15859

Szczegóły
Tytuł 15859
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15859 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15859 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15859 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Paweł Rogiewicz Gadzie siedliszcze Kap... Kap... Kap... Jedna po drugiej duże krople odrywają się od kamiennego sufitu jaskini. Kap... Kap... Kap... Jedna po drugiej krople te spadają na kamienną posadzkę, w której przez wieki wydrążyły całkiem spore wgłębienie. Tu i ówdzie zamiast wgłębień wznoszą się potężne stalagnaty, mieniące się tęczą kolorów w nielicznych promieniach słonecznych, które tu docierają. Między nimi odpoczynku zażywa kolonia nietoperzy. Wyglądają jak kiełbasy w wędzarni... Czemu ludzie boją się tych nocnych stworzeń? W podziemnym jeziorze pływają ślepe ryby. Ktoś kiedyś stwierdził, że muszą być one nieszczęśliwe nie znając świata pełnego refleksów świetlnych, barw. Inny ktoś powiedział, że jaskiniowym rybom wystarcza zimna, ciemna woda, do której przywykły. Z głównej jaskini, w głąb góry prowadzi wysoki, lecz wąski, kręty korytarz. Wiedzie on do drugiej, dużo większej komory, całej przesiąkniętej dziwnym zapachem. W kącie, pod ścianą, w półleżącej pozycji śpi rycerz. W rękach dzierży miecz i tarczę, na głowie ma hełm z pawimi piórami. Połamana tarcza. Zdruzgotany hełm. Spod hełmu widać zastygłą strużkę skrzepłej krwi. Pod przyłbicą nie ma błyszczących oczu. Jest tylko ziejąca czernią pustka. Z tego snu już się nie obudzi... Ten zapach... Smród siarki zmieszany ze słabnącą już wonią krwi. Ludzkiej krwi. Po środku sali, na stosie ze srebra, złota i drogich kamieni leży bestia. Nawet, gdy śpi, sam jej widok budzi grozę. Głowa mierząca osiem stóp długości zaopatrzona jest w potężne szczęki bez trudu mogące pogruchotać, nie tylko kości, ale i pancerz nieopatrznego śmiałka. Silna szyja łączy głowę z potężnym tułowiem, z którego wyrastają zwinięte teraz, ogromne, błoniaste skrzydła oraz wielkie, manifestujące gigantyczną siłę smoka, kończyny zakończone śmiertelnie niebezpiecznymi pazurami. Całość oplata masywny ogon. W łuskowatą skórę gada w wielu miejscach powrastały złote monety, drogie pierścienie, czy też zdobione naszyjniki, brosze. Ruchy klatki piersiowej wyznaczają równomierny oddech zwierzęcia. Istoty śpiącej snem tak czujnym, że najdrobniejszy nawet szmer może obudzić, wyrwać ją z uśpienia. Niektórzy twierdzą, że smok śpi tylko jednym okiem, podczas, gdy drugie czuwa nad bezpieczeństwem gromadzonych przez lata skarbów. Bezimienny rycerz musiał o tym wiedzieć. Jednak przyszedł tu. Chęć zdobycia chwały w bitwie, czy wypełnienia złożonych ślubów, były silniejsze od strachu. Jednak ani oręż, ani wyjątkowe umiejętności i męstwo na nic zdać się mogły w starciu nieporównywalnie silniejszym potworem. I o tym też musiał wiedzieć. A jednak przyszedł... I spotkał śmierć. Wkrótce jego ciało rozpadnie się w proch, a kości zbieleją. Bezimienny dołączy do tuzina mu podobnych, którzy zakończyli swe żywoty w smoczym siedliszczu. DYCHOTOMICUS DRAGONUS Budząc się ze stuletniego uśpienia, powoli, bardzo powoli, uniósł najpierw jedną, potem drugą powiekę. Rozejrzał się i wziął głęboki oddech. Zwęszył człowieka. Nie zobaczył go jeszcze, poczuł tylko. Usłyszał. Wtedy zobaczył. Był wysoki, jak na człowieka. Według ludzkiej miary, całkiem dobrze zbudowany. I młody. Bardzo młody. Stanął w końcu korytarza, zajrzał do środka jamy, na moment znieruchomiał. Chyba się przestraszył. Tak, zdradziły to jego oczy. Shantak znał to spojrzenie. Widział je wiele razy. Potrafił też przewidzieć następne kroki młodzieńca. I przewidział. Ocknąwszy się z chwilowego otępienia, chłopak przeszedł kilka kroków w bok, wzdłuż ściany, tak, by docierające tu przez szeroki szyb promienie słoneczne nie raziły jego oczu. Dobył miecza, uniósł tarczę. Twarz zakrył przyłbicą. Nie ruszył od razu. Poczekał. Przez moment wydawało się, że może zawróci, zrezygnuje, usłucha głosu rozsądku. Niestety, po raz kolejny rozum okazał się słabszy od chęci okrycia się chwałą. Ludzie są próżni. Walka nie była równą. Z niewiadomej przyczyny Shantak nie zabił go od razu. Pozwolił nawet zadać sobie ranę. Niegroźną, płytką. Zawsze pozwalał. Miał już dwanaście blizn, a nie był starym smokiem. Kiedy tamten szykował się do ponownego natarcia, Shantak wstał, wyprostował się, aż zatrzeszczały mu kości i rozwarł paszczę. Raz kłapnął zębami. Raz. Tym razem usłyszał trzask ludzkich kości. Dźwięk wydał mu się bardzo znajomy. Szarpnął szyją i odrzucił ofiarę w bok. Bardzo mocno. Spod przyłbicy wyciekła strużka krwi. Oczy chłopca zgasły. Umarł ściskając w dłoni rękojeść miecza. Gdy ciało zmieni się w proch, trzynaście szkieletów zdobić będzie smocze siedliszcze. Ludzie chyba nigdy nie zmądrzeją. Postanowił, że się położy i dokończy przerwany sen. Usłyszał pod sobą znajomy chrzęst nagromadzonych przez niego bogactw. Zamknął oczy. Powoli, bardzo powoli opuścił najpierw jedną , potem drugą powiekę. Zasnął. Nie na długo. Gdy ponownie podniósł się ze swojego legowiska w jaskini, nie było nikogo. Wstał, bo poczuł głód. Wstał, by go zaspokoić. I dopiero zasnąć. Póki co, rozwinął skrzydła. Machnął kilka razy. Wszystko było w porządku. Zamachał mocniej. Łopotowi skrzydeł towarzyszył dźwięk rozsypujących się na boki naszyjników, monet, brosz. Skierował się ku wylotowi szybu. Na zewnątrz była noc. Księżyc i gwiazdy nie zmieniły się przez ostatnie sto lat. Mleczna poświata oblewała góry, las. Pełna twarz księżyca odbijała się w kryształowym zwierciadle jeziora rozpościerającego się u stóp góry, w której miał dom. Lubił ten widok. Głód szybko o sobie przypomniał i przerwał kontemplację. Nadszedł czas polowania. W dolinie zobaczył miasteczko. Właściwie nie tyle samo miasteczko, co światła płonące w oknach domów. Gdzieś niedaleko muszą być pastwiska. A na nich stada owiec i kóz. Czas polowania. Poszybował nad miasto. Mało jest rzeczy, które budziłyby większą grozę niż cień smoka przesuwający się nad pogrążonym w ciszy nocnej miastem. Zrozumiał to, gdy zobaczył, jak tam, w dole, w wielkim pośpiechu zamykano okiennice, gdy usłyszał, jak ryglowano drzwi. Obniżył pułap lotu. Zaczął wypatrywać. To, czego szukał, znalazł dopiero milę za miastem. U podnóża niewielkiego pagórka zobaczył stado owiec pilnowane przez kilka psów – owczarków. Ludzi nigdzie nie było. Polowanie. Zanurkował. Wiatr świszczał rozdzierany skrzydłami drapieżcy. Owce nie zdążyły się nawet obudzić. Pochwycił na raz cztery. Dopiero w tej chwili rozległo się ujadanie psów i beczenie owiec. Zaalarmowani pasterze wybiegli ze swojego szałasu. Po chwili jednak zrozumieli, co się dzieje i strach sparaliżował ich kończyny. Stali i przyglądali się uczcie smoka. Shantak był bardzo głodny. Po pierwszych czterech sztukach, które pożarł nieopodal, wrócił, by porwać następne. I następne. Czuł, jak nowe siły wstępują w zastygłe przez wiek ciało. Łapczywie chłeptał ciepłą krew ofiar. Nurzał pysk w ich wnętrznościach. Nie, z całą pewnością nie myślał w tej chwili. Zawładnęły nim pierwotne instynkty. Serce biło mu szybko. Było to serce bestii. Zaspokoiwszy pierwszy głód, postanowił poszukać strumyka. Gdy napił się do syta, poczuł zmęczenie. Trzeba było wracać do pieczary. Do domu. Wypoczywać. Nie mógł jednak zasnąć. Ciągle był pod wpływem niedawnych, ekscytujących przeżyć. Po chwili stwierdził, że całe zmęczenie było tylko złudzeniem, że tak naprawdę, rozpiera go energia. Postanowił ją wykorzystać. Bez myślenia. Nadszedł czas zabijania. Gdy po raz drugi znalazł się nad miastem, świtało już. Zobaczył wysoki budynek po środku osady. I zapragnął go zniszczyć. Na dziedzińcu czekało na niego kilkudziesięciu mężczyzn uzbrojonych w miecze, dzidy, topory, łuki, widły, bądź cokolwiek innego. Poświęcił im chwilę swojego czasu. Czas zabijania. Runął z impetem w środek stłoczonej ciżby. Zionął ogniem. Bił pazurami na lewo i prawo. Ci, którzy nie zginęli uciekli i pochowali się. Zionął jeszcze raz. Tym razem w budynek. Ogień zaczął trawić dach. Bardzo szybko. Bestia znów wzbiła się w powietrze. Zabijanie. Zanim się opanował, całe miasto płonęło. Z ogólnego hałasu, jego uszy wychwyciły trzask ognia, krzyki ludzi uciekających w panice ze swych domostw i płacz dzieci... CZAS ŚMIERCI. I nadszedł czas śmierci. Wszyscy widzieli ten cień przesuwający się po bezchmurnym niebie. Wiedzieli, co on zwiastuje. Należało przygotować się do obrony przed nieuniknionym. Zebranie wszystkich mężczyzn na rynku i uzbrojenie ich zajęło czas aż do świtu. Wtedy znów go zobaczyli. Czas śmierci. Markus też go zobaczył. Jednak nieco później niż inni. W chwili, gdy rzucił się w wir walki. Patrzył, jak jego towarzysze – sąsiedzi, przyjaciele jeden, po drugim ginęli od uderzeń łapami, bądź płonęli ogniem miotanym z paszczy bestii. Jego brat zaatakował smoka toporem. Nie dobiegł do celu. Machnięcie łapą zdławiło jego krzyk "Giń!" tak, że Markusowi wydawało się, jakby jego brat obwieszczał światu swoją własną śmierć: "Ginęęę...". po chwili, zupełnie bezwiednie, wbrew swej woli, biegł w kierunku smoka z wyciągniętym mieczem. Nieraz próbował wyobrazić sobie takiego potwora w akcji. To, czego doświadczył, przekroczyło jego wszelkie pojęcie. Gdy tak biegł spełnić swoje przeznaczenie, gad akurat odwracał się, by pozbyć się natręta atakującego z drugiej strony i zamiótł ogonem. To machnięcie nieszczęśliwie (a może szczęśliwie) trafiło w żebra Markusa i odrzuciło go daleko, pod ścianę jednej z rynkowych kamienic. Markus poczuł tępy ból ogarniający w jednej chwili całe ciało, po czym stracił przytomność. Kiedy się ocknął, na placu boju nie pozostał już ani jeden żywy obrońca miasta. Była za to cała masa trupów. I smok. Smok, który właśnie podpalił ratusz i wzbił się w powietrze tylko po to, aby za chwilę wzniecać inne pożary w niszczycielskim locie. Spróbował wstać, ale nie pozwolił mu na to ból, który znów owładnął jego ciałem. Chwilę więc poleżał i ponowił próbę. Podniósł się, przeszedł kilka kroków. Śmierć. W tym momencie dotarło do jego świadomości, że gdzieś wśród pożogi walczą pewnie o życie jego matka i dwie siostry. Przezwyciężył ból i zmusił się do biegu. Na miejscu potwierdziły się jego obawy. Dom stał w płomieniach. W chwili, gdy przebiegał przez bramę zobaczył jedną ze swych sióstr wyskakującą z okna na piętrze. Spadła na bruk ulicy i odczołgała się od ognia. W budynku musiały więc tkwić wciąż jeszcze dwie osoby. Nie było czasu na myślenie. Zakrył twarz dłońmi i wbiegł do środka. Panowało tu przeraźliwe gorąco, oddychanie praktycznie uniemożliwiały kłęby dymu. Schodów na piętro już nie było. Zmieniły się w płonącą masę łamiących się desek. Zaczął się dusić. Podbiegł do okna, by zaczerpnąć powietrza. Na ulicy stały obie siostry i matka – wszystkim udało się uciec przez okno na piętrze. Więc czego on, do diabła, tu szukał!? W gęstniejącym dymie z trudem odnalazł drogę do drzwi. Usłyszał trzask. Nie zdążył nawet pomyśleć, co to mogło być. Płonąca belka trafiła go prosto w głowę. I przygniotła. SERCE BESTII Wciąż czując smak krwi swych ofiar i mając w pamięci obraz zniszczenia, jakiego dokonał, wrócił na swe leże. Sen przyszedł niespodziewanie łatwo. Jednak nie był to sen spokojny. Najpierw przyszła wizja walki. Tak, jak to się wielokrotnie odbywało w rzeczywistości, znów on był stroną przeważającą. Zabicie człowieka było dla niego rzeczą tak łatwą, jak dla człowieka jest zdeptanie pająka. Deptał więc swoje pająki. Wokół niego rozlewały się karminowe kałuże krwi. Kałuże zaczęły zlewać się ze sobą. Powstało jezioro, znad którego unosił się cierpki, żelazisty opar, doskonale identyfikujący ciecz go wydzielającą. Shantak znalazł się na wyspie, po środku tego jeziora. Poziom krwi w jeziorze podnosił się. Groził, że lada chwila zaleje wyspę i znajdującego się na niej smoka... rozpostarł skrzydła. Chciał odlecieć, ale nie mógł. Ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Zachował jednak trzeźwość umysłu. Po chwili poczuł pod łapami ciecz. Wkrótce stał w niej po brzuch, szyję. Wyciągnął głowę, jak mógł najwyżej. Zapach stawał się nie do zniesienia. Pod powierzchnią znalazły się oczy, uszy, wreszcie nozdrza... stracił dech. Później dotarł do niego przenikliwy dźwięk. krzyk. Krzyk bólu i rozpaczy. Jego krzyk? Nie, krzyk dziecka. Zobaczył siebie, jak niszczy miasto, ląduje. Zabija ojca chłopca, później matkę. Bez litości, bez skrupułów. Dziecko zostawia samo, na pastwę życia pachnącego dymem, krwią rodziców, oddechem smoka. Na pastwę strachu. Bez skrupułów, bez litości. I cały czas słyszał ten krzyk... Kolejna wizja była najstraszniejsza. Zdawało mu się, że się obudził. Chciał wyjść na zewnątrz. Zauważył, że wylot szybu jest czymś zablokowany. Chciał udrożnić wejście, ale nie mógł wstać. Nie mógł się nawet ruszyć. Grube, żelazne łańcuchy krępowały jego ruchy. Nie, nie żelazne. Żelazne rozerwałby bez wysiłku. Tych nie mógł. Nadeszli ludzie. Większość kobiet i dzieci. Przyszli z mieczami, widłami... poczuł ból. Rwany powoli na części znów poczuł smak krwi. Tym razem była to jego własna krew. Zrobiło mu się zimno. Przeraźliwie zimno. Zrozumiał, że zbliża się jego koniec. Cięto jego twardą skórę, kłuto w boki. Ludzie wyli w szale zabijania. Jednak w nim kołatało jeszcze serce. Słabo, ale wciąż biło. Serce bestii. Zebrał wszystkie siły, naprężył mięśnie. Szarpnął. Łańcuchy wciąż uniemożliwiały mu ruch. Skoncentrował swe rezerwy witalne na ostatniej, beznadziejnej prawie próbie oswobodzenia się. Jedno z ogniw pękło. Uwolnił jedną łapę, potem drugą, wyzwolił z kajdan głowę. W tej chwili zobaczył chłopca z mieczem uniesionym w drżącej ręce. Poznał go. Miecz opadł. Dziwnie łatwo zagłębił się w ciało smoka. Ugodził w samo serce. Serce bestii... Obudził się przerażony. Spojrzał w górę. Miał wolną drogę na zewnątrz. Nie było również łańcuchów i kajdan. Był krzyk. I był chłopiec z mieczem uniesionym w drżącej ręce. Nie czekał na spełnienie wizji. Wzbił się w powietrze i wyleciał z jaskini. Stracił bogactwa, stracił dom, stracił wewnętrzny spokój. Zyskał czternastą bliznę... CZAS ŚMIERCI II Opętany szaleńczym strachem, leciał bardzo długo. Bez celu, bez kierunku. Dopóki nie opadł z sił. Chciał jak najbardziej oddalić się od ludzi. Bał się ich... Wyczerpany zapadł w głęboki sen. Bez wizji. Bez koszmarów. Spał długo. Smoki mogą spać całymi latami. Od ludzi odgradzała go wiekowa puszcza. Pełna dzikich zwierząt, bestii niemal tak krwiożerczych, jak on sam. Puszcza, do której żaden człowiek nie odważyłby się wkroczyć. A jednak... gdy się obudził, ujrzał go. Poznał niemal natychmiast. Jego widok przywrócił wspomnienia. Przed oczyma stanął mu nagle obraz jeziora krwi i chłopca trzymającego miecz. Przeszłość wróciła. Wrócił strach. Niepokonany Shantak, potężna bestia, nie licząca się z cudzym życiem, nieustraszony łowca bał się swojej niedoszłej ofiary. Sparaliżował go strach. Gorzej, niż najtwardsze łańcuchy. Strach zadawał mu ból, rwał jego ciało na strzępy. Gorzej, niż potrafiliby ludzie. Człowiek uniósł miecz. Tym razem nie zadrżała mu ręka. Ugodził w samo serce. Serce bestii. Bez skrupułów, bez litości. Dokonał zemsty. Ogromnym gadzim cielskiem wstrząsnął ostatni, agonalny dreszcz. Oczy potwora zastygły w niemym wyrazie przerażenia. I bólu. Wyprężoną szyję znaczyło czternaście blizn. Wygięte w groteskowym grymasie wargi długi rząd białych, ostrych jak sztylety zębów. Z jamki na boku powoli sączyła się krew. Pogromca smoka popatrzył smutno na swoją ofiarę. Wziął miecz w obie ręce. Wziął potężny zamach od dołu i uderzył z całej siły... ...w swoją twarz. Po chwili, na mchu błyszczała druga kałuża. Dwie czerwone plamy zlały się w jedną, znad której unosił się cierpki, żelazisty opar........