15852

Szczegóły
Tytuł 15852
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15852 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15852 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15852 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jan Dobraczyński NAJLEPSZA CZĄSTKA OPOWIEŚĆ O MATCE FRANCISZCE SIEDLISKIEJ INSTYTUT WYDAWNICZY PAX 1982 SPIS TREżCI Od autora 1. Ojciec 2. Spowiednicy 3. Amor sacro i amor profano 4. Nazaret 5. Droga Od wydawcy W marcu i w kwietniu 1947 byłem w Rzymie po raz pierwszy w życiu. Szukałem tutaj znajomości z kamieniami i z ludźmi. Długie godziny przesiedziałem na Forum, na schodach Santa Maria in Aracoeli, na Pincio, pod łukiem Sewera. Zaznajomiłem się z zielonymi jaszczurkami rzymskimi, ze złotymi kamieniami mozaikami, z. błękitnym niebem rozpiętym nad stożkami cyprysów. Wodziłem drżącym ze wzruszenia palcem po zarysie startych przez wieki liter. Pokochałem kamienie rzymskie. Ale przecież - jak mi się zdaje - nie straciłem także z oczu ludzi. Chodziłem z nimi po słonecznych ulicach, siadałem na twardych stołkach tawern i osterii. Słuchałem tego, co mówili, słuchałem czujnie. Kamienie są bardzo ciekawe - człowiek zawsze ciekawszy. Pewnego dnia ogarnęła mnie chęć spojrzenia w samo serce człowieczeństwa: postanowiłem udać się pod Foggię do świątobliwego stygmatyka o. Pio. Wsiadłem wczesnym rankiem do autobusu jadącego do Neapolu. Jechałem przez Albano, Terracinę, Formie. Kiedy jednak znalazłem się w Neapolu, pochłonęły mnie tajemnice Pompei i błękitny zwid Capri. Zostałem na zbocza góry Tyberiusza i nie pojechałem zobaczyć człowieka, który błogosławił przybyszów krwawą dłonią. Potem wróciłem do Rzymu. » A jednak znalazłem Człowieka... Znalazłem go na małej uliczce - na via Machiavelli. Pewnego kwietniowego dnia otworzyły się przede mną drzwi, na których napisano: klauzura. Szedłem po wąskich schodach, po których nie stąpa nigdy obcy. Potem, na piętrze, wszedłem do małego pokoiku. Był niebieski, jasny, wzruszający. Mieszkały w nim powaga i cisza. Spoza otwartych drzwi płynęły ku mnie zapachy drzew migdałowych i glicynii, słychać było żałosne poszczekiwanie psa. Szum miasta zamierał tutaj, i tylko słońce wpadało do środka jasną falą i kładło się plamami na kamiennej podłodze, biegło ku małemu, białemu łóżku, nad którym wisi krwawy krzyż, a obok widnieje cierniowa korona. Na tym łóżku umierała przed laty matka Maria Franciszka Siedliska. Jedna z tysięcy zakonnic, które żyją i modlą się w świętym mieście. Żyją i umierają nieznane - nieznani żołnierze Wielkiej Sprawy. Ale matka Franciszka nie tylko żyła i zmarła w Rzymie. W mieście, w którym Horacy pisał niezapomniane non ornnis morior, pozostało po matce Franciszce coś więcej niż dom na via Machiavelli, coś więcej niż nowe zgromadzenie zakonne, coś więcej niż nie naruszona przez czterdzieści pięć lat cela, coś więcej niż zapiski, listy, dzienniczek. Pozostało człowieczeństwo, jedyne, które się liczy, które w ostatecznym rachunku ludzkości jest coś warte. Życie - świętego... Kiedyś matka Maria Franciszka zostanie ogłoszona świętą. Dziś jeszcze nie wolno mi używać przymiotnika święty inaczej, jak tylko pamiętając o wszystkich zastrzeżeniach Ojca Sw. Urbana VIII. Pamiętam o tym. Ośmielam się jednak wzywać tę świętość do ujawnienia się. Święci nie zawsze chcą o sobie dać znać. Trzeba ich wołać i zaklinać. Więc wołam i zaklinam. Proszę... To, co tutaj napisałem, jest próbą ukazania człowieka, który idzie do świętości. "Istotę skończoną, która idzie ku nieskończoności" - jak pisał Contardo Ferrini, "święty we fraku", włoski prawnik z drugiej połowy XIX wieku kanonizowany właśnie w tym czasie, gdy przebywałem w Rzymie. Nie moim będzie udziałem pokazanie jak do nieskończoności doszedł. My, pisarze, tylko do pewnej chwili mamy prawo towarzyszyć krokom świętego. U-miemy malować życiowe wysiłki. Tajemniczy poryw Łaski wymyka się naszej umiejętności. Łaski nie potrafimy zobaczyć. Możemy ją tylko przeczuć. Ale i przeczucie Łaski jest już Łaską... Czy dziś są święci? Są. Trzeba ich tylko poszukać. Lecz nie szukajmy efektów świętości. Im społeczeństwo jest chłodniejsze, im gorliwsza jest pogoń za sensacją i za zyskiem, tym świętość wypowiada się ciszej. Cud nie jest dla tych, którzy nie chcą patrzeć. Cud - mój Boże - całe życie świętych jest cudem. Odnajdźmy jednego z nich, a nagle przekonamy się, że dokoła niego dokonują się setki cudów. Tylko my nie umiemy ich zobaczyć. A potem przychodzi niebywały dzień, gdy na plac przed Bazyliką Sw. Piotra spłyną niezliczone tłumy. Stąpania tysięcy zagłuszą szmer fontann i wstrząsną portykiem Berniniego. Czarna fala ludzka popłynie po schodach. Napełni olbrzymią sień, a potem wleje się do kościoła. Wysokie ściany głównej nawy, zwieńczone postaciami świętych, będą się rozstępowały. Dziesiątki tysięcy znajdą dla siebie miejsce za dwuszeregiem ubranych w łowickie barwy gwardzistów. Ludzie patrzeć będą na ubrany w pontyfikalną tiarę i w płaszcz posąg św. Piotra. Na czerwone trybuny, na obrazy przedstawiające dwa, uznane za decydujące, cuda. Będą zwracali głowy niecierpliwie w stronę, skąd ma nadejść pochód. Nadejdzie w końcu. Wśród krzyków ludzi, którzy nie umieją pohamować swego zapału, wysoko, nad głowami pojawia się biała postać, błogosławiąca tłum. Wokół wznoszą się ręce, migają chustki, kapelusze, krzyk bije o mury. Biała postać płynie środkiem kościoła niezwykle lekko. Dopływa do ołtarza. Chór śpiewa. Aż wreszcie nadchodzi chwila, gdy papież zaczyna mówić modlitwę do nowego świętego - do świętego, który się przed chwilą narodził... I wtedy stajemy zdumieni: więc to był święty? Na czym polegała jego świętość? Był zwyczajnym człowiekiem, jak my. Nie odgadywał przyszłości. Rozmawiało się z nim, jak się rozmawia z każdym innym. Można się mu było zwierzyć z małych trosk codziennego życia - a on się tymi troskami smucił. Można go było prosić, aby się za nas pomodlił, i wtedy- ale dopiero po jakimś czasie, gdy już utraciliśmy poczucie związku między naszą prośbą, a tym co się stało - znikały nasze zmartwienia. Więc to był święty? Pozostały po nim pamiątki, zapiski, listy. Wczytajmy się w nie. Rozdrapmy każdą literę, znajdźmy to coś, co stworzyło świętego. Odszukajmy tajemnicę świętości... Może wtedy stanie przed nami dziewczynka, potem panienka z domu, jakich setki były przed stuleciem w Polsce. Będzie żyła troskami tak nam dobrze znanymi z historii. Będzie przezywała małe tragedie uczuć. Będzie miała swoje wady i zalety. Będzie po szlachecku gwałtowna i po polsku mało wytrwała. Będą płynęły lata - zwyczajne, bez żadnych kolorowych wydarzeń. Jeżeli jednak po tych latach odnajdziemy tę samą kobietę spokojną, nieomal majestatyczną w swym spokoju, zadziwiającą wszystkich wytrwałością, nieomal uporem w pracy, jeśli beznadziejnie chora kobieta zacznie przemierzać Europę i ocean w nie kończącej się wędrówce, od jednego założonego przez siebie klasztoru do drugiego; jeśli samotna z natury istota potrafi przykuć do siebie i swojej idei setki i tysiące istot - czujemy, że tajemnicę, której .szukamy, mamy pod palcami. Tu jest klucz do zaklęcia, które zamienia chorego na nacjonalizm Szawła w apostoła pogan. Tu jest tajemnica, która zamienia małego kupczyka Bernardone w Biedaczynę z Asyżu, tu się mieści magia, dzięki której grzesznica z Cortony staje się świętą z Cortony. Więc zacznijmy: Pewnego dnia... Albo inaczej, według oklepanego szablonu: Urodziła się dnia 12 listopada 1842 r. w Polsce, w Roszkowej Woli, w majątku rodzinnym ojca, w powiecie rawskim... OJCIEC Ten ojciec, który mi tak był drogi; tak mnie kochał, był narzędziem takiej męki dla mnie. Adolf Siedliski chodzi tam i z powrotem po ganku żdżarskiego dworu. Miota nim gniew, ostry i gwałtowny, ten gniew, który człowieka jednocześnie ponosi i upaja, pobudza wyobraźnię, każe galopować myślom. Zagryzając sumiaste wąsy Siedliski powtarza: "Co za idiotyzm!... I ta smarkata!... Ja im pokażę!" W długim, przysiadłym do ziemi dworze żdżarskim słychać wszędzie gniewne stąpania dziedzica. Wielkooki legawiec przeciągnął się, wyszedł z bocznego pokoju i wplątał się pod nogi swego pana. Ten kopnął go niecierpliwie. Pies odskoczył, popatrzył zdumiony, nienawykły do takiego traktowania. Podwinąwszy ogon pod siebie odszedł wolno. Siedliski przeżuwa swój gniew. "Ja jej pokażę... - mówi przez zęby. - Ośmieszyła siebie... Ośmieszyła mnie..." Wszystko, co mu naopowiadali życzliwi sąsiedzi, te męskie ploty wcale nie ustępują babskim, staje mu ciągle przed oczami. Sprowadziły sobie mnicha, gagatka, kapucyna, który im zupełnie w głowach poprzewracał. "Twoja żona i twoja córka nic teraz tylko modlą się, od rana do wieczora... Już w ogóle o życiu zapomniały..." - mówiono mu wczoraj z nieszczerym ubolewaniem. "Ten mnich kręci nimi, jak chce..." Do licha! Siedliski odrzuca nogą skórę dzika, która zwinęła się pod jego niecierpliwymi krokami. "Dam im mnicha!" -warczy ze złością. Nareszcie rozlega się turkot. Przed dom wybiega służba, słychać klaskanie bosych stóp. Siedliski stara się opanować gniew, aby go nie pokazać służbie. Niby spokojnie wychodzi przed ganek. Właśnie powóz objeżdża klomb, furman pali z bata. Dziewczyny dworskie biegną całować dziedziczkę po rękach i wydziwiać nad Franią: jak urosła, jak wyprzystojniała. Podnosi się piskliwy gwar. Siedliski stoi w miejscu i nad głowami dziewcząt patrzy na żonę. Jest blada, wynędzniała, po ciężkiej chorobie, jaką przeszła ostatniej zimy, wygląda źle, ma w oczach niepokój, nad którym próżno usiłuje zapanować. Jej oczy szukają także twarzy męża, patrzą mu w twarz z oddaniem, a zarazem z lękiem. Siedliski prawie wbrew woli uśmiecha się. Nie potrafi walczyć z miłością do żony. Zbliża się, bierze białą, miękką dłoń Cecylii, całuje ją z szacunkiem. - Bonjour, ma chćrie. No i jakżeż wypadła wam podróż? Nie zmęczyłaś się aby zanadto? Jak się czujesz? - Merci, Adolphe... - Siedliska uśmiecha się blado. Odwiązuje kokardę, która podtrzymuje wiszącą jej na ramionach zarzutkę. Bierze w dłoń spódnicę i lekko ją unosi by odnaleźć nogą stopień powozu. Siedliski spiesznie podaje jej rękę, pomaga wysiąść. - Och, merci. Tu es gentil et charmant comme toujoucs... - Gentil et charmant? Można by sądzić, moja duszko, żeście w Warszawie z samymi grubianami miały do czynienia. - Ty wiesz, Adolphe, że my w Warszawie zawsze same... - A to źle. Właśnie źle. Prosiłem, aby tak nie było... Potrzebujecie towarzystwa, wesołego- I ty, i Frania... Franka... - Ojciec szuka wzrokiem córki. - No, pokażże się, jak wyglądasz. Czternastoletnia panienka wysuwa ponad jasne głowy cisnących się do niej dziewcząt swą uśmiechniętą twarz. Niewiele się zmieniła w ciągu ostatniego roku. Ma te same ciemne oczy, "prawie czarne - jak powie w wiele lat potem siostra Alkantara - twarz owalną, czoło piękne, pełne inteligencji... usta jaśniejące uśmiechem pełnym dobroci, nos nieco duży". Nie można powiedzieć, aby była piękna, ale i przeciwnego zdania nie można o niej wyrzec, bo tyle ma uroku. Jeśli jednak nie jest piękna, ojciec tego na pewno nie widzi. Ojcowie nie widzą nigdy brzydoty swych córek. Zwłaszcza nie zobaczyłby tego nigdy Adolf Siedliski. Dla niego nie ma bardziej urodziwego stworzenia jak jego Frania. Ma ich dwoje: Franciszkę i o parę lat młodszego Adama - Adzia. Kocha oboje, ale Frania jest jego dumą. Mówi o niej: moja Frania - tym charakterystycznym tonem zakochanego ojca. Chciałby ją widzieć szczęśliwą. W światku marzeń, które stwarza dwór żdżarski, szczęście oznacza bogate zamążpójście. Ojciec chętnie by widział Franię otoczoną rojem wielbicieli, z których każdy ma wioski, może całe klucze, może tytuły... Z kolei ojciec wyciąga rękę do córki, pomaga jej wysiąść z powozu. Czuje lekkie ukłucie w sercu, gdy widzi, jak ciężko Frania zsuwa się na stopień. Zdrowie córki od dzieciństwa budzi niepokój Siedliskiego. Oczywiście nie myśli o tym stale. Ot tylko od czasu do czasu. Przez pierwsze trzy lata życia Frani nikt nie myślał, że słabowite dziecko potrafi wyżyć. W parę lat potem mała Frania ściągnęła ze stołu kawałek ryby i zadławiła się ością. Cud prawdziwy, że dało się ją odratować. Stale była cierpiąca. Poprawi się, jak wyjdzie za mąż - ktoś kiedyś powiedział. I Siedliski uwierzył w to święcie. - Jak się czujesz? - Doskonale, papo. Frania nigdy nie mówi, że się czuje źle. Kiedy przychodzi na nią jakaś słabość, trzeba to zgadywać z pobladłej buzi i wygiętych ku dołowi ust. Mając żonę po prawej stronie, a córkę po lewej, Siedliski wkracza do jadalni. Z tupotem służba niesie pakunki, lubiane pudła, sakwojaże, sznurowe siatki. Matka i córka z pomocą garderobianej zdejmują kapelusze. - Och, mon Dieu, jak pięknie - mówi pani Cecylia patrząc przez okno na zieleniejący ogród, na drzewa pokryte zieloną mgiełką pierwszych liści. - Dobrze, że nareszcie przyjechałyście. - W Siedliskim gniew już zagasł. Znowu jest grzecznym, pełnym delikatności człowiekiem. - Ale powiedz mi, ma cherie, dlaczego wszyscy, którzy was spotykali opowiadają, żeście się obie z Franką zrobiły jakimiś, ex-cusez le mot, bigotkami? Że do kościoła codziennie biegacie, że się codziennie komunikujecie? Błysk lękliwego spojrzenia w stronę córki. Nie wypowiedziany wyrzut: a nie mówiłam, że tatko będzie się gniewał? Potem cicho, chrypliwie - od czasu gdy choroba opanowała gardło - pani Siedliska mówi zawsze w ten sposób. - Nie, nie codziennie, Adolphe... Ale przecież nie możesz mieć żalu do nas o to, że się modlimy? Siedliski wzrusza ramionami. Stoi teraz oparty plecami o ścianę, na której wisi czerwona makatka, dziergana ręką jego matki, z Orłem, Pogonią i Michałem Archaniołem, a na niej stary, pamiętający jeszcze Wiedeń, ryngraf z Matką Boską. - Chodzi o przesadę - mówi. - Nie znoszę przesady. Opowiadano mi, że ten szalony kapucyn, uwielbiany przez wszystkie warszawskie dewotki, wciąż siedzi u was i wami kieruje. Że robicie wszystko, co on każe... - Siedliski, w miarę jak mówi, rozpala się. Ożywają w nim na nowo nie przeżute urazy. - Proszę cię, ma cherie, żebym o tym Leandrze, czy jak mu tam, słowa więcej nie słyszał! Siedliski wpatruje się gniewnym wzrokiem w twarz żony, a ona blednie i schyla nisko głowę. Gotowa mu we wszystkim ustąpić. Ale gdy wzrok mężczyzny spływa z kolei na twarz córki - spojrzenie jego oczu odbija się od oczu Frani. - Nie mogę zrozumieć - mówi twardo ojciec - co sobie ludzie uwidzieli dans ce betę calotin. Postrzeleniec, który na starość mnichem został... - Proszę cię, tatku - odpowiada takim samym nieustępliwym głosem Frania - nie obrażaj ojca Leandra. To świątobliwy człowiek, to... - Znam się na takich świątobliwych! - Tatku, proszę cię.... Córka i ojciec stają naprzeciw siebie i mierzą się wzrokiem. Są w tej chwili do siebie niebywale podobni. W obojgu jest ten sam upór. Siedliska wyciąga lękliwie rękę do córki. - Frania; ma mignonne. Je te prie... N pposez pas a papa. Je te prie... Matka lęka się takich scen. Zna dobrze córkę. Ta dziewczyna taka dobra, słodka, miła i łagodna w codziennym życiu, ukochana przez służące, niańki i nauczycielki - wobec ojca, którego przecież niebywale kocha, staje się uparta i skłonna do gniewu. Gotowa iść z nim udry na udry: Gdy on powie "tak", ona mu zaraz odpowiada "nie". W wiele lat później, gdy już jej, jako matce Marii od Pana Jezusa przyjdzie pisać na żądanie spowiednika własny życiorys, napisze: "Byłam bardzo samolubna, przykra dla ojca czasem. Tatko lubił muzykę... zamiast więc wygodzie tatce grymasiłam, nie chciałam grać, albo też grywałam same utwory klasyczne, których tatko nie lubił, wolał bowiem muzykę lekką, salonową... Byłam bardzo żywa, gwałtowna, unosząca się, później przepraszałam, płakałam, ale często, żeby nie mama, byłoby przyszło do przykrych przejść między ojcem a mną:,. Raz w Aixłes-Bains, nie pamiętam wskutek czego, ojciec mnie bardzo wyłajał, zdaje mi się niesłusznie i pchnął mnie. Wpadłam w taki stan gwałtowny, rękę podniosłam na tatkę, lecz tego nie widział, ale już intencja była w duszy mojej..." - Je te prie... - powtarza raz jeszcze pani Cecylia. . i Franciszka milknie. Burza rozwiewa się. Tego, ani następnych dni Siedliska nie mówi więcej o Leandrze. Życie w żdżarskim dworze układa się jako tako. Płaczem matka i córka wybłagały u Siedliskiego, że im pozwolił codziennie jeździć do kościoła na mszę świętą. Spowiadały się u kapucynów w Nowym Mieście nad Pilicą. Bardzo byli "modni" kapucyni w owym czasie w Polsce. I trzeba nieszczęścia - a może właśnie szczęścia - że do Nowego Miasta zawitał pewnego dnia o. Leander. Obie kobiety uszczęśliwione zaprosiły go do Żdżar, korzystając z tego, że Siedliski pojechał na kilka dni do Warszawy. O. Leander Lendzian miał w Warszawie wielu wrogów. Siedliski zaś całą gromadę kompanów i przyjaciół. Wynikało to z jego szlacheckiej natury skłonnej do bratania się przy butelce. Ileż to wspólnych wieczorów przegadano i przekrzyczano, ile napsioczono na Moskali, na niewolę, na prześladowania. Opowiadano też sobie mniej lub bardziej słone dykteryjki na temat księży i zakonników. Takie to były czasy, że na zewnątrz stało się murem przy Kościele i Kościół identyfikowało się z Polską, ale w wewnętrznym jego życiu niewielki miało się udział. Siedliski nie był na pewno gorszy od przeciętnego szlachcica tamtych czasów, ale na pewno dużo lepszy od przeciętnego inteligenta miejskiego, który przeżuwał zdobycze Wielkiej Rewolucji: racjonalizm encyklopedystów, sentymentalizm Rousseau, tanią drwinę Voltaire'a, darwinizm i materializm. "Dość przypomnieć sobie -napisze w swoim pamiętniku Szczęsny Feliński, arcybiskup warszawski - jakie było wykształcenie religijne klas oświeconych w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku... Im więcej ktoś miał prawa do nazwy uczonego, tym rzadziej do katechizmu zaglądał..." Budowano żelazne drogi, zapominano o żelaznych prawach moralnych. Największy rozkład panował we Francji. "Z dawnych rzeczy - pisał zmartwychwstaniec ks. Piotr Semenenko - już tam nic nie zostało: ani wiary w rozumie, ani religii w sercu, ani wśród ludzi Chrystusa, ani w duszach Boga." A tymczasem wszystkim, co przychodziło z Francji, karmiło się i zachwycało społeczeństwo polskie: i Napoleonami i Napoleonidami, i szczodrze szafowanymi, a nigdy nie dotrzymywanymi obietnicami, i smakiem, i modami. Wszystkim. Tak, na pewno Adolf Siedliski nie był gorszy niż jego współbracia. A jednak napisze potem Franciszka: "Pan Bóg nie panował w naszym domu". Siedliski wrócił do Zdżar po południu, gdy dwór był pełen gości. Zjechało się właśnie kilku sąsiadów - łakomych nowinek i pogawędki, przybył miejscowy proboszcz, częsty gość Siedliskich. Adolf prosto z powozu wkroczył do salonu. Powitały go radosne głosy: - Ho, ho, kogo to widzimy? Drogi sąsiad wrócił. A my tu o nim gadu, gadu. Siądnijże przy nas, panie Adolfie, i opowiadaj, co tam w Warszawie słychać. Moskale nie wymyślili jakiego nowego łotrostwa? A pan Zamoyski nie powiedział im znowu czego, co by im w pięty poszło? Opowiadaj, panie Adolfie dobrodzieju. Ale wyraz twarzy Siedliskiego powstrzymał gości od dalszych pytań. Dziedzic Żdżar był blady, usta mu gniewnie drżały, w oczach palił się ponury blask. Zatrzymał się na progu salonu, utkwił wściekły wzrok w twarzy żony, która na ten widok zbladła, jak opłatek i bliska była zemdlenia. Mężczyzna zdawał się walczyć z sobą, i tylko ze względu na gości starał się powstrzymać gniew. Zapytał głosem syczącym: - Opowiedziano mi w Warszawie, żeście w mojej nieobecności tego opętanego kapucyna sprowadziły... Czy to prawda? Głos przełamał się w krzyk. Rzucono się hamować Siedliskiego. Perswadowano: - Kochany panie Adolfie, miły sąsiedzie, miarkuj się... Ale tama pękła, gniew buchał jak woda z otwartej śluzy. Siedliski bił pięścią w stół. - Prawda to czy nieprawda? - Mais Adolphe, permettez... Wytłumaczę ci... - zdobyła się na odwagę pani Cecylia. - Zabroniłem przyjmować tego człowieka! Zabroniłem spotykać się z nim! A wy do mego domu... - Cheri... On tu przyjechał tylko comme un confesseur... - Nie potrzeba ci takiego spowiednika! Masz swoich kapucynów. A ten jeśli się tu kiedy pojawi, łeb mu rozstrzaskam! Jakem Siedliski! Na mój honor szlachecki, łeb mu rozwalę! - Nie powiadaj tak, drogi panie Adolfie - próbował uspokoić Siedliskiego proboszcz. - Zawsze ten Leander to sługa Boży. Ech, poniosło cię... Lepiej napijmy się i opowiadaj. Przyjechaliśmy, aby posłuchać... - Niech go ksiądz dobrodziej nie broni! Co mi to za sługa Boży, co buntuje żonę przeciwko mężowi, a córkę przeciwko ojcu? Niech tu tylko spróbuje jeszcze raz nos wetknąć! Zastrzelę - słowo szlacheckie! A, przeklęte kapucyńskie plemię! Niech ja go tylko zobaczę! Przy tobie czy przy France. Zwłaszcza przy France! - Tatku, bardzo cię proszę... - O nic nie proś! Matka dotknęła' lękliwie ramienia córki. Franciszka zamilkła. Mimo to awantura przeciągnęła się do późna w noc. Sąsiedzi odjechali, milczkiem uciekł proboszcz. Siedliski "krzyczał - wspomina córka - rzucał się, coś szalonego było w nim". W końcu się rozpłakał. Był po szlachecku sentymentalny: od krzyku i gróźb przechodził do łez. - Ufać ci nie mogę - wypłakiwał. - Za moimi plecami sprowadzasz mnichów i dajesz sobie kręcić w głowie. Zbuntował was, ośmieszył. Wszyscy ze mnie kpią. Z Franki zrobiła się fanatyczka i bigotka. Zamiast się bawić ciągle siedzi w kościele i mnisze modły odprawia. Wszyscy się śmieją,.. Wreszcie skończyło się. Ale nie ze wszystkim. Siedliski miał zbyt bujną naturę, by znieść atmosferę domu stworzoną przez modlące się kobiety. Nie umiał żyć, jeśli się nie wykrzyczał, jeśli się nie podniecił zapałem lub gniewem. Gdyby miał inną żonę, szalałby na balach i zabawach, jak szalały całe rzesze szlachty. Polowałby całymi dniami, piłby i przepijał całe wsie, grałby i przegrywał majątek. Robiłby to wszystko, czego tak bardzo pragnął -aby robiła szlachta polska - poseł Prus w Petersburgu hr. Otto Bismarck. Jakoś jednak temu ognistemu i gniewliwemu dziedzicowi zabrakło tupetu, aby się całkiem zapomnieć i odejść od domu, w którym żyła schorowana żona, i w którym była córka -"dewotka, fanatyczka i bigotka" - ale którą on przecież kochał. Natura ciągnęła go w jedną stronę, jakiś wewnętrzny mus w drugą. W końcu znalazł ujście dla swej niewyżytej natury: zaczął konspirować. Żałosna była ta konspiracja szlachecka z lat przed powstaniem 1863 roku. Był w niej na pewno patriotyzm, ale górowała nad nim dotknięta duma. Pobrzękiwało się starymi karabelami - i gadało. Padały zapewnienia: już my im pokażemy! Im - to znaczy Moskalom. My - to znaczy Polska, przy której staną wiernie Francja, Anglia, Austria, nawet Prusy. Ale przede wszystkim Francja. Ukochana, wymarzona, najwierniejsza, niczego tak bardzo nie pragnąca jak wynagrodzenia Polsce za jej wierność. Francja nowego Napoleona, który, jak zapewniała emigracja, nie przestaje snuć obietnic. Dwór żdżarski stał się domem otwartym. Zaczęli doń tłumnie napływać sąsiedzi bliżsi i dalsi, zaczęły się zebrania, spotkania, planowania, a przy okazji kolacje i przyjęcia. Im więcej było planów, tym więcej trzeba było wina wyciągać z piwniczki. Napisała potem Franciszka: "W owym czasie poznałam ludzi z najbrzydszej i najobrzydliwszej ich strony... Wszystkie zebrania kończyły się jedzeniem, piciem, czasem nawet bez miary..." Ale co było najprzykrzejsze: "Ci mężczyźni byli... bez żadnej wiary, żadnej religii. Gdy trochę podchmielili się winem, zaczynały się mowy strasznie ludzkie, niemoralne... Tatkę to bawiło, czasem sam to wywoływał i śmiał się potem patrząc na mnie: co ta mała dewotka teraz myśli? Gdy mogłam, wychodziłam z pokoju, lecz czasem nie można było..." Tak, niestety, wyglądali ludzie, którzy w kilka lat potem wyruszą, by podjąć beznadziejną - choć krwawą i bohaterską walkę o wolność. Ta bezreligijność drobnej szlachty - tej, która najżywiej zaangażuje się w walkę powstańczą - była jeszcze dość naskórkowa. Opadnie, gdy przyjdą cierpienia. Gorzej rzecz wyglądała wśród inspiratorów powstania. Ci, tylko po to, by porwać masy chłopów i wiejskiego proletariatu, wiązali przygotowujące powstanie manifestacje patriotyczne z demonstracją religijności. Pisał Feliński, że: "Mierosławski) jakkolwiek sam w nic nie wierzył, i... szczycił się swoim ateizmem... podał plan kościelnych demonstracji, na których jego adepci patriotyczne pieśni śpiewać mieli..." Już po upadku powstania rzuci w twarz Siedliskiemu odważny ksiądz zmartwychwstaniec: "Narzekacie na absolutyzm Moskali, że wam modlić się zabraniają i do kościoła chodzić, a tutaj ojciec, katolik zabrania dziecku swemu uczęszczać do sakramentów świętych I" Nad źle uzbrojonymi oddziałami powstańców łopotały chorągwie ze świętymi znakami. Oczekiwano cudu zwycięstwa. Jedynym cudem, który się zdarzył, był cud serca ostatniego dyktatora powstania - Romualda Traugutta. "Najboleśniejsze było - pisze Franciszka - że do tych osób należeli, na nieszczęście, kapłani. Ich się daleko więcej lękałam aniżeli ludzi świeckich... A ci wszyscy ludzie szczęśliwi byli, gdy nam rozmaite fakta przeciwko duchowieństwu mogli przytoczyć..." I znowu zacytuję Felińskiego: "Nie tylko lud, lecz i duchowieństwo wciągnięto łatwo do tych manifestacji, które mając pierwiastkowo tylko religijno-patriotyczny charakter sumienia niczyjego nie trwożyły... Dowód pojednawczych dążności rządu zaniepokoił zagranicznych menerów, którzy postanowili wywołać powstanie, w każdym razie... Woleliby oni, by rząd prześladował i dręczył, gdyż zadanie ich wówczas byłoby nierównie łatwiejsze. Postanowili przeto zmusić rząd do nowych okrucieństw... Śmierć arcybiskupa Fijatkowskiego... dostarczyła im do tego dogodnej zręczności... Patrząc na ten olbrzymi kondukt, przybyły cudzoziemiec nie domyśliłby się nigdy, że odprowadza on na wieczny spoczynek pierwszego dostojnika kościelnego w kraju. Tuż za trumną postępowało duchowieństwo żydowskie w swych obrzędowych, religijnych ubraniach... a nikomu z uczestniczących w manifestacji nie przyszło na myśl, że takie zmieszanie obrzędowe wszystkich wyznań było dowodem religijnego indyferentyzmu raczej niż tolerancji. Pierwiastkowe źródło manifestacji coraz wyraźniej się zdradzało: Mierosławski zacierał zapewne ręce, patrząc, jak łatwo udało mu. się wyprowadzić w pole - tak słynny z przywiązania swego do religii - lud polski. Tu przychodzi uderzyć się w piersi i wyznać, że nie lud ten zawinił, ale duchowieństwo... Pozwoliło użyć się za narzędzie przez najbardziej wrogie Kościołowi stronnictwo... dozwalało jawnym częstokroć bezbożnikom gospodarować w kościołach..." Feliński, choć niedługo mógł pełnić funkcje arcybiskupa warszawskiego, dobrze poznał duchowieństwo Królestwa. Wiedział, że młodzi księża pełni są patriotycznego szczerego zapału, ale bardzo słabo są uformowani religijnie. Złowieszczą rolę wśród duchowieństwa warszawskiego odegrał ksiądz Mikoszewski, wikary od św. Aleksandra. On najgłośniej nawoływał do manifestacji w kościołach, ale gdy został aresztowany pospiesznie przyrzekł policmajstrowi Piłsuckiemu, że będzie teraz lojalny. Występował buntowniczo przeciwko arcybiskupowi, był jednym z organizatorów powstania, potem uciekł za granicę, a stamtąd jakoby ofiarował swoje usługi policji carskiej. Aby powstrzymać manifestacje w kościołach, nie mające nic wspólnego z życiem religijnym, Feliński, zostawszy arcybiskupem warszawskim, sam przemówił do wiernych. Jego wystąpienie nie było dobrze przyjęte. "W katedrze urządzono petersburskiemu biskupowi burzliwą manifestację. Młodzież z hałasem zaczęła przed rozpoczęciem mowy arcybiskupa wypraszać publiczność z kościoła oraz wszelkimi sposobami przeszkadzać mowie, a gdy Feliński mimo to nie ustąpił, słynna w Warszawie autorka Trzystu sześćdziesięciu pięciu obiadów)) Lucyna Ćwierdakiewiczowa rzuciła nań uroczystą klątwę aż do czwartego pokolenia (J. Grabieć Rok 1863). Kim byli księża, którzy brali udział w zebraniach u Siedliskiego? Prawdopodobnie tacy sami jak ów proboszcz miejscowy, o którym powie Franciszka, że się oburzał na jej częstą Komunię św. i groził, iż "będzie musiał z ambony to ogłosić, aby ludzie nie mieli zgorszenia", zaś "gdy w miesiącu maju odprawialiśmy ze służbą dworską nabożeństwa majowe, lub też w Wielki Post wspólnie czytywałyśmy rozmyślanie o Męce Pańskiej, już to gniewało księdza proboszcza, że poza kościołem nabożeństwa się jakieś odprawiają..." Lata upływać będą w walce z zacietrzewieniem ojca. Gdy w jesieni 1859 r. pani Siedliska z córką przeniosły się do Warszawy, "tatko mój biedny - pisze "Franciszka - od razu rozpoczął owe nieszczęśliwe prześladowania religijne". Zdecydował bowiem dziedzic Żdżar - a teraz także radca Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego - że jego córka ma "wejść w świat". Więc - nauka muzyki, nauka tańców. Franciszka broni się, jak może. Ale prawdziwym jej sprzymierzeńcem stanie się choroba. Dziwny sprzymierzeniec, tyle razy pojawiający się w życiu Franciszki, by przeciąć, niby mieczem narosłe trudności - i tyle razy znikający wtedy, gdy trzeba było, aby zniknął... Ciężki stan jej zdrowia zmusza Siedliskiego do odwiezienia córki z powrotem do Żdżar. We dworze jest Franciszka pewnego dnia świadkiem przykrego wydarzenia: przechodząc przez podwórze słyszy rozpaczliwe krzyki kobiece, śmiechy mężczyzn. Przerażona biegnie w tamtą stronę. Okazuje się, że to jej ojciec kazał publicznie wysmagać na placu dziewczynę dworską, oskarżoną o to, że "wykryła jakąś nieprawość" nowej, bardzo przez Siedliskiego lubianej gospodyni. Zapisze potem: "Ten fakt i to poznanie, że takie rzeczy dziać się mogą w domu naszym, takie na mnie zrobił wrażenie, że wpadłam w smutek, w ciągłe zamyślenie, straciłam wiarę, zaufanie do najdroższych osób..." Latem 1860 r. matka z Franią i Adziem wyjeżdżają za granicę. Ojciec pozostaje w kraju. Spotkają się dopiero w rok później w Vevey. W kraju napięcie przedpowstaniowe wzrosło i Siedliski "przyjechał cały zapalony pragnieniem wolności dla Polski. Już wówczas zaczynały się spisy w kościołach i tym podobne objawy tego, co miało potem nastąpić. Siedząc przy moim łóżku tatko śpiewał: Boże, coś Polskę..." Tak zaczynała się "święta wojna" nieświętych ludzi. Franciszka napisze: "I tu Pan Jezus sam nauczał mnie i kierował, że inaczej dawał rozumieć miłość Ojczyzny, lubo inaczej przedstawiano mi rzeczy o dowódcach tego całego ruchu w Polsce. Widziałam tendencje niekatolickie i prawdziwie lękałam się dla nas wolności, aby jej naród nie użył przeciwko Panu Bogu i świętemu Kościołowi Jego, bo w ucisku i prześladowaniu trzymał się ogólnie Kościoła świętego i Ojca świętego..." Zimą 1862-1863 cała rodzina przebywa w Cannes. Granatowe morze wbiega na plażę i szumiąc odpływa zostawiając za sobą mokry piasek. Pękate palmy wzdłuż chodników kołyszą sprężystymi liśćmi, szare opuncje pną się po wzgórzach zanurzonych w ciemną, połyskliwą zieleń drzew pomarańczowych i cytrynowych. Jest wieczór. Słońce zapada za poszarpany skalisty brzeg, wyzłaca i wyczerwienia ostatnimi swymi blaskami rozchybotaną, pełną pian powierzchnię morza. Jest cicho - ludzie się już rozeszli - i tylko morze szumi Wzdłuż wybrzeża idą ojciec i córka. Siedliski opowiada Franciszce o swych kłopotach. Nie jest dobrze. Szlachcic zadłużył się. Życie nad stan, a do tego ciągłe choroby w domu. Mówi: - Pozostały mi, jak wiesz, Zdżary i Roszkowa Wola. Jedno chciałem, aby było dla ciebie, drugie dla Adzia. Ale dalibóg, widzę, że nie utrzymam obu majątków. Nie utrzymam. Będę musiał jeden sprzedać... Urywa. Unika wzroku córki, patrzy gdzieś daleko na zwełnione pianami morze. Franciszka dotyka lekko dłoni ojca. - Nie martw się, tatku. Mnie nic nie będzie potrzebne... Nie gniewaj się. Chcę ci powiedzieć... Zrobiłam ślub, że nie wyjdę za mąż... Oddycha prędko. Trzeba się było zdobyć na nie lada odwagę, aby to powiedzieć ojcu. Przed kilku laty rzuciła w gniewie: "Do małżeństwa nikt mnie na świecie nie zmusi!" Wtedy Siedliski odpowiedział z równą gwałtownością: "Wolałbym cię zobaczyć na marach niżli zakonnicą!" Od tamtego czasu nie rozmawiali nigdy o tych sprawach. Teraz niespokojnie szuka na twarzy ojca oznak mającej wybuchnąć burzy. Ale Siedliski milczy. Przyjechał z Polski jakiś inny - jakby poważniejszy, bardziej opanowany, czymś głęboko przejęty. Zdaje się coś w sobie przetrawiać. W skrzywieniu ust maluje się smutek. - Przeczuwałem to... - mówi wreszcie. Zaciska dłonie, głos mu się zaczyna łamać. - Cóż... masz lata... twoja wola nie mogę z tobą walczyć... Zrobisz, jak zechcesz... Jedno mi już tylko dziecko zostało! Adolf Siedliski daleki jest od ofiarności małego bourgeois z Lisieux, Ludwika Martin, który nie żałował pięciu córek oddanych do klasztorów. Słońce zgasło, szary zmierzch spłynął na plażę. Morze szumi teraz groźnie, nagle ściemniałe i ponure - morze wędrówek Odyssa i podróży Pawła. Franciszka nie widzi łez w oczach ojca, ale je przeczuwa. I kiedy Siedliski mówi: - O jedno cię tylko proszę, nie opuszczaj mnie do śmierci... Odpowiada cicho i poważnie: - Dobrze, tatku. Ale jednocześnie mówi sobie w duchu, że ślub bezżenności, jaki zgodnie z decyzją o. Leandra wiązał ją dotychczas tylko czasowo, uważa za nierozwiązalny. W niewiele tygodni później w Hyeres, nagabywany przez żonę i córkę, przekonany przez o. Hubego, decyduje się iść do spowiedzi. Józef Hubę, prawnik z Warszawy, podpułkownik Legii Akademickiej z powstania listopadowego, należy do tych, którzy, jak Semenenko, Kajsiewicz i inni zachęceni przez Jańskiego, stworzyli zakon zmartwychwstańców. Niełatwo przychodzi Siedliskiemu ta decyzja. Jeszcze w przeddzień mówi uparcie: nie i nie. Tam, w kraju, toczy się walka - tragicznie beznadziejna. Ci, którzy najgłośniej krzyczeli i manifestowali - zniknęli teraz. Zgasły szczodrze szafowane obietnice - pozostały tylko ideały, których trzeba bronić krwią... Ale następnego dnia rano Siedliski "zbliża się do łóżka mamy, coś z nią rozmawia, potem podchodzi do mnie i całując, pyta: czy mi przebaczysz wszystko, dziecko moje?... Uchwyciłam rękę ojca, zaczęłam całować, patrzeć mu w oczy: co to ma znaczyć. A ojciec na to: idę do spowiedzi, wymodliłyście mi łaskę u Pana Boga.-" I takim już został aż do śmierci - do 18 kwietnia 1870 r. Ojcowie przekazują swym dzieciom dziedzictwo krwi, dziedzictwo ducha i dziedzictwo pracy. Ale i dzieci mają coś do ofiarowania swoim ojcom. Kto wie, czy to nie był pierwszy cud matki Marii-Franciszki Siedliskiej? SPOWIEDNICY Szukałam jakiegoś oparcia, uspokojenia w ludziach, zwłaszcza u spowiednika... Czepiałam się tego i owego, szukałam pociechy w spowiedzi, często ją znajdywałam, często nie... W życiu człowieka, który przedziera się do świętości, istnieje zwykle drugi człowiek, bez udziału którego nie objawi się świętość. Zastanawiając się nad psychologią świętych, zapominamy często o ich spowiednikach. A przecież spowiednik jest współtwórcą świętości świętego. To nie znaczy wcale, że przewyższa swego penitenta. Tak by było, gdyby świętość była tylko mądrością ludzką. Ale świętość jest wyróżnieniem - jest Łaską. I spowiednik jest tylko tym, przez którego Łaska spływa na człowieka. Powinien o tym wiedzieć i pamiętać. Ale jakże często dostrzec tego nie potrafi. Jakże często staje naprzeciw wyrokom Pańskim. Spowiednik świętej Teresy kazał jej latami odwracać się od wizji Chrystusa, czynić w stronę tej wizji obraźliwy gest. Spowiednik jest tym, któremu dane jest patrzeć w tygiel Łaski. Ale może właśnie ta bliskość zaciera mu nieraz prawdziwość obrazu? Poza tym Łaska zna tyle dróg - wobec każdego człowieka potrafi działać inaczej. Dlatego spowiednik najdłużej wątpi. Kierownicy duchowi siostry Faustyny wątpili prawie do ostatniej chwili i tak musiało być, aby świętość dojrzewała w pokorze. Aby człowiek nie rozumiejąc poddawał się ślepo woli Pańskiej. Aby był doświadczany wiele, wiele razy... Któż to był ów o. Leander, którego tak zawzięcie zwalczał Adolf Siedliski? Mały szlachetka spod Pułtuska, Leopold Lendzian, pogrobowiec napoleońskiej doby, urodził się w 1816 r. Jako dziecko stracił matkę. Szczegół pozornie bez znaczenia. A przecież ten brak ręki kobiecej w wychowaniu Leopolda znajdzie potem swój wyraz w surowości i podejrzliwości złotoustego kapucyna. Młody Lendzian, pozbawiony ziemi, wypływa jako urzędnik w biurze Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu w Warszawie. Akurat tam, gdzie przez dwa lata pracował, również jako urzędnik skarbowy, Juliusz Słowacki. Jego zwierzchnikiem był Józef .Aleksy Morawski, główny dyrektor Komisji. Zaledwie Lendzian dobił się do stanowiska naczelnika, spadł na niego grom: policja znalazła w jego biurze odezwy patriotyczne. Lendzian trafił do cytadeli. Wypuszczono go, ale pozostawał pod nadzorem policji. Znowu jakiś ksiądz przyniósł do jego biura konspiracyjną prasę. Tym razem Lendziana zamknięto w twierdzy modlińskiej. Kiedy po siedmiu latach wydostanie się z więzienia, świat nie będzie miał dla niego żadnego powabu. W roku "wiosny ludów" zostanie kapucynem, a w r. 1851 - księdzem. "Lendzian obiit - hic natus est Leander." Zabłysnął od razu jako kaznodzieja. Jego nauki zaczynają ściągać na Miodową tysiące ludzi, jego konfesjonał - setki. Jeśli kapucyni są w tym czasie "modni" w Warszawie - lwią część tej sławy zawdzięczają Leandrowi. Mokre, listopadowe popołudnie 1854 r. Braciszek, który otwiera furtę, patrzy z czcią na ascetyczną postać wychodzącego o. Leandra i schyla się pokornie do jego ręki. Ten odpowiada na to dobrodusznym spojrzeniem. Spojrzenia o. Leandra, słynne - "słodkie spojrzenia". Po pierwszym z nim spotkaniu - które za chwilę nastąpi - Franciszka napisze, że zobaczyła "mamę w towarzystwie kapucyna bardzo poważnej postaci. Był wychudzony, blady, już starszego wieku, lecz dziwnej słodyczy..." Leander nie był w tym czasie naprawdę stary - nie miał nawet czterdziestu lat. Obok słodyczy była w nim twardość i surowość. Potrafił nie tylko pocieszyć młodą penitentkę, ale i pchnąć ją w odmęt niepokoju. Z Miodowej idzie się na plac Bankowy Senatorską: obok pałacu prymasowskiego, obok pałacu Jabłonowskich - który stał się ratuszem - obok kościółka panien kanoniczek - przeniesionego przed niedawnymi laty ze strony Marywilu, gdy Marywil ustąpił miejsca teatrowi - koło kamienicy na rogu Bielańskiej, znanej z tego, że mieszkał tu kiedyś Chłopicki, obok kościoła reformatów, obok Błękitnego pałacu, obok figury św. Jana Nepomucena na rogu Rymarskiej... Przy bramie pałacu Komisji Skarbu Leander pyta o mieszkanie swego niegdyś zwierzchnika, dyrektora--ministra Morawskiego. To jego córką jest Cecylia Siedliska, która przybyła z córką do Warszawy do ciężko chorującego ojca. Siedliska usłyszała o o. Leandrze i zapragnęła, aby to on przygotował Franię do pierwszej spowiedzi i Komunii św. Może o zaproszeniu słynnego kapucyna zadecydował fakt, że Leander był kiedyś urzędnikiem Morawskiego? Dziewczynka ma właśnie lekcję muzyki. Zawołano ją. Wchodzi do salonu smutne, dwunastoletnie dziecko o ciemnych, marzących oczach. Niepewnie zbliża się do uśmiechniętego zakonnika, całuje go w rękę. "A on -wspomina Franciszka - z nadzwyczajną słodyczą pyta mię, nazywając aniołem (na co naprawdę nie zasługiwałam), czy chcę brać lekcje religii, czy chcę nauczyć się miłować Pana Jezusa i mówiąc to przygarnął mnie do siebie i krzyżyk zrobił na mym czole." Zaczęła się nauka. Dla Franciszki spotkanie z Leandrem stało się przełomowym przeżyciem. "Byłam tak wzruszona, tak przejęta - wyznaje - że ledwo łzy wstrzymać mogłam. Od tej chwili spoważniałam, już mnie nie bawiły zabawki." Lekcje religii stają się dla niej czymś najmilszym i najciekawszym. Prawda, była już przygotowana do pierwszej spowiedzi przez ks. Dziubackiego, kanonika od św. Jana, a nawet była u spowiedzi - ale ta spowiedź nie była dobra: spłoszone dziecko zapomniało połowy swoich grzechów. Tak, że dopiero obecna spowiedź miała być pierwszą. Przygotowuje się do niej z całym zapałem. Bez wątpienia jest w tym zasługa o. Leandra. Umiał porwać to wiecznie smutne i wiecznie na coś czekające dziecko, umiał je porwać tak skutecznie, że aż - jak pisze Franciszka - "zaczęto się śmiać z mojej pobożności", dokuczać "przez mowy ludzkie, złe myśli, złe uczucia zwłaszcza co do stosunku mego z tym ojcem, którego szanowałam, jak ojca w Panu Bogu, ludzie zaś inaczej to tłumaczyli, mówiąc mi ohydne swe zdania, a już to tylko złość szatańska być mogła, boć byłam dwunastoletnim dzieckiem..." Ale właściwością Leandra, która zdobywała mu niezliczonych wrogów, była zawzięta, uporczywa walka o dusze. Kto trafił do konfesjonału tego mnicha, ten musiał już pozostać w kręgu jego władzy. Umiał być despotą, tyranem, dyktatorem dusz. Z gorliwością tego, który sam dopiero w klasztorze znalazł spokój i równowagę, napędzał swych penitentów do furt klasztornych. Bano się go. Z całą bezwzględnością przeorywał glebę ludzkich dusz. Franciszka odbyła spowiedź 9 marca 1855 r., a 1 maja przystąpiła u kapucynów do pierwszej Komunii świętej. Był to dzień piękny i uroczysty, bowiem tego roku po raz pierwszy zostały wprowadzone nabożeństwa majowe. W 1855 roku umarł Morawski i pani Siedliska nie miała pretekstu do wyjazdów na dłuższy czas do Warszawy. Z dala od Leandra Franciszka staje się ofiarą złudzeń, wpada w oschłość i obojętność. Chcąc wymusić w sobie wiarę żywą - obyczajem dusz niezrównoważonych, pozbawionych kierownictwa - stosuje umartwienia czasami śmieszne, a czasami po prostu odrażające: "Naj-obrzydliwsze i najwstrętniejsze rzeczy, których nawet wymienić nie mogę, kładłam do ust. W kościele czasami całowałam ziemię tam, gdzie naplute było. Lizałam podłogę kościelną..." Było-rzeczą konieczną, aby rozegzaltowane dziecko znalazło się w dobrych rękach. Franciszce potrzebny był człowiek rozsądny, bliski i serdeczny. Ale szkoła Leandra nie była szkołą ułatwień i pomocy. Im bardziej Franciszka szukała jego bezpośredniego kierownictwa, tym więcej Leander odsuwał się od niej. To oddalanie się wywołało u Franciszki skrupuły, czy przypadkiem jej przywiązanie do spowiednika nie płynie z wygodnictwa, aby się poddać kierownictwu człowieka starszego i doświadczonego. "Nikt mnie nie uczył -wyznaje - rozróżniać pokusę, pociąg natury zepsutej od winy, od grzechu - a stąd tyle rozmaitych trwóg, tyle lęków, niepokojów, taka skrupulatność..." A kiedy te skrupuły i wątpliwości wyznała Leandrowi, on zrozumiał je jako pokusę nieczystą, zgromił Franciszkę i tym większym niepokojem napełnił jej serce. Tak, twardą szkołą życia był konfesjonał o. Leandra i jeśli z jednej strony jego wpływ prowadził Franciszkę ku przyszłym zadaniom życia, z drugiej sprawiał, że słabości młodej penitentki wypalane były żywym ogniem. Po awanturze wywołanej przez Siedliskiego o. Leander nie próbował pokazywać się we dworze żdżarskim. Utrzymywał z Franciszką korespondencję za pośrednictwem niejakiej pani Aszperger, także swej penitentki. Ta okazała się obrzydliwą plotkarką, starającą się przedstawić Franciszkę w jak najgorszym świetle. Trudno pojąć, co było tego przyczyną, dość że na podstawie opinii owej Aszpergerowej o. Leander, przebywający właśnie w Lublinie, nabrał przekonania, że dziewczyna wymknęła mu się z ręki. Kiedy napisała, że ojciec kazał się jej uczyć tańca, i że ona znalazła w tej zabawie pewną przyjemność, wybuchnął gniewem. Odpisał jej, że widocznie pokochała świat, że jest pyszna i że go chciała oszukać - zarzut, który nie raz pojawiał się i pojawiać będzie pod piórem nieco zgorzkniałego kapucyna. Pouczał ją, że jeśli nie chce tańczyć, to niech nie tańczy - jakby to było takie proste w położeniu Franciszki! - a jeżeli ją taniec gorszy, to niech pamięta, iż powiedziano w Ewangelii: "Jeśli więc prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je (...). I jeśli prawa twoja ręka jest ci powodem do grzechu, odetnij ją..." (Mt 5, 29-30). "Proszę jej powiedzieć - pisał z goryczą - że jej przypominam, jakom pisał, że jej pisać do mnie zakażą. Dzieciaczkiem jest niestałym, trzeba było wierzyć, a nie plątać, teraz niech czyni, co chce i jak chce. Pan ją ukarał, że ona tak młodziuchna przedrwiwała mnie..." Oczywiście o żadnym "przedrwiwaniu" nie było mowy. Wszystko wynikało stąd, że Leander miał w Lublinie pod swym kierownictwem grono pobożnych - i już mocno dojrzałych wiekiem -pań zamyślających o życiu zakonnym, więc się psychicznie oderwał od wszystkich spraw "świata". Natomiast Franciszka w życiu "światowym" ciągle tkwiła i tkwić musiała. O niewielu rzeczach mogła sama stanowić. Płynęła wolno i wciąż jeszcze szukała dla siebie drogi. Dopiero w kilka lat później powie: "Pan Jezus sam prowadzić mnie chciał i,zawsze wtedy tylko dawał spokój, gdy prócz grzechów nic nie mówiłam o sobie na spowiedzi świętej, chyba żebym miała jaką wątpliwość..." Trzeba było lat walki, aby opanować niepokój, przestać szukać pewności i zadowolenia z siebie, nie opierać się na człowieku. I o. Leander, mimo swego despotyzmu, w tym Franciszce pomagał. Kiedyś napisał do niej - trochę chyba jakby przeciw samemu sobie: "Jak wichry pędzą chmury w pewne strony, by ziemię zwilżyły, tak trzeba, by Duch Boży prowadził życie człowieka tam, gdzie się Jemu podoba. Stój przed Bogiem jak ten fortepian, pozwól, aby Bóg wydobywał z niego tony i akordy wedle tego, jak się Jemu podoba. Gdy sama zechcesz grać według twoich myśli i uczuć, zagrasz fałszywie, Bóg uszy stuli i powie: moja Frania dobre dziecko, ale grać nie umie". Doświadczony spowiednik wiedział, iż "...myśli moje nie są myślami waszymi, ani wasze drogi moimi drogami..." (Iz 55, 8), a jednak w praktyce naciskał na swą młodą penitentkę i zdawał się nie wyczuwać procesu powolnego dojrzewania. To sprawiało, że Franciszka odczuwała nieraz pokusę porzucenia o. Łeandra jako spowiednika z powodu - jak potem napisze - "że zbytnie mam do niego przywiązanie". Sądzę, że było to z jej strony wyrażenie oględne. Leander narzucał jej swą wolę, nieomal terroryzował ją. Jednak kontakt z o. Leandrem stawał się coraz trudniejszy. W 1859 r. Franciszka z matką przebywały w Rawie. Potrzebowały spowiednika i tu nawinął się im ks. Golian - "brat owego sławnego kaznodziei". Człowiek wprawdzie młody, a Leander kazał Franciszce szukać spowiedników starszych wiekiem, jednak, ponieważ okazywał jej "wiele dobroci - jak napisze - nędzne serce moje tam wybiegało". Ale dochodzi do konfliktu i to jeszcze silniejszego niż z o. Leandrem. Ks. Golian jest romantykiem, lubi poezję, przepada za głośnym odczytywaniem wierszy. Ma piękny, dźwięczny głos, którym się chętnie popisuje. W jego ustach strofy Beniowskiego czy Psalmów przyszłości, poetycka proza Anbellego czy Irydiona pełne są niezwykłego czaru. Franciszka jest zachwycona, ale jednocześnie czuje jakiś niepokój. Już przedtem uświadomiła sobie, że czytanie poezji wprowadzało ją "w gorączkę". Franciszka całe życie walczyć będzie o wyzwolenie się od nadmiernej egzaltacji. W wiel