15884
Szczegóły |
Tytuł |
15884 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15884 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15884 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15884 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
FRANZ BRAUMANN
WŚRÓD INDIAN GUARANI
Misjonarze, którzy tworzyli historię
ANTONIUS SEPP VON RAINEGG
(Paragwaj)
Przekład ANDRZEJ KAROL
VERBINUM
Wydawnictwo Księży Werbistów Warszawa 1989
Spis treści
Przedmowa
1. Miasto Dobrego Powietrza
2. Misjonarze z Tyrolu
3. Wielka podróż przez Atlantyk
4. W górę rzeki Urugwaj
5. Redukcja Świętych Trzech Króli
6. Jeden dzień z piętnastu tysięcy
7. Lata "szczęśliwe i dzikie"
8. Wędrówka trzech tysięcy
9. Wielki kolonista
10. "Przedsięwzięcie Paragwaj"
Posłowie do wydania polskiego
Przedmowa
Olbrzymie misyjne przedsięwzięcie, podjęte wśród Indian Ameryki Południowej
w XVII i XVIII wieku, weszło pod nazwą "państwa jezuickiego" nie tylko do
historii misji, ale i do historii powszechnej. Jakie były korzenie tego
wielkiego dzieła?
Odkrycie po roku 1500 ogromnych obszarów Ameryki Południowej i początki
kolonizacji tych obszarów wkrótce pociągnęły za sobą także początki
misyjnej akcji wśród nowo odkrytych ludów. Kraj i jego mieszkańcy nie mieli
przecież być jedynie przedmiotem przejściowej eksploatacji. Od początku
chodziło o wcielenie ich do hiszpańskiego światowego imperium, które
właśnie zaczynało powstawać.
Ujście rzeki La Pląta do Atlantyku odkryli Hiszpanie w 1515 roku. Jeden z
pierwszych odkrywców Sebastian Cabot znalazł u Indian mieszkających wzdłuż
rzeki wielką ilość srebrnych ozdób. Spodziewał się, że są tam bogate złoża
srebra, i nazwał kraj Argentyną- "Krajem Srebra", zaś rzekę La Pląta-
"Srebrną Rzeką".
W 1530 roku założono po raz pierwszy Buenos Aires, ale w niewiele lat
później Indianie wymazali je z mapy świata. W 1536 roku nad rzeką Paragwaj
powstało Asuncion, w roku 1573 Cordoba, zaś w 1580 po raz drugi Buenos
Aires, tym razem już trwale.
Jednym z największych plemion indiańskich byli Indianie Guarani (jeszcze
dziś paragwajska jednostka monetarna nazywa się guarani). Żyli oni nad
brzegami rzeki Parana, która wypływa z Grań Chaco i której długie odcinki
stanowią dziś granicę Paragwaju, Brazylii i Argentyny. Dalej, na wschód,
zamieszkiwały dzikie plemiona Jarosów i Topesów, a ich sąsiadami na
zachodzie i na północy byli Chiquitosi i Chiri-guanosi.
Zielone pampasy i żyzne doliny rzeczne zwabiły wnet tysiące hiszpańskich
imigrantów. Ponieważ nie spełniły się ich nadzieje
W 1610 roku misjonarze założyli pierwszą redukcję Nuestra Senora de Loretto
- Matki Boskiej Loretańskiej. Guarani pracowali chętnie przy tworzeniu
pierwszej osady. Wkrótce napływ Indian był tak wielki, że trzeba było
utworzyć nową redukcję San Ignacio, położoną w stosownej odległości, ze
względu na zapewnienie wyżywienia. Już w następnych latach, przed 1616
rokiem, inni ojcowie, Lorenzo i Gonzales, założyli nad środkowym biegiem
rzeki trzy dalsze chrześcijańskie osady indiańskie: Itapua, Santa Anna i
San Ignacio Parana. Miarą ogromnego napływu Indian do osad jest choćby
liczba ponad 100 000 ich indiańskich mieszkańców we wszystkich założonych
tylko do roku 1628 redukcjach.
"Przedsięwzięcie Paragwaj" rozprzestrzeniło się na obszarze, który wedle
dzisiejszych ostrożnych obliczeń obejmował powierzchnię 200 000 kilometrów
kwadratowych. Nic dziwnego, że wśród hiszpańskich miast zaczęto mówić o
"państwie jezuickim", które usamodzielnia się coraz bardziej i które może
kiedyś zagrozić hiszpańskim koloniom nad La Platą. Redukcje otaczały już
prawie całkowicie Asuncion, najstarsze hiszpańskie miasto na wschód od
Andów.
Około 1650 roku nastąpiły zmiany w rozwoju redukcji. W wielkich osadach
wiejskich stopniowo wymierało pierwsze pokolenie Indian nawróconych na
wiarę chrześcijańską. Nowa generacja wyrosła już pod kierownictwem "białych
ojców". Pojawiły się pierwsze rezultaty kształcenia w szkołach, a przede
wszystkim w warsztatach rękodzielniczych. Coraz sprawniej działające
zarządzanie sprzyjało szybkiemu wzrostowi produkcji. Uzyskiwano już
nadwyżki żywności i wyrobów rzemieślniczych, których nie mogły zużyć same
redukcje. Ale odczuwano równocześnie dotkliwy brak różnych dóbr, których w
redukcjach nie dało się wyprodukować. Naturalnym tego skutkiem było
wystąpienie misji o zgodę na prowadzenie handlu. W roku 1645 misja jezuicka
uzyskała przywilej na założenie w Santa Fe i Buenos Aires faktorii
handlowych dla zbytu swych towarów.
Najwięcej przynosił handel yerba matą - paragwajską herbatą z liści krzewu
matę. Aby jednak dochody z tego handlu mogły przynieść tak potrzebne
rezultaty, należało zdecydowanie skrócić drogę do Peru, największego na
kontynencie południowoamerykańskim odbiorcy wszystkich towarów. Dotąd
karawany wędrowały zawsze w górę La Platy, przez Tucuman, na boliwijską
wyżynę Andów. Dla zwierząt jucznych znacznie krótszy byłby szlak prowadzący
dalej na północ od rzeki, przez obszar Grań Chaco, gdzie jednak mieszkały
jeszcze nie ujarzmione dzikie plemiona indiańskie. W ciągu niewielu lat
misjonarze bez użycia broni, drogą pokojowych układów i zakładania nowych
redukcji zdołali pozyskać dla swego paragwajskiego przedsięwzięcia także i
tych dzikich Indian. Było jeszcze wiele porażek, misji przybyło męczenników
- ale nowe połączenie z Peru udało się utrzymać.
Niewielu pierwszych misjonarzy-pionierów, którzy wyruszali do Chaco, dożyło
zbierania plonów swych trudów. Jednakże i tutaj położono kres całkowitej
eksterminacji Indian, jakie niosły ze sobą łupieżcze wyprawy portugalskich
łowców niewolników. Powstałe dzięki ofiarności misjonarzy redukcje i tu
stały się kwitnącymi oazami kultury. Również i w dzikim Chaco, tak jak od
dziesiątków już lat nad rzeką Paragwaj, szczęśliwi Indianie ze śpiewem
pracowali na swych polach pod mądrym, a przede wszystkim cierpliwym
kierownictwem białych "ojców".
Upłynęło już 150 lat od czasu, kiedy pierwsi misjonarze podróżowali od
jednego szczepu indiańskiego do drugiego. Głosili kazania, udzielali
chrztu, ale potem musieli opuszczać swoich "pierwszych chrześcijan". Po
ciężkich doświadczeniach i porażkach redukcje utrwaliły się. Całe ludy
indiańskie, niegdyś okrutnie wyniszczające się nawzajem, współżyły teraz ze
sobą w pokoju.
Stały się wrotami nowej kultury...
1. Miasto Dobrego Powietrza
"6 kwietnia 1691: dzień ten wolałbym zapisać złotem zamiast atramentem.
Dziś, w piątek, w dzień Matki Boskiej Bolesnej, po długiej, żmudnej podróży
morskiej zawinęliśmy na naszym statku "Almirante" do Buenos Aires.
Tego ranka na La Plata, Rzece Srebrnej, słyszeliśmy wciąż grzmot dział,
dźwięki trąb i piszczałek i dziarskie okrzyki ludzi czekających na brzegu.
Naszego przybycia oczekiwało kilka kompanii pieszych i konnych, także
Indianie z gromadą dzieci, Murzyni i Murzynki, ochrzczeni i nie ochrzczeni.
Wszyscy przybyli, żeby nas powitać.
Kiedy wstąpiłem na amerykańską ziemię, uklękłem i ucałowałem ją. Tu z Bożą
łaską mam nadzieję osiągnąć zbawienie mojej duszy.
Prosto z portu, wraz z ojcem prowincjałem Gregorio de Oresco, ze wszystkimi
zakonnikami kolegium w Buenos Aires i w towarzystwie wielkiej gromady
Amerykanów, poszliśmy prosto do naszego kościoła i przy dźwięku wszystkich
dzwonów zaintonowaliśmy Te Deum laudamus".
Tak kończył się obejmujący 110 stron druku pierwszy list z podróży
zatytułowany: Obszerne opisanie podróży R.P. Antoniusa Seppa T.J. z
Hiszpani do Paraquari.
Buenos Aires - Miasto Dobrego Powietrza - stanowiło wówczas jeden obszerny
plac, wokół którego zgrupowane były kościół, klasztor jezuitów i budynki
rządowe. Do tego placu z czterech stron wiodły rzędy niskich chat o
słomianych dachach i zapadających się glinianych ścianach. Niewysoki wał
ziemny i uzbrojony w kilka armat obwarowany palisadą fort chroniły całą
osadę, która liczyła niespełna tysiąc mieszkańców.
Hiszpanie założyli Buenos Aires w 1530 roku jako umocniony fort wojskowy
nad szerokim na sto kilometrów ujściem Rio de La Plata. Do tej pogranicznej
placówki hiszpańskiego panowania przybyło nie od bliskiego Atlantyku, lecz
drogą lądową kilkuset żołnierzy i osadników z Peru, maszerując przez długie
miesiące przez wyżyny Andów, a potem przez bezkresne równiny pampasów.
Umocniony fort miał chronić granicę przed Portugalczykami, którzy już od
lat chcieli zdobyć panowanie nad ujściem La Platy.
Ale jeszcze niebezpieczniejszym przeciwnikiem były silne, wojownicze
plemiona z pampasów Indian Pehuenchen. Początkowo Hiszpanie dzięki swej
konnicy mieli nad nimi przewagę. Kiedy jednak sprowadzone z Europy konie
rozmnożyły się, żyjąc dziko na bezkresnych łąkach, Indianie także zaczęli
je chwytać i ujeżdżać. Młodej osadzie Buenos Aires zagroziło śmiertelne
niebezpieczeństwo. Rok po roku coraz większe gromady długowłosych
Pehuenchenów dosiadających nie osiodłanych koni zaczęły przypuszczać ataki
na miasto. Po około dwudziestu latach udało się im wziąć szturmem wały
ziemne. Pehuencheno-wie zdobyli Buenos Aires, zabili wszystkich mężczyzn i
chłopców, a kobiety i dziewczęta uprowadzili do swoich namiotów. Przez
dziesiątki lat na opuszczonych wałach bielały szkielety setek zabitych
Hiszpanów. Dopiero w 1583 roku Buenos Aires założono ponownie, tym razem na
trwałe.
To ledwie stuletnie "miasto" stało się teraz pierwszym wielkim etapem
misyjnej wyprawy Tyrolczyka Seppa von Reinegga, nazywanego także w
niektórych zapiskach "Rechegg". Pierwsze wielkie przeżycie na ziemi Nowego
Świata wypadło niezupełnie tak, jak je sobie wyobrażał w dalekiej Europie.
Oto jak pisał później o tym w swym sprawozdaniu z podróży:
"Buenos Aires to niepokaźne, małe miasto. Posiada tylko dwie ulice, które
krzyżują się na placu. Całe miasto jest wielkości niespełna połowy takich
miasteczek jak Kaltern czy Klausen u nas w Tyrolu. Hiszpański namiestnik
rządzi miastem przez pięć lat, po czym z Hiszpanii zostaje przysłany nowy.
Ale Buenos Aires ma cztery klasztory: franciszkanów, dominikanów,
trynitarzy i jezuitów. Z powodu niesłychanej drożyzny muszą oni żyć
w największym ubóstwie. Dotąd wszystkie domy budowało się tu z wysuszonej
gliny, dopiero przed kilku laty jezuici zaczęli wypalać cegły i dachówki.
Majstrami budowlanymi są zakonnicy z naszych redukcji w Paragwaju.
Także gubernator mieszka w domu zbudowanym z wysuszonych cegieł. Wraz z
żołnierzami, którzy mają bronić tej osady i okolicznych pastwisk, żyje tu
około 900 Hiszpanów.
Srebro ma tu wartość mniejszą niż żelazo. Za nóż, który w Niemczech
kosztuje trzy grajcary, trzeba tu zapłacić trzy talary. Strzelba warta w
Europie trzy talary tu kosztuje więcej niż 30 talarów. Tylko żywność jest
śmiesznie tania. Tłusta krowa kosztuje nie więcej niż 16 grajcarów, koń
zaledwie pół guldena. Wszyscy żołnierze chodzą tu boso, a ich mundury są
często w strzępach. Ciągły wiatr z pampasów pędzi przez uliczki tyle kurzu,
że często nie można nawet dostrzec rzędu domów po drugiej stronie ulicy".
Po Te Deum ojciec Antonius wkroczył na zakurzony plac. Szum jesiennego
wiatru wśród palm dowodził mu dobitnie, jak daleko był od swej tyrolskiej
ojczyzny.
W kolegium chór młodych uczniów przyjął przybyszów powitalną pieśnią. Obok
ojca Seppa stał jego jedyny niemiecki współbrat, który przybył na pokładzie
"Almirante" wraz z hiszpańskimi jezuitami: ojciec Anton Bóhm z Ambergu w
Bawarii. Mówił bez ogródek, co myślał: "Ależ ci wszyscy Hiszpanie to
samochwały! Ta zakurzona dziura ma być słynnym Miastem Dobrego Powietrza?
Popatrz tylko, jak zapadają się gliniane wały fortyfikacyjne! Popatrz na
wygląd i na twarze tych ludzi! Zadzierają dumnie głowy, ale prawie wszyscy,
z wyjątkiem paru kupców, którzy się tu wzbogacili, mają na sobie ubrania
całe w strzępach i dziurach. Do jakiego kraju myśmy się dostali?"
Ojciec Sepp pocieszył przyjaciela najważniejszym hiszpańskim słowem,
którego już tak często przychodziło mu używać: "Paciencial - Cierpliwości,
przyjacielu!"
Do misji w Paragwaju, w Ameryce Południowej, Antonius zdecydował się
pojechać po piętnastu latach kapłaństwa. Aż do dnia przybycia tam wiedział
o tym wielkim misyjnym przedsięwzięciu tylko tyle, ile wyczytał w słynnym
wówczas czasopiśmie misyjnym "Der grosse Weltbott" (co można przetłumaczyć
w tym wypadku "Posłaniec Wielkiego Świata") i tyle, ile usłyszał i
dowiedział się w Hiszpanii podczas ostatnich miesięcy przed odjazdem.
Triumfalne przyjęcie w Buenos Aires nie było przeznaczone dla 40
zakonników, którzy przybyli z różnych krajów Europy. Na pokładzie
"Almirante" przypłynął także nowy hiszpański gubernator razem z całą
rodziną, z wojskowymi doradcami i armią służących. To jego pozdrawiano
wystrzałami z dział, muzyką i powitalnymi okrzykami zgromadzonych na brzegu
mieszkańców.
W tym miejscu należy wspomnieć, jak ukształtowały się hiszpańskie i
portugalskie stany posiadania w południowej Ameryce.
Po sporach granicznych między Portugalią i Hiszpanią 24 czerwca 1494 roku
papież Aleksander VI doprowadził do zawarcia w Tordesilas w Hiszpanii
traktatu. Wedle tego traktatu południk, który przebiegał 370 mil na zachód
od Azorów i Wysp Zielonego Przylądka miał zostać uznany za linię
demarkacyjną między posiadłościami obu krajów. Ostatecznej linii
granicznej, biegnącej przez dżungle Amazonii i przez pampasy, nie dało się
wytyczyć. Dopiero w 1529 roku, traktatem zawartym w Sara-gossie wytyczono
prostą w przybliżeniu linię, przebiegającą między 48 i 50 stopniem długości
geograficznej zachodniej. Tym samym Portugalii został przyznany lądowy
segment kontynentu Ameryki Południowej, mniej więcej od ujścia Amazonki na
północy do ujścia La Platy na południu. Daleko większą część Ameryki
Południowej otrzymała korona hiszpańska. Na zachód od wytyczonej linii
wszystkie nowo odkrywane i mające zostać podbitymi obszary i ludy
przypadały światowemu imperium Hiszpanii. Hiszpania otrzymywała także
nieograniczony i wyłączny monopol na handel z tymi obszarami.
Bardzo szybko okazało się jednak, że tysiące imigrantów-osadników, którzy
przybyli z Portugalii i nazywali siebie bandeirentes, nie były skłonne do
uznawania granicy wytyczonej tak dowolnie. Okręty portugalskie pojawiały
się wiele razy u ujścia La Platy, a na cyplu lądu, który nosi dziś nazwę
Punta del Este i leży w Urugwaju, Portugalczycy zbudowali silnie umocniony
fort. Stamtąd wyruszały ich ekspedycje po indiańskich niewolników,
przeznaczonych do nowych plantacji kawy. Sięgały one przez rozległe stepy
dzisiejszego stanu do Rio Grande do Sul daleko poza rzeki Urugwaj i Parana
na terytorium hiszpańskie. Portugalczycy pływali także w górę wielkich rzek
i ogołacali ich brzegi z ludzi.
Tak samo postępowali portugalscy łowcy niewolników nad Amazonką. W górę
nieznanej, olbrzymiej rzeki płynęli tysiące kilometrów, aż do obszaru
dzisiejszego Manaus, zakładali wzdłuż brzegów ufortyfikowane faktorie i
chwytali Indian, czyniąc z nich niewolników.
Przez ponad sto lat nad Amazonką nie dochodziło do starć pomiędzy
napierającymi Portugalczykami a honorującymi swe prawa traktatowe
Hiszpanami. Ci ostatni bowiem niemal nie zapuszczali się do dżungli za
Andami. Natomiast od południa Buenos Aires znalazło się w sferze stale
zagrożonej przez Portugalczyków.
Hiszpania prowadziła wymianę towarów i żołnierzy ze swymi koloniami w
Ameryce Południowej szlakiem północnoatlantyckim i przez Przesmyk Panamski.
Głównie tą drogą płynął do Europy niewyczerpany zdawałoby się strumień
srebra z kopalń w Andach. Droga morska do Buenos Aires była wprawdzie
krótsza, ale dalsza jej część prowadząca drogą lądową przez Andy liczyła
3000 kilometrów i nie miała gospodarczej wartości. Tak więc przez całe
dziesięciolecia Buenos Aires miało tylko znaczenie wojskowej placówki,
która strzegła granicy przed Portugalczykami.
Dopiero kiedy zakony franciszkanów, a potem jezuitów zaczęły działalność
misyjną wśród Indian, doceniono znaczenie, jakie miały zielone pampasy dla
wyżywienia hiszpańskich imigrantów, którzy napływali coraz większym
strumieniem. Stada bydła mnożyły się niesłychanie, rosło szybko bogactwo
estancieros, którzy zaczęli uprawiać kukurydzę i pszenicę. Tym samym rosło
zapotrzebowanie na indiańskich robotników rolnych.
W takich to okolicznościach ojciec Antonius Sepp wraz z czterdziestoma
innymi towarzyszami-misjonarzami dotarł 6 kwietnia 1691 roku do Buenos
Aires.
2. Misjonarz z Tyrolu
21 listopada 1655 roku w południowym Tyrolu, niedaleko miasteczka Kaltern w
dolinie Adygi urodził się w rodzinie von Reinegg und Seppenburg chłopiec.
Był pierworodnym wśród licznego rodzeństwa, które po nim przyszło na świat.
Jego rodowe nazwisko Sepp uzupełniono imieniem chrzestnym Antonius. W
tamtych czasach ksiąg stanu cywilnego nie prowadzono zbyt dokładnie i zapis
"von Rainegg und Seppenburg" nie musi oznaczać, że chodzi tu o szlacheckie
von. Gospodarstwo dziedziczne tej rodziny figurowało w księgach gruntowych
pod nazwą Rainegg i dlatego jej członków określano jak "von Rainegg", czyli
po prostu: z Rainegg. Ponieważ zaś kiedyś głową rodziny był jakiś Józef,
czyli w miejscowym dialekcie Sepp, więc właścicieli gospodarstwa zaczęto
dodatkowo określać jako pochodzących "von Seppenburg", z Seppenburga. Nie
wiadomo, czy należeli oni do drobnej szlachty, czy do warstwy wolnych
gospodarzy.
Kiedy Antonius dorósł do lat chłopięcych, posłano go do szkoły w mieście
Brixen, które dziś leży we Włoszech i nazywa się Bressanone. W tamtych
czasach w Tyrolu szkoły były prowadzone tylko przez duchownych. Antonius
miał odpowiednie kwalifikacje, więc gdy skończył szkołę, skierowano go do
diecezjalnego seminarium duchownego w Brixen. Zapewne zostałby kiedyś
księdzem diecezjalnym. Wcześniej jednak odkryto jego szczególne uzdolnienia
do śpiewu i gry na różnych instrumentach muzycznych. Młodziutki
seminarzysta został więc wysłany na naukę do Wiednia, do słynnego
chłopięcego chóru przy katedrze św. Szczepana. Tu udoskonalił swoje
niezwykłe zdolności do gry na organach. Uczył się także sztuki budowania
organów i umiejętność ta miała kiedyś, po kilkudziesięciu latach, przynieść
mu sławę w Ameryce Południowej.
W szkole muzycznej przy katedrze św. Szczepana Antonius wyuczył się także
gry na harfie oraz na instrumentach dętych i perkusyjnych. Wówczas
umiejętności te stanowiły dla niego tylko przyjemne ćwiczenie. Później, jak
wynika z jego dzienników, muzyka stała się dla ojca Antoniusa źródłem
duchowej rozkoszy -i pociechy, bardzo potrzebnym w różnych sytuacjach jego
pełnego przygód życia.
Po ukończeniu studiów teologicznych Antonius Sepp otrzymał w katedrze św.
Szczepana święcenia kapłańskie. Wówczas w Wiedniu zetknął się także po raz
pierwszy z zakonem jezuitów. Zafascynował go jego światowy zasięg. Właśnie
w XVII wieku misje tego zakonu rozszerzały swą działalność w Azji
Wschodniej, w Indiach, a także w Ameryce Południowej. Księdza Antoniusa
wyraźnie pociągała dyscyplina zakonu, wzbudziło jego entuzjazm poczucie
posłannictwa, jakie ożywiało członków zakonu. Wyrastał przed nim nowy cel,
do którego od tej chwili dążył, choć nie wiedział jeszcze, dokąd go
zaprowadzi.
Wkrótce po otrzymaniu święceń kapłańskich ksiądz Antonius Sepp wstąpił do
Towarzystwa Jezusowego. Wierzył, że decyzja ta otwiera przed nim szeroki
świat. Ale surowa dyscyplina zakonna wymagała od niego także bezwarunkowego
posłuszeństwa. Jeszcze piętnaście lat sprawował posługę kapłańską w
siedzibach zakonnych w swoim ojczystym kraju, najpierw w Wiedniu, potem w
Innsbrucku. Zadania duszpasterskie pozostawiały mu jednak zawsze czas na
studia muzyczne i budowanie organów.
Do pracy misyjnej zgłosił się ojciec Antonius bardzo wcześnie. Najbardziej
pociągała go Ameryka Południowa, o której czytał w misyjnym piśmie
"Weltbott".
Tym, co rozstrzygnęło o wysłaniu go przez zakon na misje, były zapewne
talenty kaznodziejskie młodego ojca. Wymowa Antoniusa objawiająca się
podczas dysput we wspólnotach klasztornych zwróciła na niego uwagę
przełożonych. Wziął udział w pielgrzymce do Rzymu. Tam, w Wiecznym Mieście
jezuita z Tyrolu został wyznaczony do wyjazdu na misję wśród Indian w
Ameryce Południowej.
Hiszpańskie imperium kolonialne w południowej Ameryce było dla cudzoziemców
prawie hermetycznie zamknięte. Cała żegluga i handel z portami Ameryki
Południowej stanowiły monopol Hiszpanii i Portugalii. Wprawdzie na polu
szerzenia wiary zamknięcie to nie było aż tak szczelne, ale i tu
obowiązywały nadzwyczaj surowe ograniczenia, zanim hiszpańska prowincja
zakonu jezuitów zdecydowała się dopuszczać na swe tereny misyjne w Ameryce
Południowej również misjonarzy innych narodowości.
Do Niemców odnoszono się szczególnie podejrzliwie. Prawie cała północna
część Niemiec była protestancka, rezerwa dotyczyła zatem zakonników z
prowincji południowoniemieckich, a także czeskich. Austria miała opinię
stosunkowo najlepszą. Wkrótce więc z Hiszpanii nadeszło dla Antoniusa Seppa
zezwolenie na wyjazd do Ameryki.
O pracy misyjnej Antonius wiedział jeszcze mało. Było mu wiadome, że
misjonarze jego zakonu już od prawie stu lat docierali do Indian
południowoamerykańskich w takich okolicach, których nie tknęła jeszcze
stopa żadnego Europejczyka. Po wielu bolesnych porażkach, które często
znajdowały swój kres w męczeńskiej śmierci Chrystusowych pionierów,
misjonarze jezuiccy utworzyli wielkie indiańskie gminy oparte na zasadach
wiary chrześcijańskiej. Ponad sto tysięcy Indian z różnych plemion, przede
wszystkim spośród ludów Guarani, zostało przez tych misjonarzy
wyprowadzonych ze stanu barbarzyństwa i koczownictwa i w stałych siedzibach
zaczęło pędzić życie cywilizowane. Przeważnie jeden misjonarz kierował
redukcją, czyli wielką osadą zamieszkiwaną przez cztery do pięciu tysięcy
Indian.
Z doniesień "stamtąd" ludzie w Europie dowiadywali się ze zdumieniem, że
samotny misjonarz kieruje tysiącami Indian nie tylko w dziedzinie religii,
ale także w sprawach gospodarczych -i to bez jakiegokolwiek przymusu, bez
używania broni. Winnica Boża wciąż rosła - ale robotników w niej było o
wiele za mało.
Kiedy 9 lipca 1689 roku nadszedł dla Antoniusa Seppa dzień odjazdu, jego
wiedza o olbrzymim przedsięwzięciu misyjnym nad wielkimi rzekami Paragwaj,
Parana i Urugwaj była ograniczona jedynie do wspomnianych tu ogólnych
faktów.
Pożegnał w Kaltern swoich starych rodziców, rodzeństwo i swą tyrolską
ojczyznę. Nie mógł oczekiwać, że kiedyś w życiu ich jeszcze zobaczy.
Pierwszym celem Antoniusa była Hiszpania. Podróż do tego odległego kraju,
lądem i morzem, trwała wiele tygodni. Antonius wyruszył pieszo z Trydentu,
dokąd odprowadzili go rodzice. Skierował się najpierw do Genui, gdzie miał
wsiąść na statek płynący do Hiszpanii.
Ile czasu będzie potrzebował, by dotrzeć do Sewilli, było wielką
niewiadomą. List polecający przełożonego zakonu upraszał proboszczów we
wszystkich miastach i wsiach, przez które wiodła droga przyszłego
misjonarza, aby udzielali mu gościny i wyżywienia. W sakiewce umocowanej na
ciele Antonius miał trochę srebrnych talarów. Ostatnią rezerwę stanowiło
pięć złotych dukatów, zaszytych w butach pomiędzy zelówką zewnętrzną i
wewnętrzną. W pierwszych dniach wędrówki poranił sobie
z tego powodu stopy, później utworzyła się na nich zrogowaciała skóra,
twarda jak podeszwa.
W swoim Itinerarium - dzienniku podróży, który Antonius sumiennie
prowadził, opisał, jak po drodze do Genui został dwa razy napadnięty przez
rozbójników. Groźba takich napadów stanowiła wtedy niebezpieczny element
wszystkich innych uciążliwości podróży.
Pierwszy napad wydarzył się zaraz na południe od jeziora Garda. Wędrowca
zatrzymało dwóch jeźdźców, którzy zeskoczyli z koni i zapytali o cel jego
podróży. W swojej naiwności wziął ich za hrabskich synów lub jakichś
młodych szlachciców odbywających zwykłą wtedy "kawalerską wycieczkę".
Chętnie wyznał, że jest w drodze do Genui, gdzie zamierza wsiąść na statek
płynący do Hiszpanii. Na to jeźdźcy zażądali od samotnego wędrowca, by
oddał im swoją sakiewkę z pieniędzmi na koszty podróży. Ale Antonius nie
darmo ćwiczył się jako chłopiec w zapasach. Gdyby nie umiał się teraz
obronić, jego podróż w daleki świat mogłaby skończyć się już po paru
dniach. Błyskawicznie chwycił za kaftan na piersiach stojącego bliżej
rabusia, uniósł go w górę i rzucił do przydrożnego rowu. Zanim drugi
rozbójnik zdążył wyrwać z twardej pochwy swój krótki miecz, spotkał go ten
sam los - i on też poleciał do płytkiej wody. Antonius skoczył na siodło
jednego z koni, a drugiego popędził przed sobą. W najbliższej wsi
zameldował strażnikom o napadzie, przekazał im dwa zabrane rozbójnikom
konie i wesoło pomaszerował dalej.
Antonius mało pisze o urokach okolic, przez które przechodził. Zresztą nie
było mu to w głowie, bo blisko Genui padł ofiarą drugiego napadu. Tym razem
zaatakowało go i pobiło pałkami czterech silnych opryszków, którzy w
ustronnym miejscu na górskiej drodze wypadli na niego z gęstych krzaków.
Kiedy Antonius zobaczył w ich rękach także błyskające noże, padł udając
nieprzytomnego. Obrabowano go do koszuli, rabusie zabrali mu nawet buty. W
ten sposób przepadł jego skromny skarb w złocie.
Rozbójnicy zostawili pokrwawionego wędrowca, leżącego na skraju drogi. Miał
na sobie tylko koszulę i spodnie. Boso i bez grosza przy duszy dowlókł się
do portowej Genui, gdzie, jak wiedział, znajdował się dom jego zakonu. Tam
wyleczono go i znów odziano.
Antonius tak pisał o swej dalszej podróży.
"Przez Morze Śródziemne przepłynęliśmy bez rozbicia okrętu. 11 września
1689, minąwszy szczęśliwie Słupy Herkulesa, dotarłem do Kadyksu. Na
odpłynięcie statku do Ameryki czekałem razem z moimi towarzyszami w
klasztorze w Sewilii. Trwało to dłużej niż rok".
Dziś tak długi okres oczekiwania wydaje się nam trudny do zrozumienia.
Wyjaśnia to panująca w tamtych czasach sytuacja: statki udające się do
Ameryki Południowej mogły płynąć tylko w konwojach, ponieważ morze wokół
wybrzeży Afryki roiło się od okrętów pirackich. Pod koniec XVII wieku
hiszpańscy żeglarze płynący do południowej Ameryki musieli korzystać z
osłony okrętów wojennych uzbrojonych w działa.
Hiszpańscy jezuici gościnnie i przyjaźnie przyjęli Antoniusa Seppa i jego
nowego przyjaciela, ojca Antona Bóhma z Ambergu w Bawarii, który także
przybył do Sewilli z Genui. Tu trzeba było nauczyć się znaczenia słowa
paciencia. Cierpliwość miała stać się dla Antoniusa jedną z cnót
najważniejszych w całym jego późniejszym życiu.
Misjonarz miał teraz dość możliwości, żeby pożytecznie wykorzystać okres
czekania. Pogłębiał swoją znajomość hiszpańskiego. Zaczął się także uczyć
języka Indian Guarani. Gramatykę tego nigdy wcześniej nie zapisanego języka
zostawił jeden z dawniejszych misjonarzy. Jak dalekie, jak o całe światy
odległe wydawało się wtedy Antoniusowi życie ludzi, którzy mieli zostać
pozyskani dla chrześcijaństwa i dla chrześcijańskiej kultury.
W wielkim zakonnym hospicjum Antonius uczył się pielęgnowania chorych i
leczenia rannych. W warsztatach przyszli misjonarze musieli stać się znowu
uczniami: wprowadzano ich w umiejętności niezbędne przy budowie domów
mieszkalnych, a nawet kościoła. Każdy misjonarz uczył się, jak samemu
projektować zakładanie i rozbudowę nowych osiedli wiejskich, czyli
"redukcji". Wszystkie te osady były budowane według jednego schematu. Jako
centrum osiedla powstawał obszerny, kwadratowy plac, na którego czterech
bokach miały zostać zbudowane: kościół, plebania ze szkołą, szpital i
budynek mieszczący najważniejsze warsztaty. Od placu wychodziły na cztery
strony świata proste jak drut ulice. Wzdłuż nich miały stanąć lepianki
Indian - każdej rodzinie przydzielano krytą strzechą chatę z gliny i ogród
warzywny. Dalej ciągnęła się rozległa, wykarczowana płaszczyzna, która
miała stanowić rezerwę na przyszłe stopniowe rozbudowanie redukcji, w miarę
jak indiańskie młode pary będą zakładały nowe rodziny.
Misjonarze woleli tworzyć nowe redukcje na otwartych stepach niż w gęstym,
dziewiczym lesie. Tu ziemia była zawsze sucha, a żeby na stałe osiedlić
koczujących Indian, niezbędne były nadające się do uprawy grunty. Dla
zaorania i przygotowania do pierwszego siewu twardej, ubitej, stepowej
ziemi trzeba było mocnych pługów, zaprzężonych w cztery do ośmiu wołów. Za
ogrodzoną rolą miały ciągnąć się pastwiska dla tysięcy sztuk bydła.
Dopiero jednak studia nad wymiarem sprawiedliwości w świetle zastosowania
wobec przyszłych mieszkańców indiańskich osad uświadomiły Antoniusowi cały
rozmiar zadań, jakie go czekały. Każdy misjonarz pozostawał w wielkiej
redukcji sam i sam musiał wymierzać mieszkańcom sprawiedliwość w sprawach
mniejszej wagi. A sprawiedliwość winna była stanowić fundament misyjnej
budowli - obok miłości do podopiecznych, stanowiącej przykazanie naczelne.
Ręka "ojca" redukcji miała kierować także działalnością gospodarczą. Już w
Sewilli przyszli misjonarze uczyli się uprawy i zbioru kukurydzy,
jęczmienia, manioki i yerby. Zaznajamiano ich ze sposobami suszenia, z
młócką i mieleniem ziarna. Indianie, którzy tysiące lat żyli z dnia na
dzień, nie umieli robić zapasów - "ojcowie" redukcji musieli więc
zatroszczyć się o przygotowania zapasów na wypadek suszy albo powodzi,
które często nawiedzały ogromne obszary.
Wszystko to na razie było tylko teorią i przedmiotem nauki, ale Antonius
czuł, że wkracza coraz głębiej w nową i zupełnie inną rzeczywistość. Teraz
czekała ona na niego za horyzontami, których nie mógł zmierzyć.
3. Wielka podróż przez Atlantyk
Dokładnie w tym czasie, kiedy redukcje w południowej Ameryce znajdowały się
w opisanym tu stanie rozwoju, ojciec Antonius Sepp już od przeszło roku
oczekiwał w Sewilli na zaokrętowanie się na wielką podróż przez Atlantyk.
Dopiero w 16 miesięcy po przybyciu misjonarza z Tyrolu zjawił się w Sewilli
konny posłaniec z Kadyksu. Przyniósł wiadomość, że w tamtejszym porcie
oczekuje żaglowiec "Almirante", gotowy do podróży do Ameryki Południowej.
Został on przydzielony do konwoju statków, które miały popłynąć prosto do
portu Buenos Aires.
W Sewilli przed wielką podróżą zaczęło się porządkowanie i pakowanie
najważniejszych bagaży. Pisano ostatnie listy do bliskich w kraju i do
centrali zakonu w Rzymie. Nikt nie mógł przewidzieć, jak będzie później
wyglądała łączność przez wielką wodę z Europą. Wiadome było, że czasem
upływa więcej niż rok, zanim znów odejdzie poczta za Atlantyk. List do ojca
czy matki w kraju mógł do nich nigdy nie dotrzeć.
Ojciec Antonius opisał w swym dzienniku odjazd z Europy i w ten sposób
uwiecznił go dla nas, współczesnych:
"Dłużej niż rok czekaliśmy w Sewilli na odpłynięcie statków. Wreszcie 17
stycznia 1691 roku nabraliśmy wiatru w żagle, by dać się ponieść na wielki
Ocean Atlantycki. Było to dokładnie w dzień św. Antoniego opata.
Było nas 44 misjonarzy bardzo różnych nacji. Hiszpanie, Włosi,
Sycylijczycy, Sardyńczycy, Genueńczycy, Rzymianie, ale także Holendrzy,
Czesi, Austriacy, wśród których i ja, Tyrolczyk, a jeszcze i mój wierny
przyjaciel i towarzysz Anton Bóhm z Ambergu w Bawarii.
Wszystkich ożywiał zapał, każący nieść duchowe posłannictwo do dzikich
ludów. Słyszeliśmy już dużo o Indianach Guarani i Jarosach, którzy żyć
musieli w biedzie i w zagrożeniu ze strony portugalskich łowców
niewolników. Byli może wśród nas i tacy, którym tam, za morzem,
przeznaczony był krzyż męczeństwa.
Nasze trzy wielkie okręty były dobrze zaopatrzone w amunicję wojenną. Każdy
miał na pokładzie wielką ilość armat. Największy nazywał się "Capitenao" i
dowodził nim Don Antonio Retana. "Almirante" podlegał kapitanowi
Gonzalesowi. Najmniejszym okrętem "Pinke" dowodził także Hiszpan.
Na "Almirante" miejsce prócz nas, misjonarzy, znaleźli także trzej nowi
gubernatorzy Buenos Aires, Asuncion i Chile, a wraz z nimi ich żony i
dzieci. Oprócz nich zapełniali okręt kupcy, służący, rzemieślnicy, czarni
niewolnicy, a ponadto rozmaity motłoch i zbieranina nicponiów, obiecujących
sobie próżniacze, złote życie. Jako załoga było na okręcie stu majtków i
dwustu żołnierzy".
Z tego dokładnego wyliczenia można wnioskować, jakiego rodzaju ludzie
płynęli wówczas za morze do amerykańskich kolonii: obok wyższych
urzędników, kupców, żołnierzy i misjonarzy także cała chmara awanturników.
Podczas gdy część pasażerów dążyła do określonego w czasie celu, inni
żegnali się z Europą na zawsze, bo byli żądni nowych przeżyć i bogactwa.
Kiedy "Almirante" z zacisznej redy wypłynął na granatowe fale Atlantyku,
tratił na ostry zimowy wiatr. Wydął on potężne żagle okrętu i wśród
zapadających ciemności stara, znajoma Europa zniknęła za horyzontem.
Ostatnia więź została zerwana. Zamknęła się dla Antoniusa Seppa ostatnia
droga odwrotu od decyzji, która odmieniła jego życie.
Podróż morska przed dwustu czy trzystu laty była uciążliwa i męcząca.
Kabiny na "Alrnirante" różniły się od siebie bardzo. Trzej gubernatorzy
zabrali ze sobą całą swoją służbę. Młodzi misjonarze podróżowali ubogo i w
sposób najtańszy.
Czasu podróży żaglowcem nigdy nie dało się dokładnie obliczyć. Z powodu
niebezpieczeństwa grożącego ze strony piratów trasy często zmieniano.
Sztormy zapędzały nierzadko statki na dalekie wody, a cisza morska,
występująca między zwrotnikami, mogła wydać je na pastwę morskich prądów i
znieść z kursu.
Najkrótszy rejs z Kadyksu do Buenos Aires trwał wtedy siedemdziesiąt do
osiemdziesięciu dni. Niektóre żaglowce były jednak w drodze znacznie dłużej
niż sto dni, a niejeden nigdy nie dopłynął do portu przeznaczenia. Przed
setkami lat oceany były pustyniami większymi i bardziej niebezpiecznymi niż
olbrzymi ich pas na stałym lądzie.
Już choćby z powodu długotrwałej podróży i wielkiego ryzyka koszty
przejazdu musiały być bardzo wysokie. Wysłanie z Europy do Ameryki
Południowej jednego misjonarza z jego najbardziej niezbędnym ekwipunkiem
kosztowało zakon 2000 talarów. Za przejazd na ciasnym międzypokładzie, bez
własnej kabiny, trzeba było zapłacić 700 austriackich guldenów. Dla
porównania: około 1700 roku dobra, mleczna krowa kosztowała 10 do 20
guldenów, a więc najtańszy przejazd statkiem do południowej Ameryki
stanowił równowartość ceny około 50 krów. W dodatku bydło w porównaniu z
innymi towarami było wtedy nieproporcjonalnie tanie. Dlatego ubożsi
pasażerowie starali się nająć na okres podróży jako chłopcy okrętowi,
kucharze czy służący.
Podczas długiej podróży najtrudniejsze było wyżywienie wielu setek ludzi.
Każdy przewożony artykuł żywnościowy zajmował przestrzeń w ładowni, a ta
była ograniczona. Także i te doświadczenia zawierzył ojciec Antonius swemu
dziennikowi:
"Kabiny przydzielone misjonarzom były tak małe i wąskie, że nie można było
w nich ani stać, ani chodzić i nawet trudno było w nich się położyć: miały
5 stóp długości i 3 stopy szerokości (stopa=33 cm). Mój towarzysz, Adam
Bohm, który był wielkim chłopiskiem, nie mógł w nocy wyprostować nóg.
Wprawdzie znaleźli się podróżni, którzy byli nie tak wysokiego wzrostu i
którzy byli gotowi z nim się zamienić, ale on w żaden sposób nie chciał się
rozdzielić ze mną.
Okienka okrętowe były tak maleńkie, że promień słońca rzadko docierał do
kabiny. Przeważnie musiały pozostawać zamknięte, aby szalejące fale nie
przedostawały się przez nie do wnętrza okrętu.
W dolnych pomieszczeniach okrętu panował nieznośny zaduch i smród, ponieważ
były tam kloaki, do których spływały wszelkie nieczystości. Od czasu do
czasu zamykano je szczelnie, a potem otwierano od strony morza.
Setki, ale to setki szczurów, wielkich jak koty zagnieździły się i mnożyły
pomiędzy drewnianymi podwójnymi ścianami okrętu. Zrobiły się tak zuchwałe i
dzikie, że rzucały się na człowieka, kiedy spotykało się je w ciemnych
przejściach. Można sobie łatwo wyobrazić, że 600 przewożonych kur, 280
owiec i 150 świń nie roztaczało na okręcie zapachu róż i perfum.
Na okręcie było wiele beczek z solonym mięsem, zakonserwowanym rok temu
albo dawniej. Tylko gryzący smak soli tłumił nieco gnilną woń tego mięsa.
Chleb, który wieźliśmy, też był upieczony przed miesiącami i wkrótce
stwardniał na kamień. Pod wpływem morskiej wilgoci zalęgły się w nim
robaki. Mięsem, które nie nadawało się zupełnie dla ludzi, karmiono kury i
świnie i dlatego codziennie padało po kilka zwierząt. Wyrzucano je do
morza, na żer dla strasznych rekinów.
Woda przewożona w beczkach smakowała wkrótce jak z rynsztoka. Pierwszy
deszcz podczas tej podróży wydał nam się błogosławieństwem. Każdy łapał
wodę do kapelusza i pił ją chciwie jak najsłodsze wino. Zanim skończę pisać
o plagach okrętowych, muszę wymienić jeszcze pluskwy, pchły i wielkie
żołnierskie wszy, które też wyruszyły z nami w podróż morską przez Atlantyk
do Ameryki.
Kiedy tylko ocean był spokojny, uciekałem z mojej rozgrzanej i cuchnącej
kabinki na pokład i przesypiałem całą noc na poduszce ze zwiniętego
twardego żagla. W dzień przesiadywałem na zwoju lin i łatałem moją dziurawą
sutannę. A kiedy z nieba lała się woda, prałem moją przepoconą płócienną
koszulę".
W pięćdziesiątym dniu żeglugi, po wielu sztormach, wielu tropikalnych
ulewach i dniach ciszy morskiej "Almirante" zbliżył się do wybrzeży
Brazylii. Żaglowiec odwiedzały kolorowe, nie znane ptaki. Większość
pasażerów dopiero teraz przestała bać się napadu piratów. Marynarze
opowiadali przecież o nich tyle okropnych historii.
Antonius Sepp siedział ze swym towarzyszem Adamem Bóhmem na linach w kącie
pokładu. Dzielili się wspomnieniami z oddalającej się Europy. Rodzina Bóhma
pochodziła z drobnej szlachty. On też studiował teologię w Wiedniu i zanim
wyruszył na daleką misję, był świeckim księdzem. W Wiedniu przeżył
oblężenie miasta przez Turków. Teraz opowiadał:
"Sześć lat temu jako żołnierz pospolitego ruszenia zasypywałem dziury w
walących się szańcach i dźwigałem ciężkie kamienie, by zatkać luki w murach
wysadzonych w powietrze przez Turków. Był to rok 1683 i Turcy zewsząd
obiegli cesarską stolicę. Czy możesz sobie wyobrazić, co by to było, gdyby
muzułmański półksiężyc zdobił dziś wieżę katedry św. Szczepana? To w tamtym
roku postanowiłem wyruszyć do południowej Ameryki jako misjonarz".
Długa podróż morska stopniowo łączyła w jedną rodzinę wszystkich tak bardzo
różniących się pasażerów. Początkowo w dzienniku pilnie prowadzonym przez
ojca Antoniusa obok codziennych danych o pogodzie i o rozmowach z
towarzyszami podróży pojawiały się jeszcze wspomnienia ojczyzny. Były one
dla niego jak matczyne arterie, zanim nie nauczył się czerpać duchowego
pokarmu ze swego nowego bytowania. Ale te
arterie kurczyły się coraz bardziej. Czasem Antonius miał wrażenie, jakby
rozdwoił się i siedział naprzeciwko dawnego Antoniusa, tamtego, którym był
w Europie. Kiedyś odezwał się do tamtego dawnego: "Czy też udźwigniesz to,
co sobie nałożyłeś?"
Wobec wątpliwości i przygnębienia, które nim owładnęły, nie mógł zamykać
się w sobie. Potrzebował jakiejś aktywności, kontaktu z ludźmi. Któregoś
dnia zapisał w dzienniku:
"Dzisiaj wieczorem zaprosiłem marynarzy, żołnierzy, kuchcików, niewolników
i Murzynów na kazanie. Moją amboną na pokładzie był zwinięty krąg liny
okrętowej. Słuchacze siedzieli wokół mnie na pokładzie, inni wspięli się na
reje. Materiału do kazania dostarczył mi żywot św. Benedykta. Wyłożyłem
jego naukę: Ora et labora - módl się i pracuj.
Po zakończeniu kazania nawiązała się przyjazna rozmowa. Opowiadałem o
zbudowanym na wysokiej, pionowej skale klasztorze Saben w południowym
Tyrolu. W nim odbywałem moje ostatnie ćwiczenia duchowe przed odjazdem do
Ameryki Południowej. Czcigodna przeorysza ofiarowała się, że będzie modlić
się za mnie codziennie przez cały czas, kiedy będę na niepewnym oceanie. Do
dziś czuję, że chronią mnie te modlitwy.
Opowiadałem o tym wszystkim w języku hiszpańskim. Mimo że brakowało mi
właściwych słów i musiałem pomagać sobie jakimiś wyrazami bliskoznacznymi,
załoga przysłuchiwała się równie chętnie, jak słuchałaby Hiszpana.
Siedzieli wokół mnie do późnej nocy".
Po prawie trzystu latach dzienniki Antoniusa Seppa przemawiają do nas tak
bezpośrednio i świeżo, jakby zostały spisane wczoraj. Suche daty i fakty
nigdy nie mogą odtworzyć minionych wydarzeń z taką bezpośredniością, jak to
czynią zapisywane na żywo notatki dziennika. Należy tylko przedzierać się
przez barokową powódź obrazów, którą we współczesnym opracowaniu należało
eliminować. Spoza wesołych i rubasznych opisów
już z pierwszych lat podróży Antoniusa wyłania się głęboki, mistyczny
fundament wiary misjonarza, czerpiącego z niej swą siłę. A potem, następne
strony dziennika znów wydają się poświęcone całkowicie sprawom powszednim.
Kiedy po tygodniowej podróży wzdłuż amerykańskiego wybrzeża okręt
przepłynął szerokie na 80 mil ujście La Platy, do swego celu, Buenos Aires,
miał już tylko jeden dzień i jedną noc drogi. Tak Antonius Sepp opisuje
przygotowania do lądowania:
"4 kwietnia znajdowaliśmy się w odległości tylko 20 mil od Buenos Aires. Za
niskim brzegiem jeszcze nie mogliśmy rozpoznać naszego celu podróży.
Marynarze czyścili i skrobali pokłady, zatykali na masztach flagi,
zawieszali wzdłuż relingu czerwone chustki, odsłaniali zakryte dotąd
armaty, żeby każdy mógł je zobaczyć.
Panowie gubernatorzy, żeglarze i kupcy, nawet kuchcikowie i Murzyni
przywdziali nowe ubrania. Wszystko okryło się pełną galą, nikt nie chciał
wypaść gorzej niż inni.
Wspaniały był widok okrętu z jego pełnym uzbrojeniem, podniesionymi
banderami wojennymi i całym oflagowaniem. Tak wystrojeni, pod pełnymi
żaglami, pędzeni świeżym wiatrem od Atlantyku płynęliśmy do Buenos Aires.
Tylko my, ubodzy zakonnicy, występowaliśmy w jedynej posiadanej liberii, w
barwie munduru kapitana naszego zakonu - Ignacego. Mieliśmy na sobie stare,
znoszone, czarne sutanny. Mój strój zakonny, a jeszcze bardziej strój mego
towarzysza Adama Bóhma, był po roku nieprzerwanego noszenia tak
złachmaniony i obdarty, że prawie nie było już w nim dość nitek, które
dałoby się pocerować.
Ale wszystko to i o wiele więcej jeszcze pragnąłem znosić dla miłości Pana
naszego Jezusa Chrystusa. Albowiem sługa nie powinien wywyższać się nad
pana".
Następnego ranka Buenos Aires wynurzyło się przed "Almirante". Przed
Antoniusem rozpościerał się kraj, który od tej godziny aż do ostatniego
dnia życia miał być jego losem i jego zadaniem.
Żółtawobrunatny, nieprzejrzanie szeroki nurt Rio de La Plata wypełniał od
północy i na zachodzie cały horyzont. Srebrna Rzeka zbierała wody
wszystkich rzek, nad którymi zostały założone redukcje. W obliczu takiej
bezbrzeżności miało się wrażenie, że płynie się nie po rzece, lecz po
oceanie.
Dopiero kiedy Antonius rozklekotanym pomostem wkroczył na ląd, odczuł całą
realność tego, na co się zdecydował. Przeżegnał się nieznacznie:
"Wezwałeś mnie, Panie! Oto jestem!"
4. W górę rzeki Urugwaj
Buenos Aires było dla ojca Antoniusa ostatnią stacją przed krokiem w
nieznane. Objaśnienia, jakie uzyskał w Sewilli, mogły mu dać tylko słabe
pojęcie o tym, co go czekało.
To, co nowy misjonarz wiedział o redukcjach, sprowadzało się do
stwierdzenia, że Towarzystwo Jezusowe powołało je w celu dostosowania się
do panujących w tym kraju warunków geograficznych i społecznych. Jednym z
istotnym zadań było utrzymywanie nawróconych Indian jak najdalej od złego
przykładu dawanego przez białych kolonizatorów. Stąd brało się prawie
całkowite zamykanie się we własnych osiedlach, położonych możliwie daleko
od miast i siedzib Hiszpanów.
Drugim wielkim zadaniem było przygotowanie koczujących Indian do dokonania
wielkiego skoku: od szczebla rozwojowego w postaci myślistwa i zbieractwa -
do kultury rolniczej. U ludów europejskich przeobrażenie to dokonało się na
przełomie młodszej epoki kamiennej i epoki brązu i prawdopodobnie zajęło
tysiące lat, Indianie natomiast mieli osiągnąć tę przemianę kulturową w
obrębie jednej generacji.
Było to możliwe - o ile w ogóle było możliwe - tylko pod patriarchalnymi
rządami ludzi, którzy całkowicie i zupełnie będą dzielić życie Indian.
Ludzie tacy musieli nie tylko "zstąpić" do poziomu tych, których im
powierzono; musieli także pozostawać z nimi do końca swych dni. Pozyskanie
Indian dla religii, o ile miało się ono dokonać, mogło następować tylko na
nowym cywilizacyjnym fundamencie życia osiadłego.
Na kursie przygotowawczym w Sewilli, wytyczając misjonarzom ich zadania,
udzielano im również szeregu wskazań praktycznych, aby potem, zdani
całkowicie na siebie, umieli zarządzać wspólnotami złożonymi z trzech do
pięciu tysięcy ludzi.
W konwencie jezuickim w Buenos Aires kursu tego nie kontynuowano. Ba,
prowincjał kolegium, który przeżył ponad trzydzieści lat wśród Indian
Chiriguanów daleko na północy, w Grań Chaco, mawiał nieraz: "Musicie
zapomnieć o wszystkim, czego was uczono w kolegium w Sewilli. Musicie
nauczyć się zaczynać w redukcji całkiem od nowa, jak gdybyście nie umieli
nic. Dopiero to da wam zdolność przystosowania się do wszelkich nowych
warunków".
Siwowłosy prowincjał nie miał jednego policzka. Podczas napadu dzikiego
szczepu indiańskiego trafiła go w twarz zatruta strzała i znachor z
plemienia Chiriguanów, aby uratować mu życie, natychmiast wyciął z policzka
część ciała, które uległo zatruciu. Kiedy starzec uśmiechał się, wyglądało
to tak, jakby szczerzył zęby swej odsłoniętej górnej szczęki.
Na ten widok i po usłyszeniu tej historii Antoniusa przebiegł zimny
dreszcz. Obraz dziecinnie przymilnych Indian, traktujących misjonarza jak
ojca, naraz zabarwił się grozą.
Ale Antonius przebywał w kolegium nie po to, żeby zastanawiać się, co go
może spotkać w przyszłości. Ojciec prowincjał witając czterdziestu jezuitów
powiedział im: "Macie tylko wypocząć po trudach czterech miesięcy morskiej
podróży. Studia są za wami - przed wami jest prawdziwe życie".
Antonius także i tu oczywiście nie zaniedbywał swojego dziennika. Zapisał w
nim:
"Prowincja Buenos Aires jest większa niż w Europie Niemcy, Holandia i
Francja razem wzięte. Są to płaskie pampasy, ciągnące się ponad 500 mil na
zachód, aż do Cordoby u podnóża Andów. Na całym tym obszarze nie znajdzie
się ani jednego drzewa. Piękna trawa stanowi wspaniałe pastwiska. Tylko
bardzo rzadko można spotkać jakąś wieś, dom albo pasterski szałas. Za to
pampasy te wypełniają tysiące, co ja mówię, całe setki tysięcy bydła, krów,
cieląt, byków, a także koni. Na bezkresnych pampasach żyją one bezpańsko.
Należą do pierwszego jeźdźca, który zechce zwierzę złapać, zarzuci mu uzdę
na szyję i potrafi je odprowadzić".
Ojciec Antonius zajął się też od razu duszpasterstwem. Zaciekawiony chodził
po wąskich uliczkach, obok małych warsztatów rzemieślników, garbarzy
siodlarzy, krawców i szewców. Były to wąskie, ciemne nory. Miasto nie mogło
się rozszerzać, w miarę jak jego zaludnienie rosło. Wzniesione przed
dziesiątkami lat ziemne wały z palisadą na szczycie zamykały, jak na
dziedzińcu więziennym, około dziesięciu tysięcy coraz bardziej stłoczonych
ludzi.
Od czasu do czasu wciąż jeszcze pojawiały się gromady Pehuenchenów, liczące
nawet ponad tysiąc ludzi, i biada tym, którzy wtedy nie zdołali na czas
schronić się za wałami miasta. Byli bezlitośnie mordowani albo uprowadzani.
Ta niepewność jutra powodowała, że na olbrzymich pr