15842

Szczegóły
Tytuł 15842
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15842 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15842 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15842 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marian Reniak Niebezpieczne ścieżki Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Skan i korekta Andrzej Grzelak Okładkę i stronę tytułową projektowała MARIA ŁUSZCZYŃSKA Redaktor WANDA ZBYSZEWSKA Redaktor techniczny JADWIGA JEGOROW Korektor MIROSŁAW OBŁUDKA Zdjęcia Archiwum MSW i ANDRZEJ ATEMBORSKI (3) Książka zatwierdzona przez Ministerstwo Oświaty i Szkolnictwa Wyższego pismem z dnia 8.VIII. 1967, nr PR4-432 MON-58/67 do bibliotek liceów ogólnokształcących, liceów pedagogicznych, zasadniczych szkół zawodowych i techników *** Towarzyszom, którzy oddali życie na niebezpiecznych ścieżkach, oraz tym, którzy je przeszli, ze słowami zachęty, by ich wspomnienia stały się także świadectwem prawdy tamtych dni MARIAN RENIAK. WSTĘP. Książkę Mariana Reniaka Niebezpieczne ścieżki przeczytałem z szaloną satysfakcją. Bo w moich ustach określenie "przeczytałem z zaciekawieniem", ba, "w napięciu" - to nazbyt mało, nawet w sensie zewnętrznego odbioru. Przeczytałem z szaloną satysfakcją... Niekoniecznie ze względu na przedstawione w książce obrazy, zawodowy literat mógłby je przemyślniej i z "mrozem w żyłach" skonstruować, w tym jednak sęk, że tego, czego się nie przeżyło, nie da się skonstruować przekonywająco nawet na najlepszym warsztacie. A satysfakcja, proszę Czytelników, to już sprawa prawie zawsze osobista. "Sztuka, - pisał wielki Gorki - to taki proces tworzenia obrazów, kiedy sam artysta tworzy z zainteresowaniem, z niezwykłym, niekiedy z większym tworzy, niż czytelnik czyta. Zdarza się, że pisarz pisze z zapałem, a czytelnik czyta bez zapału. To znaczy, że pisarz nie ma jeszcze doświadczenia w przekazywaniu myśli, ale mimo to znajduje się na właściwej drodze". Nie wiem, czy autor tej książki będzie się dalej parał piórem dla dobra literatury, w tym wypadku moralno-politycznej, dla niego z całości uwag Maksyma Gorkiego przytaczam tylko jeden człon: o czytaniu książki "z zainteresowaniem, z niezwykłym..." Obserwując wrażenia czytelników książki drukowanej w prasie w odcinkach, jestem przekonany, że każdy nowy obraz był i będzie wchłaniany przez nich z zainteresowaniem, niezwykłym... Twierdzeniem o satysfakcji ogarniam również autora, który odczuwał ją na pewno, gdy tworzył obrazy wspomnień. Tysiące jemu podobnych duchem i doznaniami przeżywa niewątpliwie to samo. I ja z różnych powodów należę do nich. Usatysfakcjonowanych. I chciałbym właśnie powiedzieć słów parę w sprawie społeczno-ideowej racji owego usatysfakcjonowania. Nie wnikam w to, czy autor jest bohaterem swojej książki, czy też pisząc w pierwszej osobie łatwiej mu było przybliżyć sceny tragiczno-rewolucyjne okresu tuż powojennego. Drzwi za tamtą przeszłością zamknęły się, ale siłując się z czasem, można w owych drzwiach uchylić szczeliny. Widzimy wówczas przez nią ruch nieznanych już dziś postaci (jako zjawiska), dochodzą ich głosy i... coś mnie ściska za gardło, jak na pierwszy widok triumfującego czerwonego sztandaru docieram do szczeliny i przeżywam od nowa wszystko, jak było. Tym razem przeżywam z książką Niebezpieczne ścieżki. Jestem notorycznym zwolennikiem książek o współczesności - w imię sprawdzania siebie dziś w konfrontacji z przeszłością. Niebezpieczne ścieżki służą temu. Służą wzorowi bohatera i właśnie społeczno-ideowej satysfakcji, wokół której już krążę od kilku minut - albowiem nie zatarł się typ bohatera wyrosły wtedy, kiedy dźwigaliśmy Polskę Ludową z ruin i krwi, przeciwstawiając się nowym ruinom powodowanym przez reakcję i znów oblewając się krwią najlepszych dzieci narodu i partii. A krew naszą - wiadomo jacy - znów toczyli kaci... Nie było dane władzy ludowej rozpocząć budowy nowego świata w Polsce od czystej karty. Kibice jeszcze często dziś podskakują i mówią, że można było... Wprawdzie kibice "najlepiej" się orientują w różnych grach, ale tym razem i w takich wypadkach jak zwrot historii nie chcą odróżniać czarnego od białego lub też dla "świętej zgody" radzą ustąpić wrogowi. Och, gdyby w ustępowaniu chodziło nie o Polskę i nie o lud... Radość miała umrzeć pod obuchem uderzenia reakcyjnego podziemia, czekającego na interwencję "Zachodu" w ramach tzw. trzeciej wojny - zanim zdążyła wyjrzeć na świat. Słońcu sprawiedliwości społecznej trzeba było nie tylko zagwarantować prawo życia, ale szybko rozpędzić chmury, często ołowiane chmury, przeszkadzające mocno, coraz mocniej docierać promieniom na spragnioną ojczystego ciepła ziemię. Patetyczna i poetyczna mowa? Wsłuchajcie się w wiersze klasyków i wsłuchajcie się po ludzku w modły "chleba naszego powszedniego", wsłuchajmy się w skargi ojców i matek mordowanych przez "rycerzy" reakcyjnego podziemia - za co? za co? - i w płacz sierot, przerażonych spadaniem na dno powracającej niewoli, a wtedy nic co piękne o ówczesnej nadziei nie będzie śmieszne czy zmyślone. Rewolucja porusza lud w swoim imieniu i prowadzi z sobą, ale często także porusza różne siły przeciwko sobie. To drugie jest ważne, żeby rewolucja nazywała się rewolucją. Ale na szczęście kontrrewolucyjne i zbrodnicze grupy zostały z upływem miesięcy zepchnięte w lasy, dosłowne lasy i prawie niedostępne jaskinie. Izolowanie ich idealne byłoby śmieszne czy zmyślone. W tym momencie wspomnień i historii uchyla się szczelina przy drzwiach do tamtej przeszłości - i widzę w pewnej oddali granie, koleby i coraz rzadsze lasy, a blisko tych kryjówek ogorzałe, niemal stępiałe twarze i... nienawistne spojrzenia w doliny mrówczej pracy. Przymykam oczy i słyszę szczęk mauzerów i bergmanów oraz łoskot nabojów wprowadzanych do komór. "Jezus Maria, zabiją"... Nie mieliśmy takiej technicznej rentgenowskiej penetracji, żeby wiedzieć, skąd przyjdą i gdzie oraz kogo zamordują. Potem pędziły pościgi, w takt galopu szarpał się piekący żal: zabili... za-bi-li. Jednak na nic często okazała się pogoń na twardych podwodach, żołnierze SB, KBW, MO opierali się plecami o siebie, wypatrywali w skwar i mróz, w nocy i o przedświcie, rzucali się na karkołomne górskie osypiska i przepastne ostępy ze zdradliwymi źródełkami wody w lasach nizinnych, i często taki był skutek jak z łapania wiatru w polu. "Byłem z Wami - pisałem w zakończeniu książki Rano przeszedł huragan - kiedy w wytartych mundurach, w których wyglądaliście jak wyrostki, sunęliście drogami i przesmykami, lasami, brzegami Dunajca i potoków w pościgu za bandą, za oddziałami, podgrupami, pododdziałami i kompaniami »Ognia«. Byłem z Tobą, Żołnierzu, gdy stałeś na wysuniętym posterunku, a noc pozornie gładka, puszysta, w rzeczywistości podobna była do zaczajonego zwierza." Tak było. I mimo samozaparcia żołnierskiego ileż razy nie udawało się dopaść owego zwierza. Dalej lała się krew, lały się łzy... Obraz w owej szczelinie zmienia się. Widzimy teraz grupki młodych ludzi świetnie znających historię daremnych pogoni, zatrudnionych w instytucjach władzy ludowej, zrzeszonych w młodzieżowych związkach (ZWM). Wysuwają się na plan pierwszy "Henrykowie" z Niebezpiecznych ścieżek, spojeni jak ogniwa jednego rodzinnego, ideowego łańcucha z moimi nieksiążkowymi zet wu emowcami Leonem i Gabrysiem, którzy za zgodą partii dotrą do legowisk reakcyjnych band w słusznym przeświadczeniu, że ten nadmuchany krwawy bęben może szybciej pęknąć rozłożony i dźgnięty od środka. Idą z poleceniem, ale bez przymusu, przeciwnie - przeświadczeni, że nic lepszego, nic bardziej patriotycznego nie mogą uczynić dla Sprawy, jak poświęcić się i nadstawić głowę wszystkim ewentualnościom. Że zginą? Wierzą, że po ich śladach pójdą następni patrioci rewolucji. Książka jest pochwałą postawy "Henryków", heroicznej postawy. I komunistycznej. "Henryk" z tej książki był żołnierzem Służby Bezpieczeństwa, posłanym w rejon Rabka - Czorsztyn - Szczawnica celem rozbicia od wewnątrz poogniowej bandy "Wiarusów", kąsającej odradzające się ciało Ojczyzny. Wiadomo, czym groził każdy nieostrożny krok i jaki odwrotny finał mógł spowodować ewentualny kontrwywiad bandy. Śmierć od kuli czy od noża w serce byłaby marzeniem i wybawieniem takich jak "Henryk" romantycznych i rewolucyjnych straceńców. Jądro tajemnicy tkwi w owej postawie. Patriotycznej i rewolucyjnej. Nie spali, skręcali się po nocach w bólu mąk zadawanych ludowi przez bandytów i przez faszystów, jeden i drugi powtarzał: muszę coś zrobić, muszę... żeby ulżyć cierpieniom i skończyć z hańbą. Szli potem na wroga i do wroga po ludzku, czyli w poczuciu konieczności spełnienia obowiązku, i jednocześnie w strachu. Tak, w strachu, bo to wszak normalni ludzie z wyobraźnią śmierci. Wszakże wizja oczyszczonej drogi do sprawy socjalizmu okazywała się silniejsza. Swoje przywiązanie do Sprawy dokumentowali i sprawdzali w śmiertelnych niebezpieczeństwach. "Henrykowie" służyli w Bezpieczeństwie, ale także w MO, KBW, działali w Związku Walki Młodych. A przedtem niektórzy walczyli w szeregach GL i AL. Nie znali granic swojego poświęcenia. Wzór patriotycznych, bez interesownych bohaterów. O takich myślimy, gdy w każdą rocznicę powstania PPR zapalamy światła sławy i chwały przed naszą rewolucyjną przeszłością. Nasza i moja satysfakcja, że wzory, przez czytanie o nich, są masowo wchłaniane przez ludzi, przez młodzież. Powtórzę: "Jestem notorycznym zwolennikiem książek o współczesności - w imię sprawdzania siebie dziś w konfrontacji z przeszłością. Niebezpieczne ścieżki służą temu." Zielone światło dla takich książek! WŁADYSŁAW MACHEJEK. *** Rozdział 1. Starałem się usnąć, na próżno. Zrezygnowałem z męczącej walki o sen. Godziny mijały niemiłosiernie wolno. Przy ogieńku papierosa dostrzegłem wskazówki zegarka. Dochodziła druga. A więc jeszcze dziewięć godzin. Wiedziałem z doświadczenia, że ostatnie godziny przed poważniejszą akcją przeżywa się najintensywniej. Coraz bardziej wzrasta napięcie nerwowe, aż wreszcie ulga... nadchodzi chwila działania. Pokój tonął w półmroku. Bez trudu rozróżniałem kontury szafy, stołu i kilku krzeseł. Przez otwarte okno zaglądał księżyc. Sięgnąłem znowu po papierosa. Paczka była pusta. Wyjąłem z teczki ostatni zapas górników. Do rana wystarczy. Mieszkanie wynająłem na razie na dwa tygodnie. Było urządzone dość prymitywnie. Nie zależało mi jednak na luksusie. Najważniejsze, że zapewniłem sobie punkt zaczepienia i mogłem uchodzić za letnika. Taka "legenda" była nieodzowna w moim położeniu, zarówno wobec swoich, jak i przeciwnika. Poprzedniego popołudnia wysiadłem pod Nowym Targiem z czarnej "cytryny" Starego. Od tej chwili musiałem działać samodzielnie. Jakikolwiek kontakt z moim kierownictwem był co najmniej niewskazany. Występowałem w "wilczej skórze" człowieka działającego na nielegalnej stopie. Taka rola wymagała bezustannej samokontroli. Jeden fałszywy krok mógł spowodować niepowodzenie z trudem opracowanej akcji. Ba, żeby tylko niepowodzenie... Z Nowego Targu przyjechałem do Rabki wczesnym popołudniem. Zachowałem wszelkie pozory człowieka, który wyjechał na odpoczynek. Sam wybrałem tę niepozorną willę. Po krótkim targu z gadatliwą i bardzo wścibską gospodynią stałem się pełnoprawnym lokatorem. Na jak długo? Wszystko zależało od jutrzejszego spotkania. Miało ono być początkiem niebezpiecznej gry. W tej chwili trudno było wszystko przewidzieć. Zbyt wiele pozostawało niewiadomych. Uporczywie powracałem myślami do otrzymanego zadania. Wydarzenia ostatnich dni przewijały się w mojej świadomości jak na taśmie filmowej. Wątek akcji urywał się na wynajęciu przez "letnika" pokoju, a myśl o dalszym ciągu powracała jak natrętna mucha. Przecież byłem jednym z głównych uczestników śmiało pomyślanego przedsięwzięcia Służby Bezpieczeństwa. Major nazywał je wielką partią podjętej przez grupę operacyjną gry. Zapamiętałem to określenie. Byłem głęboko przekonany, że ma rację. O jedenastej miałem spotkać się z łączniczką. Potem czekała mnie decydująca rozmowa z watażką. Powtarzam w myśli hasło. Nie wolno nic uronić. Muszę zapamiętać wszystkie szczegóły. Wkuwałem je przez kilkanaście dni. Przecież mam wystąpić "w skórze" innego człowieka. Powtarzam szczegółowo opracowaną legendę. Imię, nazwisko, pochodzenie, działalność w czasie okupacji, pobyt za granicą... Rolę tę muszę zagrać bezbłędnie. Muszę grać ją wszędzie, gdzie będę odtąd się znajdował. Na tym terenie "oni" mają dobry wywiad. Nie wiadomo, z kim rozmawiam, kto jest wtyczką wroga. A może nawet moja obecna gospodyni? Kto to może wiedzieć? Staram się w myśli przeprowadzić jutrzejszą rozmowę z hersztem bandy. Na próżno. Sam nie zapełnię dalszego ciągu taśmy filmowej. Wiele godzin rozmawiał ze mną o tym zastępca szefa wojewódzkiego urzędu. Zakładaliśmy kilka wersji. Można by ich wymyślać jeszcze więcej, byłaby to jednak jałowa praca, trudno przecież z góry znaleźć jakąś receptę na to, jak mam postępować. Niemal machinalnie wyciągam z paczki papierosa. Znowu wracam do historii ostatnich dni. Powtarzam rolę jak aktor przed premierą. Aktor jednak może liczyć na suflera. Oficer Służby Bezpieczeństwa, który w pewnych okolicznościach idzie na spotkanie z wrogiem, jest jak saper w akcji - myli się tylko raz. Dwa lata temu znalazłem się w podobnej sytuacji. Otrzymałem wtedy pierwsze poważne zadanie. Nasza jednostka starała się unieszkodliwić groźną bandę, która zaszyła się w Puszczy Niepołomickiej. Banda przerzucała się z miejsca na miejsce. Robiła wypady w okoliczne powiaty. Bandyci występowali pod płaszczykiem nielegalnej organizacji. Dokonali szeregu morderstw i napadów. Stroili się w piórka bojowników o mikołajczykowską Polskę. Terroryzowali pod tym pozorem ludność. W rzeczywistości rabowali dla własnych korzyści. Banda utrudniała stabilizację życia na tym terenie. Ujęliśmy jednego bandziora. Wyciągnęli go nasi chłopcy jak ulęgałkę. Spał pijany u swojej kochanki. Przyjechał na kilka dni do Krakowa. Od razu wpadł w nasze ręce. Znaliśmy go już pod pseudonimem "Mściwy". Był członkiem tej bandy i zaufanym człowiekiem dowódcy. Już po trzech dniach pobytu w areszcie "rozkleił się". Opanował go paniczny strach. Za cenę uzyskania wolności chciał naprowadzić na ślad bandy. Znał ich meliny. Postanowiono zaryzykować. Zwolniono "Mściwego". Cena krwi ofiar bandy była niewspółmierna z podjętą decyzją zwolnienia jednego opryszka. Zakładano, że wiadomość o jego zatrzymaniu nie dotarła jeszcze do Niepołomic. Miał być w Krakowie kilka dni. Wpadł pierwszej nocy po przyjeździe. Jego nieobecność nie powinna więc była wzbudzić podejrzeń dowódcy. W przeciwnym razie byłby już "spalony", a więc dla nas bezużyteczny. "Mściwy" nie zasługiwał jednak na tyle zaufania, by go puścić samego do bandy. Wprawdzie podał już nazwiska kilku ludzi, ale aresztowanie ich równałoby się dekonspiracji roli "Mściwego" wobec bandy. Wtedy zginąłby z rąk swoich. Na adres jednej z melin dowódcy "Mściwy" wysłał łącznika. Dał mu nasze polecenie - list, w którym powiadamia, że nawiązał kontakt z "grupą" pewnych ludzi. Proponują wspólny "skok" na transport pieniędzy, który będzie przewożony samochodem do Bochni. "Grupa" ma dobre rozeznanie. Propozycja była nęcąca. Przynęta chwyciła. Herszt przysłał odpowiedź. Chciał omówić sprawę. Postawił jednak warunek, aby z "tamtej grupy" przyjechał z "Mściwym" tylko jeden człowiek. Wyznaczył spotkanie w nocy w określonym miejscu. Przypadła mi w udziale rola człowieka z "tamtej grupy". Nigdy tego nie zapomnę. Po raz pierwszy zetknąłem się z wrogiem tak bezpośrednio. Było to mocne przeżycie. Nawet niezależnie od finału akcji. Wiedziałem, że herszt bandy to przestępca bez żadnych skrupułów, zdecydowany na wszystko. 430 morderstw, 295 napadów terrorystyczno-rabunkowych, 120 indywidualnych kontrybucji pieniężnych na łączną sumę kilku milionów złotych - oto bilans działalności band, którymi kierował "Ogień". Osaczony przez grupę operacyjną krakowskiego pułku KBW "Ogień" schronił się na strychu jednego z budynków w Ostrowsku, Przez wąskie przejście mógł się do niego przedostać tylko jeden człowiek. Zadania tego podjął się b. partyzant AL, sierż. Marian Baradziej. "Ogień", znalazłszy się w beznadziejnej sytuacji, strzelił do siebie. Pomimo natychmiastowej pomocy lekarskiej i operacji zmarł tego wieczora w szpitalu w Nowym Targu. 23 września 1948 roku banda "Wiarusy" dokonała napadu na samochód Związku Samopomocy Chłopskiej na szosie w Łącku. Bandyci zamordowali czterech funkcjonariuszy MO: Antoniego Drożdża, Leona Janusza, Józefa Kmiecika i Czesława Wilika. W Niepołomicach znaleźliśmy się po południu. "Mściwy" i ja - oficer Służby Bezpieczeństwa. "Mściwy" denerwował się. Czy był wobec nas szczery? I ja ledwo trzymałem nerwy na wodzy. Czy dobrze odegram rolę bandyty? Czy uda mi się skłonić ich do wspólnego - z "naszą grupą" - napadu na samochód przewożący pieniądze? Przecież to był pretekst do zorganizowania pułapki. Czy zdołam dobrze wywiązać się z zadania? Doszliśmy do miejsca spotkania. Księżycowa jesienna noc. Polna droga. Z prawej strony widać jakieś ściernisko. Dalej pogrążony we śnie przysiółek. Od czasu do czasu słychać tylko ujadanie psów. Na lewo gąszcz wikliny. Potem ledwo widoczne kontury lasu. Głęboka Puszcza Niepołomicka. Przy drodze dzika grusza. - To tutaj - szepnął mój przewodnik. Byłem pewny, że jest bez broni. Miałem na sobie letni płaszcz. Taki dywersyjny, jaki nosiło się podczas akcji w czasie okupacji. Kieszenie z podwójnym przecięciem. Wkładając rękę niby do kieszeni, a w rzeczywistości pod płaszcz, można niewidocznie chwycić za pistolet, wystrzelać cały magazynek. Można też strzelać z kieszeni. Jednakże wtedy po pierwszym strzale pistolet często się zacina. Nie zarepetuje. Kieszeń stawia opór. Ująłem chłodną rękojeść efenki. Odbezpieczyłem pistolet. Pocisk był w lufie. Musiałem być przygotowany na wszelką ewentualność. - "Mściwy", jesteś pewny, że to tu? - zapytałem. - Tak, powinien lada chwila nadejść. Usiedliśmy w wiklinie. Oczekiwanie było męczące. Czy przyjdzie? myślałem. A może wie już o aresztowaniu wspólnika. Wtedy banda zrobiłaby z nas sito. - Idzie - szepnął "Mściwy", który pierwszy usłyszał kroki bandziora. - Wyjdziemy, jak rozpoznam, czy to on. Rzeczywiście, dopiero teraz usłyszałem kroki coraz bliżej, coraz wyraźniej. Ktoś doszedł do dzikiej gruszy. Wysoki, barczysty, w podgumowanej pelerynie. Zatrzymał się. Pierwszy wyszedł "Mściwy". Ja tuż za nim. Watażka przywitał się z kolegą. Potem ze mną. - Myślałem, że przyjedziesz z bezpieką - powiedział - a was tylko dwóch. - Przecież tak chciałeś - odparł "Mściwy". A więc bandyta coś podejrzewa, myślałem, a może wie, że "Mściwy" był aresztowany? Nie było już jednak drogi odwrotu. - Mamy pół godziny drogi do meliny - uciął herszt. - Tam pogadamy. - Powiedział to dziwnie twardo. Ruszyliśmy gęsiego wąską ścieżką między wikliną. Prowadził dowódca bandy, za nim ja, potem "Mściwy". Miałem złe przeczucie. "Przyjedziesz z bezpieką" - słowa bandziora nurtowały mnie. Wie, czy tylko chciał wybadać? Trzymałem rękę w kieszeni płaszcza. Mocno ściskałem w dłoni kolbę piętnastostrzałowej efenki. Dotychczas była niezawodna. Nagle ścieżka się urwała. Wiklina rosła tu rzadko. Zobaczyłem potok. Bandyta przeskoczył go. Ujrzałem w jego ręku pistolet. Lufę skierował do mnie. Za mną był "Mściwy". To tylko refleks, ułamki sekundy, strzeliłem pierwszy. W ciszę nocną wdarł się huk trzech szybkich strzałów. Raz, dwa, trzy... Bandyta zwalił się na brzeg potoku. "Mściwy" odskoczył w tył. Natychmiast odwróciłem się do niego,- Ręce do góry! - Podniósł. Rzeczywiście nie miał przy sobie broni. Powalony bandyta jeszcze rzęził. Potem kilka drgawek i zastygł w bezruchu. Dwa strzały były celne. Dostał poniżej serca i w brzuch. Kilka centymetrów od miejsca, gdzie trafiły pociski, zobaczyłem zatknięte za pas dwa obronne, angielskie granaty. Gdybym trafił w granat, zginęlibyśmy wszyscy. - On musiał wiedzieć, że wpadłem - wyrwało się "Mściwemu". - Na pewno wiedział. Znałem go tyle lat. Dzisiaj był inny niż zwykle. Oni mogą być blisko... - Poczułem w jego głosie strach. "Mściwy" bał się. Wiedział, że gdyby wpadł teraz w ręce swoich wczorajszych wspólników, nie mieliby litości. Ich wyrok byłby okrutny. Zdawałem sobie sprawę, że mnie czekałby jeszcze gorszy los. Odpiąłem od pasa zabitego watażki oba granaty. Całe szczęście, że obronne, pomyślałem. W razie czego będą skuteczne. Zabrałem również pistolet bandyty. Nasi nie mogli podejść za blisko. Na pewno jednak usłyszeli strzały. Wspólnicy zabitego watażki mogli znajdować się jeszcze bliżej. Nie mieliśmy ani minuty do stracenia. "Mściwy" znał doskonale teren. Prowadził, przemykał wśród zarośli jak ścigany zwierz prowadzony instynktem. Biegłem za nim. Gdyby nas teraz dopadła banda, byłem zdecydowany dać mu broń. Strzelałby do nich. Teraz już nie miał wyboru. Później wielokrotnie nurtowała mnie wątpliwość, czy strzelając tej nocy, uprzedziłem tylko taki sam zamiar bandyty. Tak czy owak dostałby karę śmierci, myślałem. Gdy po raz któryś z rzędu podzieliłem się tą wątpliwością z moim szefem, odpowiedział krótko: - Dla nas wojna się jeszcze nie skończyła. Gdybyś wtedy nad potokiem zastanawiał się nad tym, widząc lufę pistoletu skierowaną do siebie, nie mógłbyś mnie teraz o to zapytać. Zginąłbyś. Wiem z całą pewnością. Dowódca bandy wyszedł do was sam, bo nie chciał wcześniej wzbudzać podejrzeń, pozostali czekali na melinie. Od śmierci dzieliło was tylko kilkaset metrów. Właśnie w Bochni wpadło kilku członków tej bandy. Mam ich zeznania. Wiadomość o aresztowaniu "Mściwego" dotarła do bandy. Ukryci w pobliżu bandyci stchórzyli, spłoszył ich odgłos strzelaniny. Obawiali się zasadzki. Kto zdąży strzelić pierwszy, żyje dłużej. Takie jest prawo walki. - Panie Skowroński, już siódma. Ale ma pan twardy sen. Przetarłem oczy. Stała nade mną gospodyni. Nawet nie słyszałem, jak weszła do pokoju. Prosiłem ją wczorajszego wieczora, aby obudziła mnie rano. O jedenastej musiałem być w Nowym Targu. Nadeszła chwila działania. Powiedziałem, że wybieram się do znajomych w Zakopanem. Było to całkiem naturalne. Zależało mi, by swoim zachowaniem nie wzbudzać żadnych podejrzeń obecnych gospodarzy, zachować wszelkie pozory i utwierdzić ich w przekonaniu, że jestem zwyczajnym wczasowiczem. Przed sezonem pensjonaty świeciły pustką, niektóre były jeszcze nieczynne. Byłem więc jednym z nielicznych amatorów wiosennego wypoczynku. Jako nietutejszy mogłem łatwiej wpaść komuś w oko. Zainteresowanie jakiegoś milicjanta moją osobą byłoby w tej sytuacji dość kłopotliwe. Ba, to może paradoksalne, ale mogłoby nawet przeszkodzić w wykonaniu zadania. Gospodyni odprowadziła mnie wzrokiem do rogu ulicy. Denerwowała mnie jej ciekawość. Minąłem park zdrojowy i za chwilę znalazłem się w centrum uzdrowiska. Bezskutecznie rozglądałem się za jakimś środkiem lokomocji. W martwym sezonie zarobek był kiepski. Miejscowi dorożkarze woleli poświęcić czas na roboty w polu niż czekać godzinami na przypadkowego pasażera. Pociąg do Nowego Targu odchodził z oddalonego o kilka kilometrów dworca kolejowego w Chabówce. Z konieczności zdecydowałem się na spacer. Dzień był wyjątkowo pogodny. Uzdrowisko tonęło w soczystej zieleni. Górskie powietrze działało orzeźwiająco. Po drodze zupełnie przypadkowo trafiłem na postój autobusów. Że też przedtem o tym nie pomyślałem! Właśnie odjeżdżał autobus do Nowego Targu. Wskoczyłem w ostatniej chwili. Była to stara ciężarówka, dostosowana do przewozu pasażerów, grat eksploatowany przez miejscową spółdzielnię transportowców. Aż dziwne, że ten rozklekotany wehikuł był zdolny do poruszania się po górskich, wyboistych drogach. Po półgodzinie znalazłem się w Nowym Targu na starym rynku, nazwanym placem Pokoju. Pociągiem dojechałbym znacznie później, zyskałem więc sporo czasu. Mogłem jeszcze raz obejrzeć miejsce, w którym miałem spotkać się z łączniczką- Drogę pamiętałem doskonale, byłem tam wczoraj, zaraz po przyjeździe z Krakowa. Major kilkakrotnie przypominał, abym nie pomylił Czarnego Dunajca z Białym. Na moście był wyznaczony "kontakt". Nowy Targ leży w miejscu, gdzie łączy się Biały i Czarny Dunajec, stąd bierze początek Dunajec. W mieście panował wyjątkowy ruch, był dzieńtargowy. W każdy czwartek Nowy Targ, zazwyczaj spokojny i cichy, ożywiał się i zaludniał. Przybywała tu tłumnie ludność z całego Podhala oraz górale ze Spiszu i Orawy. Dla przybysza był to wyjątkowo barwny obraz góralskiego folkloru, dosłownie przegląd ludowych strojów Podhala. Cały ruch z rynku kierował się w stronę targowiska, na plac Słowackiego. Minąłem urząd pocztowy, bez trudu odszukałem ulicę Krasickiego, potem Waksmundzką. Pamiętałem, że trzeba dojść do gmachu miejscowego liceum. Szedłem jedną z najstarszych uliczek miasta, wijącą się wśród niskich, przeważnie drewnianych domków. Dalej - rozwidlenie szosy do Czorsztyna i Białki Tatrzańskiej. Kilka godzin przesiedziałem w Krakowie nad mapą sztabową tego terenu. Mógłbym z pamięci odtworzyć szkic topograficzny całej okolicy. Doskonale pamiętałem góralskie osady nowotarskiej ziemi: Waksmund, Kowaniec, Ostrowsko, Łopuszna, Harklowa, Ochotnica... Znałem je na razie tylko z mapy i z historii działalności bandy. Zdawało mi się jednak, że bez trudu mógłbym tam trafić. Na tym terenie działała groźna banda - "Wiarusy". Któryś raz z rzędu zastanawiałem się, gdzie zaprowadzi mnie łączniczka. Błądziłem wzrokiem po górskich pasmach, które okalały Nowy Targ. Odpowiedź miały przynieść najbliższe godziny. Śniadanie zjadłem w gospodzie na placu Pokoju. Jadłem kierując się rozsądkiem, choć apetyt mi nie dopisywał. Myślami jednak nie tu byłem obecny. Do turystycznej torby, na wszelki wypadek, wpakowałem kilka bułek i solidną porcję kiełbasy. Apetycznie pachniała czosnkiem. Na miejsce spotkania wróciłem punktualnie o wyznaczonej godzinie. Przedstawicielowi ośrodka nie wypadało wszakże czekać na łączniczkę. Dopiero teraz poczułem się rzeczywiście "Henrykiem". Jeszcze przed tygodniem wydawał mi się on postacią daleką, prawie nierealną. Minęła jedenasta. Patrzyłem z mostu na rwący nurt Dunajca. Jeszcze miesiąc temu nie mógłbym o nim nic bliższego powiedzieć. Teraz, słuchając szumu rzeki, byłem w stanie wyliczyć wszystkie miejscowości, przez które przepływa - Poronin, Biały Dunajec, Bańska Niżna, Szaflary... Obok mnie zatrzymał się jakiś przechodzień. Poznałem, że nietutejszy. Wpatrywał się przez chwilę w wodę. - Ciekawe, czy są tu pstrągi - zagadnął. Miał widoczną ochotę na okolicznościową pogawędkę. Wyglądał na wędkarza. Jak się rozgada, może zamęczyć słuchacza. Było mi to zdecydowanie nie na rękę. Trzeba udać mruka - pomyślałem - albo laika... - Chyba raczej karpie - odburknąłem. Zatkało go. Spojrzał na mnie pogardliwie, jak na profana. Zrobił gest, jakby szykował się do całego wykładu. Ale bym wpadł. Taki nie puściłby mnie tak łatwo, gotów by snuć swoje wywody nawet przez godzinę. Odwróciłem się na pięcie i odszedłem. Mój wędkarz był niedwuznacznie zawiedziony. Machnął z lekceważeniem ręką. Co jest z tą łączniczką, do wielkiej cholery? pomyślałem. Czekałem już piętnaście minut. Może nie ma zegarka? Czyżby tutaj czas liczył się nie na minuty, lecz na godziny? Niemożliwe, na pewno banda wyposażyła ją w jakiś zrabowany "Tissot" czy "Omegę". Kręciłem się w pobliżu mostu, to z tej, to z tamtej strony. Wypatrywałem dziewczyny wzielonej chustce, z gałązką sosny w ręku - to był znak rozpoznawczy. Powtarzałem w myśli hasło. Czas mijał nieubłaganie, a dziewczyna nie nadchodziła. Szkoda, że spławiłem tego rybaka. Mógłbym mówić teraz z nim o pstrągach, ba, nawet o wielorybach. Byle samemu nie sterczeć na moście. W końcu ktoś może się zainteresować, co tu robię. Niechby tak zatrzymał mnie jakiś milicjant. Ileż w końcu można czekać? prowadziłem tę rozmowę sam ze sobą. Więcej niż godzinę nie wypada, przecież to sprzeczne z zasadami konspiracji, nawet w tak niecodziennych okolicznościach. Co innego kontakt z bandą w terenie, może ulec opóźnieniu nawet o kilka godzin, tam liczy się bezpieczeństwo, a nie czas. Złapałem się na tym, że rozumuję już jak człowiek, który powinien bać się "bezpieki". Tym lepiej... Ale ta łączniczka, myślałem dalej, to na pewno normalnie żyjąca dziewczyna z jakiegoś Ostrowska czy Harklowej. Cóż jej może grozić, co przeszkodzić w przybyciu na wyznaczone spotkanie? Czekałbym i dziesięć godzin, gdybym wiedział, że ona przyjdzie. Jeżeli nie nawiążę łączności, tyle pracy pójdzie na marne. Stary na pewno w tej chwili również o tym myśli. Z niecierpliwością czekać będzie na wynik mojej misji. Całe szczęście, że jutro w tym samym miejscu, o tej samej porze, mam rezerwowy termin spotkania. A może banda miała jakieś przeszkody w dotarciu do łączniczki czy też nie mogła po prostu przyjąć w dniu dzisiejszym kontaktu? Moje rozmyślania przerwał sygnał czasu i hejnał z wieży Mariackiej. To dźwięki radia dochodziły do mnie przez otwarte okno z małego domku obok szosy. A więc do jutra, Dunajcu... Wróciłem zniechęcony do miasta. Miałem przed sobą jeszcze jeden dzień oczekiwania i tę niepewność, czy wszystko nie skończy się fiaskiem. Plątałem się bez celu po mieście. Jak przystało sumiennemu turyście kupiłem w kiosku przewodnik po Podhalu. Bezwiednie doszedłem do placu Słowackiego. Targi dobiegały końca. Teraz zmienił się już kierunek ruchu - ludzie szli z miasta. Kończyła się największa atrakcja okolicy - do następnego czwartku. Wstąpiłem do gospody obok hotelu na rynku. O zdobyciu miejsca nie można było marzyć. Przy stolikach górale obficie oblewali udane transakcje. Nawet przy bufecie trzeba by czekać co najmniej pół godziny. Z trudem dostałem się do autobusu, był przepełniony do ostatnich granic. Za mną, dosłownie "na siłę", władował się jakiś mężczyzna w brązowym kaszkiecie. Do Rabki wlekliśmy się dwa razy dłużej niż normalnie. Zalatywał zapach potu, czosnku, wódki. Autobus stawał na każdym przystanku, nawet częściej. Powracający z targu pasażerowie przemawiali kierowcy ,,do ręki", wsuwali mu do kieszeni zapłatę za nieprzewidziane przystanki. - Co to taksówka, do cholery? - protestowali inni, którym śpieszyło się do domu. - Jak się panu nie podoba, to pan wysiadaj - odcinał się kierowca. On tu był panem i ostatnią instancją. Nareszcie - odetchnąłem z ulgą, wysiadając w Rabce. Głód dokuczał mi coraz bardziej. Prosto z dworca autobusowego przez mały skwerek doszedłem do restauracji "Pod Gwiazdą". Rozdział 2. Miałem do dyspozycji wolne popołudnie. Nazajutrz rano znowu czekał mnie wyjazd do Nowego Targu. Pytanie, czy nawiążę łączność z dziewczyną na moście, odbierało mi spokój. Wyszedłem do parku. Nie miałem ochoty na zbyt wczesny powrót do willi. Trudno w takim stanie zamknąć się w pokoju, byłbym skazany na gawędę z gospodynią. Jej mąż był człowiekiem raczej małomównym, na pierwszy rzut oka można się było zorientować, że niewiele miał do powiedzenia w domu. Przed wojną pracował w kolejnictwie, nieźle zarabiał. Teraz głównym środkiem utrzymania całej rodziny były pieniądze uzyskane z wynajmu pokoi. Stara willa nie przyciągała letników. Już poprzedniego wieczora wysłuchałem całej litanii utyskiwań. Dowiedziałem się przy tym, że jedna córka pracuje na stacji PKP w Chabówce, druga wyjechała do Krakowa. Szedłem bez celu przed siebie. Niebo było bezchmurne, powietrze czyste. Zatrzymałem się przy mogile poległych tu żołnierzy radzieckich. Minąłem kilka alejek parku zdrojowego i znalazłem się przed gmachem urzędu pocztowego. Miałem ogromną ochotę zamówić rozmowę ze Starym. Cóż mogłem mu jednak na razie powiedzieć? O tym, że nie nawiązałem łączności w Nowym Targu, zapewne już wiedział, przecież wysłał kogoś na dyskretną obserwację miejsca spotkania. Zresztą major przestrzegał mnie, abym porozumiewał się z kierownictwem wyłącznie w koniecznym wypadku. Kręciłem się więc dalej po uzdrowisku. Przede mną roztaczała się piękna panorama gór okalających od północy rabczańską kotlinę. W dali królował dostojny i dziwnie poważny, porosły gęstym lasem Luboń. Widziałem już go kiedyś na jakiejś pocztówce, znałem z opowiadań Danusi, mojej koleżanki ze studiów. Była zapaloną turystką. W każdą niedzielę znikała z Krakowa. Usiadłem na ławce w pobliżu starego cmentarza. Otworzyłem kupiony w Nowym Targu przewodnik. Przerzucałem go niemal machinalnie. "...Rabka - miasto, zdrojowisko i stacja klimatyczna leży między Beskidem Wysokim a Beskidem Wyspowym, u stóp Gorców i Lubonia Wielkiego. Osiedle, położone pierwotnie w dolinie Raby oraz jej dopływów - Słonki i Poniczanki, rozbudowało się wzdłuż tych dolin, a później weszło na stoki zalesionych i nasłonecznionych wzgórz: Bani i Grzebienia. Na południowym wschodzie od Rabki wznoszą się piękne grzbiety Gorców z Turbaczem..." Spojrzałem na pasma wzgórz, jakbym chciał porównać je z opisem przewodnika. Nad Luboniem pojawił się szary obłoczek, tuż za nim wypełzła na niebo brzydka, duża chmura. Starałem się odróżnić Grzebień i Banię. Grzbiety gór tonęły jeszcze w słońcu, które chyliło się już ku zachodowi. Park był niemal pusty. Gdyby nie to, zapewne nie zwróciłaby mojej uwagi sylwetka człowieka w brązowym kaszkiecie. Widziałem już go dzisiaj po raz trzeci. To właśnie on wpakował się w Nowym Targu tuż za mną do przepełnionego autobusu, potem zauważyłem go przy wyjściu z restauracji "Pod Gwiazdą" i znowu teraz - siedział na ławce stojącej kilkadziesiąt metrów dalej. Przyglądałem mu się uważnie przez chwilę. Jakby to zauważył - rozłożył gazetę. Zdawało mi się, że chciał się nią zasłonić. A może to przywidzenie? Udawałem, że go nie dostrzegam, i nadal studiowałem przewodnik. "...stary modrzewiowy kościół z roku 1606 w Rabce, zbudowany na miejscu dawnego z roku 1565, należy do najpiękniejszych zabytków drewnianego budownictwa w południowej Polsce..." Nieznacznie zerknąłem w bok. Mężczyzna w brązowym kaszkiecie siedział w tej samej pozie. Powróciłem do mojej lektury... "...w wieży kościelnej mieści się muzeum regionalne im. W. Orkana, założone przez Polskie Towarzystwo Tatrzańskie w roku 1931, z pięknymi okazami..." Jestem przeczulony, pomyślałem. Coś mnie jednak korciło, żeby upewnić się, czy moje spotkania z tym typem są rzeczywiście przypadkowe. Nadal wydawało mi się, że zwraca on na mnie uwagę. Wstałem z ławki i wolnym krokiem zbliżyłem się do muru cmentarza, doszedłem do dość spadzistej ulicy, minąłem kilka sklepów, jakąś prywatną knajpkę i doszedłem do dworca kolejowego. Był opustoszały, pociągi odchodziły przeważnie z Chabówki. Zaczepiłem zaspanego kolejarza, wypytałem o połączenia do Nowego Targu i Zakopanego, zatrzymałem się tu celowo dłużej, po czym nagle wyszedłem na placyk przed stację. Nie zauważyłem sylwetki mężczyzny w brązowym kaszkiecie. Podszedłem do jakiegoś przechodnia, który wskazał mi drogę do kościółka znanego mi na razie z przewodnika. Przez tory kolejowe przeszedłem do starej części osiedla, które jako wieś Rabka nad rzeką Rabą istniało przez kilkaset lat, zanim zbudowano tu znane obecnie uzdrowisko. Wreszcie znalazłem się koło starego kościółka. Gdy zbliżałem się do muru otaczającego modrzewiowy zabytek, zdawało mi się, że za zakrętem mignęła sylwetka owego mężczyzny. Naokoło kościoła rosły stare, rozłożyste lipy, dęby i jesiony. Pochłonął mnie cień wiekowych drzew. Z drugiej strony muru byłem prawie niewidoczny. Tamtego miałem obecnie możliwość obejrzeć jeszcze raz z bliska. Niemal przebiegł koło muru kościelnego, zatrzymał się, starał się odnaleźć mnie wzrokiem. Teraz brązowy kaszkiet trzymał w ręce. Podszedłem do wejścia. Kościół i muzeum były już niestety zamknięte. Wróciłem na drogę. Mój duch opiekuńczy stał pod drzewem w odległości kilkudziesięciu metrów. Nie zwracając na niego uwagi, skierowałem się do centrum uzdrowiska. Koło cmentarza wstąpiłem do małej knajpki, przy wejściu znowu zauważyłem człowieka w brązowym kaszkiecie. Teraz już mogłem być zupełnie pewny, że mnie obserwował. Dlaczego? Na moją kwaterę wróciłem już o zmroku. Przejrzałem nagłówki artykułów ostatniego wydania "Dziennika Polskiego", położyłem się i pogrążyłem w domysłach. Intrygował mnie ów tajemniczy mężczyzna w brązowym kaszkiecie. Ciekawe, czy jutro znowu "spotkamy się" w autobusie. Błądziłem myślami trochę w jutrzejszym dniu, trochę w przeszłości. Czyż mogłem jeszcze dwa tygodnie temu przypuszczać, że znajdę się dzisiaj w Rabce, że będę się nazywał Marian Skowroński, że... To się zaczęło dokładnie dwa tygodnie temu. Siedziałem wówczas nad grubym skryptem Historii doktryn ekonomicznych. Zbliżał się termin egzaminu u profesora Firycha. Na uczelni był on znany jako porządny człowiek, ale na egzaminie "piła", nie można było pójść "na lipę". Postanowiłem więc poświęcić na "doktryny" dwa tygodnie zaległego urlopu. Moje ekonomiczne medytacje przerwał dźwięk dzwonka. To ktoś do Andrzeja, pomyślałem. Przecież znajomym powiedziałem, że wyjeżdżam. Andrzej mieszkał przez ścianę - w drugim pokoju. Po chwili wszedł Józek, wówczas mój bezpośredni przełożony. Był kierownikiem jednej z sekcji zajmującej się walką ze zbrojnym podziemiem. - Całe szczęście, że cię zastałem - wyrwało mu się z widoczną ulgą. - Mówili, że wyjechałeś. Dlaczego nie odbierasz telefonu? - Bo mam urlop i wyjechałem. Józek spojrzał na mnie, jakby wątpił, czy jestem całkiem trzeźwy. - Co ty bredzisz? - wyrwało mu się. Wówczas podsunąłem mu pod nos rozdział o teorii pieniądza Davida Ricardo. - No widzisz, jestem teraz w Anglii w dziewiętnastym wieku, a jutro mam zamiar przenieść się na szczęśliwą wyspę Saint-Simona. - Potem wyjaśniłem już bardziej poważnie, jak przystało w stosunku do zwierzchnika, że zbliża się koniec semestru, mam egzamin i chcę w czasie urlopu odciąć się od ludzi. - A ja mam dla ciebie wiadomość rzędu sprzeczności antagonistycznych okresu przejściowego - zażartował Józek, po czym oświadczył już całkiem serio: - Będziesz się musiał przygotować do innego egzaminu. W tej sprawie chce rozmawiać z tobą Stary. Z góry wiedziałem, że nie warto sondować Józka, o co chodzi. Był on dobrym kolegą i kompanem, ale w sprawach służbowych nie "puszczał farby". Pochwili znaleźliśmy się u zastępcy szefa urzędu. Major, zwany przez nas "Starym", w poważnych sprawach zawsze był konkretny. Prosił pracownika do siebie, rozpoczynał rozmowę per towarzyszu i zwięźle formułował zadania. Na co dzień mówił podwładnym po imieniu lub nazwisku. W drobnych sprawach nie wzywał oficerów. Zjawiał się wtedy nagle w pokoju pracownika. Pytał o kilka szczegółów interesującej go sprawy, czasem podzielił się uwagami, czasem "podkręcił"... - A myśmy dyskutowali o zadaniu bez wykonawcy - zwrócił się do mnie major, gdy wszedłem do jego gabinetu. - Za godzinę wyjeżdżam do Warszawy. Czasu zostało niewiele. Omówię więc teraz główne założenia kombinacji operacyjnej, potem wy przygotujecie się do przypadającej wam roli. W szczegóły wprowadzi was wasz naczelnik i kierownik sekcji. Znałem dobrze szefa. Nietrudno było mi odgadnąć, że zanosi się na poważną sprawę. - Chodzi o "Wiarusów" - kontynuował Stary. - Uzyskaliśmy możliwość bezpośredniego dotarcia do dowódcy bandy, "Harnasia". To były członek sztabu u "Ognia", jego osobisty adiutant. Banda ma według naszych danych ponad stu zaufanych współpracowników. Cała zorganizowana siatka. Terroryzuje znaczną część Podhala. Ostatnio działalność ich stała się bardzo agresywna. Wszelkie dotychczasowe wysiłki likwidacji bandy za pomocą akcji wojskowych KBW nie dały rezultatu. "Wiarusy" znają doskonale teren. Mają poza tym dobry wywiad poprzez sieć terenowych współpracowników. Zdołali uniknąć kilku niemal pewnych zasadzek. Przed niespełna tygodniem jednego z uczciwych ludzi, który zawiadomił naszą jednostkę o miejscu postoju bandy, rozebrali do naga, skatowali i zastrzelili. Na piersiach przypięli wyrok śmierci podpisany przez "Harnasia". Na czole ofiary wypalili litery PPR. Skatowali żonę i dzieci. Zabudowania puścili z dymem. Ostatnio otrzymaliśmy informację, że banda usiłuje nawiązać kontakty z zagranicą. W rękach wrogiej agentury "Harnaś" i jego współpracownicy mogliby stać się jeszcze bardziej niebezpieczni. Znamy drogę, którą przekazali do Niemiec zachodnich informację, że oczekują na nawiązanie łączności. Oryginału listu nie udało nam się niestety przechwycić. Dotrze do adresata. Znamy jednak hasło i sposób dotarcia do łączniczki. To już jest dużo. Ba, nawet bardzo dużo. Odpowiedź z tamtej strony może nadejść według moich obliczeń mniej więcej za trzydzieści dni. Musimy wyprzedzić wrogi ośrodek dyspozycyjny. Nawiązać wcześniej kontakt z łączniczką, a następnie z dowódcą bandy. Oto pierwszy etap wielkiej partii, jaką chcemy rozegrać. Jeżeli uda nam się wprowadzić naszego człowieka do gniazda wroga, opracujemy dalsze przedsięwzięcia... Spotkanie z łączniczką odbędzie się za dwa tygodnie. Przedstawiciel ośrodka dyspozycyjnego z zagranicy o pseudonimie "Henryk" ma nawiązać w określonym dniu bezpośrednią łączność. Łączniczka bandy będzie czekać raz w tygodniu o godzinie jedenastej na moście w Nowym Targu. Oto meritum sprawy - podsumował major. - Na razie musimy obsadzić rolę "Henryka", o dalszych pomyślimy później, w zależności od potrzeby. Sądzimy, że możemy na was liczyć. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Byłem zaskoczony propozycją zastępcy szefa wojewódzkiego urzędu. - Nie wiem, czy podołam, przecież to poważne zadanie, nie chciałbym zawieść... - brnąłem w niezgrabnej odpowiedzi. Zaczerwieniłem się przy tym jak sztubak. .. Banda "Wiarusy" dokonała napadu na Dom Katolicki w Rabie Wyżnej. Do dyskusji wtrącił się mój naczelnik, który dotychczas milcząco przysłuchiwał się temu, co mówił Stary. - Braliśmy kilka elementów pod uwagę - powiedział. - Byliście w partyzantce w czasie okupacji. Macie z tego okresu trochę doświadczenia. Takie otrzaskanie jest konieczne przy zetknięciu się z bandą. W kilku podobnych sprawach braliście już udział. Weźmy chociażby pod uwagę sprawę: kryptonim "Zdrajca", tę historię w Puszczy Niepołomickiej czy też rozpracowanie równie groźnej bandy w powiatach bocheńskim i nowosądeckim. Można by chyba jeszcze coś wymienić... A poza tym, znacie obcy język. To jest dość istotne przy założeniu, że działamy jako obcy ośrodek. Nie jesteście znani na Podhalu. Nie występowaliście tam nigdy jako funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa. Odpada zatem możliwość przypadkowej dekonspiracji waszej roli jako "Henryka". To wszystko przemawia za tym, że wybór kandydata jest właściwy. O tym, że uważamy was za oddanego sprawie i chyba odważnego pracownika Służby Bezpieczeństwa, nie mam potrzeby mówić. Stary wyciągnął z biurka paczkę papierosów. Poczęstował Józka, potem mnie. Robił to rzadko, sam nie palił. Zaciągnąłem się z przyjemnością. Czyż mógłbym nie przyjąć takiego zadania? pomyślałem. Zrobiłem gest, jakbym chciał zabrać głos. Stary jednak uprzedził mnie. - Zadanie jest niebezpieczne - stwierdził. - Nie chcemy tego owijać w bawełnę. Nie traktujcie naszej propozycji jako polecenia służbowego. Nie mamy zamiaru narzucać wam jakiejkolwiek decyzji. Możecie się zresztą jeszcze zastanowić, wprawdzie czasu nie mamy za wiele... Byłem przejęty tym, co usłyszałem. To przecież nie byle jakie wyróżnienie. Tyle razy marzyłem o udziale w "dużej sprawie". Propozycję szefa przyjąłem zdecydowanie. - Proszę o dalsze wytyczne - zwróciłem się może nawet zbyt "służbowo" do Starego. - Legenda, pod którą wystąpisz - odparł z widocznym zadowoleniem - została już w ogólnym zarysie opracowana. Szczegóły omówicie z majorem i porucznikiem. - Stary wskazał na mego naczelnika i Józka, kierownika sekcji. - Swoją rolę musisz doskonale opanować pamięciowo. Otrzymasz drobiazgowo opracowany życiorys "Henryka". Wystąpisz jako były eneszetowiec, który wraz z Brygadą Świętokrzyską pod dowództwem "Bohuna" przeszedł z armią hitlerowską na zachód, do amerykańskiej strefy okupacyjnej w Niemczech. Potem zostałeś przerzucony z powrotem do kraju wraz z grupą dywersyjno-wywiadowczą. Pracujesz dla ośrodka dywersyjno-wywiadowczego, który miał nawiązać łączność z dowódcą bandy. Obecnie występujesz pod fikcyjnym nazwiskiem. Na Zachodzie otrzymałeś fałszywe dokumenty. W przeciwnym razie "bezpieka" poszukiwałaby cię jako eneszetowca. Nie korzystałeś z amnestii, nie ujawniłeś się. Działasz dalej. Tak w telegraficznym skrócie wygląda nasze założenie. Dostaniesz dokumenty na nazwisko Marian Skowroński. Stary urwał. Spojrzał na zegarek. - Na mnie już czas, towarzysze. Trzeba przygotować dla "Henryka" dokumenty - zwrócił się do naczelnika - zrobić kilka okolicznościowych fotografii, szczególnie z "jego pobytu" na Zachodzie. Musicie od jutra przystąpić bardzo intensywnie do pracy. Macie tylko dziesięć dni czasu. Resztę rezerwuję dla siebie na omówienie bezpośredniego zadania z "Henrykiem". Aha... jeszcze jedna sprawa. Akcja musi być utrzymana w ścisłej tajemnicy. "Henryk" nie powinien w ogóle pokazywać się w naszym gmachu. Na razie wszyscy wiedzą, że ma urlop, potem coś wymyślimy. O całej sprawie mogą wiedzieć tylko zainteresowani. Stary skończył. Zerknął przez okno. Pod gmachem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie czekała już czarna "cytryna". Spotykaliśmy się poza gmachem wojewódzkiego urzędu. Pracowaliśmy rzeczywiście bardzo intensywnie. Przedzierzgnięcie się w skórę "Henryka" wymagało opracowywania coraz to nowych szczegółów, które nasuwały się po prostu w toku przygotowywania mojej roli. Czy uda nam się przewidzieć, co w danej sytuacji okaże się najbardziej istotne? - takim pytaniem kończyliśmy zazwyczaj z Józkiem wiele naszych rozważań. Kto zresztą potrafi przewidzieć, jakie zaistnieją sytuacje? - już sam dopowiadałem w myśli. Moja rola nie mogła skończyć się na jednym spotkaniu. Z góry zakładano, że podejmowaną grę będziemy prowadzić na dłuższą metę. Trzeba było przemyśleć różne warianty rozwiązań, spokojnie, z żelazną logiką i dokładnością. Nie znaliśmy zbyt dobrze przeciwnika, a był on wyjątkowo przebiegły. Dzięki temu banda uniknęła tak wielu zasadzek. Należało więc "rozłożyć" ją od wewnątrz. Major wielokrotnie podkreślił zasadnicze znaczenie pierwszego spotkania z dowódcą bandy. Nie sposób było odpowiedzieć sobie, jak zareaguje on przy bezpośrednim spotkaniu. Nie ulegało wątpliwości, że będzie analizował szczególnie czujnie pierwszą rozmowę ze mną, że nie uwierzy wyłącznie słowom, że będzie starał się mnie sprawdzić i upewnić się, czy rzeczywiście jestem przedstawicielem z zagranicy. Dlatego tak często wracano do legendy, pod którą miałem wystąpić. Po pierwszym spotkaniu nie spodziewano się zbyt wiele. Wstępna część zadania miała na celu zdobycie zaufania bandy, wyrobienie u nich przekonania, że nawiązali właściwy kontakt. Dopiero później można było dążyć do zneutralizowania działalności bandy i zamrożenia na pewien czas jej aktywności w terenie. Finał akcji był jeszcze daleki i zbyt mało skonkretyzowany. Myślało nad tym kilku doświadczonych ludzi z mojego kierownictwa. Rodziły się koncepcje akcji śmiałych, czasem szalonych, to znowu ostrożnych aż do przesady. Wprowadzenie człowieka do sztabu bandy otwierało możliwości doskonałej kombinacji operacyjnej. Przyjęto zatem założenie, aby doprowadzić do finału bez dalszych ofiar, bez rozlewu krwi. W tej wersji wykluczono całkowicie bezpo