FRANZ BRAUMANN WŚRÓD INDIAN GUARANI Misjonarze, którzy tworzyli historię ANTONIUS SEPP VON RAINEGG (Paragwaj) Przekład ANDRZEJ KAROL VERBINUM Wydawnictwo Księży Werbistów Warszawa 1989 Spis treści Przedmowa 1. Miasto Dobrego Powietrza 2. Misjonarze z Tyrolu 3. Wielka podróż przez Atlantyk 4. W górę rzeki Urugwaj 5. Redukcja Świętych Trzech Króli 6. Jeden dzień z piętnastu tysięcy 7. Lata "szczęśliwe i dzikie" 8. Wędrówka trzech tysięcy 9. Wielki kolonista 10. "Przedsięwzięcie Paragwaj" Posłowie do wydania polskiego Przedmowa Olbrzymie misyjne przedsięwzięcie, podjęte wśród Indian Ameryki Południowej w XVII i XVIII wieku, weszło pod nazwą "państwa jezuickiego" nie tylko do historii misji, ale i do historii powszechnej. Jakie były korzenie tego wielkiego dzieła? Odkrycie po roku 1500 ogromnych obszarów Ameryki Południowej i początki kolonizacji tych obszarów wkrótce pociągnęły za sobą także początki misyjnej akcji wśród nowo odkrytych ludów. Kraj i jego mieszkańcy nie mieli przecież być jedynie przedmiotem przejściowej eksploatacji. Od początku chodziło o wcielenie ich do hiszpańskiego światowego imperium, które właśnie zaczynało powstawać. Ujście rzeki La Pląta do Atlantyku odkryli Hiszpanie w 1515 roku. Jeden z pierwszych odkrywców Sebastian Cabot znalazł u Indian mieszkających wzdłuż rzeki wielką ilość srebrnych ozdób. Spodziewał się, że są tam bogate złoża srebra, i nazwał kraj Argentyną- "Krajem Srebra", zaś rzekę La Pląta- "Srebrną Rzeką". W 1530 roku założono po raz pierwszy Buenos Aires, ale w niewiele lat później Indianie wymazali je z mapy świata. W 1536 roku nad rzeką Paragwaj powstało Asuncion, w roku 1573 Cordoba, zaś w 1580 po raz drugi Buenos Aires, tym razem już trwale. Jednym z największych plemion indiańskich byli Indianie Guarani (jeszcze dziś paragwajska jednostka monetarna nazywa się guarani). Żyli oni nad brzegami rzeki Parana, która wypływa z Grań Chaco i której długie odcinki stanowią dziś granicę Paragwaju, Brazylii i Argentyny. Dalej, na wschód, zamieszkiwały dzikie plemiona Jarosów i Topesów, a ich sąsiadami na zachodzie i na północy byli Chiquitosi i Chiri-guanosi. Zielone pampasy i żyzne doliny rzeczne zwabiły wnet tysiące hiszpańskich imigrantów. Ponieważ nie spełniły się ich nadzieje W 1610 roku misjonarze założyli pierwszą redukcję Nuestra Senora de Loretto - Matki Boskiej Loretańskiej. Guarani pracowali chętnie przy tworzeniu pierwszej osady. Wkrótce napływ Indian był tak wielki, że trzeba było utworzyć nową redukcję San Ignacio, położoną w stosownej odległości, ze względu na zapewnienie wyżywienia. Już w następnych latach, przed 1616 rokiem, inni ojcowie, Lorenzo i Gonzales, założyli nad środkowym biegiem rzeki trzy dalsze chrześcijańskie osady indiańskie: Itapua, Santa Anna i San Ignacio Parana. Miarą ogromnego napływu Indian do osad jest choćby liczba ponad 100 000 ich indiańskich mieszkańców we wszystkich założonych tylko do roku 1628 redukcjach. "Przedsięwzięcie Paragwaj" rozprzestrzeniło się na obszarze, który wedle dzisiejszych ostrożnych obliczeń obejmował powierzchnię 200 000 kilometrów kwadratowych. Nic dziwnego, że wśród hiszpańskich miast zaczęto mówić o "państwie jezuickim", które usamodzielnia się coraz bardziej i które może kiedyś zagrozić hiszpańskim koloniom nad La Platą. Redukcje otaczały już prawie całkowicie Asuncion, najstarsze hiszpańskie miasto na wschód od Andów. Około 1650 roku nastąpiły zmiany w rozwoju redukcji. W wielkich osadach wiejskich stopniowo wymierało pierwsze pokolenie Indian nawróconych na wiarę chrześcijańską. Nowa generacja wyrosła już pod kierownictwem "białych ojców". Pojawiły się pierwsze rezultaty kształcenia w szkołach, a przede wszystkim w warsztatach rękodzielniczych. Coraz sprawniej działające zarządzanie sprzyjało szybkiemu wzrostowi produkcji. Uzyskiwano już nadwyżki żywności i wyrobów rzemieślniczych, których nie mogły zużyć same redukcje. Ale odczuwano równocześnie dotkliwy brak różnych dóbr, których w redukcjach nie dało się wyprodukować. Naturalnym tego skutkiem było wystąpienie misji o zgodę na prowadzenie handlu. W roku 1645 misja jezuicka uzyskała przywilej na założenie w Santa Fe i Buenos Aires faktorii handlowych dla zbytu swych towarów. Najwięcej przynosił handel yerba matą - paragwajską herbatą z liści krzewu matę. Aby jednak dochody z tego handlu mogły przynieść tak potrzebne rezultaty, należało zdecydowanie skrócić drogę do Peru, największego na kontynencie południowoamerykańskim odbiorcy wszystkich towarów. Dotąd karawany wędrowały zawsze w górę La Platy, przez Tucuman, na boliwijską wyżynę Andów. Dla zwierząt jucznych znacznie krótszy byłby szlak prowadzący dalej na północ od rzeki, przez obszar Grań Chaco, gdzie jednak mieszkały jeszcze nie ujarzmione dzikie plemiona indiańskie. W ciągu niewielu lat misjonarze bez użycia broni, drogą pokojowych układów i zakładania nowych redukcji zdołali pozyskać dla swego paragwajskiego przedsięwzięcia także i tych dzikich Indian. Było jeszcze wiele porażek, misji przybyło męczenników - ale nowe połączenie z Peru udało się utrzymać. Niewielu pierwszych misjonarzy-pionierów, którzy wyruszali do Chaco, dożyło zbierania plonów swych trudów. Jednakże i tutaj położono kres całkowitej eksterminacji Indian, jakie niosły ze sobą łupieżcze wyprawy portugalskich łowców niewolników. Powstałe dzięki ofiarności misjonarzy redukcje i tu stały się kwitnącymi oazami kultury. Również i w dzikim Chaco, tak jak od dziesiątków już lat nad rzeką Paragwaj, szczęśliwi Indianie ze śpiewem pracowali na swych polach pod mądrym, a przede wszystkim cierpliwym kierownictwem białych "ojców". Upłynęło już 150 lat od czasu, kiedy pierwsi misjonarze podróżowali od jednego szczepu indiańskiego do drugiego. Głosili kazania, udzielali chrztu, ale potem musieli opuszczać swoich "pierwszych chrześcijan". Po ciężkich doświadczeniach i porażkach redukcje utrwaliły się. Całe ludy indiańskie, niegdyś okrutnie wyniszczające się nawzajem, współżyły teraz ze sobą w pokoju. Stały się wrotami nowej kultury... 1. Miasto Dobrego Powietrza "6 kwietnia 1691: dzień ten wolałbym zapisać złotem zamiast atramentem. Dziś, w piątek, w dzień Matki Boskiej Bolesnej, po długiej, żmudnej podróży morskiej zawinęliśmy na naszym statku "Almirante" do Buenos Aires. Tego ranka na La Plata, Rzece Srebrnej, słyszeliśmy wciąż grzmot dział, dźwięki trąb i piszczałek i dziarskie okrzyki ludzi czekających na brzegu. Naszego przybycia oczekiwało kilka kompanii pieszych i konnych, także Indianie z gromadą dzieci, Murzyni i Murzynki, ochrzczeni i nie ochrzczeni. Wszyscy przybyli, żeby nas powitać. Kiedy wstąpiłem na amerykańską ziemię, uklękłem i ucałowałem ją. Tu z Bożą łaską mam nadzieję osiągnąć zbawienie mojej duszy. Prosto z portu, wraz z ojcem prowincjałem Gregorio de Oresco, ze wszystkimi zakonnikami kolegium w Buenos Aires i w towarzystwie wielkiej gromady Amerykanów, poszliśmy prosto do naszego kościoła i przy dźwięku wszystkich dzwonów zaintonowaliśmy Te Deum laudamus". Tak kończył się obejmujący 110 stron druku pierwszy list z podróży zatytułowany: Obszerne opisanie podróży R.P. Antoniusa Seppa T.J. z Hiszpani do Paraquari. Buenos Aires - Miasto Dobrego Powietrza - stanowiło wówczas jeden obszerny plac, wokół którego zgrupowane były kościół, klasztor jezuitów i budynki rządowe. Do tego placu z czterech stron wiodły rzędy niskich chat o słomianych dachach i zapadających się glinianych ścianach. Niewysoki wał ziemny i uzbrojony w kilka armat obwarowany palisadą fort chroniły całą osadę, która liczyła niespełna tysiąc mieszkańców. Hiszpanie założyli Buenos Aires w 1530 roku jako umocniony fort wojskowy nad szerokim na sto kilometrów ujściem Rio de La Plata. Do tej pogranicznej placówki hiszpańskiego panowania przybyło nie od bliskiego Atlantyku, lecz drogą lądową kilkuset żołnierzy i osadników z Peru, maszerując przez długie miesiące przez wyżyny Andów, a potem przez bezkresne równiny pampasów. Umocniony fort miał chronić granicę przed Portugalczykami, którzy już od lat chcieli zdobyć panowanie nad ujściem La Platy. Ale jeszcze niebezpieczniejszym przeciwnikiem były silne, wojownicze plemiona z pampasów Indian Pehuenchen. Początkowo Hiszpanie dzięki swej konnicy mieli nad nimi przewagę. Kiedy jednak sprowadzone z Europy konie rozmnożyły się, żyjąc dziko na bezkresnych łąkach, Indianie także zaczęli je chwytać i ujeżdżać. Młodej osadzie Buenos Aires zagroziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Rok po roku coraz większe gromady długowłosych Pehuenchenów dosiadających nie osiodłanych koni zaczęły przypuszczać ataki na miasto. Po około dwudziestu latach udało się im wziąć szturmem wały ziemne. Pehuencheno-wie zdobyli Buenos Aires, zabili wszystkich mężczyzn i chłopców, a kobiety i dziewczęta uprowadzili do swoich namiotów. Przez dziesiątki lat na opuszczonych wałach bielały szkielety setek zabitych Hiszpanów. Dopiero w 1583 roku Buenos Aires założono ponownie, tym razem na trwałe. To ledwie stuletnie "miasto" stało się teraz pierwszym wielkim etapem misyjnej wyprawy Tyrolczyka Seppa von Reinegga, nazywanego także w niektórych zapiskach "Rechegg". Pierwsze wielkie przeżycie na ziemi Nowego Świata wypadło niezupełnie tak, jak je sobie wyobrażał w dalekiej Europie. Oto jak pisał później o tym w swym sprawozdaniu z podróży: "Buenos Aires to niepokaźne, małe miasto. Posiada tylko dwie ulice, które krzyżują się na placu. Całe miasto jest wielkości niespełna połowy takich miasteczek jak Kaltern czy Klausen u nas w Tyrolu. Hiszpański namiestnik rządzi miastem przez pięć lat, po czym z Hiszpanii zostaje przysłany nowy. Ale Buenos Aires ma cztery klasztory: franciszkanów, dominikanów, trynitarzy i jezuitów. Z powodu niesłychanej drożyzny muszą oni żyć w największym ubóstwie. Dotąd wszystkie domy budowało się tu z wysuszonej gliny, dopiero przed kilku laty jezuici zaczęli wypalać cegły i dachówki. Majstrami budowlanymi są zakonnicy z naszych redukcji w Paragwaju. Także gubernator mieszka w domu zbudowanym z wysuszonych cegieł. Wraz z żołnierzami, którzy mają bronić tej osady i okolicznych pastwisk, żyje tu około 900 Hiszpanów. Srebro ma tu wartość mniejszą niż żelazo. Za nóż, który w Niemczech kosztuje trzy grajcary, trzeba tu zapłacić trzy talary. Strzelba warta w Europie trzy talary tu kosztuje więcej niż 30 talarów. Tylko żywność jest śmiesznie tania. Tłusta krowa kosztuje nie więcej niż 16 grajcarów, koń zaledwie pół guldena. Wszyscy żołnierze chodzą tu boso, a ich mundury są często w strzępach. Ciągły wiatr z pampasów pędzi przez uliczki tyle kurzu, że często nie można nawet dostrzec rzędu domów po drugiej stronie ulicy". Po Te Deum ojciec Antonius wkroczył na zakurzony plac. Szum jesiennego wiatru wśród palm dowodził mu dobitnie, jak daleko był od swej tyrolskiej ojczyzny. W kolegium chór młodych uczniów przyjął przybyszów powitalną pieśnią. Obok ojca Seppa stał jego jedyny niemiecki współbrat, który przybył na pokładzie "Almirante" wraz z hiszpańskimi jezuitami: ojciec Anton Bóhm z Ambergu w Bawarii. Mówił bez ogródek, co myślał: "Ależ ci wszyscy Hiszpanie to samochwały! Ta zakurzona dziura ma być słynnym Miastem Dobrego Powietrza? Popatrz tylko, jak zapadają się gliniane wały fortyfikacyjne! Popatrz na wygląd i na twarze tych ludzi! Zadzierają dumnie głowy, ale prawie wszyscy, z wyjątkiem paru kupców, którzy się tu wzbogacili, mają na sobie ubrania całe w strzępach i dziurach. Do jakiego kraju myśmy się dostali?" Ojciec Sepp pocieszył przyjaciela najważniejszym hiszpańskim słowem, którego już tak często przychodziło mu używać: "Paciencial - Cierpliwości, przyjacielu!" Do misji w Paragwaju, w Ameryce Południowej, Antonius zdecydował się pojechać po piętnastu latach kapłaństwa. Aż do dnia przybycia tam wiedział o tym wielkim misyjnym przedsięwzięciu tylko tyle, ile wyczytał w słynnym wówczas czasopiśmie misyjnym "Der grosse Weltbott" (co można przetłumaczyć w tym wypadku "Posłaniec Wielkiego Świata") i tyle, ile usłyszał i dowiedział się w Hiszpanii podczas ostatnich miesięcy przed odjazdem. Triumfalne przyjęcie w Buenos Aires nie było przeznaczone dla 40 zakonników, którzy przybyli z różnych krajów Europy. Na pokładzie "Almirante" przypłynął także nowy hiszpański gubernator razem z całą rodziną, z wojskowymi doradcami i armią służących. To jego pozdrawiano wystrzałami z dział, muzyką i powitalnymi okrzykami zgromadzonych na brzegu mieszkańców. W tym miejscu należy wspomnieć, jak ukształtowały się hiszpańskie i portugalskie stany posiadania w południowej Ameryce. Po sporach granicznych między Portugalią i Hiszpanią 24 czerwca 1494 roku papież Aleksander VI doprowadził do zawarcia w Tordesilas w Hiszpanii traktatu. Wedle tego traktatu południk, który przebiegał 370 mil na zachód od Azorów i Wysp Zielonego Przylądka miał zostać uznany za linię demarkacyjną między posiadłościami obu krajów. Ostatecznej linii granicznej, biegnącej przez dżungle Amazonii i przez pampasy, nie dało się wytyczyć. Dopiero w 1529 roku, traktatem zawartym w Sara-gossie wytyczono prostą w przybliżeniu linię, przebiegającą między 48 i 50 stopniem długości geograficznej zachodniej. Tym samym Portugalii został przyznany lądowy segment kontynentu Ameryki Południowej, mniej więcej od ujścia Amazonki na północy do ujścia La Platy na południu. Daleko większą część Ameryki Południowej otrzymała korona hiszpańska. Na zachód od wytyczonej linii wszystkie nowo odkrywane i mające zostać podbitymi obszary i ludy przypadały światowemu imperium Hiszpanii. Hiszpania otrzymywała także nieograniczony i wyłączny monopol na handel z tymi obszarami. Bardzo szybko okazało się jednak, że tysiące imigrantów-osadników, którzy przybyli z Portugalii i nazywali siebie bandeirentes, nie były skłonne do uznawania granicy wytyczonej tak dowolnie. Okręty portugalskie pojawiały się wiele razy u ujścia La Platy, a na cyplu lądu, który nosi dziś nazwę Punta del Este i leży w Urugwaju, Portugalczycy zbudowali silnie umocniony fort. Stamtąd wyruszały ich ekspedycje po indiańskich niewolników, przeznaczonych do nowych plantacji kawy. Sięgały one przez rozległe stepy dzisiejszego stanu do Rio Grande do Sul daleko poza rzeki Urugwaj i Parana na terytorium hiszpańskie. Portugalczycy pływali także w górę wielkich rzek i ogołacali ich brzegi z ludzi. Tak samo postępowali portugalscy łowcy niewolników nad Amazonką. W górę nieznanej, olbrzymiej rzeki płynęli tysiące kilometrów, aż do obszaru dzisiejszego Manaus, zakładali wzdłuż brzegów ufortyfikowane faktorie i chwytali Indian, czyniąc z nich niewolników. Przez ponad sto lat nad Amazonką nie dochodziło do starć pomiędzy napierającymi Portugalczykami a honorującymi swe prawa traktatowe Hiszpanami. Ci ostatni bowiem niemal nie zapuszczali się do dżungli za Andami. Natomiast od południa Buenos Aires znalazło się w sferze stale zagrożonej przez Portugalczyków. Hiszpania prowadziła wymianę towarów i żołnierzy ze swymi koloniami w Ameryce Południowej szlakiem północnoatlantyckim i przez Przesmyk Panamski. Głównie tą drogą płynął do Europy niewyczerpany zdawałoby się strumień srebra z kopalń w Andach. Droga morska do Buenos Aires była wprawdzie krótsza, ale dalsza jej część prowadząca drogą lądową przez Andy liczyła 3000 kilometrów i nie miała gospodarczej wartości. Tak więc przez całe dziesięciolecia Buenos Aires miało tylko znaczenie wojskowej placówki, która strzegła granicy przed Portugalczykami. Dopiero kiedy zakony franciszkanów, a potem jezuitów zaczęły działalność misyjną wśród Indian, doceniono znaczenie, jakie miały zielone pampasy dla wyżywienia hiszpańskich imigrantów, którzy napływali coraz większym strumieniem. Stada bydła mnożyły się niesłychanie, rosło szybko bogactwo estancieros, którzy zaczęli uprawiać kukurydzę i pszenicę. Tym samym rosło zapotrzebowanie na indiańskich robotników rolnych. W takich to okolicznościach ojciec Antonius Sepp wraz z czterdziestoma innymi towarzyszami-misjonarzami dotarł 6 kwietnia 1691 roku do Buenos Aires. 2. Misjonarz z Tyrolu 21 listopada 1655 roku w południowym Tyrolu, niedaleko miasteczka Kaltern w dolinie Adygi urodził się w rodzinie von Reinegg und Seppenburg chłopiec. Był pierworodnym wśród licznego rodzeństwa, które po nim przyszło na świat. Jego rodowe nazwisko Sepp uzupełniono imieniem chrzestnym Antonius. W tamtych czasach ksiąg stanu cywilnego nie prowadzono zbyt dokładnie i zapis "von Rainegg und Seppenburg" nie musi oznaczać, że chodzi tu o szlacheckie von. Gospodarstwo dziedziczne tej rodziny figurowało w księgach gruntowych pod nazwą Rainegg i dlatego jej członków określano jak "von Rainegg", czyli po prostu: z Rainegg. Ponieważ zaś kiedyś głową rodziny był jakiś Józef, czyli w miejscowym dialekcie Sepp, więc właścicieli gospodarstwa zaczęto dodatkowo określać jako pochodzących "von Seppenburg", z Seppenburga. Nie wiadomo, czy należeli oni do drobnej szlachty, czy do warstwy wolnych gospodarzy. Kiedy Antonius dorósł do lat chłopięcych, posłano go do szkoły w mieście Brixen, które dziś leży we Włoszech i nazywa się Bressanone. W tamtych czasach w Tyrolu szkoły były prowadzone tylko przez duchownych. Antonius miał odpowiednie kwalifikacje, więc gdy skończył szkołę, skierowano go do diecezjalnego seminarium duchownego w Brixen. Zapewne zostałby kiedyś księdzem diecezjalnym. Wcześniej jednak odkryto jego szczególne uzdolnienia do śpiewu i gry na różnych instrumentach muzycznych. Młodziutki seminarzysta został więc wysłany na naukę do Wiednia, do słynnego chłopięcego chóru przy katedrze św. Szczepana. Tu udoskonalił swoje niezwykłe zdolności do gry na organach. Uczył się także sztuki budowania organów i umiejętność ta miała kiedyś, po kilkudziesięciu latach, przynieść mu sławę w Ameryce Południowej. W szkole muzycznej przy katedrze św. Szczepana Antonius wyuczył się także gry na harfie oraz na instrumentach dętych i perkusyjnych. Wówczas umiejętności te stanowiły dla niego tylko przyjemne ćwiczenie. Później, jak wynika z jego dzienników, muzyka stała się dla ojca Antoniusa źródłem duchowej rozkoszy -i pociechy, bardzo potrzebnym w różnych sytuacjach jego pełnego przygód życia. Po ukończeniu studiów teologicznych Antonius Sepp otrzymał w katedrze św. Szczepana święcenia kapłańskie. Wówczas w Wiedniu zetknął się także po raz pierwszy z zakonem jezuitów. Zafascynował go jego światowy zasięg. Właśnie w XVII wieku misje tego zakonu rozszerzały swą działalność w Azji Wschodniej, w Indiach, a także w Ameryce Południowej. Księdza Antoniusa wyraźnie pociągała dyscyplina zakonu, wzbudziło jego entuzjazm poczucie posłannictwa, jakie ożywiało członków zakonu. Wyrastał przed nim nowy cel, do którego od tej chwili dążył, choć nie wiedział jeszcze, dokąd go zaprowadzi. Wkrótce po otrzymaniu święceń kapłańskich ksiądz Antonius Sepp wstąpił do Towarzystwa Jezusowego. Wierzył, że decyzja ta otwiera przed nim szeroki świat. Ale surowa dyscyplina zakonna wymagała od niego także bezwarunkowego posłuszeństwa. Jeszcze piętnaście lat sprawował posługę kapłańską w siedzibach zakonnych w swoim ojczystym kraju, najpierw w Wiedniu, potem w Innsbrucku. Zadania duszpasterskie pozostawiały mu jednak zawsze czas na studia muzyczne i budowanie organów. Do pracy misyjnej zgłosił się ojciec Antonius bardzo wcześnie. Najbardziej pociągała go Ameryka Południowa, o której czytał w misyjnym piśmie "Weltbott". Tym, co rozstrzygnęło o wysłaniu go przez zakon na misje, były zapewne talenty kaznodziejskie młodego ojca. Wymowa Antoniusa objawiająca się podczas dysput we wspólnotach klasztornych zwróciła na niego uwagę przełożonych. Wziął udział w pielgrzymce do Rzymu. Tam, w Wiecznym Mieście jezuita z Tyrolu został wyznaczony do wyjazdu na misję wśród Indian w Ameryce Południowej. Hiszpańskie imperium kolonialne w południowej Ameryce było dla cudzoziemców prawie hermetycznie zamknięte. Cała żegluga i handel z portami Ameryki Południowej stanowiły monopol Hiszpanii i Portugalii. Wprawdzie na polu szerzenia wiary zamknięcie to nie było aż tak szczelne, ale i tu obowiązywały nadzwyczaj surowe ograniczenia, zanim hiszpańska prowincja zakonu jezuitów zdecydowała się dopuszczać na swe tereny misyjne w Ameryce Południowej również misjonarzy innych narodowości. Do Niemców odnoszono się szczególnie podejrzliwie. Prawie cała północna część Niemiec była protestancka, rezerwa dotyczyła zatem zakonników z prowincji południowoniemieckich, a także czeskich. Austria miała opinię stosunkowo najlepszą. Wkrótce więc z Hiszpanii nadeszło dla Antoniusa Seppa zezwolenie na wyjazd do Ameryki. O pracy misyjnej Antonius wiedział jeszcze mało. Było mu wiadome, że misjonarze jego zakonu już od prawie stu lat docierali do Indian południowoamerykańskich w takich okolicach, których nie tknęła jeszcze stopa żadnego Europejczyka. Po wielu bolesnych porażkach, które często znajdowały swój kres w męczeńskiej śmierci Chrystusowych pionierów, misjonarze jezuiccy utworzyli wielkie indiańskie gminy oparte na zasadach wiary chrześcijańskiej. Ponad sto tysięcy Indian z różnych plemion, przede wszystkim spośród ludów Guarani, zostało przez tych misjonarzy wyprowadzonych ze stanu barbarzyństwa i koczownictwa i w stałych siedzibach zaczęło pędzić życie cywilizowane. Przeważnie jeden misjonarz kierował redukcją, czyli wielką osadą zamieszkiwaną przez cztery do pięciu tysięcy Indian. Z doniesień "stamtąd" ludzie w Europie dowiadywali się ze zdumieniem, że samotny misjonarz kieruje tysiącami Indian nie tylko w dziedzinie religii, ale także w sprawach gospodarczych -i to bez jakiegokolwiek przymusu, bez używania broni. Winnica Boża wciąż rosła - ale robotników w niej było o wiele za mało. Kiedy 9 lipca 1689 roku nadszedł dla Antoniusa Seppa dzień odjazdu, jego wiedza o olbrzymim przedsięwzięciu misyjnym nad wielkimi rzekami Paragwaj, Parana i Urugwaj była ograniczona jedynie do wspomnianych tu ogólnych faktów. Pożegnał w Kaltern swoich starych rodziców, rodzeństwo i swą tyrolską ojczyznę. Nie mógł oczekiwać, że kiedyś w życiu ich jeszcze zobaczy. Pierwszym celem Antoniusa była Hiszpania. Podróż do tego odległego kraju, lądem i morzem, trwała wiele tygodni. Antonius wyruszył pieszo z Trydentu, dokąd odprowadzili go rodzice. Skierował się najpierw do Genui, gdzie miał wsiąść na statek płynący do Hiszpanii. Ile czasu będzie potrzebował, by dotrzeć do Sewilli, było wielką niewiadomą. List polecający przełożonego zakonu upraszał proboszczów we wszystkich miastach i wsiach, przez które wiodła droga przyszłego misjonarza, aby udzielali mu gościny i wyżywienia. W sakiewce umocowanej na ciele Antonius miał trochę srebrnych talarów. Ostatnią rezerwę stanowiło pięć złotych dukatów, zaszytych w butach pomiędzy zelówką zewnętrzną i wewnętrzną. W pierwszych dniach wędrówki poranił sobie z tego powodu stopy, później utworzyła się na nich zrogowaciała skóra, twarda jak podeszwa. W swoim Itinerarium - dzienniku podróży, który Antonius sumiennie prowadził, opisał, jak po drodze do Genui został dwa razy napadnięty przez rozbójników. Groźba takich napadów stanowiła wtedy niebezpieczny element wszystkich innych uciążliwości podróży. Pierwszy napad wydarzył się zaraz na południe od jeziora Garda. Wędrowca zatrzymało dwóch jeźdźców, którzy zeskoczyli z koni i zapytali o cel jego podróży. W swojej naiwności wziął ich za hrabskich synów lub jakichś młodych szlachciców odbywających zwykłą wtedy "kawalerską wycieczkę". Chętnie wyznał, że jest w drodze do Genui, gdzie zamierza wsiąść na statek płynący do Hiszpanii. Na to jeźdźcy zażądali od samotnego wędrowca, by oddał im swoją sakiewkę z pieniędzmi na koszty podróży. Ale Antonius nie darmo ćwiczył się jako chłopiec w zapasach. Gdyby nie umiał się teraz obronić, jego podróż w daleki świat mogłaby skończyć się już po paru dniach. Błyskawicznie chwycił za kaftan na piersiach stojącego bliżej rabusia, uniósł go w górę i rzucił do przydrożnego rowu. Zanim drugi rozbójnik zdążył wyrwać z twardej pochwy swój krótki miecz, spotkał go ten sam los - i on też poleciał do płytkiej wody. Antonius skoczył na siodło jednego z koni, a drugiego popędził przed sobą. W najbliższej wsi zameldował strażnikom o napadzie, przekazał im dwa zabrane rozbójnikom konie i wesoło pomaszerował dalej. Antonius mało pisze o urokach okolic, przez które przechodził. Zresztą nie było mu to w głowie, bo blisko Genui padł ofiarą drugiego napadu. Tym razem zaatakowało go i pobiło pałkami czterech silnych opryszków, którzy w ustronnym miejscu na górskiej drodze wypadli na niego z gęstych krzaków. Kiedy Antonius zobaczył w ich rękach także błyskające noże, padł udając nieprzytomnego. Obrabowano go do koszuli, rabusie zabrali mu nawet buty. W ten sposób przepadł jego skromny skarb w złocie. Rozbójnicy zostawili pokrwawionego wędrowca, leżącego na skraju drogi. Miał na sobie tylko koszulę i spodnie. Boso i bez grosza przy duszy dowlókł się do portowej Genui, gdzie, jak wiedział, znajdował się dom jego zakonu. Tam wyleczono go i znów odziano. Antonius tak pisał o swej dalszej podróży. "Przez Morze Śródziemne przepłynęliśmy bez rozbicia okrętu. 11 września 1689, minąwszy szczęśliwie Słupy Herkulesa, dotarłem do Kadyksu. Na odpłynięcie statku do Ameryki czekałem razem z moimi towarzyszami w klasztorze w Sewilii. Trwało to dłużej niż rok". Dziś tak długi okres oczekiwania wydaje się nam trudny do zrozumienia. Wyjaśnia to panująca w tamtych czasach sytuacja: statki udające się do Ameryki Południowej mogły płynąć tylko w konwojach, ponieważ morze wokół wybrzeży Afryki roiło się od okrętów pirackich. Pod koniec XVII wieku hiszpańscy żeglarze płynący do południowej Ameryki musieli korzystać z osłony okrętów wojennych uzbrojonych w działa. Hiszpańscy jezuici gościnnie i przyjaźnie przyjęli Antoniusa Seppa i jego nowego przyjaciela, ojca Antona Bóhma z Ambergu w Bawarii, który także przybył do Sewilli z Genui. Tu trzeba było nauczyć się znaczenia słowa paciencia. Cierpliwość miała stać się dla Antoniusa jedną z cnót najważniejszych w całym jego późniejszym życiu. Misjonarz miał teraz dość możliwości, żeby pożytecznie wykorzystać okres czekania. Pogłębiał swoją znajomość hiszpańskiego. Zaczął się także uczyć języka Indian Guarani. Gramatykę tego nigdy wcześniej nie zapisanego języka zostawił jeden z dawniejszych misjonarzy. Jak dalekie, jak o całe światy odległe wydawało się wtedy Antoniusowi życie ludzi, którzy mieli zostać pozyskani dla chrześcijaństwa i dla chrześcijańskiej kultury. W wielkim zakonnym hospicjum Antonius uczył się pielęgnowania chorych i leczenia rannych. W warsztatach przyszli misjonarze musieli stać się znowu uczniami: wprowadzano ich w umiejętności niezbędne przy budowie domów mieszkalnych, a nawet kościoła. Każdy misjonarz uczył się, jak samemu projektować zakładanie i rozbudowę nowych osiedli wiejskich, czyli "redukcji". Wszystkie te osady były budowane według jednego schematu. Jako centrum osiedla powstawał obszerny, kwadratowy plac, na którego czterech bokach miały zostać zbudowane: kościół, plebania ze szkołą, szpital i budynek mieszczący najważniejsze warsztaty. Od placu wychodziły na cztery strony świata proste jak drut ulice. Wzdłuż nich miały stanąć lepianki Indian - każdej rodzinie przydzielano krytą strzechą chatę z gliny i ogród warzywny. Dalej ciągnęła się rozległa, wykarczowana płaszczyzna, która miała stanowić rezerwę na przyszłe stopniowe rozbudowanie redukcji, w miarę jak indiańskie młode pary będą zakładały nowe rodziny. Misjonarze woleli tworzyć nowe redukcje na otwartych stepach niż w gęstym, dziewiczym lesie. Tu ziemia była zawsze sucha, a żeby na stałe osiedlić koczujących Indian, niezbędne były nadające się do uprawy grunty. Dla zaorania i przygotowania do pierwszego siewu twardej, ubitej, stepowej ziemi trzeba było mocnych pługów, zaprzężonych w cztery do ośmiu wołów. Za ogrodzoną rolą miały ciągnąć się pastwiska dla tysięcy sztuk bydła. Dopiero jednak studia nad wymiarem sprawiedliwości w świetle zastosowania wobec przyszłych mieszkańców indiańskich osad uświadomiły Antoniusowi cały rozmiar zadań, jakie go czekały. Każdy misjonarz pozostawał w wielkiej redukcji sam i sam musiał wymierzać mieszkańcom sprawiedliwość w sprawach mniejszej wagi. A sprawiedliwość winna była stanowić fundament misyjnej budowli - obok miłości do podopiecznych, stanowiącej przykazanie naczelne. Ręka "ojca" redukcji miała kierować także działalnością gospodarczą. Już w Sewilli przyszli misjonarze uczyli się uprawy i zbioru kukurydzy, jęczmienia, manioki i yerby. Zaznajamiano ich ze sposobami suszenia, z młócką i mieleniem ziarna. Indianie, którzy tysiące lat żyli z dnia na dzień, nie umieli robić zapasów - "ojcowie" redukcji musieli więc zatroszczyć się o przygotowania zapasów na wypadek suszy albo powodzi, które często nawiedzały ogromne obszary. Wszystko to na razie było tylko teorią i przedmiotem nauki, ale Antonius czuł, że wkracza coraz głębiej w nową i zupełnie inną rzeczywistość. Teraz czekała ona na niego za horyzontami, których nie mógł zmierzyć. 3. Wielka podróż przez Atlantyk Dokładnie w tym czasie, kiedy redukcje w południowej Ameryce znajdowały się w opisanym tu stanie rozwoju, ojciec Antonius Sepp już od przeszło roku oczekiwał w Sewilli na zaokrętowanie się na wielką podróż przez Atlantyk. Dopiero w 16 miesięcy po przybyciu misjonarza z Tyrolu zjawił się w Sewilli konny posłaniec z Kadyksu. Przyniósł wiadomość, że w tamtejszym porcie oczekuje żaglowiec "Almirante", gotowy do podróży do Ameryki Południowej. Został on przydzielony do konwoju statków, które miały popłynąć prosto do portu Buenos Aires. W Sewilli przed wielką podróżą zaczęło się porządkowanie i pakowanie najważniejszych bagaży. Pisano ostatnie listy do bliskich w kraju i do centrali zakonu w Rzymie. Nikt nie mógł przewidzieć, jak będzie później wyglądała łączność przez wielką wodę z Europą. Wiadome było, że czasem upływa więcej niż rok, zanim znów odejdzie poczta za Atlantyk. List do ojca czy matki w kraju mógł do nich nigdy nie dotrzeć. Ojciec Antonius opisał w swym dzienniku odjazd z Europy i w ten sposób uwiecznił go dla nas, współczesnych: "Dłużej niż rok czekaliśmy w Sewilli na odpłynięcie statków. Wreszcie 17 stycznia 1691 roku nabraliśmy wiatru w żagle, by dać się ponieść na wielki Ocean Atlantycki. Było to dokładnie w dzień św. Antoniego opata. Było nas 44 misjonarzy bardzo różnych nacji. Hiszpanie, Włosi, Sycylijczycy, Sardyńczycy, Genueńczycy, Rzymianie, ale także Holendrzy, Czesi, Austriacy, wśród których i ja, Tyrolczyk, a jeszcze i mój wierny przyjaciel i towarzysz Anton Bóhm z Ambergu w Bawarii. Wszystkich ożywiał zapał, każący nieść duchowe posłannictwo do dzikich ludów. Słyszeliśmy już dużo o Indianach Guarani i Jarosach, którzy żyć musieli w biedzie i w zagrożeniu ze strony portugalskich łowców niewolników. Byli może wśród nas i tacy, którym tam, za morzem, przeznaczony był krzyż męczeństwa. Nasze trzy wielkie okręty były dobrze zaopatrzone w amunicję wojenną. Każdy miał na pokładzie wielką ilość armat. Największy nazywał się "Capitenao" i dowodził nim Don Antonio Retana. "Almirante" podlegał kapitanowi Gonzalesowi. Najmniejszym okrętem "Pinke" dowodził także Hiszpan. Na "Almirante" miejsce prócz nas, misjonarzy, znaleźli także trzej nowi gubernatorzy Buenos Aires, Asuncion i Chile, a wraz z nimi ich żony i dzieci. Oprócz nich zapełniali okręt kupcy, służący, rzemieślnicy, czarni niewolnicy, a ponadto rozmaity motłoch i zbieranina nicponiów, obiecujących sobie próżniacze, złote życie. Jako załoga było na okręcie stu majtków i dwustu żołnierzy". Z tego dokładnego wyliczenia można wnioskować, jakiego rodzaju ludzie płynęli wówczas za morze do amerykańskich kolonii: obok wyższych urzędników, kupców, żołnierzy i misjonarzy także cała chmara awanturników. Podczas gdy część pasażerów dążyła do określonego w czasie celu, inni żegnali się z Europą na zawsze, bo byli żądni nowych przeżyć i bogactwa. Kiedy "Almirante" z zacisznej redy wypłynął na granatowe fale Atlantyku, tratił na ostry zimowy wiatr. Wydął on potężne żagle okrętu i wśród zapadających ciemności stara, znajoma Europa zniknęła za horyzontem. Ostatnia więź została zerwana. Zamknęła się dla Antoniusa Seppa ostatnia droga odwrotu od decyzji, która odmieniła jego życie. Podróż morska przed dwustu czy trzystu laty była uciążliwa i męcząca. Kabiny na "Alrnirante" różniły się od siebie bardzo. Trzej gubernatorzy zabrali ze sobą całą swoją służbę. Młodzi misjonarze podróżowali ubogo i w sposób najtańszy. Czasu podróży żaglowcem nigdy nie dało się dokładnie obliczyć. Z powodu niebezpieczeństwa grożącego ze strony piratów trasy często zmieniano. Sztormy zapędzały nierzadko statki na dalekie wody, a cisza morska, występująca między zwrotnikami, mogła wydać je na pastwę morskich prądów i znieść z kursu. Najkrótszy rejs z Kadyksu do Buenos Aires trwał wtedy siedemdziesiąt do osiemdziesięciu dni. Niektóre żaglowce były jednak w drodze znacznie dłużej niż sto dni, a niejeden nigdy nie dopłynął do portu przeznaczenia. Przed setkami lat oceany były pustyniami większymi i bardziej niebezpiecznymi niż olbrzymi ich pas na stałym lądzie. Już choćby z powodu długotrwałej podróży i wielkiego ryzyka koszty przejazdu musiały być bardzo wysokie. Wysłanie z Europy do Ameryki Południowej jednego misjonarza z jego najbardziej niezbędnym ekwipunkiem kosztowało zakon 2000 talarów. Za przejazd na ciasnym międzypokładzie, bez własnej kabiny, trzeba było zapłacić 700 austriackich guldenów. Dla porównania: około 1700 roku dobra, mleczna krowa kosztowała 10 do 20 guldenów, a więc najtańszy przejazd statkiem do południowej Ameryki stanowił równowartość ceny około 50 krów. W dodatku bydło w porównaniu z innymi towarami było wtedy nieproporcjonalnie tanie. Dlatego ubożsi pasażerowie starali się nająć na okres podróży jako chłopcy okrętowi, kucharze czy służący. Podczas długiej podróży najtrudniejsze było wyżywienie wielu setek ludzi. Każdy przewożony artykuł żywnościowy zajmował przestrzeń w ładowni, a ta była ograniczona. Także i te doświadczenia zawierzył ojciec Antonius swemu dziennikowi: "Kabiny przydzielone misjonarzom były tak małe i wąskie, że nie można było w nich ani stać, ani chodzić i nawet trudno było w nich się położyć: miały 5 stóp długości i 3 stopy szerokości (stopa=33 cm). Mój towarzysz, Adam Bohm, który był wielkim chłopiskiem, nie mógł w nocy wyprostować nóg. Wprawdzie znaleźli się podróżni, którzy byli nie tak wysokiego wzrostu i którzy byli gotowi z nim się zamienić, ale on w żaden sposób nie chciał się rozdzielić ze mną. Okienka okrętowe były tak maleńkie, że promień słońca rzadko docierał do kabiny. Przeważnie musiały pozostawać zamknięte, aby szalejące fale nie przedostawały się przez nie do wnętrza okrętu. W dolnych pomieszczeniach okrętu panował nieznośny zaduch i smród, ponieważ były tam kloaki, do których spływały wszelkie nieczystości. Od czasu do czasu zamykano je szczelnie, a potem otwierano od strony morza. Setki, ale to setki szczurów, wielkich jak koty zagnieździły się i mnożyły pomiędzy drewnianymi podwójnymi ścianami okrętu. Zrobiły się tak zuchwałe i dzikie, że rzucały się na człowieka, kiedy spotykało się je w ciemnych przejściach. Można sobie łatwo wyobrazić, że 600 przewożonych kur, 280 owiec i 150 świń nie roztaczało na okręcie zapachu róż i perfum. Na okręcie było wiele beczek z solonym mięsem, zakonserwowanym rok temu albo dawniej. Tylko gryzący smak soli tłumił nieco gnilną woń tego mięsa. Chleb, który wieźliśmy, też był upieczony przed miesiącami i wkrótce stwardniał na kamień. Pod wpływem morskiej wilgoci zalęgły się w nim robaki. Mięsem, które nie nadawało się zupełnie dla ludzi, karmiono kury i świnie i dlatego codziennie padało po kilka zwierząt. Wyrzucano je do morza, na żer dla strasznych rekinów. Woda przewożona w beczkach smakowała wkrótce jak z rynsztoka. Pierwszy deszcz podczas tej podróży wydał nam się błogosławieństwem. Każdy łapał wodę do kapelusza i pił ją chciwie jak najsłodsze wino. Zanim skończę pisać o plagach okrętowych, muszę wymienić jeszcze pluskwy, pchły i wielkie żołnierskie wszy, które też wyruszyły z nami w podróż morską przez Atlantyk do Ameryki. Kiedy tylko ocean był spokojny, uciekałem z mojej rozgrzanej i cuchnącej kabinki na pokład i przesypiałem całą noc na poduszce ze zwiniętego twardego żagla. W dzień przesiadywałem na zwoju lin i łatałem moją dziurawą sutannę. A kiedy z nieba lała się woda, prałem moją przepoconą płócienną koszulę". W pięćdziesiątym dniu żeglugi, po wielu sztormach, wielu tropikalnych ulewach i dniach ciszy morskiej "Almirante" zbliżył się do wybrzeży Brazylii. Żaglowiec odwiedzały kolorowe, nie znane ptaki. Większość pasażerów dopiero teraz przestała bać się napadu piratów. Marynarze opowiadali przecież o nich tyle okropnych historii. Antonius Sepp siedział ze swym towarzyszem Adamem Bóhmem na linach w kącie pokładu. Dzielili się wspomnieniami z oddalającej się Europy. Rodzina Bóhma pochodziła z drobnej szlachty. On też studiował teologię w Wiedniu i zanim wyruszył na daleką misję, był świeckim księdzem. W Wiedniu przeżył oblężenie miasta przez Turków. Teraz opowiadał: "Sześć lat temu jako żołnierz pospolitego ruszenia zasypywałem dziury w walących się szańcach i dźwigałem ciężkie kamienie, by zatkać luki w murach wysadzonych w powietrze przez Turków. Był to rok 1683 i Turcy zewsząd obiegli cesarską stolicę. Czy możesz sobie wyobrazić, co by to było, gdyby muzułmański półksiężyc zdobił dziś wieżę katedry św. Szczepana? To w tamtym roku postanowiłem wyruszyć do południowej Ameryki jako misjonarz". Długa podróż morska stopniowo łączyła w jedną rodzinę wszystkich tak bardzo różniących się pasażerów. Początkowo w dzienniku pilnie prowadzonym przez ojca Antoniusa obok codziennych danych o pogodzie i o rozmowach z towarzyszami podróży pojawiały się jeszcze wspomnienia ojczyzny. Były one dla niego jak matczyne arterie, zanim nie nauczył się czerpać duchowego pokarmu ze swego nowego bytowania. Ale te arterie kurczyły się coraz bardziej. Czasem Antonius miał wrażenie, jakby rozdwoił się i siedział naprzeciwko dawnego Antoniusa, tamtego, którym był w Europie. Kiedyś odezwał się do tamtego dawnego: "Czy też udźwigniesz to, co sobie nałożyłeś?" Wobec wątpliwości i przygnębienia, które nim owładnęły, nie mógł zamykać się w sobie. Potrzebował jakiejś aktywności, kontaktu z ludźmi. Któregoś dnia zapisał w dzienniku: "Dzisiaj wieczorem zaprosiłem marynarzy, żołnierzy, kuchcików, niewolników i Murzynów na kazanie. Moją amboną na pokładzie był zwinięty krąg liny okrętowej. Słuchacze siedzieli wokół mnie na pokładzie, inni wspięli się na reje. Materiału do kazania dostarczył mi żywot św. Benedykta. Wyłożyłem jego naukę: Ora et labora - módl się i pracuj. Po zakończeniu kazania nawiązała się przyjazna rozmowa. Opowiadałem o zbudowanym na wysokiej, pionowej skale klasztorze Saben w południowym Tyrolu. W nim odbywałem moje ostatnie ćwiczenia duchowe przed odjazdem do Ameryki Południowej. Czcigodna przeorysza ofiarowała się, że będzie modlić się za mnie codziennie przez cały czas, kiedy będę na niepewnym oceanie. Do dziś czuję, że chronią mnie te modlitwy. Opowiadałem o tym wszystkim w języku hiszpańskim. Mimo że brakowało mi właściwych słów i musiałem pomagać sobie jakimiś wyrazami bliskoznacznymi, załoga przysłuchiwała się równie chętnie, jak słuchałaby Hiszpana. Siedzieli wokół mnie do późnej nocy". Po prawie trzystu latach dzienniki Antoniusa Seppa przemawiają do nas tak bezpośrednio i świeżo, jakby zostały spisane wczoraj. Suche daty i fakty nigdy nie mogą odtworzyć minionych wydarzeń z taką bezpośredniością, jak to czynią zapisywane na żywo notatki dziennika. Należy tylko przedzierać się przez barokową powódź obrazów, którą we współczesnym opracowaniu należało eliminować. Spoza wesołych i rubasznych opisów już z pierwszych lat podróży Antoniusa wyłania się głęboki, mistyczny fundament wiary misjonarza, czerpiącego z niej swą siłę. A potem, następne strony dziennika znów wydają się poświęcone całkowicie sprawom powszednim. Kiedy po tygodniowej podróży wzdłuż amerykańskiego wybrzeża okręt przepłynął szerokie na 80 mil ujście La Platy, do swego celu, Buenos Aires, miał już tylko jeden dzień i jedną noc drogi. Tak Antonius Sepp opisuje przygotowania do lądowania: "4 kwietnia znajdowaliśmy się w odległości tylko 20 mil od Buenos Aires. Za niskim brzegiem jeszcze nie mogliśmy rozpoznać naszego celu podróży. Marynarze czyścili i skrobali pokłady, zatykali na masztach flagi, zawieszali wzdłuż relingu czerwone chustki, odsłaniali zakryte dotąd armaty, żeby każdy mógł je zobaczyć. Panowie gubernatorzy, żeglarze i kupcy, nawet kuchcikowie i Murzyni przywdziali nowe ubrania. Wszystko okryło się pełną galą, nikt nie chciał wypaść gorzej niż inni. Wspaniały był widok okrętu z jego pełnym uzbrojeniem, podniesionymi banderami wojennymi i całym oflagowaniem. Tak wystrojeni, pod pełnymi żaglami, pędzeni świeżym wiatrem od Atlantyku płynęliśmy do Buenos Aires. Tylko my, ubodzy zakonnicy, występowaliśmy w jedynej posiadanej liberii, w barwie munduru kapitana naszego zakonu - Ignacego. Mieliśmy na sobie stare, znoszone, czarne sutanny. Mój strój zakonny, a jeszcze bardziej strój mego towarzysza Adama Bóhma, był po roku nieprzerwanego noszenia tak złachmaniony i obdarty, że prawie nie było już w nim dość nitek, które dałoby się pocerować. Ale wszystko to i o wiele więcej jeszcze pragnąłem znosić dla miłości Pana naszego Jezusa Chrystusa. Albowiem sługa nie powinien wywyższać się nad pana". Następnego ranka Buenos Aires wynurzyło się przed "Almirante". Przed Antoniusem rozpościerał się kraj, który od tej godziny aż do ostatniego dnia życia miał być jego losem i jego zadaniem. Żółtawobrunatny, nieprzejrzanie szeroki nurt Rio de La Plata wypełniał od północy i na zachodzie cały horyzont. Srebrna Rzeka zbierała wody wszystkich rzek, nad którymi zostały założone redukcje. W obliczu takiej bezbrzeżności miało się wrażenie, że płynie się nie po rzece, lecz po oceanie. Dopiero kiedy Antonius rozklekotanym pomostem wkroczył na ląd, odczuł całą realność tego, na co się zdecydował. Przeżegnał się nieznacznie: "Wezwałeś mnie, Panie! Oto jestem!" 4. W górę rzeki Urugwaj Buenos Aires było dla ojca Antoniusa ostatnią stacją przed krokiem w nieznane. Objaśnienia, jakie uzyskał w Sewilli, mogły mu dać tylko słabe pojęcie o tym, co go czekało. To, co nowy misjonarz wiedział o redukcjach, sprowadzało się do stwierdzenia, że Towarzystwo Jezusowe powołało je w celu dostosowania się do panujących w tym kraju warunków geograficznych i społecznych. Jednym z istotnym zadań było utrzymywanie nawróconych Indian jak najdalej od złego przykładu dawanego przez białych kolonizatorów. Stąd brało się prawie całkowite zamykanie się we własnych osiedlach, położonych możliwie daleko od miast i siedzib Hiszpanów. Drugim wielkim zadaniem było przygotowanie koczujących Indian do dokonania wielkiego skoku: od szczebla rozwojowego w postaci myślistwa i zbieractwa - do kultury rolniczej. U ludów europejskich przeobrażenie to dokonało się na przełomie młodszej epoki kamiennej i epoki brązu i prawdopodobnie zajęło tysiące lat, Indianie natomiast mieli osiągnąć tę przemianę kulturową w obrębie jednej generacji. Było to możliwe - o ile w ogóle było możliwe - tylko pod patriarchalnymi rządami ludzi, którzy całkowicie i zupełnie będą dzielić życie Indian. Ludzie tacy musieli nie tylko "zstąpić" do poziomu tych, których im powierzono; musieli także pozostawać z nimi do końca swych dni. Pozyskanie Indian dla religii, o ile miało się ono dokonać, mogło następować tylko na nowym cywilizacyjnym fundamencie życia osiadłego. Na kursie przygotowawczym w Sewilli, wytyczając misjonarzom ich zadania, udzielano im również szeregu wskazań praktycznych, aby potem, zdani całkowicie na siebie, umieli zarządzać wspólnotami złożonymi z trzech do pięciu tysięcy ludzi. W konwencie jezuickim w Buenos Aires kursu tego nie kontynuowano. Ba, prowincjał kolegium, który przeżył ponad trzydzieści lat wśród Indian Chiriguanów daleko na północy, w Grań Chaco, mawiał nieraz: "Musicie zapomnieć o wszystkim, czego was uczono w kolegium w Sewilli. Musicie nauczyć się zaczynać w redukcji całkiem od nowa, jak gdybyście nie umieli nic. Dopiero to da wam zdolność przystosowania się do wszelkich nowych warunków". Siwowłosy prowincjał nie miał jednego policzka. Podczas napadu dzikiego szczepu indiańskiego trafiła go w twarz zatruta strzała i znachor z plemienia Chiriguanów, aby uratować mu życie, natychmiast wyciął z policzka część ciała, które uległo zatruciu. Kiedy starzec uśmiechał się, wyglądało to tak, jakby szczerzył zęby swej odsłoniętej górnej szczęki. Na ten widok i po usłyszeniu tej historii Antoniusa przebiegł zimny dreszcz. Obraz dziecinnie przymilnych Indian, traktujących misjonarza jak ojca, naraz zabarwił się grozą. Ale Antonius przebywał w kolegium nie po to, żeby zastanawiać się, co go może spotkać w przyszłości. Ojciec prowincjał witając czterdziestu jezuitów powiedział im: "Macie tylko wypocząć po trudach czterech miesięcy morskiej podróży. Studia są za wami - przed wami jest prawdziwe życie". Antonius także i tu oczywiście nie zaniedbywał swojego dziennika. Zapisał w nim: "Prowincja Buenos Aires jest większa niż w Europie Niemcy, Holandia i Francja razem wzięte. Są to płaskie pampasy, ciągnące się ponad 500 mil na zachód, aż do Cordoby u podnóża Andów. Na całym tym obszarze nie znajdzie się ani jednego drzewa. Piękna trawa stanowi wspaniałe pastwiska. Tylko bardzo rzadko można spotkać jakąś wieś, dom albo pasterski szałas. Za to pampasy te wypełniają tysiące, co ja mówię, całe setki tysięcy bydła, krów, cieląt, byków, a także koni. Na bezkresnych pampasach żyją one bezpańsko. Należą do pierwszego jeźdźca, który zechce zwierzę złapać, zarzuci mu uzdę na szyję i potrafi je odprowadzić". Ojciec Antonius zajął się też od razu duszpasterstwem. Zaciekawiony chodził po wąskich uliczkach, obok małych warsztatów rzemieślników, garbarzy siodlarzy, krawców i szewców. Były to wąskie, ciemne nory. Miasto nie mogło się rozszerzać, w miarę jak jego zaludnienie rosło. Wzniesione przed dziesiątkami lat ziemne wały z palisadą na szczycie zamykały, jak na dziedzińcu więziennym, około dziesięciu tysięcy coraz bardziej stłoczonych ludzi. Od czasu do czasu wciąż jeszcze pojawiały się gromady Pehuenchenów, liczące nawet ponad tysiąc ludzi, i biada tym, którzy wtedy nie zdołali na czas schronić się za wałami miasta. Byli bezlitośnie mordowani albo uprowadzani. Ta niepewność jutra powodowała, że na olbrzymich przestrzeniach pampasów nie mogły się rozwijać większe miasta. Ojciec Antonius zrozumiał teraz konieczność posiadania przez miasto silnej załogi wojskowej. Oglądał zniechęcone twarze żołnierzy, którzy dostawali niewielki żołd i wałęsali się leniwie po ulicach. Było to jedną z przyczyn moralnego upadku mieszkańców - co piąty dom był tu domem publicznym. Wkrótce Antonius nie mógł się już doczekać, kiedy wreszcie wyjedzie z "Miasta Dobrego Powietrza", które witał z taką radością po przybyciu statku. Znowu wiedział trochę więcej o olbrzymiej Ameryce. Pewne przeżycie ukazało mu całą przepaść pomiędzy hiszpańskimi panami a indiańskimi poddanymi i czarnymi niewolnikami. Murzynów w ostatnich dziesięcioleciach sprowadzano coraz więcej, odkąd zaczęła spadać liczba Indian, których jeszcze udawało się "zdobywać" łowcom niewolników podczas ich polowań na ludzi. O przeżyciu doznanym w figowym gaju za klasztorem ojciec Antonius tak pisał w swoim dzienniku: "Spoza figowych drzewek rosnących za klasztorem wyszedł murzyński chłopiec. Wspiął się na niskie drzewko i nazrywał z niego owoców. Dziwił się, że figi podane czarną, niewolniczą dłonią tak mi smakowały. Chciałem Murzynkowi coś za to dać, ale w kieszeniach nie znalazłem nic oprócz małego krzyżyka z Hiszpanii. Wręczyłem go chłopcu w podzięce za figi. Ale ku mojemu zdumieniu chłopiec nie chciał go przyjąć. Uważał, że to o wiele, wiele za dużo. Żaden z hiszpańskich zakonników nic by mu za to nie dał. Roześmiałem się i powiedziałem Murzynkowi, że właśnie hiszpańscy zakonnicy są tak ubodzy, że nie mogliby podarować mu nawet krzyżyka. I powiedziałem jeszcze: "Niech ci Bóg wynagrodzi twoją życzliwą pomoc". Murzyn pocałował mnie w rękę mówiąc, że jeszcze nigdy w życiu nie spotkał białego pana, który tak przyjaźnie odnosiłby się do biednego niewolnika: "Ojcze, będę ci przynosił figi, kiedy tylko będziesz chciał i ile będziesz chciał". Ten Murzyn był poddanym, którego kolegium kupiło na rynku niewolniczym. Dobrze wiadomo, jak biedni niewolnicy bywają traktowani i jak są często dręczeni. Moje dobre, proste słowa wydały mu się słodsze niż figi całego figowego gaju". "Słodsza niż figi" wydała się też mieszkańcom Buenos Aires muzyka, z którą Antonius wystąpił na placu razem ze swym przyjacielem Adamem Bóhmem. Kiedyś w Augsburgu nabył on trąbę, a w Genui dwa flety. Antonius, Bóhm i jeszcze jeden zakonnik utworzyli trio i dali koncert na placu przed kolegium. Ludzie.....byli do tego stopnia oczarowani muzyką, że nie mogli usiedzieć na miejscu i zbiegali się ze wszystkich stron, aby także zobaczyć to, co usłyszeli z dala. Wkrótce wielki plac był pełen ludzi. Kiedy zakończyliśmy nasz mały koncert, wciąż nas molestowano, żebyśmy zagrali jeszcze jeden kawałek. Przyszedł nawet prefekt miasta i prosił nas, abyśmy grali na placu codziennie dopóki jeszcze będziemy pozostawać w Buenos Aires". Ale po miesiącu pobyt w Buenos Aires dobiegł końca. Czterdziestu młodych misjonarzy rozdzielono między miejscowości, w których mieli działać. Jezuici, którzy przybyli z Hiszpanii, byli przeważnie jeszcze nowicjuszami i mieli najpierw dokończyć swoje studia filozoficzne albo teologiczne w kolegium w Cordobie. Natomiast ojców cudzoziemskich "wszystkich już dojrzałych mężów, wśród których byli i tacy, co mieli siwe włosy", wysłał ojciec prowincjał do ludów indiańskich nad rzekami Parana i Urugwaj. A oto jak odbywała się podróż rzeką. Już jakiś czas temu sprowadzono z północy setkę Indian-chrześcijan. Przybyli oni na wielkich na pół łodziach, na pół tratwach. Dwa pnie o długości dwudziestu metrów i przekroju jednego metra połączono poprzecznym rusztem z drągów, grubszych niż ramię, utrzymującym ciężkie pnie w odległości około trzech metrów od siebie. Na tej suchej, wystającej nad powierzchnię wody, trwałej podłodze zbudowano z trzciny i ze słomy małe chatki, w których mieli mieszkać misjonarze. Drzwi i okna tych chatek były sporządzone z cienkiej, garbowanej skóry wołowej. Antonius pisze o tym obrazowo: "W takiej słomianej chatce misjonarz mógł w ciszy rozmawiać z Bogiem. Mógł przeprowadzać na tratwie wszystkie ćwiczenia duchowe, mógł pisać, jeść i spać zupełnie tak, jakby mieszkał na suchym lądzie w swoim kolegium. Indianie umieją wiosłować tak ostrożnie pod ledwie wyczuwalny prąd, że zakonnik w swojej chatce prawie nie rozróżnia, czy tratwa porusza się, czy też stoi. Nie słyszy uderzeń wioseł, woda nie szemrze, niewymownie szeroki nurt bardziej stoi niż płynie. Indianie, nawet kiedy wiosłują, prawie cały dzień nie odzywają się do siebie. A wszystko to dzieje się po to, żeby nie przeszkadzać zakonnikowi w jego ćwiczeniach duchowych i modlitwach". 1 maja 1691 roku ojciec Antonius wraz z Adamem Bóhmem wstąpili na tratwę-łódż, by wyruszyć w swą długą podróż. Było to w odległości czterech godzin drogi od Buenos Aires. Ojciec prowincjał nie chciał, żeby chrześcijańscy Indianie mogli się zetknąć z miastem i jego mieszkańcami. Obawiał się, że ten i ów mógłby wyłamać się i nie wrócić na tratwę. Ale jeszcze bardziej obawiał się, żeby pobożni, prostoduszni Indianie przyglądając się brudom życia, szczególnie żołnierstwa, nie zmienili swoich wyobrażeń o białych. Odpłynęli natychmiast, a Antonius znów opisał wszystko, co podczas podróży bystro zaobserwował. Ojciec prowincjał sprowadził z północy Indianina, który umiał trochę po hiszpańsku. Tak więc zakonnicy mogli porozumiewać się z wioślarzami i zatrzymywać się przy brzegu, kiedy chcieli. Żyli teraz w nowym otoczeniu, sami wśród Indian. Antonius w swym Itinerarium pisał o ogromnej ciszy i spokoju, jakie otoczyły podróżników. Dni ciągnęły się w sposób niepojęty i każde wymawiane słowo nabierało nowej zupełnie wagi. Całą tę wielką podróż tratwą w górę rzeki La Plata nazwał najskuteczniejszym ćwiczeniem duchowym, jakie odbył w swoim życiu. Ósmego dnia podróży dotarli do ujścia rzeki Urugwaj. Także i ta potężna rzeka była tu gładka jak jezioro, a Indianie wiosłowali i popychali żerdziami łódź tak bezgłośnie i rytmicznie, że spokojnie można było golić się i strzyc brodę, bez obawy zacięcia się w policzek. Antonius znalazł czas, by tyle razy powtarzać sobie "regulamin domowy" redukcji, którą miał pokierować po krótkim okresie wprowadzenia, aż nauczył się go na pamięć: "W redukcji panuje wolność dzieci Bożych. Od chwili kiedy Indianin przyjmuje dobrowolnie chrzest, zostaje na zawsze przyjęty do redukcji. Nigdy jednak, nawet przed chrztem, nie jest niewolnikiem ani pańszczyźnianym poddanym. Kto po chrzcie pozostaje w redukcji, korzysta z praw każdego wolnego chrześcijanina. Kto jednak przed tym wraca z powrotem do dżungli, tego się w redukcji nie zatrzymuje". Niekiedy tratwy przepływały tuż koło brzegu. Antonius mógł wtedy rozpoznać żółte wiązki owoców palm, połyskujące ciemnozielone laury i podziwiać dzikie drzewa cytrynowe, pełne zwisających zielonych owoców. Ilekroć tratwa przybijała do brzegu albo do ławicy piaskowej, Indianie znosili dla nowych "ojców" całe stosy owoców. Wielu owoców zakonnicy nie znali nawet z nazwy. Ale wiedzieli, że wszystko to, co podają im Indianie, jest jadalne i nietrujące. Indianie po mistrzowsku umieli łowić ryby. Nacierali sobie dłoń silnie pachnącym sokiem pewnych rozgniecionych liści i zanurzali ją do mętnożółtej, zupełnie nieprzejrzystej wody. Często w jednej chwili Indianin zamykał złożoną w czaszę dłoń, by potem wyciągnąć z wody srebrnołuską, trzepoczącą się rybę. Kiedy rano słońce odbijało się na powierzchni rzeki, zaczynała się ona marszczyć, pienić i gromady ryb wyskakiwały z źółto-brunatnego nurtu, jakby chciały nacieszyć się słońcem. Już tylko dwieście mil dzieliło ich od celu podróży. Adam Bóhm rozłożył na kolanach wydrukowaną w Hiszpanii wielką mapę redukcji, którą niemiecki jezuita, ojciec Scherer, wykreślił po dwudziestu latach pracy w misjach: "Dwadzieścia sześć indiańskich plemion żyje nad rzekami Urugwaj i Parana. W rejonie redukcji rzeka Urugwaj jest dwa razy szersza niż Dunaj pod Wiedniem. Wiele redukcji nosi nazwiska swych założycieli, inne wzięły swe nazwy od wielkich zakonników". "A czy można zmienić nazwę redukcji?" - przerwał Antonius przyjacielowi. Adam Bóhm poważnie zaprzeczył: "Nic takiego na mapie nie zanotowano. Jeśli chcesz wprowadzić swoje nazwisko do historii naszego zakonu w Paragwaju, to musisz sam założyć nową redukcję". Antonius zapisał wtedy w swoim dzienniku: "Niewiele lat po naszej śmierci także nasze nazwiska będą wymazane z tej ziemi. Kto tak jak my dwaj, Adam Bóhm i ja, wyorze na ziemskiej roli tylko skromną bruzdę, tego nazwisko wiatr czasu wkrótce rozwieje. W pamięci świata pozostają tylko nazwiska możnych, wielkich burzycieli, ale także i rewolucjonistów dobra". Znów płynęli pięć dni nie spotykając na brzegu ani jednej osady. Indianin, który umiał trochę po hiszpańsku, wyjaśniał: "Indianie nie zakładają swych osad blisko brzegu. Dawniej, kiedy surowo przestrzegano servicio personal, pańszczyzny na rzecz białych, hiszpańscy żołnierze pływali w górę rzeki i z każdej wsi zabierali zdolnych do pracy mężczyzn". "A jak długo musieli oni pracować w stancjach Hiszpanów?" - chciał wiedzieć Adam. Indianin podniósł cztery palce: "Tyle miesięcy w roku wynosiła przepisana praca na rzecz białych. Potem jedni Indianie wracali, inni nie wracali nigdy". Teraz misjonarze zrozumieli, dlaczego brzegi rzeki były tak wyludnione. Pragnęli także dowiedzieć się, od którego miejsca brzegi są zamieszkane: "Powyżej katarakt na wielkiej rzece, których nie mogły przepłynąć ciężkie łodzie żołnierzy. Tam zacznie się kraj redukcji -tam żołnierzom nie wolno docierać. Sam król im tego zabronił". Ale jeszcze wcześniej pokazali się na brzegu "dzicy" Indianie, którzy żyli poza terenem redukcji. Antonius poświęcił spotkaniu z nimi barwny opis: "20 kwietnia wielka gromada dzikich Indian odwiedziła o zachodzie słońca nasz statek. Wysłaliśmy do nich tłumacza, żeby zapytał, czego sobie życzą. Odpowiedzieli mu natychmiast, że przyszli w celach pokojowych i chcieliby sprzedać nam kilka koni. Wtedy przybiliśmy do brzegu i przez naszego tłumacza przyjaźnie pozdrowiliśmy każdego z Indian. Na nasze pytanie, czego żądają za konia, jeden chciał igieł, inny spinek, jeszcze inny noży, ten trochę tytoniu, tamten haczyka do wędki. Po takiej korzystnej ofercie kupiłem dwadzieścia pięknych, zdrowych koni, już ujeżdżonych do jazdy wierzchem i do dźwigania juków. Każdy Indianin otrzymał to, czego sobie życzył. W sumie to, co dałem Indianom, było warte nie więcej niż jeden niemiecki, talar. Dzicy Indianie gwizdali i krzyczeli z radości. Nie mogli się dość nadziękować i rozstaliśmy się jak bracia. Przedtem jednak zaprosili nas na obfity poczęstunek i miałem wtedy możność przyjrzeć się Indianom bliżej. Kacyk miał na ramionach jelenią skórę, zwisającą aż do ziemi. Pozostali mężczyźni byli tylko przepasani skórzanym pasem. Kobiety nie zakrywały nawet piersi. Chłopcy i dziewczęta biegali tak, jak ich Pan Bóg stworzył. Wszyscy dorośli mieli szerokie otwory w uszach. Zwisały z nich na włóknach rybie ości albo kolorowe pióra. Wargi mieli przetknięte długim na palec szydłem. Mężczyźni są tego wzrostu co Europejczycy, jednak ręce i nogi mają dłuższe. Na pierwszy rzut oka twarze wszystkich wydają się jak odlane z jednej formy; są raczej szerokie niż wydłużone. Barwa skóry waha się od brudnobiałej do ciemnobrunatnej. Wielu ma skórę na całym ciele ponacinaną i posiekaną. Poddają się oni takim okaleczeniom dobrowolnie w młodości, żeby wypróbować swą wytrzymałość. Nie skarżą się przy tym ani nie jęczą, ale znoszą ból cierpliwie, a nawet ze śmiechem. Indianki nie kładą swych dzieci do kołysek. Owijają je w tygrysią skórę i noszą na ramieniu jak worek. Prędko odzwyczajają dzieci od piersi i dają tym niewinnym maleństwom paski surowego mięsa ze świeżo ubitej zwierzyny, z których wysysają one jeszcze ciepłą krew". Antonius Sepp obserwował wszystko bystro i bez iluzji. A więc to byli ludzie, z którymi w przyszłości miał mieć do czynienia. W chrześcijańskich redukcjach Indianie żyli z pewnością w sposób bardziej ucywilizowany - ale przecież przybył z Europy, aby pozyskać także i tych "barbarzyńców". Przed paroma tygodniami, sunąc po rzece o bezludnych brzegach czuł się jak na progu ziemskiego raju. Dziś musiał swój świat oceniać znacznie trzeźwiej. Po paru dniach dalszej podróży na wysokim prawym brzegu Urugwaju pojawił się samotny Indianin. Później pokazali się inni, wreszcie na urwistym brzegu stanęło około dziesięciu czy dwunastu Indian i wyczekująco patrzyli na dwie wielkie tratwy. Dawali znaki, żeby przybiły do brzegu. Antonius wydał takie polecenie - po poprzednim spotkaniu z Indianami nie sądził, by istniało jakieś niebezpieczeństwo. Indiański tłumacz rozumiał dialekt wołających. "Ojcze, oni chcą ciebie o coś zapytać" - objaśnił wołanie. Zakonnik zdumiał się: "Widzą mnie po raz pierwszy - czego więc chcą się ode mnie dowiedzieć?" Tratwy wsunęły się na piasek. Obcy Indianie, których było już ze dwudziestu albo więcej, odłożyli włócznie i łuki i zbliżali się powoli. Wydawało się, że i oni czują się trochę niepewnie. Rozmowa rozwijała się powoli. "Już przez cały dzień towarzyszymy waszym statkom. Nie pokazywalibyśmy się wam, gdybyśmy nie zobaczyli, że na tratwach są dwaj zakonnicy. Zakonnicy nie chwytają Indian". Po tym oznajmieniu Antonius nie był wiele mądrzejszy. "Po co do mnie przychodzicie? O co chcecie mnie zapytać?" Kacyk, który występował w imieniu grupy Indian, odpowiedział natychmiast po przetłumaczeniu tych słów: "Już od dłuższego czasu czekamy na białego ojca. Ale żaden do nas nie przybywa". "Kim jesteście? Gdzie jest wasza osada?" - zapytał zaskoczony Antonius. Indianie nazywali siebie Jarosami, to znaczy Najsilniejszymi. Antoniusa zdziwiła taka pewność siebie. "Czy możemy odwiedzić waszą osadę?" - zapytał. Kacyk zgodził się natychmiast poprowadzić z sobą obu zakonników. poszli z nimi - ochrona dość słaba, gdyby chciano ich wciągnąć w zasadzkę. Musieli iść z godzinę w górę rzeki. Po czym stanęli przed osłonami od wiatru i słomianymi chatami Jarosów, dobrze zakrytymi przed widokiem z rzeki. Indiańskie kobiety cofnęły się nieśmiało, a wszystkie dzieci na jeden okrzyk zniknęły w chatach. Stary, wychudzony Indianin był, jak się zdawało, właściwym kacykiem. On też przez tłumacza wyraził to samo życzenie: "Kiedy przybędzie do nas biały ojciec?" "Dlaczego nie pójdziecie tam, gdzie biały ojciec żyje z Indianami?" - zapytał Antonius. Stary potrząsnął głową. "To daleko, po drugiej stronie spadającej wody. Indianie w górze rzeki to nasi wrogowie". Jarosowie wiedzieli więc, gdzie leży redukcja. A co miała oznaczać "spadająca woda"? "Wkrótce tam będziemy, ojcze" - objaśnił tłumacz. -"Urugwaj spada tam z wysokich kamieni". Misjonarz chciał podtrzymać rozmowę. "Ci Indianie z białym ojcem nie są waszymi wrogami. Który z was zechce przyjść do nas na statek i popłynąć z nami?" Wszyscy cofnęli się. Na to żaden nie chciał się odważyć. Kacyk pozwolił jednak, aby Antonius wczołgał się do jednej z chat i obejrzał to prymitywne mieszkanie. Jedynym sprzętem, jaki zobaczył, były twarde łupiny dzikiej tykwy. W gnieździe z liści, na dwóch wysuszonych jelenich skórach kuliło się dwoje wystraszonych dzieci. Wyżej wisiała kunsztownie spleciona sieć na ryby. Kiedy Antonius wyszedł z chaty, Adam zaczął rozdzielać drobne podarki. Przyciągnęło to nawet nieśmiałe dzieci. Jedno z nich, umorusany, brunatny chłopczyk stał na uboczu i nie chciał się zbliżyć. Pozwolił jednak, by Antonius wziął go za rękę. "Chodź, ciebie też nie może zabraknąć" - powiedział przyjaźnie, czego naturalnie dziecko nie zrozumiało. Ale kiedy chłopczyk dostał kawałek cukru, nie odstąpił już misjonarza i towarzyszył mu na każdym kroku. Zaczął nawet coś do niego mówić. Antoniusowi spodobało się to może ośmio- lub dziesięcioletnie dziecko i zapytał przez tłumacza, kto jest jego ojcem. Nikt się nie zgłosił. Kacyk zbliżył się: "Jego ojciec nie żyje. Przed tyloma dniami, ile jest palców dwa razy na obu rękach, rzuciła się na niego z drzewa pantera i rozdarła mu gardło tak, że się wykrwawił. Tam stoi jego matka. Ona ma jeszcze dużo dzieci". Kacyk podniósł rękę i rozczapierzył wszystkie palce. Antonius podjął szybko postanowienie i natychmiast je wyraził: "Daj mi to dziecko, kobieto. Masz ich jeszcze wiele. Wychowam tego chłopca i nauczę go wszystkiego, co dla niego jest dobre. Kiedy będzie młodym mężczyzną, wróci znów do ciebie". Tłumacz powoli przełożył tę propozycję. Kobieta, która początkowo stała za innymi przygnębiona i nieśmiała, słuchała każdego słowa tłumacza. Nagle w jej oczach pojawił się błysk. Rzuciła się jak pantera w stronę Antoniusa i szarpnęła dziecko za rękę. Sięgnęła jeszcze po dwie czy trzy czarne główki spośród stojących wokół dzieci i przytuliła do siebie całą gromadkę jak Niobe z greckiej mitologii. Za chwilę umknęła razem z kwilącymi ze strachu dziećmi. Może teraz dopiero inne indiańskie matki zrozumiały, o co chodziło - w jednej chwili uciekły wszystkie wraz z dziećmi. Antonius stał na placu przed chatami sam. Nagle otoczyła go powszechna wrogość... Wszystko to opisał potem dokładnie w swoim Itinerarium. Kazał sprowadzić kacyka, który też oddalił się od budzącego naraz lęk białego. Wyjaśnił mu przez tłumacza: "Powiedz matce, że nigdy nie porwałem żadnego dziecka. Chciałem tylko zastąpić chłopczykowi ojca. A to posyłam jej jako podarunek". Były to dwie igły i mocne szydło. Tymczasem wioślarze zakupili mięso. Pokój, który już wydał się zagrożony, został utrzymany. Pożegnanie było jednak krótkie. Antonius zanotował w swoim dzienniku, że mocno zranił mu serce fakt, iż tak zachwiał zaufanie "dzikich", którzy sami prosili o białego ojca. Ale może ktoś, kto po nim przybędzie do Jarosów, naprawi to, co on popsuł. Wkrótce nastrój, jaki oddają zapisy Itinerarium, uległ zmianie. Już po kilku dniach Antonius relacjonował: "25 dnia naszej podróży po rzece zbliżyliśmy się do pierwszej redukcji, noszącej nazwę Świętego Krzyża. Na brzegu oczekiwał nas ojciec redukcji Josephus Saravia wraz z dwudziestoma indiańskimi muzykantami. Powitali nas muzyką na instrumentach drewnianych. Ponad stu Indian otoczyło nas i wśród radosnych okrzyków zaprowadziło do swojego osiedla". Podróżnicy dotarli do pierwszej jezuickiej redukcji nad Urugwajem. Dobrze funkcjonująca wzdłuż rzeki służba meldunkowa musiała już zapowiedzieć tratwy. Ich pasażerowie jednak nie dostrzegli najmniejszych oznak tego, że byli stale obserwowani. Wielkie było zdumienie misjonarzy, że ich przyjęcie przez ojca Saravię zostało tak dobrze zorganizowane. Antonius pisał o tym: "A potem na plebanii oczy wychodziły nam z orbit na widok prowiantu, jaki mieliśmy dostać na dalszą podróż. Wymienię tylko 60 bochenków ciemnego chleba, dwie faski pszczelego miodu, konserwę z brzoskwiń, wielkie cytryny, słodkie melony i inne amerykańskie owoce, których nazw nie znaliśmy. Ten pierwszy misjonarz, jakiego poznaliśmy, był dostojnym, starym, siwowłosym mężczyzną. Sam, bez żadnego duchownego pomocnika, zarządzał redukcją Świętego Krzyża, w której żyło ponad 5000 ludzi. Był uszczęśliwiony, kiedy dowiedział się, że z Europy przybyło więcej niż czterdziestu zakonników, by pracować jako robotnicy winnicy Bożej, i miał nadzieję, że teraz w końcu otrzyma pomocnika". Chrześcijańscy Indianie ojca Saravii, którzy w swoich długich, niezbyt czystych lnianych spodniach wydali się Antoniu-sowi ubrani trochę dziwnie, przenieśli następnego dnia na tratwy prowiant ofiarowany tak hojnie w podarunku. Na pożegnanie muzykanci z redukcji Świętego Krzyża zadęli ogłuszająco w swe trąby. Potem wioślarze znów zepchnęli ciężkie tratwy na środek prawie nieruchomego nurtu. W dwa dni później w ciszę rzeki zaczął wdzierać się dziwny, głęboki grzmot. Niebo było bezchmurne, a więc przyczyną tego głuchego grzmotu nie mogła być burza nadciągająca skądś ponad wierzchołkami drzew dziewiczej dżungli. Antonius zwrócił się z zapytaniem do indiańskiego tłumacza, a ten odpowiedział obojętnie: "Woda spada ze skał i skacze po wielu wielkich głazach". Szum wzmagał się z godziny na godzinę. Na ciemnej powierzchni wody, która już od dawna nie miała barwy gliniastożółtej, typowej dla rzek w pampasach, pływały teraz płaty piany. Wioślarze musieli popychać tratwy tyczkami tuż przy brzegu, żeby pokonać kołujące wiry. Wkrótce na całej szerokości rzeki z pieniącej się wody sterczały czarne skały. Antonius Sepp pisał o tym: "Około południa dotarliśmy do miejsca, w którym potężna rzeka Urugwaj spada z wysokiego progu skalnego i spieniona pędzi korytem wśród olbrzymich głazów. Musieliśmy rozłożyć nasze tratwy, na których znajdowały się słomiane chatki. Indianie przeciągali jeden pień po drugim pod rwący prąd. Zajęło im to cały dzień, a potem zarośniętą ścieżką przeprowadzili nas, misjonarzy, przez skalny próg. Powyżej progu, na spokojnej wodzie znów zmontowali tratwy i ustawili na nowo nasze chatki. Ten wodospad na rzece Urugwaj Stwórca dał Indianom dla ich większej ochrony. Tylko dotąd docierali Hiszpanie na swych wielkich statkach. Wysoki wodospad na zawsze powstrzymał ich dalsze posuwanie się na północ. Do dziś hiszpańscy żołnierze i handlarze nie postawili stopy na północnych redukcjach i nie dotarli do indiańskich plemion, które tu mieszkają. Większość Hiszpanów w Ameryce pogrążona jest w różnych grzechach, o których nasi prości i dobrzy Indianie jeszcze nawet nie wiedzą. Gdyby Hiszpanie uzyskali tu dostęp razem ze wszystkimi swoimi szachrajstwami i całym brutalnym żołnierstwem, wówczas rychło znów zrobiliby z Indian pańszczyźnianych poddanych, mimo że są oni już od dawna chrześcijanami. Zepsuliby szybko to, co kosztowało tyle trudu, potu i cierpliwości misjonarzy". 5. Redukcja Świętych Trzech Króli Dokładnie po miesiącu podróży po rzece Urugwaj misjonarze dotarli do kraju Japeju, nazwanego tak od Indian Japeju. Gęsty, nieprzebyty las dziewiczy rosnący na brzegach pozostał w tyle. Teraz pomiędzy grupami wysokich drzew szumiała połyskująca żółta trawa wysokości człowieka. Brzegi zniżały się prawie aż do lustra wody, otwierając widok na rozległe, łagodnie wznoszące się łąki. Antonius zapisał w swym Itinerarium, że woń pasących się na łąkach stad bydła można było wyczuć, zanim jeszcze udało się je zobaczyć. Wioślarze przybili do jednej z ławic piaskowych przy brzegu i nanieśli na tratwy gałęzi z nadbrzeżnych zarośli. Na pytanie zaskoczonych misjonarzy, co to ma znaczyć, tłumacz objaśnił, że to na powitanie redukcji Trzech Króli: "Tak robimy zawsze, kiedy po długiej podróży wracamy naszymi tratwami do Indian Japeju. Słomiane chatki misjonarzy zamieniły się w zielone altany. Wejście do każdej z nich ozdabiał łuk z laurowych gałązek. Nawet plecione maty na podłodze zostały pokryte warstwą liści. W dali, wśród pagórkowatego krajobrazu zarysowały się łańcuchy zielonych wzgórz. Antoniusowi wydało się, że zna ten krajobraz już od dawna. Napisał: "Uradowały nas, zakonników, te okolice, te insule, gaje i zielone błonia". Za szerokim zakrętem rzeki pojawili się na brzegu Indianie, pomachali rękami i zniknęli znowu. A potem Antonius usłyszał coś najdziwniejszego, co w tym egzotycznym otoczeniu można było usłyszeć. Dzwoniły kościelne dzwony! Do dźwięku dzwonów dochodzącego z ciągle jeszcze niewidocznej redukcji zaczął dołączać się odgłos trąb, a potem z wysokiego brzegu huknęła salwa karabinowych wystrzałów. Kiedy tratwy przybiły do piaszczystego brzegu, hałas i powitalne okrzyki stały się ogłuszające. Na głos kilku strażników czy może żołnierzy wybuchły natychmiast zadziwiająco zgodnie okrzyki: "Jopean! Jopean! -Witajcie! Witajcie!" Po stopniach z ziemi prowadzących w dół stoku zszedł zakonnik i hiszpańskim obyczajem przycisnął nowych misjonarzy do piersi. Był to mały Sycylijczyk, przedstawił się jako ojciec Izydor: "Już od wielu dni meldowano mi o was, przyjaciele. Mieliśmy dość czasu, żeby przygotować się na wasze przyjęcie. Pójdźcie ze mną!" Na skinienie zakonnika strażnicy z bambusowymi laskami pobiegli naprzód, poprzedzając gości. Laski trzymali poziomo i odsuwali tłoczących się ciekawych. Kiedy na wzgórzu rozstąpił się ludzki mur, Antonius zobaczył przed sobą, w odległości zaledwie paruset metrów, ogromną osadę - redukcję Trzech Króli. Prosto, jak strzelił, prowadziła do niej szeroka ulica. Ponad masą niskich domków z gliny i o słomianych strzechach wznosiła się drewniana, pomalowana na biało kościelna wieża. Ojciec Izydor zatrzymał się i powiedział do Antoniusa: "Obejmiesz tę redukcję jako jej nowy ojciec". Moment ten opisał Antonius w Itinerarium jako kulminacyjny w całym swoim dotychczasowym życiu. Nareszcie stał tu, dokąd z bogatej Europy, z tłumnych ulic Wiednia zaprowadziła go przez lądy i oceany Opatrzność. Serce w nim zapłonęło - tak to opisał - i cały rozpalony stał niby Mojżesz na pustyni przed płonącym krzakiem. Bóg przemawiał do niego z ognia: "Zdejmij sandały ze swoich stóp i wejdź do Ziemi Obiecanej". Ale rychło Antonius musiał znów skupić swoje myśli na tym, co się działo wokół niego: na wspólnym wkroczeniu zakonników i Indian do ogromnej osady stanowiącej redukcję - Jeden ze strażników charczącym głosem złożył ojcu Izydorowi krótki meldunek. Biały ojciec nakazał odmarsz. Zagrzmiało sześciu trębaczy, przed którymi łopotała żółta, wspaniale haftowana chorągiew. Misjonarze wyrównali krok i pomaszerowali. Za nimi ruszyła kompania indiańskich żołnierzy niosących na ramionach muszkiety. W tyle tłoczyła się ludność wsi. Pochód setek ludzi kroczył między szpalerami złożonymi z więcej niż tysiąca widzów. Ulice osady były szerokie i przecinały się pod kątem prostym, podobnie tak jak te, które Antonius widział już w Buenos Aires. Ulica główna prowadziła prosto do obszernego placu w środku osady. Antonius mijał najpierw kryte strzechą chaty indiańskich rodzin, potem ciągnęły się większe domy z gliny, mieszczące -jak sądził i jak się potem dowiedział - warsztaty rzemieślnicze i spichlerze z zebranymi z pól plonami. Na samym placu stał wielki kościół, który mógł łatwo pomieścić parę tysięcy ludzi. Zbudowany był z wysuszonych cegieł i otynkowany na biało, ponieważ od kilku lat umiano tu także wypalać wapno. Szeroki dach trzynawowego kościoła wspierały dodatkowo potężne drewniane filary. Kunsztownie rzeźbiona kościelna brama była szeroko otwarta i długi pochód maszerował w jej kierunku. Muzykanci i żołnierze utworzyli szpaler po obu stronach wejścia, zakonnicy jako pierwsi wkroczyli do kościoła. Uklękli przed artystycznie rzeźbionym tabernakulum - dziełem Indian. Kiedy kościół do ostatniego miejsca wypełniły tysiące mieszkańców wsi, ojciec Izydor wydobył monstrancję z delikatnie cyzelowanego srebra. Podniósł ją i wykonał znak krzyża, a Indianie bezgłośnie padli na kolana. Antonius był jednak najbardziej wstrząśnięty, kiedy ojciec Izydor zaintonował po łacinie Te Deum laudamus i wszyscy przyłączyli się do łacińskiego śpiewu. W swoim dzienniku zapisał: "Potem nastąpiło Laudate Dominum omnes gentes -Chwalcie Pana, wszystkie narody. Było to dziękczynienie należne za to, że Bóg ulitował się nad tymi biednymi narodami, przysłał im nowych robotników i po tak dalekiej, niebezpiecznej podróży zdrowo ich tutaj doprowadził". Po wzruszającym Laudate wierni opuścili wielki kościół i teraz zapełnili rozległy plac. Corregidor, indiański burmistrz i zastępca misjonarza w sprawach administracyjnych, wygłosił krótką mowę w języku Indian. Antonius poczuł się zmartwiony, kiedy przekonał się, jak mało zrozumiał z jego słów i kiedy pomyślał, ile jeszcze będzie musiał się natrudzić, zanim sam zdoła mówić w tym języku tak, żeby go rozumiano. Jeszcze bardziej zmartwił się jednak, kiedy po przemówieniu corregidora ojciec Izydor zwrócił się do niego i powiedział: "Antonio, bracie w Chrystusie, teraz ty musisz odpowiedzieć". Pot wystąpił misjonarzowi na czoło, mieszał wyrazy indiańskie z hiszpańskimi. Słuchacze prawdopodobnie nie zrozumieli nawet czwartej części przemówienia Antoniusa. Ale mimo to klaskali w dłonie i wołali: "Jopean, jopean, ojcze!" A tak oto Antonius opisał wieczorne indiańskie występy taneczne: "Przed nocą oglądaliśmy cztery rozmaite tańce, z których jeden był piękniejszy od drugiego. Pierwszy odtańczyło ośmiu chłopców ubranych po hiszpańsku, drugi dwóch uzbrojonych szermierzy, trzeci był tańcem sześciu wioślarzy, a w ostatnim uczestniczyło sześciu chłopaczków na koniach, prawdziwych mistrzów jeździectwa". W końcu, po pełnym wrażeń dniu, zapadła noc. W domu ojca Izydora misjonarze znaleźli dobrze naciągnięte hamaki. Spać w nich nauczyli się już wcześniej, podczas podróży. W tamtych stronach hamaki mają w porównaniu z łóżkami stojącymi na ziemi wiele zalet. Na przykrycie śpiącego w hamaku nie wpełznie żaden wąż ani podczas snu nie przebiegnie mu po twarzy mysz. Wprowadzenia na urząd kościelny ojca Antoniusa Seppa dokonał ojciec superior, który jednocześnie przeprowadzał wizytację nad rzeką Urugwaj. Podniosła uroczystość odbyła się 3 czerwca, w Zielone Święta, przy udziale wszystkich zakonników i w obecności zgromadzonych w kościele tysięcy Indian. Po uroczystościach kościelnych na stole w plebanii rozłożono wielką mapę wszystkich redukcji nad rzeką Urugwaj. Superior nachylił się nad nią jak wódz naczelny. Jego dłoń przesuwała się tu i tam, jakby wyznaczał oficerom ich pozycje bojowe. "Dla ciebie, ojcze Antoniusie, przeznaczyłem redukcję Trzech Króli, żeby ojciec Izydor mógł mi teraz towarzyszyć jako sekretarz, a potem do San Ignacio" - powiedział superior, obarczając tym samym Antoniusa całą duchową i świecką odpowiedzialnością za cztery tysiące dusz. Kiedy przyszła kolej na Adama Bójma, ręka superiora wskazała redukcję leżącą jakieś sto mil na północ. Tak więc dla Antoniusa nadeszła godzina rozstania z ostatnim przyjacielem, z którym mógł jeszcze rozmawiać w ojczystym języku. Ojciec Izydor zaprowadził swego następcę do biura i przekazał mu księgi parafialne. Każda z przeszło czterech tysięcy dusz była tu porządnie zapisana w rejestrze, z imieniem i datą urodzenia. "Parafię prowadzimy tu zupełnie tak samo jak w Europie. Osada Świętych Trzech Króli istnieje już ponad pięćdziesiąt lat i co drugi rok wizytuje ją zakonny przełożony". Przy czytaniu wykazu zapasów Antoniusa znowu ogarnęło zdumienie. Zapisano tam: trzysta beczek pszenicy, pięćset beczek kukurydzy, sto wiązek suszonych korzeni jukki, które gotuje się i ubija na mąkę zwaną mandioka, dwadzieścia worków orzechów przeznaczonych na deszczowe, nieurodzajne zimy, kiedy mało jest innych plonów. Ojciec Izydor objaśniał dalej: "Zebrane wspólnie zboże gromadzimy w wielkich stodołach. Część zbiorów odkładamy na nowe zasiewy, z pozostałych zaś co tydzień wydajemy każdej rodzinie po jednej miarce do zmielenia i na wypiek. Przyuczyliśmy naszych Indian, żeby nie żyli samym mięsem". Antonius odważył się zapytać: "A jak przechowujecie mięso, które jednak stanowi główne pożywienie czterech tysięcy ludzi?" Ojciec Izydor objaśnił: "W naszym gorącym klimacie trudno byłoby długo przechowywać mięso, trzeba by je suszyć i wędzić. Ale tutaj, inaczej niż w Europie, nie ma nigdy śniegu i przerwy w wegetacji. Nasze mięso biega więc sobie przez cały rok po ogromnych pastwiskach redukcji w postaci nieprzeliczonych stad bydła. Co drugi dzień wysyłam na pastwisko wyszkolonych rzeźników, a pasterze wybierają i łapią dla nich sztuki przeznaczone na rzeź". Antonius zapisał w swoim dzienniku odpowiedzi na wiele jeszcze dalszych pytań. Zapytał, co będzie, jeśli stada bydła zostaną całkowicie zjedzone. Odpowiedź ojca Izydora brzmiała: "Stada rosną szybciej, niż możemy je uszczuplić. Kiedyś wyjechałem, żeby dokonać spisu naszego bydła. Zrezygnowałem po dojściu do pięćdziesięciu tysięcy. Pomyśl, że następna redukcja leży w odległości pięćdziesięciu, a na wschodzie nawet stu mil". Od tego wszystkiego mógł Antonius doznać zawrotu głowy. Coraz bardziej wydawało się mu, że został raczej alkadem-burmistrzem i administradorem-zarządcą niż duszpasterzem! Teraz jednak nastąpiło wprowadzanie misjonarza w obowiązki padre - ojca Indian z redukcji. O tym tak informują zapiski Antoniusa przedstawiające pełny zakres jego zadań: "Po codziennym nabożeństwie czeka na ciebie szkoła. Masz uczyć młodzież, której stale przybywa, nie tylko religii, ale także prostych rachunków. Niektórych wybranych możesz pozyskać dla nauki pisania, kiedyś będą ci mogli pomagać w administracji. Później kolej na wizytę w naszym szpitalu, gdzie musisz badać chorych i pouczać pielęgniarzy. Nie wolno ci zapominać i o zdrowych. Twoi Indianie muszą odczuć, że, jak przystało na ojca, myślisz o każdym z nich. Raz w tygodniu musisz odwiedzić każdy dom i każdą chatę. Potem przychodzą zadania, które nie są związane z jakimś określonym dniem. Pomyśl o tym, że co roku rodzi się ponad setka małych Indianiątek, twoich chrześniaków. Wesela następują na przemian z pogrzebami. Ojciec musi błogosławić małżeństwa i po raz ostatni kłaść rękę na umierających. Trzeba wytyczać i pielęgnować kwatery cmentarne, ponieważ nie można przecież zaraz zapominać o zmarłych. Ale na tym nie koniec twoich zadań. Redukcja rządzi się pod każdym względem sama, a to wymaga, żebyś w drobniejszych sprawach i procesach cywilnych był także sędzią pokoju. Poważne przestępstwa prawie nigdy się nie zdarzają, takie sprawy przekazywałoby się do prowincji zakonnej. Musisz być w redukcji także poborcą podatkowym, bo przecież nie tylko rządzi się ona sama, ale i sama się utrzymuje. Odbywa się to tak: podczas żniw każda rodzina odstawia do wspólnej stodoły wyznaczony kontyngent zboża. Indianie nie znają jeszcze zwyczaju robienia zapasów, zjedliby wszystko bardzo prędko. Musimy zatroszczyć się o to, aby mieli także co jeść poza okresem zbiorów, zwłaszcza ci, którzy nie mogą pracować - chorzy i starcy oraz dzieci, które zostały bez rodziców. Każda redukcja musi wyżywić się całkowicie sama. Do innych redukcji możemy zwracać się o pomoc tylko w wypadku klęsk żywiołowych, takich jak powódź albo zaraza bydlęca. Każdy Indianin, który żeni się w redukcji, otrzymuje z przydziału nowo zbudowaną chatę i własny kawałek gruntu. Zobaczysz, że u nas w redukcji każdy dom ma swój wypisany na nim numer. Tylko tak można dotrzeć do każdego Indianina, któremu trzeba coś przekazać albo którego trzeba do czegoś wezwać. Ale wkrótce będziesz znał każdego ze swych parafian po imieniu". W tym miejscu Antonius wtrącił swoje westchnienie: "Czterech tysięcy Indian nigdy nie rozróżnię!" Dopiero podczas długiej rozmowy z ojcem Izydorem Antonius uświadomił sobie naprawdę, co to znaczy nosić zaszczytne miano ojca redukcji. Wieczorem tego dnia odbyło się jeszcze na placu pożegnanie ojca Izydora z Indianami. Śpiew, muzyka i świętowanie są dla Indian czymś naturalnym. Indianin smutny albo znudzony poczułby się ciężko chory i nie byłby zdolny do żadnej pracy. Plac na wszystkich czterech rogach oświetliły ogniska. Dziesięciu Indian ubranych po hiszpańsku odtańczyło taniec szermierzy, w którym bambusowe pręty zastępowały szable. Potem dwunastu konnych ujeżdżało swe konie w tanecznym kręgu w rytm bębna. Starzy Indianie demonstrowali dzikie tańce z dżungli, które służyły niegdyś zaklinaniu złych duchów. Tylko Indianki nigdy nie tańczyły. Przykucnąwszy na podwiniętych nogach na skraju placu, towarzyszyły tancerzom śpiewem i klaskaniem do taktu. W dniu pożegnania ojca Izydora Antonius Sepp późno udał się na spoczynek. "Jutro zostanę sam z czterema tysiącami" - taka z pewnością była jego ostatnia myśl, jeśli nawet jej nie zanotował w dzienniku przed zaśnięciem. 6. Jeden dzień z piętnastu tysięcy Ojciec Antonius Sepp miał trzydzieści sześć lat, kiedy wstąpił na służbę ku większej chwale Boga - jak brzmi dewiza Towarzystwa Jezusowego - i dla wspomagania i podnoszenia najbardziej bezbronnych ludzi. Zakończył swą służbę dopiero w dniu swej śmierci, 13 stycznia 1733 roku. Pomiędzy tymi datami rozciąga się okres obejmujący 42 lata, czyli ściśle piętnaście tysięcy dni. Po odejściu z redukcji Trzech Króli ojca Izydora, po rozstaniu się z najwierniejszym przyjacielem Adamem Bóhmem z Ambergu Antonius stanął samotnie wobec swoich czterech tysięcy Indian-chrześcijan z plemienia Jarosów, należącego do wielkiej grupy Indian Guarani. Sam -jako ich ojciec. Ojciec Izydor przekazał mu duszpasterskie i gospodarcze kierownictwo ogromnej parafii. Jej rozmiary wedle europejskich pojęć zdawały się olbrzymie. Już teren redukcji był rozległy. Samo przejście z jednego zabudowanego jej krańca do drugiego zajmowało prawie pół godziny. Kiedy jednak obchodziło się redukcję po zewnętrznym skraju, musiało się iść bez przerwy koło dwóch godzin. Pola należące do redukcji Świętych Trzech Króli, a przede wszystkim pastwiska, w które w różnych miejscach wcinała się głęboko nieprzebyta dżungla, nie zostały nigdy wymierzone na sposób dziś stosowany. Wszystkie wymiary obliczano tylko wedle godzin marszu albo na mile. Te ostatnie miały, zależnie od kraju, różną długość, ale dla uproszczenia posługujemy się tu milą angielską, która ma około 1600 metrów. Oto kilka obliczeń. W kierunku północnym następna redukcja Świętego Michała, ta, którą objął Adam Bóhm, leżała w odległości stu mil, czyli około 160 kilometrów. W kierunku południowym, wzdłuż rzeki Urugwaj na przestrzeni stu mil, daleko poza kataraktami ciągnęły się obszary nie zamieszkane, które w połowie można było przypisać koczującym w dżungli "dzikim" Jarosom. Na zachodzie, w stronę rzeki Parana, najbliższe redukcje znajdowały się niezbyt daleko, o jakieś 50 mil, a ponieważ pastwiska łączyły się ze sobą, można było uznać, że do krańca pastwisk redukcji ojca Antoniusa jest jakieś 25 mil, czyli 40 kilometrów. Granicę wschodnią stanowiła rzeka Urugwaj, nad którą to redukcja leżała. Ojcu Antoniusowi podlegał zatem obszar o rozmiarach około 100 mil długości na 25 mil szerokości, a więc powierzchnia 2500 mil kwadratowych albo inaczej - 6000 kilometrów kwadratowych. W ówczesnej Europie niejedno księstwo było o wiele mniejsze. Redukcje położone dalej na zachód, szczególnie te po drugiej stronie rzeki Parana, w dzisiejszym Paragwaju, były skupione znacznie gęściej. Natomiast obszary na wschodzie, w dzisiejszym brazylijskim stanie Rio Grande do Sul, aż po odległy o 500 kilometrów Ocean Atlantycki były na razie krajem nadziei na przyszłość. Jako pierwsze powstały tu redukcje Sao Nicolaus (założona 1626), Sao Miguel (założona 1632) i Sao Luiz Gonzaga (założona 1673). Prawie jednocześnie z przybyciem ojca Antoniusa Seppa założono na wschodzie dwie nowe redukcje: Sao Borja (założona 1690) i Sao Lorenco (założona 1692). Na północy, między rzekami Urugwaj i Parana, liczba redukcji też się powiększała. Na pastwiskach jednej redukcji powinno się było wypasać szacunkowo około 50 000 sztuk bydła (dokładnego obliczenia nigdy nie udawało się przeprowadzić), a roczny przyrost wynosił więcej niż mieszkańcy redukcji byli w stanie spożyć. Wciąż wielkie stada oddzielały się i gubiły w buszu i w dżungli. Zdarzało się, że stado liczące do tysiąca sztuk przepływało rzekę Urugwaj i ruszało na bezkresne pampasy położone na wschód od niej. Ale nie rozległy obszar redukcji, lecz codzienne problemy jego czterech tysięcy parafian przysparzały Antoniusowi najwięcej troski. Już wkrótce po przybyciu tak pisał o tym w jednym z listów do rodziców: "Duszpasterz musi być tu wszystkim: kucharzem, ekonomem i zaopatrzeniowcem, lekarzem i pielęgniarzem, budowniczym, ceglarzem, zdunem i stolarzem, piekarzem i młynarzem, kowalem, tkaczem i ogrodnikiem, malarzem i kierownikiem chóru, słowem, musi pełnić wszystkie funkcje, jakich w dobrze urządzonej republice wymaga dobro ogółu. Ktoś mi się pewnie sprzeciwi i powie, że to jest niemożliwe, bo jeden zakonnik nie mógłby podołać temu wszystkiemu. No, więc niech ten ktoś mi wybaczy, ale tak właśnie jest. Ramię Boże kierując ludzką ręką potrafi zdziałać nawet o wiele więcej". Codzienny bieg słońca po niebie Paragwaju narzucał Antoniusowi codzienne zadania. Do codziennej pracy wzywał ojca Jarosów wschód słońca. Wznosząc się na niebie poganiało go do roboty, a zachodząc stopniowo hamowało rozmach jego zajęć. Kiedy w końcu słońce zniknęło za dalekim, pofalowanym horyzontem, misjonarz, wyczerpany, ale szczęśliwy, zapadał także w spokojny sen. Ale rano, zwykle już na godzinę przed wschodem słońca, budził go zakrystian Gabriel: "Ojcze, kogut piał już drugi raz". Służący ten miał niezawodny zmysł czasu. Jego codziennym budzikiem było pianie koguta. Antonius nauczył także zakrystiana odczytywania w dzień godzin na zegarze słonecznym. Wszystkie redukcje miały takie zegary na biało otynkowanych ścianach plebanii. Nigdy nie trzeba ich było nakręcać i nigdy się nie zatrzymywały. Antonius opisał szczegółowo przebieg swego typowego dnia. Po posłużeniu się dzisiejszym sposobem pisania i przyjęciu bardziej czytelnego stylu wygląda on tak: "Jest jeszcze całkiem ciemno, bo na obszarach tropikalnych i subtropikalnych świt trwa znacznie krócej niż w europejskiej strefie umiarkowanej. Mój indiański służący wsuwa się bezszelestnie do mego pokoiku i zapala łojową świeczkę. W redukcjach nie mamy oliwy do lamp i wyrabiamy świece z wołowego łoju; nawet przed Najświętszym Sakramentem pali się łojówka. Potem Gabriel biegnie do ogrodu, przez który przepływa skierowany tam strumyk; przynosi mi wielki dzban chłodnej wody. Mój służący chodzi zawsze boso, nigdy nie słyszę, jak wchodzi i wychodzi. Kiedy zaskrzypią drzwi małej chatki koło plebanii, wtedy wiem, że zbudził się także stary zakrystian Michał. Mocno przygarbiony wiekiem, idzie do strumyka i dwiema garściami wody zmywa sen z powiek. Alfonso, mój kucharz i ogrodnik, może jeszcze pospać w swojej altance, zanim słońce zacznie razić go w oczy. Wygramoliłem się z mojego hamaka - śpi się w nim znacznie przyjemniej niż w rozgrzanym łóżku - i zanurzam twarz w miednicy z chłodną wodą. Szybko wkładam ubranie i wytrząsam starannie moje skórzane sandały, które stoją w kącie pokoju. Robię tak zawsze, zanim je włożę na nogi, od czasu kiedy raz znalazłem śpiącego w sandale zwiniętego w kłębek węża. Innym razem z sandała wysunęła się zaspana i zesztywniała od chłodu nocy jaszczurka. Wychodzę na plebanię i spoglądam na jeszcze pusty, tonący w półmroku plac. Prościuteńkie ulice, które spotykają się i przecinają na placu, biegną obok szpitala, budynku szkolnego i warsztatów w kierunku chat indiańskich. Wielka rodzina redukcji pogrążona jest jeszcze w nieruchomej drzemce. Nie słychać żadnych głosów, tylko gdzieś zaszczeka piesek albo zapieje kogut. Moje pierwsze kroki kieruję do kościoła, który we dnie i w nocy jest nie zamknięty. Ktoś, kto w nocy musi uciekać albo nie ma gdzie spać, może szukać schronienia w domu Bożym. Znajdzie je tam zawsze i nikt mu go nie zakłóci. Pozdrawiam Przenajświętszy Sakrament w tabernakulum i klęcząc pogrążam się w modlitewnej medytacji. Stąd wypływa źródło mojej siły do pełnienia z ochotą posługi wobec biednych Indian. Prawie niedosłyszalnie człapią obok mnie ciche, tygrysie kroki bosego, starego zakrystiana. Teraz, kiedy niebo zsyła na ziemię pierwsze promienie, pociągnie on za sznur małego, odlanego w Asuncion dzwonu i zbudzi wszystkich mieszkańców wielkiej osady do ich codziennyh zajęć. W chatkach ze słomy albo gliny moi ministranci wyskakują teraz z hamaków lub wygrzebują się ze skór jelenich, w które zawinęli się przed chłodem nocy na swoich legowiskach na podłodze. Przeciągają palcami jak grzebieniem przez swe długie, granatowoczarne włosy, wypijają łyk wody z tykwy i biegną przez plac do kościoła. Ja tymczasem wszedłem do zakrystii. Każdy z chłopców, którzy mnie teraz otoczyli, całuje mnie w rękę przyciskając do grzbietu dłoni swój wilgotny, zasmarkany nosek; nie mogę im tego zabronić. Podczas gdy słońce się podnosi, ze wsi zaczyna dochodzić szmer rozmów, turkot wózków, nawet wesoły śpiew. Przez otwarte drzwi zakrystii nadsłuchuję odgłosów z kościoła -szeptów i cichych, charczących pomruków moich Jarosów, mężczyzn i kobiet, którzy wypełnili teraz świątynię. Kolejno mieszkańcy poszczególnych kwartałów osady zmieniają się tu codziennie, bo wszyscy na raz nie zmieściliby się w kościele. W niedzielę wielkie drzwi kościoła stoją szeroko otworem, aby słowo Boże docierało także do Indian stojących na placu i aby wszyscy chrześcijanie mogli uczestniczyć w Mszy świętej i we wspólnym kościelnym śpiewie. Dawniej w tygodniu odbywały się ciche Msze św. Ja jednak od pierwszego dnia zacząłem uczyć Indian śpiewu, responsoriów i niektórych łacińskich pieśni. Gdy lepiej opanuję język Indian, przetłumaczę pieśni z łaciny na język guarani. Kiedy Msza św. dobiegnie końca, wysyłam moich wieśniaków z błogosławieństwem po indiańsku do ich codziennych zajęć. Od lat praca została zorganizowana tak, żeby nie trwała dłużej niż osiem godzin dziennie. Moje indiańskie dzieci dżungli męczą się znacznie szybciej niż my, nawykli do pracy Europejczycy. To właśnie jest przyczyną, że pracując bez tej ochrony jako niewolnicy, a nawet odrabiając pańszczyznę tylko przez cztery miesiące w roku giną przy tym tysiącami. Jak co dzień zasiadam z kolei w konfesjonale. Moi Indianie bardzo przejmują się swoimi grzechami, nawet lekkimi, powszednimi. W mojej redukcji od dziesięciu lat nie było zabójstwa ani rabunku. Kiedy penitent podnosi się z kolan po otrzymaniu rozgrzeszenia, na jego twarzy maluje się znowu radosny spokój. Pokój duchowy wszystkich mieszkańców stanowi niewidzialny mur, który chroni redukcję. Muru zbudowanego nie ma. Nie ma bram zamykanych na noc. Nie mamy też konnych strażników z psami, patrolujących między redukcją i skrajem dżungli. Mimo to nie ucieka ani jeden Indianin. Czas przeznaczony na słuchanie spowiedzi jest krótki. W misyjnej szkole, naprzeciw plebanii, siedzą już na ciepłej, suchej podłodze z gliny indiańscy chłopcy i dziewczęta czekając na naukę naszej chrześcijańskiej religii. Najpierw przechodzę wzdłuż rzędów przykucniętych dzieci i liczę główki kędzierzawe i długowłose. Naturalnie w wielkiej izbie szkolnej nie mogą się zmieścić wszystkie dzieci z redukcji; muszą więc uczęszczać do szkoły tylko w dni wyznaczone dla poszczególnych grup wieku. Poza tym zawsze niektórzy chłopcy wychodzą, na przykład, na połów ryb ze swoimi ojcami albo niektóre dziewczęta uczą się pod kierunkiem matek wyplatania mat czy farbowania utkanych materiałów. No i na pewno zawsze kilkoro dzieci bawiąc się zapomni o szkole. Te, których brak, zapisuję w mojej książeczce; kiedy pojawią się następnym razem, będą musiały wytłumaczyć swoją nieobecność. Nauczanie bez tablicy i książek szkolnych jest oczywiście prymitywne. Rysuję dzieciom na szkolnej ścianie obrazki. Powtarzam zasady wiary tak długo, aż wbiją się one na zawsze w dziecięcą pamięć. Uczymy się liczyć, a dziesięć paluszków na rękach stanowi jedyne i najlepsze liczydło. Oczywiście nie obywa się bez zakłóceń normalnego biegu zajęć szkolnych. Raz chłopcy tak się pobili przed moim przybyciem, że wypadli na plac przez dziurę w glinianej ścianie. Myślę już o założeniu cegielni, duże redukcje je mają i wypalają cegły, mnie na razie brak jeszcze potrzebnych umiejętności. Kiedy około dziesiątej słońce przebędzie już czwartą część swojej codziennej drogi, muszę zadać sobie poważne pytanie: a czy ja wykonałem już czwartą część moich codziennych zadań? Muszę teraz przekazać dzieci staremu, kulawemu zakrystianowi Michałowi, który dotąd siedział obok mnie w milczeniu. Przepyta on dzieci z tego, czego je nauczyłem, przypomni im, czego nauczyły się wcześniej. Tylko ze śpiewem nie daje on sobie rady, mimo że śpiew jest tym, czego dzieci najchętniej chciałyby słuchać. Czekają na mnie teraz w szpitalu chorzy. Jeśli tylko jest to możliwe, staram się sprowadzać do niego wszystkich pacjentów z ich chat. Oszczędza mi to długiej drogi do poszczególnych chorych i mogę każdemu ofiarować słowo otuchy i pociechy, które często leczy lepiej niż czarodziejskie praktyki pogańskich znachorów. Ci zresztą na ogół już wymarli. Moja sztuka medyczna nie sięga daleko, w seminariach i wyższych szkołach naszego zakonu powinno się uczyć jej znacznie więcej. Zawsze jednak noszę z sobą bursę. Gdy mnie ktoś poprosi, wysłuchuję jego spowiedzi i daję mu chleb wiecznego żywota. Zdarza się też często, że muszę przystąpić do legowiska chorego Indianina, by udzielić mu namaszczenia chorych i odmówić modlitwy za konających. W ostatniej godzinie cierpliwie trzymam jego dłoń i wiodę go ku spokojnej śmierci. Kiedy zgaśnie światło jego oczu, łagodnie zamykam mu powieki. Moi indiańscy chrześcijanie nie znają cichego, bezgłośnego płaczu Europejczyków. Lamentują i jęczą tak głośno, że krzyk wypełnia chatę. Żałobę po dziecku lub matce znoszą tak samo ciężko jak my, lecz szybciej zapominają i znajdują spokój. Muszę także uczyć pielęgniarzy, jak się zakłada opatrunek na ranę i jak się puszcza krew. Sprawdzam maści i lecznicze zioła. Nieporządek w szkatułce z maściami spowodowany przez pielęgniarzy, którzy przecież nie umieją czytać, mógłby stać się przyczyną wielkiego nieszczęścia. Dlatego dwoje oczu dla ojca redukcji to za mało, powinien mieć co najmniej dwie pary! Słońce, stale mnie ponaglając, podnosi się wyżej na niebie. Kiedy muszę opuścić chorych, patrzą na mnie pytająco: "Nie masz, ojcze, więcej czasu dla nas?" "Jutro - pocieszam ich. - Może jutro będę mógł zostać u was dłużej". Jako następne muszę odwiedzić "oficyny", to jest zakłady przy ulicy warsztatów. Muszę dowiedzieć się, co tam dziś wykonano. Co robią stolarze w stolarni, nad czym pracują tkacze, jakie skóry garbują garbarze. Czy jest dość materiału dla każdego stanowiska pracy, dosyć tkanin dla krawców, farb mineralnych i roślinnych dla farbiarzy, dość przędzy dla wyrabiających sieci, desek dla stolarzy? Wszystkie gotowe wyroby trzeba zapisać i o ile nie są przeznaczone do natychmiastowego użytku, trzeba je zgromadzić na zapas w magazynie. Często muszę być tym, który doradza, napomina, decyduje. Jeden z majstrów tkackich oczekiwał mnie z ponurą miną. "Ojcze, muszę wyrzucić nowego ucznia. Ciągle spada mu czółenko z napiętej osnowy, źle rozdziela przędzę i tak często kaleczy sobie palce, że cały materiał jest pokrwawiony. On się nadaje najwyżej do stolarza. W garbarni też nie da się go wykorzystać, jest tak głupi, że mógłby wypić ług garbarski". Staram się rozładować i złagodzić gniew majstra: "Chłopiec jest jeszcze młody, spoważnieje na pewno, kiedy zaczną mu się sypać wąsy". Każę chłopcu zamienić się z uczniem z warsztatu stolarskiego, który i tak bał się wciąż groźnego głosu swojego majstra-stolarza. Minęło południe i pora posiłku. Jeżeli nie muszę akurat wysłuchać sprawozdań rzeźników albo pasterzy z pastwiska, spaceruję teraz pół godziny po moim ogrodzie. W ogrodzie z ziołami wyhodowałem miętę, rozmaryn, rutę i majeranek. Anyż wyjadły mi mrówki. W ogrodzie kwiatowym rosną i kwitną białe lilie, słoneczniki, nagietki, żółte i białe fiołki, malwy, ostróżki, nasturcje i indiańskie kwiaty, które pięknie pachną, ale dla mnie nie mają nazw. Winnica jest bardzo stara, winorośle posadzono pewnie jakieś pięćdziesiąt lat temu. W tym roku winogron było bardzo mało, ledwie dwa razy starczyło ich na deser. Powodem tego są mrówki, osy, małe ptaszki i dzikie gołębie. Ale najbardziej zaszkodził winoroślom suchy i gorący wiatr z północy, który zaczyna wiać codziennie. Po południu muszę rzucić okiem na szkołę gospodarstwa domowego dla dziewcząt, która została świeżo zbudowana. Uczą się one w niej szyć, tkać i robić na drutach, bo indiańskie matki mało albo nic z tego nie umieją. Jeszcze bardziej zależy mi na tym, żeby te dziewczęta nauczyły się gotować, a przede wszystkim, żeby dokładnie gotowały i piekły mięso. Właściwie przyrządzone jedzenie przyczynia się znacznie do likwidowania u Jarosów ich dzikich obyczajów, do których łatwo powracają. Żona starego zakrystiana miał wiele kłopotów, ponieważ była bezdzietna, co dla Indianki stanowi największą skazę. W kolegium w Asuncion nauczyła się prowadzić należycie gospodarstwo i teraz jest najlepszą i najmilszą instruktorką w szkole dla dziewcząt. Zakrystian Michał, jej mąż, też ma teraz spokój w domu, zaś dawniej sąsiedzi stale słyszeli awantury. Najserdeczniejszą radość przynosi mi szkoła dla muzykantów, którą też urządziłem. Dziw wielki, jacy muzykalni okazali się moi Indianie, odkąd sami zaczęliśmy sobie wiercić flety i napinać bębny. Na moje usilne prośby z wielkiej redukcji San Ignacio Mini, która leży na północy, blisko Parany, przysłano mi szałamaje, komety i trąby basowe. Teraz prawie każdego dnia na wielkim placu rozlega się muzyka. Muszę jeszcze sam nauczyć się grać na wielkiej harfie. Codziennie poświęcam na to pół godzinki. Dziś jednak to odpada, bo już zamówili się tancerze i czekają na mnie. Uczę ich tańców ze sztuk religijnych, które czytałem już w szkole w Innsbrucku i które widziałem grane i tańczone w Sewilli przed bramami kościelnymi w dniach uroczystych świąt. Indianie mają taniec po prostu we krwi. Gdybym na to pozwolił, do nauki tańca zgłosiliby się wszyscy mężczyźni z redukcji. Z początku chciałem zachować także własne tańce Indian, ale ku mojemu ubolewaniu okazało się to niemożliwe. Moi Jarosi powiedzieli mi: "Tamte tańce były dobre w dżungli. A my teraz chcemy być tacy, jak Hiszpanie". Kiedy mówię im o religii używając pojęć takich, jak łaska, nadzieja, sakrament, wówczas zachowują się niespokojnie i widzę, że ich to nudzi. Ale kiedy w uroczyste święta dwunastu kolorowo ubranych indiańskich chłopców wykonuje na placu przed kościołem solenne tany, wówczas na wielkim placu panuje taka cisza, że mógłbyś usłyszeć każdy szept. Oczy zaczynają im się świecić i dawna magia tanecznych zaklęć przekształca się stopniowo w taniec ku chwale Bożej. Od strachu przed demonami, który tkwi głęboko w Indianach, łatwiej wyzwalają się oni uroczystym tańcem niż za sprawą wielosłowia nauki religii. Wtedy ich dusze otwierają się na to, czego jako pojęcia nie są w stanie ogarnąć - na łaskę. Moim najbardziej wytęsknionym pragnieniem są organy dla mego kościoła. W San Ignacio Mini widziałem, przeżywałem i czułem, jak śpiew tysięcy indiańskich chrześcijan z towarzyszeniem organów po prostu przemieniał tych ludzi. Nasz kościół też mógłby stać się takim rozdzwonionym przedsionkiem nieba. Czy to pragnienie zbyt zuchwałe i nieziszczaine? Europa leży tak daleko, konwój okrętów przypływa do Buenos Aires tylko raz na dwa lata. Jeśli wyślę list, upłyną cztery lata, zanim dostanę nań odpowiedź. Powinienem zbudować piec do wypalania cegieł i wypalić z gliny cegły na murowaną wieżę dla większego dzwonu. Powinienem wznieść w kościele murowaną emporę pod organy. Dopiero wówczas mogłoby się spełnić kiedyś moje wielkie pragnienie. Wysłałem dwudziestu Indian do lasu, żeby narąbali drewna; kiedy przyjdzie co do czego, będzie dość opału do wypalania cegieł. Ale dość tych marzeń - słońce chyli się coraz bardziej i przemija popołudnie. Muszę jeszcze pójść do rzeźni, mimo iż słodkawy zapach krwi, jaki tam zawsze panuje, wprost przewraca mi żołądek. Majster, który kieruje dziesięcioma indiańskimi rzeźnikami, jest zakłopotany, bo nie skończono jeszcze dzisiejszego uboju. Jarosowie są rzeźnikami sprawniejszymi od tych, których widziałem przy pracy w Sewilli. Kiedy bydlę ma zostać zapędzone do rzeźni, zawiązują mu najpierw oczy skórzaną opaską. Skoro tylko zwierzę znajdzie się za bramą, zostaje ona zamknięta i Indianin błyskawicznie wbija zwierzęciu rzeźnicką lancę w kark tu? za rogami. Cios jest tak celny, że pada ono nie wydawszy dźwięku. Ale ja nie lubię patrzeć, jak zabija się zwierzęta. Zabronić tego jednak nie mogę. "Ojcze, czy przyjdziesz przed wieczorem na rozdzielanie mięsa?" - pyta mnie majster. Przyjdę. Mięso trzeba przydzielić każdej rodzinie według jej liczebności. Sprawiedliwość jest fundamentem porządku i wzajemnych dobrych stosunków w redukcji. Muszę tu jeszcze dodać, że czas przeznaczony na południowy posiłek nie powinien wynosić więcej niż godzinę. Moi Indianie mogliby jeść mięso bez przerwy dwie godziny i dłużej. Tak podobno bywało w dawnych latach. Wtedy jednak nie byli już zdolni do popołudniowej pracy w polu. Z powodu przeładowania brzucha i ogólnej ociężałości wielu prawie nie mogło się ruszać. Gdy przychodzi do jedzenia mięsa, Indianie nie znają umiaru. Muszę więc w tej sprawie być surowy. Nie można też zapomnieć o dziękczynnej modlitwie do Boga. Dawniej Jarosowie musieli całymi dniami skradać się do zwierząt leśnych, jeleni, tapirów czy dzikich świń. Dziś codziennie dostają obfitość mięsa. Dlatego zapędzam ich wszystkich do modlitwy: Aguyebete, aguyebełe, Cheruba!- Dziękujemy Ci, dziękujemy, Boże! Kiedy jest czas uprawy ziemi i czas zbiorów, indiański zarządca, czyli alkad, zwołuje mężczyzn z całej wsi. Robotnicy zostają policzeni i wyruszają na wielkie pola w towarzystwie muzyków, którzy przygrywają im na fletach i trąbach. Muzyka i pieśń towarzyszą Indianom nawet przy najcięższej pracy przy młócce, podczas której po rozłożonych suchych snopach przepędza się w koło ciężkie woły. Przy śpiewie i muzyce zapełnia się spichrze zbożowe ziarnem przeznaczonym na suchą porę roku. Jeśli nie muszę gdzieś wyjeżdżać, komponuję teraz pieśń albo uczę się lepiej i płynniej posługiwać językiem moich Jarosów. Wielcy misjonarze, którzy zakładali przede mną redukcje, spisali i wydrukowali w książeczce zasady mowy ludu Guarani. Kto nie zna języka Indian, ten musiałby w ich kraju czuć się jak niemowa. Słońce chyli się coraz niżej. Jest to pora, kiedy odwiedzam rodziny w ich domach albo wyjeżdżam na pastwiska. Nie używane pastwiska zarastają szybko krzakami. Muszę udzielać wskazówek pracującym przy utrzymaniu ścieżek, które powinny być zawsze suche i twarde, aby nie grzęzło się na nich podczas pory deszczowej. Wybujała dżungla wdziera się ciągle na łąki i pola. Jeśli nie chcemy pozwolić, aby wszystko zagłuszyła, musimy co roku przeprowadzać karczowanie i wypalanie. Po wypasieniu danej przestrzeni stepu pasterze muszą otoczyć ją ogrodzeniem, aby mogła porosnąć na nowo trawą. Inaczej podczas mokrej pory roku racice tysięcy sztuk bydła rozdeptałyby ją, niszcząc korzenie traw. Dziewiczy las niby nieskończenie szeroki i szczelny mur odgradza nas od następnej redukcji. Można dostać się do niej tylko wąskimi, kurierskimi ścieżkami, które trzeba wyrąbywać ciągle na nowo. Jeśli zdarzy się, ?e niebezpieczna czarna pantera, nazywana przez moich Jarosów tygrysem, znowu napadnie i zabije indiańskiego gońca, myśliwi będą musieli wykopać wilczy dół albo zastawić innego rodzaju pułapkę na niebezpiecznego mordercę. Redukcję Świętych Trzech Króli otacza olbrzymim łukiem rzeka Urugwaj. Jest ona naszą żywicielką, ale i naszym zagrożeniem. Podczas lat suchych, kiedy przyjdzie nieurodzaj albo jeśli zaraza bydlęca wyniszczy stada, przed głodem ratuje nas obfitość ryb w rzece. Ale największym przerażeniem napawa nas wciąż groźba, że tak jak to bywało często w poprzednich dziesięcioleciach, na rzece Urugwaj pojawią się, nadpływający z północy na setkach łodzi, zbójeccy łowcy niewolników z Brazylii. Nigdy już nie powinno dojść do takiej okropności, by nasi spokojni, chrześcijańscy Indianie mieli być pędzeni w łańcuchach na koszmarny targ niewolników w Sao Paulo. Dlatego nasi szperacze zawsze są na zwiadach wzdłuż rzeki, aby mogli nam natychmiast meldować o niebezpieczeństwie. Do czego to ja doszedłem w moim opisie? Mój zegar słoneczny na białej ścianie domu pokazuje już piątą po południu. Stary zakrystian uderza w dzwon kościelny, żeby zwołać kobiety do różańca, a dzieci na naukę religii w kościele. Może trzeba będzie znowu udzielić komuś chrztu nad kamienną chrzcielnicą. Innego znów dnia o tej porze jakiś zmarły po chrześcijańsku mieszkaniec wsi zostanie pobłogosławiony i pochowany na poświęconym cmentarzu za redukcją. Z powodu wielkiego gorąca nie można tu zmarłych zostawiać nie pochowanych dłużej niż jeden dzień. Zwyczaj składania zmarłych do trumny wprowadzili tu dopiero misjonarze. Dawniej zwłoki zawijano w jelenią skórę i grzebano je w pozycji siedzącej. Pogańskie rytuały pogrzebowe zostały tu dawno zapomniane, bo prawie wszyscy Indianie urodzili się już w redukcji. Ale pogańscy, dzicy Jarosowie po drugiej stronie rzeki nadal trzymają się swoich okrutnych obyczajów pogrzebowych. Kiedy umiera ojciec, matka albo dziecko, członkowie rodziny odcinają sobie jeden człon palca. Niektórzy starzy Indianie mają tak okaleczone palce aż do dłoni. Niegdyś Jarosowie chcąc okazać żałobę po zmarłym malowali się ochrą na czerwono albo glinką kaolinową na biało. Dziś krewni zmarłego w redukcji noszą na twarzy cienki woal. Przejęli to od Hiszpanów. Zapomnieli o głośnym lamentowaniu i wyciu na pogrzebach, jakim wyrażali dawniej wielki ból, i nauczyli się cicho płakać. Pożegnawszy się ze zmarłym wracają opanowani znów do codziennej pracy. Ludy Guarani, do których należą także Jarosowie, drżały dawniej ze strachu przed demonami; teraz także oznaki żałoby zmieniły się u nich na bardziej obyczajne i ludzkie. Słońce stoczyło się już nisko za horyzont. Jeszcze raz idę do rzeźni i nadzoruję podział mięsa, jak to obiecałem majstrowi indiańskich rzeźników. Wszyscy Indianie, którzy właśnie przyszli z cmentarza, oczekują mnie z rozradowanymi obliczami w nadziei na jutrzejsze wielkie objadanie się mięsem. Na jedno posiedzenie Indianin potrafi zjeść dwa funty mięsa. Dlatego rodziny nie mogą same zarzynać bydła. W tym ciepłym i w ciągu wielu miesięcy w roku wilgotnym klimacie dużo pozostającego mięsa uległoby zepsuciu. Misjonarze, którzy byli tu przede mną, nauczyli Indian także wędzić mięso. Ale moi wieśniacy wolą zajadać się mięsem tak długo, aż nic już nie zostanie do uwędzenia. Siedzę koło majstra zapisując na tabliczce odbiorców mięsa. Czasem bowiem zdarzało się, że jakaś rodzina z dziecinną chytrością" zjawiała się po dwa, a nawet trzy razy, licząc, że dostanie przydział za każdym razem. Słońce kończy wreszcie swój bieg. Z dali słyszę śpiew żniwiarzy wracających z pola pod opieką swych alkadów - indiańskich zarządców, których co roku mogą sami wybierać. Dzieci, które bawiły się jeszcze na placu, biegną do swych matek. Ciągle jeszcze w pojęciu Jarosów ciemność jest porą złych demonów. Zachodzące słońce pozłaca skraj dżungli, który widnieje na zachodzie. Mój milczący służący Gabriel zamyka za mną drzwi plebanii. Ale klucze i rygle są u nas nieznane. W sadzie śpiewają ostatnie ptaki, lecz milkną nagle wraz z zapadnięciem zmroku. Nad wielką wsią rosną cienie wieczoru. Pierwszy chłodny powiew nocy nadciąga od strony rzeki. Błyska się bezgłośnie. Burza, której obawialiśmy się w ciągu całego dusznego, gorącego dnia, przeniosła się w inną okolicę po drugiej stronie dżungli. Nareszcie mogę spocząć w kołyszącym się lekko hamaku. Minął jeden dzień - czy jeden z wielu jeszcze, podczas których będę mógł budować Państwo Boże? Czy będzie ich jeszcze tysiąc, dziesięć tysięcy, czy też?... Krąg widzenia staje się coraz węższy i węższy. Składam ręce do ostatniej modlitwy na zakończenie zbożnego dnia". Ów Porządek dnia ojców misjonarzy zamykają słowa: „ z tego opisu można poznać ogrom prac i trudów misjonarza. Zapisałem ostatnią stronicę. Polecam siebie grzesznego i moich Indian pobożnym modlitwom wszystkich ukochanych przyjaciół i znajomych, abyśmy kiedyś wszyscy razem mogli wejść do królestwa niebieskiego". 7. Lata "szczęśliwe i dzikie" W jednej z późniejszych relacji wysłanych do Europy ojciec Antonius pierwsze dziesięć lat misjonarskich spędzonych w Paragwaju nazwał latami "szczęśliwymi i dzikimi". Do ciężkiej i wielokierunkowej pracy w redukcji Świętych Trzech Króli przyzwyczaił się już od dawna. Powracały codzienne zadania, dopełniał się rok za rokiem: "Trzy lata przepracowałem już w mojej winnicy, karczując i sadząc, uszlachetniając i pielęgnując w sercach mych Indian młode pędy wiary. Urządziłem też w osadzie szkołę muzyczną i przez te trzy lata starałem się kształcić w niej nie tylko moich Indian, ale także chętnych do muzyki z innych redukcji. Uczyłem ich oprócz śpiewu i wokalistyki także i sztuki instrumentalnej. Jednego uczyłem grać na harfie, innego na gitarze i skrzypcach, jeszcze innych na instrumentach dętych: szałamai i klarnecie. Tak krok za krokiem wbiłem ukochany psałterz w głowy moich studentów. Przekazałem im także to, co sam umiałem z dziedziny budowy instrumentów. Już dziś niektórzy Indianie potrafią z dźwięczącego drzewa cedrowego zrobić harfę Dawida, umieją w innych gatunkach drewna wywiercić szałamaję, flet czy fagot, wiedzą, jak zmontować klawikord. Wcześniej nauczyłem mojego kowala wykuwać i hartować odpowiednie wiertła. Brak mi tylko najszlachetniejszego ze wszystkich instrumentów będącego fundamentem wszelkiej muzyki - nie mam dobrych organów!" Ciężkie rozczarowanie przebija z dalszego ciągu tej relacji, kiedy Antonius opisuje, jak około 1700 roku w jednym z konwojów, który szczęśliwie dotarł do Buenos Aires, przywieziono wielkie organy o licznych rejestrach. Zbudowano je w Niderlandach, kosztowały tam tysiąc talarów, w południowej Ameryce zostały przez chciwego handlarza wystawione na sprzedaż za pięć tysięcy. Redukcja Trzech Króli dowiedziała się o tym, kiedy instrument był już dawno sprzedany. Kupiło go za tę ogromną sumę kolegium w Buenos Aires. Prośby Antoniusa Seppa o organy dla jego redukcji, powtarzanej w wielu listach do Europy, znowu nie spełniono. Ale Antonius potrafił być upartym i niezmordowanym petentem. Znowu zgłosił zapotrzebowanie na organy u swojego ojca prowincjała. Przemawiał za nim poważnie fakt, że w swej jedynej w Paragwaju szkole muzycznej nie tylko uczył Indian śpiewu, ale uczył także misjonarzy gry na różnych instrumentach, które prawie wszystkie sam umiał wykonać. W końcu zrobiono mu niezwykłą propozycję. Antonius tak o tym pisze: "Ponieważ mówiłem, że wciąż jeszcze brak mi dobrych, silnych organów, dzięki którym głos Boży docierałby potężnie do serc moich Indian, wielebny ojciec Lazarus Nunez postawił przede mną zadanie zbudowania samemu organów na modłę europejską. W mojej osadzie nie można było dokonać tak wielkiego dzieła, bo brakowało mi prawie wszystkich niezbędnych materiałów. Ale w Itapua, u ojca Franciszka Acebedo, było pod dostatkiem materiałów najważniejszych: ołowiu, cyny i drutu. Uzyskałem pozwolenie mojego przełożonego, żebym tam pojechał i zaczął urzeczywistniać to od lat żywione marzenie. Teraz naprawdę mi się przydało, że kiedyś w Wiedniu nauczyłem się sztuki budowania organów. Ojciec Franciszek Acebedo zakupił w Hiszpanii cynowe misy, ponieważ innej cyny nie można było dostać. Zostały one dla mnie przetopione. Ale na wielkie piszczałki, pryncypały i flauty zwane subbasami cyny nie starczyło. Z konieczności uczyniłem więc cnotę. Kazałem pociąć najlepsze cedrowe drewno na cienki fornir, podkleiłem delikatnym pergaminem i zrobiłem z tego piszczałki o potrzebnej wysokości i grubości. Kiedy w końcu miechy rozwiązały im języki, stał się cud: nieme, suche drewno cedrowe zaczęło brzęczeć, huczeć i grzmieć, a przysłuchujący się zakonnicy wraz ze swymi Indianami wykrzyknęli z podziwem: "Zwycięstwo! zwycięstwo, ojcze Antoniusie!» Tak więc mamy pierwsze piękne organy w naszej wsi, abyśmy teraz i w przyszłości mogli z ich pomocą wysławiać w naszym kościele Pana Boga". Wkrótce po tym szczęśliwym okresie nadeszły miesiące dotkliwie bolesne. W redukcji wybuchła zakaźna choroba, którą, jak wiele epidemii w XVII i XVIII wieku, nazywano morem. Antonius wyjechał właśnie na kilka dni do sąsiedniej redukcji, Nostra Senora de Fe, pomagać w głoszeniu kazań i słuchaniu spowiedzi. Tamtejszy ojciec redukcji Fernandes de Orga był osiemdziesięcioletnim starcem i wypadły mu ostatnie zęby, przez co nie mógł wyraźnie mówić. Jego Indianie byli z tego powodu już od tygodni pozbawieni spowiedzi i nauki religii. Kiedy Antonius po pięćdziesięciu milach jazdy konnej przeprawił się w końcu przez rzekę Urugwaj i wrócił do swojej redukcji, już więcej niż stu Indian leżało w swych chatach z wysypką na całym ciele. Po pierwszym badaniu misjonarz nie uznał tej choroby za niebezpieczną, ponieważ jej objawy były takie, jak objawy różyczki czy odry. W Europie choroby te przebywało każde dziecko, a potem na nie już dorośli nie zapadali. Tutaj jednak choroba powodowała u Indian wysoką gorączkę. Kiedy dołączyło się do tego lekkie nawet przeziębienie - a właśnie zaczęła się pora deszczowa - nieszkodliwa odra rozwijała się w chorobę śmiertelną. Już w pierwszych jej dniach umarło ponad dwudziestu Indian. "Pomóż nam, ojcze! Pomóż nam, ojcze!" -wołali przerażeni jeszcze zdrowi Indianie, cisnąc się do Antoniusa. Chorzy, w gorączce, leżeli apatycznie na swych posłaniach z jelenich skór. W książce lekarskiej z Europy Antonius nie znalazł ani słowa o tym, jak się leczy odrę u dorosłych - w dodatku u takich, którzy nie nabyli odporności przebywszy chorobę w dzieciństwie. Ordynował im gorącą herbatę, której mieli pić jak najwięcej, aby zatrute przez chorobę komórki spływały z ciał razem z gorączką. Antonius umieszczał chorych w dwóch szpitalach, które polecił zbudować. Wkrótce jednak okazały się one za małe. "Mór" zaatakował także pielęgniarzy i misjonarz musiał być wszystkim: lekarzem, kucharzem i sanitariuszem. Miłosierny Samarytanin, którym stał się teraz, klęczał dniem i nocą przy pacjentach, okrywał ich jelenimi skórami, wlewał im do ust gorące napoje, składał ręce konającym i zamykał oczy zmarłym. Dzień po dniu na rękach Antoniusa umierało ponad dwudziestu Indian, ale, o dziwo, rzadko były to małe dzieci. Misjonarz musiał natychmiast rozwiązać nowy problem - zaopiekowania się setkami płaczących sierot. Kazał opróżnić dwa spichlerze i urządził w nich sierocińce. Kilka starych Indianek, które okazały się odporne na chorobę, pomagało mu jako opiekunki tych dwóch wielkich domów dziecka. Pewnego dnia przyszło do Antoniusa dwóch starych Indian, byłych znachorów. Poradzili mu, żeby puścił krew wszystkim zdrowym, jacy jeszcze pozostali w redukcji. Misjonarz nigdy nie lekceważył znachorów. Pozwalał im praktykować w lżejszych przypadkach, co prawda pod kontrolą, i niejednego się od nich nauczył. Sam też o tym już myślał, czy-by nie puszczać krwi, ale jak wobec tylu najpilniejszych zajęć przy chorych miał zajmować się jeszcze robieniem zabiegów zdrowym? "Ojcze, my ci dopomożemy" - powiedzieli starzy. I oto pojawiło się jeszcze trzech utajonych znachorów. Antonius musiał szybko decydować i szybko działać. Kazał kowalskim czeladnikom wykuć pięć zagiętych pod kątem prostym nożyków felczerskich o spiczastych końcach. Hartowanie i szlifowanie ostrzy udało się tak dobrze, że mógł odważyć się na przeprowadzenie zabiegów. Rozesłał natychmiast gońców wzywając, żeby następnego dnia stawili się rano przed szpitalem wszyscy zdrowi, każdy z obnażonym lewym ramieniem i każdy z cienkim rzemykiem. Następnego dnia zaczęło się masowe stosowanie zabiegu. Pierwsze upusty krwi przeprowadzał sam Antonius. Do żyły, nabrzmiałej wskutek przewiązania ramienia rzemykiem, przytykał ostrze felczerskiego nożyka i uderzał lekko w jego grzbiet drewnianym młoteczkiem. Podczas kiedy ciemna krew spływała z żyły, czyścił nożyk i wrzucał go do kociołka z wrzącą wodą. "Tak macie to robić" - powiedział pięciu starym znachorom. Sam zajął się czyszczeniem i wygotowywaniem stale używanych nożyków. Kiedy krew spływająca na zakurzoną podłogę z żył setek Indian utworzyła ciemne kałuże, Antoniusowi zrobiło się tak niedobrze, że zemdlał. Indianie podnieśli krzyk i lament, wkrótce więc się ocucił. Oprzytomniawszy zobaczył, że wiele Indian rzuciło się obok niego na ziemię, całowali brzegi jego sutanny i jego stopy. Wołali: "Ojcze, jeśli ty umrzesz, my wszyscy będziemy zgubieni!" Antonius zapisał potem w swoim dzienniku: "Choroba ta okazuje swoje okrucieństwo nawet wobec nienarodzonych, niewinnych płodów, którym natura karze mieszkać przez dziewięć miesięcy w łonie matki. Gwałtownie wyrzuca niedojrzałą istotę. Często giną przy tym razem dziecko i matka. Wiele niewinnych, nie narodzonych aniołków poszło w ten sposób w naszej osadzie przedwcześnie do nieba. Zaraza wzmogła się tak wściekle, że czasem jednego dnia musieliśmy grzebać po dwudziestu i więcej zmarłych. Uznawałem za szczęście, że furia choroby nie zaatakowała osieroconych indiańskich chłopaczków, których na razie przyjąłem na plebanię. Służyli mi nadal przy ołtarzu, pomagali nieść światło do chorych, kiedy udzielałem im ostatniego olejem świętego namaszczenia. Wobec tego, że nie znana epidemia nadal przybierała na sile, postanowiłem upuścić krew wszystkim mieszkańcom wsi - od dziesięcioletnich dzieci aż po dorosłych do lat pięćdziesięciu. Indianie, których wezwałem, musieli siedzieć w długiej kolejce przed szpitalem z obnażonymi ramionami, czekając na puszczenie krwi. W ciągu trzech dni przeprowadziłem ponad dwa tysiące zabiegów. Podziwiałem ponad wszystko cierpliwość zdrowych jeszcze Indian, ich śmiałe i odważne usposobienie. Nie było skarg i krzyków, nawet wśród słabej z natury płci żeńskiej. I rzeczywiście, przeprowadzeniem zawczasu upustu krwi zapobiegłem całkowitemu wymarciu i zagładzie mojej wsi. Podczas gdy w innych redukcjach umarła ponad połowa dorosłych, w redukcji Trzech Króli groźna choroba zabrała mniej niż jedną trzecią Indian. Rzecz dziwna, zaraza ta oszczędziła prawie wszystkie dzieci". "Ojcze, puszczenie krwi pomaga" - powiedział pewnego dnia Alfonso, nowy kucharz ojca Antoniusa, który zastąpił zmarłego na zarazę wiernego służącego Gabriela. Tego dnia Alfonso towarzyszył znów noszowym, którzy zabierali wszystkich nowych pacjentów. Liczba zachorowań zaczęła spadać: stopniowo, z dwudziestu dziennie zmniejszyła się do mniej niż dziesięciu. Kiedy zaś nadszedł dzień, w którym noszowi wrócili bez nikogo, Antonius runął na posłanie i przespał cały dzień i całą następną noc - pełne dwadzieścia cztery godziny. Jego samego wielka zaraza oszczędziła. Mimo że codziennie wyczołgiwał się ze swego hamaka bardziej wyczerpany niż najbiedniejsze zwierzę juczne, wciąż nogi niosły go do jego chorych. Gdy jednak stopniowo zaczęły się opróżniać szpitale, opuścił na krótko redukcję. Musiał na czas swojej nieobecności postarać się o zastępstwo. Osiemdziesięcioletni ojciec Fernandes de Orga, któremu poprzednio udzielił pomocy, był gotów przyjechać. Antonius zaś miał zająć się jego redukcją, w której spodziewano się przybycia z Asuncion młodego teologa. Po jego przyjeździe Antonius byłby wolny i mógłby wybrać się wreszcie w górę Parany, do redukcji San Ignacio Mini. Kiedy żegnał się ze swymi Indianami, choć opuszczał ich tylko na krótki czas, w całej wsi wybuchał taki lament, że Antoniusowi krajało się serce. Postanowił wyjechać jeszcze po ciemku, przed nadejściem nowego dnia. Mszę św. odprawił tym razem sam, w nocnej ciszy kościoła. W drodze przez śpiącą wieś do rzeki Urugwaj odjeżdżającemu potajemnie misjonarzowi towarzyszył tylko nowy kucharz Alfonso i ministrant Petrus, który w czasie zarazy stracił ojca i matkę. W mocnej, małej łodzi czekali na niego dwaj wioślarze. Pomyślał o tym, jak po przybyciu do redukcji Trzech Króli Indianie witali go uroczyście dźwiękami trąb, piszczałek i bębnów. Teraz wymykał się od nich potajemnie jak złodziej. Wydał się sobie takim niewdzięcznikiem, że omal nie zawrócił z drogi. Silni wioślarze wiosłowali w górę rzeki przez pięć dni. Po deszczowej porze prąd był silny. Rozciągała się przed nimi żółtobrunatna, pełna bezgłośnych wirów rzeka szersza niż Dunaj pod Wiedniem. Piątego wieczora przybili do wąskiej prayi, czyli piaskowej ławicy. Na mokrym piasku indiańscy towarzysze odkryli ślady czarnej pantery. "Tygrys zaczaił się gdzieś w gęstwinie i pilnie nas teraz obserwuje" - powiedział wioślarz Paulus. Podszedł bliżej do gęstych zarośli i szukał kierunku, z którego dochodziło kwilenie zabłąkanego jelonka. Nagle coś poruszyło się w koronie drzewa. Groźny pomruk zdradził obecność drapieżnika. Wioślarz Paulus zawrócił i powiedział: "Nie możemy tu spać mając tygrysa za sąsiada. Jeśli napadł on już kiedyś na człowieka i pożarł go, to człowiek wydaje mu się teraz najłatwiejszą zdobyczą. Będzie już zawsze mordercą". Łódź odbiła od brzegu, choć zmrok już zapadł. Potem wioślarze odkryli na rzece wąską wysepkę. Aby odpędzić jaguara, gdyby i tu czyhał, podpalili stare, suche trzciny. Dopiero po tym poczuli się na tyle bezpieczni, że położyli się spać. Następnego ranka mała ekspedycja miała wyruszyć dalej pieszo w stronę redukcji ojca Fermandesa Orgi. I oto na dachu namiotu, w którym spał Antonius, pojawił się niezwykły gość. Ojciec Antonius przed odjazdem zamknął gołębnik i polecił zakrystianowi, który miał zostać i pilnować domu, aby codziennie karmił turkawki w gołębniku, a wypuścił je dopiero po czterech dniach. Wcześniej bowiem misjonarz przekonał się, że podczas jego całodziennych wyjazdów konno na pampasowe pastwiska ptaki zawsze leciały za nim i towarzyszyły mu przez całą drogę. Nie chciał pozwolić, aby poleciały za nim do nowej redukcji. A teraz nagle na dachu jego namiotu usiadło sześć turkawek i gruchały do niego uszczęśliwione. Jak te małe ptaki mogły odnaleźć kierunek, w którym udał się ich opiekun? Jakiż nieskończenie subtelny instynkt muszą mieć te stworzenia, jak ubogie i słabe są przy tym zdolności orientacyjne człowieka! Ptaki, wypuszczone dopiero po czterech dniach, błyskawicznie odnalazły Antoniusa, lecąc szybko jak strzała nad wielką rzeką i nad dziewiczym lasem, ponad którym zawsze krążą drapieżne ptaki. Antonius przywołał turkawki na ramię i na dłoń. Szczęśliwy głaskał je po błyszczących piórkach. Poleciały za nim do redukcji Fernandesa de Orgi i pozostały przez dwa miesiące przy swym "bracie Franciszku", który też wygłaszał kazania do zwierząt. Towarzyszyły Antoniusowi podczas jego długiej podróży, która wiodła daleko na północ aż do olbrzymich wodospadów Iguassu... 8. Wędrówka trzech tysięcy Kiedy ojciec Antonius Sepp po wielkiej podróży do północnych redukcji wrócił znów do wsi ojca Fernandesa de Orgi, czekała tam na niego wiadomość smutna i gorzka. Do drzwi plebanii zapukał jeden z gońców, którzy stale przenosili wiadomości z redukcji do redukcji, a przede wszystkim do centrali w Asuncion i w Santa Fe. Poprosił o nocleg. Antonius nie domyślając się, czego się dowie, zadał gońcowi kilka pytań. Indianin był z plemienia Jarosów i mówił dialektem wskazującym, że pochodzi z redukcji na wschodzie. Goniec mówił: "Przybywam z redukcji San Borromeo - umarł nasz ojciec. Prosimy, aby z Santa Fe przysłano nam nowego ojca". Antoniusa ogarnęło straszne przeczucie. Przecież Adam Bóhm zawiadomił go swego czasu przez gońca, że musiał podzielić swoją redukcję Świętego Michała, gdyż liczba jej mieszkańców przekroczyła pięć tysięcy. Otrzymał wtedy do pomocy młodego zakonnika. Ale kto kierował nową redukcją Świętego Boromeusza? Ów nowy zakonnik czy Adam Bóhm? Goniec ciągnął dalej: "Nasz ojciec Adamo już od trzy razy tylu dni - tu pokazał palce obu dłoni - leży pogrzebany na naszym cmentarzu". Adam Bóhm nie żył! Antoniusowi stanął przed oczyma obraz jego najlepszego przyjaciela, zawsze pogodnego zakonnika z Ambergu w Bawarii. Myślał o ostatnim, bardzo długim liście Adama, w którym ten zapraszał go w odwiedziny. Już dawno powinny były nastąpić, Antonius jednak wciąż odkładał wizytę. Kiedy teraz pojedzie do redukcji Świętego Boromeusza, odwiedzi już tylko grób zmarłego przyjaciela... Tymczasem goniec opowiadał dalej: "Ojciec z redukcji Świętego Michała wysyła mnie teraz do Santa Fe z listem, w którym prosi o nowego ojca dla San Borromeo". Podczas podróży przez ocean Antonius powiedział pewnego razu- do ojca Adama: "Całe życie to ciągłe pożegnanie". Zanotował wtedy w swoim dzienniku odpowiedź Adama Bóhma: "Życie jest tym, za co się je uważa - ja mam je za ciągłe oczekiwanie". Adam Bóhm przeszedł więc do innego życia jako pierwszy z nich dwóch. W jakie podróże będzie Antonius jeszcze wyruszać, zanim w końcu i on znajdzie spoczynek w indiańskiej ziemi? W liście do Europy Antonius tak pisał: "Okrutna śmierć zabrała mego przyjaciela, misjonarza Adama Bóhma. Pamięć o nim nigdy nie zaginie w sercach jego Indian. Czas, jaki mi zostaje do wysłania tego listu, nie wystarcza, abym przedstawił tu jego wszystkie czyny i dzieła. Adam Bóhm ofiarował swej osadzie wszystkie siły. Indianie w niej uważali go zawsze za swego ojca. Swoją rychłą śmierć Adam sam przepowiedział. W ostatnim posłaniu napisał do mnie po łacinie: Significia mortem meam, ut spero bonam in conspectu Europaeis- Oznajmij przed obliczem Europejczyków o mojej śmierci, mam nadzieję, że dobrej. Antonius odwiedził grób swego ostatniego przyjaciela z Europy. Redukcja Świętego Michała wraz z drugą, dopiero co założoną Świętego Boromeusza musiały być na razie kierowane przez tego samego młodego hiszpańskiego jezuitę. Do swej wzorowo zorganizowanej redukcji Trzech Króli wrócił Antonius zdrowy i prawdziwie wzmocniony. Po jakimś czasie, razem z gońcem powracającym do San Borromeo, przybył do niego młody zakonnik Franciszek Ksawery. Przywiózł Antoniusowi list od jego zakonnego przełożonego. Antonius tak to przedstawia: "Mój przełożony wysyłał mnie do redukcji Świętego Michała, która znajduje się na wschodniej stronie rzeki Urugwaj. W ostatnich latach liczba jej mieszkańców bardzo wzrosła i Święty Michał liczył już ponad 6000 dusz. Ojciec Adam Bóhm kierował nią od czasu swego przybycia do Ameryki aż do śmierci. Mój prowincjał powierzył mi teraz zadanie podzielenia tej redukcji, która stała się za wielka, i wyszukania miejsca, gdzie można by założyć nową osadę. Z góry przewidywałem, że to zadanie wymagać będzie prawdziwej sztuki improwizacji i oczywiście wielkiego trudu. Trzeba będzie dużej umiejętności przekonywania, a do tego wiele mądrości i cierpliwości, aby tysiące mocno osiadłych ludzi wyrwać ze wspólnoty i nakłonić, by zaczynali od nowa w zupełnie obcym miejscu. Najpierw musiałem przejąć nie podzieloną redukcję zamieszkaną przez sześć tysięcy ludzi. Potem miałem podjąć przygotowawczy wyjazd w poszukiwaniu jakiejś okolicy, w której byłoby przede wszystkim dość pastwisk dla wyżywienia naszych stad bydła. Naturalnie wiedziałem, że nie spotkam tam nawet pasterskiego szałasu". Antonius musiał jeszcze raz zaczynać od początku. Wiedział, że czekają go teraz trudne chwile. Podczas swej krótkiej wizyty na grobie ojca Adama Bóhma poznał redukcję Świętego Michała i wiedział, że tamtejsi Jarosowie przyjęli chrześcijaństwo zaledwie dziesięć lat temu. Nawet teraz Indianie potajemnie praktykowali tam swe pogańskie zwyczaje. Sam widział, jak dzieci wysysały ciepłą jeszcze krew z surowej wątroby dopiero co zarżniętego bydlęcia. Dach kościoła zawalił się przed rokiem, podczas burzy, i został naprawiony tylko prowizorycznie. Na północy, dżunglą wędrowali pogańscy Indianie ze szczepu Capotesów. Od czasu do czasu zza drugiego brzegu Urugwaju pojawiali się portugalscy łowcy niewolników. Redukcja Świętego Michała pęczniała od ludzi. Miała sześć tysięcy mieszkańców i od czasu, kiedy podległa jej osada Świętego Boromeusza pozostała bez ojca, była największą redukcją w ogóle. Przygotowany na to wszystko Antonius wsiadł znowu do wiosłowej łodzi. Smutni i zapłakani Indianie jego dotychczasowej, dobrze zagospodarowanej redukcji towarzyszyli mu tłumnie aż do brzegu rzeki. Dzieci wołały. "Wracaj do nas, ojcze, kiedy zbudujesz nową osadę!" Uściskał nowego ojca redukcji, młodego Franciszka Ksawerego. Dzwon kościelny zadzwonił po raz ostatni, jak kiedyś na jego powitanie. Ostatni raz zobaczył, jak lśnią w słońcu słomiane dachy. Fleciści nie byli w stanie wydobyć dźwięków ze swych instrumentów, bo łzy płynęły im po twarzy. Także i tym razem towarzyszył Antoniusowi służący Alfonso i chłopiec-sierota Petrus. Cały swój osobisty dobytek, z wyjątkiem tego, co miał na sobie, pozostawił Antonius swemu następcy. Wioślarze znowu wiosłowali pod prąd. Przed nadejściem wieczoru wszystko to, co w ciągu lat stało się ojczyzną ojca Antoniusa, pozostało za nim - cały otwarty, pogodny krajobraz środkowego biegu Urugwaju, ale wraz z nim także smutek rozstania. Teraz, tuż nad rzeką wznosił się surowy, dziewiczy las, z drzew wrzeszczały wielkie papugi i ptaki hokko. Przez cały dzień nie można było dostrzec ani śladu ludzkich siedzib, nie widać było nawet osłon od wiatru, którymi Indianie zabezpieczają obozowe ogniska. Zapadła noc, ale ciągle nie można było znaleźć piaskowej ławicy, na której dałoby się wylądować. Przez całą noc wioślarze wiosłowali i popychali żerdziami łódź w górę rzeki. Do redukcji Świętego Michała nie było drogi lądowej, inaczej Antonius zabrałby ze sobą jako przewodnika gońca, znającego ukryte w dżungli i wciąż zarastające ścieżki. Rano wioślarze uwiązali łódź do zwisającego nisko nad wodą konara i wyczerpani zapadli na kilka godzin w sen. Antonius i jego dwaj młodzi towarzysze czuwali. Ósmego dnia podróży na lewym brzegu rzeki otworzyła się polana, wskazująca, że za nią leżą łąki. Antonius kazał skierować łódź w stronę mulistego, przybrzeżnego piasku. Wdrapał się po stromym brzegu w górę, a Alfonso zaczął wyrąbywać maczetą wąską przesiekę w krzakach. Na górze falowała od podmuchów wiatru nienaruszona łąka, która ciągnęła się aż po daleki, pagórkowaty horyzont. Młody Indianin Petrus, zręcznie jak drapieżny kot, wdrapał się na wysokie, cienkie drzewo i okiem zwiadowcy rozglądał się po nieznanej okolicy. Poprzednim razem Antonius dotarł do redukcji Świętego Michała z przeciwnej strony, od północy. Petrus zsunął się z drzewa: "Ojcze, jak daleko sięga mój wzrok, tylko wiatr wieje wśród łąk. Ale mogłem na nich rozpoznać wielkie stada czerwonego bydła". Antonius wywnioskował z tego, że redukcja Świętego Michała nie może być już zbyt daleko. Zeszli z powrotem do rzeki i wiosłowali przez jeszcze jeden dzień i jedną noc. Znowu była tylko woda, łąki, las - aż wreszcie na wschodnim brzegu pojawili się ludzie. Nieufnie obserwowali z wysokiego brzegu lądowanie obcej łodzi. Antonius przebrnął przez mulisty nadbrzeżny piasek i zapytał o ścieżkę do redukcji Świętego Michała. Indianie, wciąż jeszcze powściągliwi i milczący, wskazali dalej na północ. Dopiero kiedy Antonius rozkazał: "Zaprowadźcie mnie do grobu waszego zmarłego dobrego ojca", wystąpił silny mężczyzna i powiedział: "Ojcze, musisz popłynąć jeszcze dalej w górę rzeki. Jeśli zabierzesz mnie do łodzi, to cię poprowadzę". Dopiero powołanie się na zmarłego misjonarza Adama Bóhma otworzyło przed Antoniusem serca Indian. Pod wieczór przewodnik wskazał miejsce do lądowania w ledwie widocznej od strony rzeki zatoczce. Tak ukryty dojazd do redukcji pochodził jeszcze z czasów, kiedy po rzece pływały bez przeszkód wielkie, naszpikowane bronią statki brazylijskich łowców niewolników. Od czasów, kiedy panowały one na rzece, minęło sporo lat - ale kto mógł wiedzieć, czy znowu nie dojdzie do jeszcze bezwzględniejszej napaści? Pierwsi Indianie, którzy zobaczyli łódź, pobiegli wcześniej do redukcji. W zatoczce oczekiwała już więc Antoniusa większa grupa Indian. Powitało go uroczyście, ale wciąż z pewną rezerwą, piętnastu kacyków, wszyscy wodzowie ochrzczonych Jarosów, którzy w redukcji zachowali funkcję alkadów, czyli burmistrzów-zarządców. "Czy odwiedzisz teraz grób naszego ojca, padre?" -zapytał najstarszy kacyk. "Moi przełożeni przysłali mnie do was jako waszego nowego ojca" - powiedział Antonius. Teraz dopiero rozbłysły im oczy, a twarze rozjaśniły się. Dobiegł dla nich końca długi okres samotności i zapomnienia, jaki nastąpił po śmierci Adama Bóhma. Wprawdzie nie przy dźwięku trąb i cymbałów, ale jednak w uroczystym pochodzie zaprowadzono Antoniusa do redukcji Świętego Michała. Pierwsze odwiedziny należały się mogile Adama Bóhma. Antonius zastał tam potężny, drewniany krzyż, na którym Adam Bóhm za życia wyciął napis: "Jestem tutaj, Panie!" Teraz te słowa w języku łacińskim i w języku guarani przypominały każdemu przybyszowi, że i on zostanie kiedyś wezwany przed Boga najwyższego i będzie musiał zameldować się takimi właśnie słowami. Kiedy Antonius spędził już trzydzieści dni w redukcji Świętego Michała, przybył młody hiszpański zakonnik ojciec Simon de Leon, który miał pomagać misjonarzowi przy podziale sześciotysięcznej osady. Zapukał do drzwi plebanii. "Moi wioślarze już zawrócili, boją się dzikich, pogańskich Jarosów. Czy oni ciągle jeszcze wysysają krew z wątroby zarżniętych zwierząt?" Antonius tak przedstawia swą odpowiedź: "Jeszcze wysysają, bracie w Chrystusie. Ale chrześcijanie w tej redukcji modlą się nawet pobożniej niż moi Jarosi w redukcji Trzech Króli. W ciągu tych czterech tygodni poznałem ich wielki smutek. Kiedy nauczymy ich śpiewać, także i oni będą pogodni i dobrzy". Indianie jeszcze nie wiedzieli, że ma nastąpić podział redukcji. Ale przed Antoniusem stało zadanie, jak kiedyś przed praojcem Abrahamem - wezwanie Boże: "Wynijdź z ziemi twej do ziemi, którą ci pokażę". Od dnia, kiedy Antonius otrzymał następcę, zaczął planować i projektować utworzenie z niczego nowej redukcji. Już teraz musiał zająć się każdym szczegółem dotyczącym założenia i budowy nowej osady. Kiedy znajdzie się w nowej, z pewnością odległej okolicy, nie będzie mógł już wrócić, żeby zapytać, jak się robi to albo jak się buduje tamto. Znajdzie się ze swymi Indianami jak na wyspie, od której odpłynęły okręty. Gdy plany Antoniusa dojrzały, zebrał piętnastu kacyków i przemówił do nich. Oto jego słowa ujęte w dzisiejszej stylistyce: "Redukcja Świętego Michała wraz ze swymi wszystkimi pastwiskami, ziemią uprawną i ogrodami stała się za mała dla sześciu tysięcy ludzi. Gdyby któregoś roku przyszła susza i pastwiska wyschły, śmierć głodowa zagroziłaby nam wszystkim. Chcę razem z tymi rodzinami, które dobrowolnie ze mną pójdą, zbudować nową redukcję w innej okolicy, na brzegu wielkiej rzeki. Tam zostanę z nimi. Nie przymuszam was, bo nie jest łatwo opuścić wszystko: kościół, domy, braci i siostry z waszego wielkiego szczepu. W nowej redukcji wasze życie będzie z początku cięższe i pracy będzie więcej. Ale poświęcę wam całe moje życie i wszystkie siły, jakie mi jeszcze zostały, i będę dzielił z wami wszystkie wasze troski i cierpienia". Od czasu, kiedy Antonius opanował dobrze język guarani i jego dialekty, słowa jego docierały łatwo do serc Indian. Po tej nieoczekiwanej propozycji stali w milczeniu. Wreszcie najstarszy kacyk powiedział: "Ojcze, zanim damy ci odpowiedź, pozwól nam porozmawiać z naszymi rodzinami". Antonius dał im trzy dni na rozmowy w gronie wielkich rodzin, do których zalicza się nie tylko ojców, matki i dzieci, ale także braci, siostry, starych i młodych, tak że cała taka wielka rodzina liczy często do stu członków. Gdy upłynął wyznaczony czas, piętnastu kacyków znów przyszło do Antoniusa i powiedzieli w swym języku: "Pay guacu! Aguy jebete! Jebi oro eniche angadebe! -Ojcze, dziękujemy ci, że chcesz nas zaprowadzić do nowego kraju!" Siedemset rodzin, w sumie około trzech tysięcy Indian, było gotowych opuścić redukcję Świętego Michała. Czternasty rozdział drugiego tomu Opisu podróży ojca Antoniusa Seppa ma nagłówek: "Ojcu Antoniusowi podporządkowało się 21 kacyków, czyli najznamienitszych i najstarszych Indian wraz z całymi ich rodzinami, więcej niż 3000 dusz". Zaś nagłówek rozdziału piętnastego brzmi: "Podjęta zostaje podróż, aby odkryć nowy kraj i ziemię i założyć nową kolonię, czyli osiedle". Spróbujemy teraz przełożyć wiernie na język współczesny treść tych dwóch rozdziałów, nadzwyczaj barwnych, ale trudno czytelnych z powodu rozwlekłości narracji: "13 września wyruszyliśmy na rozpoznanie terenu. Oprócz kacyków pojechało jeszcze ponad dwustu mężczyzn, którzy byli ojcami większych rodzin. Kierunek naszej wielkiej wyprawy wyznaczył najstarszy kacyk. Ufałem bardziej jego instynktowi i zdolnościom orientacyjnym niż mojej skromnej wiedzy o olbrzymich obszarach na wschodnim brzegu rzeki Urugwaj. Z jedynej mapy, jaką posiadałem, można było dowiedzieć się tylko tyle, że na północ od nas rzeka zatacza od strony wschodniej potężny łuk. Pod wieczór pierwszego dnia dotarliśmy do kresu pastwisk należących do redukcji Świętego Michała. Na skraju dziewiczego lasu, przerywanego mniejszymi obszarami stepowymi, rozpaliliśmy obozowe ogniska. Można było .zorientować się, że teren w kierunku wschodnim podnosi się ku niskim górom. Za tą wyżyną, po drugiej jej stronie, po wielu dniach jazdy moglibyśmy dotrzeć znowu do doliny wielkiej rzeki za jej łukiem. "Czy za tymi górami napotkamy pogańskich Jarosów z dżungli?" - zapytałem jednego z kacyków. Stary potrząsnął głową: "Od kiedy redukcja Świętego Michała stała się naszą ojczyzną, lasy za tymi górami opustoszały. Dzicy żyją dalej na północy, po drugiej stronie wielkiego łuku rzeki". Musiałem mu zaufać. Następnego dnia naszym najlepszym drogowskazem miało być słońce wschodzące z tej strony, w którą mieliśmy się kierować. Wy, moi mili w Europie, powinniście pamiętać, że tu, poniżej równika słońce odbywa w ciągu dnia swoją drogę po północnej stronie nieba. Kiedy tym razem słońce wędrując po północnej stronie prawie zachodziło, pomiędzy mniejszymi kępami leśnymi na zachodzie, które ciągle musieliśmy omijać, otwarła się szeroka, porośnięta trawą dolina. Kacyk, będący naszym przewodnikiem, osłonił dłonią oczy. "Ojcze - powiedział - widzę wśród wysokiej trawy liczne grzbiety czerwonego bydła. Czyżby przed nami leżała jakaś redukcja, do której pastwisk dotarliśmy?" Wziąłem do ręki moją mapę, na której były zaznaczone wszystkie redukcje. Musiałem stwierdzić, że niczego takiego na mapie nie ma. "Może to dzicy Jarosi zapędzili tu część stad należących do Świętego Michała, a my nie możemy jeszcze dostrzec ich osłon od wiatru ?" Mogło tak być, a w takim razie należało liczyć się z niespodzianym atakiem, z gradem świszczących strzał, które nadlecą z zasadzki. Dlatego pięćdziesięciu Indian pojechało jako straż przednia, mająca nas ubezpieczać. My sami postępowaliśmy wolniej i w większym odstępie od lasu, ponieważ na otwartym stepie czuliśmy się pewniej. Zwiadowcy jednak rychło wrócili. Znaleźli wielkie stado bez pasterzy; nie było żadnych ludzkich śladów prowadzących w stronę gęstych lasów. Prawdopodobnie wielkie stado bydła oddaliło się z pastwisk redukcji pod przywództwem kilku silniejszych byków i zwierzęta żyły teraz dziko na nie zamieszkanych, podmokłych obszarach ciągnących się między lasami, które rosną na bardziej suchych pasmach wzgórz. Moi Jarosowie z pomocą swych długich, rzemiennych boleros schwytali pięć sztuk bydła i zarżnęli je. Tak zdobyliśmy mięso na wieczerzę aż nazbyt obfitą. Znowu mogłem się przekonać, że Indianin w ciągu jednego wieczoru jest w stanie pochłonąć cztery funty mięsa albo i więcej. Stad bydła nie odpędziliśmy i zeszliśmy im z drogi. Kiedy znajdziemy teren na nową osadę, zapędzimy to bydło na ogrodzone łąki. Trzeciego dnia naszej rozpoznawczej wyprawy jechaliśmy przez parkowy krajobraz tak piękny, że nie można sobie wyobrazić piękniejszego. Przeplatały się w nim pampasy i kępy leśne. Na pagórkach rosły drzewa, a w dolinkach soczysta trawa wysokości człowieka. Czasem kotlinę przecinał płytki strumień. Nigdzie jednak woda nie występowała w takiej ilości, żeby wystarczyło jej na zaopatrzenie trzytysięcznego osiedla. Musieliśmy więc pozostawić za sobą także i tę wesołą okolicę i pojechaliśmy dalej w nadziei, że znajdziemy strony rozleglejsze i bardziej obfitujące w wodę, a przez ludzi dotąd nie zajęte. Czwartego dnia ujrzeliśmy pod słońce lśnienie w dali jakiegoś lustra wody. Czyżbyśmy odkryli nie znane jezioro, czy też płynęła przed nami szeroka jak jezioro rzeka Urugwaj? Z naszego łańcucha wzgórz mogliśmy spoglądać w dal, ponad pasmem czarnego, nieprzebytego lasu. Jazda do dalekiej wody prosto przez las nie była możliwa, trzeba by najpierw z trudem wyrąbywać z pomocą maczet wąską ścieżkę przez dżunglę. Tego dnia musieliśmy więc zboczyć daleko na południe. Pod wieczór dotarliśmy do płytkiej, wartko płynącej rzeki, mniejszej niż Urugwaj. Woda tej rzeki była czysta i przejrzysta aż do dna. Uszczęśliwony zsiadłem z konia. "To jest taka właśnie rzeka, jakiej szukam dla nowej redukcji - powiedziałem. - Tu będziemy budować". Ale kacykowie ociągali się: "Ojcze, poszukajmy wielkiej rzeki. Nie wiadomo, czy w tej woda jest przez cały rok". Nie ucieszyło mnie to, ale nie chciałem odrzucać prośby Indian. Ruszyliśmy przez otwarte łąki, na których tylko głowy końskie wystawały ponad powiewające trawy pampasów, wyrąbaliśmy ścieżkę przez zagajnik, przeszliśmy w bród przez strumyk, który wpadał do rzeki. I oto po drugiej stronie kolejnego pasma ciągnącego się w nieskończoność tarasami lasu, pomiędzy ostatnimi jego drzewami zamigotała ogromna woda. Dotarliśmy do Urugwaju. Wjechaliśmy na płaskie wzniesienie, którego rzeka nie mogła zalewać nawet podczas powodzi. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca, piątego dnia naszej podróży narąbaliśmy gałęzi i postawiliśmy szałasy na pierwszy nocleg. Rozpiąłem mój hamak między dwoma cienkimi pniami drzew. Potem, na otwartym polu, przy wielkim ognisku usiedliśmy w kucki, żeby się naradzić. Nadjechał jeden z kacyków. "Ojcze, rozkaż, abyśmy tu się pobudowali - powiedział. - Wyjechałem daleko naprzód i teraz wróciłem do was. Znalazłem łąki, na których dziesięć tysięcy sztuk bydła może się łatwo wyżywić przez cały rok". To były dobre słowa i zdrowa rada. Stary kacyk podniósł się z kręgu siedzących wokół ogniska. Powiedział: "Pobłogosław, ojcze, to miejsce i postaw tutaj nad nami twój wielki znak Boży». Miał na myśli ustawienie krzyża na znak poświęcenia i objęcia tego miejsca w posiadanie. Uczyniłem to jeszcze tego wieczora przy blasku potężnego ogniska, które strzelało płomieniami w nocne niebo. Odśpiewaliśmy hymn ambrozjański Te Deum laudamus. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem się taki szczęśliwy jak teraz, kiedy znalazłem nowy, zapewniający wyżywienie trzem tysiącom Indian kraj. Następnego ranka razem z moimi wodzami obszedłem we wszystkich kierunkach teren, który wznosił się łagodnie w górę od rzeki. Kiedy wbiło się łopatę w ziemię, odsłaniała się tłusta, czarnoczerwonawa gleba. W lasach wzdłuż rzeki, rzadkich jak w parku, znaleźliśmy przepiękny młody drzewostan - tysiące cienkich pni zdatnych na budowę naszych chat. W kotlince wypłukanej przez wylewy wielkiej rzeki zalegała błękitna glina, nadająca się do wyrobu cegieł. Postanowiliśmy założyć na wzniesieniu obszerną osadę i jako pierwsze wbiliśmy pale, które wytyczyły plac. Tu miał stanąć kościół, tam plebania, tu dom zgromadzeń alkadów, a tam z rozmachem zaplanowana szkoła dla wszystkich dzieci. Teraz na placu na cztery strony świata wytyczyliśmy główne ulice. Przy nich miały powstać chaty dla rodzin, które zdecydowały się na przesiedlenie. Pampasy, ciągnące się jeszcze wyżej, aż po dziewiczy las na grzebieniu wzgórz, przeznaczyliśmy pod pług. Bardziej wilgotne łąki po drugiej stronie lasu, które opadały ku rzece i ciągnęły się na południe, będziemy musieli później kawałkami grodzić, żeby stada nie mogły rozejść się i pogubić na niesłychanie rozległym obszarze. Ojcowie rodzin, którzy pojechali ze mną na tę rozpoznawczą wyprawę, chcieli już tej nocy spać na swoich parcelach wytyczonych pod ich przyszłe domy i gospodarstwa. Na przyszłym placu pieczono pekari - dzikie świnie. Żyły one na pasie bagien wzdłuż rzeki i były tak niepłochliwe, że prawie można je było chwytać rękami. Śmiertelnie zmęczeni i syci, z wypełnionymi brzuchami pogrążyli się Indianie we śnie. Noc pod tutejszym niebem była tak ciepła, że można było spać nawet bez nakrycia. Na trzeci dzień po przybyciu do naszego nowego kraju setka Indian wyruszyła z powrotem do Świętego Michała, żeby sprowadzić sprzęt rolniczy, narzędzia, pługi i pociągowe woły. Pozostali mężczyźni zaczęli na przyszłych gruntach uprawnych karczować niskie krzaki i palić je na licznych ogniskach, co służyło rozluźnieniu darni. Wkrótce nad pagórkowatym krajobrazem unosiły się pasma gęstego dymu. A potem, na pokrytą popiołem ziemię siewcy rzucili ziarna kukurydzy i pszenicy przywiezione w przytroczonych do siodeł workach. Ziarno przykrywali bryłami ziemi rozdrapywanej ciernistymi gałęziami, żeby nie wydziobały go ptaki. Był to pierwszy siew na polach nowej redukcji. Poczucie własności żywione wobec objętej w posiadanie ziemi było u tych Indian silniej rozwinięte niż u Guaranich w starej redukcji Świętych Trzech Króli. Zanim jeszcze ci, którzy wybrali się do Świętego Michała, pojawili się znowu, odbywszy o wiele dłuższy marsz ze zwierzętami domowymi, najstarszy kacyk stanął przed szałasem z gałęzi stanowiącym moje pierwsze mieszkanie i zaklaskał w dłonie. Kiedy wyszedłem, skłonił się głęboko i powiedział: "Ojcze, chcielibyśmy wiedzieć, gdzie przydzielisz każdemu z nas pole pod uprawę". Sprawiedliwe wytyczenie poletka dla każdej rodziny zajęłoby nam wiele dni, gdybyśmy nie wykonywali tej roboty konno. Objeżdżaliśmy więc konno pola przewidziane dla poszczególnych wielkich rodzin i oznaczaliśmy granice za pomocą długich, okorowanych pali, które dla każdego były z daleka widoczne. Po dwóch tygodniach przybyli wszyscy mężczyźni; kobiety i dzieci miały na razie pozostać w redukcji Świętego Michała. Najpierw bowiem trzeba było wznieść dla każdej rodziny chatę z gałęzi i słomy; miała ona stanowić dla rodzin pierwsze schronienie. Indianie potrafią budować takie chaty bardzo zręcznie: w ciągu jednego dnia dwaj mężczyźni wznosili dwie chaty. Moją pierwszą plebanię w nowej redukcji zbudowano w sposób następujący. W ziemię zostały wbite cztery mocne pale. Ściany i dach sporządzono z powiązanej w długie wiązki trzciny, której było pod dostatkiem nad rzeką i którą ścinano krzywymi sierpami. Dach był na tyle szczelny, że nie przepuszczał deszczu. Drzwi i małe okno, przez które dostawało się światło, były zawsze otwarte. Wnętrze mojej pierwszej plebanii musiało służyć mi do wszystkiego: to była zarazem moja jadalnia, sypialnia, pokój przyjęć i biuro. Zanim dobudowano kuchnię, mój wierny Alfonso gotował dla mnie zupę i piekł mięso nad paleniskiem wkopanym w ziemię na placu przed "plebanią". Mój wielki, okrągły, kieszonkowy zegarek dawno już przestał chodzić i jedyną miarą czasu były dla mnie wschody i zachody słońca. Żebym zaś nie zapomniało niedzieli, robiłem codziennie nacięcie na palu w ścianie mojej plebanii; te karby, które oznaczały niedziele, pomalowałem na czerwono gliną. W ten sposób nie zgubiłem ani jednego dnia. Także nasz pierwszy kościół zbudowaliśmy z jedynego posiadanego materiału: z drewna i trzciny. Z kościoła w redukcji Świętego Michała zabrałem z sobą obraz świętego Jana Chrzciciela. Po kaplicy zbudowaliśmy z kolei szkołę i warsztaty, które w mej dawnej redukcji były urządzone tak wzorowo i odgrywały tak ważną rolę. Z budową stodół mogliśmy jeszcze poczekać, na razie zasiewy dopiero zaczynały się zielenić. Kaplica wystarczała do odprawiania Mszy św. tylko w dni powszednie; nabożeństwa niedzielne odbywały się na środku placu, ze śpiewem i przy dźwięku trąb. Bardzo mi było tęskno do organów, które zbudowałem dla redukcji Świętych Trzech Króli. W duchu widziałem już stojący przede mną murowany kościół z wypalonych cegieł, z wnętrza którego dochodziły potężne dźwięki organów. Czy będzie mi dane przeżyć to kiedyś naprawdę? Po trzech miesiącach nadciągnęły powoli z redukcji Świętego Michała stada bydła. Zwierzęta ciągle chciały zawracać i nieskończenie długi pochód postępował tylko dzięki nieustannym krzykom pasterzy. W nocy musieli oni zagradzać swoimi końmi wąskie przesieki leśne, gdy tymczasem inni, wysłani konno naprzód, rozpoznawali drogę przewidzianą na dzień następny. W redukcji brak już było tylko jednego. "Cheruba, pay - Ojcze, daj nam nasze żony i dzieci" -poprosili kacykowie w imieniu wszystkich mężczyzn. Oczekiwałem tej prośby. "Kto chce, niech jedzie już jutro. Ale pamiętajcie, przyprowadźcie mi wszystkie dzieci zdrowo w ciągu pięciu dni". Na to wszyscy ojcowie spośród Jarosów porzucili swoje motyki i grabie, zostawili pługi w polu tam, gdzie orali, i z radosnymi okrzykami rzucili się do swych koni. Tym razem pojechałem z Indianami i ja. Czy możesz sobie, drogi europejski czytelniku tego listu, wyobrazić, co to znaczy prowadzić trzy tysiące ludzi przez dziki kraj pozbawiony dróg i mostówż Wszystko, co tylko dało się ponieść i pociągnąć, załadowali wychodźcy na juczne konie i woły. Żadnych pojazdów przecież nie było, a po drodze trzeba było brnąć przez podmokłe łąki i bagna, w których woły zapadały się po brzuchy. Kobiety niosły małe dzieci uwiązane na plecach, a większe prowadziły za rękę, ale niektórym przydałoby się w tym celu cztery albo nawet sześć rąk. Tym razem pożegnałem się z ojcem Simonem de Leon ostatecznie. Dziwił mi się: "Cóż ty, bracie, wyglądasz taki uszczęśliwiony? Czy ciebie każdy trud cieszy?" Śmiać mi się chciało z jego zdumienia: "Teraz dopiero wiem, ile niepotrzebnych rzeczy człowiek nosi z sobą przez pół życia. Wielu przedmiotów mi teraz brakuje, ale mimo to czuję się hojnie obdarowany". "I ty to nazywasz obdarowaniem? Musisz budować na nowo wszystko, co już posiadałeś". "Ale inaczej musiałbym wolno i żmudnie pozyskiwać zaufanie i miłość moich Indian. Teraz spadło mi to wszystko jak dar z nieba." Wielki pochód trzech tysięcy był w drodze przez siedem dni. W tym czasie umarł jeden stary mężczyzna, dwoje dzieciątek się urodziło. Zaczerpnąłem wody z potoku, nad którym właśnie obozowaliśmy, i ochrzciłem tych dwoje świadków ziemskiej wędrówki imionami patronów nowej redukcji: Maryi Niepokalanie Poczętej i Jana Chrzciciela. Przełożeni zakonni przysłali mi z Santa Fe do Świętego Michała mały dzwon kościelny, przeznaczony do nowej redukcji. Wysłany naprzód jeździec wyprzedzał nasz pochód. Z czterech wysokich pali nakrytych daszkiem zbudował rusztowanie na zawieszenie dzwonu. Bicie w dzwon oznajmiło wkroczenie trzech tysięcy ludzi na przyszły plac redukcji. Następnego dnia, 25 grudnia 1702 roku, pod promiennym, letnim niebem świętowaliśmy jednocześnie z narodzinami Pana nasze szczęśliwe przybycie do redukcji Jana Chrzciciela". W brazylijskim stanie Rio Grande do Sul, na wzgórzu leżącym na wschód od rzeki Urugwaj, stoją do dziś ruiny zbudowanego tu później katedralnego kościoła świętego Jana Chrzciciela. Wzniesiono przed nim pomnik, na którym sugestywne płaskorzeźby przedstawiają Indian, pracujących ze swymi "ojcami". Przed 300 blisko laty Antonius zakończył swój list następującymi słowami: "Redukcja została już założona i oznaczono granicznymi kamieniami pola każdej rodziny. Powstały pierwsze chaty i wszystkie rodziny sprowadziły się do nich w pokoju i w zgodzie. Zobaczmy teraz, jak wielka osada będzie rosnąć i dojrzewać. Ja zaś znów z kaznodziei muszę stać się rolnikiem i z błogosławieństwem boskiego Siewcy będę rzucał me ziarno. Znów muszę tu zacząć od początku pełnienie wszystkich dzieł cielesnego i duchowego miłosierdzia, o czym opowiem później, w dalszym posłaniu". 9. Wielki kolonista W rok po założeniu wielkiej redukcji Jana Chrzciciela Antonius zapoznał się z uprawą krzewów bawełnianych. Na nowo objętych terenach stepowych i pampasach coraz bardziej dawał się odczuć brak saren i jeleni - inaczej niż na zachodzie, między rzekami Parana i Urugwaj. Jarosi ciągle jeszcze odziewali się w skóry jelenie i używali ich jako posłania. Bawełnę zaczęto już wprawdzie dawno sadzić w okolicy Santa Fe w Paragwaju, ale nie wystarczało jej na tkaniny potrzebne dla odziania stu tysięcy chrześcijańskich Indian. Tkaniny lniane, które sprowadzano z Europy, osiągały zawrotnie wysokie ceny. "Wkrótce nie będę wiedział, w co ubrać moich indiańskich chrześcijan, już nawet nie mówiąc o dzieciątkach". Tak napisał ojciec Antonius w swoim dzienniku wkrótce po przybyciu na nowy, stepowy teren. Z wnętrza Paragwaju, z pogranicza suchego obszaru Chaco pewien współbrat przysłał mu worek nasion krzewów bawełnianych. Antonius przyjął je z radością. Sukces osiągnął prędko. Ale plany jego sięgały na dalszą metę. Wraz z uprawą bawełny należało też założyć przemysłową manufakturę, aby w niej prząść i tkać na użytek wszystkich redukcji, które już nie były w stanie ubrać swych coraz liczniejszych mieszkańców. Plany Antoniusa wybiegały daleko poza zaspokojenie własnych potrzeb. Znacznie później pisał w swym dzienniku: "Wysiałem wszystkie nasiona bawełny, a w następnym roku wiele roślinek, które wykiełkowały, przesadziłem w długich rzędach na dobrze przygotowanej glebie. Dziś, w trzecim roku po założeniu plantacji, mam już trzysta tysięcy bawełnianych krzaczków. Jeśli rok będzie urodzajny, będę mógł zebrać cztery tysiące cetnarów bawełny. Rzędy krzaków znajdują się w odległości sześciu stóp (dwóch metrów) od siebie, tak aby mógł je stale owiewać wiatr. Moi dzielni Indianie, mimo swej wrodzonej skłonności do lenistwa, uprzędli i utkali w tym roku dwadzieścia tysięcy łokci materiału. Czternaście tysięcy łokci bawełnianej materii wydzieliłem dla przyodziania moich prawie nagich i gołych parafian. Sześć tysięcy łokci wysłałem do naszej faktorii w Buenos Aires. Mogłem uzyskać blisko pół talara za łokieć, ponieważ dotąd wszystkie materiały musiano sprowadzać z Europy. Uzyskanymi pieniędzmi częściowo spłaciłem daninę za moich Indian (podatek płacony gubernatorowi), a za część zakupiłem przedmioty przeznaczone do wyposażenia kościoła, które tu, w Ameryce, są nieumiarkowanie drogie". Na Wielkanoc 1703 roku nowo założoną redukcję Świętego Jana Chrzciciela wizytował prowincjał, ojciec Laurus Nunez. W miarę upływu lat indiańskie chaty z trzciny zostały zastąpione trwałymi domami z plecionki obłożonej gliną. W wielkiej gliniance, którą Antonius odkrył wkrótce po przyjeździe, pracowali Indianie Guarani - wyszkoleni ceglarze - oraz stu miejscowych Jarosów. Trzy obszerne piece nowej cegielni dniem i nocą wypalały cegły. W każdym piecu mieściło się wiele tysięcy uformowanych i wysuszonych cegieł, które układano warstwami na krzyż i wypalano. Ogień musiał płonąć przez tydzień, po czym przez następny tydzień piec stygnął, nim wreszcie można go było opróżnić. Przed dwoma miesiącami Antonius zaczął budować z cegły nowy kościół, którego plan także sam wykonał. Laurus Nunez w dniu wizytacji poświęcił nową plebanię. Co sprowadziło prowincjała z tak daleka i skłoniło go do odbycia takiej długiej podróży? O tym, że redukcja Antoniusa Seppa jest prowadzona dobrze i całkowicie zgodnie z przepisami zakonu, prowincjał nie musiał przekonywać się osobiście, wiedział to na podstawie doświadczeń z redukcją Świętych Trzech Króli. Musiała być jeszcze jakaś całkiem inna przyczyna. Pewnego dnia Antonius, po długim poszukiwaniu, znalazł na urwisku nad rzeką Urugwaj warstwy miękkiej, ceglastoczerwonej skały. Miały one około metra grubości i ciągnęły się wzdłuż podmytego brzegu rzeki. Antonius podczas swych duszpasterskich podróży w Austrii jeździł również do Styrii i zapoznał się z prowadzoną tam przeróbką rudy żelaza. Teraz zaświtała mu nadzieja odkrycia, którego znaczenie wprost trudno było ogarnąć. Czyżby to, co widział przed sobą, było rudą żelaza? Antonius tak opowiada o tym: "Rudę żelaza wydobywa się tu z ziemi, z odkrywkowego wyrobiska. Nie trzeba, jak to jest konieczne w Europie, podminowywać skał i wysadzać ich w powietrze, nie trzeba też drążyć głębokich chodników podziemnych. Ulewne deszcze odsłaniają spod zielonej murawy czarnoczerwoną, zwietrzałą ziemię, która zawiera żelazo. Czarne, nagie łaty wśród pagórkowatych pampasów stanowią pewny znak, że można pod nimi znaleźć żelazo. Z wypalonych cegieł, których miałem teraz dużo, zbudowałem piec hutniczy z wysokim kominem, dla uzyskania w piecu żaru i silnego ciągu. Rozdrobnioną rudę układa się w piecu , warstwami z sześcioma częściami węgla drzewnego. Dwa wielkie miechy utrzymują stale ogień i żar. Kiedy węgiel się wypali, spływa na dół wytopione żelazo, a na nim unosi się bezwartościowy żużel. Po dwudziestu czterech godzinach wyżarzania można spuścić płynne żelazo do glinianej rynny. Czterej silni kowale mocno kują rozżarzone, jeszcze miękkie bryły metalu, a inni, zanim ostygną one i stwardnieją, przekuwają żelazo na długie, cienkie sztaby. W ten sposób żelazo staje się najlepszą, najtwardszą stalą: kawałki żelaza zostają jeszcze wiele razy rozżarzone i za każdym razem gwałtownie ochłodzone w drewnianych korytach z wodą. W końcu otrzymuję stal, z której moi biegli w swojej sztuce kowale indiańscy wykuwają motyki, siekiery i nawet pługi. Tak wartościowej rudy żelaza szukano w Paragwaju już od wielu lat. Dzięki zbawiennemu zrządzeniu, poszukując nowej ziemi dla moich Indian, wyruszyłem za rzekę Urugwaj, daleko na wschód. Pod ciężkim przymusem stworzenia trzem tysiącom Indian życiowej przestrzeni znalazłem skarb w postaci metalu, który dla nas w Ameryce jest o wiele cenniejszy od złota. Czyż nie jest to naoczny znak wielkiego, nieskończonego Boskiego miłosierdzia?" A więc to wiadomość o znalezieniu żelaza, najcenniejszego metalu, którego redukcje tak bardzo potrzebowały, sprowadziła prowincjała Laurusa Nuneza do osady Świętego Jana Chrzciciela. Kiedy obaj zakonnicy wracali po zwiedzeniu prostej, ale tak świetnie pomyślanej huty żelaza, prowincjał powiedział: "Teraz nasze redukcje będą mogły dokonać wielkiego kroku, ba, wielkiego wręcz skoku naprzód. Żelazo jest dla nas więcej warte niż złoto, o którego to rzekomym odkryciu handlarze i obszarnicy pisali na nas donosy do władz w Hiszpanii. Widzę przed misjami paragwajskimi lata szybkiego wzrostu". Antonius uznał, że może skorzystać teraz ze sposobności, aby jeszcze raz poprosić o drugiego zakonnika do pomocy. Ale prowincjał popatrzył na niego ze zdziwieniem: "Mógłbym zrozumieć, gdybyś teraz, po przyniesieniu zakonowi tylu nieobliczalnych korzyści, poprosił o przeniesienie do któregoś z naszych kolegiów, do Asuncion, Santa Fe albo do Buenos Aires. Ale wiesz przecież, jak bardzo brak nam misjonarzy". Antonius natychmiast potrząsnął gwałtownie głową. "Pozostanę z moimi Jarosami. Zobowiązałem się do tego wobec nich, kiedy zgodzili się pójść ze mną i założyć nową redukcję. Ale dni pracy mam teraz tak wypełnione, że nigdy nie będę mógł urzeczywistnić moich skrytych planów i to mnie właśnie dręczy". "Co masz na myśli?" - zainteresował się ojciec Nunez. Antoniusowi trudno było się zwierzyć, ponieważ tym razem chodziło o prośbę pozornie osobistą. "Rozwój cywilizacyjny niektórych redukcji postąpił już tak daleko, że świadectwo o tym powinny dawać budowlami i sztuką. Dlaczego tylko w Europie miasta mają mieć wielkie katedry, pełne dzieł sztuki" Zbudujmy je i my! Zdziwisz się, ojcze, ale potrzebnych do tego budowniczych, kamieniarzy i rzeźbiarzy możemy znaleźć nie tylko wśród członków naszego zakonu, ale i wśród chrześcijańskich Indian w redukcjach". Ojciec Nunez milczał. W słowach tych zawierała się nowa, niesłychanie fascynująca idea: stwórzmy sami nową kulturę Ameryki, która kiedyś, w przyszłości będzie mogła dorównać Europie! Europa i Ameryka zrównane poziomem! Przyszła godzina, żeby dokonać pierwszego kroku w tym kierunku. Antonius zaprowadził dostojnego gościa do warsztatów redukcji. To, co tutaj robili rzemieślnicy, kowale, stolarze i tkacze, przyniosłoby zaszczyt każdemu europejskiemu warsztatowi. Potem misjonarz rozwarł przed ojcem prowincjałem bramę obudowanego dziedzińca. Ojciec Nunez szeroko otworzył oczy: kamieniarze wykuwali tu w kamiennych płytach artystyczne płaskorzeźby. Z łatwego do obróbki piaskowca wyrastały postacie świętego Jana Chrzciciela, archanioła Michała, figury aniołów, osób kroczących, klęczących. Postać Jezusa unosiła rękę błogosławiąco "Odkryłeś artystę wśród swoich Indian? Kto to jest?" - pytał ojciec Nunez nie posiadając się ze zdumienia. Antonius zaczerwienił się jak wtedy, kiedy spostrzeżono, że jako młody wikary po raz pierwszy uformował niezdarnie figurę anioła, jakby ją uwalniając z kamienia. "To ja sam przeprowadzałem te próby. Teraz już wyrastają mi wśród Indian uczniowie i czeladnicy - nie potrwa długo i któryś na pewno mnie przewyższy". Kiedy prowincjał Laurus Nunez opuszczał redukcję Jana Chrzciciela wraz ze swoimi dwoma indiańskimi towarzyszami, zabierał z sobą nieoczekiwanie zrodzone, nieustannie rosnące plany. Budować, tworzyć, nieść do redukcji sztukę ku chwale Bożej! Antonius powrócił do swej codziennej posługi, od wschodu do zachodu słońca. Miał teraz dostać pomoc, Nunez mu to przyrzekł. Będzie mógł zaprojektować katedrę redukcji Świętego Jana Chrzciciela, z naturalnej wielkości figurami na ołtarzu, z płaskorzeźbami aniołów na fasadzie, no, no, no! Kilka miesięcy później przyjechał konny goniec z meldunkiem: "Do Buenos Aires zawinęły trzy hiszpańskie okręty. Od dwóch lat nie mieliśmy połączenia z Europą. Teraz wreszcie okręty zabiorą pocztę do ojczyzny. Czy masz, ojcze, jakieś listy do Europy?" Antonius, zajęty w ostatnim czasie swoimi nowymi planami, nie miał przygotowanego nowego listu do kraju. Zaraz to zrobi, prosi kuriera, żeby odpoczął przez jeden dzień w jego plebanii. Usiadł i rozmyśla nad całym swoim dotychczasowym życiem. Tyle ma do opowiedzenia - musiałby poświęcić na pisanie cały dzień. Niech będzie nam wolno tym razem zamieścić tu nie jego dosłowny list, lecz zapis domniemanych myśli, które przebiegały mu przez głowę. "Tak daleko zagłębiłem się w wielki, ukochany kraj paragwajskich Indian, że pewnie już dla mnie nie ma drogi powrotnej, nigdy nie popłynę wielkimi rzekami Urugwaj i La Plata do Buenos Aires ani stamtąd daleko, daleko przez Ocean Atlantycki do Europy i mego ukochanego Tyrolu. Nie jestem na to już dość młody, mam pięćdziesiąt osiem lat. Ale co znaczą lata! Mój duch i mój umysł pozostały młode i radują siew Panu! Znalazłem dla mego ziemskiego życia zadanie. A żadnemu człowiekowi na ziemi nie przypadło większe. Jeśli do czasu, kiedy zostanę odwołany, zostało mi jeszcze trochę lat, to przyjmę je z wdzięcznością. W mojej starej głowie wciąż jeszcze jest pełno nowych planów. Czy jeszcze kiedyś wyślę do ojczyzny dalsze wiadomości -tego nie wiem. Okno mam szeroko otwarte. Na placu indiańscy chłopcy i dziewczęta czekają na naszą lekcję śpiewu. Dziś będziemy śpiewać po łacinie Laudate pueri. Ostatnie słowa tego długiego, ostatniego listu do Europy przytoczymy dosłownie: "Na tym zamykam moje Historyczne opisanie, albowiem trzy hiszpańskie okręty, co stanęły na kotwicy w Buenos Aires, już wkrótce będą odbijać z portu. Daj mi więc uwolnienie, cny Czytelniku, i życz mi wszelkiego Pokoju i Miłości w naszym PANU, dla którego chwały wszystko to spisałem i który niechaj będzie z nami po wszystkie czasy. AMEN. Ojciec Antonius Sepp Redukcja Jarosów źJohannes Baptista» W dniu Świętych Trzech Króli, Roku Pańskiego 1703" 10. "Przedsięwzięcie Paragwaj" Na liście z dnia Trzech Króli 1703 roku urywają się znane potomnym zapiski misjonarza Antoniusa Seppa. Można założyć, że w latach następnych prowadził on swe zapiski nadal. Może okręt, który przewoził kolejne listy zawsze pogodnego jezuity ojca Seppa, zatonął podczas sztormu na Atlantyku? A może materiały te spoczywają gdzieś zapomniane w hiszpańskich archiwach? Pozostaje więc tylko odnotować krótko i sucho dalsze znane fakty z życia Antoniusa Seppa. Antonius Sepp nigdy nie powrócił do ojczyzny. Szacunek, jakim cieszył się u Indian i duchownych współbraci, rósł stale i przeradzał się w uwielbienie przypadające w udziale tylko ludziom już za życia obdarowanym charyzmatem świętości. Indianie nazywali wszystkich misjonarzy "ojcami". Antonius Sepp jednak uchodził daleko poza swoją redukcją za "wielkiego ojca", u którego rady zasięgał zarówno prowincjał, jak i kacykowie - wodzowie plemion, a nawet pogańscy Indianie. Często odwiedzali go pogańscy wodzowie, którzy nie wstąpili do redukcji, bo po prostu nie wierzyli, że misjonarze nie są wysłannikami hiszpańskich kolonizatorów. Ale nie jeden raz udało się Antoniusowi doprowadzić do chrześcijaństwa kacyka--poganina razem z całym jego szczepem. W czasopiśmie "Der Weltbott" informacje o Antoniusie Seppie pojawiały się nieraz i po 1703 roku. Jedno z takich doniesień podaje: "7 sierpnia 1719 przypłynął do nas o. Antonius Sepp, założyciel wielu misji i prawdziwy apostoł Paragwajczyków. Pozdrowił nas wprawdzie po niemiecku, ale ponieważ od 27 lat nie mówił swym ojczystym językiem, nie mógł dalej płynnie się nim posługiwać". W jednym z późniejszych wydań tegoż czasopisma czytamy: "Czcigodny starzec o. Antonius Sepp, który już tak długo kieruje misją Świętego Krzyża, jest wciąż dobrej myśli i dosyć dobrze się trzyma" (pisane po 1725 roku). Jeszcze później dowiadujemy się z 510 numeru "Welt-botta": "Te i inne umiejętności (taniec i muzyka) zawdzięczają Paragwajczycy nie hiszpańskim jezuitom, lecz niemieckim, włoskim i flamandzkim, przede wszystkim jednak o. Antoniusowi Seppowi z prowincji górnoniemieckiej, on bowiem jako pierwszy wprowadził harfy, trąbki, trąby, szałamaje, klarnety i organy, czym zyskał nieśmiertelną sławę. Ten podeszły w latach apostoł aż do dzisiejszego dnia kieruje misją całkiem sam, bez pomocnika". Tak w 1729 roku pisał niemiecki misjonarz o. Matthias Strobel o wówczas 72-letnim ojcu Indian. Antonius Sepp nawet wówczas nie szukał i nie znalazł spoczynku. Bez względu na swój wiek pracował do ostatniego dnia życia i dopiero w roku 1733 stanął u kresu swej działalności i swego ziemskiego bytowania. "Wielki ojciec" umarł 13 stycznia 1733 pośród swoich Indian, w wieku 78 lat. Antonius Sepp o ponad 250 lat wyprzedził nasze współczesne zabiegi zmierzające do udzielania pomocy rozwojowej ludom nierozwiniętym. Działalność misyjną wśród ludów południowej Ameryki rozpoczęli jezuici wraz z franciszkanami i dominikanami. Dopiero po stu latach eksperyment "redukcji" utorował drogę do trwałych i coraz lepszych wyników. Największy, nie przeczuwany przedtem rozkwit tego wielkiego społecznego osiągnięcia jezuitów przypadł właśnie na okres, kiedy żył Antonius Sepp. Jak jednak "przedsięwzięcie Paragwaj" rozwijało się później, w latach po śmierci Antoniusa? Nazwa "redukcja" powstała stąd, że w niej Indianie mieli zostać ad Ecclesiam et vitam quem reducti, co można w przybliżeniu przetłumaczyć: "doprowadzeni do Kościoła i cywilizowanego życia". Specjalne ustawy królewskie Leyes de las Indias popierały i chroniły akcję osiedlania Indian. Gdy hiszpański podbój oznaczał dla Indian bezwzględną eksploatację przez kolonizatorów, jeśli nie wręcz całkowitą niewolę, to kierowane przez misjonarzy redukcje były wolnymi indiańskimi wspólnotami, które podlegały bezpośrednio gubernatorowi jako przedstawicielowi króla Hiszpanii. Przez ponad sto lat redukcje rozwijały się prawie bez przeszkód. Śmiertelne zagrożenie przyniosła im zawiść właścicieli olbrzymich latyfundiów - hiszpańskich esłancieros - oraz wielkich kupców. Gospodarczy rozkwit redukcji, nie nastawionych przecież na zysk dla jednostek, spowodował obniżenie cen żywności i wyrobów rzemieślniczych, ponieważ wszystko, co dawniej sprowadzano z Europy i sprzedawano w Ameryce Południowej z zyskiem dziesięciokrotnym albo i wyższym -teraz zaczęto wyrabiać w redukcjach także na sprzedaż w miastach. Coraz więcej Indian, którzy musieli odrabiać miesiącami u właścicieli ziemskich pańszczyznę, jako ustawową senicio personal - służbę osobistą, uciekało na wolność, do redukcji. Do Hiszpanii, do komisji zarządzającej koloniami i do króla płynęła powódź skarg i żądań, by znieść uprawnienia redukcji i wypędzić jezuickich zakonników. Oskarżenia i potwarze docierały też do papieża w Rzymie. Najgroźniejsze były twierdzenia portugalskiego ministra Pombala, że jezuici przygotowują się do utworzenia własnego, niezależnego państwa Paragwaj. Niezbędne do tego środki finansowe miały im dawać bogate kopalnie złota i srebra istniejące na kontrolowanych przez nich obszarach. Pombal kazał nawet wybić potajemnie monety z herbem zakonnym jezuitów i posłał je jako "dowód" królowi Hiszpanii. W różnych krajach Europy drukowano i rozpowszechniano książki i paszkwile z mrożącymi krew w żyłach historiami o "państwie jezuickim". Dekret króla Hiszpanii Karola III o wygnaniu jezuitów dał w 1767 roku podstawę prawną do usunięcia w końcu jezuitów z Ameryki Południowej. Antonius Sepp nie dożył zniszczenia w redukcjach całego olbrzymiego dzieła swego życia. 22 lipca 1767 roku w ciągu jednej nocy uwięziono znienacka wszystkich misjonarzy w redukcjach. Gubernator Bucareili kazał wszystkich jezuitów sprowadzić związanych do Buenos Aires. Dekret zalecał, aby wypędzenie przeprowadzono z zachowaniem szacunku i humanitaryzmu wobec wypędzonych. W rzeczywistości zawiedzeni hiszpańscy żołnierze potraktowali swych więźniów brutalnie i okrutnie. Liczyli na bogate łupy w złocie i srebrze ze skarbców zakonu, to jednak, co znaleźli podczas plądrowania, okazało się prawie niewarte zachodu. Chrześcijańscy Indianie w redukcjach, których żyło tam ponad 150 tysięcy, nie spodziewali się niczego. Nagle ogarnęła ich rozpacz, strach i panika. Tysiące chciały stawić czynny opór i przeszkodzić wypędzeniu ojców z redukcji. Dziesiątki tysięcy innych uciekły do lasów. Potwierdzają to świadectwa jezuitów. 76-letni ojciec Schmidt, po dwuletnim pozbawieniu wolności i pobycie w hiszpańskich więzieniach, tak pisał do Austrii: "Redukcje musieliśmy opuścić w środku nocy; nie da się jednak wprost opowiedzieć, jaki towarzyszył temu ból i smutek biednych Indian, ile było płaczu i lamentu. Boleć trzeba ponad wszystko nie nad naszym wygnaniem, lecz nad nieszczęśliwym i smutnym losem Indian, jaki będzie tego wygnania skutkiem". Ojciec Florian Pauke opowiada w swoich obszernych wspomnieniach: "Tego roku 1767 w lipcu, wcześnie rano, około czwartej, nieszczęście się stało w mieście Santa Fe. Żołnierzom dano rozkaz otoczenia kolegium. Tymczasem w mieście nastąpiło powszechne wzburzenie. Lud gromadził się na placu, pełno było krzyku, płaczu i lamentu. Ludzie przeklinali takie postępowanie z jezuitami. Można było usłyszeć, jak cały lud wznosi krzyk do nieba. Kapłan jeden, który przybył do mojej redukcji, opowiadał mi, że wyobraża sobie, iż tak ludzie będą krzyczeć i jęczeć w dniu końca świata. Indianie, do obłędu zrozpaczeni, biegali po mieście wołając: "Ach, ojcowie nasi! Ach, ojcowie nasi! Dokąd teraz uciekniemy?" W mojej redukcji Indianie chcieli mnie namówić, abym się wraz z nimi udał do puszczy. Powinienem spakować kościelne sprzęty i pójść do puszczy razem z nimi i z całym bydłem. Kiedy żołnierze mnie prowadzili, Indianie wołali za mną: "Zaufaliśmy wam, bo znaleźliśmy w was ojców, bo nigdy nie zaznaliśmy od was fałszu. Tyle razy broniliście nas przed wrogiem. Jeśli, ojcze, nie wrócisz, to nie wiemy, co nas tu potem może spotkać»". Zamiast kopalni złota i skarbców z kosztownościami hiszpańscy żołnierze znaleźli magazyny wypełnione żywnością i wyprodukowanymi towarami, wspaniałe katedry i administrację tak dobrze zorganizowaną, że nawet w przybliżeniu nie dorównywała jej administracja w żadnym z hiszpańskich wicekrólestw południowej Ameryki. Cała zdobycz w pieniądzach z wszystkich trzydziestu redukcji wyniosła tylko 17 000 talarów. Redukcje, pod świeckim odtąd zarządem, były wyzyskiwane, zaniedbywane i podupadły w ciągu niewielu lat. Dziś tylko nazwy kilku zapuszczonych wsi i małych miast, takich jak Itapua, Santa Rosa, San Ignacio czy Sao Miquel przypominają złotą niegdyś epokę redukcji. Ruiny świetnych katedr już od stuleci zarosły dżunglą, chociaż dziś rządy Brazylii, Paragwaju i Urugwaju starają się konserwować owe "katedry w dżungli", by zachować ostatnie świadectwa dawnej wysokiej kultury chrześcijańskich Indian. Wśród wynędzniałych potomków dumnych Guaranich, Jarosów i Apibonesów od dawna zaginęła pamięć o ich szczęśliwszych przodkach. 11. Posłowie do wydania polskiego Słowo "utopia" pochodzi z języka greckiego i oznacza miejsce, którego nie ma. mąŻ Tak znakomity angielski humanista i maż stanu Sir Thomas Morę - zarazem święty Kościoła katolickiego Tomasz Morus - nazwał w swej wydanej w 1516 roku książce fikcyjną wyspę, na której żyje w wolności, równości i szczęściu społeczeństwo idealne. Sto lat później w południowej Ameryce misjonarze jezuiccy podjęli próbę zorganizowania chrześcijańskich Utopii - szczęśliwych wspólnot wolnych Indian, rozsianych jak wyspy wśród morza krzywdy i kolonizatorskich zbrodni. Największym skupiskiem tych "redukcji" był Paragwaj, ale na mapach historycznych Ameryki Południowej można znaleźć oznaczenia podobnych zakonnych przedsięwzięć także na terenach dzisiejszego Ekwadoru, Wenezueli, Chile. Po wielu z nich nie zachowały się nie tylko żadne ślady materialne w postaci ruin, ale nawet nie przetrwała dokładniejsza pamięć o nich. Zresztą i o stosunkowo najlepiej znanych redukcjach paragwajskich do niedawna szersze kręgi publiczności wiedziały bardzo mało i niedokładnie. Dopiero w ostatnich czasach podjęli ten temat twórcy - przede wszystkim filmowi. Sprawiło to, że miliony ludzi na całym świecie dowiedziały się o wielkim dziele misyjnym i niezwykłym eksperymencie społecznym, jakim były redukcje. Książeczka Franza Braumanna poświęcona jest osobie jednego z wybitnych misjonarzy, którzy tworzyli historię redukcji. To, co pisze autor, warto uzupełnić paroma dodatkowymi uwagami. Tragiczny kres redukcji był - poza okolicznościami, które autor wymienia - związany z ciągiem pewnego procesu historycznego w XVIII wieku. Wyznaczają go daty usunięcia jezuitów przez władze świeckie w Portugalii (1759), Francji (1764), Hiszpanii (1767) i wreszcie zniesienie zakonu przez papieża Klemensa XIV (1773). Dodatkowym czynnikiem, który zadał cios redukcjom paragwajskim, było nowe rozgraniczenie posiadłości Hiszpanii i Portugalii na tym obszarze (1750), czemu część Indian próbowała czynnie się przeciwstawić. Zaś fakt, że wielkie, kwitnące dzieło redukcji nie pozostawiło prawie żadnych śladów u objętych nim ludów indiańskich, wiąże się z całkowitą izolacją redukcji od świata zewnętrznego. Indianie żyli w nich godnie, dostatnio i bezpiecznie, w warunkach duchowych i materialnych, o jakich marzyć nie mogli ich pobratymcy. Ale umieli żyć tylko w takich "utopijnych" warunkach i nie byli zupełnie przystosowani do brutalnego zetknięcia się ze światem kolonialnego panowania. Pozbawieni z dnia na dzień swych "ojców" - misjonarzy, wracali do dawnego, pierwotnego życia - o ile nie wtrącono ich w życie niewolnicze. Trzeba wreszcie dodać, że uważny czytelnik dostrzeże w tekście pewne niekonsekwencje chronologiczne. Bez oryginalnych źródeł, z których korzystał austriacki autor, nie dało się, niestety, ich wyeliminować, tak jak wyeliminowano w tłumaczeniu parę innych drobnych pomyłek. Wszystko to nie ujmuje wartości książeczce o wspaniałym, tak barwnie i ciekawie rysującym się przed nami misjonarzu Antoniusie Seppie. Andrzej Karol