Jan Dobraczyński NAJLEPSZA CZĄSTKA OPOWIEŚĆ O MATCE FRANCISZCE SIEDLISKIEJ INSTYTUT WYDAWNICZY PAX 1982 SPIS TREżCI Od autora 1. Ojciec 2. Spowiednicy 3. Amor sacro i amor profano 4. Nazaret 5. Droga Od wydawcy W marcu i w kwietniu 1947 byłem w Rzymie po raz pierwszy w życiu. Szukałem tutaj znajomości z kamieniami i z ludźmi. Długie godziny przesiedziałem na Forum, na schodach Santa Maria in Aracoeli, na Pincio, pod łukiem Sewera. Zaznajomiłem się z zielonymi jaszczurkami rzymskimi, ze złotymi kamieniami mozaikami, z. błękitnym niebem rozpiętym nad stożkami cyprysów. Wodziłem drżącym ze wzruszenia palcem po zarysie startych przez wieki liter. Pokochałem kamienie rzymskie. Ale przecież - jak mi się zdaje - nie straciłem także z oczu ludzi. Chodziłem z nimi po słonecznych ulicach, siadałem na twardych stołkach tawern i osterii. Słuchałem tego, co mówili, słuchałem czujnie. Kamienie są bardzo ciekawe - człowiek zawsze ciekawszy. Pewnego dnia ogarnęła mnie chęć spojrzenia w samo serce człowieczeństwa: postanowiłem udać się pod Foggię do świątobliwego stygmatyka o. Pio. Wsiadłem wczesnym rankiem do autobusu jadącego do Neapolu. Jechałem przez Albano, Terracinę, Formie. Kiedy jednak znalazłem się w Neapolu, pochłonęły mnie tajemnice Pompei i błękitny zwid Capri. Zostałem na zbocza góry Tyberiusza i nie pojechałem zobaczyć człowieka, który błogosławił przybyszów krwawą dłonią. Potem wróciłem do Rzymu. » A jednak znalazłem Człowieka... Znalazłem go na małej uliczce - na via Machiavelli. Pewnego kwietniowego dnia otworzyły się przede mną drzwi, na których napisano: klauzura. Szedłem po wąskich schodach, po których nie stąpa nigdy obcy. Potem, na piętrze, wszedłem do małego pokoiku. Był niebieski, jasny, wzruszający. Mieszkały w nim powaga i cisza. Spoza otwartych drzwi płynęły ku mnie zapachy drzew migdałowych i glicynii, słychać było żałosne poszczekiwanie psa. Szum miasta zamierał tutaj, i tylko słońce wpadało do środka jasną falą i kładło się plamami na kamiennej podłodze, biegło ku małemu, białemu łóżku, nad którym wisi krwawy krzyż, a obok widnieje cierniowa korona. Na tym łóżku umierała przed laty matka Maria Franciszka Siedliska. Jedna z tysięcy zakonnic, które żyją i modlą się w świętym mieście. Żyją i umierają nieznane - nieznani żołnierze Wielkiej Sprawy. Ale matka Franciszka nie tylko żyła i zmarła w Rzymie. W mieście, w którym Horacy pisał niezapomniane non ornnis morior, pozostało po matce Franciszce coś więcej niż dom na via Machiavelli, coś więcej niż nowe zgromadzenie zakonne, coś więcej niż nie naruszona przez czterdzieści pięć lat cela, coś więcej niż zapiski, listy, dzienniczek. Pozostało człowieczeństwo, jedyne, które się liczy, które w ostatecznym rachunku ludzkości jest coś warte. Życie - świętego... Kiedyś matka Maria Franciszka zostanie ogłoszona świętą. Dziś jeszcze nie wolno mi używać przymiotnika święty inaczej, jak tylko pamiętając o wszystkich zastrzeżeniach Ojca Sw. Urbana VIII. Pamiętam o tym. Ośmielam się jednak wzywać tę świętość do ujawnienia się. Święci nie zawsze chcą o sobie dać znać. Trzeba ich wołać i zaklinać. Więc wołam i zaklinam. Proszę... To, co tutaj napisałem, jest próbą ukazania człowieka, który idzie do świętości. "Istotę skończoną, która idzie ku nieskończoności" - jak pisał Contardo Ferrini, "święty we fraku", włoski prawnik z drugiej połowy XIX wieku kanonizowany właśnie w tym czasie, gdy przebywałem w Rzymie. Nie moim będzie udziałem pokazanie jak do nieskończoności doszedł. My, pisarze, tylko do pewnej chwili mamy prawo towarzyszyć krokom świętego. U-miemy malować życiowe wysiłki. Tajemniczy poryw Łaski wymyka się naszej umiejętności. Łaski nie potrafimy zobaczyć. Możemy ją tylko przeczuć. Ale i przeczucie Łaski jest już Łaską... Czy dziś są święci? Są. Trzeba ich tylko poszukać. Lecz nie szukajmy efektów świętości. Im społeczeństwo jest chłodniejsze, im gorliwsza jest pogoń za sensacją i za zyskiem, tym świętość wypowiada się ciszej. Cud nie jest dla tych, którzy nie chcą patrzeć. Cud - mój Boże - całe życie świętych jest cudem. Odnajdźmy jednego z nich, a nagle przekonamy się, że dokoła niego dokonują się setki cudów. Tylko my nie umiemy ich zobaczyć. A potem przychodzi niebywały dzień, gdy na plac przed Bazyliką Sw. Piotra spłyną niezliczone tłumy. Stąpania tysięcy zagłuszą szmer fontann i wstrząsną portykiem Berniniego. Czarna fala ludzka popłynie po schodach. Napełni olbrzymią sień, a potem wleje się do kościoła. Wysokie ściany głównej nawy, zwieńczone postaciami świętych, będą się rozstępowały. Dziesiątki tysięcy znajdą dla siebie miejsce za dwuszeregiem ubranych w łowickie barwy gwardzistów. Ludzie patrzeć będą na ubrany w pontyfikalną tiarę i w płaszcz posąg św. Piotra. Na czerwone trybuny, na obrazy przedstawiające dwa, uznane za decydujące, cuda. Będą zwracali głowy niecierpliwie w stronę, skąd ma nadejść pochód. Nadejdzie w końcu. Wśród krzyków ludzi, którzy nie umieją pohamować swego zapału, wysoko, nad głowami pojawia się biała postać, błogosławiąca tłum. Wokół wznoszą się ręce, migają chustki, kapelusze, krzyk bije o mury. Biała postać płynie środkiem kościoła niezwykle lekko. Dopływa do ołtarza. Chór śpiewa. Aż wreszcie nadchodzi chwila, gdy papież zaczyna mówić modlitwę do nowego świętego - do świętego, który się przed chwilą narodził... I wtedy stajemy zdumieni: więc to był święty? Na czym polegała jego świętość? Był zwyczajnym człowiekiem, jak my. Nie odgadywał przyszłości. Rozmawiało się z nim, jak się rozmawia z każdym innym. Można się mu było zwierzyć z małych trosk codziennego życia - a on się tymi troskami smucił. Można go było prosić, aby się za nas pomodlił, i wtedy- ale dopiero po jakimś czasie, gdy już utraciliśmy poczucie związku między naszą prośbą, a tym co się stało - znikały nasze zmartwienia. Więc to był święty? Pozostały po nim pamiątki, zapiski, listy. Wczytajmy się w nie. Rozdrapmy każdą literę, znajdźmy to coś, co stworzyło świętego. Odszukajmy tajemnicę świętości... Może wtedy stanie przed nami dziewczynka, potem panienka z domu, jakich setki były przed stuleciem w Polsce. Będzie żyła troskami tak nam dobrze znanymi z historii. Będzie przezywała małe tragedie uczuć. Będzie miała swoje wady i zalety. Będzie po szlachecku gwałtowna i po polsku mało wytrwała. Będą płynęły lata - zwyczajne, bez żadnych kolorowych wydarzeń. Jeżeli jednak po tych latach odnajdziemy tę samą kobietę spokojną, nieomal majestatyczną w swym spokoju, zadziwiającą wszystkich wytrwałością, nieomal uporem w pracy, jeśli beznadziejnie chora kobieta zacznie przemierzać Europę i ocean w nie kończącej się wędrówce, od jednego założonego przez siebie klasztoru do drugiego; jeśli samotna z natury istota potrafi przykuć do siebie i swojej idei setki i tysiące istot - czujemy, że tajemnicę, której .szukamy, mamy pod palcami. Tu jest klucz do zaklęcia, które zamienia chorego na nacjonalizm Szawła w apostoła pogan. Tu jest tajemnica, która zamienia małego kupczyka Bernardone w Biedaczynę z Asyżu, tu się mieści magia, dzięki której grzesznica z Cortony staje się świętą z Cortony. Więc zacznijmy: Pewnego dnia... Albo inaczej, według oklepanego szablonu: Urodziła się dnia 12 listopada 1842 r. w Polsce, w Roszkowej Woli, w majątku rodzinnym ojca, w powiecie rawskim... OJCIEC Ten ojciec, który mi tak był drogi; tak mnie kochał, był narzędziem takiej męki dla mnie. Adolf Siedliski chodzi tam i z powrotem po ganku żdżarskiego dworu. Miota nim gniew, ostry i gwałtowny, ten gniew, który człowieka jednocześnie ponosi i upaja, pobudza wyobraźnię, każe galopować myślom. Zagryzając sumiaste wąsy Siedliski powtarza: "Co za idiotyzm!... I ta smarkata!... Ja im pokażę!" W długim, przysiadłym do ziemi dworze żdżarskim słychać wszędzie gniewne stąpania dziedzica. Wielkooki legawiec przeciągnął się, wyszedł z bocznego pokoju i wplątał się pod nogi swego pana. Ten kopnął go niecierpliwie. Pies odskoczył, popatrzył zdumiony, nienawykły do takiego traktowania. Podwinąwszy ogon pod siebie odszedł wolno. Siedliski przeżuwa swój gniew. "Ja jej pokażę... - mówi przez zęby. - Ośmieszyła siebie... Ośmieszyła mnie..." Wszystko, co mu naopowiadali życzliwi sąsiedzi, te męskie ploty wcale nie ustępują babskim, staje mu ciągle przed oczami. Sprowadziły sobie mnicha, gagatka, kapucyna, który im zupełnie w głowach poprzewracał. "Twoja żona i twoja córka nic teraz tylko modlą się, od rana do wieczora... Już w ogóle o życiu zapomniały..." - mówiono mu wczoraj z nieszczerym ubolewaniem. "Ten mnich kręci nimi, jak chce..." Do licha! Siedliski odrzuca nogą skórę dzika, która zwinęła się pod jego niecierpliwymi krokami. "Dam im mnicha!" -warczy ze złością. Nareszcie rozlega się turkot. Przed dom wybiega służba, słychać klaskanie bosych stóp. Siedliski stara się opanować gniew, aby go nie pokazać służbie. Niby spokojnie wychodzi przed ganek. Właśnie powóz objeżdża klomb, furman pali z bata. Dziewczyny dworskie biegną całować dziedziczkę po rękach i wydziwiać nad Franią: jak urosła, jak wyprzystojniała. Podnosi się piskliwy gwar. Siedliski stoi w miejscu i nad głowami dziewcząt patrzy na żonę. Jest blada, wynędzniała, po ciężkiej chorobie, jaką przeszła ostatniej zimy, wygląda źle, ma w oczach niepokój, nad którym próżno usiłuje zapanować. Jej oczy szukają także twarzy męża, patrzą mu w twarz z oddaniem, a zarazem z lękiem. Siedliski prawie wbrew woli uśmiecha się. Nie potrafi walczyć z miłością do żony. Zbliża się, bierze białą, miękką dłoń Cecylii, całuje ją z szacunkiem. - Bonjour, ma chćrie. No i jakżeż wypadła wam podróż? Nie zmęczyłaś się aby zanadto? Jak się czujesz? - Merci, Adolphe... - Siedliska uśmiecha się blado. Odwiązuje kokardę, która podtrzymuje wiszącą jej na ramionach zarzutkę. Bierze w dłoń spódnicę i lekko ją unosi by odnaleźć nogą stopień powozu. Siedliski spiesznie podaje jej rękę, pomaga wysiąść. - Och, merci. Tu es gentil et charmant comme toujoucs... - Gentil et charmant? Można by sądzić, moja duszko, żeście w Warszawie z samymi grubianami miały do czynienia. - Ty wiesz, Adolphe, że my w Warszawie zawsze same... - A to źle. Właśnie źle. Prosiłem, aby tak nie było... Potrzebujecie towarzystwa, wesołego- I ty, i Frania... Franka... - Ojciec szuka wzrokiem córki. - No, pokażże się, jak wyglądasz. Czternastoletnia panienka wysuwa ponad jasne głowy cisnących się do niej dziewcząt swą uśmiechniętą twarz. Niewiele się zmieniła w ciągu ostatniego roku. Ma te same ciemne oczy, "prawie czarne - jak powie w wiele lat potem siostra Alkantara - twarz owalną, czoło piękne, pełne inteligencji... usta jaśniejące uśmiechem pełnym dobroci, nos nieco duży". Nie można powiedzieć, aby była piękna, ale i przeciwnego zdania nie można o niej wyrzec, bo tyle ma uroku. Jeśli jednak nie jest piękna, ojciec tego na pewno nie widzi. Ojcowie nie widzą nigdy brzydoty swych córek. Zwłaszcza nie zobaczyłby tego nigdy Adolf Siedliski. Dla niego nie ma bardziej urodziwego stworzenia jak jego Frania. Ma ich dwoje: Franciszkę i o parę lat młodszego Adama - Adzia. Kocha oboje, ale Frania jest jego dumą. Mówi o niej: moja Frania - tym charakterystycznym tonem zakochanego ojca. Chciałby ją widzieć szczęśliwą. W światku marzeń, które stwarza dwór żdżarski, szczęście oznacza bogate zamążpójście. Ojciec chętnie by widział Franię otoczoną rojem wielbicieli, z których każdy ma wioski, może całe klucze, może tytuły... Z kolei ojciec wyciąga rękę do córki, pomaga jej wysiąść z powozu. Czuje lekkie ukłucie w sercu, gdy widzi, jak ciężko Frania zsuwa się na stopień. Zdrowie córki od dzieciństwa budzi niepokój Siedliskiego. Oczywiście nie myśli o tym stale. Ot tylko od czasu do czasu. Przez pierwsze trzy lata życia Frani nikt nie myślał, że słabowite dziecko potrafi wyżyć. W parę lat potem mała Frania ściągnęła ze stołu kawałek ryby i zadławiła się ością. Cud prawdziwy, że dało się ją odratować. Stale była cierpiąca. Poprawi się, jak wyjdzie za mąż - ktoś kiedyś powiedział. I Siedliski uwierzył w to święcie. - Jak się czujesz? - Doskonale, papo. Frania nigdy nie mówi, że się czuje źle. Kiedy przychodzi na nią jakaś słabość, trzeba to zgadywać z pobladłej buzi i wygiętych ku dołowi ust. Mając żonę po prawej stronie, a córkę po lewej, Siedliski wkracza do jadalni. Z tupotem służba niesie pakunki, lubiane pudła, sakwojaże, sznurowe siatki. Matka i córka z pomocą garderobianej zdejmują kapelusze. - Och, mon Dieu, jak pięknie - mówi pani Cecylia patrząc przez okno na zieleniejący ogród, na drzewa pokryte zieloną mgiełką pierwszych liści. - Dobrze, że nareszcie przyjechałyście. - W Siedliskim gniew już zagasł. Znowu jest grzecznym, pełnym delikatności człowiekiem. - Ale powiedz mi, ma cherie, dlaczego wszyscy, którzy was spotykali opowiadają, żeście się obie z Franką zrobiły jakimiś, ex-cusez le mot, bigotkami? Że do kościoła codziennie biegacie, że się codziennie komunikujecie? Błysk lękliwego spojrzenia w stronę córki. Nie wypowiedziany wyrzut: a nie mówiłam, że tatko będzie się gniewał? Potem cicho, chrypliwie - od czasu gdy choroba opanowała gardło - pani Siedliska mówi zawsze w ten sposób. - Nie, nie codziennie, Adolphe... Ale przecież nie możesz mieć żalu do nas o to, że się modlimy? Siedliski wzrusza ramionami. Stoi teraz oparty plecami o ścianę, na której wisi czerwona makatka, dziergana ręką jego matki, z Orłem, Pogonią i Michałem Archaniołem, a na niej stary, pamiętający jeszcze Wiedeń, ryngraf z Matką Boską. - Chodzi o przesadę - mówi. - Nie znoszę przesady. Opowiadano mi, że ten szalony kapucyn, uwielbiany przez wszystkie warszawskie dewotki, wciąż siedzi u was i wami kieruje. Że robicie wszystko, co on każe... - Siedliski, w miarę jak mówi, rozpala się. Ożywają w nim na nowo nie przeżute urazy. - Proszę cię, ma cherie, żebym o tym Leandrze, czy jak mu tam, słowa więcej nie słyszał! Siedliski wpatruje się gniewnym wzrokiem w twarz żony, a ona blednie i schyla nisko głowę. Gotowa mu we wszystkim ustąpić. Ale gdy wzrok mężczyzny spływa z kolei na twarz córki - spojrzenie jego oczu odbija się od oczu Frani. - Nie mogę zrozumieć - mówi twardo ojciec - co sobie ludzie uwidzieli dans ce betę calotin. Postrzeleniec, który na starość mnichem został... - Proszę cię, tatku - odpowiada takim samym nieustępliwym głosem Frania - nie obrażaj ojca Leandra. To świątobliwy człowiek, to... - Znam się na takich świątobliwych! - Tatku, proszę cię.... Córka i ojciec stają naprzeciw siebie i mierzą się wzrokiem. Są w tej chwili do siebie niebywale podobni. W obojgu jest ten sam upór. Siedliska wyciąga lękliwie rękę do córki. - Frania; ma mignonne. Je te prie... N pposez pas a papa. Je te prie... Matka lęka się takich scen. Zna dobrze córkę. Ta dziewczyna taka dobra, słodka, miła i łagodna w codziennym życiu, ukochana przez służące, niańki i nauczycielki - wobec ojca, którego przecież niebywale kocha, staje się uparta i skłonna do gniewu. Gotowa iść z nim udry na udry: Gdy on powie "tak", ona mu zaraz odpowiada "nie". W wiele lat później, gdy już jej, jako matce Marii od Pana Jezusa przyjdzie pisać na żądanie spowiednika własny życiorys, napisze: "Byłam bardzo samolubna, przykra dla ojca czasem. Tatko lubił muzykę... zamiast więc wygodzie tatce grymasiłam, nie chciałam grać, albo też grywałam same utwory klasyczne, których tatko nie lubił, wolał bowiem muzykę lekką, salonową... Byłam bardzo żywa, gwałtowna, unosząca się, później przepraszałam, płakałam, ale często, żeby nie mama, byłoby przyszło do przykrych przejść między ojcem a mną:,. Raz w Aixłes-Bains, nie pamiętam wskutek czego, ojciec mnie bardzo wyłajał, zdaje mi się niesłusznie i pchnął mnie. Wpadłam w taki stan gwałtowny, rękę podniosłam na tatkę, lecz tego nie widział, ale już intencja była w duszy mojej..." - Je te prie... - powtarza raz jeszcze pani Cecylia. . i Franciszka milknie. Burza rozwiewa się. Tego, ani następnych dni Siedliska nie mówi więcej o Leandrze. Życie w żdżarskim dworze układa się jako tako. Płaczem matka i córka wybłagały u Siedliskiego, że im pozwolił codziennie jeździć do kościoła na mszę świętą. Spowiadały się u kapucynów w Nowym Mieście nad Pilicą. Bardzo byli "modni" kapucyni w owym czasie w Polsce. I trzeba nieszczęścia - a może właśnie szczęścia - że do Nowego Miasta zawitał pewnego dnia o. Leander. Obie kobiety uszczęśliwione zaprosiły go do Żdżar, korzystając z tego, że Siedliski pojechał na kilka dni do Warszawy. O. Leander Lendzian miał w Warszawie wielu wrogów. Siedliski zaś całą gromadę kompanów i przyjaciół. Wynikało to z jego szlacheckiej natury skłonnej do bratania się przy butelce. Ileż to wspólnych wieczorów przegadano i przekrzyczano, ile napsioczono na Moskali, na niewolę, na prześladowania. Opowiadano też sobie mniej lub bardziej słone dykteryjki na temat księży i zakonników. Takie to były czasy, że na zewnątrz stało się murem przy Kościele i Kościół identyfikowało się z Polską, ale w wewnętrznym jego życiu niewielki miało się udział. Siedliski nie był na pewno gorszy od przeciętnego szlachcica tamtych czasów, ale na pewno dużo lepszy od przeciętnego inteligenta miejskiego, który przeżuwał zdobycze Wielkiej Rewolucji: racjonalizm encyklopedystów, sentymentalizm Rousseau, tanią drwinę Voltaire'a, darwinizm i materializm. "Dość przypomnieć sobie -napisze w swoim pamiętniku Szczęsny Feliński, arcybiskup warszawski - jakie było wykształcenie religijne klas oświeconych w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku... Im więcej ktoś miał prawa do nazwy uczonego, tym rzadziej do katechizmu zaglądał..." Budowano żelazne drogi, zapominano o żelaznych prawach moralnych. Największy rozkład panował we Francji. "Z dawnych rzeczy - pisał zmartwychwstaniec ks. Piotr Semenenko - już tam nic nie zostało: ani wiary w rozumie, ani religii w sercu, ani wśród ludzi Chrystusa, ani w duszach Boga." A tymczasem wszystkim, co przychodziło z Francji, karmiło się i zachwycało społeczeństwo polskie: i Napoleonami i Napoleonidami, i szczodrze szafowanymi, a nigdy nie dotrzymywanymi obietnicami, i smakiem, i modami. Wszystkim. Tak, na pewno Adolf Siedliski nie był gorszy niż jego współbracia. A jednak napisze potem Franciszka: "Pan Bóg nie panował w naszym domu". Siedliski wrócił do Zdżar po południu, gdy dwór był pełen gości. Zjechało się właśnie kilku sąsiadów - łakomych nowinek i pogawędki, przybył miejscowy proboszcz, częsty gość Siedliskich. Adolf prosto z powozu wkroczył do salonu. Powitały go radosne głosy: - Ho, ho, kogo to widzimy? Drogi sąsiad wrócił. A my tu o nim gadu, gadu. Siądnijże przy nas, panie Adolfie, i opowiadaj, co tam w Warszawie słychać. Moskale nie wymyślili jakiego nowego łotrostwa? A pan Zamoyski nie powiedział im znowu czego, co by im w pięty poszło? Opowiadaj, panie Adolfie dobrodzieju. Ale wyraz twarzy Siedliskiego powstrzymał gości od dalszych pytań. Dziedzic Żdżar był blady, usta mu gniewnie drżały, w oczach palił się ponury blask. Zatrzymał się na progu salonu, utkwił wściekły wzrok w twarzy żony, która na ten widok zbladła, jak opłatek i bliska była zemdlenia. Mężczyzna zdawał się walczyć z sobą, i tylko ze względu na gości starał się powstrzymać gniew. Zapytał głosem syczącym: - Opowiedziano mi w Warszawie, żeście w mojej nieobecności tego opętanego kapucyna sprowadziły... Czy to prawda? Głos przełamał się w krzyk. Rzucono się hamować Siedliskiego. Perswadowano: - Kochany panie Adolfie, miły sąsiedzie, miarkuj się... Ale tama pękła, gniew buchał jak woda z otwartej śluzy. Siedliski bił pięścią w stół. - Prawda to czy nieprawda? - Mais Adolphe, permettez... Wytłumaczę ci... - zdobyła się na odwagę pani Cecylia. - Zabroniłem przyjmować tego człowieka! Zabroniłem spotykać się z nim! A wy do mego domu... - Cheri... On tu przyjechał tylko comme un confesseur... - Nie potrzeba ci takiego spowiednika! Masz swoich kapucynów. A ten jeśli się tu kiedy pojawi, łeb mu rozstrzaskam! Jakem Siedliski! Na mój honor szlachecki, łeb mu rozwalę! - Nie powiadaj tak, drogi panie Adolfie - próbował uspokoić Siedliskiego proboszcz. - Zawsze ten Leander to sługa Boży. Ech, poniosło cię... Lepiej napijmy się i opowiadaj. Przyjechaliśmy, aby posłuchać... - Niech go ksiądz dobrodziej nie broni! Co mi to za sługa Boży, co buntuje żonę przeciwko mężowi, a córkę przeciwko ojcu? Niech tu tylko spróbuje jeszcze raz nos wetknąć! Zastrzelę - słowo szlacheckie! A, przeklęte kapucyńskie plemię! Niech ja go tylko zobaczę! Przy tobie czy przy France. Zwłaszcza przy France! - Tatku, bardzo cię proszę... - O nic nie proś! Matka dotknęła' lękliwie ramienia córki. Franciszka zamilkła. Mimo to awantura przeciągnęła się do późna w noc. Sąsiedzi odjechali, milczkiem uciekł proboszcz. Siedliski "krzyczał - wspomina córka - rzucał się, coś szalonego było w nim". W końcu się rozpłakał. Był po szlachecku sentymentalny: od krzyku i gróźb przechodził do łez. - Ufać ci nie mogę - wypłakiwał. - Za moimi plecami sprowadzasz mnichów i dajesz sobie kręcić w głowie. Zbuntował was, ośmieszył. Wszyscy ze mnie kpią. Z Franki zrobiła się fanatyczka i bigotka. Zamiast się bawić ciągle siedzi w kościele i mnisze modły odprawia. Wszyscy się śmieją,.. Wreszcie skończyło się. Ale nie ze wszystkim. Siedliski miał zbyt bujną naturę, by znieść atmosferę domu stworzoną przez modlące się kobiety. Nie umiał żyć, jeśli się nie wykrzyczał, jeśli się nie podniecił zapałem lub gniewem. Gdyby miał inną żonę, szalałby na balach i zabawach, jak szalały całe rzesze szlachty. Polowałby całymi dniami, piłby i przepijał całe wsie, grałby i przegrywał majątek. Robiłby to wszystko, czego tak bardzo pragnął -aby robiła szlachta polska - poseł Prus w Petersburgu hr. Otto Bismarck. Jakoś jednak temu ognistemu i gniewliwemu dziedzicowi zabrakło tupetu, aby się całkiem zapomnieć i odejść od domu, w którym żyła schorowana żona, i w którym była córka -"dewotka, fanatyczka i bigotka" - ale którą on przecież kochał. Natura ciągnęła go w jedną stronę, jakiś wewnętrzny mus w drugą. W końcu znalazł ujście dla swej niewyżytej natury: zaczął konspirować. Żałosna była ta konspiracja szlachecka z lat przed powstaniem 1863 roku. Był w niej na pewno patriotyzm, ale górowała nad nim dotknięta duma. Pobrzękiwało się starymi karabelami - i gadało. Padały zapewnienia: już my im pokażemy! Im - to znaczy Moskalom. My - to znaczy Polska, przy której staną wiernie Francja, Anglia, Austria, nawet Prusy. Ale przede wszystkim Francja. Ukochana, wymarzona, najwierniejsza, niczego tak bardzo nie pragnąca jak wynagrodzenia Polsce za jej wierność. Francja nowego Napoleona, który, jak zapewniała emigracja, nie przestaje snuć obietnic. Dwór żdżarski stał się domem otwartym. Zaczęli doń tłumnie napływać sąsiedzi bliżsi i dalsi, zaczęły się zebrania, spotkania, planowania, a przy okazji kolacje i przyjęcia. Im więcej było planów, tym więcej trzeba było wina wyciągać z piwniczki. Napisała potem Franciszka: "W owym czasie poznałam ludzi z najbrzydszej i najobrzydliwszej ich strony... Wszystkie zebrania kończyły się jedzeniem, piciem, czasem nawet bez miary..." Ale co było najprzykrzejsze: "Ci mężczyźni byli... bez żadnej wiary, żadnej religii. Gdy trochę podchmielili się winem, zaczynały się mowy strasznie ludzkie, niemoralne... Tatkę to bawiło, czasem sam to wywoływał i śmiał się potem patrząc na mnie: co ta mała dewotka teraz myśli? Gdy mogłam, wychodziłam z pokoju, lecz czasem nie można było..." Tak, niestety, wyglądali ludzie, którzy w kilka lat potem wyruszą, by podjąć beznadziejną - choć krwawą i bohaterską walkę o wolność. Ta bezreligijność drobnej szlachty - tej, która najżywiej zaangażuje się w walkę powstańczą - była jeszcze dość naskórkowa. Opadnie, gdy przyjdą cierpienia. Gorzej rzecz wyglądała wśród inspiratorów powstania. Ci, tylko po to, by porwać masy chłopów i wiejskiego proletariatu, wiązali przygotowujące powstanie manifestacje patriotyczne z demonstracją religijności. Pisał Feliński, że: "Mierosławski) jakkolwiek sam w nic nie wierzył, i... szczycił się swoim ateizmem... podał plan kościelnych demonstracji, na których jego adepci patriotyczne pieśni śpiewać mieli..." Już po upadku powstania rzuci w twarz Siedliskiemu odważny ksiądz zmartwychwstaniec: "Narzekacie na absolutyzm Moskali, że wam modlić się zabraniają i do kościoła chodzić, a tutaj ojciec, katolik zabrania dziecku swemu uczęszczać do sakramentów świętych I" Nad źle uzbrojonymi oddziałami powstańców łopotały chorągwie ze świętymi znakami. Oczekiwano cudu zwycięstwa. Jedynym cudem, który się zdarzył, był cud serca ostatniego dyktatora powstania - Romualda Traugutta. "Najboleśniejsze było - pisze Franciszka - że do tych osób należeli, na nieszczęście, kapłani. Ich się daleko więcej lękałam aniżeli ludzi świeckich... A ci wszyscy ludzie szczęśliwi byli, gdy nam rozmaite fakta przeciwko duchowieństwu mogli przytoczyć..." I znowu zacytuję Felińskiego: "Nie tylko lud, lecz i duchowieństwo wciągnięto łatwo do tych manifestacji, które mając pierwiastkowo tylko religijno-patriotyczny charakter sumienia niczyjego nie trwożyły... Dowód pojednawczych dążności rządu zaniepokoił zagranicznych menerów, którzy postanowili wywołać powstanie, w każdym razie... Woleliby oni, by rząd prześladował i dręczył, gdyż zadanie ich wówczas byłoby nierównie łatwiejsze. Postanowili przeto zmusić rząd do nowych okrucieństw... Śmierć arcybiskupa Fijatkowskiego... dostarczyła im do tego dogodnej zręczności... Patrząc na ten olbrzymi kondukt, przybyły cudzoziemiec nie domyśliłby się nigdy, że odprowadza on na wieczny spoczynek pierwszego dostojnika kościelnego w kraju. Tuż za trumną postępowało duchowieństwo żydowskie w swych obrzędowych, religijnych ubraniach... a nikomu z uczestniczących w manifestacji nie przyszło na myśl, że takie zmieszanie obrzędowe wszystkich wyznań było dowodem religijnego indyferentyzmu raczej niż tolerancji. Pierwiastkowe źródło manifestacji coraz wyraźniej się zdradzało: Mierosławski zacierał zapewne ręce, patrząc, jak łatwo udało mu. się wyprowadzić w pole - tak słynny z przywiązania swego do religii - lud polski. Tu przychodzi uderzyć się w piersi i wyznać, że nie lud ten zawinił, ale duchowieństwo... Pozwoliło użyć się za narzędzie przez najbardziej wrogie Kościołowi stronnictwo... dozwalało jawnym częstokroć bezbożnikom gospodarować w kościołach..." Feliński, choć niedługo mógł pełnić funkcje arcybiskupa warszawskiego, dobrze poznał duchowieństwo Królestwa. Wiedział, że młodzi księża pełni są patriotycznego szczerego zapału, ale bardzo słabo są uformowani religijnie. Złowieszczą rolę wśród duchowieństwa warszawskiego odegrał ksiądz Mikoszewski, wikary od św. Aleksandra. On najgłośniej nawoływał do manifestacji w kościołach, ale gdy został aresztowany pospiesznie przyrzekł policmajstrowi Piłsuckiemu, że będzie teraz lojalny. Występował buntowniczo przeciwko arcybiskupowi, był jednym z organizatorów powstania, potem uciekł za granicę, a stamtąd jakoby ofiarował swoje usługi policji carskiej. Aby powstrzymać manifestacje w kościołach, nie mające nic wspólnego z życiem religijnym, Feliński, zostawszy arcybiskupem warszawskim, sam przemówił do wiernych. Jego wystąpienie nie było dobrze przyjęte. "W katedrze urządzono petersburskiemu biskupowi burzliwą manifestację. Młodzież z hałasem zaczęła przed rozpoczęciem mowy arcybiskupa wypraszać publiczność z kościoła oraz wszelkimi sposobami przeszkadzać mowie, a gdy Feliński mimo to nie ustąpił, słynna w Warszawie autorka Trzystu sześćdziesięciu pięciu obiadów)) Lucyna Ćwierdakiewiczowa rzuciła nań uroczystą klątwę aż do czwartego pokolenia (J. Grabieć Rok 1863). Kim byli księża, którzy brali udział w zebraniach u Siedliskiego? Prawdopodobnie tacy sami jak ów proboszcz miejscowy, o którym powie Franciszka, że się oburzał na jej częstą Komunię św. i groził, iż "będzie musiał z ambony to ogłosić, aby ludzie nie mieli zgorszenia", zaś "gdy w miesiącu maju odprawialiśmy ze służbą dworską nabożeństwa majowe, lub też w Wielki Post wspólnie czytywałyśmy rozmyślanie o Męce Pańskiej, już to gniewało księdza proboszcza, że poza kościołem nabożeństwa się jakieś odprawiają..." Lata upływać będą w walce z zacietrzewieniem ojca. Gdy w jesieni 1859 r. pani Siedliska z córką przeniosły się do Warszawy, "tatko mój biedny - pisze "Franciszka - od razu rozpoczął owe nieszczęśliwe prześladowania religijne". Zdecydował bowiem dziedzic Żdżar - a teraz także radca Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego - że jego córka ma "wejść w świat". Więc - nauka muzyki, nauka tańców. Franciszka broni się, jak może. Ale prawdziwym jej sprzymierzeńcem stanie się choroba. Dziwny sprzymierzeniec, tyle razy pojawiający się w życiu Franciszki, by przeciąć, niby mieczem narosłe trudności - i tyle razy znikający wtedy, gdy trzeba było, aby zniknął... Ciężki stan jej zdrowia zmusza Siedliskiego do odwiezienia córki z powrotem do Żdżar. We dworze jest Franciszka pewnego dnia świadkiem przykrego wydarzenia: przechodząc przez podwórze słyszy rozpaczliwe krzyki kobiece, śmiechy mężczyzn. Przerażona biegnie w tamtą stronę. Okazuje się, że to jej ojciec kazał publicznie wysmagać na placu dziewczynę dworską, oskarżoną o to, że "wykryła jakąś nieprawość" nowej, bardzo przez Siedliskiego lubianej gospodyni. Zapisze potem: "Ten fakt i to poznanie, że takie rzeczy dziać się mogą w domu naszym, takie na mnie zrobił wrażenie, że wpadłam w smutek, w ciągłe zamyślenie, straciłam wiarę, zaufanie do najdroższych osób..." Latem 1860 r. matka z Franią i Adziem wyjeżdżają za granicę. Ojciec pozostaje w kraju. Spotkają się dopiero w rok później w Vevey. W kraju napięcie przedpowstaniowe wzrosło i Siedliski "przyjechał cały zapalony pragnieniem wolności dla Polski. Już wówczas zaczynały się spisy w kościołach i tym podobne objawy tego, co miało potem nastąpić. Siedząc przy moim łóżku tatko śpiewał: Boże, coś Polskę..." Tak zaczynała się "święta wojna" nieświętych ludzi. Franciszka napisze: "I tu Pan Jezus sam nauczał mnie i kierował, że inaczej dawał rozumieć miłość Ojczyzny, lubo inaczej przedstawiano mi rzeczy o dowódcach tego całego ruchu w Polsce. Widziałam tendencje niekatolickie i prawdziwie lękałam się dla nas wolności, aby jej naród nie użył przeciwko Panu Bogu i świętemu Kościołowi Jego, bo w ucisku i prześladowaniu trzymał się ogólnie Kościoła świętego i Ojca świętego..." Zimą 1862-1863 cała rodzina przebywa w Cannes. Granatowe morze wbiega na plażę i szumiąc odpływa zostawiając za sobą mokry piasek. Pękate palmy wzdłuż chodników kołyszą sprężystymi liśćmi, szare opuncje pną się po wzgórzach zanurzonych w ciemną, połyskliwą zieleń drzew pomarańczowych i cytrynowych. Jest wieczór. Słońce zapada za poszarpany skalisty brzeg, wyzłaca i wyczerwienia ostatnimi swymi blaskami rozchybotaną, pełną pian powierzchnię morza. Jest cicho - ludzie się już rozeszli - i tylko morze szumi Wzdłuż wybrzeża idą ojciec i córka. Siedliski opowiada Franciszce o swych kłopotach. Nie jest dobrze. Szlachcic zadłużył się. Życie nad stan, a do tego ciągłe choroby w domu. Mówi: - Pozostały mi, jak wiesz, Zdżary i Roszkowa Wola. Jedno chciałem, aby było dla ciebie, drugie dla Adzia. Ale dalibóg, widzę, że nie utrzymam obu majątków. Nie utrzymam. Będę musiał jeden sprzedać... Urywa. Unika wzroku córki, patrzy gdzieś daleko na zwełnione pianami morze. Franciszka dotyka lekko dłoni ojca. - Nie martw się, tatku. Mnie nic nie będzie potrzebne... Nie gniewaj się. Chcę ci powiedzieć... Zrobiłam ślub, że nie wyjdę za mąż... Oddycha prędko. Trzeba się było zdobyć na nie lada odwagę, aby to powiedzieć ojcu. Przed kilku laty rzuciła w gniewie: "Do małżeństwa nikt mnie na świecie nie zmusi!" Wtedy Siedliski odpowiedział z równą gwałtownością: "Wolałbym cię zobaczyć na marach niżli zakonnicą!" Od tamtego czasu nie rozmawiali nigdy o tych sprawach. Teraz niespokojnie szuka na twarzy ojca oznak mającej wybuchnąć burzy. Ale Siedliski milczy. Przyjechał z Polski jakiś inny - jakby poważniejszy, bardziej opanowany, czymś głęboko przejęty. Zdaje się coś w sobie przetrawiać. W skrzywieniu ust maluje się smutek. - Przeczuwałem to... - mówi wreszcie. Zaciska dłonie, głos mu się zaczyna łamać. - Cóż... masz lata... twoja wola nie mogę z tobą walczyć... Zrobisz, jak zechcesz... Jedno mi już tylko dziecko zostało! Adolf Siedliski daleki jest od ofiarności małego bourgeois z Lisieux, Ludwika Martin, który nie żałował pięciu córek oddanych do klasztorów. Słońce zgasło, szary zmierzch spłynął na plażę. Morze szumi teraz groźnie, nagle ściemniałe i ponure - morze wędrówek Odyssa i podróży Pawła. Franciszka nie widzi łez w oczach ojca, ale je przeczuwa. I kiedy Siedliski mówi: - O jedno cię tylko proszę, nie opuszczaj mnie do śmierci... Odpowiada cicho i poważnie: - Dobrze, tatku. Ale jednocześnie mówi sobie w duchu, że ślub bezżenności, jaki zgodnie z decyzją o. Leandra wiązał ją dotychczas tylko czasowo, uważa za nierozwiązalny. W niewiele tygodni później w Hyeres, nagabywany przez żonę i córkę, przekonany przez o. Hubego, decyduje się iść do spowiedzi. Józef Hubę, prawnik z Warszawy, podpułkownik Legii Akademickiej z powstania listopadowego, należy do tych, którzy, jak Semenenko, Kajsiewicz i inni zachęceni przez Jańskiego, stworzyli zakon zmartwychwstańców. Niełatwo przychodzi Siedliskiemu ta decyzja. Jeszcze w przeddzień mówi uparcie: nie i nie. Tam, w kraju, toczy się walka - tragicznie beznadziejna. Ci, którzy najgłośniej krzyczeli i manifestowali - zniknęli teraz. Zgasły szczodrze szafowane obietnice - pozostały tylko ideały, których trzeba bronić krwią... Ale następnego dnia rano Siedliski "zbliża się do łóżka mamy, coś z nią rozmawia, potem podchodzi do mnie i całując, pyta: czy mi przebaczysz wszystko, dziecko moje?... Uchwyciłam rękę ojca, zaczęłam całować, patrzeć mu w oczy: co to ma znaczyć. A ojciec na to: idę do spowiedzi, wymodliłyście mi łaskę u Pana Boga.-" I takim już został aż do śmierci - do 18 kwietnia 1870 r. Ojcowie przekazują swym dzieciom dziedzictwo krwi, dziedzictwo ducha i dziedzictwo pracy. Ale i dzieci mają coś do ofiarowania swoim ojcom. Kto wie, czy to nie był pierwszy cud matki Marii-Franciszki Siedliskiej? SPOWIEDNICY Szukałam jakiegoś oparcia, uspokojenia w ludziach, zwłaszcza u spowiednika... Czepiałam się tego i owego, szukałam pociechy w spowiedzi, często ją znajdywałam, często nie... W życiu człowieka, który przedziera się do świętości, istnieje zwykle drugi człowiek, bez udziału którego nie objawi się świętość. Zastanawiając się nad psychologią świętych, zapominamy często o ich spowiednikach. A przecież spowiednik jest współtwórcą świętości świętego. To nie znaczy wcale, że przewyższa swego penitenta. Tak by było, gdyby świętość była tylko mądrością ludzką. Ale świętość jest wyróżnieniem - jest Łaską. I spowiednik jest tylko tym, przez którego Łaska spływa na człowieka. Powinien o tym wiedzieć i pamiętać. Ale jakże często dostrzec tego nie potrafi. Jakże często staje naprzeciw wyrokom Pańskim. Spowiednik świętej Teresy kazał jej latami odwracać się od wizji Chrystusa, czynić w stronę tej wizji obraźliwy gest. Spowiednik jest tym, któremu dane jest patrzeć w tygiel Łaski. Ale może właśnie ta bliskość zaciera mu nieraz prawdziwość obrazu? Poza tym Łaska zna tyle dróg - wobec każdego człowieka potrafi działać inaczej. Dlatego spowiednik najdłużej wątpi. Kierownicy duchowi siostry Faustyny wątpili prawie do ostatniej chwili i tak musiało być, aby świętość dojrzewała w pokorze. Aby człowiek nie rozumiejąc poddawał się ślepo woli Pańskiej. Aby był doświadczany wiele, wiele razy... Któż to był ów o. Leander, którego tak zawzięcie zwalczał Adolf Siedliski? Mały szlachetka spod Pułtuska, Leopold Lendzian, pogrobowiec napoleońskiej doby, urodził się w 1816 r. Jako dziecko stracił matkę. Szczegół pozornie bez znaczenia. A przecież ten brak ręki kobiecej w wychowaniu Leopolda znajdzie potem swój wyraz w surowości i podejrzliwości złotoustego kapucyna. Młody Lendzian, pozbawiony ziemi, wypływa jako urzędnik w biurze Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu w Warszawie. Akurat tam, gdzie przez dwa lata pracował, również jako urzędnik skarbowy, Juliusz Słowacki. Jego zwierzchnikiem był Józef .Aleksy Morawski, główny dyrektor Komisji. Zaledwie Lendzian dobił się do stanowiska naczelnika, spadł na niego grom: policja znalazła w jego biurze odezwy patriotyczne. Lendzian trafił do cytadeli. Wypuszczono go, ale pozostawał pod nadzorem policji. Znowu jakiś ksiądz przyniósł do jego biura konspiracyjną prasę. Tym razem Lendziana zamknięto w twierdzy modlińskiej. Kiedy po siedmiu latach wydostanie się z więzienia, świat nie będzie miał dla niego żadnego powabu. W roku "wiosny ludów" zostanie kapucynem, a w r. 1851 - księdzem. "Lendzian obiit - hic natus est Leander." Zabłysnął od razu jako kaznodzieja. Jego nauki zaczynają ściągać na Miodową tysiące ludzi, jego konfesjonał - setki. Jeśli kapucyni są w tym czasie "modni" w Warszawie - lwią część tej sławy zawdzięczają Leandrowi. Mokre, listopadowe popołudnie 1854 r. Braciszek, który otwiera furtę, patrzy z czcią na ascetyczną postać wychodzącego o. Leandra i schyla się pokornie do jego ręki. Ten odpowiada na to dobrodusznym spojrzeniem. Spojrzenia o. Leandra, słynne - "słodkie spojrzenia". Po pierwszym z nim spotkaniu - które za chwilę nastąpi - Franciszka napisze, że zobaczyła "mamę w towarzystwie kapucyna bardzo poważnej postaci. Był wychudzony, blady, już starszego wieku, lecz dziwnej słodyczy..." Leander nie był w tym czasie naprawdę stary - nie miał nawet czterdziestu lat. Obok słodyczy była w nim twardość i surowość. Potrafił nie tylko pocieszyć młodą penitentkę, ale i pchnąć ją w odmęt niepokoju. Z Miodowej idzie się na plac Bankowy Senatorską: obok pałacu prymasowskiego, obok pałacu Jabłonowskich - który stał się ratuszem - obok kościółka panien kanoniczek - przeniesionego przed niedawnymi laty ze strony Marywilu, gdy Marywil ustąpił miejsca teatrowi - koło kamienicy na rogu Bielańskiej, znanej z tego, że mieszkał tu kiedyś Chłopicki, obok kościoła reformatów, obok Błękitnego pałacu, obok figury św. Jana Nepomucena na rogu Rymarskiej... Przy bramie pałacu Komisji Skarbu Leander pyta o mieszkanie swego niegdyś zwierzchnika, dyrektora--ministra Morawskiego. To jego córką jest Cecylia Siedliska, która przybyła z córką do Warszawy do ciężko chorującego ojca. Siedliska usłyszała o o. Leandrze i zapragnęła, aby to on przygotował Franię do pierwszej spowiedzi i Komunii św. Może o zaproszeniu słynnego kapucyna zadecydował fakt, że Leander był kiedyś urzędnikiem Morawskiego? Dziewczynka ma właśnie lekcję muzyki. Zawołano ją. Wchodzi do salonu smutne, dwunastoletnie dziecko o ciemnych, marzących oczach. Niepewnie zbliża się do uśmiechniętego zakonnika, całuje go w rękę. "A on -wspomina Franciszka - z nadzwyczajną słodyczą pyta mię, nazywając aniołem (na co naprawdę nie zasługiwałam), czy chcę brać lekcje religii, czy chcę nauczyć się miłować Pana Jezusa i mówiąc to przygarnął mnie do siebie i krzyżyk zrobił na mym czole." Zaczęła się nauka. Dla Franciszki spotkanie z Leandrem stało się przełomowym przeżyciem. "Byłam tak wzruszona, tak przejęta - wyznaje - że ledwo łzy wstrzymać mogłam. Od tej chwili spoważniałam, już mnie nie bawiły zabawki." Lekcje religii stają się dla niej czymś najmilszym i najciekawszym. Prawda, była już przygotowana do pierwszej spowiedzi przez ks. Dziubackiego, kanonika od św. Jana, a nawet była u spowiedzi - ale ta spowiedź nie była dobra: spłoszone dziecko zapomniało połowy swoich grzechów. Tak, że dopiero obecna spowiedź miała być pierwszą. Przygotowuje się do niej z całym zapałem. Bez wątpienia jest w tym zasługa o. Leandra. Umiał porwać to wiecznie smutne i wiecznie na coś czekające dziecko, umiał je porwać tak skutecznie, że aż - jak pisze Franciszka - "zaczęto się śmiać z mojej pobożności", dokuczać "przez mowy ludzkie, złe myśli, złe uczucia zwłaszcza co do stosunku mego z tym ojcem, którego szanowałam, jak ojca w Panu Bogu, ludzie zaś inaczej to tłumaczyli, mówiąc mi ohydne swe zdania, a już to tylko złość szatańska być mogła, boć byłam dwunastoletnim dzieckiem..." Ale właściwością Leandra, która zdobywała mu niezliczonych wrogów, była zawzięta, uporczywa walka o dusze. Kto trafił do konfesjonału tego mnicha, ten musiał już pozostać w kręgu jego władzy. Umiał być despotą, tyranem, dyktatorem dusz. Z gorliwością tego, który sam dopiero w klasztorze znalazł spokój i równowagę, napędzał swych penitentów do furt klasztornych. Bano się go. Z całą bezwzględnością przeorywał glebę ludzkich dusz. Franciszka odbyła spowiedź 9 marca 1855 r., a 1 maja przystąpiła u kapucynów do pierwszej Komunii świętej. Był to dzień piękny i uroczysty, bowiem tego roku po raz pierwszy zostały wprowadzone nabożeństwa majowe. W 1855 roku umarł Morawski i pani Siedliska nie miała pretekstu do wyjazdów na dłuższy czas do Warszawy. Z dala od Leandra Franciszka staje się ofiarą złudzeń, wpada w oschłość i obojętność. Chcąc wymusić w sobie wiarę żywą - obyczajem dusz niezrównoważonych, pozbawionych kierownictwa - stosuje umartwienia czasami śmieszne, a czasami po prostu odrażające: "Naj-obrzydliwsze i najwstrętniejsze rzeczy, których nawet wymienić nie mogę, kładłam do ust. W kościele czasami całowałam ziemię tam, gdzie naplute było. Lizałam podłogę kościelną..." Było-rzeczą konieczną, aby rozegzaltowane dziecko znalazło się w dobrych rękach. Franciszce potrzebny był człowiek rozsądny, bliski i serdeczny. Ale szkoła Leandra nie była szkołą ułatwień i pomocy. Im bardziej Franciszka szukała jego bezpośredniego kierownictwa, tym więcej Leander odsuwał się od niej. To oddalanie się wywołało u Franciszki skrupuły, czy przypadkiem jej przywiązanie do spowiednika nie płynie z wygodnictwa, aby się poddać kierownictwu człowieka starszego i doświadczonego. "Nikt mnie nie uczył -wyznaje - rozróżniać pokusę, pociąg natury zepsutej od winy, od grzechu - a stąd tyle rozmaitych trwóg, tyle lęków, niepokojów, taka skrupulatność..." A kiedy te skrupuły i wątpliwości wyznała Leandrowi, on zrozumiał je jako pokusę nieczystą, zgromił Franciszkę i tym większym niepokojem napełnił jej serce. Tak, twardą szkołą życia był konfesjonał o. Leandra i jeśli z jednej strony jego wpływ prowadził Franciszkę ku przyszłym zadaniom życia, z drugiej sprawiał, że słabości młodej penitentki wypalane były żywym ogniem. Po awanturze wywołanej przez Siedliskiego o. Leander nie próbował pokazywać się we dworze żdżarskim. Utrzymywał z Franciszką korespondencję za pośrednictwem niejakiej pani Aszperger, także swej penitentki. Ta okazała się obrzydliwą plotkarką, starającą się przedstawić Franciszkę w jak najgorszym świetle. Trudno pojąć, co było tego przyczyną, dość że na podstawie opinii owej Aszpergerowej o. Leander, przebywający właśnie w Lublinie, nabrał przekonania, że dziewczyna wymknęła mu się z ręki. Kiedy napisała, że ojciec kazał się jej uczyć tańca, i że ona znalazła w tej zabawie pewną przyjemność, wybuchnął gniewem. Odpisał jej, że widocznie pokochała świat, że jest pyszna i że go chciała oszukać - zarzut, który nie raz pojawiał się i pojawiać będzie pod piórem nieco zgorzkniałego kapucyna. Pouczał ją, że jeśli nie chce tańczyć, to niech nie tańczy - jakby to było takie proste w położeniu Franciszki! - a jeżeli ją taniec gorszy, to niech pamięta, iż powiedziano w Ewangelii: "Jeśli więc prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je (...). I jeśli prawa twoja ręka jest ci powodem do grzechu, odetnij ją..." (Mt 5, 29-30). "Proszę jej powiedzieć - pisał z goryczą - że jej przypominam, jakom pisał, że jej pisać do mnie zakażą. Dzieciaczkiem jest niestałym, trzeba było wierzyć, a nie plątać, teraz niech czyni, co chce i jak chce. Pan ją ukarał, że ona tak młodziuchna przedrwiwała mnie..." Oczywiście o żadnym "przedrwiwaniu" nie było mowy. Wszystko wynikało stąd, że Leander miał w Lublinie pod swym kierownictwem grono pobożnych - i już mocno dojrzałych wiekiem -pań zamyślających o życiu zakonnym, więc się psychicznie oderwał od wszystkich spraw "świata". Natomiast Franciszka w życiu "światowym" ciągle tkwiła i tkwić musiała. O niewielu rzeczach mogła sama stanowić. Płynęła wolno i wciąż jeszcze szukała dla siebie drogi. Dopiero w kilka lat później powie: "Pan Jezus sam prowadzić mnie chciał i,zawsze wtedy tylko dawał spokój, gdy prócz grzechów nic nie mówiłam o sobie na spowiedzi świętej, chyba żebym miała jaką wątpliwość..." Trzeba było lat walki, aby opanować niepokój, przestać szukać pewności i zadowolenia z siebie, nie opierać się na człowieku. I o. Leander, mimo swego despotyzmu, w tym Franciszce pomagał. Kiedyś napisał do niej - trochę chyba jakby przeciw samemu sobie: "Jak wichry pędzą chmury w pewne strony, by ziemię zwilżyły, tak trzeba, by Duch Boży prowadził życie człowieka tam, gdzie się Jemu podoba. Stój przed Bogiem jak ten fortepian, pozwól, aby Bóg wydobywał z niego tony i akordy wedle tego, jak się Jemu podoba. Gdy sama zechcesz grać według twoich myśli i uczuć, zagrasz fałszywie, Bóg uszy stuli i powie: moja Frania dobre dziecko, ale grać nie umie". Doświadczony spowiednik wiedział, iż "...myśli moje nie są myślami waszymi, ani wasze drogi moimi drogami..." (Iz 55, 8), a jednak w praktyce naciskał na swą młodą penitentkę i zdawał się nie wyczuwać procesu powolnego dojrzewania. To sprawiało, że Franciszka odczuwała nieraz pokusę porzucenia o. Łeandra jako spowiednika z powodu - jak potem napisze - "że zbytnie mam do niego przywiązanie". Sądzę, że było to z jej strony wyrażenie oględne. Leander narzucał jej swą wolę, nieomal terroryzował ją. Jednak kontakt z o. Leandrem stawał się coraz trudniejszy. W 1859 r. Franciszka z matką przebywały w Rawie. Potrzebowały spowiednika i tu nawinął się im ks. Golian - "brat owego sławnego kaznodziei". Człowiek wprawdzie młody, a Leander kazał Franciszce szukać spowiedników starszych wiekiem, jednak, ponieważ okazywał jej "wiele dobroci - jak napisze - nędzne serce moje tam wybiegało". Ale dochodzi do konfliktu i to jeszcze silniejszego niż z o. Leandrem. Ks. Golian jest romantykiem, lubi poezję, przepada za głośnym odczytywaniem wierszy. Ma piękny, dźwięczny głos, którym się chętnie popisuje. W jego ustach strofy Beniowskiego czy Psalmów przyszłości, poetycka proza Anbellego czy Irydiona pełne są niezwykłego czaru. Franciszka jest zachwycona, ale jednocześnie czuje jakiś niepokój. Już przedtem uświadomiła sobie, że czytanie poezji wprowadzało ją "w gorączkę". Franciszka całe życie walczyć będzie o wyzwolenie się od nadmiernej egzaltacji. W wiele lat później napisze do "drogiej ukochanej Kanteczki mojej" (siostry Alkantary): "Żyj Bogiem, żyj prawdą, żyj Chrystusem ukrzyżowanym za grzechy nasze - a ideały odrzuć daleko... Egzaltacja i w najlepszych rzeczach zła jest". Wrażliwa siedemnastoletnia dziewczyna wyczuwała podświadomie niebezpieczeństwo wspólnego głośnego czytania wierszy ze zbyt młodym księdzem. "Nie miałam spokoju w duszy, czułam, że to złe, że nieporządek..." Nie od razu potrafiła się wyrwać z zaczarowanego koła. Ale niespodziewanie do Rawy przyjechał o. Leander i od razu spowodował zerwanie kontaktu z ks. Golianem. W 1860 r., jak pamiętamy pani Cecylia z córką i synem przebywali za granicą. Lato spędzali w Meranie. Franciszka szuka sobie spowiednika i wybiera miejscowego dziekana, ponieważ posiada on przywilej "starości". Ale spowiedź po niemiecku nie zadowala jej. "Zawsze - wyzna - pełna byłam miłości własnej i w rzeczach duchowych, w spowiedzi, w Komunii św. szukałam pociechy swojej..." Stąd szybkie pragnienie zmiany. "W kościele -pisze - spostrzegłam jednego kapłana staruszka, bladego i wycieńczonego i nadzwyczaj był pobożny: zdawało mi się, że ten mnie do Pana Boga nawróci i lubo zaczęłam spowiadać się przed dziekanem, ale na nieszczęście, kiedy widziałam go w kościele i spostrzegłam, że bardzo czerwony i dość otyły, a ja szukałam postaci ascetycznej. Więc myślałam, aby iść gdzie indziej..." Tak nieraz bywa, gdy się pragniemy użalić nad sobą, a nie płakać nad sobą. Osiemnastoletnia Franciszka nie mogła tego jeszcze zrozumieć. Ale niebezpieczeństwo czuła. Ludzie jej podobni, posiadają dodatkowy zmysł wyczuwania niebezpieczeństwa. Zresztą - do pewnego stopnia - posiadamy go wszyscy. Tylko że równocześnie umiemy doskonale uspokajać siebie. Wielkością ludzi podobnych Franciszce jest to, że nie potrafią żyć w niepokoju i gotowi są sięgnąć aż do dna, aby poznać przyczynę. Tak się szczęśliwie złożyło, że ów "blady i wycieńczony" staruszek nikogo nie spowiadał. W rok później znajdujemy Franciszkę w Interlaken. Przewija się przez jej życie dwóch spowiedników - jezuitów. Obaj prędko znikają. O drugim z nich powie Franciszka krótko: "Droga tego kapłana nie była drogą, którą mnie Pan Jezus prowadził..." Czas powstania spędzi rodzina Siedliskiego za granicą. W Hyeres spotka Franciszka pewnego kapucyna z Polski, z klasztoru w Nowym Mieście, który uciekł z kraju. Zakonnik martwił się bardzo, że pozostawił na strychu klasztornym ukrytą broń, o której nie wiedział przełożony domu. A tym przełożonym był o. Leander. Franciszka napisała list ,do Leandra z zaszyfrowaną wiadomością o ukrytej broni. List przyszedł w samą porę. W 1865 r., gdy Siedliscy wrócili do kraju i Franciszka pojechała do Nowego Miasta do spowiedzi, mogła się przekonać, że dzięki jej ostrzeżeniu o. Leander uniknął niebezpieczeństwa. Leander pojawia się raz po raz epizodycznie w życiu Franciszki. Raz przyjeżdża, by ją skłonić do zerwania przyjaźni z lekarzem hydropatą (o tej "najsmutniejszej historii niewierności" trzeba jeszcze będzie napisać), innym razem, by jej nakazać przerwanie teologicznych dyskusji z nauczycielem Adama, kiedy indziej, by ostrzec Franciszkę przed sympatią do pewnego Niemca, przyjaciela jej brata - ponieważ o tej rzekomej sympatii doniosła mu nieznużona w swych donosach pani Aszpergerowa. Przyjechał on także do umierającego, pogodzonego z Bogiem, Siedliskiego. Nie zdążył na czas. Człowiek, który swymi skargami sprawił niegdyś, że Leander musiał spędzić rok na pokucie w Lądzie, już nie żył. Po śmierci ojca Franciszka z matką nie opuszczają wsi. Obie zostały tercjarkami trzeciego zakonu franciszkańskiego. Ale i Franciszka, i Leander czekają na coś więcej,-chociaż to czekanie wydaje się coraz bardziej beznadziejne. Zdrowie Franciszki popsuło się Zupełnie. Gruźlica atakuje kość pacierzową. Pojawiły się niemożliwie bolesne "newralgie". Medycyna stosuje "apertury" na krzyżu, które "wypalali prochem wiedeńskim". Po tych zabiegach chora bardzo cierpi. "Bólu było trochę - wyzna potem -ale Pan Jezus osładzał go, lubo czasami po takim wypaleniu wiłam się po ziemi z bólu..." Mimo tak radykalnej kuracji ze zdrowiem było coraz gorzej. Nie pomogła i hydroterapia. We Franciszce budzi się co pewien czas bunt życia: nie chce aż tak cierpieć. "Pragnęłam być zdrowa - pisze - gdyż na tę newralgię straszliwie dzień i noc cierpiałam. Lecz Bóg miłosierny sam mnie wyrwać z tego raczył, dopuszczając na mnie taką niemoc, że już chodzić nie mogłam." Gdy wciąż jest bliska śmierci, raz wraz przychodzą do niej listy o. Leandra z wezwaniami: "Oczyszczaj swe serce z najmniejszego pyłku... nic dla siebie nie szukaj, ani zdrowia, ani pociech, ale twym zdrowiem niech będzie Bóg, szanuj zdrowie dla Boga, umrzyj sobie..." W lipcu 1872 roku Franciszka otrzymuje list, który robi na niej wstrząsające wrażenie: "Módl się przez tydzień za osobę zmarłą, wymawiającą mi z. tamtego świata, że nie przeszkodziłem w rozwinięciu w niej pewnej wady, za którą ponosi teraz męki..." O. Leander zaczyna już rozumieć, jakiej miary duszę ma w swoim ręku. Pisze o sobie Franciszka: "Pan Najmiłosierniejszy sam mnie pociągał do życia trochę umartwionego w jedzeniu, w spaniu, często dużą książkę kładłam sobie pod głowę, gdy nikogo nie było, biczowałam się, nie mając dyscypliny, paskiem św. Franciszka. Ojciec Leander na to pozwolił, choć z trudnością, gdyż trzynastu aperturami, które na plecach robiono, miałam ciało osłabione". Znowu mocniej zapada na zdrowiu. Jest bliska śmierci. Cierpi męki fizyczne. Jeszcze bardziej cierpi duchowo. "Mamę i Adzia kochałam bardzo, ale mimo ich dobroci czułam się skrępowaną przy nich, nie mogłam podzielić się tym, co czułam... Byłam ciągle na krzyżu, niepokoje wewnętrzne, smutki mnie dręczyły. Dusza pragnęła innego rodzaju życia, ale o. Leander zawsze trzymał mnie w zawieszeniu." Kto wie, czy podobnie nie cierpiał wtedy Leander? Spowiednicy dzielą często los swych penitentów. Na Leandra musiała się zwalić wątpliwość, czy naprawdę wolno mu kłaść olbrzymie brzemię Łaski, które dla Franciszki złożyło niebo w jego ręce, na kobietę ledwo żywą, zbolałą, umierającą, godną niewątpliwie tej Łaski, ale tak bardzo kruchą. Dotychczas była dla niego Franciszka tylko jedną z penitentek. Nagle - rozlegające się głosy zza świata powiedziały mu, że on sam jest tylko uczestnikiem wielkiego misterium wyboru. Uczestnikiem, ale jakże decydującym? Od jego słów zawisło wszystko, cała przyszłość, którą wbrew oczywistości miała w swym ręku umierająca kobieta. Wyobraźmy sobie lęk człowieka, który trzyma w swym ręku decyzję Boga, a zrozumiemy pełne przerażenia słowa o. Leandra: "Dlaczegóż jestem [jej] spowiednikiem? Lepiej by było dla mnie, żebym nim nie był nigdy!" Wreszcie przemaga się. Pisze ryzykancki list, krótki jak rozkaz: "Chciałbym, abyś została zakonnicą". Wie, że Franciszka powita te słowa okrzykiem radości. Głuszy w sobie lęk. Przyjeżdża do Żdżar. Mówi jej: "Muszę ci powiedzieć, że Pan Jezus objawił pewnej osobie, iż bardzo cię kocha i ciągle jest z tobą. Nie badaj mnie, do kogo te słowa były wyrzeczone, bo to na teraz nie jest ci potrzebne". Do kogo? Może do samego Leandra? Przestępujemy w tym miejscu próg, za którym cudowność staje się rzeczą zwykłą. Mija znowu rok, Franciszka żyje nadal na pograniczu śmierci. Ale właśnie w Lublinie umiera pewna tercjarka, jeśli znana Franciszce, to chyba tylko z opowiadań Leandra, i znająca Franciszkę tylko z jego słów. Po śmierci ukazuje się we śnie skromnemu, pełnemu prawdziwie franciszkańskiej prostoty kapucynowi, braciszkowi Stefanowi. Mówi mu: "Majątek, jaki zostawiłam, ma być użyty na fundację nowego zgromadzenia poświęconego czci Najświętszej Panny. Powiedz ojcu [Leandrowi], że ma go użyć na ten cel, a wolą Bożą jest, aby Franciszka Siedliska stanęła na czele tego dzieła. Dodajmy, że brat Stefan nie zna, nie słyszał może nawet o Franciszce Siedliskiej. Na o. Leandra spada to jak grom. Uwierzył już, że może umierającej pozwolić na marzenia o zakonie. Ale uczynić ze śmiertelnie chorej kobiety założycielkę nowego zgromadzenia? Leander właśnie powrócił ze Żdżar. Widział Franciszkę leżącą bezsilnie na posłaniu. Od roku w ogóle nie wstaje. Nawet siada tylko z pomocą. To niemożliwe. Niemożliwe. Można czekać na cud. Ale uczynić gest - cud przywołujący - to odchodzi człowieka odwaga. Leander jedzie znowu do Żdżar. Pochyla się nad łóżkiem chorej, mówi jej, że Pan Jezus przygotowuje dla niej "rzeczy niesłychane", chce ją mieć jako narzędzie dla spełnienia pewnych swych zamiarów". Franciszka słucha uśmiechnięta. Te trzy lata ciężkiej agonii zamiast uczynić ją zgorzkniałą i smutną sprawiły, że jest pełna ufnej radości. Leander żąda, aby przyrzekła posłuszeństwo. Nie jemu, nieznanemu bratu Stefanowi. Franciszka przyrzeka. I wtedy mówi jej o wszystkim, co zostało dla niej przeznaczone. - A jeśli nie będę do tego zdolna? - pyta - głosem zdławionym ze wzruszenia Franciszka. - Jeśli Bóg tak chce, będziesz zdolna - odpowiada Leander. Nie waha się. Zbyt wiele głosów zaziemskich usłyszał. Franciszka leży cicho, bez słowa, zamknęła oczy. Leander powoli wstaje, wychodzi z pokoju chorej. Staje przy oknie i patrząc gdzieś ponad wierzchołki bezlistnych drzew, ciężko wzdycha. Zawierzył. Powiedział. Teraz wszystko jest już w ręku Boga... Nagle w pustym dworze rozlega się przeraźliwy okrzyk. To woła pani Siedliska: - Frania, ma chcrie! Jak to? Wstałaś? Sama? I możesz chodzić?.' O, Frania, mon enfant... Mais c'est un miracle... Kapucyn podnosi głowę. Patrzy znowu ponad gałęzie drzew w szare, marcowe niebo. Jest w nim zachwyt, a zarazem jakby wstyd. Ma uczucie Szawła - z obrazu Caravaggia - leżącego pod koniem i unoszącego bezsilne ręce w górę gestem całkowitego oddania: mów, co chcesz, abym czynił? Przez kilka następnych lat o. Leander będzie żył tylko współpracą z Franciszką. Będzie jej pomagał przy stworzeniu nowego zgromadzenia. To zgromadzenie miało mieć początkowo siedzibę w Lublinie. Ale po ukazie z 8 listopada 1864 r., który zamykał klasztory w Królestwie, szansa na otrzymanie zgody na założenie nowego zgromadzenia była żadna, zwłaszcza że w 1866 r. nowy ukaz zniósł konkordat i zabronił duchowieństwu kontaktowania się ze Stolicą Apostolską. Także o. Leander musiał opuścić kraj. Z kolei Franciszka skierowała swą uwagę na Paryż, stanowiący w dalszym ciągu centrum polskiej emigracji, chociaż nie była to już Wielka Emigracja lat 1832-1848. Starzy emigranci modlili się jeszcze w kościele Wniebowstąpienia, na boulevard Saint Honore, ale młode pokolenie wsiąkło już w społeczeństwo francuskie i wraz z nim oddalało się od wiary. Przybysze z kraju przyjeżdżali, lecz tylko po to, by jak Wokulski zabawić się i zapomnieć o kłopotach serca. Dla nowego polskiego zgromadzenia nie było tutaj pola do działania. A Franciszka miała już w ręku cudowne potwierdzenie swojej misji: odręczne pismo Piusa IX wypisane na jej prośbie o pozwolenie myślenia o nowym zgromadzeniu: "Benedicat vos Deus et iluminat semper intelligentias vestras ut possitis ambulare in viis Domini". Była więc wszelka możność stworzenia bazy czy może raczej przyczółka wypadowego. Leander wciąż radził Paryż. Ale nie nalegał zbyt mocno. Lękał się nalegania. Wolał, aby Franciszka zadecydowała sama. Aby powziąć decyzję, pojechała do Lourdes. Mała wioska pirenejska przeżyła już swe dni napięcia, walki i chwały. Przed massabielską grotą przesunęły się dziesiątki tysięcy ludzi. Byli tu Veuillot, Huysmans, nawet Zola... Jedni podziwiali cuda, nawracali się, inni nic nie umieli zobaczyć. W 1866 roku dwudziesto-dwuletnia Bernadetta opuściła Lourdes, aby wstąpić do klasztoru w Nevers. Po raz ostatni poszła do groty pożegnać ją. Stała tam - na miejscu gdzie ujrzała Panią - figura Matki Bożej dłuto polskiego emigranta Fabisza, która jednak bardzo się Bernardetcie nie podobała. W 1875 r. na skale nad grotą zbudowany został kościół, a nurt Gavy został odsunięty, aby stworzyć plac przed grotą. W 1876 r. jedna z sióstr położy przed Bernardettą fotografię groty i uważnie śledzić będzie wyraz jej twarzy. "Och, jak topole urosły" - zauważy Bernardetta. A potem czując wciąż na sobie wzrok towarzyszki zapyta: "Co się robi z miotłą?" - "Dobre pytanie! - śmiała się siostra. - Używa się jej do zamiatania." "A potem?" - "Potem stawia na jej miejsce do kąta." "Taka jest właśnie moja historia. Święta Panna posłużyła się mną, a potem odstawiła mnie na miejsce..." Z Lourdes Franciszka wróciła z jasną i stanowczą decyzją. Nie zostanie w Paryżu. Pojedzie do Rzymu. To miasto pociągało ją od dawna. "Rzym był zawsze marzeniem moim..., na mapie zawsze Rzymu szukałam." W sześć lat jeszcze po powzięciu tej decyzji pisać będzie do sióstr: "O dzieci, dzieci, nie umiecie ocenić, co to Rzym i jakie szczęście w nim mieszkać!" Pielgrzymi, którzy depczą stopami święte kamienie Rzymu, często nie potrafią ocenić, jaką wagę ma tu każdy kamień. Nie wystarczy poczuć, jak się zapiera oddech, gdy patrzymy na panoramę miasta ze wzgórza Janiculum czy z tarasu Pincio. Nie wystarczy zagubić się w ogromie Bazyliki Św. Piotra czy Bazyliki Św. Pawła fuori Mura, nie wystarczy iść słonecznymi schodami Trinita del Monti ponad barwne targowisko kwiatów, nie wystarczy patrzeć na krwawy słup Męki u św. Praksedy czy na szklany grób św. Katarzyny w Santa Maria sopra Minerva... Nie wystarczy chodzić po wysadzonych fioletowymi "drzewkami Judasza" ulicach; nie wystarczy patrzeć - a patrzeć można godzinami - na mauzoleum Hadriana, na płowy Tybr, na łuk Konstantyna czy Tytusa, na walczące z kwieciem ruiny świątyni Westy. Nie wystarczy zejść do krypt i katakumb niemowlęcych lat chrześcijaństwa. Nie w pięknie tylko zawiera się czar Rzymu... 2 października 1873 r. na prywatnej audiencji Franciszka przedstawiła Piusowi IX projekt konstytucji zgromadzenia, które miało mieć za cel: "Ofiarowanie modlitw, pracy i cierpień za Ojca św. i święty katolicki Kościół oraz całkowite oddanie się im i odtwarzając w swoim sposobie życia ukrycie i wszystkie inne cnoty Najświętszej Rodziny z Nazaretu". W kilka lat później Siedliska sprecyzuje dokładniej cel Nazaretu: "Celem tego Zgromadzenia jest chwalić Boga i odpowiedzieć na Jego miłość, oddając się Jemu całkowicie przez życie modlitwy i ciągłej ofiary z siebie na potrzeby Kościoła i Ojca św., na zlikwidowanie błędów i nawrócenie nieprzyjaciół Kościoła..." W 1875 r. pierwsza grupa przyszłych sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu osiedliła się w Rzymie. Ale grupa ta rozpadła się prawie natychmiast. Przez dwa następne lata Franciszka jest sama. Dopiero w 1877 r. przybyły cztery nowe kandydatki. Dzięki nim Zgromadzenie rozpoczęło swoją działalność. W 1879 r. Leander postanowił wrócić do kraju. Do Królestwa pojechać nie mógł - wyjechał do Krakowa. Dlaczego to zrobił? Niewątpliwie był już zmęczony pracą, rzymskimi upałami, tęsknotą. Czuł, że dzieło jest w dobrych rękach. Ten, który siedemnastoletniej Frani wyrzucał, że go oszukała, teraz zdał sobie sprawę, że naprawdę został oszukany. Gdy krzyż robił na czole dziecka, nie pojmował, z jakim człowiekiem przyjdzie mu mieć do czynienia. Zniżył się, zgarbił w poczuciu, że trzeba mu zmaleć, gdy jego dawna penitentka będzie rosła. Rola spowiedników przypomina czasami rolę Chrzciciela. Muszą zmaleć - w czas... Odjechał. Jeszcze żył potem dziesięć lat życiem uporczywie modlącego się starca. Gdy umierał w gorący, sierpniowy dzień, wyciągnął przed siebie rękę i wskazując chudym palcem w kąt pokoju powiedział z zachwytem: "To Ona tu..." "Kto?" - pytano. "Jak to? Nie widzicie, że jest?" Długa broda wsparła się o pierś. "Tylko ja zawsze byłem gburem i jestem tak o Niej mówiąc To Pani nasza tu jest" Po wyjeździe o. Leandra Franciszka została sama. Nie była to łatwa samotność. Modliła się uporczywie: "O, mój Jezu, wspomóż mnie, miej litość nad nami. Widzisz, jak jesteśmy same... Każda założycielka miała kogoś do pomocy. Matka Barat miała o. Varin, św. Franciszka de Chantal miała św. Franciszka Salezego... Niewierności moje są tego przyczyną". Kiedy w końcu spowiednikiem jej i opiekunem Zgromadzenia został o. Lechert, powierzyła mu się bez zastrzeżeń. Było to posłuszeństwo zupełne. Kiedy umierał Adam, brat Franciszki, i wzywał siostrę do siebie, a o. Lechert oświadczył, że nie powinna jechać, gdyż wyjazd "upoważniłby inne siostry do podróży w podobnych wypadkach" - nie pojechała. Za to, gdy o. Lechertowi groziły nieprzyjemności, stanęła śmiało przy nim. Nie opuściła go w najgorszej nawet chwili. Spowiednicy są tymi, przez których przychodzi Łaska. Ale Łaska wraca także do spowiedników. Umacnia ich, wiąże z losami penitentów. Spowiednicy prowadzą świętych. Ale święci zbawiają spowiedników. Straszną jest rzeczą wieść człowieka do świętości. Ale cóż za szczęście być prowadzonym przez świętego! AMOR SACRO I AMOR PROFANO W jaki sposób można kochać, a nie przywiązywać się, kochać w Panu Bogu i dla Niego, nie szukając w tym siebie - nie mając w tym własnej pociechy, tego nie rozumiałam, nie wiedziałam; miałam więc wyobrażenie twarde o tym, musiałam zawsze każde uczucie, chociaż zdawało mi się nie przeciwne Panu Bogu, wyrwać, zniszczyć, wyrzec się go, podobnie w ten sposób prowadzona byłam. O Panu Bogu miałam wyobrażenie, że surowy, że wymagający, a tu serce potrzebowało miłości, więc jak złodziej, gdzie mogłam, tam coś" ukradłam, to jest chwyciłam się jakiegoś uczucia ludzkiego, lecz zawsze wiedziałam, że na krótko, że będę się musiała wyrzec.. Jak jakiegoś strachu, jakiegoś widma lękałam się tego osamotnienia serca, które wyobrażałam sobie, że Pan Bóg wymaga... Gdy uczucia zniknęły, czego się było trzymać, na czym oprzeć? Przechodziłam chwile smutku nieopisanego... Mały obraz młodzieńczego Tycjana, oglądany w muzeum w Borghese, przypomina nam słowa napisane przez Franciszkę w roku śmierci jej ojca, po powrocie z Drezna, gdzie z takim zaciekawieniem zwiedzała galerie obrazów. "Powróciwszy do Warszawy - pisała - zapragnęłam uczyć się rysunku... To wszystko nic nie miało złego samo w sobie, ale ode mnie Pan Jezus czego innego chciał..., lecz nie słuchałam tego wewnętrznego natchnienia, bo miałam chęć do rysunku; ażeby tej chęci wygodzie, tłumaczyłam sobie, że to przecież nic złego..." Kiedy indziej: "Była to jedna z moich wad, że jak czegoś chciałam - to chciałam". Na obrazie Tycjana, na cembrowinie tej samej studni, siedzą dwie kobiety. Jedna ubrana w pyszne szaty tamtej epoki. Na jej twarzy zastygła duma, spod której wyziera zmysłowość. Druga kobieta ma twarz marzącej driady. Leniwym ruchem podnosi w górę rękę. Obie nad tą samą studnią - i słusznie - bo miłość jest jedna. Nie można innymi uczuciami kochać Boga i dla Boga, innymi innych ludzi i samego siebie. Istotą psychiki ludzkiej jest pomieszanie. Ale pomieszanie nie oznacza chaosu. Chaos pojawia się dopiero wtedy, gdy w pomieszaniu brak hierarchii. To są prawdy powszechnie znane. Mniej pamięta się o prawdzie, że to wola Twórcy ma decydować o układzie szczebli w drabinie hierarchii. Prawa ludzkie poty wiążą ludzi, póki Ten, kto te prawa stworzył, nie wypowie się inaczej. Czymże byłby Bóg, gdyby nie miał prawa decydowania o działaniu stworzonych przez siebie reguł? Ale jeśli te reguły zmienia, czyni to zawsze odwołując się do woli człowieka. Jeśli chce od niego, aby nie zwyczajnie, ale nadzwyczajnie postępował, żeby wyrzekł się tego, czego inni wyrzekać się nie muszą - wtedy przychodzi i prosi. Prosi. Uporczywie prosi, dzień za dniem namawia. Niby żebrak stoi u drzwi. Prosi i czeka. Bóg czeka; Trudno jest nam to zrozumieć. My, cośmy tak szczelnie zamknęli drzwi, że za nimi nawet nie czujemy Boskiego Żebraka, nie pojmujemy niepokoju duszy, która się Bogu opiera. Walka z Bogiem. Na dwa sposoby może człowiek walczyć z Bogiem. Walczy, gdy nie wie, kim jest jego Stwórca - i walczy zdając sobie dobrze z tego sprawę, komu się opiera. Na ogół mówiąc o walce z Bogiem, zwykliśmy myśleć o tej pierwszej. Jednak ta druga jest straszniejsza - bo świadoma, bo nasza, nas wierzących. Człowiek świadomie usiłuje się łudzić. Wmawia w siebie, że Bóg naprawdę tak wiele nie żąda, że jeśli nawet żąda, to wyjątkowo pozwala na małe słabości... A jednak niepokój tkwi, rośnie, opanowuje człowieka. Gdy mu nie ustępujemy, podcina dobrą wolę, osłabia chęci, napełnia zniechęceniem, budzi gniew, czyni zbolałym, narzekającym. Niedostrzegalnie, ale stale odsuwa od Boga. Cóż z tego, że człowiek w porywie kostniejącej woli odmawia - bez przekonania - modlitwy, zdobywa się na jakieś umartwienia? W modlitwach nie ma już ducha. Wszystko chłodnie, ostyga. Tylko jeszcze pozostaje niepokój, dobroczynny niepokój... Tylko gorący i zimni zaczynają od walki z Bogiem. Tylko przyszli święci i ci, którzy ze świętymi walczą - zmagają się z Bogiem. Można by powiedzieć, że jedni i drudzy ulepieni są z tej samej gliny: z gliny, która ściąga Łaskę. Może ci najzimniejsi to ci, którzy' zostali wezwani, lecz wezwanie odrzucili? Tylko nieliczni, podobni do ze świętych Najświętszej, od razu odpowiedzieli na pierwsze tchnienie Łaski słowami: "Niech Mi się stanie według słowa twego". Zwykła droga jest drogą oporu, szarpaniny, uległości, znowu oporu, znowu ustępstw. "Dziękuję Ci - zaczyna modlitwą swój życiorys Franciszka - że pozwalasz mi... okazać tym, którzy to czytać będą, jakim jesteś, Panie i Boże mój, jaka Twoja miłość do dusz naszych, jaka nędza i zepsucie tego biednego stworzenia, któreś Ty, Panie mój, łaskami Twoimi ścigać raczył, a które tak długo, tak strasznie długo opierało się Tobie..." Mogłoby się wydawać, że ludzie idący ku świętości nadużywają słowa. Czy można mówić o "strasznym" opieraniu się duszy, podobnej do duszy Franciszki? Ale może to raczej my nie doceniamy wagi sprawy? Im więcej dusza otrzymała, tym więcej się od niej wymaga. Skąd rodził się ten opór w duszy Franciszki? Trzeba powiedzieć jasno - ze zwykłej potrzeby miłości ziemskiej, z potrzeby serdeczności, ludzkiej troski, wspólnoty pragnień, ale i z chęci oparcia się na drugim człowieku. Wszystko to jest zupełnie naturalne i zrozumiałe. Każdy człowiek tego potrzebuje. Ludzie zrodzeni są przez Miłość dla miłości, do współpracy, do współżycia. Miłość - zwyczajna miłość ludzka - stoi na początku i na końcu spraw ludzkich. Zaczyna się miłością do rodziców, przemienia się w miłość do człowieka wybranego, kończy miłością do dzieci, do wnuków. To przecież zgodne z prawem natury, z prawem Bożym. Tylko że dla świętych bywają inne prawa. W 1854 r. Franciszka, jak pamiętamy, mieszkała z matką u dziadka w Warszawie, u którego przebywała również druga córka Morawskiego "starsza od mamy, Małowieska z całą rodziną -trzema córkami i jednym synem. Syn ten o trzy lata ode mnie był starszy. Kochaliśmy się bardzo i wszyscy zawsze mówili, że gdy dojdziemy lat, pobierzemy się... To przywiązanie nie było grzeszne, tylko ludzkie, naturalne... ale... z mej strony dość silne. W jedenastym czy dwunastym roku życia, gdy po raz pierwszy z tym samym kuzynem byłam w teatrze na balecie, tak nam się podobały owe tańce i dekoracje, i muzyka, że daliśmy sobie słowo, że jak tylko do lat dojdziemy, oboje występować będziemy na scenie..." Cóż za sielanka dziecinna, z której się można tylko pośmiać A przecież Franciszka powiada: "To wszystko nie mogło zadowolić serca mego". Jeszcze przewija się w życiu Franciszki jakiś chłopczyk w jej wieku, o którym "rodzice moi i jego przy nas mówili, że gdy dorośniemy, wydadzą mnie za mąż za niego. Chociaż żadnego u-czucia dla niego nie miałam, ale grzeszna, zepsuta natura moja miała w tym upodobanie, że chłopczyna ten mną się zajmował, w rękę całował..." Potem przychodzi pierwsza spowiedź i Komunia św., spotkanie z o. Leandrem. Franciszka zmienia się. Pisze: "Z dziecka nieskromnego bardzo, jakim byłam przed poznaniem Boga, udzielił mnie wielką skromność i wstydliwość, i miłość tej cnoty..." Czy mogła być rzeczywiście dzieckiem "nieskromnym"? Na pewno nie. Wprawdzie pisze o swych zabawach dziecinnych, że w nich nieraz Pan Jezus był bardzo "obrażany". Ale nie zapominajmy, że Franciszka była istotą nad wyraz skrupulatną, a w okresie, gdy pisała swój pamiętnik, ta skrupulatność w oczyszczaniu swego serca była u niej wyjątkowo gorliwa. Natomiast Franciszka odkryła w sobie pewną słabość - jeśli to słabością można nazwać. "Zdawało mi się - napisze - że kto mnie okazywał dobroć, to ja się za to uczuciem odwdzięczyć muszę." Zjawisko, które opisuje Franciszka, nie jest wcale takie rzadkie. Często dobre dziewczyny czując wdzięczność obdarzają tego, komu coś zawdzięczają, uczuciem. Okazywane uczucie wywołuje uczucie z drugiej strony. I nagle może się okazać, że obie strony wpadły w pułapkę, gdyż ani wdzięczność, ani dobroć nie są jeszcze miłością, która wiąże ludzi. Taki mechanizm stworzył niejedno nieszczęśliwe małżeństwo. To przecież pewne, że gdyby Łaska nie kazała Franciszce przejść obok miłości ziemskich, szczęśliwy byłby człowiek, którego by obdarzyła swoją miłością. Stało się jednak inaczej. Miała i pomoce na tej drodze. "Pan mój - pisze - dał mi wtedy wielką miłość drogiej, świętej cnoty czystości." Ale mimo to nie szła po tej drodze łatwo. Ludzkie serce tylko z bólem zdolne jest oderwać się od celów bliskich, widzialnych ku celowi największemu, lecz niewidzialnemu. Proste słowo: wyrzeczenie. Czy ci wszyscy, którzy mało sobie cenią cud życia świętego, zdają sobie sprawę, czym jest kierowanie miłości zawsze do Boga? Człowiek jest istotą twórczą. Żyje radością, że może coś zrobić dla tych, których widzi. Franciszka zdawała sobie z tego sprawę. Pisała: "Zdawało mi się, że właśnie potrzeba mi czynności, wielkości, rozumowania ludzkiego, trzeba być czymś i czynić coś, a chociaż natura ludzka w tym podobała sobie, dusza nigdy nie znajdowała spokoju, bo nie była w prawdzie..." Wielkie odkrycie. Człowiek jest istotą czynną, w czynie znajduje swój rozwój. Ale nadmiar czynności może być niebezpieczny, może przesłonić cel działania. Człowiek musi znać granice swej działalności. Nie wolno się zatracić: ani w uczuciach, ani w czynieniu. Literatura świata oparta jest na motywie niezwyciężonej miłości. Mało jest kart poświęconych wyrzeczeniu. Ludzie, którzy dzieje świata mierzą długością nosa Kleopatry, są dziwnie ślepi na inny motor, który przemienia historię. Czym byłoby średniowiecze, gdyby Franciszek zabrał Klarę z jej hrabiowskiego domu dla siebie? Jak wyglądałby los Francji, gdyby Joanna nie zamknęła uszu na wołania chłopaków z sąsiednich wsi i nie poszła za głosami Katarzyny i Małgorzaty? . Wyrzeczenie się działania dla człowieka nie jest wyrzeczeniem się miłości. "Prawidłem świętości - pisze w swej Psychologii świętych Henri Joly - jest oderwać się od tego wszystkiego, w czym znajduje upodobanie nasza miłość własna... To jest zasada wszystkich wielkich mistyków, że jedynym celem oschłości ducha i jego jałowości», jako też główną użytecznością ich jest odrywanie duszy nie od dóbr nadprzyrodzonych, ale od tego uczucia miłości dotykalnej i czysto osobistej, które może do nich żywić..." Wyrzeczenie się świętych - to wyrzeczenie się radości z uczuć. Nieco starszy od Franciszki, pierwszy przełożony zmartwychwstańców ks. Piotr Semenenko pisze w swym Życiu wewnętrznym: "Ma być serce całkiem bez przywiązania, bez miłości, bez życia? Jest jedno przywiązanie dozwolone, jedyne, a które wszystkie inne zastępuje, stokrotnie, ale jedynie daje życie sercu... Tym przywiązaniem jest przywiązanie do woli Bożej... Trzeba koniecznie rozróżnić przywiązanie do woli Bożej od przywiązania do rzeczy, które są z woli Bożej. Niejeden gotów sobie powiedzieć: To jest z woli Bożej, tego Pan Bóg chce... Nieprawda... Bóg..: chce, abyśmy się jedynie do Niego przywiązali, a nawet nie do tego, co sam nam daje". W 1861 r. Franciszka przebywając w Interlaken poznała pewną dziewczynę Emmę Sesti. Była to istota, wedle opinii Franciszki, zadziwiająca. Dziewczęta razem modliły się, rozmawiały o sprawach religijnych. Obie żyły myślą o Bogu. Gdy się rozstały, zaczęły do siebie pisywać listy. Aż wreszcie pewnego dnia Franciszka zerwała korespondencję. "Przekonana byłam, że taka jest wola Boża, że Pan Jezus tego ode mnie wymaga..." W parę lat później, już po powrocie do kraju, zdarzyło się coś, co nazwała "najsmutniejszą historią mojej niewierności". Z jej zdrowiem było wtedy bardzo źle. Lekarze zalecili hydroterapię. Franciszka opierała się tego rodzaju kuracji, ale w końcu ustąpiła traktując ją jako "biczowanie". W ich domu zjawił się lekarz, niejaki dr Urdowski z Poznania, "brzydki jak Ezop", który miał przeprowadzać zabiegi. Powtórzyła się historia z nauką tańca. Na początku były to dla Franciszki "szalone skoki", a potem jednak zagustowała w tańcu. Od niechęci do hydropatii przeszła do zainteresowania się lekarzem. "Lubiłam z nim rozmawiać, pragnęłam, aby zawsze był przy mnie, wszystko mnie zajmowało, co się jego tyczyło, i szalenie, nierozważnie zapędzałam się w uczuciach, i lubo przez Łaskę Bożą zawsze było upozorowanie cnotą, ale wewnętrznie przed Panem Bogiem w jakiejże byłam przepaści." Sama uświadomiła sobie swój stan. Chciała "zerwać, uciekać, prosić rodziców, aby przerwać kurację, to znów żal mi było tego człowieka, któremu tym tak zaszkodzę, to znów żal tego uczucia; tłumaczyłam się sama przed sobą, dochodziłam do tych konkluzji, że trzeba rzecz pogodzić. Pana Boga nie obrazić, a temu człowiekowi nie zaszkodzić". Próżno przyjeżdża o. Leander i wzywa ją do wyrzeczenia się nierozsądnego uczucia. Próżno przychodzi ciężki atak choroby i Franciszka leży konająca. "W takiej nawet chwili prosiłam mamy, ażeby po śmierci mojej krzyżyk mój dała temu lekarzowi. (...) Ciągnęło się tak miesiące" - pisze. Była to, jak się zdaje, najcięższa, ale i ostatnia walka Franciszki o człowieka. Walka trudna, w której Franciszka, pozostawiona była sama sobie, gdyż jej obecny spowiednik "wszystkich ludzi brał za aniołów" i nie widział nic złego w owej przyjaźni z lekarzem. Wbrew jego uspokajającym słowom w przyszłej założycielce Nazaretu trwał niepokój, niepokój, o którym wiedziała, że sygnalizuje jej oddalanie się od Boga. I już niedługo potem napisze: "W owym czasie... serce moje nie było niczym związane". Nareszcie przyszła cisza. Franciszka już nie szuka. Życie jej znalazło swój cel, idzie ku niemu prosto, nie zbacza, nie marnotrawi ani strzępka uczuć. Czy kocha ludzi? Ależ tak. Jeśli o sobie jako dziecku mogła powiedzieć, że serce miała tkliwe, to tym, co na nią patrzyli, gdy pewną, ale czułą ręką prowadziła swe zgromadzenie, cisnęły się na usta słowa: dobra jak anioł. Jej dobroć i miłość do sióstr były czymś aż trudnym do opisania. Kochała je wszystkie i wszystkie czuły się przez nią kochane. Stworzone przez nią zgromadzenie stało się zgromadzeniem miłości. Na krótko przed śmiercią mówiła: "Miłości, miłości, siostry moje. Nazaret i nie-miłość nie mogą mieć ze sobą nic wspólnego". I to była nie tylko prawda słów. Nie szukała człowieka. Kochała go, ale pojmowała, że człowieka trzeba kochać miłością z góry, miłością, która sama nic nie bierze. O. Lechert wytłumaczył jej, że "można w Panu Bogu i dla Pana Boga jedną duszę więcej miłować, szanować niźli drugą. Nie trzeba tego zewnętrznie pokazywać. Lecz nie dość na tym, gdyż to jeszcze niczym nie było, ale nie trzeba wewnętrznie tym uczuciem się karmić, nim się cieszyć, lubować, mieć to jako pokarm swój, jako przedmiot, pragnąć serca i dawać serce, ale kochać jedynie w Panu Bogu, dla Pana Boga..., a wtedy miłość będzie uporządkowana". Może dlatego - śmiałe to przypuszczenie - odesłała na najcięższą i najdalszą placówkę, do Ameryki - tę, która miała po niej dźwigać kierownictwo zgromadzenia. Niewątpliwie o niej myśląc powiedziała kiedyś: "Kiedy oczyszcza się mieszkanie, bierze się jakąkolwiek szmatę do wytarcia z grubszego kurzu, potem poprawia się cieńszym płótnem. Bóg zrobił to samo. Ja byłam grubą szmatą; czas nadszedł, aby Pan użył osoby zdolniejszej, którą już wybrał..." Matka Laureta, niegdyś Tekla Lubowidzka, była jedną z pięciu panien Lubowidzkich, które przyjechały z Polski, by tworzyć kadry nowego zgromadzenia. Tekla, gdy przyjechała do Rzymu, miała zaledwie lat piętnaście. Jej wyjazd z kraju upozorowany był studiami malarskimi i szukaniem - ze względu na zdrowie - lepszego klimatu. Ale naprawdę dziewczyna szukała Franciszki - teraz już matki Marii od Pana Jezusa Dobrego Pasterza - którą znała z wielu opowiadań, z listów trzech starszych kuzynek, które wcześniej przyjechały do Rzymu. Ujrzawszy Franciszkę w ogrodzie - pisze: "Padłam na kolana całując jej ręce z uszanowaniem, nie myśląc nawet, że uklękłam przed istotą ludzką - pamiętam to jeszcze dzisiaj wyraźnie, miałam u-czucie, że klęczę u Stóp samego Zbawiciela, będąc przekonana, że On zamieszkuje w tej duszy tak czystej, jak w swoim przybytku. Zwrócę uwagę na to, że nigdy nie widziałam dotąd, aby ktoś tak postępował, ani ja też nigdy w ten sposób nie zbliżałam się do kogoś innego. Zmusiło mnie do tego uwielbienie, i zawsze go doznawałam, ile razy przychodziłam do matki Franciszki..." Tak patrzyła na Franciszkę jej następczyni. Może także uczucia Franciszki do Tekli były nieco silniejsze niż uczucia do innych sióstr? Ale właśnie dlatego Franciszka trzymała Teklę z dala od siebie. To ją zrobiła przełożoną domu pod wezwaniem Dzieciątka Jezus przy parafii Św. Jozafata w Rzymie, gdzie siostry objęły szkołę parafialną i zakład opiekuńczy dla sierot. Listownie udzielała jej rad. Pisała: "Powinnaś we wszystko wchodzić, wszystkiego pilnować, ale trzeba to czynić spokojnie, nie gorączkowo, pamiętając, że Pan Jezus wszystkim rządzi, kieruje wszystkim i prowadzi. To zbyteczne troskanie się, krzątanie niespokojne nie jest dobre. My mamy tylko siać i podlewać, ale Pan Bóg wzrost daje". Gdy matka Franciszka pojedzie w 1886 r. do Krakowa, by tam założyć dom nazaretański, Laureta przeżywać będzie ciężki kryzys. Wtedy Franciszka napisze do niej: "Pan Jezus sam w miłości swej nieskończonej rozjaśnił cię i oświecił cię, że nie powinnaś chcieć zwalniać się od obowiązków, które ci Pan powierzył. Powinnaś je przyjąć z woli Pana Jezusa, tę wolę najświętszą umiłować całą duszą. Poświęcić się nie tylko na pracę, jaką te obowiązki wkładają na ciebie, ale oddać się na dźwiganie w cierpliwości, w pokorze tego krzyża, który im towarzyszy". W 1888 r. Tekla została wysłana do domu nazaretańskiego w Ameryce. "A więc moja dziecino droga - pisała Franciszka - jesteś sama teraz na czele tej misji w Ameryce. Nie sama, ale z Panem Jezusem... przeto nie lękaj się niczego." W 1889 r. Franciszka pisze do Tekli: "Pod sekretem ci powierzam, że przez znajomości z kapłanami chcieliby nas do Petersburga, do zakładu wychowawczego (obywatelskich panienek) św. Katarzyny... Chcieliby..., żebyśmy tam teraz na wiosnę pojechały dwie jako panie klasowe (naturalnie w świeckich sukniach)... Najlepsza do tego Gabriela (kuzynka Tekli, Laura - przyp. mój J. D.), ale drugiej nie ma... Żebyś wiedziała, co to za nędza ten brak osób!" W tym samym roku siostry w Ameryce spotkały się z objawami nienawiści ze strony niektórych ludzi. Dwa lata wcześniej dom rzymski został napadnięty przez nieznanych sprawców. W 1892 r. Franciszka pisała do Tekli: "Nie dziwię się wcale, że czasem słyszysz jakby mój głos wołający ciebie... Widzisz, że przez łaskę Bożą my się zgadzamy we wszystkim, że choć z daleka jesteśmy, mamy jedne myśli i zdania". Na dziewięć dni przed śmiercią napisze: "Cierpliwości trzeba na każdym kroku i na każdą chwilę. Za pomocą łaski Bożej miłością i cierpliwością zwyciężać wszystkie trudności, cierpienia, walki, bo bez tych być nie może na drodze do nieba..." Nie było Laurety przy łóżku konającej Franciszki. Ale gdy jedna z sióstr, pochylając się nad umierającą, szepnęła: - Matko, niech matka mnie zabierze ze sobą... Matka idzie do nieba... Niech matka mnie zabierze... Odpowiedziała cicho: - Loretka, Loretka... Zostań dla niej... A potem zwracając się do sióstr otaczających ją kołem w tym samym niebieskim pokoiku, który nienaruszony żyje w ciszy klasztoru na via Machiavelli, zaczęła szeptać: - Miłość, miłość, miłość... Szept modlitw rozlegał się w małym pokoju. Cały klasztor był przy umierającej. O. Lechert podał Franciszce krzyż do pocałowania, a ona uśmiechając się powiedziała: - In domum Domini ibimus. Więcej powiedzieć nie mogła. To były ostatnie jej słowa. Może, gdyby jej jeszcze sił starczyło, powiedziałaby jeszcze to, co napisała na wstępie do swego życiorysu: "Z daleka Pan mi się ukazał. Miłością wieczną umiłowałem cię, dlatego litując się, przyciągnąłem cię" (Jr 31,3). NAZARET Celem naszym jest przynosić większą chwałę Bogu przez uczczenie i naśladowanie życia ukrytego Najświętszej Rodziny, oddając się Bogu w duchu modlitwy za Kościół święty. Franciszka bierzmowana była u sióstr Sakramentek w Warszawie. Mały, biały kościół, w kształcie krzyża, zbudowany jako kaplica żałobna rodziny Sobieskich, stoi znowu na Rynku Nowego Miasta. Zburzony hitlerowskimi bombami w Powstaniu Warszawskim stał się grobowcem wielu szukających w nim schronienia ludzi. Tu także poniosło śmierć siedemnaście sióstr sakramentek, które złożyły ofiarę ze swego życia dla Polski. Zburzony kościół odgruzowywali swymi rękami pisarze warszawscy. Został odbudowany i na nowo zdobi swą piękną sylwetką rynek nowomiejski. W tym to kościółku 8 czerwca 1855 r. w dzień święta Trójcy Przenajświętszej arcybiskup warszawski Fijałkowski bierzmował Franciszkę. "Ponieważ dziadek mój - pisała - był w przyjaźni z arcybiskupem... a zarazem dobrodziejem zgromadzenia sióstr sakramentek w Warszawie, więc otrzymałyśmy z mamą pozwolenie przejścia za klauzurę i z chóru zakonnic wyszłyśmy na kościół, gdzie ksiądz arcybiskup bierzmował panienki z pensji i inne osoby. Na bierzmowaniu otrzymałam imię Maria, które sobie wybrałam. Była to dla mnie podwójna uroczystość. Nasarnprzód wielką mi Pan Jezus dawał pobożność do Ducha Świętego, nie umiałam zdać sobie sprawy dlaczego, ale samo wspomnienie Ducha Świętego przejmowało mnie niewypowiedzianym uczuciem. Tajemnice Ducha Świętego były dla mnie czymś głębokim, świętym, przejmującym. Przygotowywał mnie o. Leander do tego sakramentu, lecz, jak dziś to widzę i rozumiem, Pan mój, Pan jedyny sam dziwnie pouczał mnie, prowadził, dawał zrozumienie według zdolności moich i pojęć..." Po wtóre: "Nowa radość -byłam w klasztorze. Widziałam te mury, te korytarze, ten chór, te zakonnice. To zawsze było moje marzenie... Lecz mimo pociągu i miłości życia zakonnego jakoś czułam, że ani jeszcze nie nadszedł czas mój, ani to jest miejsce dla mnie". Rzecz zdumiewająca, jakie wyczucie swego czasu miała ta dziewczynka ! Z biegiem lat wzrastać w niej będzie pewność, że winna zostać zakonnicą - a jednocześnie pozostanie jasna świadomość, iż z wyborem nie wolno jej się spieszyć. Gdy wreszcie zdecyduje, że czas jej nadszedł, będzie już miała trzydzieści jeden lat. W okresie ciężkiej choroby pomiędzy 1870 a 1873 r. Franciszka wielokrotnie będzie powtarzała z żalem: "O, choćbym mogła zapalać w piecach w klasztorze, aby w ten sposób służyć oblubienicom mego Pana!" Jeszcze w owym czasie przed awanturą z ojcem dowiedziała się Franciszka od Leandra o pewnej jego penitentce, niejakiej Marii Wojewódzkiej, pobożnej kobiecie i bardzo mądrej, choć "z niskiego stanu", która "dla uchowania panieństwa wzrok ciała utraciła". Franciszka przejęta uwielbieniem dla Wojewódzkiej, postanowiła, że pójdzie do niej na służbę. Oczywiście rojenia pozostały rojeniami. Zresztą Wojewódzka wyjechała do Lublina i tam razem z grupą pobożnych - ale i majętnych - kobiet założyła coś w rodzaju zgromadzenia zakonnego, które miało dać opiekę moralną i materialną opuszczonym dzieciom oraz naśladować ukryte życie Matki Bożej w Nazarecie. Do tych kobiet wyrywała się Franciszka, co o. Leander w chwili rozgoryczenia nazwał "przedrwiwaniem". W parę lat później Wojewódzka zmarła, grono pań prowadziła po niej Teodozja Kobylańska. To właśnie ona po swojej śmierci ukazała się we śnie bratu Stefanowi. Powstała niewidzialna więź między gromadką pobożnych pań a chorującą Franciszką, zwłaszcza od czasu gdy o. Leander przeniósł się do Lublina. Kiedy wreszcie Leander zdecydował, że może pozwolić Franciszce myśleć o życiu zakonnym, równocześnie zwrócił jej uwagę na inicjatywę pań lubelskich. Powstał wspólny plan założenia stowarzyszenia pod wezwaniem Matki Bożej z Loreto. Jak wiemy w Loreto, w bazylice z XV wieku, znajduje się mały domek będący według wielowiekowej tradycji domkiem, w którym mieszkała w Nazarecie Przenajświętsza Rodzina. Prawie do końca XIII wieku domek znajdował się w Nazarecie i był oglądany przez wielu pielgrzymów. Po upadku królestwa jerozolimskiego w 1291 r. domek zniknął, a potem pojawił się najpierw w Dalmacji, a później we Włoszech, na pokrytych wawrzynem polach (lauro - stąd z francuska: Loreto) niedaleko Ankony. W kaplicy polskiej w Loreto od 1954 r. znajduje się tablica ze słowami Piusa XII, że to żołnierze polscy "Święty Domek Loretański, trafiony zapalającymi pociskami, z pogardą niebezpieczeństwa zagrażającego życiu od ognia i zniszczenia ocalili". Tradycja mówi o cudownym przeniesieniu domku. Nie jest jednak wykluczone, że domek w obawie przed Turkami został rozebrany i przewieziony do Europy. W każdym razie nie kwestionuje się jego autentyczności. Domek - jak każdy prawie dom palestyński - zbudowany był na grocie skalnej. W Europie znalazła się jedynie jego część górna bez fundamentów. Grota pozostała na miejscu, jako podziemna kaplica. W nowej przepięknej bazylice Wcielenia w Nazarecie, pośrodku schodzącej w dół amfiteatralnie rotundy, za kutą kratą i pod baldachimem z czarnego drewna, znajdujemy blok skalny, a w nim maleńką wzruszającą grotę, w której Verbum Caro factum est. Dla cudownego domku zarówno Franciszka, jak i lubelskie panie miały prawdziwy kult. Kiedy Franciszka wyszła z choroby, zabrała matkę, która zapragnęła naśladować córkę, i obie pojechały do Lublina. Spotkała się z ostatnimi żyjącymi jeszcze towarzyszkami Wojewódzkiej: Załoziecka i Męcińska. Porozumiały się szybko. Chodziło o to, aby nadać kształt zakonny franciszkańskim tercjarkom. Ale rzecz się okazała niemożliwa. Ukaz z 1864 r. pod pretekstem "reformy" klasztorów dokonał ich kasacji. Zamknięto 114 klasztorów, pozostawiono 35, do których zwieziono zakonników różnych zgromadzeń. W miesiąc później podobnie zlikwidowano zakony żeńskie. Z 7 klasztorów kapucyńskich zostały 3. Kapucyni próbowali działać dalej poprzez akcję trzeźwości, przez trzeci zakon i Żywy Różaniec. Ale i ta działalność została w 1871 r. zabroniona. Jedni kapucyni, jak o. Honorat Koźmiński, podjęli wielką, nielegalną działalność w kraju. Inni, jak o. Leander, tropieni przez policję, opuścili kraj. Leander wyjeżdżając do Francji zabrał ze sobą Franciszkę, jej matkę oraz jedną z tercjarek lubelskich. Franciszka miała już w ręku błogosławieństwo papieskie i zgodę na założenie zgromadzenia, które początkowo miało nosić nazwę Loretanek. We Francji na Franciszkę naciskali jezuici, aby ją skłonić do połączenia jej inicjatywy z małym, upadającym z braku środków materialnych, zgromadzeniem w Fourviere. Franciszka opierała się temu z trudem, gdyż, jak pamiętamy - miała skłonność do "fałszywej, źle zrozumianej delikatności" i była zbyt subtelna, aby umieć odpowiedzieć odmową na wymowne wywody księży. Była to dla niej ciężka próba. Z pomocą przyszedł powrót choroby. W ciężkim stanie musiała wracać do kraju bez podjęcia wiążącej decyzji. Po namyśle i rozwadze - " Franciszka umiała czekać i decydować bez gwałtowności - podjęto nową próbę w Rzymie. W krótkim jednak czasie i pani Siedliska, i owa tercjarka, pokonane rzymskimi komarami i upałami, wyjechały. Franciszka została sama w domku na via Merulana. Zapadła przy tym na złośliwą malarię. Aby "zgubić" chorobę, musiała wyjechać do Francji. Początki wielkich dzieł nie zawsze są oszałamiające. Raczej trzeba powiedzieć za Franciszką, że "były bardzo ciężkie i pełne krzyżów". Aż trudno uwierzyć, że w sto lat później, zgromadzenie liczyć będzie setki zakonnic w wielu krajach i na różnych kontynentach. Wiosną 1877 r. przybyły z Polski trzy siostry Lubowidzkie przyszłe zakonnice Michaela, Gabriela i Rafaela, a trochę później ich kuzynka Tekla Lubowidzka, o której już mówiliśmy. W wigilię Bożego Narodzenia o. Leander dokonał ceremonii obłóczyn. Z przybyciem Lubowidzkich zaczęło się nareszcie regularne życie zakonne. Wiosną 1878 r. - znowu malaria. I tym razem Franciszka musi na jakiś czas opuścić Rzym. Po powrocie porzucono domek na via Merulana i przeniesiono się na Piazza Farnese. Nowe mieszkanie, bardziej w centrum Rzymu, było jednak niewygodne i mieściło się w starych, podeszłych wilgocią murach. Wiosna 1879 r. - i nowy atak malarii. Ale nieugięty duch mieszkał w słabym ciele fundatorki. Mimo choroby wciąż pracuje nad swą z wolna powiększającą się trzódką. Jedzie do Lyonu, by w jednym z klasztorów zająć się ułożeniem przepisów zakonnych, wyznaczyć zadania zgromadzenia. Niełatwa była sprawa zachowania niezależności. Zewsząd sypały się rady, namowy. Znajomi i nieznajomi naciskali: połącz się z tymi, połącz się z tamtymi, patrz, jak pięknie pracują, jaka wspaniała reguła, ile łask... Franciszka jednak uparcie wytycza własną drogę. 30 kwietnia 1880 r. ma już gotowy "zarys" zgromadzenia. Jego celem ma być "chwała Boża i odwzajemnienie miłością, jaką Bóg nas umiłował i to przez pracę nie tylko nad własnym udoskonaleniem, ale nadto przez staranie się wedle ducha właściwego naszemu powołaniu, o zbawienie i udoskonalenie innych". Zadaniem zgromadzenia jest: "Ofiarowanie siebie, w zjednoczeniu z Chrystusem Panem w duchu modlitwy, za potrzeby Kościoła św., i poniżenie jego nieprzyjaciół, za najwyższego Pasterza, biskupów i duchowieństwo w duchu przebłagania "za zniewagi wyrządzone Majestatowi Bożemu przez sekty tajemne..." Masoneria uważana była w- tamtym czasie za najgroźniejszego wroga Kościoła, szczególnie we Włoszech i we Francji. W Rzymie mnożyły się wystąpienia antykościelne organizowane przez masonerię. Podczas pogrzebu Piusa IX w 1878 r. wrogi tłum usiłował zrzucić trumnę ze zwłokami papieża do Tybru. Wpływy masonerii były ogromne, masońskie rządy usiłowały wszędzie odsunąć Kościół od wpływu na wychowanie i na kulturę. Papieże, jeden po drugim, potępiali masonerię i przynależność do niej. Gdy wybuchnie wojna światowa, masoneria podejmie w Rzymie gwałtowne działanie przeciw Kościołowi. Wtedy to pięciu młodych kleryków - a wśród nich Polak Maksymilian Kolbe - tworzy stowarzyszenie pod nazwą Milicja Niepokalanej, mające za zadanie walkę z masonerią przez modlitwę za masonów. Tę modlitwę odmawiać będą niedługo miliony ludzi. Wiosna 1880 r. - i jeszcze jeden atak choroby. Franciszka wyjeżdża do Civitta Vecchia. Ale ledwo w sierpniu stanęła jako tako na nogi, postanawia działać opanowana przez nową myśl, Jeszcze w 1877 r. Franciszka pisała do Michaeli Wandy Lubowidzkiej: "Co do Polski - módl się, Wandeczko droga, proś Pana, aby nas tam wprowadził, ale czyń to cicho, spokojnie, zgodnie z wolą Bożą. Kto wie, może i co wyżebrzesz. Czy sądzisz, że ja nie kocham Polski?" Chwila nadeszła. 6 września Franciszka rusza na północ. Po drodze we Florencji, patrząc na wynurzającą się sponad dachów kopułę Santa Maria in Fiori, pisze: "Czuję całą doniosłość tej podróży, potrzebę łaski Bożej i nieskończoną nędzę moją; przeto proszę was o wyłączną w mojej intencji modlitwę..." Jedzie do Polski, do Krakowa. To tu chce założyć nowy Nazaret Jest pełna niepokoju. "Z różnych okoliczności łatwo sądziłam, że ks. biskup niechętnie by nas tu widział..." Notuje: "Z rozmowy z o. prowincjałem jezuitów i z innymi kapłanami zdawało się, iż tak wiele zgromadzeń w Krakowie, że' nasze tu niepotrzebne. To wszystko tak mnie przygniotło, że 14-ego położyłam się do łóżka. Znowu zachorowałam..." Jaki to był Kraków w tamtym czasie? Kraków "lat osiemdziesiątych to już raczej stolica Polski, bo to i Heidelberg, Oxford i Florencja, no a przede wszystkim jedno wielkie Faubourg de Saint Germain, jakieś bourgetowskie miasto noblessy de la haute naissance i bez żartów... Raz jednak był taki moment - aurea aetas, takie złote dziesięciolecie w życiu tego dziś najbiedniejszego miasta kuli ziemskiej. Do małego Rzymu», do miasta kościołów i pamiątek zjechało i dało sobie rendezveus moc rodzin ziemiańskich, wielkoobszarniczych z całych kresów wschodnich, spod Moskala... Przeżywali w podwawelskich Saint Denis swoje zimowe sezony.,." Tak Adolf Nowaczyński opisywał żywot "najpiękniejszego człowieka mego pokolenia" m Adama Chmielowskiego - późniejszego brata Alberta. Chmielowski zjawi się w Krakowie w cztery lata po Siedliskiej. "Skoro tylko znalazł się w Krakowie, dowiedział się od razu u oo. kapucynów, że papież Leon XIII wydał encyklikę w siedemsetną rocznicę urodzin Poverella... Leon XIII z wielkim naciskiem wskazał na walory społeczne? które się mieszczą w potężnej jego organizacji trzeciego zakonu tercjarzy... Drgnął pod wpływem tego spokojny jak zazwyczaj Kraków, drgnął, bo się tam znalazł Adam Chmielowski..." (ks. Konstanty Michalski). Ale obawy Franciszki okazały się płonne. "Ks. biskup po ojcowsku mnie przyjął i oznajmił, że chętnie ujrzy nas w Krakowie... Komu dziękować, komu oddać chwałę? Naszemu Panu Najmilszemu, który tak widocznie rządzi, kieruje i prowadzi..." Teraz jednak zaczęły się naciski na Franciszkę, by zwinęła dom rzymski i ze wszystkimi swoimi przyjechała do Krakowa. Opiera się temu. W rok później napisze, że pojawiły się "niepewności, czy domek rzymski będzie mógł się ostać. Ja was proszę bardzo się modlić, aby mógł pozostać [podkreśliła ostatnie słowa] i starajcie się o to. Bo to by było z wielkim dobrem zgromadzenia..." A przecież Polska ciągnęła Siedliską. Gdy w 1860 r. przyjechała pierwszy raz do Krakowa, pisała z zachwytem: "Tu takie wszystko polskie, nawet muzyka wojskowa, która grała: Jeszcze Polska nie zginęła..." Ale nigdzie tak dobrze jak w Rzymie, nie widzi się tej przeogromnej perspektywy chrześcijaństwa. Tu bardziej niż gdziekolwiek rozumie się, że świat jest jeden i dobro najukochańszego nawet zakątka ustępuje dobru całości. Polepszać można świat polepszając swój naród. Ale polepsza się także swój naród pracując dla tej jedynej, obejmującej wszystko, instytucji jednocześnie ludzkiej i Boskiej. W listopadzie 1880 r. Franciszka wraca na via Feruccio, gdzie się teraz mieści domek nazaretański. Już w styczniu 1881 r. ciężko zapada na zdrowiu. Znowu trzeba zmieniać mieszkanie (który to już raz?!). Przenoszą się na via Susanna koło kościoła Santa Maria delia Vittoria. "Można powiedzieć - pisze jedna z sióstr - że pokorne zgromadzenie z Nazaretu miało ten sam los co domek zamieszkały przez Najświętszą Rodzinę, który kilka razy zmieniał miejsce pobytu, zanim zatrzymał się na stałe w Loreto..." Mimo tych zmian Franciszka pracuje uparcie nad tworzeniem konstytucji. Streszcza je dla Leona XIII, pisząc, że zakon wziął sobie "za cel specjalny modlitwy za potrzeby Kościoła, za papieża, o nawrócenie nieprzyjaciół religii, o odpokutowanie w łączności z Jezusem i przy pomocy Maryi za zniewagi wyrządzone majestatowi Boskiemu przez towarzystwa tajne, potępiane przez Kościół..." Latem 1881 r. znowu jedzie do Krakowa. Tu sytuacja nagle się zmieniła. Tym razem biskup Dunajewski przyjął Franciszkę "chłodno i obojętnie". "Nie zabronił jej - jak notuje jedna z sióstr towarzyszących Siedliskiej - założenia klasztoru w mieście, ale powiedział, że z powodu wielkiej liczby zgromadzeń zakonnych, już istniejących, żadnego pola pracy nie może jej wyznaczyć. Wreszcie zaproponował Matce, aby objęła opiekę nad sługami..." Tej propozycji Franciszka nie przyjęła. Idea Nazaretu była inna. Z Krakowa pisze Franciszka do sióstr w Rzymie: "W ukrytym życiu nazareckim nie ma na pozór nic nadzwyczajnego, nic, co błyszczy, co pociąga, co zwraca uwagę ludzką. Pan Jezus tu więcej ukryty aniżeli na krzyżu, aniżeli w Najświętszym Sakramencie... Tu, w Nazarecie zdawałoby się, że nawet miłości swej dla nas niczym nie okazuje, bo nic nie czyni, nic nie działa, a jednakże ileż czyni! Ukrywa swą mądrość, swą wielkość, nawet swą miłość, by nam dać przykład największego wyniszczenia, najwyższej ofiary, poniżenia, upokorzenia, a dać go w tym stanie bierności, w którym przez trzydzieści lat przebywał. Bierność, mówię, przed ludźmi, bo przed Bogiem ta bierność była ciągłym czynem, czynem najwyższym modlitwy, miłości i ofiary..." I zgromadzenie zaczęło tę ideę zaraz wcielać w życie osiedliwszy się przy ulicy Warszawskiej. Przełożoną domu krakowskiego została Gabriela-Laura Lubowidzka. Matka Franciszka była głęboko przekonana, że "Pan nas tu chce". Z Rzymu Siedliska podtrzymuje na duchu przełożoną krakowską. Przypomina jej: "Jak ów Najświętszy Nazaret nikogo nie miał za sobą, niczyjej nie doznawał opieki i pomocy, ani w Betlejem, ani w ucieczce, lub też powrocie z Egiptu - tak i nasz malenki Nazaret tylko na jednym Bogu oparty, Boga szukający, Bogu ufający być powinien". Jeszcze raz podkreśla: "Zadaniem naszym - wyłączna modlitwa za Kościół, wzorem - życie ukryte Pana Jezusa w Nazarecie ... Praca zewnętrzna: rekolekcje, zajęcie się Izraelitkami i wszelkimi osobami żyjącymi w błędzie, a pragnącymi wrócić do Kościoła". Na wiosnę 1882 r. Franciszka znowu jest w Krakowie. We wrześniu wraca do Rzymu wypoczęta, lepiej wyglądająca. A przecież 21 listopada notuje: "Straszne, nie dające się wyrazić cierpienia wewnętrzne, prawdziwy stan piekła w duszy, zupełne opuszczenie, trudność w spowiedzi, coraz większa obawa i strach przystępowania do Komunii św. - zdaje mi się, że przechodzę męki piekła..." W grudniu 1883 r. uprosiła ks. Antoniego Lecherta, prokuratora generalnego zmartwychwstańców, by został jej spowiednikiem. Zimą 1883 r. matka Franciszka nabyła dla zgromadzenia dom przy ulicy Machiavellego 18. Jest to mała słoneczna uliczka biegnąca od wyprażonego słońcem, zgiełkliwego placu Wiktora Emanuela ku cienistej via Merulana. Naprzeciwko domu kilka małych sklepików, na rogu tradycyjne "vino e olio". Tyły domu wychodzą na ogród. Tkwiąc tak blisko życia i hałasu, zatopiony jest w nazaretańskiej ciszy. Wchodzi się doń po małych schodkach. Na prawo kaplica - długa i wąska, w połowie przegrodzona kratą. Nad kaplicą chór. Na wprost wejścia klauzura. Na lewo rozmównica. Dom mały, a przecież dość pojemny. Na ulicy poświęconej pamięci człowieka, który napisał: "O ludziach da się to w szczególności powiedzieć, że bywają niewdzięczni, zmienni, obłudni, tchórzliwi w niebezpieczeństwie, chciwi zysku; póki im świadczysz dobrodziejstwa, są tobie całkiem oddani; gotowi poświęcić krew, mienie, życie swoje i życie swych dzieci, dopóki niebezpieczeństwo stoi daleko, ale niech się tylko zbliży, już masz ich wszystkich przeciwko tobie..." - na ulicy Mikołaja Machiavellego, autora Mandragory i II Principe - wyrósł dom kobiet, których życiem stała się droga prosta bez żadnych nadzwyczajności, bez egzaltacji, ale w pracy, w czuwaniu, w odrywaniu się od stworzeń, a coraz gorętszym umiłowaniu swego Boga i Pana... Niedługo potem przychodzi do Franciszki wezwanie. Z daleka -aż zza oceanu - z Chicago. Jak wiemy, jest to miasto, w którym liczba ludzi pochodzenia polskiego dorównuje prawie liczbie mieszkańców Warszawy. Miejscowi księża zmartwychwstańcy potrzebują pomocy zakonnic. Zuchwały pomysł. Zaledwie zgromadzenie jako tako okrzepło, ledwo zdobyło sobie dom macierzysty, gdy nagle spada na nie oszałamiająca propozycja pracy w Ameryce. Franciszka jest porwana, ale zachowuje trzeźwość. Zastanawia się. Ona, niegdyś tak skłonna do porywczych czynów, dziś stała się nauczycielką spokoju i rozwagi. "Niepokój, gorączkowość szkodliwa choćby w najlepszych rzeczach - poucza swoje siostry. Cechą działania Bożego: cichość, spokój, upokorzenie choć w walkach i trudnościach." ,Jest wciąż chora, a jednak podejmuje decyzję. Gdy raz uświadomiła sobie, że Bóg czegoś od niej żąda - nic jej nie zatrzyma. 17 czerwca 1885 r. na czele jedenastu sióstr, przeznaczonych na amerykańską misję, i w towarzystwie o. Lecherta udaje się do Neapolu, skąd ma odpłynąć do Ameryki. Rankiem są w Neapolu. Idą na mszę św. do kościoła Stella di Marę. Ze wzgórz patrzą na leżące w dole miasto, które spada tarasami ku błękitnemu morzu. Na tle zielonych wzgórz szary zamek św. Elma. Morze bije falami o kamienisty półokrąg zatoki. Wał ciemnej zieleni i białych domów ciągnie się daleko aż po Sorrento. Na tle błękitnego nieba podwójny garb Wezuwiusza. Na rozbłyszczanym od słońca morzu również rozdwojona, jakby rozpęknięta wyspa Capri z pałacem dr. Munthe, z willą Gorkiego, z tajemnicami Tyberiusza... Tuż przy brzegu, na małej skalistej wysepce, połączonej kamienną groblą z morzem, groźny, fryderykowski Castel dell'Ovo. W morze wrzyna się skalny półwysep Posilippo. W mgle majaczy jeszcze jedna wyspa - Nisida... „Vedi Napoli e poi mori" - mówi stare przysłowie. Piękno Neapolu zapiera dech w piersiach. A jednak siostry, które zajmują miejsca w kabinach „Gottarda", nie myślą na pewno o romantycznej przyrodzie, która je otacza. Są zbyt przejęte celem swej podróży, oszołomione drogą, zaniepokojone morzem, na które wypływają prawie wszystkie po raz pierwszy. Wśród towarzyszek Franciszki - Tekla-Laureta. Na molo Angioino słychać krzyki tragarzy i szczęk łańcuchów. Siostry obserwują matkę Franciszkę. Ona czuje ich wzrok utkwiony w siebie, więc podnosi głowę, uśmiecha się. Odpowiadają jej uśmiechem. I już mniej lękają się niebezpieczeństwa. Słońce kłoni się majestatycznie za Ischię, za Capri, kiedy "Gottardo" odbija od mola. Miasto na zboczu oddala się, zatoka zamienia się w linię wybrzeża. Długie cienie kładą się na morzu. Kołyszą się mijane barki rybackie, wypływające nocą na morze. Nad kraterem Wezuwiusza widać różową mgiełkę. Smutek odchodzenia kładzie się na sercach. Podróż męczy Franciszkę, czuje się źle. W Gibraltarze tylko olbrzymim wysiłkiem woli, by być posłuszną życzeniu o. Lecherta, schodzi na ląd. Zdobywa się także na bohaterski wysiłek wychodzenia na pokład i rozmawiania z marynarzami. Czuje, że tym ludziom morza oddalonym od rodzin, trzeba koniecznie przypominać o słowach Tego, który chodził po morzu. Na tej rozmowie Franciszka spędza całe godziny. Zdobywa sobie sympatię i wdzięczność czarnych, zarośniętych marynarzy włoskich. W dwunastym dniu podróży wybucha gwałtowna burza. Bałwany przewalają się przez pokład „Gottarda". Siostry ubrane, i przygotowane czekają na śmierć. O. Lechert podnosi rękę, aby dać absolucję in articulo mortis (jakże często przychodziło ludziom mego pokolenia wysłuchiwać tych łaskawych słów wybaczenia!). "Tylko matka nasza - zapisała jedna z towarzyszek Franciszki -była pogodna i spokojna. Krótkimi i świętymi słowami zachęcała, abyśmy nie traciły ufności w Bogu. Miała najmocniejszą wiarę, że kiedy Pan wezwał nas do pracy dla Jego chwały, aż za ocean, potrafi też prowadzić bezpiecznie tam, dokąd powołuje." W cztery dni później "Gottardo" wpłynie do nowojorskiego portu. Przed oczami sióstr przesuwa się gęsto zabudowany pas Manhattanu. Z Nowego Jorku siostry jadą do Chicago. "Przybyłyśmy tutaj (tzn. do parafii św. Józefata prowadzonej przez polskich zmartwychwstańców - przyp. mój J. D.) 6 lipca 1885 r. o godzinie 8 z rana ... Zupełnie mi się nie zdaje, że jestem tutaj w Ameryce, ale gdzieś niedaleko Rzymu, Krakowa, w parafii wiejskiej, gdzie czeka praca cicha, ukryta, pokorna, połączona z pewnym poświęceniem i zaparciem siebie... Praca sucha, elementarne uczenie paruset dzieci. Materialnie takie delikatne położenie, bo nie chciało by się nikogo narażać na wydatki..." "Tutejsi ojcowie niemało mieli o nas strachu. W gazetach bowiem donoszono, że okręt, który wyjechał z Neapolu zaraz po nas, zwany Italia», zatonął podczas burzy morskiej, którą mieliśmy na Atlantyku i zginęło dziewięć osób i dwoje dzieci. Ten' ostatni szczegół: dwoje dzieci, w największy niepokój wprowadził ojców, bo wiedzieli, że dwoje dzieci z nami jedzie..." "Urządzam szkołę, ochronę... Tutejszy arcybiskup (Feehan -pierwszy arcybiskup Chicago - przyp. mój J. D.) pełen łaskawości i dobroci dla nas... Wczoraj z siostrą Lauretą i siostrą Franciszką byłam pierwszy raz u św. Wojciecha. Tam jeszcze ani szkoła ani domek dla sióstr nie uporządkowany... Objęły tu szkołę z blisko 500 dziećmi. Mają tu wielką pracę. Siostra Franciszka - przełożoną. U św. Józefata przełożoną s. Laureta, a już dano zadatek na nasz dom w parafii św. Stanisława. Tam będzie m. Rafaela zarządzającą głównie domami Ameryki, nowicjat i szkoła wieczorna... Dziś rano ojciec nasz miał tu mszę św. w domeczku tu bardzo biednym, maleńkim, tylko parterowym, najwięcej podobnym do nazareckiego domku. Otóż zeszłej nocy, w ciupce mogącej się ze sześć lub więcej razy pomieścić w kaplicy krakowskiej, urządziłyśmy ołtarz, i tu zamieszkał Pan Jezus..." - pisze matka Franciszka. W październiku 1885 r. Franciszka wraca do Europy. Odwiedza Kraków, potem przez Loreto wraca do Rzymu. Przez cały rok 1886 pozostaje w domu macierzystym, gdzie bierze na siebie dodatkowy obowiązek mistrzyni nowicjatu. Potem i tylko na krótko udaje się do Tivoli. Oddycha orzeźwiającą wilgocią ogrodów willi d'Este, patrzy na Tyber walący się dziką, białą kaskadą wodnego pyłu z urwistej skały, z wysokości wzgórz patrzy na równinę Kampanii, na cyprysy willi Hadriana, na połyskujący w dali lasem krzyży i kopuł Rzym - i myśli o swych nowicjuszkach. Pisze do nich: "Wśród was, moje najdroższe dzieci, niechaj panuje ta święta jedność, miłość, poświęcenie się jednej dla drugiej. A to wtedy nastąpi, gdy coraz więcej umierać będzie to wasze ja, które zawsze o sobie myśli, siebie szuka, swoich rzeczy pragnie..." W końcu 1886 r. niezmordowaną matkę Franciszkę widzimy w Krakowie. Planuje stworzenie internatu dla uczennic zamiejscowych, aby "mogły gdzieś mieszkać, żeby miały duchowy kierunek". W Krakowie Franciszka zachorowała: "Tej nocy czułam się bardzo słaba. Serce bardzo boli, ledwie oddech wydobyć mogę. Myślałam, że może mnie Pan Jezus zechce zawołać do siebie..." W Krakowie nie dzieje się dobrze. Przełożona matka Joanna nie umie dać sobie rady z siostrami. "Te biedaczki tutaj nie czują matki w tej przełożonej. Więcej pani zacna, droga, ale nie wchodząca w potrzeby tych dusz... Ona ma najlepszą wolę, ale trudna jest w życiu..." Coraz częściej troska o te, które zostawi na kierowniczych stanowiskach, ciążyć będzie teraz na sercu Franciszki. Sprawa matki Joanny niepokoi Franciszkę. "Staram się po każdej rozmowie z siostrami okazywać Joannie więcej miłości, uprzejmości... Ale przyszedł z mej nędzy sąd, że tu z tą przełożoną... zawsze będą te same biedy... Bardzo jednak zlękłam się tego sądu, boć to dziecko Pana Jezusa... Zlękłam się nieufności, boć łaska Boża zwyciężyć może i wady charakteru i słabość fizyczną... Dał mi Pan Jezus poznać, że nie dość żarliwie, tj. nie dość z miłości ku Niemu, pracuję tutaj. Męczą mnie chwilami te rozmowy, nie dość się poświęcam, zanadto przejmuję się wszystkim... Pan Jezus daje mi widzieć nie po to, aby potępiać, sądzić, lekceważyć osobę, lecz żeby otoczyć ją Jego miłością, pouczyć, pocieszyć, podnieść, pokrzepić..." "Patrząc tutaj na wszystko - pisze do o. Lecherta - uczę się, jaką powinna być przełożona, aby dopomagać siostrom..." W Krakowie mija czterdziesta czwarta rocznica urodzin Franciszki. Ile zostało zrobione w tak niedługim czasie! W 1887 roku matka Franciszka nie rusza się z Rzymu. Pod koniec roku ukończyła za to pisanie konstytucji zgromadzenia. "Pan Jezus w miłosierdziu swoim po tylu latach pragnienia, oczekiwania dał nam Zakon swej Miłości, święte Prawo Swoje, według którego żyć i postępować mamy." W 1889 r. Franciszka jest znowu w Polsce, a także i w Ameryce. Jedzie wagonem trzeciej klasy. "Tak nam dobrze, że doprawdy Panu Jezusowi dziękuję, iż ubogo się ta podróż odbędzie, nie po pańsku." W Krakowie znajduje sytuację, z której nie jest nadal zadowolona: "Trochę to smutne robi na mnie wrażenie, jest wszystko poczciwie, miłośnie, zgodnie, ale to wszystko ma raczej poczciwą cechę ludzką, naturalną, ale nie Bożą". W czerwcu rusza za ocean. "Wczoraj, gdy do ojca Ust pisałam, znów silniejsze zaczęło się kołysanie, a około godz. 7 wszczęła się taka burza, takie wycie bałwanów morskich, taki jęk, ryk morza a kołysanie okrętu, że zdawało się, że giniemy... Ta burza na Gottardzie» była zabawką w porównaniu z tą." W Ameryce Franciszka zastaje trudności. Ludność demonstruje przeciwko zakonnicom. "Choć bez czucia i jakby zamarła jestem, ale wielbię Pana Jezusa, że raczył zesłać na nas to upokorzenie, te prześladowania. Wiele to nas rzeczy nauczy... Co tu zaszło, dowodzi tylko, jak szatan przez moje narzędzia pracował, ażeby zepsuć tych ludzi, wlać w ich serca nienawiść i wstręt do nas. Jednakże widać, że Pan Jezus w miłosierdziu swoim chce nas prowadzić drogą krzyża, kiedy takie rzeczy dopuszcza, w Rzymie w 1887 r., a teraz tutaj w Chicago." Ze Stanów Zjednoczonych, gdzie zgromadzenie ma już kilka placówek, Franciszka wraca do Europy dopiero latem 1890 r. W październiku jest w Krakowie i rozważa projekt wysłania sióstr do Westfalii. "Jest tam 90 000 Polaków. Dzieci zupełnie zapomniały po polsku..." Ludność polska, która do Westfalii wyemigrowała w poszukiwaniu pracy, marzy o polskich księżach i polskich siostrach. Niestety, podjęta właśnie przez Bismarcka Kulturkampf wymierzona poprzez katolicyzm w polskość, uniemożliwia realizację planu matki Franciszki. W lipcu 1891 r. przyjeżdża do Europy matka Laureta, aby omówić z matką Franciszką projekt akademii, którą zamierza otworzyć amerykańska prowincja. Mniej więcej w tym samym czasie matka Franciszka wyjeżdża do Paryża. "Pan Jezus przez rozmaite okoliczności wskazał, że nadeszła chwila, w której nasz domeczek tam ma być założony." Założenie domu paryskiego nie przychodzi łatwo. "Eminencja (kardynał Richard - przyp. mój J. D.) bardzo grzecznie, dyplomatycznie powiedział, że o nas bardzo myślał.,, ale jego wikariusze generalni nie są bardzo przychylni..." Kiedy się dowiedział, że siostry niczego od niego nie oczekują, "zrobił się miększy". "Otóż tak sprawa stoi: po ludzku na nikogo liczyć nie można. O Polakach ani mowy... bo mówił: Polacy nie okazali wcale chęci posiadania nowego dzieła.» Na Francuzów też nie... Wielki lęk, obawa, z drugiej znów myśl przychodzi, że Pan Jezus wszystko uczynić może, jeśli nas tu chce. Idzie tylko o to, czy chce..." Ostatecznie kardynał Richard zgodził się, aby siostry prowadziły "pensjonat dla pań". W ten sposób powstał paryski Domek Matki Bożej Loretańskiej na ulicy de Bellefond. "U nas nic nowego - pisała Franciszka. - ... Nie mam odwagi nic robić. Gabriela (Laura Lubowidzka, przewidziana na przełożoną w Paryżu - moja uwaga) pisała, że na wezwanie moje się stawi. Mieszkanie jeszcze nie urządzone, tylko kaplicę przeniesiemy do pokoju ostatniego za obecną kaplicą. Mszy świętej nie mamy..." "Prosiłam zaraz Pana Jezusa, aby On kierował tą szkółką, jeśli ona ma być... I kiedy tak rozważałam... wątpiąc jeszcze czy to Jego wola... uczułam w duszy jakoby: czego się wahasz, znasz zadanie wasze: rozszerzanie w duszach Królestwa mej Miłości, więc to w dzieciach przez dzieci czynić możecie. Dalej też czułam, żeby tej parafii nie opuszczać... Zdaje mi się, że trudności będzie wiele..." Matka Franciszka pozostawała w Paryżu aż do marca 1892 r. Ostatecznie udało się nazaretankom otworzenie szkoły dla dziewcząt przy ulicy Labat na zboczach Montmartre'u. Ten punkt niewątpliwie wybrała sama Franciszka - dla niej bowiem piękno Paryża uosabiała biała bazylika Serca Jezusowego. Pisze: "W tej dziwnie dla mnie drogiej, bazylice Najsłodszego Serca Pana Jezusa dać mi pan raczył tę łaskę, że oddałam Mu się bez granic..." W lipcu 1892 r. powstała fundacja domu zgromadzenia we Lwowie. "To punkt ważny dla powołań, dla uznania przez rząd, bo tam mieszka namiestnik i cała arystokracja... Nadto w Koło-myi, gdzie jest wielkie seminarium, siostry są upragnione... Koło Kołomyi fabryka nafty, więc masa Amerykanów, Niemców. Zdaje mi się, że w naszym interesie leży mieć tu domy, bo stąd do Ameryki powołania zbierać można. A w Krakowie, krom szwaczek, nikt nie wstępuje." W Ameryce nowe trudności. "Szatan teraz rzucił się na Nazaret i łowi z niego dusze." Zagrożony jest dom nazaretański w Scranton. "Dziecko moje - pisze Franciszka do Laurety - jeśliby się udało utrzymać Scranton, byłoby lepiej. Jeżeli nas stąd usuną -to trudno, musimy ulec, ale same takich wyroków na siebie nie wydawajmy..." "Ze niechętnie zgadzam się na zamknięcie domów zgromadzenia, nie dziw się temu. Każdy dom założony był z woli Pana Jezusa... Co do Scranton... nieszlachetnie... opuszczać to miejsce tym więcej, że obecnie wszystko tam spokojnie..." Tymczasem pojawi się nowy projekt - dom w Londynie. W Rzymie - w czerwcu 1894 r. - zjawił się u matki Franciszki ks. Vaughan, brat kardynała arcybiskupa Winchesteru, z zaproszeniem do pracy w Anglii. Opiekunką nazaretanek chce być lady Herbert, kuzynka Vaughanów - przedstawicielka starej, arystokratycznej, wiernej katolicyzmowi, rodziny angielskiej. Franciszka zdecydowała, że pojedzie do Londynu. Poprzedniego roku była w ciągłych podróżach. Pozostawiwszy nowicjat matce Józefie Teresie Tyszkiewiczównie, odwiedziła Kraków, Lwów i Przemyśl. We Lwowie siostry powitały ją niezwykle serdecznie i wystawnie. Ale Franciszka czuła się źle. Obrzękły jej nogi. Kiedy wróciła do Rzymu, zapadła ciężko na zdrowiu. Jeśli wyszła z choroby, to zawdzięczać to trzeba było tylko gorącym modlitwom sióstr. Ale wspomniane rozmowy z lady Herbert i z ks. Vaughanem postawiły ją na nowo na nogi. Placówkę w Anglii uważała za bardzo potrzebną, więc niepomna na zdrowie wyruszyła w drogę. Z Londynu pisze: "Co do tutejszego domku, nic jeszcze nie wiem. Trzeba by tu przejść przez rozmaite trudności. Położenie niełatwe, bo jak wszędzie i zawsze Polacy się nie zgadzają, a ks. monsignor niepraktyczny... Ci Anglicy są tak gruntowni, religijni ludzie. Jakie poszanowanie niedzieli..." W 1895 r. jest znowu w Paryżu, a w październiku w Londynie. Tu już praca toczy się normalnie. "W tym szpitalu... odwiedzałyśmy każdą, płakały z radości. Każda opowiadała swoje choroby, cierpienia. Takie były wdzięczne... Co za pociecha, co za szczęście dla mnie. Pan Jezus... dał to, czego najbardziej pragnęłam, obok modlitwy, dla Nazaretu, taką misję, jak tutaj, gdzie trzeba szukać zbłąkanych owieczek... Siostry codziennie chodzą po dziurach, wynajdują ludzi żyjących jak poganie, bez Pana Boga, bez Kościoła, bez sakramentów św., w strasznych grzechach i zbrodniach. Strasznie tu źle. Wszędzie im się mówi o Panu Bogu. Może też przyjmą łaskę Bożą. Tylko niektórzy są tacy, a zwłaszcza niewiasty, które po polsku nie umieją..." Nowy Rok 1896 zastaje matkę Franciszkę w Londynie na Mile End Road. Stąd pisze do matki Laurety - obecnie generalnej asystentki zgromadzenia, a jednocześnie prowincjalnej na Małopolskę - dziękując jej za wiadomość o nowym domku nazaretańskim w Wadowicach. "Statuę - pisze - Matki Bożej z Lourdes, tak drogą nam, bo była niemym świadkiem naszych początków, weźmij, moje dziecko, do Wadowic..." Miłość do Matki Bożej jest zawsze w sercu Siedliskiej. Jeszcze w 1887 r. pisała do sióstr: "Jesteśmy dziećmi Najświętszej Rodziny, a Ona jest Matką naszą. Nic nie ma słodszego nad uczucie i pewność, że się ma matkę. W słowie matka zawiera się cała miłość. Ta Matka nasza w niebie miłuje nas prawdziwie. Gdyśmy ranili i zabijali Jej Syna, Ona stała pod krzyżem pogrążona w morzu boleści. Wtedy to otworzyła nam Swe Niepokalane Serce i Matką naszą na wieki została..." Wraca do Rzymu, ale w maju jest znowu w Londynie. Stąd w sierpniu 1896 r. jedzie do Ameryki. Pisze stamtąd do o. Lecherta: "Słyszałam jeszcze w Europie, że bardzo tu w Ameryce w większych miastach byłaby potrzeba... mieć kaplicę z adoracją Najświętszego Sakramentu. Otóż myślałam, żeby w takiej Filadelfii, gdzie dużo bogaczy i katolików nająć jakiś domek blisko centralnej części miasta... Tam urządzić kapliczkę złożoną z dwóch części, dla sióstr i dla ludzi, mieć kilka zdolnych sióstr mówiących po angielsku, starać się wyprosić jakiegoś kapłana, co by w południe wystawiał Najświętszy Sakrament, tak żeby nad wieczorem, gdy się sklepy zamykają, panie i panny mogły przychodzić adorować Pana Jezusa..." Z Chicago pisze: "U nas tutaj, z łaski cudownej Pana Jezusa, coraz lepiej. Te biedne dzieci wychodzą jakby z letargu... Pan Jezus zaczyna tu być celem, Pan Jezus przedmiotem miłości..." Przez pięć tygodni matka Franciszka podróżuje po Stanach odwiedzając zakłady nazaretańskie. Jest to ostatni jej pobyt za oceanem. Jesienią 1897 r. wraca do Londynu. "Był u nas kardynał Vaughan, zdecydowało się że bierzemy dom bardzo porządny... i mamy tam otworzyć szkołę-pensjonat..." Przez Paryż wraca do Rzymu. Choroby ciągle ją dręczą. "Dziś -pisze 13 grudnia 1897 r. ~ bardzo a bardzo mi ciężko, bolesno. Chwila była ciężka, byłabym pragnęła, aby się skończył ten czas jak najprędzej. Tak ta nędzna natura była przyciśnięta. Ale gdy przyszłam do Pana Jezusa, stanął mi przed oczami obraz Pana Jezusa, gdy spotkał św. Piotra uciekającego z Rzymu od prześladowań, a raczej od ukrzyżowania, a Pan Jezus szedł za Niego. Więc przeprosiłam Pana Najsłodszego i błagałam Go o łaskę..." W marcu 1898 r. pisze do o. Lecherta: "Jestem dziś w łóżku... Znów ucho mnie bardzo boli, rwie. Tak jest ciągle: co jedno się skończy drugie rozpoczyna..." Mimo pogarszającego się zdrowia nie rezygnuje z podróży. Znowu na jesieni jest w Londynie, a potem w Paryżu. Dopiero po Nowym Roku wraca do Rzymu. 14 czerwca 1899 r. - prywatna audiencja u Leona XIII. "Jest to postać już nie z tego świata: ciało słabe, blade, przezroczyste, ale co za wyraz pełen majestatu Bożego połączony z pokorą, słodyczą, mądrością... Błogosławił nas i was wszystkie, prosił bardzo .o modlitwę w tych czasach opłakanych. Mówił, że cały świat zeszłej niedzieli polecił, oddał i ofiarował Najświętszemu Sercu Pana..." Jesienią jest w Londynie. Tymczasem w Ameryce dzieją się znowu "rzeczy niezbyt wesołe i pocieszające, ale wszystko to Pan Jezus dopuszcza dla dobra naszego..." Po krótkim pobycie w Paryżu matka Franciszka wraca do Londynu. Na Boże Narodzenie jest w Rzymie. Pisze - 16 maja 1900 r. - do swej ukochanej matki Laurety przebywającej w Ameryce: "Mam przed sobą list twój z 26 z.m., w którym mi opisujesz twoje trwogi i lęki... Dziękuj Panu Jezusowi, że ci daje tę łaskę, że uznajesz swą nędzę i niemoc... Ale rozważ, że Pan Bóg nie potrzebuje ani naszej umiejętności, ani naszych zdolności, ale naszego oddania się, naszej dobrej woli, naszej gotowości na wszystko, czego od nas zażąda. Ani sprytem, ani zdolnością, ani umiejętnością nie zakłada się Królestwa Bożego w duszach..." W październiku 1900 r. jest w Londynie, a na Boże Narodzenie - w Paryżu. W maju 1901 r. - w Rzymie. Jakieś nowe trudności. Pisze do matki Rafaeli (Felicji Lubowidzkiej): "Nie bierz do serca, co ci i owi mówią, i jak nas sądzą. Bez woli Bożej lub dopuszczenia Bożego nic się nam nie stanie. A jeżeli Panu Bogu spodobało się przeprowadzić nas przez krzyż, przez mowy, sądy i gadania ludzkie, to z pewnością nam potrzebne, wyjdzie nam na dobro i zbliży do Pana Jezusa..." Obserwując walkę, jaką wydał rząd Trzeciej Republiki Kościołowi i katolicyzmowi, Franciszka niepokoi się szczególnie o placówkę paryską. Pisze z Paryża 5 lutego 1901 r.: "Co do nas, nie wiem, co się stanie, ale jeszcze mamy Londyn, który też potrzebuje sióstr, lub JRzym, chociaż sądzę, że w świeckich szatach uda się pozostać". W 1902 r. już się nie ruszy z Rzymu. Jest bardzo słaba. Zaczęła sześćdziesiąty rok życia. Wiek, choroby i podróże stargały jej siły. W czerwcu pisze do o. Lecherta: "U nas nic nowego. Doktor jeszcze nie pozwala mi się ruszać. Jestem zbita, zmęczona, jeszcze obolała... Dziś sił więcej nie mam..." We wrześniu Franciszka zdobywa się na wysiłek podróży do Subiaco. Pisze do o. Lecherta: "Czy ojciec mój uwierzy, gdzie jestem? U sióstr benedyktynek za klauzurą. Otrzymałam pozwolenie... spędzenia u nich 8 dni. Korzystam z tego, by odbyć rekolekcje roczne... Rano dzisiaj byłyśmy w Santo Speco. O jakże tam cudownie... Ta grota to coś niewysłowionego, a ten cały kościół w skale na skale..." Trudno o miejsce bardziej właściwe dla rozmyślań. Kręta, górska droga prowadzi między białymi, wapiennymi skałami rozsadzanymi przez opuncje i kaktusy, pola porośnięte przez chorobliwie poskręcane oliwki, zbocza pełne zielonych winorośli, ciągnących się wzdłuż starych rzymskich akweduktów nad potokami w głębi wąwozów. Aż wreszcie zbliża się do stromo urywającej się skały. W dole huczy potok. Trzeba zejść stromą ścieżką. ("Ja wygodnie tę podróż odbyłam dzięki pere Abba, który dał mi una sedia portantina." Mała furtka otwiera się przed przybyszem. Idzie się wiszącymi, wykutymi w skale krużgankami, mija się miniaturowe ogródki pełne róż, gHcynii, bluszczu i rozpiętych na drucie winorośli. Dochodzi się do kapliczki wykutej w pieczarze, gdzie srebrzy się figura św. Benedykta z Nursji i gdzie na ścianie gra zamierającymi już kolorami młodzieńcza postać św. Franciszka. Trochę dalej drugi klasztor, św. Scholastyki. Palmy rosną w mikroskopijnych ogródkach otoczonych koronką krużganków. Stara studnia skrzypi niezapomnianą pieśnią średniowiecza. Złomy rzeźb szepczą cicho o tym, co było dawno, dawno... Na zwietrzałej, spękanej, rozdartej przez krzewy skale śpi w słońcu Subiaco - garść domów podobnych z dala do wielkich głazów, ścieśnionych wokół zameczku z zegarem na wieży... Tam - u św. Scholastyki - przemyśliwała Franciszka nad zbiegłym życiem. Raz jeszcze zrobiła ścisły rachunek tego, co udało się jej zrobić. Nie czuła się twórczynią dzieła. Była tylko narzędziem. "Może da Pan Bóg, że się nawrócę. A wtedy i temu dziełu Pan Bóg więcej błogosławić będzie, gdy to narzędzie będzie stawiało mniej przeszkody dziełu Bożemu." Ludzie są - albo narzędziami w ręku Bożym - i wtedy dzieła ich rąk i serc są ponad czas trwałe, albo pełnią własną wolę -i wtedy wiatr rozwiewa ruiny wiszących ogrodów, piramid, królestw i dyktatur. Franciszka zdała sobie sprawę z tego, że sama nie odkryłaby tajemnicy Bożego rytmu w dziełach ludzkich. Trzeba dotknięcia łaski, aby pojąć, że nadchodzą czasy, których symbolem winna być owa niezapomniana scena w nazareckim domu, kiedy zjawił się w nim niebieski posłaniec, by powiedzieć jego mieszkance: Ave Maria, gratia -plena, Dominus tecum. To nie zbieg okoliczności, że właśnie scena Zwiastowania pojawia się na tylu płótnach malarzy współczesnych. Przypomina mi się obraz Armanno Toscniego na wystawie współczesnej sztuki religijnej we Florencji. Obraz stonowany, jakby zmatowiały, pokazuje dziewczynę wstającą od stołu. Gest wzruszenia, zaniepokojenia, całkowitego poddania. Albo obraz Renzo Crovellego: wśród drzew i kwiatów na łące nowoczesna panienka słucha głosu z nieba... A jednocześnie myślę o pełnym głębokiego lotu i płomienności "Zwiastowaniu" Botticellego, o niezapomnianym -najpiękniejszym chyba ze wszystkich "Zwiastowań" - "Zwiastowaniu" fra Angelico dokonującym się pod kolumnami florenckiego krużganku, a wreszcie o cudownym "Zwiastowaniu" z kościoła Santa Maria degli Innocenti we Florencji. Zwłaszcza ten ostatni obraz - nieznany prymityw ludowy - ujawnia najwyraźniej to, co stanowi jego sens sprawy: zwykły dom ludzki, Kobieta pełna oddania, gotowości i Gołębica-Duch - Boski Oblubieniec. Czy my, ludzie dzisiejsi, ludzie paradoksów, kompleksów i tajemnic własnego ja, nie potrzebujemy szczególnie pomocy Boskiego Ptaka? Na dziś dary Ducha Świętego są potrzebne jak chleb powszedni. Są sprawami zagłady lub ocalenia człowieka. Na drodze do siedmiorakich darów Ducha Świętego mamy Przewodniczkę. Nie na próżno woła głos w La Salette, w Lourdes, w Fatimie, nie na próżno od setek lat przemawia spojrzeniem Matki Jasnogórskiej. Kluczem naszej epoki jest klucz do serca Maryi. Ci, którzy się do Niej modlą, czują, że prawda o wszech-pośrednictwie, jest prawdą urastającą do dogmatu. Maryja jest Matką Bożą, Matką Kościoła, Pośredniczką do Bożego Miłosierdzia, Oblubienicą Ducha Świętego. Jest tą, która swą miłością przyspieszyła cud działania. Historia świata spiętrzyła się w nazaretańskim domu. Cóż z tego, że kończyła się właśnie republika rzymska, a zaczynał panować nad światem Rzym cesarski? Cóż z tego, że wzbierała już fala najazdów germańskich, że w dalekich Indiach rósł kult Sindharty, że narodził się Wespazjan gromiciel Żydów? Świat mógł się zmieniać, ale jakże pozorne byłyby te zmiany, gdyby nie Wcielenie! Los świata i Jego blaski zaczęły się od tego domku skalnego w Nazarecie. "Oto Ja służebnica Pańska" - i rzeczywistość stała się zgoła inna, niż była. Nie trzeba było wzniecać wojen, nie trzeba było Nabuchodonozora, cezara Tamerlana, Napoleona. Wystarczyły słowa: "Niech Mi się stanie według słowa twego..." Domek nazaretański... "W Najświętszej Rodzinie - pisała matka Franciszka z Londynu w 1896 r. do sióstr we Lwowie -widzimy przede wszystkim, że te trzy Najświętsze Osoby wyrzekły się zupełnie samych siebie, nie myślały o sobie, nie szukały siebie samych w niczym, ale oddały się i poświęciły dla chwały Ojca Niebieskiego, dla zbawienia świata. Pan Jezus wyniszczył Samego Siebie, przyjął na siebie krzyż cierpienia, upokorzenia..., stał się Ofiarą Miłości... Najświętsza Panna nie żyła dla Siebie, nie szukała Siebie. Na wszystko oddała się Boskiemu Synowi Swemu, by wszystkie Jego cierpienia dzielić... Wyrzekła się siebie, by stać się ofiarą Miłości... Sw. Józef mając sobie powierzone te dwa skarby, cały się dla Nich oddał, cały się poświęcił na prace, na trudy, na wszelkie niewygody... A wśród tych Najświętszych Osób jaka panowała jedność... Nad tym się zastanówcie, to rozważajcie, i módlcie się, aby we mnie i wśród was duch Najświętszej Rodziny panował..." O tym myślała Franciszka zakładając nowe zgromadzenie - ona, która pisała o sobie, że "lubiła wszystko, co wielkie i wspaniałe". W istocie każdego zakonu przejawia się duch epoki. Franciszka czuła, że pokora i pozorna bezczynność nazareckiego domu jest nie tylko potrzebna jej i jej siostrom, ale jest skuteczną receptą na bóle wieku chorego na pychę i nadaktywność. Trzeba zacząć od czynienia w sobie. Czynić w sobie! O tym musiała myśleć matka Franciszka, gdy kończąc rozrachunek z sobą w klasztorze w Subiaco pisała: "Wyrzucam sobie lekkomyślność, roztrzepanie i małe skupienie i błagam tego wielkiego świętego [Benedykta - przyp. mój J.D.], aby wyprosił dla mnie ducha samotności, nawet gdy wypełniam obowiązki mego urzędu; ducha modlitwy, bym umiała słuchać Boga i mówić do Niego; oraz nabyć ducha milczenia wewnętrznego i zewnętrznego. Uczyniłam tam postanowienie pracowania, czuwania, modlenia się, użycia wszelkich możliwych wysiłków, aby ten duch panował we mnie i w moich siostrach..." DROGA My sobie mylnie wyobrażamy, że święci byli świętymi za życia: oni byli takimi ludźmi jak my, mieli walki, trudności, pokusy - dopiero po śmierci Pan Jezus ich świętymi uczynił, dał im chwałę świętych i nagrodę, dokona ich uświętobliwienia; rozumie się, że święci lepiej niż my odpowiadali łaskom i działaniu Pana Boga, ale zachwycenia, objawienia, nadzwyczajności nie czyniły ich świętymi... Założycielka Nazaretu była kobietą, która odmieniła się w ciągu życia tak skutecznie, iż nie umiemy oprzeć się złudzeniu, że mamy do czynienia nie z jednym, a z dwoma ludźmi. Łatwo jest nam zrozumieć Franciszkę Siedliską - o wiele trudniej zrozumieć matkę Marię od Pana Jezusa Dobrego Pasterza. Próżno słuchamy zapewnień ludzi, którzy obok niej żyli. Ich opowiadania nie mają plastyki wspomnień z dzieciństwa Franciszki. Ale bo też w historii dzieciństwa i młodości Franciszki na plan pierwszy wysuwa się jej postać - później, w okresie życia zakonnego sylwetka Założycielki ginie w ogromie stworzonego dzieła. Tak jednak jest zawsze, że święci kryją się w stwarzanych przez siebie dziełach. Mało ich widzimy i niewiele rozumiemy. Nie przestali być zwykłymi ludźmi - a przecież coś się zmieniło w perspektywie ich myślenia, w sposobie przeżywania tych samych spraw, które i inni przeżywają. Trudno jest zrozumieć to, co matka Franciszka pisze w 1884 r. w swoim dzienniczku: "Ponieważ cień zasłaniający mi Pana Jezusa i zaciemniający wewnętrzny z Nim stosunek padł na duszę moją, udałam się do spowiedzi, pomimo ciężkości, jaką czuję czasami w odkrywaniu jak najmniejszych rzeczy ojcu spowiednikowi, bo mi wstyd, że tak nędzną jestem i coraz to coś wychodzi z mej duszy..." A gdzie indziej: "Chyba nikt nie zadał Ci ran tak bolesnych, jak ja, nikt Cię tak nie znieważył, nie obraził..." Rany? Zniewagi? Cień zasłaniający Jezusa? Jednak ciągle tkwi w nas przekonanie, że święci to są ludzie całkowicie wolni od walki z sobą, ze swymi namiętnościami, z ludzką słabością, z pokusami ducha i ciała. Prawda, że pokusy świętych są już trochę inne niż pokusy nasze - nas, ludzi z tłumu. Nie ma w nich tego czegoś, co bym nazwał "prymitywizmem grzechu". Bo i pokusy subtelnieją, sublimują się. Trzeba coraz większej ostrości spojrzenia by dostrzec u siebie cień w tonie modlitwy, skazę w temperaturze słów spowiedzi, w stopniu odczucia jakiegoś może na pozór całkiem błahego wydarzenia. A przecież właśnie nie w wielkich czynach, nie w cudach, nie w uniesieniach, lecz w zrozumieniu siebie, w zrozumieniu swej wiecznej niepełności, zawiera się tajemnica świętych. Piotr Semenenko, mówiąc o pokusach, uczył: że trzeba "nie lękać się szatana. Trzeba się lękać siebie". Lękać się siebie - to podejmować walkę z niebezpieczeństwem, z pokusą wtedy, kiedy ona jest jeszcze słaba. "Trzeba wiedzieć - uczy Semenenko - że my nie powinniśmy przypuszczać nie tylko myśli brzydkiej, złej, ale nawet niepotrzebnej... Zwykle nawet pokusa od tego zaczyna, że przychodzi z jakąś myślą, nawet dobrą, ale nierzeczywistą... Stawiamy sobie takie przypuszczenie: a gdyby mi ten powiedział tak, to ja bym mu odpowiedział tak. Więc się dusza oburza, że ten ktoś powiedział tak i ani się spostrzeże, jak powstaną z niej najbrzydsze uczucia pychy, niechęci, gniewu przeciw bliźniemu. I tak bez żadnej racji człowiek, zwłaszcza jeśli ma żywą wyobraźnię, przepędza całe godziny, rodzą się uczucia niechęci, posądzenia, antypatie z niczego innego jeno z prostego przypuszczenia. A diabeł tego właśnie chce..." Święty jest tym, który rozpoczyna walkę z pokusami na tym najwcześniejszym szczeblu. Walczy nieustannie. Gdy osiąga zwycięstwa, wie, że te zwycięstwa nie są jego zwycięstwami. "Dobrze niczego nie spodziewać się od ludzkiej, słabej i grzesznej natury - pisała matka Franciszka. - Co w kim dobrego przypisywać, jak słusznie, sprawiedliwie i prawdziwie Panu Bogu..." Nigdy nie sądzić, że ostatecznie zwyciężył. Artysta może osiągnąć pełność. Wódz może osiągnąć najwyższą klasę swego zawodu. Święty jest zawsze człowiekiem w drodze do celu. Jeśli dla nas, stojących z boku, osiągnięcia świętego wydają się czymś niezwykłym, on sam przesuwa nieustannie próg postawionego przed sobą ideału. Święty o tyle idzie wzwyż, o ile idzie jednocześnie w głąb. Nie dlatego, aby stawał się coraz bardziej drobiazgowy i coraz więcej zajęty sobą. Idąc w głąb siebie, idzie w głąb natury ludzkiej -w głąb nędzy ludzkiej. Lecz to odkrycie nędzy nie zasmuca go. Przeciwnie, cieszy. To rzecz dla nas najtrudniejsza do zrozumienia. My sądzimy: cóż pocieszającego, że nic nie potrafimy zrobić sami, nawet dla Boga? Ale Franciszka mówi: "To poznanie., nie tylko nie powinno wprowadzać w zniechęcenie, rodzić ból i żal (co byłoby oznaką pychy i dowodziło, żeśmy siebie wysoko cenili i na sobie się opierali), ale owszem, dawać wielki spokój i ufność, wewnętrzną siłę". Gdzie indziej: "Jestem słaba, niemoc czuję. Lecz, Panie mój, Ty sam widzisz, jak nie wiem, co w mej duszy się dzieje, lęk, że nie kocham prawdziwie Ciebie, że jestem w złudzeniu, wszelkie zło odżywa we mnie..." Kto wie, czy to właśnie nie jest najtrudniejszym problemem świętego: kochać, chcieć służyć, a jednocześnie wiedzieć, że aby dobrze kochać i służyć, muszę to wszystko wpierw od Tego, kogo kocham, i komu chcę służyć, otrzymać? Ale święty wie, że służąc - i zyskując tym zasłużeniem uznanie - wpadamy w pułapkę zastawioną przez skrzywioną grzechem pierworodną naturę. Budzi się w nas zadowolenie, duma, nieoczekiwanie dla nas samych przemieniająca się w pychę. Święci czyhają na najmniejszy znak słabości w sobie równie zawzięcie, jak szatan czyha na każdą naszą nieuwagę, i na każde zlekceważenie sprawy z naszej strony. Jest to walka trudna, wyczerpująca. "Spojrzałam na siebie -pisze matka Franciszka do o. Lecherta - więc zaraz mnie smutek ogarnął i widziałam straszne trudności przede mną stojące..." Gdzie indziej: "Coraz mi gorzej fizycznie, moralnie, śmierć coraz większa... Przy tym szatan korzystając z mej nędzy wszelką pokusą ogarnął mnie i owładnął tak, że prawdziwie lęk był w mojej duszy i zdało mi się, że śmierć bliziutko, że dalsze życie niemożliwe, a tu coraz większa niepewność, ból, że nie miłuję Pana, że nie mam Pana, że może Go przy śmierci nie znajdę, że nie służę Jemu ale w grzechach pogrążona jestem..." Ile razy w życiu musiała przeżywać te wątpliwości! Ile razy musiała stawać przed nią ta najstraszniejsza z pokus: "Boże mój, Boże, dlaczegoś mnie opuścił?" Pokusy świętych... Skarżymy się nieraz: Boże, dlaczegoś mi nie pomógł? Dlaczego mnie od tego nie ocaliłeś? Ale to jest inna pokusa. Dla nas Bóg jest tym kimś, który ma służyć naszym oczekiwaniom. Jeśli Bóg nam nie służy -gotowi jesteśmy obrazić się na Boga i odejść. Ale święci wszystko oddali Bogu. Ich życie jest wypełnione Bogiem. I właśnie wtedy, gdy jest On dla człowieka wszystkim we wszystkim - znika nagle z horyzontu jego myśli. Pozostawia człowieka samotnym w ciemnościach, w których rozlegają się tylko głosy szatanów. "Do kogóż pójdziemy?" Przychodzą chwile, jak w życiu Katarzyny Sieneńskiej, kiedy z rozpaczą pytała: "Gdzieżeś był, Panie, kiedy mnie dręczyły te ohydne zjawy?" "Byłem wtedy w tobie" - odpowiedział jej Chrystus. W takich chwilach Bóg jest najbardziej - jeżeli tak można powiedzieć - w swoich świętych. Każdy święty ma swoją "ranę", swój "kolec szatana". Może najboleśniejsze było w życiu Franciszki to niewygasłe pragnienie zwykłej ludzkiej pociechy. Powtarzając na użytek sióstr nauki swego spowiednika, zdradza to, co ją boli. Pisze: "Ojciec... nauczał mnie... Zdaje ci się, że kiedy nie czujesz, nie masz zmysłowego uczucia, Pan Jezus nie działa w duszy. Tym lepiej i pewnie}, i głębiej działa Pan Jezus, im my mniej to widzimy, wiemy, czujemy i niewidzenie, nieczucie działania Bożego nic nie stanowi, i nic nie przeszkadza, aby to działanie było rzeczywiste, najrzeczywistsze..." Kiedy indziej: "Ojciec spowiednik nauczył mnie, że nie trzeba tą lub ową drogą iść do Pana Jezusa, to jest chcieć pociech, słodyczy i sądzić, że tylko tym sposobem, jeśli się jest blisko Niego i Jego się posiada, bo my nie możemy sobie tych rzeczy dać, i je sobie mieć z siebie, lecz trzeba zawsze iść za tym, co daje Pan Jezus... bo to jest dla nas najlepsze i najbezpieczniejsze..." Powierzyć się Bogu, zaufać Bogu, poddać swoją wolę Jego woli. Wszyscy nauczyciele świętości to mówią. A jednak człowiekowi nie wystarczają słowa innych. Nie wystarczy przeczytanie setek "dróg do Boga". Człowiek musi sam tę drogę odkryć, i sam na nią wkroczyć. Każdy musi dla siebie ponieść trud odkrywania. Wczytując się w notatki matki Franciszki, widzimy tę ciągłą walkę z poczuciem, że jest samotna - a idąc sama - musi iść źle. O. Lechert przekonuje ją, że jest inaczej. On, teoretyk, widzi to, czego zanurzona w nurt walki Franciszka nie potrafi dostrzec, że "trzeba zawsze iść za tym, co daje Pan Jezus... bo co On daje, to nas do Niego zbliża; nie trzeba sądzić, że gdy nam Pan Jezus odejmuje Swoją obecność, myśmy wszystko stracili... Gdy te ciemności usuną się, wtedy pokaże nam Pan Jezus, jakie to były kosztowne dary i łaski Jego, jak wiele drogi uszliśmy przez ten czas, co nam się zdawało, żeśmy się cofali, bo to, co Pan Jezus raz dał, tego nie odbiera..." W życiu świętych, równolegle do rosnącego poczucia samotności, do coraz dłuższego pozostawania pozornie na łasce własnych sił, równolegle do coraz bardziej gorzkiego poczucia, że życie wewnętrzne nie daje żadnych wyczuwalnych pociech - dokonują się jakieś nagłe "otwarcia", jakieś nieoczekiwane błyski łaskawości Bożej. Podobnie w życiu artysty pojawiają się nieoczekiwanie chwile natchnienia: są to chwile, w których ręka i słowo nie nadążają za inspiracją. Wszystko staje się jasne, zrozumiałe, przeczute. Ale nim taki moment nadejdzie, ciągną się nieskończone, zda się, dni twardej, uciążliwej, niewdzięcznej pracy. Człowiek żyje marzeniem o chwili natchnienia, ale sam tego momentu w sobie nie wywoła. Musi pracować - i czekać. Święty także nie byłby sobą, gdyby nie te dni, tygodnie, miesiące, czasami lata, zmagania się w pustce nieodczuwania Boga. Ale siłą, która pozwala mu przetrwać, jest pamięć o minutach porywu, które odkryją mu z oszałamiającą jasnością Boga. "Pan Jezus - pisze Franciszka - przez swoje miłosierdzie raczył tego dnia po Komunii św. dać mi uczucie swej świętej obecności, ale zupełnie inne... nie w wyobraźni, ale jakby więcej duchowe, bez wyrazów, bez uczucia, jakby jakaś światłość, błysk, cichość wewnętrzna. Następnie raczył mnie wewnętrznie pociągnąć do takiego zupełnego, najzupełniejszego zaufania Jemu samemu, i do całkowitego unicestwienia siebie..." A gdzie indziej: "Pan Jezus miłosierny dziś raczył po raz pierwszy w życiu dać mi takie uczucie czci, uwielbienia, miłości dla Swego Najświętszego Serca..." Jeszcze gdzie indziej: "Podczas Mszy św. Pan Jezus dać mi raczył chwilę modlitwy takiej wewnętrznej, że nic nie czując, nie wiedząc czułam, że Pan Jezus jest tutaj obecny... i to jedno mi starczyło i ta obecność Pana tak przejęła duszę moją, że byłabym rada wyniszczyć się, wyjść z przepaścią nędzy mojej, by uwielbiać, wychwalać, adorować Pana i Boga mojego, lecz niestety, niedługo to trwało (i musiałam bardzo się trzymać, bo zdawało mi się, że stracę przytomność) i gdy później chciałam podobne uczucie wzbudzić w duszy, już nie mogłam, bo to tylko Pan Jezus dać może..." W ciągu dni i lat człowiek boleśnie poznaje, że jest niczym. W ciągu sekund człowiek dostrzega ogrom miłosierdzia Bożego, a jednocześnie ogrom swoich win i słabości. "Pan Jezus - pisze matka Franciszka - wezwał mnie do tego, wewnętrznie pociągając ku sobie, potem dał poznać grzechy moje w takim promieniu światła swego, jak ich nigdy jeszcze nie widziałam. To, co wczoraj wydawało mi się niczym, małym, dziś ujrzałam, jakie to wielkie, brzydkie... A zwłaszcza zrozumiałam, co to za niewdzięczność, obrzydliwość, zniewaga Pana Boga zatrzymywać się nad stworzeniami, szukać serca, dawać serce, co to za przewrót porządku, krzywda wyrządzona temu Panu Bogu, tej Miłości Jego dla nas, jaki fałsz i kłamstwo, iż co bądź i kto bądź na ziemi może ucieszyć, zadowolić serce nasze. A ileż takich uczuć i popędów jest we mnie! Następnie wskazał mi Pan, co to ta ohyda, co za potwór, ta pycha, co szuka odbierania pochwał, uwielbienia, jaka chwała należy się i nie może należeć się nikomu tylko Panu Bogu... I okazał mi Pan mój moją niemiłość do sióstr, moją niecierpliwość, osobistość, drażliwość... Zdawało mi się, że tak Pan Jezus siedzi jak ojciec w konfesjonale, a ja klęczę u kolan Jego, a Pan Jezus rzekł do mnie: moje dziecko, patrz, jakim Ja dobry dla ciebie, czemu ty nie jesteś dobra dla mnie?" Chwila Łaski nie rani i nie zabija. Poczucie własnej słabości staje się wtedy radością. Łaska uzdrawia, daje spokój. "Dziś rano Miłościwy Pan mój raczył mnie pociągnąć do takiej modlitwy, co to ani o niczym myśleć, ani nic rozważać, ani żadnych aktów czynić nie może, ani nawet uczuć samej wzbudzać, ale... tak cichutko... w wyniszczeniu siebie spoczywać przy Nim..." Kiedyś spowiednik wytłumaczył Franciszce, że "to kłopotanie się czy działam z Panem Jezusem, czy On tak lub inaczej chce, to jeszcze dualizm, to jeszcze są dwie osoby: Pan Jezus i ja, gdy w prawdziwej jedności takie jest zjednoczenie z Panem Jezusem... Pan Jezus ogarnia duszę, a ona swoich rzeczy, chceń, myśli, działań, uczuć nie ma, tylko jest narzędziem Pana Jezusa... współdziała z Nim, a wtedy prawdziwe połączenie, prawdziwa jedność..." Może to odkrycie, że ta jedność potrzebna jest człowiekowi . do skutecznego działania, jest najgłębszą tajemnicą świętych? Świat chce działać i ceni tylko działanie. I sądzi, że ten, kto się modli, kto szuka Boga, doszukuje się Jego woli - nic nie czyni. Świat nie lubi kontemplacji, woli budować fabryki, drogi, mosty, maszyny, które go wynoszą w kosmos. Przeciwstawia działanie - modlitwie. Twierdzi: wy, którzy się modlicie, jesteście wrogami postępu, tego postępu, który przecież czyni życie lepszym... Czy pamiętamy Marię i Martę - siostry Łazarza, które tak bardzo kochał Jezus? "...pewna niewiasta, imieniem Marta, przyjęła Go do swego domu. Miała ona siostrę, imieniem Maria, która siadła u nóg Pana i przysłuchiwała się Jego mowie. Natomiast Marta uwijała się koło rozmaitych posług. Przystąpiła więc do Niego i rzekła: "Panie, czy Ci to obojętne, że moja siostra zostawiła mnie samą przy obsługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła». A Pan jej odpowiedział: "Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona»" (Łk. 10, 38-42). Oto dwie postawy - mówi się nieraz. Marta - to wyraz pracowitości, aktywności, działania. Maria - kontemplacji. Maria została wybrana, Marta zganiona... To nieprawda. Komentarz jest nieprawdziwy. Gdy Jezus przyszedł do Betanii po śmierci Łazarza, to właśnie Marta była tą, która po Piotrze pierwsza powiedziała: "Tak, Panie! Ja mocno wierzę, żeś Ty jest Mesjasz, Syn Boży, który miał przyjść na świat" (J 11, 27). Jezus nie potępił Marty, ostrzegł ją jedynie, jakie mogą być skutki zbyt wielkiego zatroskania. Bóg nie zabrania - przeciwnie, pragnie - aby człowiek działał, by kontynuował dzieło przetwarzania rzeczy przez Boga stworzonych. Człowiek ma działać, aby świat stawał się lepszy, to znaczy sprawiedliwszy, rządzony miłością, a nie chciwością i egoizmem. Praca ludzka ma być służeniem. Matka Franciszka utrudziła się wiele, aby jej zgromadzenie trafiło wszędzie tam, gdzie jest potrzebne. Każdy ze świętych miał swoją misję działania. Sam Jezus przemierzał twarde kamienne ścieżki Judei i Galilei, by roznieść ogień Ewangelii. Franciszce od dzieciństwa wydawało się, że będzie Marią. Jej skłonna do miłości natura ciągnęła ją do kolan Zbawiciela. Ale gdy stanęła wobec powierzonego sobie dzieła, pojęła słowa św. Teresy o duszy, która "chce być Marią, choć jeszcze nie pracowała z Martą". Ona chora i słaba nie zawahała się przed podjęciem wysiłku budowania, organizowania, tworzenia. Zbudowała, co miała zbudować. Miała skłonność do troszczenia się, a jednak walczyła z troską, która nieraz ogarniała jej serce. Na parę dni przed śmiercią pisała do matki Laurety: "Co za bieda, ten wielki brak u nas sióstr mogących być użytych na przełożone... Tu w Europie ta sama bieda..." Ale prawie jednocześnie pisała do o. Lecherta: "Jestem bardzo spokojna, głęboki pokój ogarnął mą duszę, wszystko znikło przede mną; jedyne, co mam przed oczyma, to nasz Pan Jezus..." Była przez lata Martą, więc przyszła chwila, gdy mogła stać się wreszcie Marią. Marta i Maria to nie dwie przeciwstawne postawy. To dwie postawy dopełniające się. Świętość to wysiłek Marty - i pozostawienie trosk Jezusowi, jak to uczyniła Maria. Jeśli działając, jak Marta, potrafimy oddać wszystko woli Jezusa, jak Maria - wtedy odnajdziemy tę "najlepszą cząstkę". Kto pójdzie śladem Franciszki po rozsłonecznionych brukach Rzymu, kto spojrzy na miasto z wysokości schodów Santa Maria in Aracoeli, kto uklęknie w ruinach Colosseum i dotrze do furty domu na via Machiavelli, ten może, myśląc o Polce, która tutaj żyła, zrozumie sens tej "najlepszej cząstki", jaką ona otrzymała -i zapragnie, aby jakiś płatek tego zrozumienia, spadł także na jego drogę. * Najlepsza cząstka napisana została w pierwszej wersji w Rzymie w 1947 r. i wydana w 1949 r. w Stanach Zjednoczonych, Obecna wersja powstała w 1981 r. OD WYDAWCY Święci nie umierają. Pozostaje po nich trwały ślad miłości w Kościele. Założyciele żyją w dziełach swego życia. Matka Maria od Pana Jezusa Dobrego Pasterza, Franciszka Siedliska, założycielka Zgromadzenia Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu, jest nadal obecna - żyje i działa w swych duchownych córkach. Nazaretanki, tak jak i ich założycielka, w Najświętszej Rodzinie znajdują wzór niepodzielnego oddania się Bogu i za cel życia przyjmują współdziałanie z Chrystusem i Jego Kościołem w szerzeniu wśród siebie i innych, a zwłaszcza w rodzinach, Królestwa Bożej Miłości, które najpierw w Świętej Rodzinie z Nazaretu dało początek nowemu życiu. Proces informacyjny w sprawie życia i działalności założycielki rozpoczęto w roku 1921, a w dwadzieścia lat później, po stwierdzeniu opinii świętości, rozpoczęto postępowanie beatyfikacyjne, które zostało zakończone "Dekretem o heroiczności cnót Sługi Bożej Marii od Pana Jezusa Dobrego Pasterza, Franciszki Siedliskiej", wydanym przez Kongregację dla Spraw Kanonizacji 29 kwietnia 1980 roku. Nazaretanki starają się, by jak najwięcej osób poznało ich założycielkę i modliło się o jej wstawiennictwo. Same też modlą się o nadejście dnia beatyfikacji, kiedy to Kościół uzna jej życie i działalność za prawdziwe i błogosławione świadectwo dane Chrystusowi. Siostry pracują na trzech kontynentach: w Europie, Ameryce i Australii; w 141 domach przebywa około 1900 sióstr. Formy ich działania są różnorodne: praca w żłobkach, przedszkolach, szkołach podstawowych, średnich i wyższych, w szpitalach, domach dziecka i domach opieki dla dorosłych. Prowadzą także katechizację i inne prace przy parafiach. Jednak szczególnym ich zadaniem w Kościele jest służba rodzinie. Głosząc Dobrą Nowinę, wychowując do życia w prawdzie, służąc chorym i cierpiącym, z pełną świadomością pracują nad duchowym odrodzeniem rodzin. Swoje oddanie rodzinom siostry poświadczyły krwią, gdy w latach okupacji niemieckiej w roku 1943 w Nowogródku jedenaście z nich złożyło Bogu ofiarę z życia w zamian za uwolnienie aresztowanych przez Niemców niemal wszystkich ojców rodzin. W Polsce siostry nazaretanki zajmują się pracą katechetyczną i parafialną, pracują w domach dziecka i opieki dla' dorosłych. W Warszawie prowadzą Liceum Ogólnokształcące dla dziewcząt. Zgromadzenie ma w Polsce dwie prowincje: północną z domem prowincjalnym w Warszawie przy ul. Czerniakowskiej 137 i południową z domem prowincjonalnym w Krakowie przy ul. Warszawskiej 13.