepiej interesom faźendy. Najgorsze prognozy pod tym względem miał sam Elidio. — Fazenda zejdzie teraz na psy. Rozpuści się wszystko jak dziadowski bicz. A wszystko przez Alvinę! — powiedział ponuro. — Dlaczego przez Alvinę? — zaniepokoił się Antek. — Bo wszystko zaczęło się od chwili, gdy pojawiła się na fazendzie. Najpierw usiłowała omotać starego i dogadzała mu we wszystkim. Gdy jej się to nie udało, po prostu struła go! Teraz zawróciła w głowie młodemu i już poczyna rządzić się jak szara gęś na każdym kroku. — Ej, Elidio, coś mi się wydaje, że grubo przesadzasz. Opowiadasz rzeczy, od których włosy stają dęba na głowie. Co właściwie się dzieje? Kto ci powiedział, że to ona struła Garaya? — Wszyscy o tym gadają. — A dowody na to? — Nie ma. Bo na tyle, diablica, jest sprytna, że je usunęła. Przecie ona sama nosiła staremu jedzenie, nikt więcej! Zaniosła mu rosołu z kurczaka. Jandira sama go przyrządziła, dopilnowała jeszcze, żeby nie był za słony ani zbyt pieprzny. Jak zawsze, stary zjadł i położył się spać. By nie wstać więcej! Rano wszyscy widzieli jego siną twarz, wykrzywioną bólem! — To bardzo poważny zarzut — zauważył Antek — ale czy są dowody na jego poparcie? Czemu nie powiedzieliście tego Rodrigowi? — Nie wiem, czyby uwierzył. Dziewczyna, ledwie ją przywiózł, umiała chodzić koło niego. Ale wtedy była tu nowa i w niczym się nie orientowała. Kto wie, czy Rodrigo byłby wówczas tak szybko odjechał, gdyby nie stary, który zorientował się, co się święci, i po prostu, przepędził go 144 do żony i dzieci. Obecnie Alvina nabrała wprawy i myślę, że wie, czego chce. — Postaram się z nią porozmawiać — obiecał Antek. Elidio pokiwał głową ze współczuciem. — Wątpię, czy co z tego będzie. Lepiej siedź cicho aż do powrotu Rodriga, chociaż i tak nic nie wiadomo, co może wyniknąć później. Obawiam się, że trudno będzie z nią wytrzymać. Już zaczyna wtrącać się do wszystkiego. Na przykład w kuchni, Jandira nie ma teraz nic do gadania. Alvina każe jej robić tak lub owak. Jeśli coś nie idzie po jej myśli, wszczyna awanturę i obiecuje poskarżyć się Rodrigowi. Mimo danej obietnicy Antek zwlekał z rozmową. Obawiał się starcia, którego pragnął uniknąć. Te parę miesięcy, jakie obiecał Rodrigowi, może jakoś przetrzyma. A później niech dzieje się, co chce. Oczywiście takie stanowisko było dla niego najwygodniejsze, tyle tylko że Alvina wcale nie miała zamiaru iść mu na rękę. Przy każdej sposobności starała się mu dokuczyć. Nie tylko w mieszkaniu, gdzie właściwie nie miała nic do roboty, ale w kuchni, na podwórzu, w galponach i wszędzie, gdzie Antek musiał zajrzeć i sprawdzić, co się dzieje. Mijał ją obojętnie, często udając, że jej nie dostrzega, po prostu unikał dziewczyny. Ona widziała to i z jej zachowania wynikało, że umyślnie go prowokuje. Parokrotnie zwróciła się do niego per „panie szefie", ale takim tonem, że wyczuł w nim jawną drwinę. Nie zareagował, łudząc się, że jeżeli w swoich prowokacjach nie posunie się dalej, to jakoś to przetrwa. Pragnął uporać się z herwą, której sporo jeszcze znajdowało się w suszarni. Była to właściwie końcowa faza jej przeróbki. Robotnicy przewozili wysuszone liście z barbakua do młyna. Była to odległość wynosząca ponad dwa kilometry, mżył deszcz, wyciągano ze składów płótna brezentowe, służące do przykrywania załadowanych wozów. Okazało się, że niektóre z nich pocięte były przez myszy i szczury. Należało dziury załatać lub zacerować. — Przeszukałem wszystkie kąty i nigdzie nie znalazłem ani igieł, ani nici — skonstatował przez Antkiem zatroskany Elidio. — Może Jandira coś wie o tym? — Wiedziała. Jeszcze w tamtym tygodniu przewracała w koszyku kłębki sznurków i nici. Dziś — znikło wszystko. Razem z koszykiem. Niemożliwe! Gdzieżby się mógł podziać? — Jandira nie wie ani nikt. Koszyk znajdował się w kuchni na półce. Teraz tam pusto. — Chodźmy. 10 — Pampa 145 Poszli, Jandira wskazała miejsce, ale poza ogryzkami świec, pogniecionymi latarkami naftowymi i podobnymi drobiazgami niczego więcej tam nie było. — Może Alvina?... Jandira uśmiechnęła się kwaśno. — Nie chcę już nic więcej mówić, aby nie pogłębiać nieporozumienia. — Gdzie ona jest? Nikt nie wiedział. Poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Przepadła jak kamień w wodę. A przecież nie miała gdzie się podziać, bowiem przetrząśnięto wszystkie zabudowania, a nawet Antek, tknięty pewnym podejrzeniem, sprawdził obecność wszystkich mężczyzn. Do wieczora — nic! Zjawiła się dopiero przy kolacji. Gdy skończono posiłek, Antek zawołał ją do pokoju, który służył zmarłemu za kancelarię. — Nie było cię pół dnia, gdzie byłaś? — Czy musisz śledzić każdy mój krok? — spytała agresywnie. — Nie, nie muszę — odparł spokojnie. — Ale przecie powinienem wiedzieć, co się dzieje na fazendzie. Inaczej, na cer właściwie zdałaby się tutaj moja obecność? — Właśnie, zadaję sobie pytanie, co ty tu masz jeszcze do roboty? Stary Garay umarł i fazenda przechodzi w ręce młodego. Szkoda, że stało się tak, miałeś przecie możliwości pozostania jako jej właściciel — powiedziała obłudnie. — Nie umiałaś wykorzystać wspaniałej okazji. — Co chcesz przez to powiedzieć? — To, że jesteś osioł! Myślałeś, że wystarczy chodzić potulnie koło starego i nic więcej! Naiwny jesteś jak dziecko. Jeżeli ktoś nie wie, czego chce, i nie potrafi zabiegać o własne interesy, musi go spotkać niepowodzenie. — Patrzcie ją, jaka mądra! — Żebyś wiedziała, że mądra. Mądrzejsza od ciebie! Wiem, czego chcę, i dopnę swego. — Już dopięłaś — powiedział, mając na myśli jej kontakty z Rodri-giem — wszyscy o tym gadają. — Co gadają? — rzuciła się nagle. — Jestem niewinna! — Czy tak bardzo niewinna, tego nie wiem. Prędzej czy później będziesz musiała ponieść konsekwencje. Są świadkowie. Przed kim za to odpowiesz, nie wiem, ale za swoje postępowanie człowiek musi odpowiadać. — Głupi jesteś i na to nie ma rady! Jandira sama przygotowywała jedzenie, a ja tylko je zaniosłam. Stary kładł się spać zupełnie zdrowy... 146 - Co ty gadasz? — To, co słyszysz. Nie miałam żadnego powodu do zgładzenia starego. Rozumiesz? Antek raptem uświadomił sobie, że coś zaczyna mu się wyjaśniać." — Słuchaj — powiedział, tknięty pewną myślą — przed świadkami nie wykręcisz się kłamstwem. Widziano cię, jak przygotowywałaś truciznę! Zaniemówiła na chwilę. Antek szedł dalej tym samym tropem. — Czy ty wyobrażasz sobie, że uczynisz to samo z Rodrigiem? Zastanów się: on ma żonę i dzieci! — O Rodriga nie musisz się martwić. On jest mój! W głosie Alviny było tyle pewności siebie, że zastanowiło to Antka. Spojrzał jej uważnie w oczy. — A co będzie — powiedział z naciskiem — gdy się dowie, że otrułaś jego stryja? Parsknęła czymś w rodzaju wymuszonego śmiechu. — Nie dowie się. A zresztą, skąd masz pewność, że to ja? Rodrigo nie uwierzy. Pomyśli sobie, że rzucasz na mnie podejrzenia przez zazdrość. Już go uprzedziłam, że z twojej strony mogą być kłopoty. Strzeż się! 3 Zuchwały plan Alviny przeraził Antka. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że to właśnie ona spowodowała śmierć Garaya. Fazenda, przechodząc w ręce nowego właściciela, to jest spadkobiercy, dawała jej większe możliwości życiowe. Był to już nie tylko sam udział w decydowaniu o wielu sprawach, ale także nieograniczony wpływ na Rodriga. Jak Antek zdołał się już zorientować, Rodrigo był nie tylko lekkoduchem i leniem, ale także niezrównanym kobieciarzem. Zanim odjechał do Quemados, kilka nocy spędził w Alegrete, skąd wracał pijany. Nie lubił problemów i starał się ich unikać. Im łatwiej, tym lepiej — to można było uznać za jego życiową zasadę. Przy takim usposobieniu nie można było spodziewać się po nim niczego poważnego. Mógł fazendę sprzedać i pieniądze roztrwonić w bardzo krótkim czasie albo zatrzymać Alvinę na niej jako swoją przyjaciółkę, do której mógł przyjeżdżać z Quemados pod pretekstem doglądania posiadłości pozostałej po stryju. Mając to wszystko na uwadze Antek uważał swój pobyt na fazendzie za stratę czasu. Mógł go bowiem wykorzystać z większym pożytkiem w Jaguari czy gdziekolwiek indziej. 147 I był zły na siebie, że podjął się obowiązku, do którego nie miał już ani serca, ani zapału. Chętnie by rzucił wszystko, gdyby nie wypadki, które spowodowały pojawienie się groźnych chmur na horyzoncie. Zima miała się już ku końcowi, gdy nadeszły wieści o zbrojnych utarczkach między siłami pro- i antyrządowymi. Pierwsza z nich miała miejsce na wschodzie, w miejscowości Videira, położonej nad rzeką Camaąuam. Siły należące do ugrupowania zwanego Renovadores, zmusiły wojska Vigilantes da Patria do wycofania się na drugą stronę rzeki i aczkolwiek ofiar jeszcze nie było, tym samym hasło rewolty zostało rzucone* Na pampie ukazały się pojedyncze sylwetki konnych posłańców, jadących we wszystkich kierunkach. Jeden z nich zawitał na fazendę Garaya z pismem od jego dalekiego przyjaciela. Posłaniec nie wiedział, co zrobić z pismem, bowiem nie miał instrukcji, jak postąpić w wypadku śmierci adresata. Antek również nie potrafił mu niczego zasugerować. Dowiedział się tylko od niego, że siły Camargi rosną i... że Taborda wymigał się przed śmiercią! Co gorsza, komisarz również gromadził poważne siły i sposobił się do generalnej rozprawy z Camargą. Ledwie posłaniec odjechał, już były nowe wiadomości. Zrabowano i doszczętnie spalono estancję Ibicui i Serrito. Na zgliszczach biwakowały bandy, bijąc cielęta i rżnąc barany. Część zrabowanego bydła odesłano gdzieś na wschód, resztę popędzono na zachód. Było to dziełem Tabordy. Antek jeszcze nie ochłonął po tych wieściach, gdy już były inne, zaledwie sprzed dwóch dni. Donosiły one o zaciętej bitwie między siłami Camargi i Tabordy. Miała ona miejsce nad rzeką Itu, po obu stronach padło dużo zabitych i rannych. Jak informował uciekający stamtąd wieśniak, rzeka zabarwiła się krwią, czego w historii tego stanu jeszcze nie notowano. Bitwa nie została rozstrzygnięta, gdyż przeszkodziła temu zapadająca noc. Pod jej osłoną przeciwnicy wycofali się na dogodniejsze pozycje. Z nastaniem dnia żadna ze stron nie wystąpiła z inicjatywą zaczepną. Dlatego ..też Taborda poszedł na południe, a Camargo pociągnął do Sao Luiz Gonzaga, gdzie prawdopodobnie czuł się bezpieczniej. Być może miało to jakiś związek z faktem koncentracji przez Lopesa drobnych oddziałów wojska, stacjonujących na granicy argentyńskiej. Antek znalazł się teraz w położeniu człowieka na beczce prochu, do którego zbliżał się zapalony lont. Nafazendzie zakotłowało się. Wystraszone kobiety biegały naokoło nie przestając biadolić, a dzieci chroniły się po kątach. Mężczyźni natomiast, jako istoty praktyczne, wyciągali z różnych zakamarków wszelkiego rodzaju broń palną i sieczną, sposobiąc się do 148 rozprawy z ewentualnym napastnikiem. Ale nawet ten marsowy nastrój nie potrafił napełnić Antka otuchą. Camargi — aczkolwiek nadchodzące wieści mówiły, że łupi, pali i niszczy podobnie jak Taborda — nie bał się, natomiast wręcz tragicznie mogła przedstawiać się sytuacja, gdyby fazendę najechał Taborda. Siły jego szacowano na około dwustu ludzi, a czy przy takiej liczbie napastników można było marzyć o oporze? Rola biernego obserwatora nie odpowiadała Antkowi. Nie mając wyraźnych instrukcji, jak postępować w podobnej sytuacji, pchnął posłańca do Ouemados. Rodrigo powinien coś postanowić. Sugerował mu od siebie, aby dla ratowania dobytku, bydło popędzić małymi grupkami w stronę granicy urugwajskiej, gdzie mógł je umieścić we własnej posiadłości. Konie zaś — których zresztą nie było zbyt wiele — gotów był ukryć w niewielkich kotlinkach stepowych, nawet bez koniecznej opieki. Co do herwy, ta mogła pozostać we młynie. Jako łup dla napastników nie przedstawiała żadnej wartości. Posłaniec dotarł zaledwie do Alegrete i wrócił stamtąd ogarnięty popłochem. Mieszkańcy w gorączkowym pośpiechu opuszczali miasteczko. Co zamożniejsi kupcy kryli swój dobytek po różnych zakątkach stepu lub po prostu uciekali za granicę. Taborda podobno przeciągnął przez Sao Francisco de Assis, kierując się w stronę Jaguari. Po drodze zostawił zgliszcza kilku fazend i estancji. < ' Antek zląkł się poważnie o los Stelli. Usiłował wmówić sobie, że samym kolonistom, jako cudzoziemcom nie mieszającym się do wewnętrznych rozgrywek politycznych kacyków, nie powinno nic zagrażać, ale znając Tabordę, mógł spodziewać się po nim nawet rzeczy nieprawdopodobnych. Kazał siodłać konia i zaczął się sposobić do drogi. Alvina zaraz przybiegła do niego z krzykiem i lamentem, że ich zostawia na pastwę losu, że obowiązkiem jego jest czuwać nad bezpieczeństwem i całością fazendy. Jeżeli ci chodzi o własną skórę — powiedział — to masz dwie drogi do wyboru: wracać do ojca albo jechać do Rodriga. Jego żona czeka na ciebie z otwartymi ramionami! Jeśli jednak pragniesz mojej rady, to radzę ci, żebyś szukała Pacheki! — Jadę z tobą! - Nic podobnego. Nie chcę twojej opieki. Stary Garay wyszedł na niej źle. Gdy dosiadał konia, pogroziła mu pięścią: — A bodajś kark skręcił!... Szybko przeleciał przez Alegrete, nie zwracając uwagi na małe grupki 149 konnych, uwijających się tu i ówdzie. Po drodze minął kilka wysokich karos, posuwających się na południe, w stronę urugwajskiej granicy. Pod budami siedziały kobiety z zatroskanymi minami i wystraszone dzieci. Za miasteczkiem mijał okolice puste, wyludnione. W Sao Francisco dowiedział się, że tu już panuje niepodzielnie komisarz Taborda. Mieszkańcy nędznej mieściny, składającej się z kilkudziesięciu domków i chałup, siedzieli wystraszeni, oczekując dalszych wypadków. Mimo uzbrojenia, jakie każdy posiadał, nikt nie przejawiał ochoty do zorganizowania kolektywnej obrony. Ktoś z życzliwych poradził Antkowi, by omijał Jaguari z daleka. — Komisarz jest cięty na wszystkich gringów. Poderżnie ci gardło, zanim słówko piśniesz. Stosując się do tej rady, Antek okrążył Jaguari dużym półkolem. W wyludnionych okolicach nie spotkał nawet żywej duszy. Noc spędził w lesie i z nastaniem dnia jechał dalej. Około południa spotkał wyłaniającego się z lasu Mulata, który na widok chłopaka stanął jak wryty. W jego oczach czaił się lęk. Wyglądał na wygłodniałego. Antek wyjął z torby kawałek chleba i podał mu. — Powiedz mi, co się tu dzieje? — zapytał. Mulat przyjął chleb z podziękowaniem, przyjrzał się Antkowi i odetchnął z ulgą. — Z gringiem mogę być szczery — powiedział wreszcie — bo z naszymi sprawa jest trudniejsza. Człowiek rozmawia, ale nie wie, z jaką reakcją się spotka. Niech Bóg cię broni przed pokazaniem się w miasteczku. Niby tam spokój, ale nikt nie jest pewny swego życia. Taborda likwiduje wszystkich przeciwników. Nie gubernatora, ale swoich własnych. A tych przez kilka lat urzędowania uzbierała się spora grupa. Kogo dopadł — już wykończył. Kogo nie, to poluje na niego z zaciekłością psa gończego. Tfu! Też doczekaliśmy się czasów! — Nie wiesz, co się dzieje w okolicach, gdzie się osiedlili Polacy i Włosi? — Słyszałem, że puścił ich z dymem! Antek przestraszył się nie na żarty. Podziękował Mulatowi i szybko pomknął dalej. Przed wieczorem dotarł do zagrody Klimeckich. Na szczęście zabudowania były całe — ale puste! Po ludziach i dobytku najmniejszego śladu. Żadnej żywej istoty, nawet marnego kota ni kury! Ze ściśniętym sercem udał się do najbliższego sąsiada Klimeckich, Waryszaka. Tu zastał zgliszcza, jeszcze świeże, ciepłe. Cała rodzina 150 Waryszaka — a składała się ona z ośmiu osób — jakby się rozpłynęła w powietrzu. Popędził co tchu konia w stronę Capriglionów. Te parę kilometrów przebył niemal w jednej sekundzie. Tu tak samo — jeszcze tlące się zgliszcza. W zaroślach wył pies. Antek pobiegł w tamtym kierunku i natknął się na trupa starego Włocha. Leżał na wznak ze wzrokiem utkwionym w niebo. Gardło miał poderżnięte, w ręce trzymał fajeczkę, której brakowało cybucha. Niedaleko —jego syn Giovanni, chłopiec dwunastoletni z piersią przedziurawioną kulą. Oba trupy były zimne. Na Boga, a gdzie reszta? Daremnie Antek chodził po polu i krzakach, nawoływał i nadsłuchiwał. Nie pojawiał się nikt! U sąsiadów — podobnie. Z tą tylko różnicą, że nie było tam zabitych. Udał się na własną posiadłość. Tam również kupa popiołu. Mało tego, wspaniała winnica, owoc ciężkiej i długoletniej pracy ojca Stelli, przedstawiała obraz barbarzyńskiego zniszczenia. Większość krzaków była ścięta, połamana i stratowana końskimi kopytami, żerdzie powyrywane, druty pocięte. Poszedł obejrzeć groby rodziców — zrównane były z ziemią. Czyjaś mściwa ręka zryła je głęboko i rozsypała naokoło ziemię. Antek zawrócił ku zgliszczom domu Capriglionów. „Co się stało z resztą rodziny? — myślał z lękiem. Gdzie jest Stella?" Szedł na miękkich nogach. Usiadł obok trupa starego Włocha i zapłakał. Zdawało mu się, że nie mogło go spotkać większe nieszczęście. Pies, skomląc żałośnie, przyczołgał się i legi u jego stóp. 4 — Dowiedzieliśmy się o nadciąganiu bandy Tabordy o parę dni wcześniej. Dlatego stale mieliśmy się na baczności. Droga wiodąca z Jaguari obsadzona była przez straże, które czuwały dzień i noc. Krytycznego dnia strzałami zasygnalizowano nam zbliżanie się zbrojnej grupy. Już wtedy cały nasz dobytek znajdował się w lesie. Na wieść o niebezpieczeństwie wszystko, co żyło, rzuciło się w gęstwinę, do uprzednio przygotowanych kryjówek. Bandyci nie zastali nikogo i nie mieli też co rabować. Pokręcili się trochę i odeszli. Ale w dwa dni później pojawili się znowu. Wtedy zastali Capriglionów, których jakby coś skusiło do wyjścia z lasu. Czas jest wiosenny, chcieli przygotować ziemię pod zasiewy. Cała rodzina rzuciła się do ucieczki. Stary nie zdążył ze względu na syna, który miał stopę przebitą na jakimś pniaku i utykał. Obaj przypłacili to życiem. 151 — Kiedy się to stało? — Wczoraj wieczorem. — A gdzie reszta? — Siedzą w lesie. — Stella?... — Jest z nimi. To dzielna dziewczyna. Strzelała do bandytów. Podobno raniła jednego z nich. Antek spoglądał na Klimeckiego z wdzięcznością. Za taką wiadomość gotów był go uściskać. Wstąpiła w niego otucha. — Całe szczęście — ciągnął Klimecki — że uległem namowom Capriglionowej i przyszedłem tutaj pogrzebać ciała. Inaczej byś mnie nie spotkał i nie wiedział, gdzie nas szukać. Chodź! Przedzierali się przez gęsty las, podszyty wszelkiego rodzaju zaroślami i splątany lianami oraz warkoczami kresjumy. Kluczyli, starając się posuwać bez użycia fakon, by nie pozostawiać po sobie najmniejszego śladu. Ludziom nie sprawiało to trudności, gorzej było z koniem, nawykłym do stepowej przestrzeni. Antek prowadził go za uzdę, omijając wykroty i powalone pnie, na poły spróchniałe i mogące być siedliskiem różnego rodzaju gadów. Lasy tu były rozległe, dziewicze, niedostępne, stanowiły więc doskonałą kryjówkę dla ludzi i zwierząt. Drogę zagrodził im mały strumyk, po jego przebrnięciu zaczęli się wspinać po niewielkiej pochyłości. Nad głowami wisiały frędzle lian, strzępy mchów, porosty i niezliczona ilość storczyków. Znaleźli się w samym sercu odwiecznej puszczy. — Najbardziej trapi nas to — mówił Klimecki — że nie możemy wychodzić w pole. Ziemia aż się prosi o motykę i pług. Jeżeli w przeciągu najbliższych paru tygodni nie zrobimy nic na polu, to cały rok będzie stracony! Później przyjdzie nam głodować. — Nie wierzę, by Taborda zatrzymał się w Jaguari zbyt długo — zauważył Antek. — Ograbi ludzi z czego się da, wykończy swoich przeciwników i pójdzie dalej. Taka jest jego rola. Później spotka się z Camargą, jak to już raz było, lub z jakąś inną grupą Vigilantes, i dojdzie do generalnej rozprawy. W końcu musi się też ruszyć sam gubernator i każe wojsku zaprowadzić porządek w całym stanie. — Czekaj tatka latka — zauważył Klimecki. — A tu tymczasem czas ucieka. My nie mamy takiej cierpliwości jak tutejsi ludzie, którzy całymi latami mogą czekać cierpliwie i bez przejmowania się czymkolwiek. Dla nas czas to życie, praca i jej wyniki. Nie możemy siedzieć z założonymi rękami. 152 Klimecki gorączkował się, podniecał własnymi myślami i ubolewał nad zastojem, spowodowanym, w jego pojęciu, przez grupę łajdaków spragnionych łupów. — Wybacz mi — ciągnął — ale cholera mnie bierze, gdy patrzę na to wszystko. Tutejszemu narodowi łatwo to przetrzymać i przeżyć, ale nie nam. On nie jest nawykły do pracy, bo sama przyroda go w tym wyręcza. Puści parę bydła na step i samo mu się ono rozmnaża — bez jego udziału, bez jego wysiłku i pracy. I z tego żyje. A nam przyroda sama nic nie da. Musimy przewracać ziemię, sadzić, siać, chodzić koło tego kilka miesięcy, pielęgnować, a potem zbierać i przerabiać na chleb. Czy to rozumiesz? A może na tych stepach zapomniałeś o tym, że życie człowieka polega na pracy?... — Nie, nie! — zaprzeczył żywo Antek. — Rozumiem wszystko i chciałbym znaleźć dla was jakieś wyjście. Przyszła mi do głowy taka myśl: gdyby tak stworzyć z naszych ludzi zbrojny oddziałek, skontaktować się z Camargą, Lopesem i wspólnymi siłami uderzyć na Tabordę? Jeżeli go nie rozbijemy, to może przynajmniej przepłoszymy z tych stron. Wówczas moglibyście spokojnie wrócić do swoich domów. — A co będzie, jeżeli Taborda pojawi się znowu? Na to obaj nie mogli znaleźć odpowiedzi. Po długiej i uciążliwej wędrówce dotarli wreszcie do miejsca kryjówki. Była to duża polana, otoczona gęstym lasem bambusowym, najeżonym kolcami, które stanowiły doskonałą ochronę przed nieproszonymi gośćmi. Wiodło do niej wąskie przejście przez głębokie trzęsawisko, które latem musiało stanowić wylęgarnię komarów, zatem miejsce niezdrowe i malaryczne. — Wymrzecie tutaj jak muchy! — powiedział Antek, przerażony wyborem miejsca. — Latem będzie tu niesamowity zaduch. Nie trzeba Tabordy, by was wykończyć. Musicie uciekać stąd jak najprędzej! Polana roiła się od ludzi, zwierząt i drobiu. Stało kilka szałasów, służących jako schronisko dla ludzi i magazyny na żywność. Między kilkoma wozami uganiały się dzieci z piskiem i śmiechem za psami. Antek chwycił się za głowę. — Przy tym całym zgiełku Taborda może was posłyszeć nie wychodząc nawet z Jaguari. I co z takiej kryjówki? Klimecka rozpłakała się znowu na widok Antka, jak dawniej, tyle że teraz były to łzy nie żalu nad jego sieroctwem, ale łzy dumy i zadowolenia. Zupełnie jakby był jej synem. Wyrósł i zmężnia!, mimo że nie miał jeszcze 153 dwudziestu lat. Tryb życia, jaki prowadził, zapewne był korzystny dla niego, bowiem rozwinął się fizycznie. Ruchy miał zwinne, elastyczne ramiona barczyste. Twarz mu ogorzała od słońca i stepowego wiatru, pod nosem sypał się wąs, a oczy spoglądały śmiało i rezolutnie. - SdjBoŻe! - zawołała z radością. - Toż to Stella się twoim widokiem ucieszy! - A jak ona?.,. ":? ' , . - Zuch dziewczyna! Będziesz miał żonę jak się patrzy! Nie mogłeś trafić lepiej! ... ? , ; Zmierzchało, więc zasiedli do kolacji, składającej się z pieczonej kury , maniokowych placków. Potem rozmawiali do późnej nocy. Rozważali różne możliwości wyjścia z sytuacji, ale jedyny ratunek widzieli w użyciu siły przeciwko Tabordzie. Na koniec Antek powiedział: _ Pojadę do Lopesa. Poradzę się jego, chociaż wiem, że mi powie: przenoście się do Guarani das MissoSes. Ale... zobaczymy! Idziemy teraz '^Rano po zjedzeniu kawałka chleba ze smalcem i wypiciu herbaty udał się do Włochów, których obozowisko znajdowało się znacznie dalej. Dostęp do niego był nieco trudniejszy, a więc wydawało się, ze jest bezpieczniejszy. Gdyby nie trzęsawiska, Antek byłby poleciał tam jeszcze w nocy Włosi, powiadomieni o jego przybyciu, już go oczekiwali. Pierwsza rzuciła się do niego spłakana Caprighonowa. — Tonio, gdzie jest moja córka, gdzie jest Stella? — Co się stało? — Stella pojechała do ciebie! — Co znowu' - wykrzyknął Antek. — Na oczy jej me widziałem! — Pojechała do ciebie, do Taquari, po ratunek! Wczoraj rano uparła sie że koniecznie musi jechać, że tylko ty jeden możesz znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji. Wzięła konia i nie słuchając rad, pojechała prosto na fazendę. Jakże to się stało, że nigdzie jej nie spotkałeś? O Boże! Przed oczyma Antka zawirowały ciemne płaty. Oparł się o drzewo. — Co za pech' — wyrwało mu się z zaciśniętych ust. — Widocznie minęliśmy się gdzieś w drodze. Gdybym nie kołował, a jechał normalnym szlakiem, być może byłbym ją spotkał. — Boże! Boże' .. — j^ała kobiecina. — Męża mi zabili! Syna mi zabili' Teraz tylko brakuje, żeby Stellę spotkało nieszczęście! — Nie trzeba jej było puszczać w taki czas! — burknął gniewnie. — Madonna miał,. Cóżem mogła uczynić? Przecież ty ją znasz, 154 narwana jak ojciec! Z pistoletem leciała na Tabordę! Ledwieśmy ją utrzymali. Tak jej zawróciłeś w głowie, że musiała pojechać — dodała z wyrzutem w głosie. — Którędy pojechała? ??? fÓS JCden raCZy Wiedzieć!" Madonm mia!- Co ja nieszczęśliwa Z lamentów i szlochów Capriglionowej Antek nic więcej sie nie dowiedział. Jedno było pewne, mianowicie to,,że pojechała na fazendę Którędy? Najprawdopodobniej zwykłym szlakiem. Innej drogi nie moda wybrać, bo innej nie znała. Włosi otaczający Antka stali w milczeniu. Patrzyli mu w oczv wyczekująco i z nadzieją. Powiódł wzrokiem po ich twarzach. Na co oni czekali? Czego się po nim spodziewali? Cudu? O Boże' Szarpnął konia za cugle i pociągnął za sobą. Miał przed sobą parogodzinne przedzieranie się przez mokradła i gąszcz leśny To eo doprowadzało do furii. t ? ? ?° ? ""?° de AS8iS Antek dowiedział sie ° tym, że przeciągnęła tędy Tabordowa banda jeszcze tej nocy. A więc komisarz uznał, że pobyt jego w Jaguan jest na razie zbyteczny. Poszedł wprost do Alegrete i fakt ten mocno zaniepokoił Antka. Stamtąd było już niedaleko do Taąuari Ten niepokój nakazywał mu pośpiech, ale zdrowy rozsądek radził oszczędzać ???? Zjechał tedy z drogi, rozsiodłał wierzchowca i puścił go na trawę barn legł na peledze z zamiarem ucięcia krótkiej drzemki Ale nie wypoczywał długo. Tupot końskich kopyt zmusił go do wysadzenia głowy z zarosi,. Nadjeżdżał jakiś chłop, pospolity mieszkaniec tych okolic Ubrany był nędznie i konia miał zabiedzonego. Jedynym cennym przedmiotem, jaki posiadał, był rewolwer za pasem i sam pas gęsto utkany żółtymi nabojami. Antek kiwnął ręką, ten zatrzymał konia. - Kumie — powiedział pośpiesznie, widząc że nieznajomy manipuluje dłonią koło broni, spokojnie, nie jestem rabusiem. Tylko dwa słowa Skąd jedziesz? ' OŁ*u — Z Alegrete. — Co tam się dzieje? — W Alegrete spokój, ale okoliczne fazendy płoną! — Co ty gadasz! — przeraził się Antek. 155 — Mówię prawdę. Widziałem na własne oczy dymy na horyzoncie. Nieszczęście idzie na spokojnych ludzi, nie ma gdzie się ukryć! Renovadores czy Yigilantes — to jedna hołota! Napadają, łupią i palą! A rząd — nic! — przybysz nagle umilkł, uświadomiwszy sobie, że nie wie, z kim rozmawia. Antek uspokoił go ruchem ręki. — Prawdę powiadasz — jedna hołota. Znaleźli sobie pretekst, więc łupią obcych i swoich, wrogów i przyjaciół! Kto tutaj grasuje? — Taborda. — A nie słyszałeś czego o Camardze? — To jest taki sam szatan! Tyle że należy do obozu rządowego. Spryciarz, wie w którym kierunku wiatr wieje. Gdy rządowcy stłumią przeciwnika, będzie miał zasługi i medale. Być może darują mu także dawne przewinienia. — Jakie? — Toś nie tutejszy, jeżeli nie wiesz. Dezercja z wojska, napady rabunkowe i zabójstwa. — Niech go diabli! A ja myślałem, że to swój człowiek. — Swój? A niech nas Bóg broni przed takimi swoimi! — Więc powiadasz, że nadeszły ciężkie czasy? . — Tak. Płoną estancje i fazendy. Spalona została Ortigueira, splądrowano Timoneirę, Freitasową estancje zrównano z ziemią. Robota Alcebia-desa Figueiredo de Farias. Przynajmniej tak się mówi. Dziś nie wiadomo, kto jest przeciw komu. Załatwia się sprawy prywatne, szuka pomsty za dawne urazy, za głupstwa. I kraj na tym cierpi. — Dziękuję ci, amigo, za informacje. Jedź z Bogiem! Antek pożegnał go i gdy tamten odjechał na znaczną odległość, założył kulbakę na wierzchowca i pogalopował, trawiony wzrastającym niepokojem. Żeby chociaż dotrzeć jak najszybciej do Taquari! Późną nocą wyjechał w wąskie uliczki Alegrete. Powitała go zupełna cisza. Miasto spało albo było wyludnione. Nigdzie żadnego odgłosu, żadnego światełka. Jedyny dźwięk to stukot kopyt jego konia. Musiał zdobyć wiadomości i zastanawiał się, do kogo by się zwrócić. Najlepiej znał notariusza, Arlindo de Vasconcelos. Udał się na poszukiwanie jego rezydencji. Odnalazł ją w tych ciemnościach z trudem. Zatrzymał się przed niewielkim domkiem, przylegającym do ulicy i zastukał ponownie, dobiegł go z wnętrza szmer potrąconego krzesła, a później głos zza okiennicy zamkniętej na głucho: - Kto tam? 156 — Swój. — Nie znam żadnych swoich. Nazwisko. — Antonio. Z fazendy Taąuari. — Czego chcesz? — Proszę o parę słów i zaraz jadę dalej. Skrzypnęła okiennica, za którą zamajaczył jakiś cień pa usłyszał ostrzeżenie notariusza: Równocześnie — Tylko bez głupich żartów, bo mam broń! Słucham- Z krótkiej rozmowy -na dłuższą notariusz nie chciał sie zeodz.0 wynikało, ze siły rewoln™;™ „ou- ? ę zgodzie — połączyły sie w Alell.^ - u ąCC d° ?*?*™^ Renoradores potączyty się w Alegrete z jakąś bandą i razem udały sie w „,> ma kierunku. Stało się to dziś przed południem, żadnymi radamTnn ^ chciał mu służyć, twierdząc że w obecnych czasach klltl ? "" wyłącznie na siebie i własne siły ? P°Wmien ?1?2?? — J^Tazie"1^^"11 W miaStCCZkU ??? ma W^ nikogo? jdK na razie — sami tutejsi. — A czy są jakieś wieści z Taąuari? — Człowieku, któż może to lepiej wiedzieć fe**t; • Dobranoc! P J wieaziec Jezeli nie ty sam? Notariusz zatrzasnął okiennicę i poszedł spać. Gdy ???? sw,t rozjaśni! niebo na wchodzie, Antek DodrS • ,J , rnszyi na obchód spatone, f^. Mia! pr^d „???tl^ch ?5 ? "? -* ** —-? ????: «*- pairzyi przedmie ZZ~t ZCJS^SST. 157 Oczekiwanie jednak okazało się skuteczne. Razem z pierwszymi promieniami wstającego słońca na pogorzelisku ukazała się postać Elidia, a później kilkoro osób ze służby. Noc spędzili w zaroślach, które rozciągały się za lasem herwowym. Z opowiadania Elidia wynikało, że ofiar wśród mieszkańców fazendy nie było. Prawdopodobnie dlatego, że nie Taborda im przewodził. Zrabowano tylko to, co przedstawiało jakąś wartość, a pod resztę podłożono ogień. Służba zaledwie zdążyła wypędzić żywy dobytek, z którym każdy chronił się gdzie mógł. Możliwości takich wiele nie było, tak więc część rozlokowała się za lasem herwowym, reszta zaś w bambusowym gaju, odległym o trzy kilometry, gdzie była woda i łączka sporych rozmiarów, na niej właśnie pasły się konie. Na obliczach ludzi widniało strapienie i niepokój przed tym, co jeszcze mogło nadejść. — Czy nie było tu obcej dziewczyny? — Antek zagadnął niecierpliwie Elidia. — Pokazała się jakaś wczoraj wieczorem, gdy było już po wszystkim. Przyjęła ją Alvina. Pogadały obie jakiś czas, potem dosiadły koni i pojechały. — W jakim kierunku? — Tego nie wiem. Wiesz, jaka jest Alvina — opryskliwa i zarozumiała. Nie odrzekła ani słowa, mimo że się dopytywałem. Ale posłyszałem, jak między sobą mówiły coś o Sao Luiz Gonzaga. — Czy mógłbyś mi przygotować zapasowego konia? — Coś się znajdzie. — Tylko na miły Bóg, pośpiesz się! — poprosił Antek. W kilkanaście minut Elidio już prowadził rosłego kasztana. — To szatan, nie koń — mówił do chłopaka, gdy ten przekładał kulba-kę z jednego wierzchowca na drugiego. — Bojaźliwy jest i nieufny, trzeba z nim ostrożnie, jak z ogniem: pożyteczny, ale niebezpieczny! Niesie jak wicher. — Wiem, wiem. Już na nim jeździłem. — Ty pojedziesz, a co z nami? — Hm... Najlepiej zabierzcie się do jakiejś pracy. Przypuszczam, że rabusie nie przyjadą tu po raz drugi. Zapewne była to banda, która przyłączyła się do Tabordy. Każ naciąć tyczek bambusowych i na miejscu t pogorzeliska zbudujcie szopy. Na dach możecie użyć liści palmowych, i cienkiego bambusu. Zróbcie coś solidnego, bo nie wiadomo, jak długo przyjdzie wam w nich mieszkać. Pchnij też posłańca do Rodriga. Musicie sobie sami radzić. Do zobaczenia! 158 Rozdział IX 1 Podążał tym szlakiem, co wówczas, gdy posłował Garayowi do Lopesa. Step był tak samo pusty, ale wtedy nużył go swoją monotonią. Teraz Antek, będąc zajęty własnymi myślami, nie dostrzegł jego jednostajności. Jedynym jego pragnieniem było dotrzeć jak najszybciej do celu, a celem tym było Sao Luiz Gonzaga. Tam chciał zajechać wprost do Wolskich. Przypomniał sobie, że wiele opowiadał Stelli o tej niezwykłej rodzinie. Czuł do Wolskich szczerą sympatię, tym bardziej że potraktowany został przez nich z rzadko spotykaną życzliwością. Być może dziewczyna, mając na uwadze właśnie ich serdeczność, postanowiła udać się tam, w nadziei, że dowie się czegoś o Antku. Alvina służyła jej chyba za przewodniczkę. Jeżeli Alvina postąpiła tak z pobudek czysto ludzkich, to dobrze o niej świadczyło. Antek uważał, że powinien zmienić wobec tego swój stosunek do niej. Przyznał się sam przed sobą, że coraz mniej rozumiał tę dziewczynę. Wstąpił na odpoczynek do szałasu Manuela. Nawoływał długo i niecierpliwie, zanim samotny mieszkaniec wygrzebał się z jakiejś jamy pośród gruzowiska. Z wysiłkiem przykusztykał do Antka. Był w opłakanym stanie, ubranie miał poszarpane, w boku dziurę od kuli, a w oczach strach. * — Kto cię tak urządził? — Ech, zwyczajna to rzecz dla gaucha — usiłował zbagatelizować sprawę Manuel. — Jedna dziura mniej, jedna więcej, nic takiego. Najważniejsze, że jeszcze się poruszam i oglądam ten piękny świat. — Pokaż mi tę ranę. Rana była paskudna i Antek zaraz przystąpił do założenia opatrunku. Kiedy to robił, Manuel opowiadał, co mu się ostatnio przydarzyło: — Pierwszy raz w życiu widziałem tego człowieka. Na oko taki sam jak każdy, ale w gruncie rzeczy inny. Trudno mi powiedzieć na czym polegała ta odmienność. Może na chciwych spojrzeniach, a może na przesadnej 159 wścibskości. Przybył konno, łeb obandażowany, krew na bandażach, ledwie trzymał się w siodle. Prosił o pozwolenie na wypoczynek w chacie. Jak odmówić człowiekowi w takim stanie? Wprowadziłem go do środka i powiadam: „Pozwól, że obejrzę twoją ranę". A on na to, że rana jest jego i nikomu nic do niej. „A niech cię!" — myślę sobie. Chodzi za mną krok w krok i wypytuje o wszystko. Wcale nie myśli o wypoczynku. Obszedł chatę parę razy dookoła i pyta mnie, czy przed paru miesiącami nie gościłem młodego gringa. Z opisu domyśliłem się, że chodzi o ciebie. Powiedziałem, że tak, bo niby z jakiej racji miałbym to ukrywać? Wtedy on powiada, żeby mu dać garść takich samych patakonów, jakie widział u ciebie. — To Pacheco — domyślił się Antek. — Nie wiem, bo mi nazwiska swego nie powiedział ani ja o to nie pytałem. Jak mi wspomniał o monetach, to sobie myślę: „Manuel, uważaj, bo będzie żle!" Więc mówię mu, że o żadnych monetach nie wiem nic, bo gdybym wiedział, to z takim skarbem tu bym nie siedział. Ale on nic, tylko dalej zagaduje. Powiada, że za garść takich monet mógłby się urządzić w : Sao Borja czy gdzieś indziej, bo mu się już sprzykrzyło życie z jakimś Camargą, czy kimś podobnym. Widząc wreszcie, że z tego nic nie wychodzi, przytknął mi rewolwer do boku i powiada: „Dosyć żartów i gadaj uczciwie — gdzie panela z monetami?" — A to łajdak! Wiesz, to moja wina, że... — Słuchaj dalej. Jak mnie szturchnął lufą, myślę sobie: „Ma głowę poharataną, to prawda, ale jest młody i siłę ma nie byle jaką, lepiej nie ryzykować". Więc mówię: „Chodź, zaprowadzę cię do kryjówki". Przez drogę pocę się i myślę na różne sposoby, co tu począć. Ale nic z tego nie wychodzi. Pomysły różne, ale żaden nie gwarantuje stuprocentowego powodzenia. Już byłem w rozpaczy. Bo wyobraź sobie, tak długo trzymam tę panele dla brata, aż tu naraz trzeba ją oddać w taki głupi sposób! Zaprowadziłem go do rumowiska i tam chodzimy po krzakach i kamieniach. W pewnym momencie potknął się, wtedy ja — nura w krzaki! Posłał za mną kulę, wtedy mi się dostało, ale szczęśliwie dopadłem jamy, gdzie się ukryłem z zamiarem przeczekania, aż odjedzie, lecz nie nastąpiło to szybko. Chodził po gruzach, zaglądał do pieczar, których tu sporo, i nawet grzebał pod kamieniami. Wreszcie, zniechęcony, wrócił do konia. Widziałem, jak zdarł z głowy bandaże i cisnął w krzaki. Okazało się, że był to wybieg, by mnie łatwiej podejść. Kiedy dosiadał konia, nadjechały dwie dziewczyny... — Dziewczyny? Na Boga! Gadaj dalej! 160 — Z mojej kryjówki nie udało mi się dostrzec dokładnie wszystkiego. Wydawało mi się, że obie były zaskoczone widokiem tego -jak ty mówisz - Pacheki. Prowadzili długą rozmowę. Jedna się boczyła, natomiast druga bardzo kręciła się koło tego łajdaka, który mnie poczęstował kulą. Później ta, która tak interesowała się Pachekiem, poczęła coś długo mówić do swej towarzyszki. Trwało to kilka chwil, wreszcie we trójkę odjechali. Antek ścisnął Manuela za ramię. — Gdzie pojechali? — W stronę Sao Luiz Gonzaga. — Dziękuję ci, stary! — Co, już jedziesz? — Jadę. Nie wolno mi tracić czasu. Do zobaczenia! Antek zdawał sobie sprawę, że sama wzmianka o Sao Luiz jeszcze nie świadczy, ze cała trójka akurat musiała udać się w tamtym kierunku. Ale z braku mnego, bardziej logicznego, uczepy się kurczowo właśnie tego punktu oparcia i postanowił trzymać się go aż do końca. Łudził się poza tym, ze po drodze uda mu się zebrać jakieś informacje na temat poszukiwanych. Była to dla mego męcząca ze wszech miar podróż. Podczas gdy wątła niteczka nadziei wiodła go w jednym kierunku, to rodzące się w nim wątpliwości i podejrzenia usiłowały zepchnąć go na bezdroża. Przecież Pacheco okazał się skończonym łajdakiem i mógł ważyć się na wszystko. Po odkryciu, kim jest Stella dla Antka, gotów uczynić wszystko, by oboje nigdy więcej się nie spotkali! Myśl ta była dla niego nie do zniesienia. V2 W Sao Luiz Gonzaga panował zupełny spokój i życie toczyło się normalnie. Właściwie to mało kto interesował się tym, co niektórzy określili mianem rewolucji. Ze gdzieś tam strzelano do siebie, nikogo to nie wzruszało. Mieszkańcy spali spokojnie, ufając wojsku i jego komendantowi. Wolscy nie widzieli żadnych dziewcząt. Zmartwili się bardzo kłopotem Antka. W głębi ducha chłopak nie spodziewał się spotkać tutaj Stelli, lecz trzymał się jeszcze tego okrucha nadziei, żeby się nie załamać. Dotychczas był sam ze swoim niepokojem i rozpaczą, a teraz nareszcie miał się z kim podzielić - nieszczęściem. Wolski uścisnął go serdecznie, starając się go pocieszyć i dodać otuchy. Osobiście nie wierzył, aby Pacheco mógł wyrządzić Stelli krzywdę. ????.?? 161 — Znam dostatecznie tych mieszańców — powiedział — i mogę ręczyć, że nie są to ludzie źli. Są mściwi i dochodzą swych praw, gdy są skrzywdzeni. Ale to samo dzieje się przecież także i między białymi. Moim zdaniem, cała ta trójka albo jeszcze błądzi po stepie w poszukiwaniu przytułku, albo twoja Stella już jest w domu. Antek pragnął w to uwierzyć, lecz nie mógł. — Gdyby Pacheco był uczciwy, od razu by ją odesłał do Jaguari. Jednak tego nie uczynił! Sam nie wiem, co mam myśleć o tym wszystkim. Po co była ta wzmianka o Sao Luiz? Może Manuel coś źle zrozumiał? — odparł Wolski. — Przecież obrali ten kierunek. W jakim celu? Wolski zastanowił się. — Tak, w tym coś jest — powiedział wreszcie. — Sęk w tym, że nie wiemy co. Najlepiej idź do Lopesa, może on coś poradzi. Młody Franczak poszedł, ale nie od razu się do niego dostał. Uderzył go przede wszystkim dużo większy ruch, niż wtedy gdy był tu poprzednim razem. Kancelaria komendanta znajdowała się w, przedniej części koszar, na pierwszym piętrze. Po schodach biegali kurierzy w mundurach i cywilni posłańcy, brzęczący ostrogami. Na schodach i korytarzu krzyżowały się słowa, których sens mógł zrozumieć tylko ten, kto wiedział, co się dzieje na pampie. Ponieważ Antek był zorientowany w sytuacji, od razu domyślił się, że ma to związek z rebelią. Siedział więc cierpliwie i czekał obserwując spod oka wojskowego, który siedział za stołem i przeglądał papiery. Kiedy przyszła kolej na niego i drzwi się przed nim otwarły, niemal wbiegł do gabinetu komendanta. — Dobrze, że się pokazałeś! — ucieszył się Lopes. — Ciekaw jestem, co porabia twój patron i jakie poczynił przygotowania. Oblicze Lopesa zachmurzyło się, gdy Antek opowiedział mu dokładnie o śmierci Garaya i o zniszczeniu dokonywanym na stepie przez Renovado- res. — Tak, śmierć tego Hiszpana to duża dla nas strata, przyznał po krótkim milczeniu, szkoda, że zniszczono fazendę. Trudno, ktoś będzie musiał kiedyś wyrównać te straty i ponieść odpowiednią karę. Świadome niszczenie i łupienie kraju — to ubożenie narodu. Szkoda, że ci, którzy dbają tylko o własne interesy, nie potrafią tego zrozumieć. Ale powiedz mi teraz, co się dzieje z tobą? Słuchał Antkowej opowieści ze skupioną uwagą i zmarszczonymi brwiami. Wreszcie powiedział: — Jeżeli Pacheco, który jak mówisz, jest ci nieżyczliwy i gotowy wyrządzić krzywdę, ukrył Stellę gdzieś tu w Sao Luiz, to dam ci człowieka z odpowiednim poleceniem i obaj przetrząśnięcie całe miasto. Zajmie to trochę czasu, ale nie widzę innego wyjścia. Chcesz? Rozpoczęto poszukiwania najpierw od zajazdów, knajp i sklepów. Dużą pomoc okazał tu Wolski. Znał wielu sklepikarzy i oberżystów i do nich właśnie skierował Antka. Później przystąpiono do odwiedzania domów prywatnych. Połączone to było z dużymi nieprzyjemnościami, jedni chętnie odpowiadali na pytania, inni zaś nie szczędzili zjadliwych uwag, zgoła nie kryjąc swojej wrogości. Antka ratowało tylko towarzystwo człowieka w mundurze. Mundur budził pewien respekt i szacunek. W ciągu zaledwie kilku dni Antek przetrząsnął całe miasteczko, ale wynik poszukiwań był niestety negatywny. Niepocieszony Antek znowu zjawił się u Lopesa. — Przykro mi — powiedział ten — ale jak widzisz, więcej nie mogę ci tu pomóc. Być może po drodze zaszło coś, co kazało zawrócić tamtej trójce. Trudno przewidzieć co, ale przecież w podróży różnie bywa. Zatem jako teren dalszych poszukiwań pozostaje ci pampa. — Wracam do Jaguari — powiedział Antek. — Po drodze będę się rozpytywał i zbierał wiadomości. Być może zastanę Stellę w domu. Teraz pozostaje jeszcze sprawa kolonistów. Lopes słuchał z uwagą długo i cierpliwie. W końcu powiedział tak: — Młody jesteś i dlatego nie dziwię się, że nie masz właściwego rozeznania w sytuacji, jaka panuje w całym stanie. Otóż rząd w Porto Alegre nie robi nic! Nie ma żadnych rozkazów ani rozporządzeń. Gdyby jakieś były, chętnie wysłałbym oddział złożony z trzystu ludzi i natychmiast zaprowadził porządek na stepie. Bo to, co się na nim dzieje, jest karygodne i szkodliwe dla interesów kraju. Przecież tak Vigilantes, którzy mianują się być podporą władz, jak i Renowdores, stojący w opozycji do obecnego porządku, w gruncie rzeczy są zdrajcami kraju i działają na jego zgubę. Jeszcze nie wiemy, kto to finansuje, ale wiemy, że z Argentyny płyną grube pieniądze na opłacanie tych, którzy palą i rabują. Weź dla przykładu Tabordę i Camargę, obaj się nienawidzą i zwalczają wzajemnie, ale przecież obaj pobierają pieniądze płynące z jednego źródła. Czy myślisz, że mógłbym popierać jednego, a zwalczać drugiego? Chętnie kazałbym siadać wojsku na koń, wytoczył armaty i rozpędził całą tę hołotę na cztery strony świata. Ale nie mogę. Rząd mówi: stać i nie mieszać się do niczego! Robi mi się niedobrze, gdy patrzę na to wszystko. Dlatego, na własny rachunek 163 i odpowiedzialność, ściągam straże pograniczne i gromadzę wojsko. Wierzę, że ono się przyda. Kiedy? Nie jestem na tyle mądry, by to przewidzieć. __ cóż wiec mają począć koloniści? __ Niech sobie radzą sami. — Ale... jak? __Nie umiem tego powiedzieć. __ Mają dalej siedzieć w lesie i oczekiwać zmiłowania boskiego? — Jeżeli nie mają innego wyjścia. — Wobec tego, kto będzie sadził kukurydzę i siał pszenicę? __ ? kto siał i sadził, zanim oni tu przyjechali? __ Nie wiem, chyba nikt. Naokoło nie było pól uprawnych, jedynie stepy i lasy. __ Nasze konie zawsze miały kukurydzę. — A chleb? __ Argentyna stale nam dostarczała pszenicę i dalej chętnie będzie to robić, ma bowiem zboża ponad swoje potrzeby. __ Dlatego może Argentyna dostarcza pieniądze dla Renovadores i Vigilantes. Im dłużej będą trwały zamieszki, tym więcej chleba będzie potrzebowała Brazylia/zwykły interes... __ CZy wiesz coś na ten temat? — ożywił się Lopes. — Nic nie wiem, tak mi coś przyszło na myśl. Przecież przed chwilą rozmawialiśmy na temat finansowania rebelii. Kto wie, czy moje podejrzenie nie jest słuszne. Panie komendancie, a czym zapłacicie za pszenicę, jeżeli przetwórnie mięsne w Rio Grandę czy Pelotas staną z powodu braku bydła? __Argentyna kupuje od nas herwę. __Nie będzie żadnej herwy, jeżeli inne fazendy również poszły z dymem jak Taquari. Lopes odsapnął. __ Nie można odmówić ci racji i logiki w argumentowaniu. Ale wierz mi, czuję się tak, jakbym miał związane ręce. Pomimo jak najlepszych chęci nic wam pomóc nie mogę. Antek zamilkł, ramiona mu opadły i spuścił głowę. Lopes spoglądał na niego ze współczuciem. Miał dużo podziwu dla tego młodego gringa i rzeczywiście chciałby mu jakoś pomóc. Po dłuższym namyśle rzekł: __ Dam ci radę, jedyną w mojej sytuacji. Zbierz swoich kolonistów i wspólnie przenieście się albo tutaj, albo nieco dalej na północ, do Guarani 164 das Missoes. Czasy są ryzykowne, ale chyba macie trochę broni. Zorganizujcie się i kupą ruszajcie w drogę. W razie czego pchnę wam oddziałek na pomoc. Co ty na to? Antkowi twarz się trochę wypogodziła. — Porozmawiam z nimi. Dziękuję i do widzenia Gdy wyszedł z kancelarii komendanta na schodach zaczepił go jakiś gaucho. Twarz miał sympatyczną, oczy śmiałe i ujmujący uśmiech. Podszedł do Antka i zapytał go: — Czy jest Lopes? — Tak. — W jakim nastroju? — Dobrym - odpowiedział. - To jest człowiek, z którym można rozmawiać zawsze i na każdy temat. — Dziękuję ci, mogę iść śmiało. Szybko wyminął Antka i pobiegł na górę. Antek zaś poszedł do Wolskich, żeby się pożegnać. Wstający dzień zastał Antka daleko za miasteczkiem na stepie. Rozglądał się po okolicy. O ile z jednej strony powinien unikać spotkania z udzmi, to z drugiej obecność ich była mu potrzebna. Przecież trójka, której poszukiwał, musiała być przez kogoś widziana i pozostawiła gdzieś jakiś ślad. Około południa ujrzał na horyzoncie samotnego jeźdźca i zaraz skierował ku memu swojego konia. Po kilkunastu minutach kiedy postać nieznajomego urosła do znacznych rozmiarów, pożałował swego odruchu. Nadjeżdżający był uzbrojony jak prawdziwy bandoleiro udający się na łupieżczą wyprawę, ale Antek w tej samej chwili go poznał. — Pacheco! — wykrzyknął poruszony do głębi. Dłoń tamtego spoczęła na kolbie rewolweru. — Tonico! Co za niespodzianka! Okazuje się, że jednak tz pampa nie jest znowu tak bardzo szeroka, jeżeli spotyka się dwóch zacnych przyjaciół! — Czuje w twoim głosie drwinę, ale muszę cię zapewnić, że nie mam powodów, by uważać, że jesteś moim wrogiem. — Wolałbym, żebyś był bardziej szczery. — Będę, ale przestań manipulować koło swego rewolweru, bo mój też me jest pusty. 165 — Jeżeli myślisz, że będę strzelał do ciebie, to się mylisz. Ja nie mam takiego zamiaru, w ogóle moje zamiary są inne, niż sobie wyobrażasz. — Ciekawe, jakie to są zamiary. Ale zanim raczysz mi o nich opowiedzieć, jedno pytanie: gdzie jest Stella? — Spodziewałem się, że cię to zainteresuje. Otóż mogę cię zapewnić, że znajduje się w bezpiecznym miejscu i z dala od ruchawek na stepie. — Chciałbym ci wierzyć, ale jakoś trudno mi się na to zdobyć. — Mówię prawdę i możesz mi zaufać. Jedno tylko zastrzeżenie. Nie powiem ci, gdzie... Antek przez chwilę patrzył Pachece prosto w oczy. — Słuchaj — odparł spokojnie. — O ile mi wiadomo, tobie zależało tylko na AMnie. Masz ją, czego chcesz więcej? — To nieważne. Sprawa jest inna. Powiedz mi, zależy ci na Stelli? — Oczywiście. Chciałbym wierzyć, że jej nie skrzywdziłeś. — Czuje się dobrze. Słuchaj, dostaniesz ją, ale za monety Manuela! — Zwariowałeś? Zwróć się z tym do niego. — To twarda sztuka. Udaje, że o niczym nie wie. — Może i nie wie. Skąd masz pewność, że posiada jakieś monety? — Nie udawaj, bo wiesz, że ma, więc teraz decyduj się. Ale szybko, bo czas ucieka. Antek nigdy nie żywił wobec nikogo zbrodniczych zamiarów, ale w tej chwili nawiedziła go myśl, żeby sięgnąć po broń. Ten łajdak zasługiwał na kulę. Przed tym odruchem powstrzymała go nie obawa, że Pacheco może go uprzedzić, ale fakt, iż Stella była w jego ręku. — Jeżeli idzie o monety, to poproś o nie samego Manuela, a co do Stelli, to odnajdę ją bez twojej pomocy. Na twarzy Pacheki wypłynął drwiący uśmieszek. — Chcesz ryzykować? Bardzo proszę! Nie będę cię dłużej zatrzymywał. Do widzenia! To mówiąc poderwał konia cuglami. Antkowi nie pozostało nic innego, jak tylko się targować. Podniósł rękę i zawołał. — Poczekaj, może jakoś się dogadamy. — To zależy od ciebie. Uważam, że ty powinieneś być więcej zainteresowany niż ja. Bo właściwie ja nie mam nic do stracenia. Przypuszczam, że doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Tak, przewaga była po stronie Pacheki i dlatego ten stosował szantaż. Gdyby Antkowi udało się obezwładnić Pachekę, na pewno rozmowa poto- 166 czyłaby się zupełnie na innej płaszczyźnie. Krytycznym spojrzeniem ocenił przeciwnika. Widział w jego oczach czujność i gotowość do natychmiastowej reakcji. Nie, chwila nie była odpowiednia, należało grać na zwlokę. — Zgoda. Pojedziemy po patakony. Ale kto mnie zapewni, że po ich zdobyciu nie wystrychniesz mnie na dudka? — Masz moje słowo. — Twoje słowo? Jakie słowo? — Słowo gaucha. No tak, słowo gaucha miało swoją wagę. Ale czy także słowo Pacheca?... Antek miał wątpliwości. Znał go na tyle, że wiedział, iż on takie przyrzeczenie mógłby zlekceważyć bez najmniejszych skrupułów, wierzył, że mógłby nie dotrzymać nawet najświętszej przysięgi. Antek pomyślał sobie: „Chcesz mnie wywieść w pole, dobrze, ale zobaczymy kto kogo!" — Dobrze — rzekł po krótkim wahaniu! — jedziemy! Jadąc Antek milczał, mimo że jego towarzysz .wykazywał dużo chęci do konwersacji. W odpowiedzi na uwagę Pacheki, że Antek raczej powinien się cieszyć z porozumienia, ten odparł cierpko: — Radość może być dla ciebie, lecz nie dla mnie. Nigd^ńe byłem zdrajcą i to, do czego mnie zmuszasz, kiedyś zaciąży na twoim „umieniu! Do wieczora jechali w milczeniu. Przez cały ten czat; umysł Antka pracował gorączkowo. Chłopak rozważał różne wersje dojrzewającego w nim planu i wszystkie wydawały mu się zbyt ryzykowne. W razie najmniejszej nawet pomyłki wszystko by się zawaliło i mogłoby dojść do krwawej rozprawy. A taka ewentualność groziła śmiercią jednej ze stron, co prowadziłoby do wątpliwego rozwiązania całego konfliktu. Na nocleg zatrzymali się w niewielkiej dolince. Rozniecając ognisko Antek zagadnął swego przeciwnika: — Powiedz mi, jak czuła się Stella, gdy ją spotkałeś kcło szałasu Manuela? — Cieszy mnie to, że nareszcie przemówiłeś. Rozumiem twoją ciekawość i niepokój o jej zdrowie. Zaoszczędź sobie tego. Kiedy odjeżdżałem, czuła się świetnie i stale wypytywała o ciebie. — A ty, oczywiście, najbezczelniej ją okłamywałeś. — No, niezupełnie. Po prostu powiedziałem jej, że dla bezpieczeństwa musi pozostać z Alviną i że sam wybieram się na poszukiwanie ciebie. — Wątpię, czyją przekonałeś. N&fazendzie musiała się dowiedzieć, że wyruszyłem do Jaguari. — Alvina przekonała ją, że pojechałeś po Rodriga do Quemauos. 167 __ Oboje jesteście skończonymi łajdakami i porwaliście ją celowo, wiedząc, że jest mi dfoga. __ Trochę przesadzasz, ale nie o to idzie. Najważniejsze jest to, że znajduje się w bezpiecznym miejscu i czeka na ciebie. __ Teraz nie ma tu miejsc bezpiecznych. Chyba tylko za granicą. __ Zagranica leży zbyt daleko i nie mam tam nikogo. . „Aha!" — przemknęło Antkowi przez głowę. — Wynika z tego, że umieścił Stellę u kogoś, kto mu jest bliski. Może u krewniaka? Ważne jest to, że w granicach stanu. Jeżeli Pacheco wraca z kryjówki, gdzie zostawił obie dziewczyny, to chyba nie może ona znajdować się zbyt daleko. Biorąc pod uwagę czas i odległość powinna leżeć gdzieś między Sao Luiz Ganzaga, a Sao Borja i Uruguaiana". Teraz dopiero zdał sobie sprawę z przewrotności charakteru Alviny. Oboje ona i Pacheco, byli typami działającymi z niskich pobudek. Jeśli szło o Pachekę, mógł to zrozumieć, ale w odniesieniu do Alviny wydawało mu się to niepojęte. Czyżby Venanciowi aż tak się wyrodziła córka? Ponieważ nawiązali rozmowę, Antek zagadywał Pachekę na wszystkie sposoby, w nadziei, że dowie się czegoś bliższego o kryjówce dziewcząt. Ale ten był ostrożny i trzymał język na wodzy. Zjedli skromną kolację, składającą się głównie z Antkowych wiktuałów, i Pacheco zaproponował: __ Może pójdziemy spać? Jestem zmęczony drogą. Kiedy układli się każdy na swojej peledze, odgrodzeni od siebie ogniskiem, Pacheco dodał z naciskiem: __ Tonico! Chcę cię ostrzec, że mam lekki sen, i lada szelest stawia mnie na nogi. Wobec tego — uważaj! __ Niby na co mam uważać? __^a t0; c0 może ci strzelić do głowy. Żadnych niespodzianek, bo to ci nic nie da. Siłą ze mnie nic niewydusisz, a tylko możesz zaszkodzić Stelli! Antek leżał na wznak i spoglądał w niebo. __ Pacheco! — odparł spokojnie. — Jeżeli osądzasz mnie według siebie, to się bardzo mylisz. Ja nigdy bym się nie poniżył do takiej podłości jak ty bo pragnę być człowiekiem uczciwym. Mam sumienie czys'te. Natomiast tego nie można powiedzieć o tobie. Ciekawy jestem, co w przyszłości z ciebie będzie. Pacheco zaśmiał się drwiąco. __ O mnie możesz być spokojny. Kiedy wejdę w posiadanie patakonów Manuela, zabieram Alvinę i oboje się ulatniamy. Dokąd? Nie musisz wiedzieć. Gdy będziesz miał swoją Stellę, reszta nie powinna cię obchodzić. 168 - Uważasz, że nie powinna? Mylisz się. Szanuję starego Venancia, a on nawet sobie nie wyobraża za jakiego łotra wyjdzie jego córka? O ile jeszcze wyjdzie! Bo w życiu różnie bywa... - Nie marudź, tylko śpij. - Kiedy nie mogę. Antek wstał i dorzucił drew do ognia. Pacheco uniósł głowę i obserwował go przez chwilę. Potem ułożył się ponownie. - Snują mi się po głowie różne myśli - mówi, dalej Antek A wszystko przez ciebie i twoją towarzyszkę. Myślałem, że przynajmniej Alvina okaże się mądrzejsza od ciebie. Niestety, oboje jesteście ulepieni z tej samej gliny. - Śpij wreszcie! - Myślisz, że mogę? Znowu trzeba dołożyć do ognia, bo inaczej zagaśnie. Wstał i poszukał patyków. Płomienie pojaśniały, a krąg światła rozszerzył się. Lecz nie na długo i ciemność ponownie poczynała napierać ze wszystkich stron. - Nigdy nie miałem tak podłej podróży jak ta. Bolą mnie wszystkie kość. Nawet przewrócić się na bok nie mogę. Diabli nadali to wszystko! - Może byś tak się uspokoił, do pioruna! - gromił go Pacheco. Był senny, oczy mu się kleiły, a tu Antka jakby coś napadło, gadał, bredził, wspominał i narzekał. Co chwila wstawał, poprawiał ognisko, kładł się i znowu gadał. Zęby chociaż to jego gadanie miało jakiś sens! Pacheco odwracał się na bok i zatykał uszy. Antek zaś za każdym razem, gdy dokładał patyków do ognia, nie przestawał zagadywać leżącego. Kiedy tamten me odzywał się, obserwował go pilnie i zaczynał na nowo Trwało to dosyć długo. W końcu, gdy Pacheco przestał zupełnie reagować podszedł do mego, zabrał mu broń, razem zfakonem, i zaniósł w odległe zarosła. Później wrócił na swoje miejsce, ujął w rek wi„czester i postanowił czuwać do rana. Pacheco poruszał się niekiedy na swoim posłaniu, coś tam mruczał przez sen, ale tak był znużony czuwaniem i podróżą, że chrapał dalej. Do rana było daleko i Antek zmęczył się setnie, zanim dostrzegł na wschodzie jaśniejący brzeżek nieba. Kiedy się rozwidniło na tyle, że mógł rozróżnić Kształty niedalekich zarośli oraz sylwetki pasących się koni, Antek podniósł się na nogi, trącił lufą śpiącego i zawołał: — Wstawaj, przyjacielu, bo czas nam w drogę! 169 Na widok wymierzonej w swoją pierś broni Pacheco poderwał się błyskawicznie i w tej samej chwili zamarł w bezruchu. — Co za głupiec ze mnie! — powiedział zduszonym, wściekłym głosem. — Powinienem był się tego po tobie spodziewać. — Powinieneś. Lecz nic ci teraz nie pomoże. Zbieraj się do drogi, bo czas umyka. Koło południa powinniśmy dotrzeć do szałasu Manuela. — O czym ty myślisz? — spytał Pacheco zaniepokojony. — Oczywiście o tym samym co i ty — o patakonachl Chyba jeszcze z nich nie zrezygnowałeś? Pacheco nie odezwał się ani słowem. Zacisnął zęby i spoglądał na Antka ponuro z nienawiścią. — Siodłaj konie. Nuże! Pojedziesz przodem. I pamiętaj, że nie mam zamiaru patyczkować się z tobą, w razie czego — kula w łeb! 4 Nagła zmiana w położeniu Pacheki wpłynęła także i na zmianę jego usposobienia. Z zuchwalca, świadomego swej przewagi stał się teraz potulnym barankiem. Był posłuszny i gorliwie wypełniał wszystkie polecenia Antka. Lecz mimo tej uległości Antek mu nie ufał i starał się mieć go stale przed sobą. Całonocna bezsenność, jak również obecne czuwanie wyczerpały Antka do ostateczności. Mimo tego trzymał się dzielnie. Z wyższego niż inne pagórka ujrzał w dali szałas Manuela. Zauważył też, jak Pacheco, posuwający się przed nim, raptem skurczył się w siodle. Zląkł się, że oto jest u kresu. — Jakie masz plany? — spytał Antka, nie odwracając głowy. — Jak myślisz? Chyba zasłużyliśmy sobie na spoczynek? — Nie o to pytam. Masz mnie w ręku i pragnę wiedzieć, co dalej? — Zastanowimy się. — Zastanowimy?... To znaczy: ty i Manuel? — Sądzę, że należy dopuścić do głosu także i twoją osobę. Tym bardziej, że Manuel ma do ciebie uraz o ten chybiony strzał. Uważa, że powinieneś był strzelać celniej. — Chciałbym, abyś mi uwierzył, że strzeliłem niechcący. Po prostu potknąłem się na kamieniu. — Właśnie, gdy mu opatrywałem ranę, Manuel mi to tłumaczył. — A jak rana? To nic poważnego, prawda? — Szczęście, że był to tylko drobiazg. Zresztą nie musisz się teraz o to 170 martwić. Jeszcze parę chwil i Manuel sam cię poinformuje dokładnie o stanie swego zdrowia. Pacheco nie odpowiedział nic, ale po jego minie było widać, jak panicznie boi się o swoją skórę. Mimo że mu to nie sprawiało żadnej satysfakcji, Antek pragnął utwierdzić go w przekonaniu, że musi za swoje sprawki ponieść zasłużoną karę. Tylko jeszcze nie wiedział jaką. Manuel musiał widocznie zauważyć jeźdźców z daleka", bowiem powitał ich w drzwiach swojej rudery ze strzelbą w ręku. Opuścił ją, kiedy poznał, że ma przed sobą Antka, ale zaraz podniósł ponownie i wymierzy} w pierś Pacheki. — Nie strzelaj, na miłość boską! — zawołał ten przerażony dygocąc na całym ciele. — A skąd u ciebie, łajdaku, miłość boska? I byłby może nacisnął na spust, gdyby Antek nie pospieszył z wyjaśnieniem: M — Powstrzymaj się na razie, Manuel. Pacheco jest moim więźniem, więc jeszcze nie spiesz się z załatwieniem własnych porachunków. Jest na to czas. Mam do ciebie pytanie: Czy udzielisz nam swojej gościny? Widać było, że Manuel się waha. — Gościny? Tobie — tak, ale temu łotrowi — pod żadnym warunkiem! Jeszcze mi się rana nie zabliźniła i w nocy strasznie dokucza. Bodaj go piekło pochłonęło! — Dobrze, dobrze, zapomnij o tym na chwilę i... — Zapomnieć? Nigdy w życiu! I znowu uniósł broń do oka, lecz zaraz ją opuścił ze słowami: — Aha, widzę, że trzymasz go na muszce. Dobrze, kończ, coś zaczął. — Chciałem ci powiedzieć, żebyś przygotował kawałek sznura, ale mocnego. —: A co? Będziemy go wieszać? Pacheko skierował błagalny wzrok na Antka. Było to spojrzenie zaszczutej istoty, przekonanej o swoim rychłym końcu. To napełniło Antka ukrytą satysfakcją. „Niech wie, szubrawiec, że to nie przelewki!" — pomyślał. — Dla bezpieczeństwa należałoby go związać — powiedział. Gdy Manuel poszedł, aby spełnić Antkowe żądanie, Pacheco odezwał się drżącym głosem: — Tonico, pamiętaj o Stelli! — Bądź spokojny, pamiętam. 171 — Jeśli mnie zabijecie, nigdy jej nie odnajdziesz. __ jQ sje okaże__odparł Antek niedbale. — Nie będzie przecież wieki siedzieć w ukryciu. Alvina sama nie wytrzyma i wyskoczy na świat. Przy jej usposobieniu jest to nieuniknione. Poza tym, chyba sobie nie wyobrażasz, że Stella jest potulna jak dziecko? Pacheco umilkł. Manuel pojawił się ze sznurem. Kazali więźniowi zejść z konia i poprowadzili do chaty. Szedł z oporem, ale szedł. __ Tak braciszku — mówił do niego Antek — siadaj tu i nadstaw rączki. Wprawdzie sznur jest szorstki, ale krzywdy ci nie zrobi, jeżeli będziesz je trzymał spokojnie przy sobie. Nie szarp się, po co niepotrzebnie zużywać energię. Teraz nogi. Manuel, przywiąż je dobrze do stołka. Muszą być unieruchomione. Chodzi o to, byś nie wierzgał. Ostrogi także ci odejmiemy, bo właściwie teraz ich już nie potrzebujesz. Pacheco był zdruzgotany. Zwiesił głowę, a ponury wzrok utkwił w podłodze. Strach go sparaliżował i dlatego zupełnie nie reagował na to, co z nim robili. Dopóki go krępowali, milczał jak słup. Kiedy wreszcie Manuel odsapnął, jak po dokonaniu wielkiego wysiłku, spytał przybitym głosem: - — Co ze mną teraz będzie? __ Ja bym ci chętnie łeb ukręcił! — wyznał szczerze Manuel. — Musimy się namyślić — odparł Antek. — Wprawdzie jesteś skończonym łotrem, ale to nie znaczy, że powiesimy cię bez sądu. Ciemna twarz Pacheki poszarzała z przerażenia. Utkwił błagalne spojrzenie w swoich oprawcach. — Na Boga! Nie czyńcie tego! Powiem wam wszystko! — Hm, tak powiadasz? Manuel, co ty na to? — Nie wierzę psubratu, szkoda, że nie ma tu w pobliżu jakiegoś przyzwoitego drzewa, które by wytrzymało pod tym łotrem. Ale można posłużyć się także belką nad drzwiami. — Wiesz, niezły pomysł. Chodźmy się naradzić. Wyszli obaj na dwór, a Pacheco pozostał sam pogrążony w ponurych myślach i z jak najgorszymi przeczuciami. Usiedli na kamieniach wystających z rumowiska. — Co zamierzasz? - zagadnął Manuel. __ Chodzi mi tylko o wydobycie z niego zeznania, gdzie umieścił Stellę. __j0 nje będzie trudne. Już wyraził na to ochotę. Ale powiedz mi — co dalej? — Jadę po Stellę. 172 — A ten szubrawiec? — Niech idzie do diabła! Obojętny mi jest jego dalszy los. — Tobie obojętny, ale nie mnie. Przecież, jak twierdzisz, chodzi mu o te nieszczęsne patakony. Widać po jego gębie, że nie zrezygnuje z nich żadną miarą. Puścisz go wolno dziś, pojawi się jutro. Pół biedy, jeśli wróci sam, ale może sobie znaleźć jakiegoś pomocnika, A wtedy, co ja zrobię? — Nie pomyślałem o tym — wyznał Antek. — Sprawa jest rzeczywiście poważna. Jakie widzisz wyjście? — Nigdy nie dybałem na niczyje życie, ale widzę, że nie obejdzie się bez pociągnięcia nożem po gardle! — Nie! — zaprotestował Antek. — Pomyśl, taki młody człowiek! Przecież to nie zbój! — Nie? A do mnie to kto strzelał! Jak myślisz, z żartów czy dla zabawy? — Pchnęła go do tego chciwość. — Zgoda. Ale któż mi zaręczy, że nie uczyni ,tego po raz drugi? Sam się przekonałeś, co to za łotr. Jesteś wspaniałomyślny, darujesz mu życie po to, by dybał na moje?... Obawy Manuela były całkiem usprawiedliwione. Ale myśl o zabiciu bezbronnego człowieka z zimną krwią była Antkowi wstrętna, choć wiedział, że tego wymagało bezpieczeństwo Manuela. Jak wybrnąć z tej sytuacji? Sto kilometrów na południowy zachód od Sao Luiz Gonzaga znajdują się ruiny osiedla Santo Antonio. Jest to pozostałość jednej z dawnych redukcji, należącej do indiańskiego państwa Siedmiu Narodów, zorganizowanego przez jezuitów jeszcze w czasach hiszpańskiej konkwisty Pod naporem Hiszpanów i Portugalczyków państwo uległo rozkładowi, a jego ludy rozsypały się, szukając schronienia w Argentynie i Paragwaju Pozostały jedynie niedobitki i rozsypujące się budowle, ruiny, jedyne świadectwo dawnej świetności. Antek obojętnie mijał stare rumowiska. Porastały je olbrzymie chwasty krzaki i rzadkie, omszałe ze starości drzewa, zwane figueiras. Spotykał tu mało ludzi. Byli to miejscowi mieszańcy, przeważnie biedota, odnoszący się do niego podejrzliwie i z nieufnością. Utrzymywali się jedynie z uprawy małych skrawków ziemi oraz hodowli nielicznych owiec. Kierując się 173 uzyskanymi informacjami, Antek musiał przebyć jeszcze ponad dwadzieścia kilometrów w stronę argentyńskiej granicy, zanim dotarł do płytkiego strumyka o nazwie Urucatai. Tu, w niewielkiej kotlinie, na skraju palmowego lasku stała murowana rudera, wzniesiona jeszcze przez hiszpańskich kolonizatorów. Część domostwa znajdowała się w zupełnej ruinie. Zapadły dach pokryty był gęstym mchem i kępkami trawy. Druga część budynku trzymała się jako tako, dając schronienie całej rodzinie. Głową tej rodziny był osobnik o chorowitym wyglądzie. Policzki miał zapadłe, wzrok błędny, zmierzwione włosy i wychudłe ciało, pokryte łachmanami. Był to właśnie Jose Nunes, jakiś krewny Pacheki, sprawujący z jego polecenia opiekę nad dziewczynami. Antkowi typ ten nie spodobał się od pierwszego wejrzenia, lecz ponieważ przybył tu w określonym celu, od razu przystąpił do sprawy: — Przyjechałem po dziewczyny. Nunes zlustrował go nieufnym spojrzeniem od stóp do głów i oznajmił krótko: — Niepotrzebnie się fatygowałeś. Już ich tu nie ma. — Co to znaczy — nie ma? Gdzie się podziały? — Dosiadły koni i pojechały jeszcze wczoraj rano. Był to cios, którego Antek się nie spodziewał. Tyle zgryzoty, tyle trudu i wszystko na próżno! A może Nunes po prostu kłamał? Postawa jego była nieszczególna, strzygł oczami w stronę rudery. — Żałuję, że Pacheco sam się ni#pofatygował — powiedział Antek. — Ale przeszkodziła mu w tym zwichnięta noga. Nie będzie zadowolony z wieści, którą mu przywiozę. Dziewczyny zostały pod twoją opieką i na twoją odpowiedzialność. Jakże więc?... — Pozostawił je tu, lecz nie było mowf o tym, że mam stale siedzieć koło nich i pilnować jak kwoka kurcząt? Mam swoje sprawy i czasem muszę wyjechać z domu. Wszystko to brzmiało prawdopodobnie, lecz Antek nie miał podstaw, by mu wierzyć. Chwilę się namyślał, a potem wyciągnął rewolwer. — Prowadź do domu! — powiedział ostro. Dziewczyny, Stella i AMna, siedziały razem z córkami gospodarza i zawzięcie nad czymś dyskutowały. Na widok wchodzącego Stella z okrzykiem radości rzuciła się w jego ramiona. Natomiast Alvina wcisnęła się w kąt, chcąc pozostać nie zauważona. " 174 — Zbierajcie się do drogi — powiedział Antek bez wstępów. — Nie ma chwili do stracenia. — Gdzie Pacheco? — odezwała się niechętnie Alvina. — Czeka na ciebie z niecierpliwością. — Krokiem się stąd nie ruszę. — Tym lepiej. Zaoszczędzisz mi kłopotów. — Konie są na pampie - powiedział Nunes. - Nie wiem więc, czy uda się je złapać. Będziecie musieli trochę zaczekać. — Zaczekamy. Tylko ty się nie musisz trudzić, wystarczy, że wyślesz po nie jedną z córek. — To nie jest robota dla moich córek - zaprotestował gospodarz — Amigo - odezwał się Antek głosem stanowczym i nie znoszącym sprzeciwu. - Tutejsze dziewczęta to bardzo dzielne istoty i nie takie rzeczy potrafią! Wydaj polecenie, tylko szybko! Kiedy jedna z jego córek ruszyła ku wyjściu, AMna rzuciła za nią: — Przyprowadź także mojego! Kiedy w końcu dosiedli koni, AMna skierowała się w przeciwnym niż oni kierunku. Antek zakrzyknął za nią: — Nie chcesz nic wiedzieć o Pachece? Nawet się nie obejrzała. — Jest na ciebie wściekła - zauważyła Stella. - Cały czas opowiadała o tobie takie rzeczy, że aż mi się robiło przykro. Nawet sam Pacheco często ją mitygował, gdy posuwała się za daleko. W gruncie rzeczy oboje jednakowo cię nienawidzą. Tonio, coś ty im takiego zrobił? Konie szły stępa, a przed nimi rozciągała się stepowa równina. Oboje czuli się wolni i szczęśliwi. Z Antka opadło całe dotychczasowe napięcie, jak skorupa błota spłukana ulewnym deszczem. Przepełniało go uczucie lekkości i beztroski. — Powiedz mi - zwrócił się do Stelli - jak mogłaś ulec Alvinie? Jakimi kłamstwami się posługiwała, żeby pozyskać twoją ufność? — Po prostu powiedziała mi, że pojechałeś do Sao Luiz gdzie w jakichś sprawach zatrzymasz się kilkanaście dni. Zależało mi na jak najszybszym skontaktowaniu się z tobą, a ona zaofiarowała się, że będzie moją przewodniczką. — Jaka z niej przewodniczka, jeżeli sama nie zna tych stron! — Ja nic nie wiedziałam i dlatego jej zaufałam. Trwało to dotąd, dopóki me natrafiłyśmy na ową szopę, samotnie stojącą w stepie. Tam pojawił się ten twój przyjaciel, Pacheco. 175 — Przyjaciel? Niech mnie Bóg broni od takich przyjaciół. — Tak mi opowiadał. A ty nigdy o nim nic nie wspominałeś. Chcąc nie chcąc, musiałam uwierzyć. Ostrzegał nas, że na pampie jest teraz niebezpiecznie, bo rozpoczęły się już jakieś rozruchy. Chciał nas poprowadzić okrężnymi drogami do Jaguari, ale w końcu zrezygnował z tego. Powiedział, że toczą się tam zacięte walki. — Po prostu skłamał. Chodziło mu o to, by cię odciągnąć jak najdalej od swoich. Tym sposobem stawałaś się zależna od niego i mógł przystąpić do realizacji swego planu. Plan ten musieli uknuć we dwójkę. — Nie wiem, ale wydaje mi się, że masz rację. Przy każdej sposobności porozumiewali się szeptem lub na uboczu. Zależało im, żebym o niczym nie wiedziała. Wtedy dopiero zaczęłam ich podejrzewać o nieczyste zamiary. Bałam się obojga. Dopiero u Nunesa Alvina wyznała mi, że lepiej będzie, gdy tu zostaniemy, a Pacheco wyruszy sam, by móc szybciej do ciebie dotrzeć. — A tymczasem udał się do Manuela. Myślał, że go zaskoczy i zmusi do oddania patakonów. Może miał także i inny plan, trudno odgadnąć. I może byłoby mu się udało, gdyby nie pech — oczywiście dla niego — żeśmy się obaj spotkali Gdyby nie to, nie wiem, gdzie bym cię szukał. — To on przyznał się do wszystkiego? — Tylko częściowo, choć niechętnie. — Tonico! Użyłeś siły? — zapytała z lękiem w oczach. —- Nie zabiłeś go, prawda? ? — Nie, żyje i znajduje się pod opieką Manuela. Aż do mojego powrotu. — Co z nim zrobicie? — Chyba darujemy mu życie, bo inaczej nie wypada. Tylko przedtem należy zabezpieczyć Manuela. Nie wiem jeszcze jak, ale chyba coś obmyślimy. — To dobrze, Tonio, to dobrze. Bo, widzisz, ja strzelałam do Tabordy i jego ludzi. Myślałam, że to nic, ale to straszne! — Bądź spokojna, jeśli idzie o mnie, to włos z głowy mu nie spadnie, lecz popędzajmy konie, zbyt marudzimy, a czas ucieka. — Gdzie teraz jedziemy, Tonio? — Do Sao Luiz Gonzaga. Zostawię cię u Wolskich. To dobrzy ludzie, zaopiekują się tobą. Mają dwie córki w twoim wieku. Bardzo miłe, będziesz czuła się dobrze wśród nich. A stamtąd pojadę do Jaguari, do naszych. 176 Rozdział X Cała południowa część stanu Rio Grandę do Sul, położona wzdłuż urugwajskiej granicy, poczynając od portu Rio Grandę nad Atlantykiem aż po Uruguaianę, Itaqui i Sao Borja, leżące nad rzeką Uruguaiem która stanowiła naturalną granicę z Argentyną, objęta była rozruchami'na t\P politycznym. > Tak to się nazywało, w praktyce natomiast było to grasowanie kilku band, posługujących się mianem Renowdores albo Vigilantes, i to przede wszystkim w okolicach, gdzie znajdowały się zamożne estancje lub większe posiadłości ziemskie. Łupiono więc, rabowano i niszczono. Do przetwórni mięsnych nad Atlantykiem pędzono dzień i noc stada bydła i owiec konie zaś, gdy było to możliwe, uprowadzano za granicę. O ile początkowo nadmiar bydła był na rękę przetwórniom mięsnym, to niebawem okazało się, że wprowadza chaos ekonomiczny i zaburzenia na rynku wewnetr™™ i zewnętrznym. cuzuym Prasa stołeczna uderzyła na alarm, a gubernator zwołał nadzwyczajne posiedzenie sejmu. Rozpoczęły się gorące debaty bez końca. Gubernator wysunął szereg propozycji, zmierzających do zaprowadzenia ładu i porządku, lecz opozycja rzuciła się na niego z krzykiem, że zamierza wprowadzić reformy wbrew interesom całej prowincji i ze szkodą ludzi uważających się za sól tej ziemi. Tak naprawdę godziło to w różnych kacyków, zwanych kaudyliami, którzy z racji zasług rzeczywistych czy urojonych rościli sobie pretensje do decydowania o wielu sprawach na terenach przez siebie zamieszkiwanych. Niezależnie od tego, bandy zawodowych degoladores oddawały się swojej profesji z coraz większą swobodą i gorliwością. Ciesząc się zupełną bezkarnością grasowały szajki płatnych zbirów, których jedynym zajęciem było usuwanie przeciwników politycznych. Antek był częściowo zorientowany w sytuacji, lecz o wiele więcej ~- Pampa 177 dowiedział się od przygodnie spotkanego w stepie gaucha. Ujrzał go siedzącego pod jakimś krzaczkiem i grzebiącego patykiem w ognisku, nad którym wisiał czajnik z wodą. Obok pasał się spokojnie jego koń, a nieco dalej biło z ziemi źródło czystej wody. Kiwnął Antkowi przyjaźnie ręką i zaprosił: — Zsiadaj z konia i wypoczywaj. Potrzebuję kompana do simaronu, który za chwilę będzie gotowy. Słońce zbytnio doskwiera, więc lepiej przeczekać upał w tym miłym cieniu. — Jak najchętniej! — przystał Antek. I po chwili obaj już pociągali z tykwy gorzki płyn herwowy. — Zdaje się, że my się znamy — powiedział po którejś tam kolejce Antek. Nieznajomy uśmiechnął się pod krótko przystrzyżonym wąsem. — Jakżeby nie! Przecie spotkaliśmy się u Lopesa! Ty wychodziłeś od niego, a ja wchodziłem. Przypominasz sobie? — Oczywiście! — Nazywam się Carneiro. Miałem interes do Lopesa. Rozmawiałem z nim o różnych sprawach. Mówiliśmy także o tobie. 9 — O mnie? — nie mógł ukryć zdziwienia Antek. — Niby dlaczego? — Nic w tym nadzwyczajnego. Dziś takie mamy czasy, że gada się o wszystkim, to o tym, to o tamtym. Jak to zwykle bywa. Komendant jest ,pełen uznania dla ciebie. Połechtało to mile Antka, odparł: — Chyba dlatego, że opowiedziałem mu o wszystkim, co wiem o grasujących na stepie bandach. Wydawał mi się życzliwy i godny zaufania. — I wcale się nie pomyliłeś. Służbista, bo służbista, ale dbały o dobro kraju. Co dziś, niestety, jest wielką rzadkością. — Tak, zauważyłem to. Szkoda tylko, że nie ma możliwości działania. Przepisy utrudniają mu podjęcie decyzji. Musi czekać na rozkazy, a czekanie jest zgubne dla kraju. Mnie samego to denerwuje. — Rozumiem. Komendant wtajemniczył mnie w twoje niektóre sprawy. Co z twoją dziewczyną? Odnalazłeś ją? — Tak. Już jest w Sao Luiz. U znajomych. — To miałeś szczęście. A ten facet, który ją porwał? — Potraktowałem go po ludzku... Tak, załatwił sprawę, lecz nie ku pełnemu zadowoleniu Manuela, domagającego się przykładnego ukarania Pacheki. Proponował coś w rodzaju ucięcia jednego ucha czy bodaj palców u prawej ręki. Szczęśliwe 178 znalezienie Stelh napełniło jednak Antka taką radością, że wszyst. zapomniał wrogowi i postanowił puścić go „a wolność. Wymó JT^m jeszcze obietnicę, że zapomni o Antku, Manuelu i jego patakonach Co tam Pacheco sobie myślał, składając solenne przyrzeczenie, że nigdy w j. s. nie zawita pod żadnym pozorem, nie wiadomo. Dosiadł fe/??? konia ^ wkrótce sylwetka jeźdźca znikła na dalekim horyzoncie. ' Pus*ow!eZabrał "? d° PrZek°nyWania Manuela> ^y opuścił na 2awsze t0 —' Zabieraj swoje patakony i jedź do jakiegoś miasta, nie na nołudniP lecz na północ, na przykład do Santo Angelo. Tam się będziesz mTgł tak urządzić, zęby więcej nie pracować. Tutaj stale ktoś będzie cię naThodJiH molestował. Nawet ten nędznik Pacheco. Nie wierzę w jego przv!7 bo zbyt łatwo mu ono przyszło. Jeśli nie odpowiada ci Santo^Z?S do Santa Mana lub po prostu do Porto Alegre. Będziesz tam ?$? Po długich naleganiach Manuel obiecał, że tak zrobi, i nawet nrzvstanił do wydobycia z ziemi kociołka z monetami. Wtedy dopiero Antek uspokojony, ruszył w dalszą drogę. k' Carneiro słuchając tego pokiwał tylko głową. - Radziłeś mu dobrze, pytanie tylko, czy cię usłucha. Musisz bowiem wiedzieć, ze kto raz zakosztował życia samotnego, nie łatwo da JS na jego zmian?. Dla twego Manuela większą wartość przedstawiał owiec, do których się przywiązał, niż owe srebrne czy złote moriety Rozmowę przerwał im nagle tętent koni. Przed nimi pojawiła sie iLna grupa jeźdźców. Zsiedli z wierzchowców i ciasnym kręgiem ™? pyących sunaron. Carneiro nawet nie ruszył się z miejsca/Antek natomts powstał , rozejrzał się niespokojnie po twarzach przybyłych -Nie przerywajcie sobie - uspokoił ich jeden z jeźdźców którv zdawał się byc przywódcą grupy. - chętnie się z wami nap1Jemy' ^ dosypcie świeżej herwy. ??««?, ????? Carneiro w milczeniu spełnił ich życzenie. Nalał wody do tykwy ? ????? ją pierwszemu z brzegu. ? ? dal — My należymy do Renomdores, a szefem naszym jest ??????? powiedział herszt. - A wy kim jesteście i dokąd jedziecie! Antek zakręcił się na miejscu i ponownie usiadł koło Carneiry rIHvhv mógł, chętnie byłby się zapadł pod ziemię. ? ? ???????. Udaję S1? W r°dZmne Str°ny W ^ - P°Wied2iał n^bale 1-79 — A mnie droga prowadzi do Santiago — odparł Antek, usiłując opanować drżenie głosu. — Hm — mruknął herszt pociągając łyk simaronu. — Wybraliście się w nieodpowiedni czas. Tam grasują bandy Yigilantes. — Żeby ich jasny piorun! — zaklął Carneiro. — Może jednak będzie lepiej zawrócić? Jak uważacie? — Ja sądzę, że to najlepsze wyjście — podchwycił Antek. — A może przystaniecie do nas? Potrzebujemy ludzi. Źle wam z nami nie będzie. Stanowimy jedną wielką rodzinę. —- Ciekawa propozycja — powiedział powoli i z namysłem Carneiro. — Warto by się nad tym zastanowić. Bo właściwie mnie samego cholera bierze na ten rząd i całą tę hołotę, która go popiera. — Więc świetnie się składa — ucieszył się herszt. — Nie pożałujecie tego. Taborda jest człowiekiem wyrozumiałym i potrafi nagradzać tych, którzy służą mu wiernie i z oddaniem. Dlatego z dnia na dzień rosną jego siły. — A dużo was teraz jest? — zapytał od niechcenia Carneiro. — Sporo, ale nie o ilość chodzi, lecz o ludzi oddanych i pewnych. Przez jakiś czas Carneiro nie odzywał się i Antek również milczał, zajęty swoimi myślami. Skonstatował z niezadowoleniem, że ilekroć wydawało mu się, iż jest wolny od kłopotów, a przed nim otwiera się droga wolna od przeszkód i trudności, zaraz pojawiało się posępne widmo Tabordy. Czyżby prześladowało go jakieś fatum? Herszt oddał tykwę i rzekł do towarzyszy: — Nie możemy zabawić tu dłużej, jedziemy. Dziękujemy za amar- go- — Przyjemnie się z wami gawędziło. Szkoda, że już odjeżdżacie. — To jak — nie chcecie przyłączyć się do nas? — Szczerze mówiąc, serce i dusza są po waszej stronie, ale moment jest niewłaściwy. Muszę zawrócić do domu, by powiadomić żonę i dzieci. Inaczej rodzina by mnie przeklęła. — No, a ten młody amigdl — On decyduje o sobie sam. — Mam ojca w Santiago, którego od dawna nie widziałem. Leży obłożnie chory. — Tfu! Bohaterzy! — zdenerwował się nagle herszt. — Obejdzie się bez was! 180 2 T h H J T °dWr°tnym "* grUpa **"?*« należąca do Tabordy. Wprawdzie wydłużało to podróż, ale jeżeli zależało im na bezpieczeństwie, nie mieli innego wyjścia. Zresztą, jak zwierzyT sie Carneiro, dłuższa podróż zapewniała im lepsze rozpoznanie terenu - Rozpoznanie? - zdziwił się Antek. - Jaki z tego pożytek? - Dla ciebie żaden - przyznał Carneiro. - Leczyła mnie - duży - Domyślam się. Nie jestem przecież głupi, żeby się nie zorientować jaką misję masz do spełnienia. "eniowac, Carneiro skierował na Antka przenikliwe spojrzenie. Przez chwile zdawał się zastanawiać, a potem rzekł- * - Jeżeli się domyśfasz, mam nadzieję, że mi nie przeszkodzisz w wykonywaniu mego zadania. ^uzisz w - Dztkuję^' NaWet'JCŚli MZiC t0 mOŻHWe' ChętniC d d°P°mo^ Dalej jechali już w milczeniu, niekiedy tylko rzucając jakieś słowo dotyczące terenu, po którym się posuwali, albo najbliższego eZu podroży. Wieczorem dotarli do niewielkiej osady, składającej się 2 kuku luźno rozrzuconych domków. Na ulicy spotkali ku swojemu zaskocz liu" grupki jezdnych i P1echurów siedzących wokół ogniska, nad któZ skwierczały spore połcie mięsiwa. Sposobiono się do posiłku. Z pobieżnej obserwacji wynikało, że ci ludzie przygotowywali się do spędzenia nocy w tej osadzie. Antka znowu ogarnął niepokój - Może to ludzie Tabordy? - szepnął w stronę towarzysza - Nie widzę jakoś nikogo z tych, którzy popijali z nami simaron Bacznie obserwuję ich gęby, wszystkie są mi obce dziuTzef11110 t0 JCdŻmy ^?' P° C° ???? Si? 2???2?????? w tej podłej Przez chwilę zdawało się, że Carneiro przystanie na tę propozycje kinT^rHP°Wied?łrreSZCie ~ ??????? P°wi"y ** dowiedzieć, kim są ci ludzie — Vigilantes czy Renoradores Zatrzymali konie przed jedną z chat, położoną nieco z dala, i poprosili o miejsce na nocleg. Gospodarz wykręcił się ciasnotą mieszkania L nie slTklrcidokturydzy dla koni-Wyniósł zaraz {postawił p**»™ spore koryto, do którego wsypał ziarno. - Kim są ludzie biwakujący na ulicy? - zagadnął człowieka Carneiro - Należą do Tabordy i właśnie czekają na niego. Nie wiem, gdzie się 181 zawieruszył, ale tutaj właśnie mają się spotkać. Czekają na niego od południa. — Dobrze. Daj jeszcze koniom wody. Skorzystamy z nocnego chłodu i pojedziemy dalej. Ruszyli w ciemną noc, gościńcem wiodącym w kierunku Carovi. Konie s-Jy wolno i to pozwalało im na swobodną wymianę zdań. Antek, obawiając się Tabordy, naglił do pośpiechu, natomiast Carneiro, jako człowiek Marszy i bardziej doświadczony, zalecał umiarkowanie. Przede wszystkim — utrzymywał — nie ma potrzeby tak się śpieszyć, Taborda nie dotarł jeszcze do osady, którą opuścili, i nie wiadomo, czy tej nocy jeszcze tam dotrze. A gdyby nawet dotarł, to będzie tam popasał, może nawet zatrzyma się kilka dni. W tym czasie oni będą mieli za sobą kilkadziesiąt kilometrów. Teraz powinni zatrzymać się na popas, konie sobie odpoczną, a oni zdrzemną się ze trzy godziny. O świcie pojadą dalej, żeby dotrzeć do Carovi. — Góż tam jest do zobaczenia? Na pewno taka sama dziura jak ta, którą minęliśmy. — Chodzi o nastroje i o zebranie wiadomości o siłach rebeliantów. To rzecz ważna. — Dla Lopesa? — Dla niego i władz. Tak, to potwierdzało przypuszczenia Antka co do charakteru misji Cameiry. Misja ta nie nastręczała zbyt wielkich trudności i niebezpieczeństw, zważywszy, że nikt nie wiedział, kim on jest i w jakim celu porusza się po stepie. Mógł otwarcie, zależnie od okoliczności, sprzyjać tak grupie Renovadores, jak i Vigilantes. Tym sposobem, zyskując sobie ich zaufanie, zdobywał potrzebne wiadomości. Około północy zatrzymali się przy jakimś strumieniu i w blasku wschodzącego księżyca ułożyli się na spoczynek. Antek nie mógł zasnąć, gdyż przez cały czas rozmyślał nad ich sytuacją, za to Carneiro chrapał, jakby znajdował się we własnym łóżku. Kiedy księżyc wzbił się na znaczną wysokość, Antek zbudził go i pojechali dalej. Ze wschodem słońca wjeżdżali w ulice Carovi. I tu spotkała ich niespodzianka. Na ulicy biwakowali ludzie, tliły się ogniska, konie stały uwiązane do płotów lub pojedynczych drzew. Straży przy wjeździe nie było żadnych, lecz zaledwie zrównali się z pierwszym ogniskiem, natychmiast zostali otoczeni i zaprowadzeni przed oblicze szefa bandy. Ten siedział akurat w swojej kwaterze przy stole i pił kawę. Ponieważ był obrócony plecami, Antek nie wiedział, z kim ma do czynienia. Był jednak przekonany, 182 że jest to nie kto inny, jak sam Taborda. Doznał ulgi, gdy rozpoznał w nim majora Mendonsę. — Tonico! Co za niespodzianka! Gdzie się tak dluy^ podziewałeś? — Wędrowałem po świecie. — Nie przesadzaj, pampa to nie świat, lecz zaledwie jego przedsionek. Opuściłeś mnie tak nagle, iż obawiałem się, czy nie padłeś ofiarą jakiegoś napadu. Gdybyś dotrwał do końca, bylibyśmy unieszkodliwili Camargę raz na zawsze! Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co on wyprawia? Nie mogę przeboleć, że moja własna córka poszła za nim, jak pierwsza lepsza gęś! Ale opowiadaj o sobie. — Spotkałem kamrata i obaj udaliśmy się na poszukiwanie pojezuic-kiego skarbu. — I znaleźliście co? — Nic. — Takich naiwnych jak ty było już wielu. Ale naiwność to odmiana głupoty. Nie przejmuj się tym, po tobie pójdą inni. I z takim samym skutkiem. Czy ty sobie wyobrażasz, ile miałem kłopotów po twoim zniknięciu? — Nie przypuszczałem nawet, że będą kłopoty. Gdybym się spodziewał, nie ruszałbym się z miejsca. — A to kto taki? — wskazał na Carneirę. — Towarzysz podróży. — Chyba nie szukaliście skarbu obydwaj? — Podczas gdy Antek zawahał się na moment, Carneiro wystąpił nieco naprzód. — Tak jest — powiedział — To ja go do tego namówiłem. Ponieważ nic z tego nie wyszło, teraz udajemy się w kierunku Lavras do Sul, gdzie znajdują się płuczki złota. Sądzę, że może nam się poszczęści. — Ja, na waszym miejscu, tego bym nie czynił — powiedział Mendonsa.— Jak widzicie, czasy są niepewne i w drodze łatwo o przygodę. Lepiej byście zrobili, lokując się w jakiejś dziurze i tam starali się przeczekać. — Zastanawiałem się nad tym — odparł Carneiro — lecz doszedłem do wniosku, że trzeba coś robić, aby żyć. Gdybym miał zdrowsze zęby, kto wie, czy nie przystałbym do was. Odstrasza mnie od tego fakt, że odżywiacie się tylko samym mięsem, co mi nie odpowiada. Bo specjalnego kucharza, tylko dla mnie, nie zechcecie utrzymywać. — Na takich wojakach, troszczących się tylko o własny żołądek, wcale 183 mi nie zależy. Ale tobie, Tonico, radziłbym pozostać. U mnie możesz zyskać bardzo wiele, tym bardziej że poszukuję młodzieńca w twoim wieku, sprytnego i z głową na karku. — Panie majorze — odparł Antek zbierając się na odwagę. — Mam umowę z towarzyszem, że go w tej podróży nie opuszczę. Obaj doznaliśmy razem sporo kłopotów i niewygód, a tó trochę zobowiązuje. Dwukrotnie wyciągnął mnie z poważnych tarapatów. Pozostawienie go samego byłoby z mojej strony czarną niewdzięcznością. — Ha! I ty będziesz mi gadał o wdzięczności! — żachnął się Mendon-sa. — Niech cię czarci biorą! Umykajcie obaj sprzed mych oczu! — Słówko, panie majorze — wtrącił się Carneiro. — Czy moglibyśmy się zatrzymać tutaj, aby nieco się pożywić i dać koniom wypocząć? Major skinął głową, więc obaj udali się na poszukiwanie kwatery. Znaleźli ciasną komórkę, gdzie złożyli siodła, pelegi i kapy. Za niewielką opłatą dostali dla koni suchej lucerny i trzy kilo zżartego do połowy przez robaki kukurydzianego ziarna. Zjedli skromny posiłek u właściciela komórki i wyszli, by się rozejrzeć po osadzie. Miała ona dwie ulice wzdłuż i trzy w poprzek, kilkanaście domów, coś w rodzaju drewnianej kaplicy, zamkniętej na głucho, jeden sklep o wywalonych drzwiach, świecący pustymi półkami, i malutki domek z napisem „Sub-Intendencia", ale widocznie opuszczony przez podkomisarza policji, o czym świadczyły otworzone na oścież drzwi i okiennice. Dookoła kręcili się zbrojni ludzie — obwiesie i obdartusy — z oczu patrzyło im źle i gotowi byli rzucić się zaraz do rabunku, gdyby ujrzeli przed sobą odpowiedni obiekt. Carneiro wykalkulował że nie było ich więcej niż około setki. Byli to przeważnie młodzi peonowie, zbieranina z różnych estaneji, przeważnie z tych, które już padły ofiarą rabunku. W pewnym momencie przeleciało koło nich dwóch konnych, których wygląd zwrócił uwagę Carneiry. — Daję głowę, że to Argentyńczycy — powiedział. Byli to młodzi ludzie o smagłych obliczach, przystrojonych wąsikami i baczkami, mieli na sobie fantazyjnie zarzucone cienkie poncha, na głowie szerokoskrzydłe kapelusze o przypłaszczonych denkach, a u boku błyszczące rewolwery. Dobrze utrzymane rumaki niosły ich jak na skrzydłach. Obaj zatrzymali się przed kwaterą Mendonsy, gdzie zabawili około piętnastu minut. Wyprowadził ich sam major i podał rękę na pożegnanie mówiąc: — Bardzo dziękuję. Do widzenia! Teraz już im się nie spieszyło, konie biegły truchtem. Carneiro szarpnął Antka za ramię i rzucił krótko: 184 — Nie pytaj o nic, tylko biegiem za mną! Wpadli do swojej komórki, wyrzucili siodła i pośpiesznie kulbaczyli konie. W parę chwil pędzili już pełnym galopem w kierunku, gdzie zniknęli Argentyńczycy. Nikt ich nie zatrzymywał. Po drodze Carneiro wyniszczył Antkowi swój plan. Ten uznał go za zwariowany i nie wierzył w jego powodzenie, ale dał się jakoś przekonać towarzyszowi. Chyba tylko dlatego, że miał dla niego dużo sympatii. Po niecałej godzinie ujrzeli przed sobą Argentyńczyków. Jechali stępa. Na odgłos pogoni zatrzymali konie i ujęli za rewolwery. Carneiro z daleka krzyczał, aby ich uspokoić: — Swoi! Swoi! — O co chodzi? — zapytał jeden z nich. Major zapomniał wam doręczyć tego tutaj... I Carneiro począł gorączkowo grzebać w swojej guajace. Gdy zatrzymani poczynali już się niecierpliwić, skierował ku nim lufę swego rewolweru. — Ręce do góry! Antek z drugiej strony trzymał ich już na muszce swego winczestera. Jeszcze Antek nie zdołał otrząsnąć się po zajściu z Argentyńczykami, gdy Carneiro wystąpił z nową propozycją, równie szaleńczą jak poprzednia. Chodziło o to, by Antek przyjął służbę u majora. — Na krótki okres, dwa lub trzy dni — dowodził. — W tym czasie może uda mi się uchwycić coś, co będzie bardzo ważne dla władz. Już wiemy, że na finansowanie tej ruchawki idą pieniądze z Argentyny, lecz nie wiemy, kto je przesyła. Argentyńczycy powiedzieli nam, że doręczyli majorowi sporą sumę pesów oraz jakąś korespondencję. Ważne jest, czyj podpis czy też podpisy widnieją na tych pismach. Gdyby mi się udało je zdobyć, to więcej nic nie mam tutaj do roboty. Antek był ostrożniejszy. .^? ^est ^Ikie, a co będzie, jeżeli major dowie się, że wydusiliśmy z Argentyńczyków kompromitujące go wiadomości? - Nie dowie się niczego. Oni pojechali wprost do siebie. Do głowy im nie przyjdzie wracać dojnajora. Zaskoczyliśmy ich tak, że na pewno do tej pory zachodzą w głowę, kim jesteśmy. Mogą podejrzewać, że stanowimy większą grupę, i nie zechcą narażać swego życia. Przecież wyraźnie im powiedziałem, żeby nawet się nie oglądali za siebie! 185 Carneiro był wymowny i umiał przekonywać. Jednym z argumentów, który ostatecznie przekonał Antka, było zapewnienie,-że po zduszeniu ruchawki zapanuje w kraju spokój, a wtedy koloniści w Jaguari wcale nie będą musieli opuszczać swych gospodarstw. Mijając kwaterę Mendonsy, ujrzeli go wychodzącego w towarzystwie jednego ze swych ludzi, któremu wydawał jakieś pilne polecenie. Na widok wracających nie mógł_ukryć zdziwienia. — Jak to? Przecież mieliście jechać dalej? — Rozmyśliliśmy się — powiedział Carneiro. — Pozostajemy. — A jakże to będzie z twymi zębami? — Jakoś dam sobie radę. Antonio obiecał, że przed każdym posiłkiem będzie mi siekał mięso na miazgę. — Wątpię, czy będzie miał czas. Od zaraz zacznie pracować u mnie. Będzie pełnił funkcję ordynansa. Carneiro był jak najlepszej myśli. Rozlokowali się ponownie w tej samej komórce i poszli do biwakujących ludzi. Dostali kawałek pieczeni, a z przydziału woreczek ziarna kukurydzianego, z którym natychmiast wrócili do swych koni. Koń, stały i jedyny środek lokomocji tych ludzi, wymagał nieustannej opieki. Nakarmiony i napojony, gotów był do drogi o każdej porze dnia i nocy. — Składa się lepiej, niż mógłbym sobie życzyć. Będąc stale na usługach Mendonsy, większą część czasu będziesz przebywał na jego kwaterze — pouczał Antka Carneiro. — Miej oczy i uszy otwarte na wszystko. Uważaj pilnie na papierki, jakie zobaczysz w jego ręku. Gdybyś zobaczył coś ważnego, bierz do ręki i natychmiast do mnie! — A później co? — Nie martw się, znajdziemy jakieś wyjście. Teraz połóż się i wypocznij sobie trochę, a ja pójdę przejść się między ludźmi. Może dowiem się czegoś ciekawego. , Ledwie Antek przymknął drzwi komórki i legł na peledze, rozciągniętej na podłodze, zjawił się posłaniec od Mendonsy. — Major czeka na ciebie. — Czy coś ważnego? — zaniepokoił się. Zastał majora w nastroju wielkiego podniecenia. Nerwowo uderzał nahajem po stole, a na widok Antka porwał się z krzesła. Przewiercił go jadowitym spojrzeniem i zapytał na pozór spokojnym tonem: — Gdzie jest twój przyjaciel? — Kręci się gdzieś między ludźmi. 186 — Kto to jest? — Towarzysz włóczęgi. Już opowiadałem o nim. Major usiadł i silniej uderzył nahajem o stół. — Czego chcieliście od Argentyńczyków? Antek zbladł i poczuł, że grunt usuwa się spod nóg. — Pytaliśmy ich o drogę w kierunku Lavras do Sul. — Kłamiesz! — Carneiro może to poświadczyć. Mendonsa klasnął w dłonie i bocznymi drzwiami weszło do środka dwóch Argentyńczyków, tych samych, których zatrzymali na stepie. — Poznajesz ich? Antkowi zabrakło tchu. Serce podeszło mu do gardła. Wykrztusił z trudem: — Poznaję. — Opowiedzieli mi o wszystkim. Co ty na to? ' — Nie mam nic do dodania. To i lepiej, bo szkoda tracić czas na kłamstwa. Major skinął na dwóch drabów stojących za plecami Antka. Zamknąć go i poszukać tamtego starego lisa! Antek wyszedł na miękkich nogach. Wszystko to nastąpiło tak szybko, że upłynęła spora chwila, zanim zdołał skupić myśli i zrozumieć jedno: że wpadł! Oprzytomniał dopiero na dźwięk znajomego głosu: — Tonico! — Venancio! — Co się z tobą dzieje? — Przecież widzisz! — Jakim sposobem? — Taki los! Nieokreślony ruch ręki dopełniał reszty słów, które nie mogły przecisnąć się Antkowi przez gardło. Stary wakiejro przyłączył się do eskorty odstawiającej więźnia. Wiem, że Alvina była nafazendzie Taąuari — ciągnął dalej stary — ale podczas rozruchów gdzieś przepadła i nie mogę natrafić na jej ślad. Może ty coś wiesz? Rozstałem się z nią nad strumieniem Urucatai. Stamtąd pojechała gdzieś przed siebie. — Nie wiesz, dokąd? Nie wiem. Ale to dzielna dziewczyna, nie musisz troszczyć się o nią. Da sobie radę w każdej sytuacji. 187 — Dziękuję ci, Tonico — powiedział Venancio ciepło. — Powiedz mi, w czym można ci pomóc? Antek zaczerpnął tchu i powiedział łamiącym się głosem: — Jeśli mnie zabiją, przekaż Stelli, znajdującej się u Wolskich w Sao Luiz Gonzaga, wiadomość że... mnie już nie ma! Zamknięto go w ciemnej komórce, a u drzwi postawiono na straży oberwańca w podeszłym wieku. Ten kucnął sobie pod ścianą i siedział kiwając się sennie. Od czasu do czasu budził się, ziewał szeroko i dziobał krótkim sztyletem ziemię pod swoimi stopami. Antek obserwował przez szparę w ścianie jego zachowanie, ale niebawem zaniechał tego, przygnębiony beznadziejnością własnej sytuacji. Major był surowy i jak słyszał Antek, uciekał się w pewnych wypadkach nawet do kary śmierci. Wszystko buntowało się w nim przeciwko takiemu zakończeniu życia. Raptem jego rozmyślania przerwało gwałtowne szarpnięcie drzwiami i do komórki wepchnięto kogoś brutalnie. Ten ktoś zatoczył się na ścianę, aż jęknęło, i zaklął w najwyższej pasji: — Bodaj was diabli smażyli w smole! Był to Carneiro, zadyszany i ziejący przekleństwami. — Więc znowu razem — stwierdził Antek ze smutkiem. — Razem i to powinno cię cieszyć. We dwóch jest raźniej, a dwie głowy prędzej coś wymyślą niż jedna. — Tu nie ma nic do myślenia. Komórka ciasna, dobrze zamknięta i pod strażą. Mysz nawet się nie wyślizgnie. — Nie trać otuchy. Jeszcze będziemy górą. — Chyba na gałęzi! — Właśnie to obiecał nam ten twój majorek. Rozmawiałem z nim. Pienił się jak cholera. Nie przyznałem się do niczego, ale niewiele to pomogło, bo Argentyńczycy siedzieli koło niego i zaprzeczali wszystkiemu. Diabli ich tu nadali! Miałeś rację, kiedy mówiłeś, że mogą wrócić. Należało ich ukatrupić tam na stepie i mielibyśmy spokój. Przykro mi, że wmieszałem ciebie w tę sprawę, ale może jakoś z tego wybrniemy. — Jak? — Nie wiem. Ale bywałem już w gorszych opałach. Grunt to nie tracić nadziei. Antek się nie odezwał, natomiast Carneiro zagadywał, złorzeczył i głośno snuł plany ucieczki. Widać było, że stary gaucho nadrabia miną i tylko udaje, bo w rzeczywistości nie mieli żadnych szans. Byli zamknięci, pod strażą i ciążyła na nich wina, którą Renovadores mogli podciągnąć pod 188 miano zdrady, A zdrada wszędzie i zawsze dopuszcza najwyższy wymiar kary — śmierć! Na dworze zaczęło się zmierzchać i po chwili w komórce panował już gęsty mrok. Antek nie widział nic przed sobą, zaledwie jasne szczeliny w klanach, a i te powoli zacierały się w ciemności. Carneiro ruszył się z miejsca, potknął o coś i zakołatał do drzwi: — Hej tam, strażniku! — Czego się drzesz, stary nicponiu? — odezwało się z zewnątrz. — Od samego rana nie mogę się załatwić, bo stale coś mi przeszkadza. Nie wytrzymam już dłużej. Wyprowadź mnie na chwilę w krzaczki. — Żebyś mi zwiał? Nie ma głupich! Możesz się załatwić w komórce. — Bodaj cię pokręciło! Zapadło milczenie, w którym Antek pogrążył się jak w lepkiej cieczy, z której nic go nie mogło wyrwać. Było to swego rodzaju odrętwienie, jakie zapewne przeżywają ci, którzy zrozumieli, że znaleźli się u kresu swoich dni. Było już późno, gdy do ich uszu doleciał cichy skrzyp drzwi i przytłumiony głos zawołał: — Tonico! — To ty, Venancio? — Ciszej, na miłość boską! Chodźcie, niosę wam wolność. — A co się stało z tym drabem, który siedział pod drzwiami? — odezwał się Carneiro. — Zwolniłem go przed chwilą na rozkaz majora. Spieszcie się, bo rano mają was wieszać. — Żeby ich diabli! Dlaczego tak im się spieszy? Poszli chyłkiem za Venanciem i przez kilka chwil kluczyli między domami, kryjąc się w ciemnościach nocnych. Dogasające ognie biwakujących pozostały z boku. Weszli w opłotki, minęli jakieś rudery i zagłębili się w zaroślach. Jeszcze kilka kroków i zatrzymali się przed końmi, które uwiązane skubały spokojnie trawę. — Jest wszystko — oznajmił Venancio — nawet wasza broń, pelegi i kapy. — Toś postąpił dzielnie, bracie, i z rozsądkiem — przyznał Carneiro. — Czym my ci się wypłacimy? — Nie ma o czym gadać. Jadę razem z wami. 189 — Postępujesz roztropnie — odparł Carneiro, dosiadając wierzchowca. — Tego, coś dla nas uczynił, major nigdy by ci nie darował. — A niech go...! Mam dosyć tego obserwowania zgliszcz, ruin i rabunku. To nie dla mnie. Taborda, Mendonsa, Camargo — wszyscy oni są jednacy. Cała estancja Mendonsy poszła z dymem. Robota — tak mówi — Camargi. Ale czy to prawda — nie wiem. — Poczekajcie — powiedział nagle Carneiro, gdy już we trzech znajdowali się w siodłach. — Coś mi się przypomniało. Zaraz będę z powrotem. Zsunął się na ziemię i znikł w ciemnościach. — A to co? — spytał szeptem Antek. — Zwyczajna rzecz — wyjaśnił Venancio. — Sparło go i poszedł za swoją potrzebą! Czekali na niego chyba z kwadrans, a może i więcej. Wrócił zasapany i zaraz dosiadł konia. Ruszyli gęsiego, posuwając się powoli i ostrożnie. Dopiero gdy wydostali się na jaśniejsze pasmo odcinającej się w mroku drogi, trącili konie ostrogami i pomknęli galopem. Wokoło leżała głęboka cisza, z rzadka przerywana krzykiem quero-quero, zbudzonych zapewnie przelotem sowy lub spacerem wilka stepowego. Pęd powietrza podziałał na Antka orzeźwiająco. Otrząsnął się z napięcia, jakie mu towarzyszyło cały czas od chwili wyjścia z komórki, i poczuł przypływ energii. — Czy nie czujecie, jak tu pachnie? — zwrócił uwagę towarzyszom. —'- Wiosna idzie — odparł Carneiro. — Rzeczywiście, czuć odurzającą woń kwiatów primavery. Niebo widocznie pokryte było chmurami, bowiem nie widzieli nad sobą najmniejszej gwiazdy. Między ziemią a niebem wisiało ciepłe powietrze, przesycone wonią młodych traw, kwiatów i parującej ziemi. Tętent kopyt końskich cichł tłumiony wilgotnym powietrzem. Kiedy poczęło szarzeć na wschodzie, Venencio podniósł głowę, rozejrzał się naokoło i oznajmił: — Santiago przed nami! Daleko, zza horyzontu roztaczającego się przed nimi poczynały wyrastać najpierw kępki zarośli, następnie drzew, a po upływie kilkunastu minut zarysy jakichś domostw, nad którymi w paru miejscach wykwitały wstęgi dymów. Miasteczko budziło się do życia. Carneiro poprawił pas na sobie i oznajmił: — Głodny jestem jak sto diabłów! Brzuch mi już przylega do krzyża. Antek obrzucił wzrokiem jego sylwetkę i naraz ogarnęło go zdumienie. — A skąd się wzięła u ciebie ta guajakdl 190 Carneiro miał na sobie nowy, szeroki pas, nabijany srebrnymi ćwiekami i przetykany paseczkami z białej skóry. Kaleta umocowana do niego wypchana była czymś grubym, solidnym. Antek ani rusz nie mógł sobie przypomnieć, by ją widział poprzednio u Carneiry. Ten, uśmiechając się tajemniczo, odparł niedbale: — Znalazłem ją w nocy... — Chyba nie w krzakach? — zauważy} Venancio. — Nie. Nad głową Mendonsy. Spoglądali na niego z niedowierzaniem, jak na człowieka, którego się trzymają żarty. Carneiro uśmiechnął się, zadowolony z wywołanego wrażenia. — Kiedy wy na mnie czekaliście, myśląc że poleciałem w krzaki, ja tymczasem podkradłem się pod kwaterę Mendonsy. Ponieważ u drzwi stała straż, okrążyłem chatę i podszedłem z drugiej strony. Okiennica była zamknięta, ale kiedy nią poruszyłem, okazało się, że zapomniano założyć zaczepkę od środka. Wsunąłem rękę do środka i przejechałem nią po ścianie. Major widocznie spal pod oknem, bo słyszałem jego chrapanie. Nie należy do rzeczy przyjemnych macanie komuś nad głową, i do tego jeszcze temu, który wydał na nas wyrok śmierci. Przemogłem się jednak i przez moment nawiedziła mnie myśl, by pchnąć go nożem. Moja rola nie jest jednak rolą skrytobójcy, więc porwałem tylko to, co miałem pod ręką. Jeszcze tam pod oknem przekonałem się, że torbę wypełniają jakieś papierki, a ponieważ takie papierki major wolał trzymać blisko przy sobie, zabrałem je, w przekonaniu,f że mogą się one przydać komuś bardziej niż jemu. Zza krawędzi widnokręgu wytoczyła się częściowo zakryta chmurami miedziana tarcza słoneczna. Step zabłysnął diamentami rosy. Nad pobliską kępą zarośli stepowych krążyły nisko krzykliwe czajki. Na chwilę zawisł nad nimi dużych rozmiarów jastrząb, ale zaraz znikł, odpędzony przez agresywne quero-quero. ?— Kto wie, czy major już nie wysłał za nami pogoni — przypomniał Antek. — Na pewno — zgodził się Carneiro. — Tym szybszą, im ważniejsze okażą się papierki, które mu zabrałem. Dobył je z guajaki i przeglądał uważnie. Nad niektórymi kiwał głową. Wreszcie schował je i rzeki do towarzyszy: — Jest w nich wszystko albo prawie wszystko. Nazwiska, sumy pieniężne już przekazane i te, które będą przekazane w przyszłości. Są 191 również i polecenia. Jednym słowem materiał obciążający przeciwnika i argumenty do jego natychmiastowego zmiażdżenia. Rząd zadecyduje, co z tym zrobić. Wyciągnął rękę do towarzyszy: — Tu się pożegnamy. Niech każdy jedzie w swoją stronę. Adiosl I rozjechali się każdy w innym kierunku. Carneiro zawrócił na północ, Vanancio do Santiago, skąd miał rozpocząć poszukiwania córki, a Antek na wschód, do swoich. Rozdział XI W Jaguari Antek zastał względny spokój, lecz wśród ludności widać było niepewność jutra. Raz po raz przelatywały tędy grupki zbrojnych obwiesiów, które grabiły resztki dobytku. Mieszkańcy przemykali ulicami miasteczka z rzadka i tylko w wypadku najwyższej konieczności. Ci, którzy nie musieli wychodzić, woleli przebywać w domu, ostrożnie wyglądając zza lekko uchylonych okiennic. Gdy pokazał się ktoś obcy, natychmiast je zatrzaskiwano, ryglując od wewnątrz wszystkie drzwi. Co zamożniejsi dawno już wywędrowali w bezpieczniejsze okolice, głównie na północ. Pozostała jedynie sama biedota, wystraszona i niepewna swego losu. Wielu z miejscowych mężczyzn poszło za Tabordą, dając się zwieść możliwością łatwego zysku z łupionych estancji. Antek nie zatrzymywał się nigdzie. Przeleciał galopem przez tereny należące kiedyś do Polaków i Włochów, pokryte teraz bujnymi chwastami, i zagłębił się w puszczę, która wydała mu się obecnie o wiele dziksza niż poprzednio. Niecierpliwił się i zżymał, gdy przyszło mu przedzierać się przez zbitą gęstwinę zarośli i kępy bambusów. Klimeccy powitali go z ulgą, ale i z takim uczuciem, jakby powracał z innego świata. Tym innym światem był dla nich step, dymiący od pożogi i pełen trupów, nad którymi musiały niezawodnie krążyć chmary sępów urubu. Stara Klimecka raz po raz wznosiła ręce ku niebu i powtarzała bez przerwy: — Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! Już myślałam, że nie wrócisz! Dzięki Bogu! Koloniści żyli już resztkami nadziei. Byli nie tylko wystraszeni, ale i zrozpaczeni. Kończyła im się żywność, dobijali ostatnie świnie, poszło już pod nóż parę cieląt, dobierali się do kukurydzy przeznaczonej na siew. Niektórym ziarno pszeniczne zbutwiało na skutek nadmiaru wilgoci 13 — Pampa 193 i nieodpowiednich warunków przechowywania. Dzieci zapadały na różne choroby. Nie mogli siedzieć tu dłużej, musieli zmienić miejsce pobytu. — To nie jest życie — powiedział Klimecki głosem znękanym i smutnym. — Nie w tym problem, że człowiek cierpi niedostatek, niewygody, ale w tym, że w ogóle nic się nie robi. Pole leży odłogiem, zarasta chaszczami, a my tkwimy tu w wilgoci, smrodzie gnijących liści i rozkładających się starych pni. Mało tego, otacza nas trująca woń pajęczych wydzielin, opary bagienne, zgnilizna błota i czy ja wiem czego jeszcze? Jeszcze tu, pod tymi bambusami można nieco wytrzymać, gorzej jest w leśnej gęstwinie, gdzie na każdym kroku czyhają jadowite węże, roje kleszczy, pcheł nożnych i jakichś miklów, których gołym okiem nie dostrzeżesz, a które jak cię obsiada, to doprowadzają człowieka swoim swędzeniem do prawdziwego szału! Ażeby się przed tym zabezpieczyć, smarujemy się naftą, ale z marnym skutkiem. Wściec się po prostu można! Niech to wszyscy diabli! Gdybym wiedział, co nas tutaj spotka, nikt by mnie nie skusił za żadne skarby do tej ziemi obiecanej! Nie widzę innego wyjścia, tylko uciekać stąd, jak najszybciej i jak najdalej. Choćby do owego Guarani das Missoes! Klimecki był zrozpaczony, cała jego rodzina buntowała się przeciwko ich pobytowi w lesie, gdyby mogli, już — w tej chwili — gotowi byli stąd uchodzić. Antek spostrzegł, że przez te kilka dni jego nieobecności chłop znacznie się postarzał, pochylił w barkach, a oczy miał przyćmione. — Antoś! Uciekajmy stąd, póki nas jaka cholera nie przyciśnie i nie powali na ziemię! — A co inni? — zapytał. — Jak oni się na to zapatrują? — Wszystkim już dojadło! Taki las, to nie dla naszych ludzi. U nas, w Polsce mogłeś pójść do lasu i chodzić jak po jakim parku. Wszędzie zapachy, które chorym płucom przynosiły zdrowie. Tutaj zaś zatyka dech w piersi, po prostu dusi! Jeżeli starzy nie mogą wytrzymać, to wyobraź sobie, co się dzieje z dziećmi! — Co mówią na to Włosi? — Przeklinają. Gdyby nie strach przed Tabordą, już dawno by pouciekali, pojedynczo. Jest między nimi taki jeden, który słyszał o Caxias do Sul. Powiada, że tam jest dużo Włochów i powodzi im się świetnie. Wszyscy mają winnice i wyrabiają wina. Chcieliby iść w tamtym kierunku, tylko nie znają drogi. — Musimy się naradzić i wszyscy razem postanowić, co czynić. Jeżeli większość zgodzi się na osiedlenie w Gaurani das Missoes, pójdziemy 194 w tamtym kierunku. Nie będzie to bardzo bezpieczne, ale z Bożą pomocą może jakoś dotrzemy. — Wobec tego trzeba zwołać ludzi i wspólnie się zastanowić nad tą sprawą. Zebranie odbyło się najpierw u Polaków, a później u Włochów. Wszyscy mieli dosyć siedzenia w lesie i chcieli wyjść z niego, obojętnie gdzie. Kiedy Antek wspomniał o Guarani das Missoes, wszyscy nadstawili ciekawie uszu. I właściwie nie było żadnego sprzeciwu. Nawet ten, któremu marzyło się dalekie Caxias do Sul, poparł propozycję Antka. Wielką orędowniczką Tonią stała się sama Capriglionowa. — Słuchajcie go! — wołała — on wie, co mówi, i pragnie waszego dobra! Na uboczu chwyciła go w objęcia i wycałowała jak własnego syna. Wiadomość o córce, znajdującej się pod opieką dobrych ludzi, wypełniła jej serce wdzięcznością i uznaniem dla Antka. Wierzyła mu bez zastrzeżeń i gotowa była iść za nim choćby na koniec świata. — Figlio mio — mówiła rozrzewniona — niech cię Madonna wynagrodzi za wszystko, coś uczynił dla Stelli! Na Antka spadł teraz najcięższy obowiązek zorganizowania i dopilnowania wszystkiego do tej długiej podróży. Pierwszy problem, jaki się wyłonił, dotyczył środków lokomocji. Wszyscy posiadali konie, ale gorzej przedstawiała się sprawa z wozami. Nie wszyscy je mieli. Po dokładniejszym przeglądzie okazało się, że mowy być nie może o załadowaniu całego dobytku Polaków i Włochów na te kilka wozów, którymi dysponowali. Kilku kolonistów wyruszyło w okolice Jaguari na poszukiwanie odpowiednich wehikułów. Po uciążliwej wędrówce udało im się nabyć za bezcen kilka wozów i dwukołowych wysokich karos o drewnianych osiach,, powszechnie używanych do transportu ciężarów. Ale te ostatnie były tak rozklekotane, że wymagały gruntownej naprawy. Znaleziono także u pewnego plantatora trzciny cukrowej, zrujnowanego przez „rewolucję", kilka par wołów, przyuczonych do chodzenia w jarzmie. Kilka dni trwały poszukiwania, narady i targi, zanim uzupełniono tabor. Wozy ukrywane w lesie wyniesiono z gąszczu kawałkami, a później zmontowano na ziemi Capriglionów. Gdy zgromadzono razem wszystkie wekikuły, okazało się, że koloniści posiadają osiem wozów i dziesięć masywnych karos. Podczas gdy ludzie zajęci byli przysposabianiem wozów i przygotowywaniem się do podróży, Antek przystąpił do zbierania wiadomości na temat tego, co działo się na stepie. Uzyskiwał je od przygodnie spotkanych 195 samotnych podróżnych lub ludzi kręcących się po okolicach Jaguari. Na ich podstawie zdołał sobie stworzyć obraz sytuacji na pampie. Dowiedział się, że Taborda połączył się z Mendonsą i cała banda, którą obecnie dowodzili, mogła liczyć w przybliżeniu około trzystu ludzi. Uwzględniając, że po drodzejnógł się jeszcze ktoś do niej przyłączyć, Antek obliczał ich siły na trzysta pięćdziesiąt ludzi. Siły, bądź co bądź, dość poważne i niebezpieczne nawet dla takich miasteczek jak Sao Luiz Gonzaga. Cała banda wyruszyła na wschód, prawdopodobnie w poszukiwaniu Camargi, który na razie znikł gdzieś z horyzontu. Prawdopodobnie przyczaił się w jakiejś dolinie na pampie i wyczekiwał dogodnej dla siebie okazji. Taborda i Mendonsą dotarli podobno aż do Sao Miguel, gdzie tamtejszym mieszkańcom polecili złożyć sobie okup i dostarczyć żywności, ponieważ zamierzali zatrzymać się tam dłuższy czas. Wiadomość ta była o tyle korzystna, że otwierała kolonistom na przeciąg kilku dni wolną drogę na północ. Należało więc skorzystać z tego, tym bardziej że każda zwłoka mogła być dla nich fatalna w skutkach. Pogoda im sprzyjała, było coraz cieplej, step porastał młodą trawą, co dla wygłodzonego w lesie bydła i koni miało ogromne znaczenie. 2 Karawana rozwinęła się w długiego węża, na którego czele stanął Antek z Klimeckim oraz dwóch poważnych i roztropnych Włochów, Leonardi i Portella. Za nimi posuwały się wozy, później konie i bydło, następnie ciężkie i niezgrabne karosy, a wreszcie jeźdźcy, którzy zamykali cały pochód. Na wozach znajdowały się dzieci, kobiety, toboły i skrzynki oraz żywność. Karawana posuwała się zachowując względną ciszę, bowiem drewniane osie karos co jakiś czas smarowano smalcem. Nawet psy, towarzyszące karawanie, nie szczekały, jakby czuły, że tego wymaga wyjątkowe położenie. Marszrutę mieli wytyczoną przez Ponta Fria w kierunku na Floridy, później wprost na północ, przez kraj pustynny i stepowy. Po osiągnięciu Coimbry mieli skierować się na zachód, aż do Sao Luiz Gonzaga. Stamtąd, posuwając się dalej na północ, pragnęli dotrzeć do Guarani das Missoes — celu swojej wędrówki. Wiosna była w całej pełni. Naokoło, jak okiem sięgnąć, sfalowany step pokrył się już jasnozieloną trawą, z której ostrożnie wyglądały tu i ówdzie nikłe główki kwiatów o barwie żółtej, niebieskiej i czerwonej. Słońce przypiekało, zwłaszcza w południe, i całe szczęście, że tak wozy, jak 196 i karosy były zaopatrzone w płócienne budy, które dawały cień dzieciom i kobietom. Przez pierwsze dwa dni podróży nad całą karawaną ciążył niepokój i obawa przed tym, co może się znajdować za krawędzią dalekiego horyzontu. Ale ponieważ nie zdarzyło się nic, ludzie zaczynali powoli oswajać się z nowym położeniem i nabierać otuchy. Ponieważ tak dla pojazdów, jak i dla bydła trzeba było wyszukiwać specjalnych przejść, unikać głębszych strumieni, i omijać liczne jary, Antek obliczył sobie, że podróż ta powinna trwać około dwóch tygodni. Ciężkie i powolne woły grzęzły w miękkim gruncie, zapadały się w muliste dna rzek i potoków, z trudem posuwając się po nierównościach terenu. Nocą krowy i woły pasły się na pampie, konie karmiono kukurydzą, dzieci bawiły się wokół ognisk, a kobiety gotowały strawę. Przestrzegano zasady, aby nie rozpalać zbyt dużych ognisk. Wraz z zapadnięciem zmierzchu gaszono ogień, by blask, nie sprowadził w nocy niepożądanych gości. Któregoś wieczoru zatrzymali się na skraju zgliszcz, jakie pozostały z dużej estancji. Widok kupy gruzów, pokrytej świeżą warstwą popiołu, ścięła ludziofh krew w żyłach. Nad zabitymi końmi pastwiły się sępy, a w dali wył opuszczony pies. Przerażone kury gdakały w zaroślach, a naokoło panowała posępna cisza. Kiedy wpuszczono wiadro do studni, okazało się, że znajdowały się na jej dnie dwa trupy. Na widok rozniecanych ogni z mroków nocnych wysunęła się skurczona postać starego człowieka. Był to peon ze spalonej estancji. Prosił o kawałek chleba i kobiety poczęstowały go plackiem z kukurydzianej mąki. Powiedział im, że przed trzema dniami przeciągnęła tędy banda rabusiów. Właściciel estancji ugościł ich, jak mógł najlepiej. Nawet ich poczęstował kasiasą. I to spowodowało nieszczęście. Bandyci, pijani, zażądali pieniędzy. Gdy estancjer odmówił, rzucili się do plądrowania mieszkania i zabudowań. Gospodarz porwał za broń, ale padł przeszyty kulą. Trupa ciśnięto do studni. To samo uczyniono z jego synem. Służba, przerażona, rozpierzchła się po stepie. Żonę estancjera młodą kobietę, uprowadzono, by potem porzucić gdzieś na pampie. Wreszcie podłożono ogień pod zabudowania i zabrano konie. — Ilu ich było? — spytał Antek. — Nie wiem, może stu, albo więcej. — Kto im przewodził? Peon zastanawiał się przez chwilę. — Nie wiem, jak się nazywał ich herszt, ale był to wysoki bru- 197 net o czarnych i gęstych brwiach, zrośniętych nad nosem, i małych oczach... — Już wiem, to Taborda! Ludziom miny zrzedły, a Antek zasępił się. Bliskość komisarza, który według- wcześniej uzyskanych wiadomości miał przebywać w Sao Miguel, nie wróżyła nic dobrego. — W jakim kierunku udała się banda? — Tego nie mogę powiedzieć. Kiedy wylazłem z kryjówki, już jej nie było i pożar przygasał. Sytuacja była niezwykle poważna i rozmyślano nad nią do późnej nocy. Prawie nikt nie spał, wędrowcy obawiali się, że mogą być zaskoczeni jeszcze tej nocy. Na szczęście skończyło się tylko na strachu. O świcie ruszyli dalej. Pragnęli jak najszybciej przejechać zagrożoną okolicę. Zanim opuścili spaloną estancję, Antek dowiedział się od starego peona, że w promieniu ponad pięćdziesięciu kilometrów nie ma żadnej osady ani ludzi. Było to o tyle pocieszające, że w bezludnych okolicach rabusie nie mieli nic do roboty. Słońce wstało czerwone i z wolna wytoczyło się na pogodne niebo. Zmęczony bezsennością wzrok przesuwał się nieufnie po rozległym horyzoncie. Ale oprócz pagórków, zwanych kosilias, oraz kęp zarośli i palmowych lasków, ludzie nic więcej nie widzieli. Kiedy słońce wzbiło się jeszcze wyżej, mieli przed sobą falujące od nagrzanej ziemi powietrze i niebo pokryte szaroniebieską przezroczystą mgłą. Woły wlokły się leniwo, głuche na ludzkie pokrzykiwania. Dzień ten jednak upłynął spokojnie. Następne również nie przyniosły żadnych zmian. Dopiero dziesiątego dnia podróży około południa uwaga jadących została zaalarmowana pojawieniem się daleko przed nimi ciemnego punktu. Antek mimo woli wstrzymał konia, jego towarzysze uczynili to samo. Nadciągnęły wozy i zwierzęta. — Taborda!... — wyszeptał zbielałymi ustami Klimecki. — Nie może być! — zaprzeczył energicznie Antek, chociaż bez przekonania. Po krótkiej naradzie karawana ukryła się w niewielkiej dolinie, a Antek i jego towarzysze ruszyli na zwiady. Z owego punkcika na horyzoncie zrobiło się niebawem trzech jeźdźców. Po kilku minutach można już było rozróżnić maść koni i kolor kapeluszy nadjeżdżających. W pewnym momencie tamci wstrzymali swoje wierzchowce. — Boją się lub mają nieczyste zamiary — mruknął Antek, czując na swoich plecach dreszcz niepokoju. 198 Tymczasem tamci rozsypali się nagle po stepie i z wolna poczęli się zbliżać, czujni na każdy ruch stojącej w miejscu czwórki. Niebawem dwóch wstrzymało konie, natomiast trzeci posuwał się dalej. Szarpną! konia za cugle dopiero w odległości około dwudziestu kroków. Był to młody Mulat o rzadkim zaroście na twarzy. — Kim jesteście? — rzucił ostrym tonem. — Raczej my kierujemy to pytanie pod waszym adresem — odparł Antek, mocniej się wspierając w strzemionach. Wierzchowiec jego źle zrozumiał ten odruch i ruszył z miejsca. — Hej, nie za blisko! — ostrzegł tamten błyskając lufą niklowanego rewolweru. , — Tylko bez pogróżek, bo my też mamy takie same pukawki! — odpalił Antek. — I nie strzelamy na próżno! — Nie mamy złych zamiarów. — My również. Mulat skręcił konia i przyłączył ? do swoich towarzyszy. Jeden z nich był chudy jak kościotrup i posiadał nochal potężnych rozmiarów, natomiast twarz drugiego tonęła w skołtunionym czarnym zaroście. Wszyscy trzej dobyli rewolwerów i błyskając nimi groźnie, dali do zrozumienia, że gotowi są strzelać. — Czego właściwie chcecie? — Dowiedzieć się, kim jesteście i dokąd jedziecie? — odparł brodacz. — Ciągniemy z Santiago i udajemy się do Sao Borja. — W takim razie nie tędy droga. Sao Borja leży na zachodzie, a nie na północy. — Czyżby? — Antek udał zdziwienie. — W takim razie zmyliliśmy kierunek. Do diabła! Na tej przeklętej/?am/>/e łatwo zabłądzić. Dziękujemy za informacje. A wy kim jesteście? Tamci szeptem się naradzali. Wreszcie brodacz odparł: — Nic wam do tego! Jedźcie swoją drogą. — Ależ amigos, teraz wy jesteście winni nam odpowiedź. Na cóż taka tajemnica? Czyż na stepie nie obowiązuje szczerość i przychylność? Nas nauczyło tego życie, a was? Słowa te nie przypadły drabom do gustu. — Jedźcie dalej, jeżeli miłe wam życie! Postawa drabów nie była przyjazna i Antek instynktownie wyczuł niebezpieczeństwo. Pragnął przedłużyć rozmowę, by zyskać na czasie i znaleźć jakieś wyjście. Rozumował, że jeżeli ta trójka odjedzie nie 199 zatrzymana, to w niedługim czasie zwali się na karawanę cała banda Tabordy. Szczególnie niebezpieczny wydał mu się brodacz, którego gdzieś już widział. Ten chyba również był tego samego mniemania, gdyż bez przerwy świdrował swymi oczyma Antka. W pewnym momencie zawołał: — Hej, a gdzie jest twój towarzysz, z którym miałeś zawisnąć na gałęzi? Antek nagle pobladł. Błyskawicznym jak myśl ruchem wyszarpnął rewolwer i gruchnął w przeciwników. Jego towarzysze uczynili to samo. Koń pod brodaczem stanął dęba i zwalił się na ziemię, przygniatając swym ciężarem jeźdźca. Dwaj jego kamraci runęli do ataku. Z obydwu stron sypnęły się strzały, błysnęły ostrza fakonów i zadźwięczała głośno stal. Antek zwarł się z chudzielcem, a dwaj Włosi natarli na Mulata. Ten, widząc przewagę nacierających, prześliznął się między nimi jak wąż i wichrem pomknął w step. Włosi rzucili się za nim w pogoń. Klimeckiemu nagle okulał koń, co uczyniło go niezdolnym do czynnego udziału w potyczce. Antek po odparciu ciosu adagi lufą rewolweru sięgnął po własny fakon. Tymczasem jego przeciwnik, osamotniony, już umykał w popłochu. Antek pomknął za nim, popędzając konia ze wszystkich sił. Chodziło o to, by żaden z tych ludzi nie uszedł cało. Od tego bowiem zależał dalszy los kolonistów. Na placu boju pozostał Klimecki. Zsunął się z konia i pochylił nad powalonym brodaczem, z którego uchodziło już życie. Uciekający zdołał już odsądzić się od Antka na odległość kilkunastu metrów. Jego koń mknął ledwie dotykając ziemi. Antek zdał sobie sprawę, że na swoim wierzchowcu nie doścignie przeciwnika, sięgnął więc po boleadejrę, z którą nigdy się nie rozstawał. Zakręcił nią parę razy nad głową i cisnął pod nogi pędzącego przed nim rumaka. Pocisk doleciał do celu, koń potknął się i padł wyrzucając z siodła jeźdźca na odległość paru kroków. Antek dopadł ściganego, ale ten dał nura pod nogi swego prześladowcy, powalając go na ziemię. Kto wie, jak zakończyłaby się ta walka, gdyby nie powracający z pościgu Włosi. Drab został momentalnie związany i unieruchomiony. — A gdzie się podział trzeci? — wykrztusił zadyszany Antek. — Umknął! odparł Portella. — Znikł już za horyzontem. — To źle! Bardzo źle! — Miał szybszego konia. Nasze są ciężkie, gospodarskie. — Zobaczycie, sprowadzi na nas nieszczęście. — Będzie, co ma być — skomentował Klimecki. Z miejsca przystąpiono do badania pojmanego. Nie potrzeba mu było 200 słów zachęty, wiedział bowiem, co go czeka w razie stawiania oporu. Dokładnie odpowiadał na wszystkie pytania. Okazało się, że Mendonsa znajduje się w odległości niewiele większej niż dziesięć kilometrów. Ciągnął w te strony ze swymi ludźmi, zwabiony wieściami o ukazaniu się Yigilantes. Znacznie dalej, po prawej stronie buszował Taborda. Obaj mieli się niebawem połączyć. Gdyby to nastąpiło, sytuacja karawany stałaby się niezwykle niebezpieczna. Ratunkiem mogło być tylko ukazanie się gdzieś na pampie Yigilantes, którzy by ściągnęli na siebie całą uwagę Renowdores. 3 Karawana sunęła się teraz z większym niż poprzednio pośpiechem, choć woły ciągnące wozy nie dawały się zbytnio popędzać. W odległości mniej więcej kilometra przed karawaną jechali, wysłani na zwiady, Portella i Leonardi. Zadaniem ich było lustrowanie okolicy i sygnalizowanie zbliżającego się zagrożenia. Przed nimi feżał step porznięty licznymi dolinami. Nie było tu żadnych estancji, nie widzieli też niczego, co świadczyłoby o obecności człowieka. Tereny o podłożu kamienistym nie sprzyjały osiedlaniu się ani uprawie roli. Czy Renowadores zechcą zapuścić się w takie bezludzie? Najwyżej wieść o Antku, zawieziona przez człowieka, który mu umknął, może przywieść tu Tabordę. Antek wyraźnie czuł wiszące w powietrzu niebezpieczeństwo i bardzo się tym martwił. Nie chodziło mu jedynie o własne życie, ale także o życie tych ludzi, których chciał ocalić, a zdawał sobie sprawę, że wiedzie ich może na nieuchronne zatracenie. Zaufali mu, wierzyli w jego roztropność, umiejętność omijania trudności i zagrożeń. Czyżby teraz mieli się na nim zawieść? Im dłużej Antek roztrząsał i analizował swoje położenie, tym bardziej odczuwał na sobie ciężar odpowiedzialności. Za nic w świecie nie mógł dopuścić, by spotkała ich krzywda! Wodził więc zatroskanym wzrokiem po stepie, czujny na pojawienie się każdego nie znanego punktu, który okazywał się później jakimś krzaczkiem, kępą trawy czy sterczącym kikutem uschłego drzewa. Pustka ta powinna była go cieszyć, ale on czuł ucisk w sercu. Słońce znikło za horyzontem, a oni posuwali się dalej, tak długo, jak na to pozwoliła zapadająca noc. Kiedy wskutek ciemności musieli przystanąć, Antek dał polecenie, by zaniechano rozniecania ogni, poszukiwania wody i oddalania się od karawany. Odpoczywano, dopóki nie ukazał się na niebie 201 skrawek księżyca. Przy jego słabym blasku karawana potoczyła się dalej. Postój został zarządzony, gdy było już daleko po północy. Ranek trochę orzeźwił ludzi swoim chłodem, płosząc senność i zmęczenie, lecz gdy wzeszło słońce, znów począł się wzmagać upał. Antek, wyczerpany czuwaniem, kiwał się sennie w siodle i opędzał przed majakami, które nasuwały mu przed oczy upiorne obrazy. Oprzytomniło go dopiero wołanie nadjeżdżającego Portelli. — Jacyś ludzie na stepie! Portella, wymachując energicznie ręką, wskazywał na horyzont za sobą. Antek wytężył zmęczony wzrok. Daleko, na tle pogodnego nieba widać było wysuwającą się zza horyzontu czarną, ruchomą masę. Była to drgająca plama, która z wolna poczęła się (przeistaczać w długiego węża konnych. „Więc to już?" — przeszyła Antka bolesna myśl. Karawana zsuwała się po pochyłości wzgórza ku niedużej dolince, na dnie której znajdował się sporych rozmiarów lasek z wystrzelającymi pióropuszami palm. Tam należało szukać schronienia. Antek dał znak i wozy potoczyły się w kierunku gaju. W lasku skryła się cała karawana. Pobieżny przegląd terenu utwierdził Antka w przekonaniu, że nie mogli marzyć o lepszyjn schronieniu. Tyły mieli zabezpieczone przez bagna, pokryte szuwarami i częściowo zalane wodą. Dalej już zaczynała się rzeka, którą według wszelkiego prawdopodobieństwa powinna być historyczna Piratini. Tu, nad tą rzeką, narodziła się w połowie ubiegłego wieku Republika Piratini, obejmująca terytorium całego Rio Grandę do Sul i część Santa Catariny. Dziesięć lat trwały niepodległościowe boje przeciw władzy centralnej, aż w końcu dzielni gauchowie musieli ulec przemocy. Lecz nie było czasu na rozmyślania o przeszłości tej ziemi, w którą już tyle razy wsiąkała krew jej synów. Antek skupił myśli: jeżeli rzeczywiście była to Piratini, to Sao Luiz Gonzaga znajdowało się nie dalej niż trzydzieści, do czterdziestu kilometrów. Blisko! Świadomość tego dodała mu otuchy. Przywołał Portellę i polecił: — Bierz najlepszego konia i pędź do Lopesa po pomoc! — A jeżeli mnie zbóje zobaczą? — Nie zobaczą. Są jeszcze daleko. Rzeka ma bród. Przeprawiaj się jak najszybciej. Jakiś czas powinieneś trzymać się między wzgórzami, żeby cię nie odkryli. Później jedź w kierunku na północny zachód. Pamiętaj, nie masz chwili do stracenia! Zaopatrzeni we wszelkiego rodzaju broń palną i sieczną, koloniści zajęli na skraju lasku obronną pozycję. Kobiety i dzieci pozostawiono w głębi 202 zarośli, pod wozami dla większego bezpieczeństwa. Krowy i woły' wypędzano na trawę, tam, gdzie zaczynały się bagna. Natomiast konie, na wszelki wypadek, trzymano osiodłane. Wszystko to odbyło się szybko i we względnym porządku, bez zamieszania i nieporozumień. Z zapartym oddechem Antek obserwował przeprawę Portelli. Wszystko szło dobrze, dopóki koń nie dostał się na środek rzecznego koryta. Widocznie trafił na głębię, bo na chwilę zawahał się, a potem utracił grunt pod kopytami. Przez jakiś czas widać było tylko łeb zwierzęcia i jeźdźca na jego grzbiecie. Prąd zaczynał ich znosić, ale trwało to krótko, bo koń poczuł twardy grunt pod kopytami i począł brnąć ku brzegowi. Tu drogę zagrodziła mu wysoka skarpa, ale nieco dalej napotkał w niej głęboką wyrwę, wyżłobioną deszczami. Teraz poszło łatwiej i wierzchowiec z jeźdźcem wydostał się na step i znikł między pagórkami. Tymczasem naokoło panowała martwa cisza. Zdawało się, że wszystko zastygło' w oczekiwaniu. Jeden ze zwiadowców, znajdujący się na wzgórzu, z którego stoczyła się niedawno karawana, dał znak, a po chwili nadbiegł zdyszany. — Nadciągają wielką gromadą! — oznajmił. — Jeśli nie zauważyli nas dotychczas, to być może przejadą bokiem i pojadą sobie dalej — zauważył z cichą nadzieją Klimecki. — Szkoda marzyć. Odkryją ślady i zawrócą. To jest nieuniknione — powiedział Antek. Nastąpiły teraz chwile pełne napięcia i niepokoju. Klimecki ciężko sapał, kręcąc się niespokojnie. Leonardi szarpał wąsa i przekładał z ręki do ręki dubeltówkę, nabitą grubym śrutem. Antek miał wrażenie, że siedzi na rozżarzonych węglach. Było mu duszno. Rozluźnił chustkę pod brodą i zdjął z głowy kapelusz. Pot spływał mu po twarzy grubymi kroplami. Upłynął długi kwadrans, zanim doszedł ich uszu przytłumiony odległością tętent wielu koni. Jeszcze kilka minut i wzgórze przed nimi zaroiło się od konnych. Zatrzymali się na szczycie, pilnie spoglądając w dół. Przez jakiś czas trwali w miejscu, ale widać było, że prowadzili między sobą ożywione rozmowy. Ten i ów wzniesionym ramieniem wskazywał na lasek w dolinie. Koloniści obserwowali ich z ukrycia, czując wzbierającą w sercach trwogę. Lada chwila spodziewano się ataku. Nastąpił on jednak dopiero w pół godziny później, gdy cała banda zebrała się na wzgórzu i wspólnie uzgodniono plan działania. 203 Ława jeźdźców ruszyła spokojnie, w zorganizowanym szyku, bez wrzasków i przekleństw, które zazwyczaj towarzyszą tego rodzaju akcjom. Zsuwali się ze wzgórza powoli i metodycznie, z całym spokojem. Opieszałość przeciwnika pozwoliła Antkowi skoncentrować wszystkich ludzi na skraju zarośli, będących doskonałą osłoną przed wzrokiem atakujących. Gdy zbliżyli się na odległość kilkudziesięciu kroków, gruchnęła salwa wystrzałów. Po niej nastąpiła druga i trzecia. Koloniści mierzyli powoli i dokładnie, wiedząc, że od celności kul zależy dalszy ich los. Rozległ się niesamowity wrzask ludzi, kwik, rżenie koni i cała ta masa, nagle skłębiona i ogarnięta popłochem, poczęła wycofywać się w nieładzie na wzgórze. Pierwszy atak był odparty. Klimecki zacierał ręce z uciechy. — Mają za swoje, psiajuchy! Kilka ciał ludzkich pozostało rozciągniętych na ziemi, a konie, pozbawione jeźdźców, biegały w popłochu. — Jak uważasz, Antoś, co oni teraz zrobią? Zostawią nas w spokoju czy nie? — Nie zostawią. — To niedobrze. A przecie ci zabici powinni ich czegoś nauczyć! — Nie ma czym się łudzić. Jest ich cała chmara, lada chwila mogą nas stratować! Na wzgórzu trwała narada. W blaskach zachodzącego słońca, za rzeką widać ich było jak na dłoni. — Gdybyśmy mieli karabin, mógłbym ich zdmuchiwać jednego po drugim, jak świece — rzekł Leonardi. Niestety, karabin był jedynie marzeniem. — Podczas strzelania lepiej mierzyć niżej niż za wysoko — pouczał ludzi Antek. — Trafiony koń obezwładnia przeciwnika. Ludzie słuchali jego słów niemal z nabożeństwem. Sytuacja przerażała ich, sami nie byli zdolni do jakiejkolwiek inicjatywy. Antek z roli przewodnika urastał teraz na wodza, któremu ufali bezgranicznie. Ze wzgórza oderwał się jakiś jeździec i powiewając szmatą nieokreślonego koloru, począł się zbliżać do lasku. — Poselstwo? — zdziwił się Antek. — W jakim celu? Wysunął się z zarośli w towarzystwie Klimeckiego i Leonardiego. Posłaniec zatrzymał konia. — Major Mendonsa wzywa was do poddania się. W przeciwnym razie nikogo nie oszczędzimy. 204 — Powiedz swojemu majorowi, by zostawił nas w spokoju i pozwolił jechać dalej — odparł Antek. — Za godzinę przybędzie tu Taborda. Z jego pomocą wygnieciemy was jak pluskwy! — Mamy czym się bronić. — Długo nie wytrzymacie. Jest was garstka. — Garstka czy nie garstka, starczy nam broni i amunicji. — Macie pół godziny do namysłu! — Taką samą odpowiedź posłyszycie i za dziesięć godzin. Poseł odjechał. Widzieli, jak na wzgórzu otoczono go ciasnym kręgiem. Zdawał relację ze swego posłowania. Minęło pól godziny, słońce skryło się za horyzontem, a oblegający jakoś nie kwapili się do ponownego ataku. Być może oczekiwali na posiłki ze strony Tabordy. Te nadeszły jeszcze przed zapadnięciem nocy. Wzgórze zaroiło się od nowych ludzi. Antek zdawał sobie sprawę, że jeżeli cała ta masa runie do ataku, nikt się jej nie zdoła Oprzeć. I co wówczas? Nastąpi rzeź — to jasne! Jedyną nadzieję pokładał w szybkim nadejściu pomocy. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Portella już powinien docierać do Sao Luiz Gonzaga. Jeszcze trochę i będzie rozmawiał z Lopesem. Temu wystarczy chyba pół godziny na przygotowanie ludzi. Najpóźniej w godzinach rannych powinni tu być. „A więc — pocieszał się — byle wytrzymać do rana!" 4 Zapadła noc. Była to najstraszniejsza noc w życiu tej garstki ludzi. Spodziewali się ataku, więc każdy z nich zaciskał w dłoni strzelbę i wytężonym wzrokiem wiercił ciemność odgradzającą ich od wzgórza. Lecz nic się nie działo. Napięte do ostatnich granic wytrzymałości nerwy wyczerpywały ciało i umysł. Po stronie wroga panowała śmiertelna cisza. Na cóż czekał? Czyżby w ten sposób pragnął znużyć oblężonych? Od stania nieruchomo >Antkowi cierpły nogi i bolały palce zaciskające się na broni. Na próżno wysilał wzrok i łowił uchem najlżejszy szmer. Naokoło leżała głucha, martwa cisza. Nawet błota, które o tej porze roku powinny już rozbrzmiewać rechotaniem żab, milczały jak zaklęte. Chwilami ta cisza zdawała się nie do wytrzymania. Ulgę poczuli dopiero wtedy, gdy na niebo wytoczył się xożek księżyca i rozproszył nieco nocną ciem- 205 ność. Wzrok kolonistów chciwie poleciał na wzgórze. Ujrzeli je puste, - jakby wymarłe. — Widocznie zmiarkowali, że nic nie zyskają i dlatego odeszli — zawyrokował Klimecki. — Nic podobnego — zaprzeczył Antek. — Pragną uśpić naszą czujność. Wydaje się im, że rankiem ruszymy w drogę, a wtedy... — Czy aby Portella trafił do Sao Luiz? — zatroszczył się Leonardi. Antek milczał. Jego również dręczyły wątpliwości. Tymczasem wstał ranek i okazało się, że oblegający biwakowali po drugiej stronie wzgórza. Znowu przysłali parlamentarzystę. — Poddajcie się! — Nigdy! Jeżeli przypuścicie jeszcze jeden atak, zabijemy waszego człowieka, którego ujęliśmy na stepie! — zagroził Antek. — Major powiedział, że możecie go sobie zatrzymać w prezencie! Obiecuje puścić was wolno, jeżeli wydacie mu jasnowłosego gringal W razie odmowy nie przepuści nawet dzieciom! Antek zbladł. „Nawet dzieciom!"... — słowa te odczuł jak uderzenie tępym narzędziem w ciemię. Oczy zasnuła mu mgła i przez chwilę nic nie widział. Później ujrzał skierowane na siebie spojrzenie Klimeckiego, Waszaka, Leonardiego i innych. Czytał w nich jakąś obawę, lęk i wyczekiwanie. „Nawet dzieciom!" — dudniło mu w głowie bez przerwy. I naraz poczuł, że wszystko w nim tężeje. Wyprostował się. — Za pół godziny dam odpowiedź — powiedział nieswoim głosem. Posłaniec oddalił się pospiesznie. Na wzgórzu bandyci czekali w pogotowiu. Klimecki dotknął Antkowego ramienia. Z oczu jego wyzierał hamowany gniew, żal i determinacja. — Po co czekać? — zawołał głosem pełnym oburzenia. — Od razu należało powiedzieć, że będziemy się bili do ostatniej kropli krwi! Do ostatniego tchu! Raczej po naszych trupach! Nie ma gadania — niech raz już nastąpi koniec! Antek uśmiechnął się z wysiłkiem. Był to uśmiech pełen smutku. — Cierpliwości — powiedział łagodnie. Te ostatnie pół godziny zarezerwował sobie jako ostateczny termin nadejścia pomocy. Lecz daremnie jej wyczekiwał. Step dalej był pusty, martwy i obojętny. Tchnął grozą śmierci! Takie same również wydawało się niebo. Znikły z niego nawet urubu. Widocznie w oczekiwaniu na ścierwo zaczaiły się za wzgórzem po stronie bandytów. Wstrętne ptaszyska! 206 Oczyma wyobraźni Antek już widział je rozszarpujące ciała niewinnych ofiar. Zrobiło mu się słabo. — Antoś, co ci jest? — zaniepokoił się Klimecki. — Nic. — Jakoś tak dziwnie wyglądasz. — To już przeszło. Po niejakim czasie od zgromadzonej na wzgórzu bandy oderwał się znowu posłaniec. Wstrzymał konia na skraju lasku. — Przybyłem po odpowiedź. Antek raz jeszcze rzucił wzrokiem na step za rzekę. Pustka — głucha, posępna pustka. Zdało mu się, że powiało stamtąd trupią wonią. Jego czas nadszedł. — Klimecki — powiedział opanowanym głosem Antek. — Powiedzcie Stelli, że myślałem o niej do ostatniej chwili... — Czyś ty oszalał, chłopcze? Co za brednie wygadujesz! Opamiętaj się! Wypraw tego draba z powrotem. — Tylko bez paniki. Dopilnujcie ludzi, aby wszystko odbyło się spokojnie, bez popłochu. Puszczą was wolno. Znam Mendonsę, słowa dotrzyma. W Sao Luiz wypoczniecie sobie trochę i jedźcie dalej. Aż do Guarani. Tam jest bezpiecznie, nikt na was nie będzie napadał. Im dalej na północ, tym dla was lepiej. Umilkł, jakby dla zaczerpnięcia oddechu. Głos miał miarowy, lecz ciężki i jakby nabrzmiały bólem. Klimecki spoglądał na niego z przerażeniem. Naraz po pomarszczonej twarzy starego potoczyły się grube, jak ziarnka grochu, łzy. — Antoś! Nie opowiadaj takich rzeczy, bo mi serce pęknie! Chwycił go w objęcia. — Dziecko moje kochane, ja ciebie nie puszczę! Hej, ludzie, pomóżcie mi trzymać tego wariata! Ludzie!... Dopiero teraz koloniści uświadomili sobie, co Antek chce zrobić. Rzucili się na pomoc KHmeckiemu, lecz Antek odtrącił ich zdecydowanym ruchem i szybko postąpił naprzód. Zbir spoglądał na niego w najwyższym zdumieniu. Nie spodziewał się widocznie tego, co nastąpiło. — Żegnajcie! — rzucił za siebie, nie oglądając się. — Ludzie!... — wołał rozdzierającym głosem Klimecki. — Trzymajcie go! Toż to dzieciuch, nie wie, co robi!... 207 Lecz Antek był już daleko. Z podniesioną głową wstępował energicznym krokiem na wzgórze. 5 Stał wyprostowany, śmiało patrząc w oczy swoim oprawcom. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co go czeka, lecz postanowił, że pokaże tym nędznikom, jak się zachowuje w obliczu śmierci prawdziwy Polak. Przypomniały mu się w tej chwili opowieści, słyszane najpierw od ojca, a później od Klimeckiego, o wszystkich nieszczęściach, jakie Polska przechodziła, i o ludziach, którzy swoje życie dla niej poświęcali; Wprawdzie obecnie nie szło o kraj ojczysty, lecz o małą grupę ludzi, którzy mu zawierzyli, niemniej uważał za swój święty obowiązek zachować godność Polaka, godność człowieka! Nie miał w sobie nic z bohatera, wszystko w nim dygotało, kurczyło się ze strachu na myśl o śmierci, mimo to gotów był zapłacić tę najwyższą cenę! Mendonsa odjął od ust tykwę, która po ponownym napełnieniu powędrowała do rąk Tabordy. Zmierzył Antka badawczym wzrokiem i rzekł: — Widzę, że znowu się spotykamy. Antek skinął głową, lecz nic nie odpowiedział. — Widzę, że się nie cieszysz. — Nie. — Zawsze uważałem cię za rozsądnego chłopaka i widzę, że się nie pomyliłem. Szkoda, że nie jesteś z nami. Antek milczał. Myślami był daleko. Mendonsa wydobył z kieszeni bombasi tytoniowego skręta i końcem adagi począł go spokojnie krajać równo i dokładnie. Cały był zajęty tą czynnością. Później przystąpił do rozcierania na dłoni. Kiedy. powstała puszysta kupka, rozłożył ją na uciętym kawałku kukurydzianego liścia i począł skręcać papierosa. — Jak się nazywa twój towarzysz? — zapytał nie unosząc głowy. — Nie pamiętam. — Jak to? Działaliście razem i nie znasz jego nazwiska? — Niestety. — Powiedz wobec tego, gdzie jest teraz. — Tego też nie wiem. Na czole Mendonsy zarysowały się dwie głębokie bruzdy, a oczy 208 zabłysły gniewem. Mimo tego przy następnym pytaniu głos jego brzmiał spokojnie: — Czy rzeczywiście nie masz ochoty na złożenie zeznań? Jeżeli tak, to... — Chwileczkę — przerwał mu Antek. — Najpierw chciałbym dowiedzieć się jednego. Mianowicie, oddałem się w pańskie ręce za obietnicę puszczenia wolno kolonistów. Czy ma pan zamiar dotrzymać przyrzeczenia? Mendonsa uniósł głowę i wypiął pierś. — Mam zwyczaj dotrzymywać danych przyrzeczeń — powiedział z dumą. — Dziękuję. Taborda poruszył się niespokojnie-na swoim miejscu. — Panie majorze! Czy rzeczywiście pragnie pan zrezygnować z przetrząśnięcia tobołów tamtej hołoty? — Nie cofam danego słowa! — Słowa — komu?... Temu gówniarzowi? Nożem po gardle i — koniec! A co do tamtych — to samo! Moi ludzie już zaczynają się niecierpliwić. Nie po to chyba staliśmy całą noc, by odejść z niczym. — Wszak mamy człowieka, na którym nam zależało! Czy to nie wystarczy? — Zdobycz jest cenna, nie przeczę, ale tylko dla pana, majorze. Wydaje mi się, że moim ludziom również coś się należy. — To jest przeciwne moim zasadom — przerwał Mendonsa. — A jakież są te zasady, panie majorze? Na twarzy Mendonsy odmalowało się zniecierpliwienie: — Czy mam przypominać panu jeszcze raz o zobowiązaniu wobec jeńca? — Zobowiązaniu? — zaperzył się Taborda. — Z kim pan się liczy? Z tym szczeniakiem? To śmieszne! Za chwilę będzie pluł krwią! Ja także mam z nim swoje porachunki i kto wie czy nie ważniejsze od pańskich. Z jakiej racji takie skrupuły? — Zdaje mi się, że uzgadnialiśmy plan wspólnie? — Uzgadnialiśmy, owszem, ale nie było mowy o dotrzymaniu obietnicy! Antek przysłuchiwał się tej rozmowie niemal obojętnie. Nie chodziło mu już o własny los, ale o tych, z którymi go rozłączono. Znał majora i wierzył, że słowa dotrzyma, choćby nawet musiał zerwać z Taborda. 14 — Pampa 209 — Kończymy ten spór, bo do niczego on nie prowadzi. Słowo jest słowem i koniec. Taborda tym razem się nie odezwał, lecz w jego małych oczkach tliły się iskierki podstępu. — Więc jak, kontynuujemy rozmowę? — Mendonsa zwrócił się do Antka. — Słucham. — Gdzie jest twój towarzysz? — Nie wiem, bo rozstaliśmy się zaraz po ucieczce. — A moja guajakdl — Nic o niej nie słyszałem. — Jeżeli myślisz, że opór może ci tu coś pomóc, to grubo się mylisz. I bez twego zeznania wiem, że obaj mnie szpiegowaliście. Ale gotów jestem wybaczyć ci wszystko, a nawet darować życie, jeżeli powiesz, coście zrobili z dokumentami, które w niej były. — Hej! — wrzasnął Taborda. — Ten gringo do mnie strzelał i poważnie ranił. — To nie ma nic do rzeczy. — Jakże to? — Wasze animozje sprzed lat nic mnie nie obchodzą. Jasne? — Niezupełnie. Jeżeli mam być traktowany jak ktoś, kto nie ma najmniejszego wpływu na los tego gringa, to fakt ten może niekorzystnie zaciążyć na przebiegu dalszej kampanii — zagroził Taborda. — Ja i moi ludzie wycofamy się z tego interesu. — Proszę tylko się nie denerwować. Zaraz panu wyjaśnię moje prawa do tego chłopaka. Po pierwsze — najpierw był moim peonem. Po drugie — znalazł się w naszych rękach dzięki mojej rozwadze. Po trzecie — od papierków, które mi wykradli, zależy powodzenie zaczętej kampanii. — Do diabła z tym wszystkim! — warknął Taborda i oddalił się, fukając jak rozjuszony tygrys. — Więc jedźmy dalej — zwrócił się major do Antka. — Dobrze, będę mówił. Tylko co będzie ze mną? — Daruję ci życie. — A co zrobi Taborda? — Moja w tym głowa, że palcem cię nie tknie. — Może użyć podstępu. — Już ja dopilnuję wszystkiego. W razie potrzeby każę cię odstawić pod eskortą. 210 Antek wciągnął głęboko w płuca powietrze i zaczął mówić: — Człowiek, o którego panu chodzi, nazywał się Armindo Cavalcanti. Nazywał się, bo już nie żyje. Mieliśmy w stepie wypadek. W czasie ucieczki koń jego potknął się na krawędzi rozpadliny i runął w przepaść. Na jej dnie leżało sporo kamieni i o jeden z nich Armindo roztrzaskał sobie głowę, tak że nie mieliśmy już kogo ratować. — Mieliście? To znaczy — ilu was było? — Razem z Venanciem — trzech. — Patrzcie się! Nie wiedziałem, że z niego taki gagatek! — Winy jego było tyle, że pozwolił nam uciec. I to ze względu na mnie. Naturalnie, guajaka poszła do ziemi razem z Cavalcantim. Ale przedtem wydobyłem z niej dokumenty, aby je doręczyć Lopesowi. — Aha, to Lopes zbiera dowody? No, no! — Nie wiem, czy zbiera, ale uważałem, że mogą mu się przydać. Tak przynajmniej opowiadał przed śmiercią Cavalcanti. — Więc dokumenty masz przy sobie! — Nie. Zakopałem. — Dlaczego? — Obawiałem się nosić je przy sobie. Ryzyko zgubienia było zbyt duże, wolałem je zabezpieczyć. Prowadząc taką karawanę jak ta, należało spodziewać się wszystkiego. Nawet tego, co się teraz stało. — Rozumowanie nie pozbawione słuszności — zauważył Mendonsa. — Uważałem cię zawsze za jednego z najrozsądniejszych peonów, jakich kiedykolwiek miałem. I cieszy mnie, że się nie pomyliłem. Dobrze, niech sobie te dokumenty leżą w ziemi i gniją. Chodzi tylko o to, by czasem nie dostały się w niepowołane ręce. Antek westchnął głęboko i powiedział ze smutkiem: — Sęk w tym, że przy zakopywaniu miałem świadka. — To coś nowego! — zaniepokoił się poważnie Mendonsa. — Kto to taki? — Venancio. Ten sam, który ułatwił nam ucieczkę. — Po co ci był potrzebny świadek? — Czasy są niespokojne i człowiek może każdego dnia skręcić niespodziewanie swój kark i wtedy wszystko biorą diabli. Umówiłem się więc z Venanciem, że jeżeli do miesiąca nie dam mu znaku o sobie, on wróci, wydostanie dokumenty i zawiezie ]e osobiście Lopesowi. Mendonsa zmarszczył brwi i przez chwilę patrzył pilnie Antkowi w oczy. Uderzył się nerwowo nahajem po cholewie i powiedział: 211 — Hm,, nieźle to sobie uplanowałeś, ale jesteś głupi, jeżeli uważasz, że weźmiesz mnie na takie brednie. Antek rozłożył ręce. — Nie musi pan wierzyć. I tak jestem w pańskim ręku. Uwaga była słuszna i zdawało się, że trafiła majorowi do przekonania. — Gdzie je zakopałeś? Antek zawahał się chwilę, jakby zastanawiał się, czy wyznać resztę, w rzeczywistości chodziło o to, by nie przeholować w kłamstwach. Rozejrzał się dookoła i po wnikliwej obserwacji terenu rzekł: — Około dziesięciu kilometrów, lub może nieco więcej, na północny zachód. Nadszedł Taborda. Spojrzał zjadliwie na Antka i mruknął pytająco: — Jak? Spowiedź zakończona? — Proszę przygotować swoich ludzi — dał polecenie major. — Ruszamy w drogę. — Dokąd? — W stronę Sao Luiz. — Zwariował pan? Rządowcom w łapy? — Żadnym rządowcom! Lopesa nie musimy się obawiać, bo nie wojujemy z wojskiem. — Przecież mieliśmy iść na Camargę. — Vigilantes nam nie uciekną. Moje dokumenty są ważniejsze niż Camargo! — Niech piekło pochłonie te dokumenty! — poderwał się Taborda. — Ja idę na Camargę. Odwrócił się na pięcie i poszedł wydawać rozkazy. Po upływie kilku minut część ludzi odłączyła się od głównej bandy. Na jej czele jechał Taborda. Mendonsa zaklął i wydał polecenie swoim ludziom, by również sposobili się do drogi. Dosiadano więc pospiesznie koni formując szyk pochodu. Banda skierowała się na północ. Kiedy mijano bokiem dolinę i poczęto przeprawiać się przez rzekę, Antek spojrzał poza siebie. Zaniepokoiła go cisza panująca w lasku. Obawiał się, że Taborda może użyć podstępu. Oddalił się pośpiesznie, by uśpić czujność, następnie wróci i uderzy na karawanę. Po przekroczeniu rzeki Antek powiedział majorowi, że muszą teraz jechać wolniej. Przemierzali okolice mało mu znane, tak twierdził, i łatwo mógł zbłądzić. Mendonsa nakazał zwolnić tempo. Posuwano się więc 212 niemal krok za krokiem i Antek z wielką uwagą rozglądał się po stepie. Niekiedy prostował się w siodle i z coraz większym niepokojem obserwował linię horyzontu. Ale tam ciągle było pusto. Więc zataczali półkola, cofali się i znowu szli do przodu. W końcu zdenerwowało to Mendonsę. — Słuchaj! — powiedział groźnie. — Jeżeli okaże się, że mnie zwodzisz, łeb ci roztrzaskam tym oto nahajem! — Gdzieżbym śmiał! — bronił się Antek. I zimno mu się robiło na myśl, że wszystkie jego wybiegi i kołowania nie zdadzą się na nic. Jedynym jego pocieszeniem była nadzieja, że w tym czasie Klimecki wyprowadzi na step karawanę, a ta, klucząc między wzgórzami, zdoła ujść przed Taborda. Naraz gdzieś z boku czy z tyłu, nie mógł się zorientować co do kierunku, dobiegły go odgłosy wystrzałów. — Taborda wykańcza kolonistów! — powiedział przygnębionym głosem. — A to łotr! — warknął Mendonsa. Antek usiłował skupić całą swoją uwagę na położeniu, w jakim się znajdował. Nie dawało mu ono żadnych szans. Poświęcał się, by ratować osadników, i oto Taborda ich teraz dorzyna, a on sam kluczy po stepie, głęboko przeświadczony, że zbliża się jego koniec. Więc na co ta ofiara, gdy wszystko stracone? Zrozpaczony, uczepił się niedorzecznej myśli: a gdyby tak zaufać nogom wierzchowca, na którym siedział? Zanim prześladowcy się spostrzegą, już będzie o kilkadziesiąt kroków przed nimi. Przecież nie każda kula trafia, a zdarzyć się może, że koń jego okaże się szybszy... — Biją się! — zawołał ktoś. Wtedy Antek zorientował się, że dochodzą ich odgłosy coraz gęściejszej strzelaniny. Wsłuchał się w nią z natężoną uwagą. Tak, to niezawodnie Taborda rozprawiał się z kolonistami. Chłopak dziwił się tylko, że napadnięci tak długo się bronili. Ludzie Mendonsy spoglądali po sobie zaniepokojeni. Ktoś znowu zawołał: — Pędzą za nami! Od strony doliny, w której schronili się koloniści, skotłowaną gromadą nadciągali ludzie Tabordy. Konie mieli pod sobą spienione i ledwie dyszące od wysiłku. Połączyli się z bandą Mendonsy i poczęli opowiadać bezładnie o spotkaniu z Camargą. Taborda poprowadził ich na odległość około dwóch kilometrów na lewo od doliny, gdzie planował sobie przeczekać, aż Mendonsa pociągnie na północ, i wtedy dopiero przypuścić atak na 213 karawanę. Niestety, zanim to nastąpiło, spadł na nich niespodzianie jak jastrząb sam Camargo z siłami znacznie przewyższającymi siły Tabordy. — Taborda został chyba zabity! Jest dużo rannych, których zapewnie teraz dobijają. Major, poważnie zaniepokojony, rozejrzał się dookoła. — Dużo ludzi ma Camargo? — Jest ich cała chmara, jak szarańcza! Nie damy im rady! Uciekajmy! Szerzył się popłoch. Ludzie już nie myśleli o rabunku, lecz gotowi byli uchodzić, by ratować życie. Niedaleko znajdowała się kępa rzadkich zarośli. Od biedy można było się w niej przyczaić i jeśli nie zaskoczyć przeciwnika, to przynajmniej przedsięwziąć jakąś obronę. Obok przebiegał głęboki parów, coś w rodzaju wąwozu, który mógł w najgorszym wypadku służyć do celów strategicznych. Kiedy major zastanawiał się nad przydatnością terenu do obrony, dopadł go Taborda. Całą twarz miał pokrwawioną od kuli, która zresztą dość płytko przeorała jego lewy policzek. Z oznakami przerażenia w rozlatanych oczkach krzyczał histerycznie: — Camargo nas ściga! Zaraz tu będzie! Prowadzi chyba wszystkich Vigilantes\ Biada nam! — Przede wszystkim zatrzymaj swych ludzi i uspokój ich! — To szaleństwo! N^ch każdy ratuje się jak może! — Stój, tchórzu! Mendonsa zajechał mu drogę, natomiast Taborda skoczył do niego z uniesionym w górę fakonem. Byłby go rozsiekał, gdyby nie szybki strzał rewolwerowy ze strony zaatakowanego. Taborda z rozkrzyżowanymi ramionami osunął się na ziemię. Wszystko następowało z taką szybkością, że Antek, oszołomiony, nie był w stanie zauważyć, co się dzieje na stepie. Oprzytomniał nieco gdy dwóch drabów o wyglądzie zawodowych oprawców zaciągnęło go w kępę zarośli. Był święcie przekonany, że nadeszła już jego ostatnia godzina, bo natychmiast zjawił się przy nim Mendonsa, leez ten wydał tylko polecenie pilnowania, a sam, rzucając naokoło rozkazy, zar znikł. Sposobiono się do obrony. Za cofającymi się nadciągali liczni jeźdźcy strzelaniną i okrzykami zachęcając się wzajemnie do ataku. Nie ulegał wątpliwości, że byli to ludzie Camargi. Być może i on sam znajdował si między nimi. Była to jedyna deska ratunku dla Antka. Z ukrycia usiłowa wyłuskać wzrokiem spośród nadciągających swego zbawcę. Niestety, mia ograniczone pole widzenia, a pilnujący go nie mieli zamiaru mu pom! 214 doTod^4iCoZy. ^^ Si? ??°?* ??. *>*** d„ siebie Tymczasem uwaee Anti™ , < •, dochodzące z przeciwnef tLy K^nT * ^"^ W*St«a* nadchodziła pomoc Lop sa- Wsercf ?^? Z *** g° m^ To - Puśćcie mnie! - zwródł ??? , ^POCZCła WSteP°wać <*ucha «??* ?, ^2 :~? ?.-* -* ?^: ~ ** * ?* ? ^ /??????" k°nCZyC tę hCCę! ~ Podział ponurym głosem, dobywając Stella jakby dostała ataku histerii ???7?? n, , natychmiast, bez straty czasu na ????, nawoływała> °? spieszono jej o ukochanego, o życie ??\? S^ ^^ Ch°dziło "Ef ** P^wazji, a potem ZtT^™ ?^™' ?°"??1? chcmła gnac w step sama . bezbronna ???4' * * """^ bo tylko z dziewczyną. ?? Sle na ???° łopoty i to nie ??? tt tettl S ?,??? ^ L0P- *> *-przełożonymi, b, wspólnie onrllt ' ?* "» osobiSde ™ «woimi «4* si? rebebi. *M*ZZZZ°r "!"" d2iata'a ????*° i zdecydowane były potożyć osźZZl ' * ' b,er"ego °b*rwatora no dokumenty, z hórych ja~ ?? Z 1 Sam°WOli' Z™**°-napadów i rabunków i kto wlaScSe „„ J "mnym pierwszych 8dy jej przedstawiono nazwiska ?? -™**"- Opozycja, wgrała sie z -JMowane^tltskaT^"^ " ^ "*** ' swobodę działania. Wskutek ? „L °,f ?'° 8ut*™l°«>wi peta, »asowa ucieczka zagranicę. W ArLTn? ? »re«»wania oraz s,? zt±rw- —^» • 555*'Paraewaju zaroi'° -«dantem, co ^^55^*; 215 zaraz zamknął się w swoim gabinecie z Portellą, szczegółowo wypytał go o wszystko, a następnie badał mapę terenu. Później dopiero padły odpowiednie rozkazy. Dlatego nastąpiło takie opóźnienie z odsieczą. Już z daleka słyszeli odgłosy gęstej strzelaniny. Lopesa zdziwiło, że jest to o wiele bliżej, niż informował go Portellą. Sam Włoch czuł się zaskoczony tym faktem i sam nie wiedział, co ma o tym sądzić. Rozesłane patrole poinformowały Lopesa o faktycznym stanie rzeczy. Mimo niechęci do Camargi, jako do człowieka trudniącego się rozbojem, komendant nawiązał z nim kontakt. Dopiero później okazało się, że zajęciem Camargi było wyłapywanie koni przeciwnika i ich sprzedawanie. Co, zresztą, na jedno wychodziło. Przeciwnik, osaczony z obydwóch stron, bronił się rozpaczliwie. Stellę, na rozkaz Lopesa, zatrzymano na tyłach, przy koniach, w niewielkim zagłębieniu terenu, dającym dobre zabezpieczenie przed kulami. Dziewczyna była jak nieprzytomna i rwała się do walki. Dopiero gdy zostało wyjaśnione, że karawana znajdowała się o kilkanaście kilometrów dalej, wykazała trochę rozsądku i uspokoiła się. Lecz nie na długo. Uprosiła jakoś Portellę i oboje wyruszyli do doliny, w której stała karawana. Wielkim półkolem okrążyli pole walki, a następnie galopem pomknęli w step. Po niecałej godzinie już przeprawiali się przez Piratini i niebawem dopadli do lasku. Radość z powitania matki i rodzeństwa była krótka. Prysła jak bańka mydlana, gdy okazało się, że w gaju nie ma Tonią! — Chyba już nie żyje do tej pory '->- stwierdził z żalem Klimecki. — Nie mogę sobie darować, że pozwoliliśmy mu oddać się w ręce bandytów. Przecie można było odmówić i bronić się do upadłego. Myślę, że te kilka godzin byśmy wytrzymali. Słychać było niekiedy wyraźnie odgłosy strzelaniny. Koloniści przysłuchiwali się im z mieszanymi uczuciami. Z bronią w ręku czekali niecierpliwie na wynik bitwy. Kobiety i dzieci dalej siedziały pod wozami, nieśmiało czasem stamtąd wyglądając. Niepewność jutra w dalszym ciągu wisiała nad karawaną. — Szkoda Tonią — powiedział Leonardi zdejmując z głowy kapelusz. — Był dobrym, uczynnym i szlachetnym chłopakiem. Poświęcił własne życie, by nam nie stała się krzywda. Niechaj Madonna wprowadzi go do wiecznej szczęśliwości! Stella wybuchnęła strasznym płaczem. Nim obecni się spostrzegli, dopadła konia, na którym przed chwilą przybyła, i wskoczyła na jego 216 grzbiet. Nie! Ona jedna nie wierzy w śmierć ukochanego. Przecież to niemożliwe, aby ten dzielny, roztropny i ukochany chłopak miał zginąć. Niech giną łotry, szubrawcy i wszelkiego rodzaju męty, tylko nie on — najdroższy i najlepszy Tonio! Tymczasem strzały ucichły i nad pampą zaległo grobowe milczenie. Nad miejscem, gdzie toczyła się bitwa, poczynały ukazywać się na niebie czarne urubu. Klimecki otarł łzę. — Czyżby koniec? Stał na skraju zarośli i z cichą nadzieją wpatrywał się w szeroki horyzont. Obok niego znajdowali się jego synowie i przyjaciele. Serca biły im niespokojnie, pełne ni to ulgi, ni to obawy, że wszystko może się odwrócić znowu przeciwko nim. Wreszcie Portellą nie wytrzymał i odezwał się pierwszy: — Jedźmy. Wszystko już skończone. — A może? — zawahał się Waszak. — Może co? — Żal Antka — westchnął Klimecki. I nowa łza stoczyła się po jego policzku. Wytarł hałaśliwie nos. — Czego stoicie jak barany? — skoczył naraz na otaczających. — Dalej, do roboty! Rzucono się pospiesznie do wozów, zakładano woły, spędzano pasące się na bagnie krowy. Ktoś zauważył pojedyncze figurki jeźdźców pomykających po linii horyzontu. Toczyły się one jedna za drugą, jak paciorki z rozerwanego różańca. Nie sposób było policzyć wszystkich, tak ich było dużo. Bez wątpienia były to niedobitki majora Mendonsy. Po niejakim czasie step opustoszał, jakby go omiotła niewidzialna ręka. Z wolna karosy wytaczały się na pampę. Z tyłu szły w niesfornej gromadzie krowy, usiłując skubać po drodze trawę. Karawanę prowadzili Klimecki, Portellą, Leonardi i Waszak. Z trudem przeprawili się przez Piratini. Trafili na muliste dno nieco powyżej miejsca, gdzie przeprawiał się Portellą spieszący po pomoc, i woły natrudziły się niemało, zanim wydobyły ciężkie karosy na twardy grunt. W połowie drogi między doliną a pobojowiskiem wyjechało na ich spotkanie dwóch jeźdźców. W jednym Klimecki rozpoznał Stellę, zaś co do drugiego miał pewne wątpliwości. Przecierał oczy raz po raz i nie dowierzał własnemu wzrokowi. — Antoś! — zawołał wreszcie donośnym głosem, szeroko otwierając ramiona. 217 Ściska! Antka długo, serdecznie, ze wzruszenia nie mogąc wymówić słowa. Później inni zaczęli wyrywać sobie chłopaka z rąk, ściskać go, całować i oglądać, jak człowieka, który uszedł śmierci. Po krótkim postoju karawana ruszyła dalej. Antek, jadąc obok promieniującej szczęściem Stelli, opowiadał jej szczegółowo o swoich niełatwych przeżyciach. Najstraszniejsze chwile przeżył, kiedy pojawił się przed nim Mendonsa z oznajmieniem, że trzeba położyć kres poszukiwaniom dokumentów. — Z wściekłości ledwie panował nad sobą — opowiadał Antek. — I wcale mu się nie dziwię. Otoczony ze wszystkich stron nie miał żadnych szans ucieczki. Jedyny ratunek dla siebie widział w wyprawieniu mnie na tamten świat. Być może, wyobrażał sobie, że zabijając mnie, czyni nieosiągalnymi kompromitujące go papiery. Kto tam zresztą wie, co mu chodziło po głowie! Kiedy zamachnął się na mnie fakonem, jakaś •— chyba zabłąkana kula — sprawiła, że ręka mu zwisła bezwładnie. Chwycił drugą za rewolwer, chcąc jego kolbą roztrzaskać mi głowę, lecz ukazali się żołnierze Lopesa, którzy go z miejsca obezwładnili. — Uff! — odsapnął Klimecki. — Więc powiadasz, że wszystko jest już skończone? — Tak. Koniec bałaganu. — Więc jeżeli jest prawdą, że Taborda nie żyje, to należy rozumieć, że nic nam już nie zagraża. Wobec tego może byłoby dobrze zastanowić się, czy nie lepiej wracać do Jaguari. — Niech ludzie się wypowiedzą na ten temat. Ale koloniści nawet myśleć o tym nie chcieli. Gotowi byli jechać dalej bez wstępowania nawet do Sao Luiz Gonzaga na wypoczynek. Pragnęli być od stepu jak najdalej, przekonani, że zanim wojsko upora się z rebeliantami, upłynie jeszcze sporo czasu. A w tym okresie — jak to zwykle bywa — różne rzeczy mogą się przydarzyć. Im dalej — rozumowali — tym lepiej. Antek i Stella wysunęli się do przodu. Tyle mieli sobie do opowiedzenia, a tu nagle zaczęło brakować właściwych słów. Patrzyli tylko na siebie i spojrzenia te wystarczały im za wszystko. — Tonio! — odezwała się w pewnej chwili dziewczyna. — Co, Stello? — Wiesz? Jestem z ciebie bardzo dumna. — Dumna? Dlaczego? — Nikt by tyle nie dokonał co ty! 218 — Nie przesadzaj, Stello. Ja broniłem tylko ludzkiego życia. — Ludzie cię kochają. — Ja ich również. Chwilę jechali w milczeniu. — Tonio! — Co, Stello? — Nie opuścisz mnie więcej? — Nigdy! Dziewczyna spojrzała za siebie. Karawana toczyła się powoli. W jednej z karos siedziała jej matka, otoczona dziećmi. Wodziła za Stellą wzrokiem pełnym macierzyńskiej troskliwości. Na następnych wozach dzieci popiskiwały z uciechy na widok strusi przebiegających w oddali przez step. — Tonio — odezwała się po raz trzeci dziewczyna. — Co, Stello? — Jakie masz teraz plany? — Bardzo proste. Jedziemy razem z tymi.ludźmi i razem z nimi osiedlimy się na ziemi, którą sobie wybierzemy. Zajmiemy się pracą tak samo, jak to czynili twój i mój ojciec. Nie lękam się żadnego trudu. Mam w sobie dużo sił i ochoty. I pragnę tego samego, co i ci ludzie — spokoju. Chcę pracować, dużo pracować. Czy mi w tym pomożesz? — O, tak. Z całej mocy! Ze wszystkich sił! Słowniczek wyrazów obcych użytych w tekście Adaga (port.) — kordelas. Adios! (hiszp.) — Bądź zdrów! Żegnaj! Amansador (hiszp.) — pogromca, poskra-miacz, ujeżdżacz. Amargo (hiszp.) — zob.: simaron. Amigo (hiszp.) — przyjaciel. Anziko (port. angico) — twarde drzewo o zabarwieniu różowym. Araponga (port.) —- ptak kowal, wydaje metaliczny dźwięk. Bataty (port. batata doce) — słodkie kartofle, pataty. Banditi (wl.) — bandyci. Bandoleiro (hiszp. bandolero) — rozbójnik. Barbakua (port.: barbaąua) — rodzaj suszarni. Barbikasio (hiszp. babicacho) — wstążka lub pasek pod brodą przytrzymujący kapelusz. Bem-te-vi (port.) — dosł.: dobrze cię widzę, gatunek ptaka. Boleadeira (hiszp. boleadoras) — trzy kule kamienne obciągnięte skórą i połączone sznurem. Bomba (port.) — metalowa rurka zaopatrzona u dołu w siateczkę, służąca do picia simaronu. Bombasie (port. bombachas) — szerokie krótkie spodnie, szarawary. Buenas (hiszp.) — dobrze. Buenas dias (hiszp.) — dzień dobry. Buena suerte (hiszp.) — powodzenia, pomyślności. Buon giorno (wł.) — dzień dobry. Chaleira (port.) — czajnik. Cigarra (hiszp.) — cykada. Cinamono (hiszp.) — drzewo cynamonowe, cynamon. Coxilhas (port.) — pagórki, wzgórza. Degoladores (hiszp. degolladores) — pod- rzynacze gardeł. Estancja (hiszp.) — gospodarstwo, farma. Fakon (hiszp. facón) — duży nóż służący do pracy w lesie, sztylet. Fandango (hiszp.) „fandango" — taniec starohiszpański. Fazenda (port.) — posiadłość ziemska, farma, plantacja. Fazender (port. fazendeiro) — właściciel fazendy, plantator, gospodarz. Fejzioada (port. feijoada) — fasola z mięsem, potrawa z czarnej fasoli. Fiżon (port. feijao) — czarna fasola. Figlio mio (wł.) — mój synu. Figueira (port.) — figowiec. Fojsa (port. foice) — sierp, kosa. Galpon (port. galpao) — szopa. Gaucho (hiszp.) — pasterz bydła rogatego w pampasach Ameryki Płd.; tu: prawdziwy mężczyzna. Gralia (port. gralha) — wrona. Grapa (hiszp.) — wódka z łupin winogronowych. Gringo (hiszp.) — cudzoziemiec, obcy. Guajaka (port. guaiaca) — szeroki pas skórzany z kieszeniami i pochwą na rewolwer. Hacienda (hiszp.) — majątek ziemski, folwark, ferma. 221 Herwa (port. erwa) — proszek z liści drzewa erva-mate używany do simaronu lub herbaty. Hospedeiro (hiszp. hospedero) — oberżysta. Juro (hiszp.) — przysięgam. Kaboklo (port. caboclo) — chłop, wieśniak. Kapa (hiszp. capa) — płaszcz, peleryna. Kapiwara (port. capivara) — kapibara, zwierzę trawożerne. Karosa (port. carroca) — wóz, fura. Kasiasa (port. cachaca) — tafia, wódka z trzciny cukrowej. Kazos (port. casos) — przypadki, zdarzenia. Komandante (hiszp.) — komendant, dowódca. Kosilias — zob. coxilhas. Kresjuma (port. coriciuma) — rodzaj bambusowej trzciny bardzo wiotkiej. Kurral (port. curral) — zagroda, owczarnia, obora. Kutija (port. quati) — ryjkonos. Lata (hiszp.) — puszka, blaszanka. Mamma mia (wł.) — na Boga! Madonna mia (wł.) — Panienko moja. Madonna Santissima (wł..) — Najświętsza Panienko. Macieta (hiszp. machete) — maczeta, tasak. Marmeleiro (port. marmelo) — pigwa. Mikły (port. micuim) — niewidzialne gołym okiem pasożyty wywołujące swędzenie ciała. Mocą bonita ? veneno... (port.) — Ładna dziewczyna to trucizna, zabija wszystko, co się porusza, pozbawia mężczyznę wstydu, na potępienie naraża duszę... Pala (hiszp. poncho) — kwadratowe nakrycie z jedwabiu lub cienkiej wełny z otworem na głowę. Pampa (hiszp.) — step, pampa. Panela (port.) — garnek, kociołek. Patakon (port. patacao) — dawna brazylijska moneta srebrna. Patron (port. patrao) — gospodarz, chlebodawca, pracodawca, szef. Pelega (port.) — skóra, fli§?r ' Peon (port. peao) — parobek, najemnik. Peroba (port.) — dąb brazylijski. 222 Pes (hiszp. peso) — nazwa pieniądza argentyńskiego. Pinior (port. pinheiro) — pinia, sosna brazylijska, dająca orzeszki jadalne. Pitangiejra (port. pitangueira) — gatunek drzewa dającego owoce nieco podobne do czereśni. Podrę de rico (hiszp.) — gnijący (butwiejący) z bogactwa. Polaco (hiszp.)— Polak. Poncho — zob. pala. Porca madonna (wł.) — włoskie przekleństwo. Primavera (hiszp.) — pierwiosnek — gatunek krzewu kwitnącego na wiosnę. Quero-quero (port.: kiero-kiero) — czajka, ptak zamieszkujący południe Brazylii. Ransio (hiszp. rancho) — szopa, szałas, chata, farma. Redukcja (port. reducao) — indiańska osada zorganizowana przy pomocy jezuitów w XVII i XVIII w. Renovadores — Odnowiciele, Reformatorzy. Sanfona (port.) — rodzaj harmonii, katarynka. Sarakura (port. saracura) — kurka wodna. Simaron (port. chimarrao) — popularny na południu Brazylii (przede wszystkim w stanie Rio Grandę do Sul) napój z proszku nerwowego, specjalnie przyrządzonego, erva matę bez cukru. Sinoka (port. chinoća) — córka chłopa, dziewczyna, dziewka. Siurrasko (port. churrasco) — mięso z rożna. Sombrero (hiszp.) — kapelusz. Umbu — gatunek drzewa cienistego. Unha-de-gato (port.) — dosłownie koci pazur, tu: krzew ciernisty, kolczasty. Urubu (port.) — sęp, powszechny w całej Brazylii. Wakiejano (port. vaqueano) — przewodnik, otrzaskany, obeznany, znawca, wyga. Vaqueiro (port.) — pastuch, człowiek mający do czynienia z bydłem. Vigilantes da Patria (port.) — Strażnicy, Obrońcy Ojczyzny. Ziaguatirika (port.) — jadowita żmija. WYDAWNICTWO LUBELSKIE LUBLIN 1986 Wydan,V- Nakla^^3^o^^ri^^4^rl^k-17 PaP,er o fsetowy ki. IV. 70 g, 6! x86 cm. Oddane do składania w grudnra 1984 r. Podpisano do druku w listopadzie ,985 , Dni __,_______ukończono w styczniu 1986 r. Cena zl« " Druk: Lubelskie Zakłady Graficzne, Lublin, nr 2600/84 1-2 Unicka 4. Zam. ?) 43 *0 ""? ? KJ ? ? « ? ? % ~ * \