Marian Reniak Niebezpieczne ścieżki Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Skan i korekta Andrzej Grzelak Okładkę i stronę tytułową projektowała MARIA ŁUSZCZYŃSKA Redaktor WANDA ZBYSZEWSKA Redaktor techniczny JADWIGA JEGOROW Korektor MIROSŁAW OBŁUDKA Zdjęcia Archiwum MSW i ANDRZEJ ATEMBORSKI (3) Książka zatwierdzona przez Ministerstwo Oświaty i Szkolnictwa Wyższego pismem z dnia 8.VIII. 1967, nr PR4-432 MON-58/67 do bibliotek liceów ogólnokształcących, liceów pedagogicznych, zasadniczych szkół zawodowych i techników *** Towarzyszom, którzy oddali życie na niebezpiecznych ścieżkach, oraz tym, którzy je przeszli, ze słowami zachęty, by ich wspomnienia stały się także świadectwem prawdy tamtych dni MARIAN RENIAK. WSTĘP. Książkę Mariana Reniaka Niebezpieczne ścieżki przeczytałem z szaloną satysfakcją. Bo w moich ustach określenie "przeczytałem z zaciekawieniem", ba, "w napięciu" - to nazbyt mało, nawet w sensie zewnętrznego odbioru. Przeczytałem z szaloną satysfakcją... Niekoniecznie ze względu na przedstawione w książce obrazy, zawodowy literat mógłby je przemyślniej i z "mrozem w żyłach" skonstruować, w tym jednak sęk, że tego, czego się nie przeżyło, nie da się skonstruować przekonywająco nawet na najlepszym warsztacie. A satysfakcja, proszę Czytelników, to już sprawa prawie zawsze osobista. "Sztuka, - pisał wielki Gorki - to taki proces tworzenia obrazów, kiedy sam artysta tworzy z zainteresowaniem, z niezwykłym, niekiedy z większym tworzy, niż czytelnik czyta. Zdarza się, że pisarz pisze z zapałem, a czytelnik czyta bez zapału. To znaczy, że pisarz nie ma jeszcze doświadczenia w przekazywaniu myśli, ale mimo to znajduje się na właściwej drodze". Nie wiem, czy autor tej książki będzie się dalej parał piórem dla dobra literatury, w tym wypadku moralno-politycznej, dla niego z całości uwag Maksyma Gorkiego przytaczam tylko jeden człon: o czytaniu książki "z zainteresowaniem, z niezwykłym..." Obserwując wrażenia czytelników książki drukowanej w prasie w odcinkach, jestem przekonany, że każdy nowy obraz był i będzie wchłaniany przez nich z zainteresowaniem, niezwykłym... Twierdzeniem o satysfakcji ogarniam również autora, który odczuwał ją na pewno, gdy tworzył obrazy wspomnień. Tysiące jemu podobnych duchem i doznaniami przeżywa niewątpliwie to samo. I ja z różnych powodów należę do nich. Usatysfakcjonowanych. I chciałbym właśnie powiedzieć słów parę w sprawie społeczno-ideowej racji owego usatysfakcjonowania. Nie wnikam w to, czy autor jest bohaterem swojej książki, czy też pisząc w pierwszej osobie łatwiej mu było przybliżyć sceny tragiczno-rewolucyjne okresu tuż powojennego. Drzwi za tamtą przeszłością zamknęły się, ale siłując się z czasem, można w owych drzwiach uchylić szczeliny. Widzimy wówczas przez nią ruch nieznanych już dziś postaci (jako zjawiska), dochodzą ich głosy i... coś mnie ściska za gardło, jak na pierwszy widok triumfującego czerwonego sztandaru docieram do szczeliny i przeżywam od nowa wszystko, jak było. Tym razem przeżywam z książką Niebezpieczne ścieżki. Jestem notorycznym zwolennikiem książek o współczesności - w imię sprawdzania siebie dziś w konfrontacji z przeszłością. Niebezpieczne ścieżki służą temu. Służą wzorowi bohatera i właśnie społeczno-ideowej satysfakcji, wokół której już krążę od kilku minut - albowiem nie zatarł się typ bohatera wyrosły wtedy, kiedy dźwigaliśmy Polskę Ludową z ruin i krwi, przeciwstawiając się nowym ruinom powodowanym przez reakcję i znów oblewając się krwią najlepszych dzieci narodu i partii. A krew naszą - wiadomo jacy - znów toczyli kaci... Nie było dane władzy ludowej rozpocząć budowy nowego świata w Polsce od czystej karty. Kibice jeszcze często dziś podskakują i mówią, że można było... Wprawdzie kibice "najlepiej" się orientują w różnych grach, ale tym razem i w takich wypadkach jak zwrot historii nie chcą odróżniać czarnego od białego lub też dla "świętej zgody" radzą ustąpić wrogowi. Och, gdyby w ustępowaniu chodziło nie o Polskę i nie o lud... Radość miała umrzeć pod obuchem uderzenia reakcyjnego podziemia, czekającego na interwencję "Zachodu" w ramach tzw. trzeciej wojny - zanim zdążyła wyjrzeć na świat. Słońcu sprawiedliwości społecznej trzeba było nie tylko zagwarantować prawo życia, ale szybko rozpędzić chmury, często ołowiane chmury, przeszkadzające mocno, coraz mocniej docierać promieniom na spragnioną ojczystego ciepła ziemię. Patetyczna i poetyczna mowa? Wsłuchajcie się w wiersze klasyków i wsłuchajcie się po ludzku w modły "chleba naszego powszedniego", wsłuchajmy się w skargi ojców i matek mordowanych przez "rycerzy" reakcyjnego podziemia - za co? za co? - i w płacz sierot, przerażonych spadaniem na dno powracającej niewoli, a wtedy nic co piękne o ówczesnej nadziei nie będzie śmieszne czy zmyślone. Rewolucja porusza lud w swoim imieniu i prowadzi z sobą, ale często także porusza różne siły przeciwko sobie. To drugie jest ważne, żeby rewolucja nazywała się rewolucją. Ale na szczęście kontrrewolucyjne i zbrodnicze grupy zostały z upływem miesięcy zepchnięte w lasy, dosłowne lasy i prawie niedostępne jaskinie. Izolowanie ich idealne byłoby śmieszne czy zmyślone. W tym momencie wspomnień i historii uchyla się szczelina przy drzwiach do tamtej przeszłości - i widzę w pewnej oddali granie, koleby i coraz rzadsze lasy, a blisko tych kryjówek ogorzałe, niemal stępiałe twarze i... nienawistne spojrzenia w doliny mrówczej pracy. Przymykam oczy i słyszę szczęk mauzerów i bergmanów oraz łoskot nabojów wprowadzanych do komór. "Jezus Maria, zabiją"... Nie mieliśmy takiej technicznej rentgenowskiej penetracji, żeby wiedzieć, skąd przyjdą i gdzie oraz kogo zamordują. Potem pędziły pościgi, w takt galopu szarpał się piekący żal: zabili... za-bi-li. Jednak na nic często okazała się pogoń na twardych podwodach, żołnierze SB, KBW, MO opierali się plecami o siebie, wypatrywali w skwar i mróz, w nocy i o przedświcie, rzucali się na karkołomne górskie osypiska i przepastne ostępy ze zdradliwymi źródełkami wody w lasach nizinnych, i często taki był skutek jak z łapania wiatru w polu. "Byłem z Wami - pisałem w zakończeniu książki Rano przeszedł huragan - kiedy w wytartych mundurach, w których wyglądaliście jak wyrostki, sunęliście drogami i przesmykami, lasami, brzegami Dunajca i potoków w pościgu za bandą, za oddziałami, podgrupami, pododdziałami i kompaniami »Ognia«. Byłem z Tobą, Żołnierzu, gdy stałeś na wysuniętym posterunku, a noc pozornie gładka, puszysta, w rzeczywistości podobna była do zaczajonego zwierza." Tak było. I mimo samozaparcia żołnierskiego ileż razy nie udawało się dopaść owego zwierza. Dalej lała się krew, lały się łzy... Obraz w owej szczelinie zmienia się. Widzimy teraz grupki młodych ludzi świetnie znających historię daremnych pogoni, zatrudnionych w instytucjach władzy ludowej, zrzeszonych w młodzieżowych związkach (ZWM). Wysuwają się na plan pierwszy "Henrykowie" z Niebezpiecznych ścieżek, spojeni jak ogniwa jednego rodzinnego, ideowego łańcucha z moimi nieksiążkowymi zet wu emowcami Leonem i Gabrysiem, którzy za zgodą partii dotrą do legowisk reakcyjnych band w słusznym przeświadczeniu, że ten nadmuchany krwawy bęben może szybciej pęknąć rozłożony i dźgnięty od środka. Idą z poleceniem, ale bez przymusu, przeciwnie - przeświadczeni, że nic lepszego, nic bardziej patriotycznego nie mogą uczynić dla Sprawy, jak poświęcić się i nadstawić głowę wszystkim ewentualnościom. Że zginą? Wierzą, że po ich śladach pójdą następni patrioci rewolucji. Książka jest pochwałą postawy "Henryków", heroicznej postawy. I komunistycznej. "Henryk" z tej książki był żołnierzem Służby Bezpieczeństwa, posłanym w rejon Rabka - Czorsztyn - Szczawnica celem rozbicia od wewnątrz poogniowej bandy "Wiarusów", kąsającej odradzające się ciało Ojczyzny. Wiadomo, czym groził każdy nieostrożny krok i jaki odwrotny finał mógł spowodować ewentualny kontrwywiad bandy. Śmierć od kuli czy od noża w serce byłaby marzeniem i wybawieniem takich jak "Henryk" romantycznych i rewolucyjnych straceńców. Jądro tajemnicy tkwi w owej postawie. Patriotycznej i rewolucyjnej. Nie spali, skręcali się po nocach w bólu mąk zadawanych ludowi przez bandytów i przez faszystów, jeden i drugi powtarzał: muszę coś zrobić, muszę... żeby ulżyć cierpieniom i skończyć z hańbą. Szli potem na wroga i do wroga po ludzku, czyli w poczuciu konieczności spełnienia obowiązku, i jednocześnie w strachu. Tak, w strachu, bo to wszak normalni ludzie z wyobraźnią śmierci. Wszakże wizja oczyszczonej drogi do sprawy socjalizmu okazywała się silniejsza. Swoje przywiązanie do Sprawy dokumentowali i sprawdzali w śmiertelnych niebezpieczeństwach. "Henrykowie" służyli w Bezpieczeństwie, ale także w MO, KBW, działali w Związku Walki Młodych. A przedtem niektórzy walczyli w szeregach GL i AL. Nie znali granic swojego poświęcenia. Wzór patriotycznych, bez interesownych bohaterów. O takich myślimy, gdy w każdą rocznicę powstania PPR zapalamy światła sławy i chwały przed naszą rewolucyjną przeszłością. Nasza i moja satysfakcja, że wzory, przez czytanie o nich, są masowo wchłaniane przez ludzi, przez młodzież. Powtórzę: "Jestem notorycznym zwolennikiem książek o współczesności - w imię sprawdzania siebie dziś w konfrontacji z przeszłością. Niebezpieczne ścieżki służą temu." Zielone światło dla takich książek! WŁADYSŁAW MACHEJEK. *** Rozdział 1. Starałem się usnąć, na próżno. Zrezygnowałem z męczącej walki o sen. Godziny mijały niemiłosiernie wolno. Przy ogieńku papierosa dostrzegłem wskazówki zegarka. Dochodziła druga. A więc jeszcze dziewięć godzin. Wiedziałem z doświadczenia, że ostatnie godziny przed poważniejszą akcją przeżywa się najintensywniej. Coraz bardziej wzrasta napięcie nerwowe, aż wreszcie ulga... nadchodzi chwila działania. Pokój tonął w półmroku. Bez trudu rozróżniałem kontury szafy, stołu i kilku krzeseł. Przez otwarte okno zaglądał księżyc. Sięgnąłem znowu po papierosa. Paczka była pusta. Wyjąłem z teczki ostatni zapas górników. Do rana wystarczy. Mieszkanie wynająłem na razie na dwa tygodnie. Było urządzone dość prymitywnie. Nie zależało mi jednak na luksusie. Najważniejsze, że zapewniłem sobie punkt zaczepienia i mogłem uchodzić za letnika. Taka "legenda" była nieodzowna w moim położeniu, zarówno wobec swoich, jak i przeciwnika. Poprzedniego popołudnia wysiadłem pod Nowym Targiem z czarnej "cytryny" Starego. Od tej chwili musiałem działać samodzielnie. Jakikolwiek kontakt z moim kierownictwem był co najmniej niewskazany. Występowałem w "wilczej skórze" człowieka działającego na nielegalnej stopie. Taka rola wymagała bezustannej samokontroli. Jeden fałszywy krok mógł spowodować niepowodzenie z trudem opracowanej akcji. Ba, żeby tylko niepowodzenie... Z Nowego Targu przyjechałem do Rabki wczesnym popołudniem. Zachowałem wszelkie pozory człowieka, który wyjechał na odpoczynek. Sam wybrałem tę niepozorną willę. Po krótkim targu z gadatliwą i bardzo wścibską gospodynią stałem się pełnoprawnym lokatorem. Na jak długo? Wszystko zależało od jutrzejszego spotkania. Miało ono być początkiem niebezpiecznej gry. W tej chwili trudno było wszystko przewidzieć. Zbyt wiele pozostawało niewiadomych. Uporczywie powracałem myślami do otrzymanego zadania. Wydarzenia ostatnich dni przewijały się w mojej świadomości jak na taśmie filmowej. Wątek akcji urywał się na wynajęciu przez "letnika" pokoju, a myśl o dalszym ciągu powracała jak natrętna mucha. Przecież byłem jednym z głównych uczestników śmiało pomyślanego przedsięwzięcia Służby Bezpieczeństwa. Major nazywał je wielką partią podjętej przez grupę operacyjną gry. Zapamiętałem to określenie. Byłem głęboko przekonany, że ma rację. O jedenastej miałem spotkać się z łączniczką. Potem czekała mnie decydująca rozmowa z watażką. Powtarzam w myśli hasło. Nie wolno nic uronić. Muszę zapamiętać wszystkie szczegóły. Wkuwałem je przez kilkanaście dni. Przecież mam wystąpić "w skórze" innego człowieka. Powtarzam szczegółowo opracowaną legendę. Imię, nazwisko, pochodzenie, działalność w czasie okupacji, pobyt za granicą... Rolę tę muszę zagrać bezbłędnie. Muszę grać ją wszędzie, gdzie będę odtąd się znajdował. Na tym terenie "oni" mają dobry wywiad. Nie wiadomo, z kim rozmawiam, kto jest wtyczką wroga. A może nawet moja obecna gospodyni? Kto to może wiedzieć? Staram się w myśli przeprowadzić jutrzejszą rozmowę z hersztem bandy. Na próżno. Sam nie zapełnię dalszego ciągu taśmy filmowej. Wiele godzin rozmawiał ze mną o tym zastępca szefa wojewódzkiego urzędu. Zakładaliśmy kilka wersji. Można by ich wymyślać jeszcze więcej, byłaby to jednak jałowa praca, trudno przecież z góry znaleźć jakąś receptę na to, jak mam postępować. Niemal machinalnie wyciągam z paczki papierosa. Znowu wracam do historii ostatnich dni. Powtarzam rolę jak aktor przed premierą. Aktor jednak może liczyć na suflera. Oficer Służby Bezpieczeństwa, który w pewnych okolicznościach idzie na spotkanie z wrogiem, jest jak saper w akcji - myli się tylko raz. Dwa lata temu znalazłem się w podobnej sytuacji. Otrzymałem wtedy pierwsze poważne zadanie. Nasza jednostka starała się unieszkodliwić groźną bandę, która zaszyła się w Puszczy Niepołomickiej. Banda przerzucała się z miejsca na miejsce. Robiła wypady w okoliczne powiaty. Bandyci występowali pod płaszczykiem nielegalnej organizacji. Dokonali szeregu morderstw i napadów. Stroili się w piórka bojowników o mikołajczykowską Polskę. Terroryzowali pod tym pozorem ludność. W rzeczywistości rabowali dla własnych korzyści. Banda utrudniała stabilizację życia na tym terenie. Ujęliśmy jednego bandziora. Wyciągnęli go nasi chłopcy jak ulęgałkę. Spał pijany u swojej kochanki. Przyjechał na kilka dni do Krakowa. Od razu wpadł w nasze ręce. Znaliśmy go już pod pseudonimem "Mściwy". Był członkiem tej bandy i zaufanym człowiekiem dowódcy. Już po trzech dniach pobytu w areszcie "rozkleił się". Opanował go paniczny strach. Za cenę uzyskania wolności chciał naprowadzić na ślad bandy. Znał ich meliny. Postanowiono zaryzykować. Zwolniono "Mściwego". Cena krwi ofiar bandy była niewspółmierna z podjętą decyzją zwolnienia jednego opryszka. Zakładano, że wiadomość o jego zatrzymaniu nie dotarła jeszcze do Niepołomic. Miał być w Krakowie kilka dni. Wpadł pierwszej nocy po przyjeździe. Jego nieobecność nie powinna więc była wzbudzić podejrzeń dowódcy. W przeciwnym razie byłby już "spalony", a więc dla nas bezużyteczny. "Mściwy" nie zasługiwał jednak na tyle zaufania, by go puścić samego do bandy. Wprawdzie podał już nazwiska kilku ludzi, ale aresztowanie ich równałoby się dekonspiracji roli "Mściwego" wobec bandy. Wtedy zginąłby z rąk swoich. Na adres jednej z melin dowódcy "Mściwy" wysłał łącznika. Dał mu nasze polecenie - list, w którym powiadamia, że nawiązał kontakt z "grupą" pewnych ludzi. Proponują wspólny "skok" na transport pieniędzy, który będzie przewożony samochodem do Bochni. "Grupa" ma dobre rozeznanie. Propozycja była nęcąca. Przynęta chwyciła. Herszt przysłał odpowiedź. Chciał omówić sprawę. Postawił jednak warunek, aby z "tamtej grupy" przyjechał z "Mściwym" tylko jeden człowiek. Wyznaczył spotkanie w nocy w określonym miejscu. Przypadła mi w udziale rola człowieka z "tamtej grupy". Nigdy tego nie zapomnę. Po raz pierwszy zetknąłem się z wrogiem tak bezpośrednio. Było to mocne przeżycie. Nawet niezależnie od finału akcji. Wiedziałem, że herszt bandy to przestępca bez żadnych skrupułów, zdecydowany na wszystko. 430 morderstw, 295 napadów terrorystyczno-rabunkowych, 120 indywidualnych kontrybucji pieniężnych na łączną sumę kilku milionów złotych - oto bilans działalności band, którymi kierował "Ogień". Osaczony przez grupę operacyjną krakowskiego pułku KBW "Ogień" schronił się na strychu jednego z budynków w Ostrowsku, Przez wąskie przejście mógł się do niego przedostać tylko jeden człowiek. Zadania tego podjął się b. partyzant AL, sierż. Marian Baradziej. "Ogień", znalazłszy się w beznadziejnej sytuacji, strzelił do siebie. Pomimo natychmiastowej pomocy lekarskiej i operacji zmarł tego wieczora w szpitalu w Nowym Targu. 23 września 1948 roku banda "Wiarusy" dokonała napadu na samochód Związku Samopomocy Chłopskiej na szosie w Łącku. Bandyci zamordowali czterech funkcjonariuszy MO: Antoniego Drożdża, Leona Janusza, Józefa Kmiecika i Czesława Wilika. W Niepołomicach znaleźliśmy się po południu. "Mściwy" i ja - oficer Służby Bezpieczeństwa. "Mściwy" denerwował się. Czy był wobec nas szczery? I ja ledwo trzymałem nerwy na wodzy. Czy dobrze odegram rolę bandyty? Czy uda mi się skłonić ich do wspólnego - z "naszą grupą" - napadu na samochód przewożący pieniądze? Przecież to był pretekst do zorganizowania pułapki. Czy zdołam dobrze wywiązać się z zadania? Doszliśmy do miejsca spotkania. Księżycowa jesienna noc. Polna droga. Z prawej strony widać jakieś ściernisko. Dalej pogrążony we śnie przysiółek. Od czasu do czasu słychać tylko ujadanie psów. Na lewo gąszcz wikliny. Potem ledwo widoczne kontury lasu. Głęboka Puszcza Niepołomicka. Przy drodze dzika grusza. - To tutaj - szepnął mój przewodnik. Byłem pewny, że jest bez broni. Miałem na sobie letni płaszcz. Taki dywersyjny, jaki nosiło się podczas akcji w czasie okupacji. Kieszenie z podwójnym przecięciem. Wkładając rękę niby do kieszeni, a w rzeczywistości pod płaszcz, można niewidocznie chwycić za pistolet, wystrzelać cały magazynek. Można też strzelać z kieszeni. Jednakże wtedy po pierwszym strzale pistolet często się zacina. Nie zarepetuje. Kieszeń stawia opór. Ująłem chłodną rękojeść efenki. Odbezpieczyłem pistolet. Pocisk był w lufie. Musiałem być przygotowany na wszelką ewentualność. - "Mściwy", jesteś pewny, że to tu? - zapytałem. - Tak, powinien lada chwila nadejść. Usiedliśmy w wiklinie. Oczekiwanie było męczące. Czy przyjdzie? myślałem. A może wie już o aresztowaniu wspólnika. Wtedy banda zrobiłaby z nas sito. - Idzie - szepnął "Mściwy", który pierwszy usłyszał kroki bandziora. - Wyjdziemy, jak rozpoznam, czy to on. Rzeczywiście, dopiero teraz usłyszałem kroki coraz bliżej, coraz wyraźniej. Ktoś doszedł do dzikiej gruszy. Wysoki, barczysty, w podgumowanej pelerynie. Zatrzymał się. Pierwszy wyszedł "Mściwy". Ja tuż za nim. Watażka przywitał się z kolegą. Potem ze mną. - Myślałem, że przyjedziesz z bezpieką - powiedział - a was tylko dwóch. - Przecież tak chciałeś - odparł "Mściwy". A więc bandyta coś podejrzewa, myślałem, a może wie, że "Mściwy" był aresztowany? Nie było już jednak drogi odwrotu. - Mamy pół godziny drogi do meliny - uciął herszt. - Tam pogadamy. - Powiedział to dziwnie twardo. Ruszyliśmy gęsiego wąską ścieżką między wikliną. Prowadził dowódca bandy, za nim ja, potem "Mściwy". Miałem złe przeczucie. "Przyjedziesz z bezpieką" - słowa bandziora nurtowały mnie. Wie, czy tylko chciał wybadać? Trzymałem rękę w kieszeni płaszcza. Mocno ściskałem w dłoni kolbę piętnastostrzałowej efenki. Dotychczas była niezawodna. Nagle ścieżka się urwała. Wiklina rosła tu rzadko. Zobaczyłem potok. Bandyta przeskoczył go. Ujrzałem w jego ręku pistolet. Lufę skierował do mnie. Za mną był "Mściwy". To tylko refleks, ułamki sekundy, strzeliłem pierwszy. W ciszę nocną wdarł się huk trzech szybkich strzałów. Raz, dwa, trzy... Bandyta zwalił się na brzeg potoku. "Mściwy" odskoczył w tył. Natychmiast odwróciłem się do niego,- Ręce do góry! - Podniósł. Rzeczywiście nie miał przy sobie broni. Powalony bandyta jeszcze rzęził. Potem kilka drgawek i zastygł w bezruchu. Dwa strzały były celne. Dostał poniżej serca i w brzuch. Kilka centymetrów od miejsca, gdzie trafiły pociski, zobaczyłem zatknięte za pas dwa obronne, angielskie granaty. Gdybym trafił w granat, zginęlibyśmy wszyscy. - On musiał wiedzieć, że wpadłem - wyrwało się "Mściwemu". - Na pewno wiedział. Znałem go tyle lat. Dzisiaj był inny niż zwykle. Oni mogą być blisko... - Poczułem w jego głosie strach. "Mściwy" bał się. Wiedział, że gdyby wpadł teraz w ręce swoich wczorajszych wspólników, nie mieliby litości. Ich wyrok byłby okrutny. Zdawałem sobie sprawę, że mnie czekałby jeszcze gorszy los. Odpiąłem od pasa zabitego watażki oba granaty. Całe szczęście, że obronne, pomyślałem. W razie czego będą skuteczne. Zabrałem również pistolet bandyty. Nasi nie mogli podejść za blisko. Na pewno jednak usłyszeli strzały. Wspólnicy zabitego watażki mogli znajdować się jeszcze bliżej. Nie mieliśmy ani minuty do stracenia. "Mściwy" znał doskonale teren. Prowadził, przemykał wśród zarośli jak ścigany zwierz prowadzony instynktem. Biegłem za nim. Gdyby nas teraz dopadła banda, byłem zdecydowany dać mu broń. Strzelałby do nich. Teraz już nie miał wyboru. Później wielokrotnie nurtowała mnie wątpliwość, czy strzelając tej nocy, uprzedziłem tylko taki sam zamiar bandyty. Tak czy owak dostałby karę śmierci, myślałem. Gdy po raz któryś z rzędu podzieliłem się tą wątpliwością z moim szefem, odpowiedział krótko: - Dla nas wojna się jeszcze nie skończyła. Gdybyś wtedy nad potokiem zastanawiał się nad tym, widząc lufę pistoletu skierowaną do siebie, nie mógłbyś mnie teraz o to zapytać. Zginąłbyś. Wiem z całą pewnością. Dowódca bandy wyszedł do was sam, bo nie chciał wcześniej wzbudzać podejrzeń, pozostali czekali na melinie. Od śmierci dzieliło was tylko kilkaset metrów. Właśnie w Bochni wpadło kilku członków tej bandy. Mam ich zeznania. Wiadomość o aresztowaniu "Mściwego" dotarła do bandy. Ukryci w pobliżu bandyci stchórzyli, spłoszył ich odgłos strzelaniny. Obawiali się zasadzki. Kto zdąży strzelić pierwszy, żyje dłużej. Takie jest prawo walki. - Panie Skowroński, już siódma. Ale ma pan twardy sen. Przetarłem oczy. Stała nade mną gospodyni. Nawet nie słyszałem, jak weszła do pokoju. Prosiłem ją wczorajszego wieczora, aby obudziła mnie rano. O jedenastej musiałem być w Nowym Targu. Nadeszła chwila działania. Powiedziałem, że wybieram się do znajomych w Zakopanem. Było to całkiem naturalne. Zależało mi, by swoim zachowaniem nie wzbudzać żadnych podejrzeń obecnych gospodarzy, zachować wszelkie pozory i utwierdzić ich w przekonaniu, że jestem zwyczajnym wczasowiczem. Przed sezonem pensjonaty świeciły pustką, niektóre były jeszcze nieczynne. Byłem więc jednym z nielicznych amatorów wiosennego wypoczynku. Jako nietutejszy mogłem łatwiej wpaść komuś w oko. Zainteresowanie jakiegoś milicjanta moją osobą byłoby w tej sytuacji dość kłopotliwe. Ba, to może paradoksalne, ale mogłoby nawet przeszkodzić w wykonaniu zadania. Gospodyni odprowadziła mnie wzrokiem do rogu ulicy. Denerwowała mnie jej ciekawość. Minąłem park zdrojowy i za chwilę znalazłem się w centrum uzdrowiska. Bezskutecznie rozglądałem się za jakimś środkiem lokomocji. W martwym sezonie zarobek był kiepski. Miejscowi dorożkarze woleli poświęcić czas na roboty w polu niż czekać godzinami na przypadkowego pasażera. Pociąg do Nowego Targu odchodził z oddalonego o kilka kilometrów dworca kolejowego w Chabówce. Z konieczności zdecydowałem się na spacer. Dzień był wyjątkowo pogodny. Uzdrowisko tonęło w soczystej zieleni. Górskie powietrze działało orzeźwiająco. Po drodze zupełnie przypadkowo trafiłem na postój autobusów. Że też przedtem o tym nie pomyślałem! Właśnie odjeżdżał autobus do Nowego Targu. Wskoczyłem w ostatniej chwili. Była to stara ciężarówka, dostosowana do przewozu pasażerów, grat eksploatowany przez miejscową spółdzielnię transportowców. Aż dziwne, że ten rozklekotany wehikuł był zdolny do poruszania się po górskich, wyboistych drogach. Po półgodzinie znalazłem się w Nowym Targu na starym rynku, nazwanym placem Pokoju. Pociągiem dojechałbym znacznie później, zyskałem więc sporo czasu. Mogłem jeszcze raz obejrzeć miejsce, w którym miałem spotkać się z łączniczką- Drogę pamiętałem doskonale, byłem tam wczoraj, zaraz po przyjeździe z Krakowa. Major kilkakrotnie przypominał, abym nie pomylił Czarnego Dunajca z Białym. Na moście był wyznaczony "kontakt". Nowy Targ leży w miejscu, gdzie łączy się Biały i Czarny Dunajec, stąd bierze początek Dunajec. W mieście panował wyjątkowy ruch, był dzieńtargowy. W każdy czwartek Nowy Targ, zazwyczaj spokojny i cichy, ożywiał się i zaludniał. Przybywała tu tłumnie ludność z całego Podhala oraz górale ze Spiszu i Orawy. Dla przybysza był to wyjątkowo barwny obraz góralskiego folkloru, dosłownie przegląd ludowych strojów Podhala. Cały ruch z rynku kierował się w stronę targowiska, na plac Słowackiego. Minąłem urząd pocztowy, bez trudu odszukałem ulicę Krasickiego, potem Waksmundzką. Pamiętałem, że trzeba dojść do gmachu miejscowego liceum. Szedłem jedną z najstarszych uliczek miasta, wijącą się wśród niskich, przeważnie drewnianych domków. Dalej - rozwidlenie szosy do Czorsztyna i Białki Tatrzańskiej. Kilka godzin przesiedziałem w Krakowie nad mapą sztabową tego terenu. Mógłbym z pamięci odtworzyć szkic topograficzny całej okolicy. Doskonale pamiętałem góralskie osady nowotarskiej ziemi: Waksmund, Kowaniec, Ostrowsko, Łopuszna, Harklowa, Ochotnica... Znałem je na razie tylko z mapy i z historii działalności bandy. Zdawało mi się jednak, że bez trudu mógłbym tam trafić. Na tym terenie działała groźna banda - "Wiarusy". Któryś raz z rzędu zastanawiałem się, gdzie zaprowadzi mnie łączniczka. Błądziłem wzrokiem po górskich pasmach, które okalały Nowy Targ. Odpowiedź miały przynieść najbliższe godziny. Śniadanie zjadłem w gospodzie na placu Pokoju. Jadłem kierując się rozsądkiem, choć apetyt mi nie dopisywał. Myślami jednak nie tu byłem obecny. Do turystycznej torby, na wszelki wypadek, wpakowałem kilka bułek i solidną porcję kiełbasy. Apetycznie pachniała czosnkiem. Na miejsce spotkania wróciłem punktualnie o wyznaczonej godzinie. Przedstawicielowi ośrodka nie wypadało wszakże czekać na łączniczkę. Dopiero teraz poczułem się rzeczywiście "Henrykiem". Jeszcze przed tygodniem wydawał mi się on postacią daleką, prawie nierealną. Minęła jedenasta. Patrzyłem z mostu na rwący nurt Dunajca. Jeszcze miesiąc temu nie mógłbym o nim nic bliższego powiedzieć. Teraz, słuchając szumu rzeki, byłem w stanie wyliczyć wszystkie miejscowości, przez które przepływa - Poronin, Biały Dunajec, Bańska Niżna, Szaflary... Obok mnie zatrzymał się jakiś przechodzień. Poznałem, że nietutejszy. Wpatrywał się przez chwilę w wodę. - Ciekawe, czy są tu pstrągi - zagadnął. Miał widoczną ochotę na okolicznościową pogawędkę. Wyglądał na wędkarza. Jak się rozgada, może zamęczyć słuchacza. Było mi to zdecydowanie nie na rękę. Trzeba udać mruka - pomyślałem - albo laika... - Chyba raczej karpie - odburknąłem. Zatkało go. Spojrzał na mnie pogardliwie, jak na profana. Zrobił gest, jakby szykował się do całego wykładu. Ale bym wpadł. Taki nie puściłby mnie tak łatwo, gotów by snuć swoje wywody nawet przez godzinę. Odwróciłem się na pięcie i odszedłem. Mój wędkarz był niedwuznacznie zawiedziony. Machnął z lekceważeniem ręką. Co jest z tą łączniczką, do wielkiej cholery? pomyślałem. Czekałem już piętnaście minut. Może nie ma zegarka? Czyżby tutaj czas liczył się nie na minuty, lecz na godziny? Niemożliwe, na pewno banda wyposażyła ją w jakiś zrabowany "Tissot" czy "Omegę". Kręciłem się w pobliżu mostu, to z tej, to z tamtej strony. Wypatrywałem dziewczyny wzielonej chustce, z gałązką sosny w ręku - to był znak rozpoznawczy. Powtarzałem w myśli hasło. Czas mijał nieubłaganie, a dziewczyna nie nadchodziła. Szkoda, że spławiłem tego rybaka. Mógłbym mówić teraz z nim o pstrągach, ba, nawet o wielorybach. Byle samemu nie sterczeć na moście. W końcu ktoś może się zainteresować, co tu robię. Niechby tak zatrzymał mnie jakiś milicjant. Ileż w końcu można czekać? prowadziłem tę rozmowę sam ze sobą. Więcej niż godzinę nie wypada, przecież to sprzeczne z zasadami konspiracji, nawet w tak niecodziennych okolicznościach. Co innego kontakt z bandą w terenie, może ulec opóźnieniu nawet o kilka godzin, tam liczy się bezpieczeństwo, a nie czas. Złapałem się na tym, że rozumuję już jak człowiek, który powinien bać się "bezpieki". Tym lepiej... Ale ta łączniczka, myślałem dalej, to na pewno normalnie żyjąca dziewczyna z jakiegoś Ostrowska czy Harklowej. Cóż jej może grozić, co przeszkodzić w przybyciu na wyznaczone spotkanie? Czekałbym i dziesięć godzin, gdybym wiedział, że ona przyjdzie. Jeżeli nie nawiążę łączności, tyle pracy pójdzie na marne. Stary na pewno w tej chwili również o tym myśli. Z niecierpliwością czekać będzie na wynik mojej misji. Całe szczęście, że jutro w tym samym miejscu, o tej samej porze, mam rezerwowy termin spotkania. A może banda miała jakieś przeszkody w dotarciu do łączniczki czy też nie mogła po prostu przyjąć w dniu dzisiejszym kontaktu? Moje rozmyślania przerwał sygnał czasu i hejnał z wieży Mariackiej. To dźwięki radia dochodziły do mnie przez otwarte okno z małego domku obok szosy. A więc do jutra, Dunajcu... Wróciłem zniechęcony do miasta. Miałem przed sobą jeszcze jeden dzień oczekiwania i tę niepewność, czy wszystko nie skończy się fiaskiem. Plątałem się bez celu po mieście. Jak przystało sumiennemu turyście kupiłem w kiosku przewodnik po Podhalu. Bezwiednie doszedłem do placu Słowackiego. Targi dobiegały końca. Teraz zmienił się już kierunek ruchu - ludzie szli z miasta. Kończyła się największa atrakcja okolicy - do następnego czwartku. Wstąpiłem do gospody obok hotelu na rynku. O zdobyciu miejsca nie można było marzyć. Przy stolikach górale obficie oblewali udane transakcje. Nawet przy bufecie trzeba by czekać co najmniej pół godziny. Z trudem dostałem się do autobusu, był przepełniony do ostatnich granic. Za mną, dosłownie "na siłę", władował się jakiś mężczyzna w brązowym kaszkiecie. Do Rabki wlekliśmy się dwa razy dłużej niż normalnie. Zalatywał zapach potu, czosnku, wódki. Autobus stawał na każdym przystanku, nawet częściej. Powracający z targu pasażerowie przemawiali kierowcy ,,do ręki", wsuwali mu do kieszeni zapłatę za nieprzewidziane przystanki. - Co to taksówka, do cholery? - protestowali inni, którym śpieszyło się do domu. - Jak się panu nie podoba, to pan wysiadaj - odcinał się kierowca. On tu był panem i ostatnią instancją. Nareszcie - odetchnąłem z ulgą, wysiadając w Rabce. Głód dokuczał mi coraz bardziej. Prosto z dworca autobusowego przez mały skwerek doszedłem do restauracji "Pod Gwiazdą". Rozdział 2. Miałem do dyspozycji wolne popołudnie. Nazajutrz rano znowu czekał mnie wyjazd do Nowego Targu. Pytanie, czy nawiążę łączność z dziewczyną na moście, odbierało mi spokój. Wyszedłem do parku. Nie miałem ochoty na zbyt wczesny powrót do willi. Trudno w takim stanie zamknąć się w pokoju, byłbym skazany na gawędę z gospodynią. Jej mąż był człowiekiem raczej małomównym, na pierwszy rzut oka można się było zorientować, że niewiele miał do powiedzenia w domu. Przed wojną pracował w kolejnictwie, nieźle zarabiał. Teraz głównym środkiem utrzymania całej rodziny były pieniądze uzyskane z wynajmu pokoi. Stara willa nie przyciągała letników. Już poprzedniego wieczora wysłuchałem całej litanii utyskiwań. Dowiedziałem się przy tym, że jedna córka pracuje na stacji PKP w Chabówce, druga wyjechała do Krakowa. Szedłem bez celu przed siebie. Niebo było bezchmurne, powietrze czyste. Zatrzymałem się przy mogile poległych tu żołnierzy radzieckich. Minąłem kilka alejek parku zdrojowego i znalazłem się przed gmachem urzędu pocztowego. Miałem ogromną ochotę zamówić rozmowę ze Starym. Cóż mogłem mu jednak na razie powiedzieć? O tym, że nie nawiązałem łączności w Nowym Targu, zapewne już wiedział, przecież wysłał kogoś na dyskretną obserwację miejsca spotkania. Zresztą major przestrzegał mnie, abym porozumiewał się z kierownictwem wyłącznie w koniecznym wypadku. Kręciłem się więc dalej po uzdrowisku. Przede mną roztaczała się piękna panorama gór okalających od północy rabczańską kotlinę. W dali królował dostojny i dziwnie poważny, porosły gęstym lasem Luboń. Widziałem już go kiedyś na jakiejś pocztówce, znałem z opowiadań Danusi, mojej koleżanki ze studiów. Była zapaloną turystką. W każdą niedzielę znikała z Krakowa. Usiadłem na ławce w pobliżu starego cmentarza. Otworzyłem kupiony w Nowym Targu przewodnik. Przerzucałem go niemal machinalnie. "...Rabka - miasto, zdrojowisko i stacja klimatyczna leży między Beskidem Wysokim a Beskidem Wyspowym, u stóp Gorców i Lubonia Wielkiego. Osiedle, położone pierwotnie w dolinie Raby oraz jej dopływów - Słonki i Poniczanki, rozbudowało się wzdłuż tych dolin, a później weszło na stoki zalesionych i nasłonecznionych wzgórz: Bani i Grzebienia. Na południowym wschodzie od Rabki wznoszą się piękne grzbiety Gorców z Turbaczem..." Spojrzałem na pasma wzgórz, jakbym chciał porównać je z opisem przewodnika. Nad Luboniem pojawił się szary obłoczek, tuż za nim wypełzła na niebo brzydka, duża chmura. Starałem się odróżnić Grzebień i Banię. Grzbiety gór tonęły jeszcze w słońcu, które chyliło się już ku zachodowi. Park był niemal pusty. Gdyby nie to, zapewne nie zwróciłaby mojej uwagi sylwetka człowieka w brązowym kaszkiecie. Widziałem już go dzisiaj po raz trzeci. To właśnie on wpakował się w Nowym Targu tuż za mną do przepełnionego autobusu, potem zauważyłem go przy wyjściu z restauracji "Pod Gwiazdą" i znowu teraz - siedział na ławce stojącej kilkadziesiąt metrów dalej. Przyglądałem mu się uważnie przez chwilę. Jakby to zauważył - rozłożył gazetę. Zdawało mi się, że chciał się nią zasłonić. A może to przywidzenie? Udawałem, że go nie dostrzegam, i nadal studiowałem przewodnik. "...stary modrzewiowy kościół z roku 1606 w Rabce, zbudowany na miejscu dawnego z roku 1565, należy do najpiękniejszych zabytków drewnianego budownictwa w południowej Polsce..." Nieznacznie zerknąłem w bok. Mężczyzna w brązowym kaszkiecie siedział w tej samej pozie. Powróciłem do mojej lektury... "...w wieży kościelnej mieści się muzeum regionalne im. W. Orkana, założone przez Polskie Towarzystwo Tatrzańskie w roku 1931, z pięknymi okazami..." Jestem przeczulony, pomyślałem. Coś mnie jednak korciło, żeby upewnić się, czy moje spotkania z tym typem są rzeczywiście przypadkowe. Nadal wydawało mi się, że zwraca on na mnie uwagę. Wstałem z ławki i wolnym krokiem zbliżyłem się do muru cmentarza, doszedłem do dość spadzistej ulicy, minąłem kilka sklepów, jakąś prywatną knajpkę i doszedłem do dworca kolejowego. Był opustoszały, pociągi odchodziły przeważnie z Chabówki. Zaczepiłem zaspanego kolejarza, wypytałem o połączenia do Nowego Targu i Zakopanego, zatrzymałem się tu celowo dłużej, po czym nagle wyszedłem na placyk przed stację. Nie zauważyłem sylwetki mężczyzny w brązowym kaszkiecie. Podszedłem do jakiegoś przechodnia, który wskazał mi drogę do kościółka znanego mi na razie z przewodnika. Przez tory kolejowe przeszedłem do starej części osiedla, które jako wieś Rabka nad rzeką Rabą istniało przez kilkaset lat, zanim zbudowano tu znane obecnie uzdrowisko. Wreszcie znalazłem się koło starego kościółka. Gdy zbliżałem się do muru otaczającego modrzewiowy zabytek, zdawało mi się, że za zakrętem mignęła sylwetka owego mężczyzny. Naokoło kościoła rosły stare, rozłożyste lipy, dęby i jesiony. Pochłonął mnie cień wiekowych drzew. Z drugiej strony muru byłem prawie niewidoczny. Tamtego miałem obecnie możliwość obejrzeć jeszcze raz z bliska. Niemal przebiegł koło muru kościelnego, zatrzymał się, starał się odnaleźć mnie wzrokiem. Teraz brązowy kaszkiet trzymał w ręce. Podszedłem do wejścia. Kościół i muzeum były już niestety zamknięte. Wróciłem na drogę. Mój duch opiekuńczy stał pod drzewem w odległości kilkudziesięciu metrów. Nie zwracając na niego uwagi, skierowałem się do centrum uzdrowiska. Koło cmentarza wstąpiłem do małej knajpki, przy wejściu znowu zauważyłem człowieka w brązowym kaszkiecie. Teraz już mogłem być zupełnie pewny, że mnie obserwował. Dlaczego? Na moją kwaterę wróciłem już o zmroku. Przejrzałem nagłówki artykułów ostatniego wydania "Dziennika Polskiego", położyłem się i pogrążyłem w domysłach. Intrygował mnie ów tajemniczy mężczyzna w brązowym kaszkiecie. Ciekawe, czy jutro znowu "spotkamy się" w autobusie. Błądziłem myślami trochę w jutrzejszym dniu, trochę w przeszłości. Czyż mogłem jeszcze dwa tygodnie temu przypuszczać, że znajdę się dzisiaj w Rabce, że będę się nazywał Marian Skowroński, że... To się zaczęło dokładnie dwa tygodnie temu. Siedziałem wówczas nad grubym skryptem Historii doktryn ekonomicznych. Zbliżał się termin egzaminu u profesora Firycha. Na uczelni był on znany jako porządny człowiek, ale na egzaminie "piła", nie można było pójść "na lipę". Postanowiłem więc poświęcić na "doktryny" dwa tygodnie zaległego urlopu. Moje ekonomiczne medytacje przerwał dźwięk dzwonka. To ktoś do Andrzeja, pomyślałem. Przecież znajomym powiedziałem, że wyjeżdżam. Andrzej mieszkał przez ścianę - w drugim pokoju. Po chwili wszedł Józek, wówczas mój bezpośredni przełożony. Był kierownikiem jednej z sekcji zajmującej się walką ze zbrojnym podziemiem. - Całe szczęście, że cię zastałem - wyrwało mu się z widoczną ulgą. - Mówili, że wyjechałeś. Dlaczego nie odbierasz telefonu? - Bo mam urlop i wyjechałem. Józek spojrzał na mnie, jakby wątpił, czy jestem całkiem trzeźwy. - Co ty bredzisz? - wyrwało mu się. Wówczas podsunąłem mu pod nos rozdział o teorii pieniądza Davida Ricardo. - No widzisz, jestem teraz w Anglii w dziewiętnastym wieku, a jutro mam zamiar przenieść się na szczęśliwą wyspę Saint-Simona. - Potem wyjaśniłem już bardziej poważnie, jak przystało w stosunku do zwierzchnika, że zbliża się koniec semestru, mam egzamin i chcę w czasie urlopu odciąć się od ludzi. - A ja mam dla ciebie wiadomość rzędu sprzeczności antagonistycznych okresu przejściowego - zażartował Józek, po czym oświadczył już całkiem serio: - Będziesz się musiał przygotować do innego egzaminu. W tej sprawie chce rozmawiać z tobą Stary. Z góry wiedziałem, że nie warto sondować Józka, o co chodzi. Był on dobrym kolegą i kompanem, ale w sprawach służbowych nie "puszczał farby". Pochwili znaleźliśmy się u zastępcy szefa urzędu. Major, zwany przez nas "Starym", w poważnych sprawach zawsze był konkretny. Prosił pracownika do siebie, rozpoczynał rozmowę per towarzyszu i zwięźle formułował zadania. Na co dzień mówił podwładnym po imieniu lub nazwisku. W drobnych sprawach nie wzywał oficerów. Zjawiał się wtedy nagle w pokoju pracownika. Pytał o kilka szczegółów interesującej go sprawy, czasem podzielił się uwagami, czasem "podkręcił"... - A myśmy dyskutowali o zadaniu bez wykonawcy - zwrócił się do mnie major, gdy wszedłem do jego gabinetu. - Za godzinę wyjeżdżam do Warszawy. Czasu zostało niewiele. Omówię więc teraz główne założenia kombinacji operacyjnej, potem wy przygotujecie się do przypadającej wam roli. W szczegóły wprowadzi was wasz naczelnik i kierownik sekcji. Znałem dobrze szefa. Nietrudno było mi odgadnąć, że zanosi się na poważną sprawę. - Chodzi o "Wiarusów" - kontynuował Stary. - Uzyskaliśmy możliwość bezpośredniego dotarcia do dowódcy bandy, "Harnasia". To były członek sztabu u "Ognia", jego osobisty adiutant. Banda ma według naszych danych ponad stu zaufanych współpracowników. Cała zorganizowana siatka. Terroryzuje znaczną część Podhala. Ostatnio działalność ich stała się bardzo agresywna. Wszelkie dotychczasowe wysiłki likwidacji bandy za pomocą akcji wojskowych KBW nie dały rezultatu. "Wiarusy" znają doskonale teren. Mają poza tym dobry wywiad poprzez sieć terenowych współpracowników. Zdołali uniknąć kilku niemal pewnych zasadzek. Przed niespełna tygodniem jednego z uczciwych ludzi, który zawiadomił naszą jednostkę o miejscu postoju bandy, rozebrali do naga, skatowali i zastrzelili. Na piersiach przypięli wyrok śmierci podpisany przez "Harnasia". Na czole ofiary wypalili litery PPR. Skatowali żonę i dzieci. Zabudowania puścili z dymem. Ostatnio otrzymaliśmy informację, że banda usiłuje nawiązać kontakty z zagranicą. W rękach wrogiej agentury "Harnaś" i jego współpracownicy mogliby stać się jeszcze bardziej niebezpieczni. Znamy drogę, którą przekazali do Niemiec zachodnich informację, że oczekują na nawiązanie łączności. Oryginału listu nie udało nam się niestety przechwycić. Dotrze do adresata. Znamy jednak hasło i sposób dotarcia do łączniczki. To już jest dużo. Ba, nawet bardzo dużo. Odpowiedź z tamtej strony może nadejść według moich obliczeń mniej więcej za trzydzieści dni. Musimy wyprzedzić wrogi ośrodek dyspozycyjny. Nawiązać wcześniej kontakt z łączniczką, a następnie z dowódcą bandy. Oto pierwszy etap wielkiej partii, jaką chcemy rozegrać. Jeżeli uda nam się wprowadzić naszego człowieka do gniazda wroga, opracujemy dalsze przedsięwzięcia... Spotkanie z łączniczką odbędzie się za dwa tygodnie. Przedstawiciel ośrodka dyspozycyjnego z zagranicy o pseudonimie "Henryk" ma nawiązać w określonym dniu bezpośrednią łączność. Łączniczka bandy będzie czekać raz w tygodniu o godzinie jedenastej na moście w Nowym Targu. Oto meritum sprawy - podsumował major. - Na razie musimy obsadzić rolę "Henryka", o dalszych pomyślimy później, w zależności od potrzeby. Sądzimy, że możemy na was liczyć. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Byłem zaskoczony propozycją zastępcy szefa wojewódzkiego urzędu. - Nie wiem, czy podołam, przecież to poważne zadanie, nie chciałbym zawieść... - brnąłem w niezgrabnej odpowiedzi. Zaczerwieniłem się przy tym jak sztubak. .. Banda "Wiarusy" dokonała napadu na Dom Katolicki w Rabie Wyżnej. Do dyskusji wtrącił się mój naczelnik, który dotychczas milcząco przysłuchiwał się temu, co mówił Stary. - Braliśmy kilka elementów pod uwagę - powiedział. - Byliście w partyzantce w czasie okupacji. Macie z tego okresu trochę doświadczenia. Takie otrzaskanie jest konieczne przy zetknięciu się z bandą. W kilku podobnych sprawach braliście już udział. Weźmy chociażby pod uwagę sprawę: kryptonim "Zdrajca", tę historię w Puszczy Niepołomickiej czy też rozpracowanie równie groźnej bandy w powiatach bocheńskim i nowosądeckim. Można by chyba jeszcze coś wymienić... A poza tym, znacie obcy język. To jest dość istotne przy założeniu, że działamy jako obcy ośrodek. Nie jesteście znani na Podhalu. Nie występowaliście tam nigdy jako funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa. Odpada zatem możliwość przypadkowej dekonspiracji waszej roli jako "Henryka". To wszystko przemawia za tym, że wybór kandydata jest właściwy. O tym, że uważamy was za oddanego sprawie i chyba odważnego pracownika Służby Bezpieczeństwa, nie mam potrzeby mówić. Stary wyciągnął z biurka paczkę papierosów. Poczęstował Józka, potem mnie. Robił to rzadko, sam nie palił. Zaciągnąłem się z przyjemnością. Czyż mógłbym nie przyjąć takiego zadania? pomyślałem. Zrobiłem gest, jakbym chciał zabrać głos. Stary jednak uprzedził mnie. - Zadanie jest niebezpieczne - stwierdził. - Nie chcemy tego owijać w bawełnę. Nie traktujcie naszej propozycji jako polecenia służbowego. Nie mamy zamiaru narzucać wam jakiejkolwiek decyzji. Możecie się zresztą jeszcze zastanowić, wprawdzie czasu nie mamy za wiele... Byłem przejęty tym, co usłyszałem. To przecież nie byle jakie wyróżnienie. Tyle razy marzyłem o udziale w "dużej sprawie". Propozycję szefa przyjąłem zdecydowanie. - Proszę o dalsze wytyczne - zwróciłem się może nawet zbyt "służbowo" do Starego. - Legenda, pod którą wystąpisz - odparł z widocznym zadowoleniem - została już w ogólnym zarysie opracowana. Szczegóły omówicie z majorem i porucznikiem. - Stary wskazał na mego naczelnika i Józka, kierownika sekcji. - Swoją rolę musisz doskonale opanować pamięciowo. Otrzymasz drobiazgowo opracowany życiorys "Henryka". Wystąpisz jako były eneszetowiec, który wraz z Brygadą Świętokrzyską pod dowództwem "Bohuna" przeszedł z armią hitlerowską na zachód, do amerykańskiej strefy okupacyjnej w Niemczech. Potem zostałeś przerzucony z powrotem do kraju wraz z grupą dywersyjno-wywiadowczą. Pracujesz dla ośrodka dywersyjno-wywiadowczego, który miał nawiązać łączność z dowódcą bandy. Obecnie występujesz pod fikcyjnym nazwiskiem. Na Zachodzie otrzymałeś fałszywe dokumenty. W przeciwnym razie "bezpieka" poszukiwałaby cię jako eneszetowca. Nie korzystałeś z amnestii, nie ujawniłeś się. Działasz dalej. Tak w telegraficznym skrócie wygląda nasze założenie. Dostaniesz dokumenty na nazwisko Marian Skowroński. Stary urwał. Spojrzał na zegarek. - Na mnie już czas, towarzysze. Trzeba przygotować dla "Henryka" dokumenty - zwrócił się do naczelnika - zrobić kilka okolicznościowych fotografii, szczególnie z "jego pobytu" na Zachodzie. Musicie od jutra przystąpić bardzo intensywnie do pracy. Macie tylko dziesięć dni czasu. Resztę rezerwuję dla siebie na omówienie bezpośredniego zadania z "Henrykiem". Aha... jeszcze jedna sprawa. Akcja musi być utrzymana w ścisłej tajemnicy. "Henryk" nie powinien w ogóle pokazywać się w naszym gmachu. Na razie wszyscy wiedzą, że ma urlop, potem coś wymyślimy. O całej sprawie mogą wiedzieć tylko zainteresowani. Stary skończył. Zerknął przez okno. Pod gmachem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie czekała już czarna "cytryna". Spotykaliśmy się poza gmachem wojewódzkiego urzędu. Pracowaliśmy rzeczywiście bardzo intensywnie. Przedzierzgnięcie się w skórę "Henryka" wymagało opracowywania coraz to nowych szczegółów, które nasuwały się po prostu w toku przygotowywania mojej roli. Czy uda nam się przewidzieć, co w danej sytuacji okaże się najbardziej istotne? - takim pytaniem kończyliśmy zazwyczaj z Józkiem wiele naszych rozważań. Kto zresztą potrafi przewidzieć, jakie zaistnieją sytuacje? - już sam dopowiadałem w myśli. Moja rola nie mogła skończyć się na jednym spotkaniu. Z góry zakładano, że podejmowaną grę będziemy prowadzić na dłuższą metę. Trzeba było przemyśleć różne warianty rozwiązań, spokojnie, z żelazną logiką i dokładnością. Nie znaliśmy zbyt dobrze przeciwnika, a był on wyjątkowo przebiegły. Dzięki temu banda uniknęła tak wielu zasadzek. Należało więc "rozłożyć" ją od wewnątrz. Major wielokrotnie podkreślił zasadnicze znaczenie pierwszego spotkania z dowódcą bandy. Nie sposób było odpowiedzieć sobie, jak zareaguje on przy bezpośrednim spotkaniu. Nie ulegało wątpliwości, że będzie analizował szczególnie czujnie pierwszą rozmowę ze mną, że nie uwierzy wyłącznie słowom, że będzie starał się mnie sprawdzić i upewnić się, czy rzeczywiście jestem przedstawicielem z zagranicy. Dlatego tak często wracano do legendy, pod którą miałem wystąpić. Po pierwszym spotkaniu nie spodziewano się zbyt wiele. Wstępna część zadania miała na celu zdobycie zaufania bandy, wyrobienie u nich przekonania, że nawiązali właściwy kontakt. Dopiero później można było dążyć do zneutralizowania działalności bandy i zamrożenia na pewien czas jej aktywności w terenie. Finał akcji był jeszcze daleki i zbyt mało skonkretyzowany. Myślało nad tym kilku doświadczonych ludzi z mojego kierownictwa. Rodziły się koncepcje akcji śmiałych, czasem szalonych, to znowu ostrożnych aż do przesady. Wprowadzenie człowieka do sztabu bandy otwierało możliwości doskonałej kombinacji operacyjnej. Przyjęto zatem założenie, aby doprowadzić do finału bez dalszych ofiar, bez rozlewu krwi. W tej wersji wykluczono całkowicie bezpośrednie starcie z bandą. Takie rozwiązanie pociągnęłoby za sobą dalsze ofiary wśród miejscowej ludności i straty własne. Ujęcie samego sztabu bandy również nie położyłoby kresu terrorystycznej działalności na Podhalu. Nie tak dawno został rozbity sztab "Ognia". Chociaż zginął najgroźniejszy watażka, inni działali dalej, zmienili tylko nazwę na "Wiarusy". Korzystali z szerokiej sieci dawnych współpracowników terenowych, łączyli ich w siatkę organizacji pozostającej na usługach bandy. Jednych zmuszali do posłuszeństwa szantażem, groźbą wyroku śmierci, terrorem, innym narzucali dyscyplinę nie istniejącej już organizacji, przed innymi wreszcie roztaczali perspektywy korzyści materialnych lub też wizję nietrwałości ustroju... Cel akcji został więc skonkretyzowany. Należało doprowadzić do ujęcia wszystkich członków bandy, do postawienia przestępców przed sądem. To jeszcze mało. Należało również unieszkodliwić niedobitki zbrojnego podziemia, ujawnić tak liczną jeszcze sieć współpracowników bandy, zdemaskować całą siatkę terenową, dość dobrze jeszcze zakonspirowaną. Umożliwiała ona tak długo bezkarną niemal działalność "Wiarusów". Byłem świadkiem, jak rodziła się koncepcja obezwładnienia ostatniej, tak groźnej bandy na Podhalu. Nad planem operacji, którą podjęła Służba Bezpieczeństwa województwa krakowskiego, pracował Stary, naczelnik i cały sztab ludzi. Byłem dumny, że mogłem w tej operacji uczestniczyć. Znajdowaliśmy się u schyłku okresu, który historycy nazwali potem okresem walki o utrwalenie władzy ludowej w Polsce. Na skalnym Podhalu był to ostatni rozdział tej walki. W o ileż trudniejszych warunkach walczyli pracownicy Służby Bezpieczeństwa i Milicji Obywatelskiej w latach poprzednich, tych najcięższych latach, tuż po wyzwoleniu. Walczyli w najprymitywniejszych warunkach, w skrajnym niedostatku, z mizernym uzbrojeniem, bez doświadczenia, jakie obecnie mieliśmy. Ginęli od kul różnych "Mścicieli", "Ponurych", "Zaporów", "Ogni" czy "Żbików"... W zapadłych powiatach rzeszowskiego, lubelskiego, białostockiego dzień i noc narażeni byli na kulę wroga, jakże często posyłaną zza węgła. Walczyli pełni poświęcenia, przekonani, że cel jest ważniejszy niż ich własne życie. Zarówno Stary, jak i mój naczelnik byli doświadczonymi pracownikami Służby Bezpieczeństwa, którzy przetrwali ten pierwszy okres na najtrudniejszych odcinkach naszej walki. Tu tkwiły źródła uznania i autorytetu, jakim cieszyli się wśród najbliższych współpracowników. Atmosfera bezwzględnej walki z wrogiem, który usiłował toczyć młody organizm Ludowej Polski, zaufanie do kierownictwa oraz zapał całego zespołu naszych chłopców był dla nas czynnikiem o wielkim znaczeniu. Przygotowania do wystąpienia w roli "Henryka" były dla mnie prawdziwą szkołą operacyjną. Każdy dzień zbliżał nas do rozpoczęcia akcji. Zapoznałem, się z przejawami działalności bandy. Przejrzałem dziesiątki protokołów, zeznań świadków wstrząsających zbrodni, napadów, rabunków. Musiałem poznać przeciwnika. Ze zgrozą czytałem akta sprawy bandy "Wiarusów", protokoły oględzin miejsc dokonanych morderstw... Czy można wyrazić słowami pozornie suche relacje żon, którym zamordowali mężów? Czy można dać głębszy wyraz słowom matek, którym wyrwali z domów synów? Ile tragizmu przemawia z każdej karty tej sprawy! W Szczawnicy banda napadła na dom miejscowej nauczycielki. Czytałem urywki jej relacji: "Nie otwierałam drzwi... wybili okno, przez które weszło trzech nie znanych mi osobników z bronią w ręku, ubranych w mundury wojskowe... Ja w tym czasie wybiegłam na ulicę. Dom był obstawiony. Jeden z nich przyłożył mi broń do pleców. Wprowadził do mieszkania. Wypytywał o legitymację PPR. Zaczęli mnie bić grubymi kijami po całym ciele i głowie. Upadłam na ziemię. Bili mnie w dalszym ciągu, mówiąc przy tym, że wybiją ze mnie demokrację. Potemdowiedziałam się, że tej samej nocy ciężko pobili także kierownika Spółdzielni Samopomocy Chłopskiej..." Zapada zmrok. Coraz trudniej dostrzec serpentynę szosy, która wije się między lasem i zaroślami. Obok drogi szumi górski potok. Nie opodal wyraźnie rysują się kontury domków małej góralskiej osady. Drogą do wsi przejeżdża gospodarz powracający z pola. Jakiś chłopiec zgania krowy z pastwiska. Wioskę widać jak na dłoni. Coraz więcej świateł błyska w oknach góralskich chat. Osadę przecina wstęga szosy. Niewidoczna serpentyna drogi wznosi się skrajem lasu do panującego nad okolicą wzniesienia, po czym gubi się za wzgórzem zasłaniającym horyzont. Między konturami dorodnych świerków ledwo można dostrzec sylwetki kilku ukrytych ludzi. Siedzą przyczajeni wśród drzew, trzech w wojskowych mundurach, pozostali w szerokich nieprzemakalnych płaszczach. Wszyscy uzbrojeni są w automaty i broń krótką. Dowódca bandy dokonuje podziału ról. Jeden z bandytów z ręcznym karabinem maszynowym zajmuje stanowisko na wzniesieniu panującym nad szosą, drugi kręci się po szosie, ma automat schowany pod płaszczem, pozostali ukryli się w zaroślach. Z daleka dochodzi warkot silnika. Głos z zarośli dysponuje. - Puść, to osobowy. Samochód przejeżdża przez osadę, wyłania się z lasu i mija przyczajonych ludzi. Człowiek w płaszczu niecierpliwie obserwuje drogę. W końcu siada pod drzewem. Turkot zbliżającego się wozu nie wywołuje żadnej reakcji pozostających w ukryciu. To jakiś gospodarz wraca z targu z pobliskiego miasteczka. Potem mija punkt obserwacyjny wyrostek na rowerze, przechodzi chłopak z dziewczyną, są zajęci sobą, roześmiani. Echo leśne odbija słowa ich beztroskiej rozmowy. Znowu słychać warkot samochodu. Coraz bliżej, coraz wyraźniej wdziera się w wieczorną ciszę. Za osadą widać już smugi reflektorów, prześlizgują się po parkanach wiejskich zagród. Po chwili wyłania się ciężarówka, niknie na wirażu i z ciężkim warkotem silnika pokonuje wzniesienie. - Uwaga! - dochodzi głos z zarośli. Dowódca daje sygnał do "skoku". Ciężarówka jest już widoczna jak na dłoni. Dzieli ją kilkadziesiąt metrów od miejsca zasadzki. Człowiek w płaszczu wychodzi na środek szosy. Podnosi rękę. Kierowca zwalnia, lecz nie zatrzymuje wozu. Wówczas dwóch ludzi w wojskowych mundurach z automatami wyskakuje przed samochód. Lufy pistoletów maszynowych zmuszają kierowcę do zatrzymania się. Jest zdezorientowany, sądzi, że to wojsko. Niemal równocześnie spod plandeki wychylają się głowy milicjantów. Jakiś krzyk zagłuszają dwie serie z karabinu maszynowego. Ogień otworzył ten z ubezpieczenia. Potem strzelali już wszyscy, bez ostrzeżenia. Ciała dwóch milicjantów zwaliły się na skrzynię samochodu. Trzeci padł na szosie, czwarty zdążył wyskoczyć, tuż nad rowem dosięgła go jednak seria z automatu. Obok posiekanego samochodu stoi z rękami podniesionymi do góry kierowca i drugi człowiek, który jechał w szoferce. Przewoził pieniądze dla Samopomocy Chłopskiej w Nowym Sączu. Napastnicy uwijają się na miejscu napadu. Dowódca rewiduje szoferkę, rabuje przewożone pieniądze. Pozostali znęcają się nad rannymi milicjantami, kopią ich, potem dobijają. Zamordowanym ściągają buty, pasy, zabierają dokumenty. Tymczasem z daleka znowu słychać warkot silnika. Zza serpentyny wyłania się samochód. Bandyci odskakują na boki. Zajmują pozycje bojowe. I teraz skierowane do kierowcy lufy pistoletów maszynowych zmuszają do zatrzymania wozu, a uderzenie kolbą jest wystarczającym argumentem dla przypadkowo przejeżdżającego kierowcy do przyjęcia nieprzewidzianego kursu. Dwóch z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału staje na błotnikach samochodu. Pozostali zajmują miejsca na platformie. - Do Jazowska - dysponuje dowódca. Ciężarówka znika za zakrętem. W aktach sprawy dotyczącej rozpracowania bandy "Wiarusów" znalazł się taki meldunek o dokonanym napadzie: "...Przyszli do domu Sapaty Wojciecha zamieszkałego w Łącku, u którego przebywali do godzin rannych następnego dnia. Z domu nikogo nie wypuszczali. Wystawili wartę przy drzwiach. Obserwowali szosę, którą miał przejeżdżać samochód Spółdzielni Samopomocy Chłopskiej do Nowego Sącza. Gdy nadjechało auto, napastnicy otwarli ogień z RKM-ów i broni automatycznej do czterech milicjantów Czesława Wilka, Józefa Kmicika, Antoniego Drożdża i Leona Janusza. Wg zeznań świadków kopali i dobijali konających milicjantów... Zrabowali 90 tysięcy złotych... Zatrzymali inny przypadkowo przejeżdżający samochód i po sterroryzowaniu kierowców Józefa Mroza i Stanisława Domalika kazali zawieźć się do Jazowska, gdzie dokonali napadu na sklep." Milicjanci wracali z urlopu. Tylko jeden z nich miał przy sobie pistolet... Kamienica wije się przez ogromną połać lasów, zbiera wody górskich potoków od Turbacza, Kudłonia i Gorca. Urasta do rwącego potoku, który w pobliżu Łącka wpada do Dunajca. Banda wyruszyła z małej bacówki koło Przysłopa. Ścieżką wijącą się nad brzegiem Kamienicy dotarła do miejscowości Szczawa. O zmierzchu podeszli do leśniczówki. Błyskawicznie wyciągnęli ukryte pod płaszczami pistolety maszynowe. Leśniczy Jan Nawrocki już spał. Otoczyli dom. Wyciągnęli gospodarza. Zmusili go, aby wywołał z domu mieszkającego w pobliżu Józefa Świstaka. W tym czasie w powiecie limanowskim organizowano ORMO. Świstak podjął się utworzyć miejscową placówkę w Szczawie. Podeszli pod jego dom. Polecili sterroryzowanemu "przewodnikowi"-leśniczemu, wywołać sąsiada. Świstakowa usłyszała już krzyki, zauważyła podejrzany ruch koło domu Nawrockiego. Odpowiedziała, że męża nie ma w domu. Gdy plan bandy zawiódł, z ciemności wyłoniły się sylwetki trzech ubranych w mundury wojskowe ludzi. Podeszli do okna. Przedstawili się jako funkcjonariusze Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Limanowej. Zmusili kobietę do otwarcia drzwi. Wpadli do mieszkania. Pozostali otoczyli dom. Zastali tylko kobietę i dwoje dzieci. Józef Świstak wyjechał "do powiatu". Nie wierzyli. Przeszukali strych i zabudowania. Przeprowadzili rewizję. Znaleźli dokumenty partyjne. Zrabowali pieniądze przeznaczone na wypłatę robotnikom i trzy stare ormowskie karabiny. Do jednego z bandytów podeszła młodsza córeczka Świstaków. - Nie zabierajcie tego. Tatuś skrzyczy mamusię - prosiła. Bandyta odtrącił dziewczynkę. Wskazał na portret wiszący na ścianie. - Kto to jest? - zapytał. - Prezydent Bierut - odpowiedziało dziecko. Strącił lufą automatu portret ze ściany. Roztrzaskał butem ramę. - Podnieś to i rwij na drobne kawałki! - krzyknął do dziewczynki. Mała z płaczem podbiegła do matki. Bandyta podszedł do dziecka. Pchnął je kolbą bergmana. Uderzył. Zmusił do podniesienia portretu. - Podrzyj! - Podrę, jeżeli nie zabijecie tatusia - odpowiedziała dziewczynka. - Jeżeli Świstak nie wystąpi z partii i ORMO, niedługo wrócimy i na waszych oczach się z nim rozprawimy. Odeszli nocą, zniknęli w lesie, przeskoczyli przez kładkę nad rwącym nurtem Kamienicy. Zabronili meldować o nocnych "odwiedzinach". Zagrozili, że całą zagrodę Józefa Świstaka puszczą z dymem. Do tartaku w Rabie Wyżnej wdarli się późnym wieczorem. Sterroryzowali dozorcę, zrabowali pas transmisyjny. Tego samego wieczora w domu parafialnym odbyło się przedstawienie amatorskie "Krowoderskie Zuchy". Po przedstawieniu zabawa ludowa. Wpadli na salę. Orkiestra przerwała wpół tonu. - Ręce do góry! Wszyscy pod ścianę! Na środek sali wyciągnęli milicjanta. - Padnij! Jeden z bandytów oddał serię strzałów do leżącego. - Orkiestra grać - huknął drugi i do nieżyjącego oddał serię z bergmana. Przy dźwiękach muzyki zmusili uczestników zabawy do wyciągnięcia zamordowanego za nogi na drogę. Dwu innym funkcjonariuszom MO ściągnęli buty i boso po śniegu popędzili na miejscowy posterunek. Zabrali broń, amunicję, rakiety, mundury. Wdarli się do mieszkania jeszcze jednego funkcjonariusza z tego posterunku. Sterroryzowali jego żonę i w jej obecności zastrzelili leżącego w łóżku milicjanta. Tej zimowej nocy banda zamordowała w Rabie Wyżnej Tadeusza Bartosika i Władysława Kanię. Władysław Mrowieć z Gronkowa koło Nowego Targu odmówił udzielenia pomocy bandzie. Wpadli w nocy. Do piersi zamordowanego przypięli wyrok śmierci... W Krościenku napadli na dom przy ulicy Zdrojowej. Wyprowadzili w nocy Jana Hurkałę. Podejrzewali, że zameldował, gdzie melinowała banda. Został zamordowany... W Wadowicach podczas strzelaniny na stacji kolejowej zabili funkcjonariusza MO Mariana Skocza oraz przypadkowych pasażerów, Józefa Targosza i Teofila Szynika. Ciężko ranili strażnika SOK Jana Listka i przejezdnych, Piotra Kapitańskiego i Jana Bobaka... W Sromowcach Wyżnych koło Czorsztyna zamordowali Franciszka Kowalczyka. Odmówił on udzielenia pomocy bandzie... W Obidzy koło Nowego Targu banda zatrzymała wracającego z kościoła Stanisława Zachwieję. Został uprowadzony do bacówki w lesie, rozebrany na mrozie do naga, skatowany i zamordowany strzałem w tył głowy.,. W Rabie Niżnej skatowali cepami Sebastiana, Stanisławę i Władysławę Kościelniaków... W Szczawnicy napadli na siedzibę Polskiego Czerwonego Krzyża... W Łopusznej uzbrojona w broń automatyczną banda osaczyła milicjanta Czesława Dykasa, któremu zabrano pistolet. Bandyci dokonali napadu na sklep Samopomocy Chłopskiej. W tym czasie kapral Janyszek z miejscowego posterunku alarmował Nowy Targ: "Banda rabuje. Jestem sam na posterunku"... I znowu Szczawnica. Banda osaczyła dom Jana Wierciocha. Miał przygotować większą sumę pieniędzy. Bandyci nałożyli na niego kontrybucję. Grozili wykonaniem wyroku śmierci. Po drodze bandyci spotkali patrol MO. Otworzyli ogień z erkaemu i pistoletów maszynowych. W wyniku strzelaniny poniósł śmierć Franciszek Młostek. Ciężko rannego Emila Gucika bandyci pobili kolbami bergmanów... W Skawinie koło Myślenic banda napadła na dom poborcy podatkowego. Do mieszkania wdarli się w nocy - Wystąpili jako żołnierze WP... W Tylmanowej banda zorganizowała zasadzkę na miejscowego komendanta posterunku MO i inspektora szkolnego Stanisława Jezierskiego. W ręce bandytów wpadł funkcjonariusz MO Tadeusz Michalik. Znaleziono go zmasakrowanego z wyrokiem śmierci przypiętym na piersiach... Mówili tym samym językiem, nosili polskie mundury, zjawiali się nocą, napadali znienacka, rabowali, nakładali kontrybucje, bezlitośnie katowali swoje ofiary, grozili wyrokami śmierci, mordowali... Taki właśnie był wróg, z którym miałem się zetknąć. Krwawa działalność bandy wryła się w moją wyobraźnię, przewijała się jak koszmarny film. Banda miała do wyboru wiele dróg ucieczki, my mieliśmy tylko jedną drogę pościgu, która raz po raz się urywała. Gdzie ich szukać? Jak unieszkodliwić? Penetracja górskich ścieżek już od samego początku skazana była na dekonspirację. Teraz otwarła się druga droga do bandy - wdarcie się do niej od wewnątrz. Rozdział 3. Mojego wczorajszego "opiekuna" spostrzegłem dopiero na dworcu autobusowym w Rabce. Widocznie tam na mnie czekał. W myśli nazywałem go "mężczyzną w brązowym kaszkiecie". Był to pierwszy szczegół, który zwrócił moją uwagę na tego typa. Dzisiaj był ubrany zupełnie inaczej, poznałem go jednak po sposobie chodzenia i ostrym profilu. Wsiadł do tego samego autobusu. Gdy go zauważyłem, coś mnie korciło, aby zmienić środek lokomocji. Mogłem wysiąść po kilku minutach w Chabówce, zgubić go i dojechać do Nowego Targu pociągiem. Nie znałem jednak rozkładu jazdy i obawiałem się, czy zdążę na spotkanie. Zdawało mi się, że była to ostatnia szansa nawiązania łączności. Dwa dni oczekiwania już dostatecznie dały mi się we znaki, godziny niepewności były uciążliwe, odbierały spokój, męczyły. Byle dostać się do Nowego Targu, a potem jakoś sobie z nim poradzę. Wiedziałem z całą pewnością, że to nie był człowiek od nas. A zatem musiał działać na polecenie "tamtych". W przeciwnym razie nie przewidziałby, że właśnie tego poranka będę jechał z Rabki do Nowego Targu. Musiał zidentyfikować mnie poprzedniego dnia namoście. Czekałem tam przecież całą godzinę, nietrudno więc było mnie rozpoznać i potem deptać mi po piętach aż do Rabki. No i teraz, z powrotem. Może to dobry znak. Stary kilkakrotnie ostrzegał mnie, że banda niezawodnie będzie mnie sprawdzać. Mieli na to wiele sposobów. Jakie - trudno było z góry przewidzieć. Łączniczka mogła celowo nie podjąć w pierwszym dniu kontaktu. Moja obecność na moście umożliwiła im rozpoznanie mnie i poprowadzenie obserwacji aż do następnego terminu spotkania. Starałem się przedzierzgnąć w skórę "tamtych". Zastanawiałem się, czy na ich miejscu postąpiłbym podobnie. W moim położeniu należało patrzeć z ich punktu widzenia i z tej pozycji analizować fakty. Przypomniałem sobie, jak zawahałem się, gdy przechodziłem koło poczty w Rabce. Korciło mnie wtedy, żeby porozmawiać ze Starym. Wówczas musiałbym wejść do urzędu pocztowego i zamówić międzymiastową. Mój opiekun wszedłby niezawodnie za mną. Jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że mnie obserwuje. Nietrudno byłoby mu stwierdzić, z kim zamawiałem rozmowę. Tak, rzeczywiście, to był sprytnie pomyślany podstęp, kontynuowałem moje rozważania, ale to równocześnie doskonała nauczka na przyszłość. Według wszelkiego prawdopodobieństwa dowódca bandy celowo polecił swojej łączniczce wyjść dopiero na rezerwowe spotkanie następnego dnia. Przecież coś musiałem robić przez te dwadzieścia cztery godziny i właśnie to, co robiłem, z pewnością było dla nich interesujące. Zetknąłem się więc z pierwszą delikatną próbą sprawdzenia mojej osoby. Przeciwnik działa bardzo ostrożnie. Może spodziewali się, że pójdę do Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, że wsiądę w czekający gdzieś pod miastem samochód, a może po prostu chcieli sprawdzić, gdzie się zatrzymam w tych stronach, z kim się spotkam, kogo tu znam. Przyjmowałem tę ostateczną ewentualność, że przeciwnik się ubezpieczał. To była gra, w konspiracji wiele rzeczy stanowi niewiadomą, kto zdoła lepiej sprawdzić przeciwnika - wygrywa. Banda była przebiegła. Tyle lat unikała zasadzek przede wszystkim dzięki temu, że nie wierzyła nawet swoim. Gdy zaistniał cień wątpliwości, zrywali zdecydowanie kontakt. Ci, do których nie mieli zaufania - ginęli. Rozmyślania te tak mnie pochłonęły, że nawet nie zauważyłem, jak autobus zatoczył szerokie koło i zatrzymał się na rynku w Nowym Targu. Byliśmy u celu podróży. Wysiadłem przednim wyjściem, stanąłem niezdecydowany koło zakurzonego autobusu. Wśród kilkunastu - przeważnie wyglądających na tutejszych - pasażerów, którzy wysiedli za mną, nie dostrzegłem obserwującego mnie mężczyzny. Siedział na ostatnim miejscu, mógł zatem jako jeden z pierwszych wysiąść tylnym wyjściem. Autobus kończył tu swój kurs. Rozejrzałem się po rynku. Miał kształt dużego czworoboku, nad którym panował stojący pośrodku ratusz. Wczoraj przewalały się tu tłumy mieszkańców okolicznych wiosek, teraz miasto jakby odpoczywało po ruchu i zgiełku targowego dniav Na co dzień życie miasta skupiało się niemal całkowicie na starym, brukowanym kocimi łbami rynku; znajdowały się tu wszystkie ważniejsze miejskie instytucje: poczta, dworzec autobusowy, banki, sąd powiatowy, restauracje i większe sklepy. Wolnym krokiem przeszedłem koło ratusza, przystanąłem przed pomnikiem Władysława Orkana, syna górala z Poręby Wielkiej, poety i działacza podhalańskiego, który całą swoją twórczość poświęcił temu regionowi. Zniknięcie mojego opiekuna coraz bardziej mnie intrygowało. Czyżby rzeczywiście dał mi spokój? Miałem jeszcze sporo wolnego czasu. Szedłem powoli wokół rynku, przystawałem przed wystawami sklepów, rozglądałem się dyskretnie. Starałem się nie zdradzać swojego zainteresowania jego osobą. Jeżeli śledził mnie na polecenie "tamtych" - a tak przypuszczałem - mogłem wyciągnąć pocieszający wniosek, że nawiążą dzisiaj ze mną łączność. W przeciwnym razie nie interesowaliby się moją osobą. Po raz drugi okrążyłem rynek i skręciłem w biegnącą w stronę Zakopanego ulicę Szaflarską. Szedłem coraz szybciej, ruch tutaj był znacznie mniejszy, minąłem kilka małych kamieniczek i will, znowu skręciłem w jakąś boczną, zaniedbaną przecznicę. Gdyby tamten dalej szedł za mną, byłbym go niezawodnie spostrzegł. Uliczka była zabudowana bardzo gęsto drewnianymi lub tynkowanymi domkami. Wiele z nich stało bokiem do chodnika, były jakby przylepione do budynków gospodarczych, przedzielały je ciasne podwórka, co sprawiało wrażenie mieszaniny gospodarki wiejskiej z życiem miasta. Domki stały nieregularnie, jedne zwrócone szczytami do ulicy, inne nieco głębiej. Potem dowiedziałem się, że niektóre z nich stanowią cenne okazy starego budownictwa ziemi nowotarskiej. Wówczas jednak sposób usytuowania takiej zabudowy stworzył dla mnie idealne warunki sprawdzenia, czy nadal jestem obserwowany, no i łatwą możliwość wykorzystania dogodnego terenu do "urwania się"... Po kilkunastu minutach kluczenia znalazłem się poza miastem. Byłem pewny, że ten typ nie depcze mi już po piętach. Zbliżyłem się do miejsca spotkania. Już kilkadziesiąt metrów od mostu dostrzegłem sylwetkę dziewczyny. Stała przy balustradzie i strącała nogą kamienie do rzeki. Kilkakrotnie obejrzała się w kierunku ulicy, którą szedłem. Minęła mnie jakaś ciężarówka, przetoczyła się przez most i zniknęła za miastem. Tuman kurzu, który uniósł się z szosy, przesłonił na chwilę horyzont. Zatrzymałem się na skraju drogi, gęsty pył wdzierał się w nozdrza i oczy. Zanim doszedłem do mostu, dziewczyna odeszła od balustrady i brzegiem szosy doszła do rosnącej z drugiej strony rzeki kępy drzew. Może to nie ona, pomyślałem. Byłem już na moście, stanąłem przy balustradzie, od zimnego nurtu Dunajca powiał przyjemny chłód. Dziewczyna przystanęła w cieniu drzew, jakby zawahała się, czy iść dalej, czy wrócić. Zrobiła ruch, jakby chciała iść w moim kierunku, zatrzymała się jednak jeszcze chwilę. Przez most przejechał wyrostek na rowerze, tuż za nim nadeszli dwaj robotnicy, jeden z nich obejrzał się za dziewczyną, powoli doszli do mostu, zatrzymali się, zapalili papierosy i ruszyli w kierunku Nowego Targu. Dziewczyna odczekała jeszcze trochę i lekkim krokiem wróciła na most. Zatrzymała się w pobliżu mnie przy balustradzie. Była niższa ode mnie o głowę, ubrana w lnianą bluzkę i trochę spłowiałą, szeroką, niebieską spódnicę. Odcinały się na niej różnobarwne kwiaty. W ręce trzymała przyniszczoną, dużą torbę. Na razie widziałem wyraźnie tylko profil jej twarzy. Zwrócił moją uwagę lekko przygarbiony, niekształtny nos. Ciemne włosy nosiła upięte w spleciony warkocz, na tył głowy i ramiona miała zarzuconą zieloną chustkę, ładnie przewiązaną pod szyją. Mogła mieć około dwudziestu pięciu lat. Wyglądała na góralkę. Spojrzała na mnie z zaciekawieniem. Dopiero teraz zobaczyłem wyraźnie jej twarz o dość pospolitych, rysach. Staliśmy chwilę w milczeniu. Wahałem się, czy do niej podejść, tym bardziej że zauważyłem i drugą dziewczynę, która zbliżała się do mostu. Może , to tamta? Ona ma wprawdzie zieloną chustkę, pomyślałem, ale brak drugiego elementu rozpoznania. Miała trzymać w ręce gałązkę sosny. Moja niepewność trwała zaledwie kilka sekund. Dziewczyna schyliła się i wyciągnęła z torby gałązkę, spojrzała na mnie z wyczekiwaniem. Teraz nie miałem już wątpliwości. Zbliżyłem się do niej i powiedziałem, z uśmiechem. - Chciałbym wynająć pokój w Kowańcu. - Dla kogo? - zapytała niskim głosem. Uśmiechnęła się przy tym z przekorą. Miała duże, jakby przybrudzone piwne oczy. - Dla ciotki Katarzyny - odpowiedziałem. - Zaprowadzę pana pod numer trzydziesty siódmy - powiedziała dziewczyna. Opanowało mnie mieszane uczucie radości i obawy. Po wymianie hasła nie ulegało wątpliwości, że nawiązałem łączność z bandą, której łączniczka stała teraz przede mną. Co będzie za godzinę, może za kilka godzin? Nareszcie zacząłem naprawdę działać. Przypomniało mi się stare powiedzenie: "Kości zostały rzucone". Były to słowa, które miał wypowiedzieć Juliusz Cezar, przekraczając rzekę Rubikon. Roześmiałem się w duchu z tego skojarzenia. - Ruszajmy - zwróciłem się do dziewczyny, która przyglądała mi się z zainteresowaniem. - Za dwie godziny będziemy na miejscu - powiedziała. - Kawałek przejdziemy nad rzeką, a potem w górę... Szła przede mną lekkim, sprężystym krokiem. W szerokiej spódnicy postać jej wydawała się bardziej przysadzista, niż była w rzeczywistości. Zeszliśmy z małej skarpy koło mostu. Na drugim brzegu Dunajca zauważyłem człowieka, którego sylwetka wydała mi się podobna do mężczyzny w brązowym kaszkiecie. Nie mogłem go jednak z takiej odległości rozpoznać. Gdy schodziliśmy ze skarpy, siedział w cieniu zarośli, z których mógł obserwować, co się dzieje na moście. Teraz wstał i wbiegł na skarpę z drugiej strony mostu. Obejrzałem się jeszcze raz, ale go już nie dostrzegłem, zniknął za nasypem, przez który biegła droga. Dziewczyna prowadziła, szliśmy gęsiego wąską ścieżką, wijącą się nad kamienistym brzegiem rzeki. Woda była czysta i tak przeźroczysta, że można było dostrzec każdy leżący na dnie kamień. Minęliśmy grupę chłopców, nie zwrócili na nas uwagi, zajęci zabawą w wojsko. Kilku z nich zbierało wygładzone rwącym nurtem Dunajca kamienie, przez ręce mieli przewieszone proce, inni budowali fortece. Skręciliśmy w lewo, ścieżka połączyła się z polną drogą. Tu i ówdzie przechodziliśmy koło zabudowań, które - w miarę jak wchodziliśmy wyżej - były rozrzucone coraz rzadziej. Roztaczał się stąd piękny widok na nowotarską kotlinę, w której wiły się dwie niebieskie wstęgi Białego i Czarnego Dunajca. Szedłem obok dziewczyny. Miałem ochotę nawiązać z nią rozmowę. Znała wiele szczegółów, które mogły mi się przydać, wiedziała, gdzie mnie prowadzi, była zapewne wtajemniczona w niektóre sprawy bandy i jej powiązania. Jak zacząć, by nie spostrzegła się, że chcę coś od niej "wyciągnąć". To nie było proste, treść rozmowy może powtórzyć dowódcy, może jeszcze coś przekręcić lub dodać, a wtedy mogę się stać od razu podejrzany. Lepiej nie ryzykować. - Dlaczego wczoraj nikt nie wyszedł na spotkanie? - zapytałem. - Mogłem myśleć, że coś się stało. - Wyszłam, jak mi kazali - ucięła krótko, przełożyła torbę do drugiej ręki i spojrzała w dół. W dali widoczna była jakaś osada, ciągnąca się wzdłuż słabo widocznej szosy. - Co to za wieś? - zagadnąłem. - Waksmund - odpowiedziała - a tam droga do Czorsztyna. - Gdzie będą na nas czekać? - W górach - wskazała ręką na gęsto zalesione wzgórza. - W Gorcach nie ma ulic - dodała. - A pan tu pierwszy raz? - Może nie ostatni, mój przewodniku - zażartowałem i wyciągnąłem rękę po wypakowaną torbę, która wyraźnie jej ciążyła. Odsunęła jednak moją rękę. - Ja przyzwyczajona - powiedziała z uśmiechem - niosę kiełbasę dla chłopaków. - Kto wyjdzie na spotkanie ze mną? - To ich sprawa, mnie się nie spowiadają. Dalej szliśmy bez słowa, zrozumiałem, że niewiele od niej się dowiem; gdyby nie umiała milczeć, nie byłaby łączniczką bandy. Zostawiliśmy w dole szachownice pól, przecięliśmy na ukos jakąś halę, na której pasło się stado owiec. Nowy Targ był stąd ledwo widoczny, miasto wyglądało jak mała osada. Nad horyzontem panowała wspaniała panorama wyraźnie rysującego się pasma Tatr, na szczytach leżał jeszcze śnieg, który kontrastował z zielenią skąpanych w słońcu dolnych partii gór. Weszliśmy w las, ścieżka wiła się nad małym górskim strumykiem. Łączniczka szła pierwsza, zwinnie przeskakiwała z kamienia na kamień, omijała wystające korzenie, znała tu każdą dziurę. Patrzyłem na jej opalone nogi, obute w podbite gumą sandały. Leśny szlak był mało uczęszczany - odkąd zboczyliśmy z hali, nie spotkaliśmy żywej duszy. To rzeczywiście idealny teren, myślałem, oni mogą być blisko. Legendę, pod jaką miałem wystąpić, opanowałem doskonale. Dotknąłem kieszeni wiatrówki, miałem w niej spreparowane dokumenty osobiste. Trochę przyniszczona kenkarta na nazwisko Marian Skowroński, syn Witolda, urodzony 26 kwietnia 1922 roku w Krakowie, kilka zdjęć i notes. Posługiwałem się pseudonimem "Henryk", byłem oficerem łącznikowym ośrodka dyspozycyjnego w Niemczech zachodnich. Podczas okupacji byłem w batalionie kapitana "Stępa", który po koncentracji oddziałów Narodowych Sił Zbrojnym został włączony do 202 pułku NSZ należącego do Brygady Świętokrzyskiej. Koncentracja odbyła się w lecie 1944 roku w majątku Lasocin. Dowódcą 202 pułku był major "Jaksa", Brygadą Świętokrzyską dowodził pułkownik "Bohun". Wykułem na pamięć ważniejsze pseudonimy oficerów ze sztabu brygady, pamiętałem miejsca i czas przeprowadzonych przez nich akcji. Poza przypadkową potyczką z Niemcami pod Cacowem wszystkie akcje skierowane były przeciwko oddziałom Armii Ludowej działającym w Kieleckiem. A więc miałem wystąpić jako człowiek, który już w czasie okupacji walczył z komunistami. Następnie Brygada Świętokrzyska wycofała się do Czechosłowacji. Z Pragi na pokładach samolotów hitlerowskich przerzucono kilka grup dywersyjnych NSZ na tyły Armii Radzieckiej. Ja pozostałem do końca, wraz z innymi enes zetowcami zostałem przerzucony do amerykańskiej strefy okupacyjnej w Niemczech, wcielony do amerykańskiej kompanii wartowniczej i stamtąd skierowany do szkoły dywersyjnej w ośrodku w Regensburgu. Następnie przerzucono mnie do Polski, zaopatrzono w fałszywe dokumenty, na podstawie których zalegalizowałem się w kraju. Reszta pozostawała tajemnicą organizacyjną. Jedno, co mogłem ujawnić, to fakt, że na polecenie kierownictwa obecnie nawiązywałem łączność z grupą działającą na Podhalu. Ośrodek na Zachodzie otrzymał wiadomość wysłaną przez dowódcę grupy. Przybywałem w celu przeprowadzenia wstępnych rozmów z dowódcą. Jeżeli wynik ich będzie pozytywny, grupa zostanie podporządkowana sztabowi dywersji na kraj. Konflikt zbrojny jest bliski. Mam się zorientować, w jakim stopniu możemy liczyć na dowódcę grupy i wykorzystanie jej siatki na Podhalu. Nie byłem upoważniony do przekazania dalszych instrukcji bez porozumienia z moim kierownictwem, któremu było wiadomo, że "Harnaś" i jego ludzie nie mają aktualnie żadnego innego kontaktu z zagranicą. Mogłem podzielić się ze sztabem bandy swoimi wrażeniami z pobytu na Zachodzie, opowiedzieć im szereg szczegółów o szkole dywersyjnej w Regensburgu, po której ukończeniu zostałem przerzucony do kraju. Stary poświęcił tej części legendy wiele czasu. Przestudiowałem tamtejszą prasę, plany miast, o których mogłem powiedzieć, że w nich przebywałem, oraz szereg informacji o dywersyjnej działalności ośrodka. Odpowiednie podanie tych informacji w prywatnych rozmowach ze sztabem bandy pozostawiono już tylko mnie i mojej fantazji w zależności od sytuacji, jaka mogła zaistnieć. Moim zachowaniem miałem doprowadzić do pozyskania zaufania sztabu bandy. Bagaż informacji, jakimi mnie naszpikowano, musiałem zużytkować w kilku etapach, odpowiednio je dawkując, albo w formie zwierzeń, albo też w formie fachowych zwrotów o technice prowadzenia dywersji. Stary przewidywał, że tego rodzaju tematyka będzie dla moich "kontrahentów" frapująca, pozwoli mi zbliżyć się do nich i wyrobić sobie u nich uznanie, może im zaimponować. Wchodziłem w środowisko wroga, stojącego na najbardziej skrajnej pozycji, nie mającego żadnego odwrotu. Każdemu z członków bandy groził przynajmniej kilkakrotny wyrok śmierci. Zdawali sobie z tego doskonale sprawę, dlatego byli skonsolidowani i zdecydowani na wszystko. Kierowała nimi nie odwaga, lecz determinacja. Jedyną iskierką nadziei było obalenie władzy ludowej, do której pałali głęboką nienawiścią. Tę nadzieję można było wygrać psychologicznie, roztaczając perspektywę pomocy z "Zachodu". Szaleńcem byłby ten, kto liczyłby na możliwość trafienia inną drogą do ludzi tak wynaturzonych czy też na ich "nawrócenie". Pistolet, z którym nie rozstawałem się w tylu akcjach, leżał w szafie ogniotrwałej majora. Banda była uzbrojona w kaemy, pistolety maszynowe, granaty... Cóż zdziałałbym sam, jednym pistoletem. Moją bronią miała być dobra legenda, fałszywa kenkarta i dostosowany do zadania życiorys. Żadna jednak legenda na nic by się nie zdała, gdyby zawiódł człowiek. Dobrze wiedziałem, że to, co miałem im do powiedzenia, nie przesądzało sprawy. Powodzenie tylko w pewnej części zależało od legendy, bardziej od mojej postawy, jeszcze bardziej od tego, jak zareagują ludzie ze sztabu "Harnasia". Wiele lat byli tropieni, życie w bandzie wyrobiło w nich swoisty instynkt, który mógł działać niezależnie od naszych przewidywań. Pozostawienie złego wrażenia u dowódcy bandy mogło już samo przez się zadecydować o moim losie. Gdzie rządzą prawa zbrodni, niewiele miejsca pozostaje dla argumentów. Trzymaj się, bracie, trzymaj nerwy na wodzy -czułem, że tracę spokój. W uszach dźwięczały mi słowa Starego: "Decydujące jest pierwsze spotkanie..." Łączniczka prowadziła wolniej. Potok już dawno został za nami. Las był coraz rzadszy, ale przez gęste poszycie trudno było cokolwiek dojrzeć, nawet z odległości kilkunastu metrów. Pięliśmy się pod górę. Dziewczyna zakasała spódnicę, odsłoniła ponad kolana nogi, były muskularne i zgrabne. Dochodziliśmy do szczytu jakiegoś wzgórza. Po chwili przekonałem się, że to nie był szczyt, ale niczym nie porośnięty grzbiet. Dziewczyna zatrzymała się, stanąłem obok niej. - To już tu? - zapytałem. - Jeszcze wyżej - pokazała na kamienisty grzbiet. - Pójdziemy tamtą granią, tam jest perć - powiedziała z góralska. Korzystając z chwili postoju, zapaliłem papierosa, pierwszego w ciągu całej wędrówki. Zaciągnąłem się łapczywie. Łączniczka przysiadła na wyrwanym przez wiatr pniu drzewa. Dostrzegłem jej spojrzenie skierowane na poszarpany, skalisty grzbiet. Sądziłem, że kogoś tam szuka. Może stamtąd nadejdą oni, pomyślałem. Uważnie lustrowałem pokryte piargiem i maliniakami zbocze. Dziewczyna zauważyła, że patrzę w tym samym kierunku. Wskazała ręką na małą przełęcz. - Tam zginął mój chłopak - powiedziała w zamyśleniu. - Kto go zabił? - Był w oddziale "Srebrnego", przechodzili tędy, wpadli w zasadzkę. Dostał dwie kule w brzuch... - urwała. - A co z resztą? - Przerwali się na Turbacz - odpowiedziała. - Gdzie teraz działa "Srebrny"? - zapytałem. - Także zginął, ale później. Ze spojrzenia dziewczyny poznałem, że jest zdziwiona, jak mogę o tym nie wiedzieć. Wiedziałem, kto posługiwał się pseudonimem "Srebrny". Nie mogłem się jednak do tego przyznać, musiałem konsekwentnie trzymać się legendy. To właśnie "Srebrny" przez jakiś czas był hersztem bandy "Wiarusy", której korzenie sięgały do najtragiczniejszych dni na Podhalu. W lutym 1947 roku, osaczony w Ostrowsku koło Nowego Targu, zginął samozwańczy "król gór", krwawy watażka "Ogień". Kierowane przez niego bandy zamordowały kilkaset ludzi. W ciągu dwóch lat po wyzwoleniu na Podhalu obficie lała się krew. Po śmierci "Ognia" znaczna część jego ludzi złożyła broń, członkowie band korzystali z ustawy amnestyjnej o ujawnieniu się. Zdawało się, że nadszedł kres koszmarnych, bratobójczych zbrodni i terroru, że na podhalańskiej ziemi zapanował spokój. Kilku najbliższych współpracowników "Ognia" nie skorzystało jednak z możliwości ujawnienia się. Jakiś czas przycupnęli w swoich kryjówkach i znowu wyszli z leśnych bunkrów, ziemianek i z rozrzuconych po góralskich wsiach melin. "Kto się ujawnia, ten ginie" - hasłem tym starali się zastraszyć tych, którzy wymykali się spod ich rozkazów i chcieli wrócić do normalnego życia. I znowu padły strzały. Tym razem kule dosięgły ujawniających się członków band. Egzekucji wyroków dokonywał "Roch", byle uniemożliwić ujawnienie się i odwieść od tego zamiaru tych, którzy jeszcze się wahali. Krwawą spuściznę po "Ogniu" przejął "Mściciel". Skupił wokół siebie najbardziej zatwardziałych, nie ujawnionych byłych podkomendnych "Ognia". Tak powstała banda, która przyjęła nazwę "Wiarusy". Oddziały KBW i Służby Bezpieczeństwa ścigały bandę bez wytchnienia, ciągłe obławy i zasadzki uderzały jak obuch. W niespełna rok po śmierci "Ognia" w starciu z oddziałem KBW zginął jego następca "Mściciel" wraz z kilkoma ludźmi. Banda działała dalej. Dowództwo objął "Srebrny", który zbiegł z własnej rozprawy sądowej w Nowym Sączu. "Srebrnemu" groziła kara za współpracę z gestapo. Podczas okupacji służył Niemcom, rozpracowywał komórki organizacyjne Armii Krajowej. Niedługo jednak cieszył się władzą herszta "Wiarusów", wpadł w zasadzkę koło Chabówki. Wówczas to kierownictwo bandy objął "Harnaś", który zmienił taktykę działania i unikał bezpośrednich starć. Nieustannie ścigana banda wychodziła z wielu niemal beznadziejnych sytuacji, myliła ślady i trwała. Znałem historię "Wiarusów" tak dobrze, jak każdy pracownik Służby Bezpieczeństwa w Krakowskiem. Banda przez tyle nocy spędzała sen z oczu naszym ludziom. Nie mogłem zdradzić łączniczce, co wiem o herszcie jej wybrańca, który zginął w pobliżu. Dopaliłem papierosa i ruszyliśmy dalej. Dziewczyna prowadziła na przełaj, nie odróżniałem nawet drobnego śladu ścieżki. Wspinaliśmy się coraz wyżej po nagrzanych słonecznym żarem kamieniach. Strome stoki zbocza były całkowicie odsłonięte i tworzyły półokrągły kocioł. Byliśmy widoczni jak na dłoni. Z daleka mógłby ktoś sądzić, że jesteśmy parą turystów, którzy wybrali się w samotną wędrówkę po Gorcach. Krajobraz był wspaniały, góry skąpane w słońcu, nie piękne widoki pochłaniały jednak moją uwagę. Zdawałem sobie sprawę, że od spotkania z bandą dzielą mnie już teraz nie godziny, ale może minuty. Szedłem obok dziewczyny. Raz po raz wymienialiśmy nic nie znaczące uwagi. Starałem się nadrabiać miną, wmawiałem sobie, że jestem zupełnie pewny siebie. Rozluźniłem pasek chlebaka, przewiesiłem przezeń wiatrówkę. Słońce przygrzewało coraz mocniej. Rozgrzany piarg obsypywał się spod nóg co kilka kroków. Przez nieuwagę strąciłem kilka kamieni, z łoskotem stoczyły się na dno kotła. Łoskotowi temu odpowiedziało kilkakrotnie górskie echo. Dziewczyna spojrzała na mnie z dezaprobatą i jak kozica wdrapała się na grzbiet wzniesienia, które panowało nad najbliższą okolicą. Odetchnąłem z ulgą, gdy stanąłem obok niej. Północna strona grzbietu była porośnięta niskim świerkowym lasem i gęstym poszyciem. W prawo, nieco w górę, ciągnęła się poszarpana grań. Minęliśmy kilka dużych skalnych głazów, jakby przylepionych do grzbietu wzniesienia. Był to doskonały punkt obserwacyjny - od północy urwisko, przechodzące w stok porośnięty lasem, od południa strome podejście, którym wdrapaliśmy się przed chwilą. Dokładnie widziałem stąd cały ostatni, najtrudniejszy odcinek usłanej piargiem i maliniakami drogi. Doskonałe miejsce na tego rodzaju spotkanie, pomyślałem. Dziewczyna zatrzymała się na chwilę. Odniosłem wrażenie, że nasłuchiwała, rozglądała się przy tym na obie strony grani. Mogłem przypuszczać, że to tutaj. - No i co dalej? - zwróciłem się do łączniczki. Nie zdążyła mi odpowiedzieć. Z tyłu usłyszałem czyjeś kroki i niemal równocześnie głos: - Stój, ręce do góry! Odwróciłem się całkiem machinalnie i zobaczyłem stojącego w odległości kilku metrów mężczyznę. Podniósł ukryty pod płaszczem automat, lufę skierował na mnie. Stanąłem w miejscu jak wryty, byłem tak zaskoczony tą formą powitania, że nie powiedziałem ani słowa i nie podniosłem rąk do góry. Chciałem odruchowo obejrzeć się na dziewczynę, która powinna była stać za mną. Jak błyskawica przebiegła mi przez głowę myśl: a może natknęliśmy się na kogoś innego, może to nie oni... W tym momencie zza maliniaka wychylił się drugi osobnik z bergmanem w ręce. - Nie ruszać się, ręce do góry! - krzyknął. Nie miałem innego wyjścia. Powoli uniosłem ręce do góry. Z tyłu usłyszałem kilka szybkich kroków, wydawało mi się, że to łączniczka. Odwróciłem głowę. Dostrzegłem tylko sylwetkę barczystego mężczyzny, podbiegł do mnie i przyłożył mi do pleców lufę pistoletu. Usłyszałem jego zachrypnięty głos: - Nie ruszaj się, bo połkniesz pestkę! To wszystko nastąpiło tak błyskawicznie, że trudno było o jakąś wyrozumowaną reakcję. Nie miałem czasu skupić myśli, przez sekundę, może kilka sekund nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Poczułem niezależny od woli skurcz krtani, a w głowie jakby zupełną pustkę. Czy to uczucie strachu? Chyba nie, raczej nagły wstrząs albo jedno i drugie. Stało się coś, czego w ogóle nie przewidywałem. Przez chwilę stałem nieruchomo, patrząc na dwóch ludzi z wymierzonymi ku mnie pistoletami maszynowymi. Zostałem osaczony, nie miałem żadnej możliwości odwrotu. Tuż za sobą czułem oddech trzeciego osobnika. Nie wiedziałem, co się stało z łączniczką. Zanim przebiegnę parę kroków, zrobią ze mnie sito - to była pierwsza myśl, jaka dotarła do mojej świadomości. Powoli wracała zdolność reagowania i oceny sytuacji, w jakiej się znalazłem. Ogarnęło mnie poczucie bezsilności graniczące z uczuciem lęku. Byłem bezbronny, całkowicie w ich rękach. Co teraz ze mną zrobią? A może wiedzą, kim jestem? W ogromnym napięciu oczekiwałem na to, co nastąpi w najbliższych minutach. - Na co czekasz? - ponaglił stojącego za mną osobnika ten z bergmanem. - Zrewiduj go! Teraz poczułem jego oddech na karku. Był wyższy ode mnie przynajmniej o pół głowy. Obmacał rękami kieszenie u spodni i biodra opięte skórzanym paskiem. Zorientowałem się, że chciał sprawdzić, czy mam broń. Zdjął przewieszony przez ramię mój chlebak i wiatrówkę. - Co to ma znaczyć? Kim wy jesteście? - zapytałem ostro człowieka z bergmanem, który wyglądał na najstarszego. Mój własny głos tym razem wydał mi się jakiś obcy. - Kim my jesteśmy, to nasza sprawa - odpalił - ale kim ty jesteś, sam nam za chwilę powiesz! Masz broń? - Nie mam przy sobie - odpowiedziałem. - Nie ma - potwierdził ten drugi. - Prowadź go do koleby. Zeszliśmy kilkanaście kroków na drugą stronę .grzbietu wzniesienia. Pierwszy tuż przede mną prowadził ten, który mnie rewidował, potem ja, za mną w pewnej odległości najstarszy z gotowym do strzału bergmanem. Trzeci pozostał na punkcie obserwacyjnym. Łączniczka zniknęła za jakimś głazem, przylepionym do grani, już wtedy, gdy mnie osaczyli. Gdzie mnie prowadzą? Nie rozumiałem, co oznacza słowo koleba. W końcu znaleźliśmy się przy wejściu do skalnego wgłębienia, podobnego do groty pod zwieszającą się skałą. Wysoki drab "zaprosił" mnie dośrodka. Na kamieniach leżała naręcz świerkowych gałęzi, przy ścianie poniewierały się brudne papiery i kilka pustych butelek. A więc to jest owa koleba... Starałem się opanować. Myśli chaotycznie kotłowały się w głowie. Czyżby chcieli mnie tu wykończyć? Usiłowałem narzucić sobie spokój i logicznie rozumować. Wiedziałem, że na tym terenie nie działa żadna inna banda, tylko "Wiarusy", a więc wszystko wskazywało, że to oni. W przeciwnym razie niewątpliwie łączniczka zachowałaby się inaczej, zresztą zatrzymaliby ją razem ze mną. Widocznie sterroryzowanie mnie było z góry ukartowane. Może w tak drakoński sposób chcą mnie wypróbować? Słyszałem już o podobnych wypadkach. Bandy nie przebierały w środkach. Trzeba tylko trzymać nerwy na wodzy i zdecydowanie zareagować. Ale jak? Barczysty drab usiadł na brzegu koleby, zdawałoby się, że nie zwracał na mnie uwagi. Obserwowałem go spod oka. Pistolet zatknął za pas. Po rękojeści i zamku poznałem parabellum kaliber 9 mm. U boku bandziora wisiał futerał z drugim pistoletem TT. Jego nogi opinały wyświechtane milicyjne spodnie spięte przy podkutych wojskowych butach. Rudawy, dawno nie golony zarost pokrywał jego twarz. W ustach trzymał papierosa przylepionego do dolnej wargi, nieco wysuniętej do przodu. Garbaty nos i niskie czoło nadawały jego twarzy dziwnie tępy, ale groźny wyraz. Beret zsunął na tył głowy. Taki typ gotów by człowiekowi wypruć flaki. Jego kompan z bergmanem był niewidoczny, mógł siedzieć za wykrotem skały. - Dość tej zabawy - zwróciłem się ostro do pilnującego mnie draba. - Chcę mówić z dowódcą. - Równocześnie zbliżyłem się do niego. Zerwał się i położył rękę na wystającej zza pasa kolbie parabelki. - Nie podskakuj - wycedził. - Krów z tobą nie pasłem! - huknąłem. Natychmiast podbiegł drugi bandyta z bergmanem. Ten był grzeczniejszy, zapewnił mnie, że za chwilę nadejdzie dowódca grupy. Zażądałem zwrotu mojego chlebaka, miałem w nim cały zapas papierosów. Zwrócił mi bez słowa - poznałem, że go dokładnie przetrząsnął. Odzyskałem równowagę. Wiedziałem, jak obchodzą się w bandzie z ludźmi, do których mają jakieś podejrzenia. Przynajmniej raz dostałbym już w mordę. Żeby tylko dobrze rozegrać rozmowę z hersztem. Po chwili usłyszałem szybkie kroki i przed kolebą stanął "Harnaś". Poznałem go od razu, zapamiętałem rysy jego twarzy z fotografii, jaką mieliśmy u siebie w Krakowie. Oto stał przede mną ostatni dowódca groźnej bandy na Podhalu, który mianował się następcą herszta nad hersztami - "Ognia". To właśnie on szastał teraz wyrokami śmierci, on nakładał dziesiątki kontrybucji, to on nie wahał się wykonywać wyroków śmierci nawet na ludziach bliskich bandzie, jeżeli podejrzewał choćby drobną nielojalność. - To się nazywa wasza gościnność! - zacząłem pierwszy. - Tak postępuje banda łobuzów, a nie szanująca się grupa. - Porozmawiamy w cztery oczy - odparł wymijająco i odprawił pilnujących mnie ludzi. A więc teraz zadecyduje się wszystko. Czułem, jak mocno bije mi serce. Jeżeli załamię się, nic mnie nie uratuje. Gdy miałem kilkanaście lat, marzyłem o wielkiej przygodzie. Szukałem jej w łapczywie czytanych powieściach. Przeżywałem losy wyimaginowanych bohaterów. Nie opuszczałem żadnego kowbojskiego filmu. Biegałem na poranki do kina "Promień", za dwadzieścia pięć groszy przesiadywałem przez kilka seansów w odrapanej salce. Imponowały mi niezwykłe przygody ludzi o twardych charakterach. Ulepiłem sobie w wyobraźni wzór pozytywnego, nieustraszonego bohatera. I śniła mi się wielka przygoda, niepokonany szeryf ze srebrną gwiazdą na piersiach, który zawsze staje w obronie sprawiedliwych, kilkoma strzałami z colta kładzie bandytów i cało wychodzi z każdej opresji... W życiu bywa inaczej niż w filmie i młodzieńczych marzeniach. Masz, bracie, wielką przygodę. Cóż pomógłby ci pistolet przeciw bandzie uzbrojonej po zęby w broń maszynową, na takim odludziu, gdzie nie możesz liczyć na niczyją pomoc? Co z tego, że wyprawią ci pogrzeb z honorami wojskowymi? Może nikt nie znajdzie nawet twego ciała, które przywalą górskimi kamieniami. Tysiąc któreś tam akta pracownika organów bezpieczeństwa powędrują do archiwum, a rodzina i bliscy dowiedzą się, że zginął w walce o utrwalenie władzy ludowej; reszta pozostanie przez wiele lat tajemnicą wykonywanego zadania... - Nie będę z panem w ogóle rozmawiał - rzuciłem "Harnasiowi" - ponieważ nie wiem, kim pan jest. Trafiłem celnie, zaskoczyło go to, co powiedziałem. Zażądałem, aby zawołał łączniczkę, powinna potwierdzić, że nawiązałem kontakt z dowódcą grupy. Jedyną gwarancją, że idę właściwą drogą, było hasło, jakie wymieniłem z łączniczką na moście. Dowódca bandy nie mógł odmówić słuszności mojemu rozumowaniu, zawołał dziewczynę. Dopiero po jej odejściu przystąpiliśmy do rozmowy. - A więc powiadasz pan, że jesteś oficerem łącznikowym ośrodka?- Co w tym dziwnego? - odparłem. - Przecież chciał pan nawiązać łączność ze sztabem. W związku z tym otrzymałem polecenie porozumienia się z panem. Czy tak ma wyglądać nasza współpraca? - Hola, hola - przerwał mi dowódca bandy - już wielu było takich, którzy chcieli nawiązać z nami kontakt, jeszcze za "Ognia" i później. Kilku z nich okazało się zdrajcami. - "Harnaś" podniósł głos. - I co z nimi zrobiliśmy? Przenieśliśmy ich do parku sztywnych!!! Sęk w tym, że przedstawiciel ośrodka już dotarł do nas, jest niedaleko stąd, a ja na razie rozmawiam z panem delikatnie i pytam: kto panu podał hasło, znak rozpoznawczy łączniczki i miejsce spotkania? "Harnaś" twardo przesylabizował niemal każde słowo tego pytania i czekał... Spotkały się nasze spojrzenia, patrzył na mnie badawczo, wytrzymałem jego wzrok. Czułem, jak dudni mi w skroniach. Chciałem zyskać choćby parę sekund do namysłu. Sięgnąłem po paczkę papierosów. Skąd się wzięła ta "flegma"? Zesztywniałem wewnętrznie, jakby przyczajony do skoku. Wyciągnąłem górnika, potarłem zapałką o pudełko, zgasła. Wyjąłem następną - żeby tylko nie zadrżała mi ręka - zapaliłem papierosa, zaciągnąłem się raz, drugi... Czyżby Stary tego nie przewidział? pomyślałem. Jeśli ten bandzior mówi prawdę, to koniec ze mną. - No i co? - zapytał "Harnaś". Nie spuszczał ze mnie wzroku. Zrobiłem grymas, który wobec tego, kto mnie nie znał, mógł ujść za ironiczny uśmiech. - Po co ta ciuciubabka? - odpowiedziałem. - Dawaj pan tu tego typa, wtedy porozmawiamy! Myśl ta wpadła mi zupełnie nagle do głowy. Zresztą, była to jedyna deska ratunku albo przynajmniej wybieg, by zyskać na czasie. Przecież znaliśmy tylko niektóre elementy działalności bandy. Siatka współpracowników "Harnasia" była jeszcze dobrze zakonspirowana i rozgałęziona, sięgała aż na teren Słowacji. Czy moje kierownictwo było w stanie przewidzieć, jaką drogą mógł jeszcze nawiązać kontakt z Zachodem? Jeżeli rzeczywiście nawiązali już kontakt z kimś z tamtej strony, moja misja mogła mieć tragiczny epilog. Czyżby wybrali aż taki sposób sprawdzenia mojej osoby? Intuicja mówiła mi, że chcą się przekonać, jak zareaguję na takie oświadczenie. Gdyby wiedzieli z całą pewnością, kim jestem, nie cackaliby się tak ze mną. Musiałem być konsekwentny, pewność siebie mogła okazać się najlepszą bronią. Nawet w najgorszym wypadku, jeżeli gdzieś w pobliżu, w melinie bandy, znajdował się ów delegat, istniała szansa, wprawdzie bardzo mała, wybrnięcia z opresji. Tak samo prawdopodobny mógł być fakt, że to on jest podstawiony. Wątpliwość taką byłem zdecydowany podsunąć dowódcy bandy. Jak odeprze taki zarzut? Same słowa nie wystarczą, są niesprawdzalne. Kto udowodni, czy moja legenda jest prawdą, czy też jego prawda legendą? Inna rzecz, że wówczas i na mnie, i na owego delegata padłoby podejrzenie... Czułem na sobie świdrujące spojrzenie herszta bandy. Postanowiłem kurczowo trzymać się przyjętej linii postępowania. Ponowiłem moje żądanie: niech go przyprowadzą, wtedy porozmawiamy! W ogromnym napięciu czekałem na odpowiedź "Harnasia". - To był tylko egzamin - powiedział - nie można nam tego brać za złe, musimy sprawdzać. Dowódca bandy podszedł do mnie z wyciągniętą ręką. Wymieniliśmy w milczeniu uścisk dłoni. Gdybym się załamał, pomyślałem sobie, nie drgnęłaby ta ręka... Przeżyłem ciężką próbę wytrzymałości nerwów, aż trudno było mi uwierzyć, że minęło najgorsze niebezpieczeństwo. Odprężenie nastąpiło tak szybko, że zarówno on, jak i ja zachowywaliśmy się jeszcze z rezerwą. Pierwszy zaczął "Harnaś". Interesowało go, z czym do nich przyszedłem, jaki zakres współdziałania zamierzam zaproponować. Usiedliśmy na wiązce świerkowych gałęzi. Rozmowa się jednak nie kleiła. Postanowiłem przetrzymać dowódcę bandy, teraz ja powinienem się na nim odegrać. Nie mogłem przecież puścić płazem tego, co miało miejsce przed chwilą. Pozwoliłem sobie na dłuższą reprymendę o dobrych obyczajach, jakie powinny obowiązywać między ludźmi, których łączy "wspólna walka". Za osobistą obrazę uznałem postawienie mnie przed lufami automatów, a tym bardziej w cieniu podejrzenia. To nie ja prosiłem o nawiązanie kontaktu z grupą, ale przyszedłem na wyraźną prośbę dowódcy, posługując się jego hasłem i korzystając z wyznaczonego miejsca spotkania, nie byłem więc intruzem. Wyraziłem uznanie "Harnasiowi" za to, że zachowuje środki ostrożności, dowódca grupy powinien umieć kontrolować i poddawać sprawdzeniu wiele nawiązywanych kontaktów, to, co miało jednak miejsce w stosunku do mojej osoby, zasługuje na napiętnowanie. "Harnaś" milczał i patrzył na mnie spode łba, nie był przyzwyczajony do wysłuchiwania czyichkolwiek uwag. Dowódca bandy sam tworzył sobie prawa i sam je egzekwował. Nie mógł jednak mojemu wywodowi odmówić racji. Ale nie tłumaczył się - czuł się tu "wodzem", a mnie wystarczyło, że wygarnąłem mu kilka ostrych słów i że mnie wysłuchał. Wstał, poprawił przewieszony przez ramię automat i wychylił się z koleby. Zawołał jednego ze swoich ludzi, tego z bergmanem. - Daj manierkę. Odkorkował ją i nalał pełny kubek. - Za nasze poznanie - powiedział do mnie i wychylił do dna. Wierzchem dłoni otarł usta, kilka pozostałych w naczyniu kropli wódki strzepnął na ziemię, nalał z manierki i podsunął mi pełny kubek. - Za następne, bardziej miłe powitanie - wzniosłem toast i przepiłem do tego z bergmanem. Wylałem kilka pozostałych kropli, sięgnąłem po manierkę i napełniłem kubek. Znałem ten zwyczaj - kto pije, nalewa i podaje temu, do kogo "przepił". "Harnaś" niecierpliwił się, chciał jak najprędzej przystąpić do rozmowy ze mną. Zapytałem go, czy ten trzeci jest jego zastępcą. - Nie, to jest "Szatan" - dopiero teraz mi go przedstawił - zastępuje mnie "Gryf", obecnie jest na innym terenie. - Otrzymałem polecenie, by rozmawiać tylko z dowódcą grupy albo jego zastępcą - odpowiedziałem. Starałem się skupić, czułem reakcję organizmu po wypiciu przynajmniej dwustu gramów alkoholu. Nie wypadało mi odmówić. "Harnaś" zwracał uwagę na każdy szczegół mojego zachowania. Odmowa wypicia toastu mogła zostać źle zrozumiana. Znałem wypadki, gdzie w podobnych okolicznościach uchylenie się od wypicia kilku kolejek decydowało o niepowodzeniu przedsięwzięcia. Człowiek, który bał się wypić, zostawał uznany za "lewego" i traktowany z nieufnością. W świecie tym rządziły swoiste obyczaje marginesu życia. "Harnaś" odesłał "Szatana" do ludzi ubezpieczających nasze spotkanie. Zostałem sam na sam z hersztem bandy. Rozmowa w cztery oczy bardziej mi odpowiadała, przynajmniej ten trzeci nie będzie wścibiał nosa w to, co mam przedstawić "Harnasiowi"; czasem jedno niezgrabne sformułowanie mogło wzbudzić podejrzenia. Nie uszło mojej uwagi, że "Szatan" niechętnie odszedł do swoich, niewątpliwie i jego interesowało, z czym przyszedłem do bandy. Usiedliśmy na brzegu koleby, nad którą panowała wyzłocona słońcem grań. Zacząłem pierwszy, starałem się mówić jak najbardziej prosto i zwięźle. "Harnaś" słuchał uważnie i ani razu nie przerwał mojej wypowiedzi. Obserwowałem każde drgnienie jego twarzy, trudno jednak było wyczuć, jak przyjmuje moje słowa. Siedział jakby przyczajony i nerwowo przygryzał krótko przystrzyżony wąsik, to znowu nasłuchiwał, czy jakiś odgłos nie dotrze do nas z poszarpanej grani. Zdążyłem się zorientować, że jego ludzie pilnie obserwowali najbliższą okolicę i przez cały czas trwania naszej rozmowy pozostawali w pełnej gotowości. Czyżby obawiali się jakiejś zasadzki? Przedstawiłem się więc jako oficer łącznikowy sztabu dywersji obszaru południe. Wiadomość wysłana przez grupę "Wiarusy" dotarła do ośrodka na Zachodzie, który kieruje całą działalnością na kraj. Tenże ośrodek polecił nam nawiązać łączność z grupą i zorientować się, w jakim zakresie może ona być wykorzystywana. W zależności od wyniku mojej rozmowy z "Harnasiem" zostaną opracowane zadania, jakie grupa i podległa jej siatka organizacyjna będą wykonywać w najbliższym okresie. Kierownictwo sztabu dywersji w kraju jest głęboko zakonspirowane, dlatego też o wszelkich szczegółach współpracy mogę mówić jedynie z dowódcą grupy i jego bezpośrednim zastępcą. Jako pierwszy warunek długofalowego współdziałania wysunąłem wobec "Harnasia" konieczność całkowitego podporządkowania się rozkazom mojego kierownictwa oraz utrzymanie konspiracji wewnętrznej na każdym szczeblu komórek organizacyjnych. Starałem się zadawać jak najmniej pytań. Pozyskanie zaufania dowódcy bandy wymagało jeszcze przełamania wielu oporów. Zbyt daleko posunięta ciekawość mogła tylko wyostrzyć jego czujność. Nie mogłem jednak ograniczać się do samych ogólników. Należało doprowadzić do zgody "Harnasia" na podporządkowanie bandy i jej ogniw w terenie ośrodkowi, jaki "reprezentowałem". Na to kładłem największy nacisk w rozmowie. Zażądałem od "Harnasia" przedstawienia jego możliwości w terenie. - Z chwilą gdy znalazła się możliwość nawiązania współpracy z kierownictwem dywersji na kraj - podsumowałem moją wypowiedź - powinien pan podjąć decyzję, czy przyjmuje pan te warunki, rzecz jasna, przy zachowaniu pewnej samodzielności działania. Jeżeli nie, nasza łączność byłaby bezcelowa, natomiast wasza grupa jako samozwańcza nie zostanie uznana za walczący oddział dywersyjny, tylko za bandę działającą na własną rękę. "Harnaś" poruszył się niespokojnie. Nadeszła chwila, w której niczym nie skrępowany watażka musiał zrezygnować choćby z pewnej części swojej nieograniczonej władzy. Obawiałem się, czy nie postawiłem tej sprawy zbyt ostro. Zanim odezwał się dowódca bandy, dodałem jeszcze kilka uwag, które mogły złagodzić ultymatywną formę mojej wypowiedzi. Wspomniałem, że nasze kierownictwo na Zachodzie składa się z doświadczonych, mądrych ludzi, że ośrodek koordynuje całą działalność w kraju, że kieruje również innymi grupami działającymi w Lubelskiem, Białostockiem, że ludziom pozostającym w łączności z nami zapewnia pomoc, dokumenty, instrukcje, że konflikt zbrojny może nastąpić nie tak szybko, jak przewidują niektórzy w gorącej wodzie kąpani politycy, i naszym obowiązkiem jest stworzyć warunki przetrwania do tej chwili tak zasłużonym ludziom jak "Harnaś" i jego współpracownicy... Starannie dobierałem słowa i sugestywne przykłady, które by trafiły do przekonania dowódcy bandy. Gdyby był człowiekiem działającym w imię jakiegoś określonego, nawet najbardziej wrogiego światopoglądu, łatwiej byłoby znaleźć argumenty, które zdołałyby go przekonać. "Harnaś" nie reprezentował żadnego światopoglądu. Walka z ustrojem demokratycznym stanowiła dla niego wygodny pretekst do uzasadnienia kilkudziesięciu morderstw, jakich dokonała banda, i nawet trudnej do ustalenia ilości rabunków. Wykorzystywał nastrój biernego oczekiwania, jaki szerzyła reakcja wśród miejscowej, mało uświadomionej politycznie ludności; liczył na wybuch trzeciej wojny, wiązał z nią nadzieję usankcjonowania dokonanych zbrodni. Pomagały mu wiekowe tradycje skalnego Podhala, legendy o góralach, którzy "chodzili na zbój". Legendy te głęboko wrosły w psychikę ludu, stały się wątkiem bajecznych opowieści o Janicku-zbójnicku, wyrażały marzenia o zbójnickiej karierze, pobudzały wybujały temperament zaciekłych, żądnych sławy górali. - A co wy możecie mi dać? - zapytał dowódca bandy. - To zależy od tego, ile ma pan ludzi i jak ich będziemy mogli wykorzystać. "Harnaś" zamyślił się chwilę, odniosłem wrażenie, że ważył jeszcze decyzję, jaką miał podjąć. W końcu zaczął mówić powoli, oszczędnie. Sztab bandy składa się z siedmiu ludzi uzbrojonych w broń automatyczną i krótką. Przerzucali się z miejsca na miejsce. Działali w powiatach Nowy Targ, Nowy Sącz, Limanowa i Myślenice. W każdej niemal miejscowości na tym terenie mieli swoje wtyczki. Wywiad ten zapewniał bandzie swobodę poruszania się. Siatka działała na tyle sprawnie, aby w porę ostrzec o ruchach oddziałów KBW i akcjach skierowanych przeciwko bandzie. "Harnaś" określił liczebność swojej siatki na blisko dwieście ludzi. W kilku miejscowościach mieli zamelinowaną broń, odczuwali jednak brak amunicji, stara była już niepewna. - W grupie nie chcę mieć więcej ludzi - urwał "Harnaś". - W siódemkę poruszamy się niewidocznie i łatwiej ukryć się w melinach. Siatkę terenową mogę powiększyć. Mam też kontakty z organizacją w Bukowinie, która utrzymuje łączność ze Słowacją. - Pewne macie meliny? - Ufam całkowicie tylko moim ludziom w grupie, tym z siatki nie mogę wierzyć, korzystam z ich pomocy, ale żaden z nich nigdy nie wie z góry, kiedy przyjdziemy albo kiedy i gdzie odejdziemy. "Harnaś" mówił dalej, że zbyt często spotykał się ostatnio z odmową współpracy czy wyświadczenia przysługi ze strony tych, których znał jeszcze z okresu działalności "Ognia". - Jedni nas unikają, inni donoszą bezpiece. KBW obsadziło wiele wsi, organizują zasadzki, musieliśmy zaszyć się na melinach. Ponieważ ludzie coraz mniej słyszą o naszych akcjach, odmawiają współpracy z nami - rozumował herszt "Wiarusów". Zamierzał on w najbliższym czasie przeprowadzić akcje "represyjne": wykonać wyroki śmierci na kilku ludziach w okolicy, którzy odmówili pomocy bandzie, potem zorganizować napad na muzeum Lenina w Poroninie. - Spalenie muzeum - mówił - przyniesie szeroki rozgłos. Potem przerzucę grupy na inny teren, zamelinuję ludzi i znowu przeczekam. Byle wystarczyło pieniędzy. Tam, gdzie melinujemy, u swoich, nic nie bierzemy za darmo, po wsiach bieda... - Jeżeli przyjmuje pan warunki naszego współdziałania - przerwałem mu - będziemy pokrywać wszystkie wydatki związane z utrzymaniem grupy oraz wykonywaniem przez was ewentualnych zadań; tyle na razie mogę przyrzec. "Harnaś" spojrzał na mnie z zainteresowaniem i odpowiedział: - Gdybym miał nie przyjąć, tyle bym nie powiedział... - urwał w pół słowa. Z grzbietu grani usłyszał jakieś odgłosy. Zostawił mnie na brzegu koleby i sam z automatem w ręku kilkoma susami wybiegł na górę. Usłyszałem śmiech dziewczyny. Potem ostrą wymianę zdań między hersztem a którymś z jego ludzi. Nie czują się zbyt pewnie, pomyślałem, wybrali tak dobre miejsce, ale siedzą jak na rozżarzonym węglu. Obawiają się zasadzki. Myślałem intensywnie, jak przeprowadzić dalszą część rozmowy. Garść skromnych informacji, jakie dotychczas uzyskałem, nie miała większego znaczenia. Doszedłem do wniosku, że należy poprzestać na ogólnym omówieniu dalszej łączności ze sztabem bandy, zapewnić sobie do nich dotarcie i bardzo ostrożnie zmierzać do przełamywania nieufności. Po incydencie, jaki miał miejsce przy spotkaniu z ludźmi "Harnasia", wypadało i mnie zachować rezerwę. Tylko pozornie odzyskałem pewność siebie - w rzeczywistości jednak czułem się jak na cenzurowanym. Gdyby mnie jeszcze dwie godziny temu zostawili tak jak teraz, bez obstawy, niewątpliwie starałbym się uciec. Teraz wydawało mi się, że przeszedłem już najgorszą próbę. Po chwili wrócił "Harnaś". Przyniósł zawinięty w gazetę kawał kiełbasy i dwie pajdy chleba. Wyciągnął duży składany nóż, nacisnął sprężynę, błysnęła starannie wyczyszczona stal ostrza. - To pamiątka po "Ogniu" - szepnął; przymierzył ostrze do dłoni - dwa cale zawsze dosięgną serca. - Na płaskim kamieniu starannie rozprostował gazetę, podzielił kiełbasę na kilka równych porcji i ułożył je jak na obrusie. Spod opiętej na biodrach angielskiej bluzy wyjął ćwiartkę, jednym wprawnym ruchem odbił ją o kolano, przyłożył palec do butelki, wypił swoją część i podał mi mówiąc: - Od "Wiarusów" wraca się sytym albo w ogóle się nie wraca. Spojrzałem na zadowolonego z tego żartu herszta "Wiarusów". Przechyliłem podaną ćwiartkę i powoli wysączyłem drugą połowę, nie umiałem pić z butelki. Poczułem ostry smak bimbru. "Harnaś" czekał, aż wypiję, dopiero wtedy podał chleb i kiełbasę. Tak wyglądał mój pierwszy obiad w bandzie. Dalsze przeciąganie rozmowy uznałem za bezcelowe. Rzuciłem jeszcze kilka pytań, jakbym nie przywiązywał do nich większej wagi. Interesowało mnie, jak była rozmieszczona i zorganizowana siatka współpracowników bandy, czy "Harnaś" rzeczywiście dysponował dwustu pozostającymi w konspiracji ludźmi. Zbył mnie kilkoma ogólnikami. - Jak będą zadania dla mojego - podkreślił to słowo - terenu, wtedy będziemy rozmawiać. Lepiej się poznamy, to zadziałamy - dodał półżartem. - A czy jest pan pewny, że ci, na których chcecie wykonać wyroki śmierci, naprawdę działali przeciwko grupie? - zaryzykowałem znienacka jeszcze jedno pytanie. Możliwość, że na drodze "Wiarusów" znowu padnie kilka ofiar, nie dawała mi spokoju. Jak temu przeszkodzić? - Są poszlaki, pewności nie mam - odparł - ale nie zaszkodzi, jak przy jednym winnym będzie gryzł ziemię nawet ktoś niewinny! Kula w łeb to najlepsza przestroga - rzucił z nienawiścią dowódca bandy. Na rosnącej u wylotu koleby dzikiej róży usiadła pliszka. "Harnaś" zebrał z gazety garść okruchów i rzucił pod krzak. Ptaszek zatrzepotał skrzydełkami i spłoszony poszybował dalej. - Sytuację na pana terenie przeanalizujemy szczegółowo na następnym spotkaniu - zmierzałem do podsumowania rozmowy, ze szczególnym namaszczeniem podkreśliłem słowo "pana terenie", zorientowałem się, że był to czuły punkt watażki. - Wobec tego, że grupa "Wiarusy" przyjmuje propozycje mojego kierownictwa, musimy ustalić wzajemną łączność, a więc dzień i miejsce naszego osobistego spotkania, oraz obustronną łączność zapasową przez łączników, gdyby wypadło coś nieprzewidzianego. Podałem "Harnasiowi" punkt kontaktowy w Krakowie, bar "Zacisze" na ulicy Potockiego. Opisałem rozkład wnętrza. W drugiej salce przy stoliku w każdy piątek o godzinie trzynastej będzie siedział łącznik sztabu dywersji. Osoba wysłana przez dowódcę bandy rozpozna go bez trudu po kuflu piwa, który postawi na książce w niebieskiej oprawie - wtedy podejdzie i wypowie hasło: "Czy nie zauważył pan niebieskiej parasolki?" - Gdy łącznik odpowie: "Nie, ale proszę siadać" - należy usiąść i wręczyć mu jedną część pięciozłotowego banknotu. Wyjąłem pięciozłotówkę, przerwałem ją, złożyłem obie części razem, pasowały. Jedną część wręczyłem "Harnasiowi", drugą schowałem do kieszeni wiatrówki. - Tę część banknotu - powiedziałem - będzie miał czekający w barze nasz człowiek. Obie części muszą bezbłędnie do siebie pasować, tylko wówczas można mieć całkowitą pewność, że został nawiązany kontakt między właściwymi ludźmi. Poprosiłem z kolei ,,Harnasia", jako gospodarza terenu (czego znowu nie omieszkałem podkreślić), o wyznaczenie naszego bezpośredniego spotkania oraz rezerwowego punktu kontaktowego dla łączników w rejonie miejsca postoju grupy. Dowódca bandy zamyślił się, po czym zaproponował utrzymanie tego samego sposobu dotarcia do niego, z jakiego skorzystałem. Zgodziłem się utrzymać miejsce spotkania na moście w Nowym Targu, ale tylko jako jeden punkt kontaktowy dla naszego łącznika. Przyjęliśmy znane już mi znaki rozpoznawcze i hasło. Łączniczka bandy miała czekać tam w każdy poniedziałek o godzinie jedenastej. Wypadało skłonić "Harnasia" do ustalenia również miejsca naszego bezpośredniego spotkania. Zauważyłem, że starał się tego uniknąć. W końcu ustąpił i po dłuższej chwili zastanowienia podał mi miejsce spotkania przy ruinach spalonego schroniska na Starych Wierchach. Nie miałem pojęcia, gdzie szukać tych Starych Wierchów. Słyszałem wprawdzie kiedyś tę nazwę, ale nie wiedziałem, gdzie ją przylepić. Wyjaśnił mi, że przez Stare Wierchy przebiega obecnie mało uczęszczany szlak, który prowadzi z Rabki na Turbacz i jest oznaczony znakami turystycznymi. , Uzgodniliśmy, że spotkanie nasze odbędzie się w środę o godzinie piętnastej. - Na spotkanie przyjdzie pan sam? - zapytał "Harnaś". - Tak jak dzisiaj - odpowiedziałem i udałem, że ,nie wiem, dlaczego postawił tego rodzaju pytanie. Jeszcze mnie "obwąchiwał". Jakież mógł mieć dowody, aby mi wierzyć? - Rabka to ładne uzdrowisko, prawda - zwrócił się do mnie - stamtąd na Stare Wierchy można dojść w dwie godziny, przez Maciejową. Może zastanawia się, dlaczego tam właśnie się zatrzymałem, pomyślałem. Podbierasz mnie, tu cię mam, i ja cię podbiorę... - Zakotwiczyłem w Rabce, przecież pan o tym wie, bo deptał mi tam po piętach wasz człowiek, ale robił to nieudolnie. Początkowo myślałem, że to ktoś "lewy", bezpieka zwraca uwagę na przyjezdnych. Urwałem mu się przed spotkaniem w Nowym Targu. Wynająłem w Rabce pokój, nie miałem nic kompromitującego przy sobie. Dobra legenda lepsza niż pistolet; kto by mi udowodnił, że nie jestem letnikiem? - To sprytne - mruknął z uznaniem "Harnaś" i w końcu przyznał się, że dał mi "obstawę". Tak wyjaśniła się historia mężczyzny w brązowym kaszkiecie. - Lubię, gdy ktoś dba o moje bezpieczeństwo - przyciąłem mu - wolę jednak o tym wiedzieć. Musimy być wobec siebie uczciwi! Zyskałem trochę przewagi, w tym tonie kończyłem rozmowę. Zapowiedziałem, że na najbliższym spotkaniu, już za cztery dni, grupa otrzyma zadania. Dlatego do mojego przybycia nie powinni rzucać się w oczy bezpiece, powinni zaszyć się w dobrej melinie. Jakiś skok czy też wykonanie nowego wyroku w okolicy spowodowałyby niepotrzebny "smród" i akcje bezpieki, które przeszkodziłyby w "wykonaniu naszych planów. "Harnaś" poruszał niespokojnie wąsikami, przyznał mi jednak rację. Zdawało mi się, że osiągnąłem chwilowe zamrożenie działalności bandy. Rozmowa z dowódcą bandy dobiegła końca. Pożegnałem się z nim ze szczególnym ceremoniałem - chciałem zagrać na jego ambicji, zostawić dobre wrażenie. Wyszliśmy na grzbiet grani. Jeszcze raz obejrzałem się na kolebę. Ileż przeżyłem tu w ciągu niespełna trzech godzin! Gdyby nie łut szczęścia, kto wie, co by mnie tu spotkało. Pożegnałem się z "Szatanem" i tym drugim z automatem - nie znałem jeszcze jego pseudonimu. Drab, który nie tak dawno temu mnie pilnował, był gdzieś dalej, na punkcie obserwacyjnym. Słońce chyliło się już ku zachodowi, góry zmieniały koloryt, z kotła wiał wieczorny chłód, widoczne przedtem jak na dłoni doliny były teraz zamglone, pogrążone w cieniu. "Harnaś" zawołał łączniczkę. Wyszła zza krzaka jałowca, chustkę trzymała w ręce, upięty przedtem warkocz opadał jej na plecy; otrzepała z igliwia pomiętą spódnicę i podeszła do nas. - Zośka, odprowadź pana do ścieżki na hali - powiedział. Szedłem pierwszy, teraz nie odczuwałem zmęczenia, ona za mną, trochę się ociągała. Już z dołu zerknąłem na grań, z daleka dostrzegłem sylwetkę któregoś z "Wiarusów", a może to było tylko złudzenie. Przemknęliśmy szybko nad potokiem. Coś mnie niosło jak na skrzydłach. Na brzegu lasu pożegnałem się z dziewczyną. Stąd znałem już drogę. Byle jak najprędzej do Starego... - Kazali wrócić - powiedziała. - Wracaj - rzekłem i dorzuciłem na pożegnanie: - Masz ładne oczy, Zośka... Rozdział 4. Z głuchym łoskotem zadudniły koła wagonów na moście nad ulicą Lubicz. Zakopiański pociąg powoli wtoczył się na perony. Wróciłem do Krakowa. Nie ogolony i brudny wyskoczyłem z zatłoczonego przedziału, szybkim krokiem przeszedłem przez perony, minąłem budynek kolejowy i wraz z grupą dojeżdżających do pracy robotników wyszedłem na pusty o tej porze plac przed Dworcem Głównym w Krakowie. . Suma przeżytych wrażeń była zbyt wielka, abym mógł je przetrawić w ciągu kilkugodzinnej podróży z Nowego Targu do Krakowa. Chociaż przez całą ostatnią dobę nie zmrużyłem oka, nie odczuwałem zmęczenia. Wydawało mi się, że wróciłem z wyprawy do innego, położonego na marginesie życia świata. . Na zegarze dworcowym dochodziła szósta. Miasto budziło się ze snu. Koło dworca leniwie przejeżdżały niebieskie tramwaje. Chciałem jak najprędzej skomunikować się ze Starym, zdać sprawozdanie ze spotkania z bandą i rozmowy z "Harnasiem", podzielić się nie byle jakim bagażem przeżyć. Chętnie przesunąłbym wskazówki o dwie godziny, tak wcześnie nie wypadało dzwonić, nie miałem powodu do alarmu. Minąłem przystanek tramwajowy i wolnym krokiem doszedłem do Plant. Boczne alejki były jeszcze wyludnione, pokryte kwiatem kasztanów. Tu i tam przed bramami domów kręcili się sprzątający ulice dozorcy. Przypomniał mi się mężczyzna w brązowym kaszkiecie. Obejrzałem się kilkakrotnie, nie zauważyłem jednak nikogo podejrzanego. Czy mogłem mieć jednak pewność, że przebiegły herszt bandy znowu nie przydzielił mi jakiegoś "opiekuna"? Doszedłem do Barbakanu, skręciłem nagle w Bramę Floriańską, potem szybko przeszedłem wąską ulicą Pijarską. Bramy domów były już otwarte. Wszedłem do jednej z nich, wiedziałem, że jest tam przejście, wyszedłem na sąsiednią ulicę Sławkowską i po chwili znalazłem się na Rynku. Na postoju stało kilka taksówek. Wsiadłem do pierwszej. Kierowca obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem, rzeczywiście, wygląd mój nie wzbudzał zaufania. Wysiadłem na alei Słowackiego, mało uczęszczaną uliczką Żuławskiego doszedłem do Nowego Kleparza. Teraz już byłem pewny, że "tyły mam czyste". Pokręciłem się między straganami na placu targowym i wstąpiłem do otwartej o tej porze małej restauracji. Ze Starym połączyłem się zaraz po powrocie do mego pokoju. - A więc jesteś już - powiedział z ulgą. - Trzeba było dzwonić zaraz z dworca, za chwilę przyjadę. W kilkanaście minut później relacjonowałem przebieg mojej misji. Stary słuchał uważnie, raz po raz wtrącał jakieś pytanie. Wiedział, że łączniczka przyszła na spotkanie dopiero w rezerwowym terminie. Obserwacja z naszej strony ograniczyła się tylko do mostu. Jeden z pracowników widział to miejsce jak na dłoni z okna stojącego w pobliżu domu. Opowiedziałem o mężczyźnie w brązowym kaszkiecie, o tym jak osaczyła mnie banda, jak chcieli mnie złamać psychicznie. Dostrzegłem w oczach Starego, że przeżywa te chwile razem ze mną. Przemierzył kilkakrotnie pokój, podszedł do mnie i powiedział: - Tak, to się pamięta... Wiedziałem, że wczuwał się w moją sytuację. Stary nie lubił kierować niebezpieczną akcją zza biurka. Znaliśmy tyle przykładów, kiedy szedł z nami tam, gdzie groziło największe niebezpieczeństwo. To się liczy... Mówiłem o rozmowie z "Harnasiem", zapamiętałem niemal każde słowo. Starałem się przekazać treść rozmowy jak najbardziej rzeczowo, bez osobistego zaangażowania. Przechodziłem od szczegółu do szczegółu, charakteryzowałem reakcje dowódcy bandy, przytaczałem prawie dosłownie jego odezwania. Dopiero teraz, w toku mojej relacji, uzmysłowiłem sobie, jak mało mogłem powiedzieć. Jakże niewspółmierna była suma moich osobistych przeżyć, pomyślałem, do tego, co uzyskałem. Informacje te nie były żadną rewelacją dla słuchającego mnie zwierzchnika. Z tak skąpego materiału jeszcze trudno wyciągać wnioski. Co dalej? W końcu przeszedłem do łączności z dowódcą bandy, a więc mojego bezpośredniego spotkania, które umówiłem z "Harnasiem", i dwóch punktów łączności alarmowej w Krakowie i Nowym Targu. - Tyle mogę powiedzieć o pierwszym spotkaniu - powiedziałem i spojrzałem z wyczekiwaniem na Starego. Siedział przy stole obok mnie i rozgniatał któryś tam z rzędu włoski orzech. - No i co? - powiedział po chwili milczenia. - Masz już dość? Speszyłem się, przecież nawet o tym nie pomyślałem. Chciałem zaprzeczyć, Stary przerwał mi: - Najgorsze jest już za nami - stwierdził. - Pierwsze spotkanie musiało być próbą. Nie sądziłem, że aż tak drastyczną. Uzyskałeś bardzo dużo. Ważne są w tym wypadku nie informacje o działalności bandy i jej siatki, ale sam fakt, że zdecydowali się na nawiązanie dalszej łączności. Plan działania omówimy jutro, na razie wypoczywaj. Potem opisz to wszystko. Umówiliśmy się nazajutrz rano na jednej z bocznych uliczek Krowodrzy. Stary wyszedł. Spostrzegłem, że był zadowolony - znałem go na tyle dobrze, że mogłem o tym nie wątpić. Świadomość tego odczucia dała mi dużą satysfakcję. Po wyjściu szefa zmorzył mnie twardy sen. Organizm dopominał się o swoje. Spałem do późnego wieczora. Potem zabrałem się do pisania relacji z mojej wyprawy. Ślęczałem nad nią kilka godzin, szło jak z kamienia. Obok, na stole, leżał rozłożony jeszcze przed wyjazdem skrypt z historii doktryn ekonomicznych. Rano wyszedłem na spotkanie ze Starym. Czekałem parę minut. Podjechał czarną "cytryną", porwał mnie dosłownie z ulicy. Pojechaliśmy na Karmelicką, zatrzymał wóz przed jakąś odrapaną kamienicą. Odprawił kierowcę. Weszliśmy na pierwsze piętro, drzwi otworzył własnym kluczem. - Oto twoje mieszkanie - powiedział. - Pokój ten kupiłeś od pana Józefa Dominiaka, który wyjechał na Śląsk. Mieszkasz tu od dwóch miesięcy. Jesteś zameldowany jako Marian Skowroński. To dalszy ciąg twojej legendy. Teraz, jeśli będą chcieli cię sprawdzić, możesz na to pozwolić. Rozejrzałem się po pokoju. Metalowe łóżko, stara szafa, miednica, odrapane wiadro, dzbanek, stół i trzy krzesła - typowa melina. Drzwi wyjściowe prowadziły wprost na korytarz. Tak rozpoczął się następny etap gry. - Kierownictwo pozytywnie oceniło rezultaty pierwszego kontaktu z bandą - zaczął Stary i przeszedł do omówienia dalszej części zadania, zatrzymywał się nad szczegółami, rozważał różne warianty rozwiązań. Banda, po spotkaniu ze mną, dokonała następnej nocy napadu rabunkowego na tartak w Ochotnicy. A zatem "Harnaś" nie dotrzymał obietnicy, że nie wykona żadnej akcji do następnego spotkania zemną. W pościg za "Wiarusami" udała się natychmiast przebywająca na tym terenie grupa operacyjna KBW. Na razie brak jeszcze meldunków o rezultacie akcji. - Niezależnie jednak od wyników obławy - stwierdził Stary - w tym czasie, gdy będziesz przebywał w bandzie, grupa operacyjna nie będzie was nękać, aby umożliwić przeprowadzenie naszej kombinacji wciągnięcia "Wiarusów" w pułapkę. Nie możemy dopuścić do tego, aby powiększał się rejestr ofiar bandy - mówił dalej z pasją. - To jest pierwsze zadanie, jakie powinieneś osiągnąć. Powołaj się na instrukcje, jakie otrzymałeś w "sztabie". Kategorycznie wymagaj całkowitego podporządkowania się grupy i jej siatki. "Harnaś" po nawiązaniu łączności nie może działać na własną rękę. Wyroki śmierci, które zamierzał wykonać, musi przedstawić do zatwierdzenia. Powiedz mu, że tego rodzaju "akcje" przeprowadzać będą specjalne "grupy wykonawcze". Uzasadnij to troską "sztabu obszaru południe" o bezpieczeństwo "Wiarusów" oraz koniecznością uśpienia czujności "bezpieki". Rozkaz chwilowego zaniechania akcji bandy w terenie wiąże się z nowymi zadaniami, które są opracowywane i w najbliższych dniach zostaną przekazane "Harnasiowi". Przygotuj go, że będzie współdziałał z "drugą grupą" z rejonu Cieszyn - Żywiec - Wadowice. Wypłać "Harnasiowi" zaliczkę żołdu dla jego ludzi. Powinniśmy doprowadzić do zamrożenia terrorystycznej działalności bandy. Stary położył na stole plik pięćsetek oraz kilkanaście zielonych banknotów dolarowych. Część miałem wręczyć dowódcy bandy, resztę zatrzymać jako fundusz dyspozycyjny przedstawiciela "sztabu". - Druga sprawa - ciągnął dalej Stary - to przełamanie nieufności. Musimy ich oswoić. Każdy następny kontakt z bandą powinien się do tego przyczynić. "Harnaś" jest nieufny i prymitywny. To po prostu przestępca zdecydowany na wszystko, a nie wróg polityczny o jakiejś określonej ideologii. Nawet nie zapytał się, co reprezentuje ów ośrodek dyspozycyjny, w którego imieniu wystąpiłeś. Zastępca "Harnasia" - "Gryf", syn bogatego młynarza, jest typem inteligentnym i zdecydowanym wrogiem ustroju. Należy sądzić, że to on właśnie dał inicjatywę nawiązania łączności z ośrodkiem na Zachodzie. Różnice między "Harnasiem" i "Gryfem" powinieneś wziąć pod uwagę i odpowiednio je wygrywać. Na razie trudno jeszcze skonkretyzować, jak... Jedno jest pewne, że ciągłe obcowanie z bandą może skutecznie zapobiec dalszym zbrodniom i doprowadzić do przełamania ich nieufności. Zostań u nich pod pozorem zapoznania się z przygotowaniem dywersyjnym ludzi i uzupełnieniem ich przeszkolenia, opracuj z nimi lokalizację zrzutowisk, wtajemnicz ich, że "sztab dywersji" dysponuje łącznością krótkofalową z Zachodem, przygotuj psychicznie "Harnasia" i "Gryfa" do współdziałania z grupami dywersyjnymi z sąsiednich terenów. Staraj się poznać, gdzie znajdują się główne punkty oporu bandy, trzeba rozszyfrować ich siatkę terenową. Przekaż polecenie "sztabu dywersji" nawiązania łączności z organizacją na Bukowinie, o której mówił "Harnaś". Podaj, że kierownictwu zależy na wykorzystaniu ichw stałej łączności przez granicę słowacką. Niech ci umówią spotkanie, wystąp na Bukowinie pod tą samą legendą. Niech dowódca bandy przez łączniczkę przekaże fotografie tych swoich ludzi, dla których trzeba wyrobić dokumenty osobiste. Trzeba oswoić ich z myślą, że kiedyś może zajść potrzeba, aby wyszli z lasu. Również przez łączniczkę przekażemy kilka ostatnich egzemplarzy "Orła Białego". Reakcyjna, andersowska prasa może stanowić dla nich jakiś argument. Broni i amunicji dać im nie możemy, to chyba zrozumiałe. Możesz im jednak w ostateczności powiedzieć, że dostaną amunicji od grupy działającej za Babią Górą. Ale to musi potrwać. Graj na zwłokę. - Kiedy major przewiduje koniec akcji? - zapytałem. - Na zorganizowanie zasadzki mamy jeszcze czas - podsumował Stary. - W finale akcji główną rolę odegra nie siła, ale myśl operacyjna. Gdybyśmy nawet ujęli sztab bandy, pozostaną jej współpracownicy, poczują się zagrożeni i przejdą na nielegalną stopę. Tak powstało już wiele band, rodziły się z korzeni, które zostały w podziemiu. Do tego nie wolno dopuścić. - W jaki sposób mam się z wami porozumiewać, majorze, gdyby udało mi się dłuższy czas pozostać w bandzie? - Główny kierunek całej kombinacji jest ci dobrze znany - odparł Stary. - Nie możesz specjalnie wyjeżdżać na spotkanie ze mną. Każdy wyjazd do Krakowa musi mieć pełne uzasadnienie wobec "Harnasia" i wynikać z konieczności porozumienia się ze "sztabem dywersji obszaru południe", który nosi kryptonim "Nurt". Uzgadniamy, że szef sztabu jest majorem, posługuje się pseudonimem "Maciej"; jego adiutant to kapitan "Antoni"; tak adresuj swoje meldunki. To samo dotyczy poczty, którą będzie wysyłał dowódca bandy. Będziemy korzystać z ustalonej już z "Harnasiem" obustronnej łączności i haseł. A więc w każdy piątek o godzinie trzynastej w barze "Zacisze" będzie czekał nasz łącznik. Major sprawdził, czy w przekazanym przeze mnie materiale znajduje się część pięciozłotowego banknotu, który miał służyć jako znak rozpoznawczy. - Punkt kontaktowy na moście w Nowym Targu musisz zmienić. Udało nam się wykorzystać właśnie to miejsce spotkania, hasło i znak rozpoznawczy, które przekazała banda do ośrodka na Zachodzie. Dzięki temu nawiązałeś z nimi łączność. Należy przypuszczać, że w tym samym miejscu może teraz starać się spotkać z łączniczką "Harnasia" rzeczywisty wysłannik ośrodka dyspozycyjnego z zachodniej strefy Niemiec. I co wtedy? Czy zdajesz sobie sprawę, czym to może grozić tobie i całej naszej operacji, jeżeli człowiek stamtąd spotkałby się na moście w Nowym Targu z łączniczką bandy? Należy przypuszczać, że raczej ty zostałbyś rozszyfrowany i wykończony. Przeszedłeś już poglądową lekcję, co mogłoby się stać, podczas pierwszego spotkania z "Harnasiem"! Tak, rzeczywiście. Popełniłem kardynalny błąd. Zrozumiałem, jak dalece Stary miał rację. - Godzinę spotkania, znak rozpoznawczy i hasło możemy zachować te same. Podaj hersztowi bandy, że jego łączniczka ma czekać w każdy poniedziałek o jedenastej... - major zastanowił się chwilę - no, powiedzmy na ławce przed pocztą w Rabce. W razie deszczu, w hallu poczty. Uzasadnij to względami bezpieczeństwa. Nowy Targ jako miasto powiatowe jest bardziej obsadzone przez "bezpiekę". W uzdrowisku przyjezdny mniej zwraca uwagę. Inne elementy spotkania celowo zachowamy te same, aby nie budzić podejrzeń "Harnasia". Inna rzecz, że w najbliższym czasie most w Nowym Targu będziemy musieli pilnie obserwować. Może uda się podstawić temu specowi od dywersji tym razem naszą dziewczynę z gałązką sosny. Trzeba go zdemaskować. Ale to już nie twoja sprawa - urwał Stary. Omówiliśmy jeszcze kilka szczegółów związanych z moim wyjazdem. Wszelkie informacje, jakie zdołam uzyskać podczas pobytu w bandzie, miałem przekazywać za pośrednictwem łączniczki "Harnasia". Taka forma porozumiewania się mogła stanowić jeszcze jeden argument dla herszta "Wiarusów". Na razie trudno mi było wyobrazić sobie, jak to będzie wyglądało w praktyce. Stary jak zwykle śpieszył się na jakąś odprawę; wyszedł, zostawił na stole pieniądze, plik londyńskiej prasy i klucze od "mojego" nowego mieszkania. - Zapoznaj się z tym - powiedział na pożegnanie. - Wyślemy im to przez łączniczkę, będą czytać. Musisz się przygotować na różne pytania. Przemyśl wszystko, jutro jeszcze porozmawiamy. Zostałem sam na moim nowym m.p. A więc to miało być "miejsce postoju" Mariana Skowrońskiego, pseudonim "Henryk". Spenetrowałem wszystkie kąty. Na szafce nocnej koło zaścielonego łóżka znalazłem kartkę: "Instrukcja dla porucznika "Henryka" - wodę bierz z kranu na korytarzu - stop - ubikacja znajduje się na półpiętrze - stop - ręcznik i mydło znajdziesz w szafie, maszynkę elektryczną, czajnik i dwa garnki za kotarą koło drzwi - stop - talerze, garnuszki i przyrządy do jedzenia na półce - stop - resztę musisz zagospodarować - stop - cieć zamyka bramę o jedenastej - stop - wyjeżdżam na akcję - stop - powodzenia - Ziutek. (Instrukcję zniszcz po przeczytaniu!)" Ten nigdy nie traci humoru, pomyślałem. Gdzie może być teraz Ziutek? Zapewne bierze udział w pościgu za bandą po napadzie na tartak w Ochotnicy. Gdzieś niewidocznymi stąd drogami pędzi gazikiem, w morderczym marszu wraz z żołnierzami grupy operacyjnej KBW przeczesuje najbliższą okolicę, wpadając na domniemane meliny "Wiarusów", szukając ich kryjówki. Czy aby ze skutkiem? Jeżeli nie zdołają ich osaczyć, pojutrze o tej porze będę rozmawiał z dowódcą bandy i nawet jednym słowem nie będę mógł dać mu do zrozumienia, że wiem o tym, co działo się wczoraj i dzisiaj. A więc już następnego dnia rano czekał mnie wyjazd do Rabki. Potem wędrówka w Gorce, na Stare Wierchy, do bandy... Rozdział 5. Owiał mnie przejmujący chłód poranka. Otuliłem się szczelnie nieprzemakalnym, podgumowanym płaszczem. Drobny deszcz zacinał prosto w oczy. Dzień był wyjątkowo ponury i ciemny. Szare, ciężkie chmury przesuwały się ku zachodowi. W Rabce lało już trzeci dzień. Górale jednak przepowiadali, że się przetrze. Oby! - pomyślałem i ruszyłem w drogę na Stare Wierchy. Byłem pewny, że przy takiej pogodzie nie spotkam na turystycznym szlaku z Rabki na Turbacz żadnego amatora górskiej wycieczki. Przewodnik, który kupiłem poprzednio dla "dekoracji" i dopełnienia przejętej przeze mnie legendy turysty, teraz oddawał mi ogromną przysługę. Bez trudu odnalazłem oznakowany szlak, prowadził z centrum uzdrowiska. Trasę, jaką miałem przebyć, przestudiowałem już poprzedniego wieczora. Ludowe podanie mówiło, że przed wielu laty na Starych Wierchach stała karczma. Napadli na nią zbójnicy z Orawy. Właściciel odparł ich atak, zabił jednego zbójnika. Po latach jego wspólnicy zemścili się, karczmarza związali rozpalonym łańcuchem i utopili w potoku. Może w tym samym miejscu, gdzie według góralskiej legendy miała kiedyś stać karczma, zbudowano schronisko. Podczas okupacji było ono bazą wypadową partyzantów walczących z Niemcami. W jesieni 1944 roku hitlerowcy zaatakowali stacjonujący tam oddział "Bartka" i zrównali z ziemią zabudowania schroniska. W tymże miejscu miałem się teraz spotkać z dowódcą ostatniej bandy na Podhalu. Odległość tę powinienem pokonać w cztery godziny. Szedłem coraz wyżej łagodnym wzniesieniem. Już po niespełna godzinie marszu nie mogłem dostrzec uzdrowiska. Nad rabczańską kotliną wisiał szary pułap mgły. Deszcz padał coraz rzadszy, w końcu przestał siąpić. Ku zachodowi ciągnął wiatr, który podsuszał przemoknięte do cna hale. Może rzeczywiście się przetrze - powiedziałem do siebie. Czułem się potwornie sam. Szedłem teraz przez las, cały spowity mgłą, lekko spędzaną wiatrem. Wokoło żywego ducha. Im bliżej, tym bardziej intensywnie myślałem o zadaniu, jakie przekazał mi Stary. Nie mogłem odmówić mu racji. Koncepcja była oparta na logicznym rozumowaniu. Ale co dalej? Na to ani Stary, ani ja nie moglibyśmy znaleźć teraz odpowiedzi. Czy zdołamy ją wypracować? Ogarniały mnie wątpliwości, czy potrafię przełamać nieufność sztabu bandy. Spojrzałem na zegarek. Za niespełna godzinę powinienem być na miejscu, może nawet prędzej. Szedłem znacznie szybciej niż przeciętny turysta, bez żadnego postoju. Gdzieś po drodze powinny być zbocza Maciejowej, o której mówił "Harnaś". Może je już minąłem. Horyzont był nadal zamglony. Nie mogłem się zorientować, gdzie się znajdowałem. Co jakiś czas odnajdywałem znaki. Gdyby nie to, ileż razy mógłbym już zbłądzić. W pewnym momencie zdawało mi się, że w lesie mignęła sylwetka jakiegoś człowieka. Zatrzymałem się, nasłuchiwałem chwilę, nie dostrzegłem jednak nikogo. Po kilkunastu krokach przekonałem się, że to nie było złudzenie. Z lasu wyłonili się dwaj żołnierze z automatami w rękach. - Stój! Bo strzelam!!! - zawołał jeden z nich. Zatrzymałem się w odległości kilku metrów. - Z kim mam do czynienia? - zapytałem. , - KBW, proszę podejść bliżej - usłyszałem komendę. A to ładna historia, pomyślałem. Co mam im teraz powiedzieć? Że wybrałem się w taką pogodę na wycieczkę, nie uwierzyłby nawet najbardziej naiwny. Jeszcze tego brakuje, żeby mnie teraz zatrzymali. Kilkaset metrów stąd mogli przyczaić się "Wiarusy". Czyżby rozkaz o zaprzestaniu pościgu za bandą, o którym zapewnił mnie Stary, mógł nie dotrzeć do jakiejś jednostki? Przecież mogą posądzić mnie, że jestem jednym ze współpracowników bandy, mogą również przekreślić wszelkie szansę nawiązania kontaktu z "Harnasiem". "Wiarusy" w tych stronach mają na tyle dobry wywiad, że dotarłaby do nich wiadomość o moim zatrzymaniu - ci żołnierze muszą mnie gdzieś doprowadzić. Co z tego, że potem wszystko się wyjaśni, wystarczy kilka słów, jakie zamienię z dowódcą tej jednostki. Jeżeli do bandy dotrze wieść, że zostałem zatrzymany i zwolniony, tym gorzej, wówczas będę spalony i cała akcja weźmie w łeb. Spojrzałem na trzy belki tego który podszedł do mnie. Zawahałem się chwilę, może mu powiedzieć, że idę w ważnej misji do bandy... Czy mi uwierzy? W tej sytuacji na pewno nie. - Dokumenty proszę - rzucił plutonowy. Bez słowa wyciągnąłem dowód i podałem go. Czekałem w napięciu, co zadecyduje. Całe szczęście, że i tym razem nie zabrałem ze sobą pistoletu. - Co pan tu robi? A może on z bandy? - zwrócił się do swego kolegi. - Przyjechałem do Rabki na wypoczynek - podałem adres i nazwisko gospodyni, u której wynająłem pokój, oraz adres mojego nowego miejsca zamieszkania na ulicy Karmelickiej, na które wprowadził mnie Stary - wybrałem się na wycieczkę przez Turbacz do Nowego Targu, przypuszczałem, że będzie lepsza pogoda. - Po co pan buja? Jak zaprowadzimy obywatela - powiedział to z pogardą - do Urzędu Bezpieczeństwa, inaczej będziesz śpiewał! Drugi milczał cały czas, przyglądał mi się tylko badawczo. Udałem, że nie rozumiem, o co chodzi. Plutonowy przejrzał uważnie moją przyniszczoną kenkartę. - A zaświadczenie pracy? - zapytał. Wyciągnąłem z portfela zaświadczenie stwierdzające, że jestem zatrudniony w Urzędzie Pocztowym w Krakowie. Całe szczęście, że przed wyjazdem odebrałem je od majora. - Nie rozumiem, po co to badanie - zwróciłem się do plutonowego. - Przecież pan widzi, że wszystko jest w porządku. - To się dopiero okaże - rzucił pod nosem. - Na razie jest pan wolny. Nie chciałem zbyt skwapliwie korzystać z tego zwolnienia. Spadł mi kamień z serca. Wyciągnąłem paczkę górników, poczęstowałem obu wojskowych, zamieniłem z nimi kilka słów i dopiero wtedy ruszyłem dalej. Jeszcze przez kilkadziesiąt metrów obawiałem się, żeby nie rozmyślili się i nie poszli moim śladem. Ale przygoda! Kto by to przewidział, że właśnie nasi mogli unicestwić przygotowaną z takim trudem akcję. Ci z patrolu nie ponoszą za to żadnej winy; winny jest ktoś wyżej, że w naszej maszynce coś nie gra, pomyślałem z niepokojem. Cały czas trzymałem się szlaku. Minąłem jakąś uprawioną polanę i stokiem zbocza dobrnąłem do gęstego lasu. Ścieżka prowadziła wijącym się wąwozem, którym spływały strugi wody. Wdrapałem się na zarośnięty brzeg. Jeżyny czepiały się przemoczonych spodni. Wiatr kołysał dorodnym jodłowym lasem. Od miejsca zatrzymania przez patrol KBW oddaliłem się już ze dwa kilometry. W górach jednak odległość mierzy się czasem koniecznym do pokonania określonego odcinka drogi. Męczył mnie niepokój. Ciągle wracałem myślą do tych z patrolu. Dość łatwo mnie przepuścili, może nawet zbyt łatwo. Na ich miejscu w rejonie działania bandy tak bym nie postąpił, zwłaszcza w takich okolicznościach. Liczyłem się z tym, że lada chwila natknę się na jeszcze jeden patrol. Przecież nie wysyła się dwóch samotnych żołnierzy w tak zagrożony teren. A może to była tylko szpica? Za nimi może iść cała grupa. Tak rozmyślając wyszedłem na dużą polanę, odnalazłem ślady zniszczonego schroniska. Rozejrzałem się wokoło, tak, to powinny być Stare Wierchy. To tutaj. Szeroka polana tonęła w srebrzystej, spienionej mgle. Widoczność była tak słaba, że nie mogłem dostrzec brzegu lasu, a co dopiero sylwetki człowieka. Zatrzymałem się niezdecydowany, co robić dalej. Na miejsce spotkania dotarłem przed terminem. Spojrzałem na zegarek. Jeszcze ponad trzydzieści minut. Mgła osiadała na ubraniu, chłodne krople sączyły się za kołnierz, przemoczone spodnie ziębiły łydki. Całe szczęście, że byłem przewidujący i zaopatrzyłem się w dwa swetry, nieprzemakalny płaszcz oraz solidne turystyczne buty. Przez wypakowany duży chlebak przewiesiłem napęczniały wilgocią, zrolowany koc. Byłem przygotowany na dłuższy pobyt w bandzie. A na Starych Wierchach żywej duszy, na próżno wytężałem wzrok. Trzeba czekać. Myśl o tych z KBW nie dawała mi spokoju. Jeżeli do "Harnasia" dotarła wiadomość o penetracji terenu, niezawodnie zapadnie z bandą w jakiejś melinie i spotkanie nie dojdzie do skutku. To jeszcze mało! Może sądzić, że to właśnie ja naprowadziłem KBW na trop bandy. Jak mu udowodnię, że to tylko zbieg okoliczności? Byłem przygotowany teraz zarówno na spotkanie z bandą, jak i z grupą operacyjną KBW, której zwiastunem był napotkany patrol. Istniała również możliwość, że lada chwila nadejdzie "Harnaś" ze swoimi ludźmi i po spotkaniu ze mną dojdzie do walki z wojskiem. To się nazywa "bój spotkaniowy". KBW musi gdzieś tu być. Co wtedy? Podszedłem do skraju lasu. Znalazłem pień jodły, cały pokryty czepkiem mchu. Chłód coraz bardziej dawał mi się we znaki. Usiadłem i pociągnąłem z butelki łyk wódki, którą przezornie zabrałem do chlebaka, zagryzłem czerstwą bułką i kiełbasą. Alkohol przyjemnym ciepłem rozszedł się po ciele. Nie warto myśleć. I tak to, co się stanie, nie jest ode mnie zależne. Co za licho akurat teraz przyniosło tu KBW?! Najpierw usłyszałem trzask złamanej butem gałęzi, dopiero potem z odległości dwudziestu kilku metrów zobaczyłem sylwetkę człowieka. Szedł lekko pochylony, z automatem w ręku, brzegiem lasu. W pierwszej chwili nie zauważył mnie. Siedziałem jak przyrośnięty do pnia. Zatrzymał się. Lustrował wzrokiem polanę. Potem pojawili się dwaj następni, przemykali między drzewami jak wilki. Rozpoznałem "Szatana". A więc to oni. Gwizdnąłem cicho. Uskoczył za drzewo, ale zaraz mnie dostrzegł. Podszedł, podniósł rękę do beretu, przywitaliśmy się. Potem nadszedł "Harnaś" i pozostali. Było ich pięciu. Dwóch taszczyło ręczne karabiny maszynowe. Wszyscy utytłani w błocie. Na pierwszy rzut oka poznałem, że zrobili szmat drogi. Jeszcze chwilę wahałem się, nim podjąłem decyzję - nie mogłem dopuścić do zetknięcia bandy z wojskiem. Powiedziałem "Harnasiowi", że zatrzymał mnie patrol KBW i ledwo im się wyśliznąłem. - Ilu ich było? - zapytał szybko. - Dwóch, plutonowy i szeregowiec. - Daleko stąd? - Na szlaku, pół godziny drogi od nas. Zdziwiłem się - "Harnaś" wyraźnie się uspokoił. - Widziałem dwóch, ale może ich być więcej - dodałem. , - Co pan im powiedział? - Grozili, że zaprowadzą mnie na bezpiekę, farby nie puściłem. Pokazałem lipną kenkartę i zaświadczenie pracy, podałem im nazwisko gospodyni, u której zatrzymałem się w Rabce jako letnik, powiedziałem, że idę przez góry do Nowego Targu... Urwałem wpół zdania. W odległości kilkudziesięciu metrów dostrzegłem rozmazane we mgle sylwetki dwóch ludzi w zielonych mundurach. Przemykali skrajem lasu w naszym kierunku. Drgnąłem. "Harnaś" zauważył to, spojrzał w tę samą stronę, już ich widział. - Uwaga! KBW! - szepnąłem przytłumionym głosem i pociągnąłem herszta bandy za drzewo. - To nasi - odpowiedział. - Jak to nasi? - zapytałem zaskoczony. Byli już blisko, poznałem dwóch żołnierzy z patrolu, którzy mnie zatrzymali. - To "Gryf" i "Grandziarz" - odparł "Harnaś" - wracają z ubezpieczenia. Zaniemówiłem, przeszły mi przysłowiowe ciarki po plecach. Wystarczyłoby, żebym powiedział jedno nierozważne słowo tym, których na szlaku rzeczywiście wziąłem za patrol Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a byłbym się wsypał. To był dosłownie łut szczęścia, o mały włos sam zdekonspirowałbym się wobec bandy. Aż strach pomyśleć, jakie konsekwencje pociągnęłoby to za sobą. Słyszałem o podobnym wypadku w powiecie nowosądeckim. Wówczas banda "Salwy" napadła na sklep Spółdzielni Samopomocy Chłopskiej, otoczyła całą osadę. Na miejscowym posterunku pełnili służbę dwaj milicjanci, którzy na próżno starali się wezwać pomocy. Bandyci przerwali połączenia telefoniczne. Milicjanci zabarykadowali się, zupełnie bezsilni wobec tak licznej, uzbrojonej w broń maszynową bandy. "Salwa" zażądał wysokiej kontrybucji od kilku gospodarzy, jego ludzie plądrowali wieś, opornym grozili wyrokami śmierci, inni rabowali magazyny spółdzielni. Jedyna prowadząca z Nowego Sącza do osady droga została obstawiona przez członków bandy ubranych w wojskowe mundury. Nie wiedział o tym syn jednego z gospodarzy, dopadł roweru, udało mu się ze stojącej na uboczu zagrody wyrwać na drogę. Pędził do miasta, chciał powiadomić, co się dzieje we wsi, sprowadzić pomoc. Kilkaset metrów od osady zatrzymali go umundurowani ludzie, których wziął za wojsko. Sądził, że to pomoc, że do Nowego Sącza dotarła już wiadomość, iż banda rabuje wieś. Pomyłkę tę przypłacił życiem. Został nieludzko storturowany i zamordowany. Opowiadał mi o tym naoczny świadek, z którym zetknąłem się zupełnie przypadkowo. Może dlatego fakt ten utkwił mi bardziej w pamięci od innych jeszcze tragiczniejszych w swej wymowie, ale znanych z pisemnych relacji czy telegraficznych meldunków. Moje spotkanie z "patrolem KBW" nie było więc dziełem przypadku, pomyślałem. A zatem co miał na celu nowy podstęp herszta bandy? Czyżby "Harnaś" jeszcze do tego stopnia mi nie ufał i liczył na to, że się "wsypię" czy też po prostu chciał tylko sprawdzić, jak zareaguję na tak nieprzewidziane spotkanie. Przecież mówił mi, że sprawdza nawet swoich, już wypróbowanych ludzi. Odpowiedź na to pytanie wydawała mi się wówczas bardzo istotna. Musiałem przyjąć określoną linię postępowania. Jako przedstawicielowi ośrodka nie wolno mi było przejść nad tego rodzaju faktem do porządku, należało jakoś zareagować. Po chwili ci w wojskowych mundurach byli już przy nas. Herszt bandy przedstawił mi swego zastępcę i drugiego członka bandy, który posługiwał się pseudonimem "Grandziarz". "Gryf" rzeczywiście już na pierwszy rzut oka wyglądał na człowieka o znacznie większym obyciu i wyższym poziomie inteligencji; w przeciwieństwie do nieobytego i prymitywnego "Grandziarza". "Gryf" przywitał się ze mną szarmancko, niemal kurtuazyjnie, wymienił kilka grzecznościowych zwrotów, że "żałuje, że dopiero teraz mógł się ze mną poznać, a nie na poprzednim już spotkaniu, że przykro mu, iż wprowadził mnie w błąd tam na szlaku, ale nie był pewny, czy to ja, przecież dopiero dziś poznaliśmy się osobiście..." Zastępca "Harnasia" - jeszcze przed godziną domniemany dowódca patrolu KBW - przyglądał mi się teraz z dużym zainteresowaniem. Nie mogłem muzresztą odmówić umiejętności odegrania zarówno jednej, jak i drugiej roli. Nie należy go lekceważyć w dalszej rozgrywce, pomyślałem. Gdy otrząsnąłem się z pierwszego wrażenia i uświadomiłem sobie, że niebezpieczeństwo, jakim mi groził ten incydent, już minęło, opanowało mnie uczucie zadowolenia, nie tyle z siebie - bo jakaż tu była moja zasługa, raczej szczęśliwy zbieg okoliczności - ile z sytuacji, którą mogłem obecnie wykorzystać. W związku z tym przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Lekki podmuch wiatru poruszał zwały mgły. Staliśmy razem z "Harnasiem" i "Gryfem". "Grandziarz" odszedł do pozostałych członków bandy, rozmawiali półgłosem na skraju lasu. "Szatan" obserwował otwartą przestrzeń polany i zamazane kontury widocznych już teraz przez mgłę, rosnących z tamtej strony smreków. Przy mocniejszym powiewie wiatru spadały na nas krople deszczu, który zatrzymał się w igliwiu drzew. "Harnaś" nerwowo rozglądał się dookoła, niecierpliwił się. - Pryskajmy stąd - zaproponował wreszcie - pogadamy gdzie indziej. Zauważyłem, że chciał jak najprędzej zmienić miejsce postoju. - W jakim kierunku? - zapytałem. - Na Jurków - ręką pokazał kierunek na północny wschód. Już miał zamiar zawołać swoich, ale położyłem rękę na jego ramieniu. Spojrzał na mnie pytająco. Chciałem z nim i z "Gryfem" zamienić przedtem parę słów. To właśnie był ów plan wygrania sytuacji, który tak nagle przyszedł mi do głowy. Odeszliśmy kilkanaście metrów dalej w głąb lasu. - Tego, co teraz powiem, nie powinni słuchać pańscy ludzie, rzecz jasna poza "Gryfem" - powiedziałem do herszta i pociągnąłem ich jeszcze dalej. Zatrzymaliśmy się pod jakimś dorodnym świerkiem. Oparłem się niedbale o gruby pień drzewa. Herszt bandy stanął tuż przede mną w pozycji wyczekującej, obok, trochę zdezorientowany, stał jego zastępca. Włożyłem rękę do kieszeni, jakbym szukał papierosów, i ostrym, prawie rozkazującym tonem rzuciłem znienacka w twarz "Harnasiowi": - Tak postępuje ostatni sukinsyn, a nie dowódca grupy. Wiecie, o co chodzi? - zwróciłem się do obydwóch. "Harnaś" nerwowo poruszył wąsikami i cofnął się w tył, odruchowo położył rękę na futerale z pistoletem - jakby chciał do mnie doskoczyć. Powstrzymał go "Gryf". Udałem, że tego nie zauważyłem, nie wyjąłem ręki z kieszeni i stojąc w tej samej pozycji napierałem dalej. - No, o co chodzi? - rzuciłem. - Z tym patrolem, to ubezpieczenie, my... - zaczął ostro "Harnaś". - Gówno mnie to obchodzi - przerwałem mu wpół zdania. - Ubezpieczenie ubezpieczeniem, ale zwyczaje obowiązujące w konspiracji należy szanować! A gdybym tak miał przy sobie pistolet i materiały organizacyjne? Któregoś z nas mogłoby już nie być, gryzłbym ziemię albo ja, albo on - wskazałem na "Gryfa". - Do dupy z takim .ubezpieczeniem! Całe szczęście, że instrukcje i materiały będą przesłane przez łączniczkę. A co było na pierwszym spotkaniu? Wasza zasrana ostrożność mogła nas dużo kosztować. Bądźmy ostrożni wobec wrogów, wobec swoich również, ale nie wolno nam nawzajem do siebie kierować luf pistoletów. Gdy ty bawiłeś się w wojsko - rzuciłem hersztowi bandy - ja już hulałem po lasach, od czterdziestego trzeciego roku, w Górach Świętokrzyskich, w Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ, potem na Zachodzie... Masz przed sobą instruktora dywersji, który przed rokiem został z powrotem przerzucony do kraju. Jaki twój stopień? - Dowódca grupy - odpowiedział "Harnaś". - Pytam o stopień - napierałem dalej. - Podoficer - uzupełnił nie spodziewający się tego ataku herszt. - Dotychczas byłeś samozwańczym dowódcą, od nas dostaniesz nominację, może także awans, ale nie możesz postępować jak gówniarz! W przeciwnym razie zostaniesz pospolitym bandziorem, a nie dowódcą grupy walczącej przeciw komunistom. Ich dni są policzone, ale nam nie wolno nic robić na własną rękę. Od tego jest dowództwo, które kieruje walką nie tylko takich jak ty. Czy myślisz, że tak trudno nam przekazać informacje na Zachód, że jesteś zwykłym przestępcą, który podszywa się pod ideały naszej ciężkiej walki o inną Polskę? I co zrobią wtedy wszyscy ci, którzy wierzą w to i was popierają, co zrobią, gdy usłyszą taką informację w komunikacie polskim z Londynu? "Harnaś" zrobił nagły gest, jakby chciał się wtrącić do mojej reprymendy. Nie dopuściłem jednak, aby mi przerwał, ciągnąłem dalej, może nieco mniej agresywnie, ale tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Jestem oficerem, a więc wyższym od pana i stopniem, i funkcją. Jako przedstawiciel sztabu mam prawo wymagać właściwego traktowania, to chyba nie tak wiele. To, co powiedziałem, zostanie między nami. Autorytet dowódcy i jego zastępcy - wskazałem na "Gryfa" - powinien być niezachwiany, dlatego mówię z wami na uboczu. Dyscyplina wojskowa musi obowiązywać na każdym szczeblu. Jeżeli chce pan wymagać posłuszeństwa od swoich ludzi, trzeba dawać im przykład. - Pan mnie źle zrozumiał - wtrącił się "Harnaś". Zauważyłem, że chciał się usprawiedliwiać. To już dobrze, pomyślałem. - Jeszcze nie skończyłem - przerwałem mu służbowym tonem. - Tak jest - wyrwało się "Gryfowi". - Nasze kierownictwo wysoko oceniło wasze zasługi. Ośrodek został poinformowany, że nawiązaliśmy już kontakt. Szef sztabu obszaru południe, major "Maciej", rozmawiał ze mną osobiście i przekazał wytyczne działalności dla waszej grupy i siatki terenowej. Szczegółowe instrukcje zostaną przekazane przez łączniczkę, która przywiezie również prasę, jaką otrzymujemy z Zachodu. Dzień konfliktu zbrojnego jest coraz bliższy. Musimy być do tego przygotowani. W związku z tym mam szereg zadań, które musimy szczegółowo omówić. Wymaga to przynajmniej kilku dni, powinienem więc pozostać przez ten czas w grupie. Przeprowadzimy szkolenie, omówimy możliwości siatki terenowej, opracujemy plan lokalizacji zrzutowisk. W poniedziałek łączniczka sztabu, który występuje pod kryptonimem "NURT", przywiezie nam instrukcje. Adiutant szefa sztabu, kapitan "Antoni", zmienił miejsce kontaktu z łączniczką waszej grupy; nie na moście w Nowym Targu, lecz przed pocztą w Rabce. Nowy Targ jest bardziej obsadzony przez bezpiekę, natomiast w miejscowości uzdrowiskowej przyjezdny mniej rzuca się w oczy. Ostrożność nie zawadzi. Hasła, znaki rozpoznawcze i czas spotkania pozostają bez zmian, tak jak ustaliliśmy na poprzednim spotkaniu. Punkt kontaktowy sztabu w Krakowie pozostaje aktualny. Resztę omówimy spokojnie, nie tutaj, mamy dość czasu. Przywiozłem również pieniądze dla grupy. Wolelibyśmy wypłacić wam fundusz w dolarach, tak jak otrzymujemy z zagranicy, jeżeli jednak nie macie możliwości korzystnej wymiany, może to załatwić nasz człowiek w Krakowie. "Harnaś" a szczególnie "Gryf" słuchali z coraz .większą uwagą moich słów. Nietrudno było mi to poznać. Przejąłem inicjatywę, na tym właśnie polegał mój plan, który tak nagle zrodził się już po spotkaniu z bandą. A więc udało mi się wygrać sytuację. To był dobry wiatr - działanie przez zaskoczenie. Herszt bandy, potraktowany z góry, stracił pewność siebie. Dzięki temu zyskałem w tak krótkiej rozmowie przewagę, której mógłbym nie osiągnąć nawet w ciągu kilku dni pobytu w bandzie. Byle nie przeholować... - Nie mam zamiaru wtrącać się - ciągnąłem dalej - do wewnętrznych spraw waszego terenu. Będziecie działać zupełnie samodzielnie, w ramach otrzymywanych od kierownictwa rozkazów; ale nie jako cywilbanda, lecz zorganizowany oddział. Zrozumiano?! - Zrozumiałem - odpowiedział "Harnaś". Udzielił mu się służbowy ton, jakim się do nich zwracałem. - Zanim przystąpimy do omawiania szczegółów - podsumowałem - chciałem dla porządku zapytać panów, czy przyjmujecie taką platformę współpracy. - Przyjmujemy - wyrwał się pierwszy "Gryf". Spojrzałem na "Harnasia", który jeszcze nie odpowiedział. Wydawało mi się, że nad czymś intensywnie myśli. Patrzył spode łba. Trudno było mi odgadnąć, jakiego rodzaju wątpliwości go nurtują. Ale nurtowały na pewno. - Czy to wasze wspólne zdanie? - zapytałem dowódcę. - Jeżeli ma pan jakieś wątpliwości, proszę szczerze, powinniśmy wszystko wyjaśnić. - Pan zostanie z nami? - zapytał- Przez kilka dni - odparłem. - Tego wymaga omówienie zadań dywersyjnych. - A kto będzie dowodził grupą? - Jej dowódca lub zastępca. - Tu cię boli, pomyślałem. - Jestem przedstawicielem sztabu, ale nie mam zamiaru wtrącać się do waszych wewnętrznych spraw. Jestem waszym gościem i odpowiadacie przed majorem "Maciejem" za moje bezpieczeństwo. Przede mną zaś odpowiada pan i "Gryf" za wykonanie zadań kierownictwa. Jak je będziecie wykonywać, to wasza sprawa. Pan dba o bezpieczeństwo swoich ludzi, a nie ja, i pan za to odpowiada przed naszym wspólnym kierownictwem. Zgoda? - Tak - odpowiedział "Harnaś". Odpiąłem chlebak i wyciągnąłem odpieczętowaną już butelkę wódki. Nie miałem kubka, podniosłem więc rękę robiąc gest w kierunku "Harnasia" i przepiłem do niego wprost z butelki, którą podałem hersztowi. Przechylił, wypił kilka dużych haustów, podał "Gryfowi". Mgła przerzedziła się. Poprzez drzewa wyraźnie już widziałem szeroką polanę i pozostałych członków bandy, którzy przycupnęli na skraju lasu. Niecierpliwili się... - Nie miejcie mi za złe, że tak was objechałem; ale co by pan zrobił na moim miejscu? - zapytałem "Gryfa". - Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr - odpowiedział półżartem, wyciągnął paczkę papierosów, poczęstował najpierw mnie, potem swojego dowódcę. - Możemy pryskać - zwróciłem się tym samym tonem do "Harnasia". - Pan jest dowódcą, prowadź, wodzu. Dowódca "Wiarusów" pierwszy podbiegł do swoich ludzi. Rozmawiał przez chwilę z "Szatanem", potem dał znak mnie i "Gryfowi". Ruszyliśmy w drogę, najpierw dwóch z automatami, potem w pewnej odległości "Harnaś" i pozostali z ręcznymi karabinami maszynowymi, za nimi ja z "Gryfem". Szliśmy pod wiatr, coraz głębiej w las, na przełaj. Oni znali każdy upłaz, zapadły kąt tych lasów, ukryte w gąszczach kryjówki, niedostępne przejścia, ledwo sączące się między głazami strugi, które po deszczu zamieniały się w rwące, groźne potoki. Przemykaliśmy jak stado wilków, omijaliśmy osady i uczęszczane ścieżki, szliśmy po bezdrożach, byle uniknąć niespodziewanej zasadzki, na którą banda mogła natknąć się na każdym kroku. Szedłem obok "Gryfa", w nieznane, na melinę bandy. Potem będą następne meliny, następne dni i noce w podziemiu, na marginesie życia. Ile ich jeszcze przeżyję w bandzie? Czy mogłem wówczas wiedzieć? Rozdział 6. Już o zmierzchu zbliżyliśmy się do położonego w dolinie osiedla. Z daleka zarysowały się kontury jakiejś zagrody. Nieco niżej przez wieczorną mgłę przebijały nikłe światła rozrzuconych przy drodze domów. Kilka godzin szybkiego marszu dało mi się porządnie we znaki. "Szatan" prowadził dalej. Było już prawie ciemno. Ledwo mogliśmy dostrzec sylwetki przedniego ubezpieczenia bandy. Dwaj idący na przodzie zatrzymali się koło przydrożnego krzyża. Pozostali przypadli z dwóch stron drogi. Na znak "Gryfa" zatrzymałem się z nim kilkanaście metrów z tyłu. - To już Jurków? - zapytałem. - Lubomierz - odpowiedział "Gryf". - Musimy zasięgnąć języka, czy teren jest czysty. Po chwili zbliżył się do nas "Harnaś", spojrzał na zegarek i zagadał do "Gryfa": - Jasiek powinien już być. - Niech "Szatan" podejdzie do zagrody - poradził "Gryf". Herszt bandy rozejrzał się na wszystkie strony, jakby wzrokiem chciał przeniknąć panującą wokoło ciemność. Nad nami kłębiły się chmury, przesłaniały niebo, wieczór tego dnia zapadał szybciej niż zwykle. "Harnaś" nasłuchiwał jeszcze chwilę. Potem bezszelestnie podszedł do przyczajonego pod krzyżem "Szatana". Wymienili szeptem kilka zdań. Od strony wsi dochodziło tylko rzadkie ujadanie psów. - Kazałbym je wytruć - szepnął "Gryf". - One zawsze wyczują człowieka, narobią alarmu. "Szatan" chyłkiem pobiegł w kierunku pobliskiej zagrody, przeskoczył opłotki i zbliżył się do domu. Pies uwiązany przy budzie szarpnął łańcuchem i zaskomlał. Usłyszałem ciche stukanie w szybę, światło w oknie zgasło, ktoś otworzył drzwi. Po chwili do herszta bandy, który czekał przy krzyżu, podbiegło dwóch pochylonych mężczyzn. "Szatan" i zapewne ów Jasiek. Widocznie znudziło mu się sterczeć przy drodze. - To nasz człowiek, z siatki - odezwał się "Gryf". A więc poznałem pierwszego, pomyślałem. Jedno z ogniw łańcucha... "Harnaś" dał znak - podeszliśmy do nich. "W okolicy spokój" - informował Jasiek. Był to dwudziestokilkuletni, miejscowy góral. Zorientowałem się, że w najbliższej komitywie pozostawał z "Szatanem". - A jak na Przysłopie i w Szczawie? - indagował dowódca bandy. - Także spokój - odpowiedział góral. W dłoni tlił mu się osłonięty ręką papieros. - Pójdziemy na Szczawę - zadecydował "Harnaś". - Przeprowadzisz? - zwrócił się do Jaśka. Ten kiwnął potakująco głową. - Postawicie gorzałkę - mruknął. Ruszyliśmy za opłotkami, z tyłu osady. Z daleka majaczyła wieża kościoła. Po kilkunastu minutach słabe światełka Lubomierza zniknęły we mgle. Teraz szliśmy innym szykiem. Pierwszy przewodnik, miejscowy góral (miał doskonałą legendę, bez obawy mógł się poruszać w tej okolicy), dopiero w pewnej odległości za nim ubezpieczenie bandy i my - "siła główna" z kaemami. Ledwo ciągnąłem za sobą nogi, ciążyły niemiłosiernie, jak kłody, ale przyspieszyłem kroku, byle nadążyć. A oni rwali naprzód, zahartowani przez wichry, deszcze, śnieżne fujawice, jak jelenie przeskakiwali spiczaste kamienie, śliskie upłazy i ostre gałęzie drzew. Byli, jak dzika zwierzyna, częścią tych gór i lasów. Z dala błysnęły światła jakichś okien. "To Przysłop" - odezwał się któryś z nich. Potem rwący potok - Kamienica, przeszliśmy go w bród. Przy moście mogła być zasadzka. Wezbrana woda sięgała wyżej kolan, wypełniała buty, mokre spodnie oblepiły łydki. I znowu w górę, i w dół, przez polanę. Ciemno, nie widać nic na kilka kroków. Zatraciłem poczucie czasu. Jak długo trwał ten morderczy marsz? W końcu zamigotało znowu jakieś światło. Żeby to już tu... "Harnaś" świsnął przez zęby. Zatrzymaliśmy się nagle. - Jasiek, sprawdź melinę - polecił "Harnaś". Jesteśmy na miejscu. Poczułem trudną do opisania ulgę. Czekaliśmy kilkanaście minut, może więcej, zanim góral wrócił. Zjawił się wreszcie. - Możemy iść - rzucił hersztowi bandy. Prześliznęliśmy się przez dziurę w płocie i uchylone drzwi do sieni. W izbie stała zaspana kobieta z okopconą lampą w ręku. - Zasłońcie okno - polecił "Gryf" - światło widać daleko. Do izby wszedł stary gazda, wyglądał na gospodarza. W pośpiechu poprawił zatłuszczone, sukienne góralskie spodnie. - Czy aby was kto nie widział, bo to strach? - Kto by miał widzieć, ciemno, że oko wykol - odpowiedział "Harnaś". - A co wy, dziadku, taki strachliwy? Kto od strachu umiera, temu bździnami dzwonią. Nasza skóra droga. - Ano droga - odciął się gospodarz - ale każdą da się kupić. Kiedy wam się uprzykrzy to zbójnikowanie? Jak bolszewika przepędzim i inne czasy nastaną :- odpowiedział "Gryf". - Tyle lat to słyszę. Ty przepędzisz? Wy nie macie siły. - A wy macie? - spytał "Szatan". - Ni mom - odciął stary - dlatego się boję. I pieniędzy ni mom, bieda... - Ale my mamy pieniądze - wtrącił "Harnaś". Stary góral spojrzał z ukosa, ale z zainteresowaniem na herszta bandy. - Rozejrzę się, czy bezpiecznie w okolicy, ostawcie trochę gorzałki - mruknął stary i wyszedł z izby. - Czy on pewny? - zapytałem "Harnasia". - Słowa nie piśnie, ale chciwy. "Harnaś" wysłał dwóch ludzi na ubezpieczenie. Gospodyni roznieciła ogień pod kuchnią i podała chleb i gorący płyn, który kolorem przypominał herbatę. Łapczywie wypiłem cały kubek. "Gryf" i "Grandziarz" wyjęli z chlebaków kilka konserw i kiełbasę. W ruch poszła manierka "Szatana", potem znalazła się jeszcze jakaś półlitrówka... Byłem wyczerpany do ostatnich granic. Przepiłem raz czy dwa. Czułem, że nie mogę więcej, bo zgasnę jak dopalająca się świeca. Nasz przewodnik z Lubomierza zaciągnął z góralska cichym, zachrypniętym głosem. Nie bede ja gazdą, nie bede rolnikiem Jeno bede chodził zbójnickim chodnikiem, Hej, a jak mnie złapią, to ja bede wisiał, Na wirchu jedlicki, bede sie kołysał. Góral urwał nagle zwrotkę. Pili ostro, jedną szklanicą, która krążyła w koło. Po każdej kolejce coraz bardziej kurzyło się z czupryn, przybywało fantazji i zadziorności. "Szatan" wychylił pół szklanki wódki, odchrząknął i w tym samym tonie przeciągle przyśpiewał: Ktosi mnie zatłuce ałbo ja kogosi, Bo mi się cupryna na głowie podnosi. Jego niski głos aż zadudnił w izbie. - Stul pysk! - huknął "Harnaś". - Jeszcze nam na kark kogoś sprowadzisz. Echo niesie daleko. Od rozpalonego pieca robiło się coraz cieplej w izbie. Przemoczona podczas marszu odzież parowała. "Gryf" siedział obok mnie, ominął jedną kolejkę, skwapliwie poszedłem za jego przykładem. Starał się kilkakrotnie nawiązać ze mną rozmowę o sytuacji na świecie, kiedy wreszcie "nasi" z Zachodu uderzą na bolszewików, kiedy przyjdzie generał Anders, on zrobi dopiero porządek, wtedy będziemy rządzić... Zbywałem go ogólnikami, nie podejmowałem tematu. Szepnąłem "Gryfowi", że nie wtajemniczeni nie powinni się zorientować, kim jestem. Wiadomość o nawiązaniu łączności z grupą nie może wyjść na zewnątrz. Gdyby dotarła do bezpieki, dopiero wtedy deptano by "Wiarusom" po piętach, a nam zależy na jak najgłębszym zakonspirowaniu "roboty". "Gryf" był ciekawy, a ja nie czułem się na siłach teraz mówić. Zmęczenie odbierało mi zdolność myślenia. Zapadłem w twardy sen. Spaliśmy pokotem na rozesłanej na podłodze słomie. Jeden z członków bandy na zmianę czuwał przez całą noc. O świcie zerwaliśmy się. Gospodyni wróciła już od doju, przyniosła skopiec mleka prosto od krowy, rozlała do kubków. Jeszcze ciepłe, smakowało lepiej niż w mleczarni w Krakowie. "Harnaś" ponaglał, przygotowywaliśmy się do wymarszu, zanim się rozjaśni. Już za godzinę we wsi będzie ruch. Nie powinien nas nikt niepotrzebny zobaczyć. "Gryf" pakował chleb, który gospodyni wyniosła z komory, i płacił za skonsumowane przez nas jedzenie. Wyszliśmy z meliny, małymi skokami zbliżyliśmy się do lasu. Prowadził sam "Harnaś". Nasz przewodnik, góral z Lubomierza, odłączył się od nas tuż za wsią. Herszt bandy powiedział jeszcze przy nim, że idziemy w kierunku na Ochotnicę, gdy jednak Jasiek zniknął za zakrętem, zaraz zmienił kierunek. - Pójdziemy w góry - powiedział do mnie. - Koło Jaworzyny Gorcowskiej jest kilka dobrych szałasów, powinno tam być bezpiecznie. Szedłem na przedzie razem z hersztem bandy, reszta w podobnym szyku jak wczoraj, w ciągłym pogotowiu. Zasadniczą rozmowę odkładałem do chwili, gdy dotrzemy do tych szałasów. Buty nie zdążyły wyschnąć przez noc. Nareszcie się przetarło, zapowiadała się pogoda. Promienie wschodzącego słońca złociły szczyty Gorców. Minęliśmy już pokryty zielenią lasów szczyt Kiczory. Kilka kilometrów niżej słabo rysowały się zabudowania jakiejś osady. - To Kurosica - objaśnił "Harnaś". - Mamy tam porachunki z dwoma sukinsynami, szpicle bezpieki, trzeba będzie ich wykończyć. - Ale nie teraz - stwierdziłem kategorycznie, chciałem od razu storpedować zapędy herszta. - Dopiero jak omówimy spokojnie wszystko. Pan rozumie, że mamy wiele ważniejszych rzeczy przed sobą. Major "Maciej" przekazał mi dla was cały szereg zadań. A o szpiclach także będziemy mieli czas pomyśleć, trochę później. Było mi na rękę, że z całkiem naturalnej przyczyny mogłem odwlec zasadnicze rozmowy. Będę czuł się pewniej po pierwszym okresie aklimatyzacji w bandzie. Układałem sobie w myśli, co powiem "Harnasiowi". Wychodziłem z założenia, że największy nacisk należy położyć na analizę przygotowania dywersyjnego członków bandy. Nie wątpiłem, że umieli dobrze strzelać, ale to nie wszystko, zamierzałem postawić przed nimi znacznie większe wymagania, obnażyć wszystkie luki w wyszkoleniu. To nie będzie trudne. Poza "Gryfem" zarówno herszt bandy, jak i jego ludzie to prymitywne, zdziczałe typy, bez wykształcenia, kierował nimi instynkt. Liczyłem, że zajęcia szkoleniowe posłużą za najlepszy pretekst, który umożliwi mi dłuższe pozostanie w bandzie. Koło południa dobrnęliśmy do hali, która ciągnęła się daleko w dół. Stał tam jakiś szałas. Rozłożyliśmy się na krańcu lasu. Dzień był bezwietrzny, słońce przypiekało. Biwakowaliśmy tam do szarówki. Z dołu dochodził do nas głos dzwonków pasących się owiec i pokrzykiwanie juhasów. "Harnaś" był ostrożny, dopiero o zmierzchu podeszliśmy do szałasu. Owionął nas skisły zapach sera i żętycy. Baca wędził żółte oszczypki. Herszt bandy przywitał się z góralem jak ze starym znajomym. Na hali spędziliśmy trzy dni, sypialiśmy w sianie, dnie spędzaliśmy w lesie, wieczorami wracaliśmy do szałasu na pieczoną baraninę. "Szatan" zarżnął barana wyhandlowanego od właściciela stada. Oszczypki popijaliśmy owczym mlekiem. Już drugiego dnia skończył się zapas wódki, jaką ludzie "Harnasia" zabrali w góry. Całe szczęście. Pierwsze dni w bandzie upływały przede wszystkim na rozmowach z "Harnasiem" i "Gryfem". Słuchali pilnie każdego mojego słowa, potem rozmawiali długo między sobą i znowu wracali do szczegółów. "Harnaś" był bardziej nieufny od swego zastępcy. Chodził zamyślony i zastanawiał się nad tym, co mówiłem, nad tym, co nowego wniesie to w życie bandy. Medytacje herszta bandy budziły nie raz i nie dwa mój niepokój. Przypominałem kilkakrotnie "Harnasiowi", żeby wysłał kogoś po materiały i pocztę, którą miała przywieźć łączniczka majora "Macieja" z Krakowa. Biwakowaliśmy dość daleko od Rabki. Kogo Stary wyśle? rozmyślałem. Trudno mi było odgadnąć, ale zastanawiałem się, czy nasza dziewczyna, która przyjdzie na spotkanie w Rabce z zaufanym człowiekiem bandy, dobrze odegra swoją rolę. Każdy błąd nowego człowieka, wprowadzanego do naszej kombinacji, mógł spowodować zagrożenie. Wtedy już nie wszystko byłoby zależne od przemyślanej przez Starego koncepcji i ode mnie - wykonawcy. Nurtowała mnie myśl, jakie otrzymamy instrukcje ze "sztabu dywersji". Przecież Stary nie mógł teraz już przekazywać mi bezpośrednich wytycznych. Na pewno liczył się z faktem, że zanim przeznaczona dla mnie poczta dotrze do moich rąk, może być przejrzana przez herszta bandy. A jednak z konieczności taka droga mojej łączności ze Starym była jedyną możliwością porozumiewania się. "Harnaś" postanowił, że zmieniamy miejsce postoju. Mieliśmy podejść gdzieś w okolice Kiczory. Stamtąd pójdzie ktoś na spotkanie z łączniczką w Rabce. W ostatnim dniu pobytu na hali "Gryf" poszedł po zaopatrzenie. Wrócił z wypchaną torbą - wódka, chleb, kiełbasa i kilka gazet. Rozłożyliśmy się w lesie. Pogoda nadal dopisywała. "Gryf" czytał "Gazetę Krakowską". -To wszystko kłamstwo - ironizował "Harnaś" - komunistyczna propaganda. "Gryf" jednak czytał dalej. Dostrzegłem na pierwszej stronie dziennika duży nekrolog. "Gryf" przeczytał na głos: "W dniu 6 czerwca br. padli od kul reakcyjnego podziemia w Skotnikach koło Krakowa: Jan Jurgała, Stefan Zięba, Czesław Stryliński. Cześć ich pamięci!" Zaintrygowani członkowie bandy skupili się koło czytającego, "Gryf" odnalazł zatytułowany grubymi czcionkami artykuł: "OHYDNA ZBRODNIA REAKCYJNEGO PODZIEMIA W SKOTNIKACH KOŁO KRAKOWA", i zaczął czytać: "W dniu 6 czerwca br. w Skotnikach koło Krakowa uzbrojona banda dokonała ohydnej zbrodni na uczestnikach zabawy zorganizowanej w miejscowej świetlicy przez Komitet Rodzicielski na rzecz kolonii letnich dla najbiedniejszych dzieci. Po sterroryzowaniu zebranych bandyci zamordowali w bestialski sposób strzałem w tył głowy przewodniczącego Komitetu Rodzicielskiego i sekretarza Podstawowej Organizacji Partyjnej tow. Jana Jurgałę, robotnika Czesława Strylińskiego oraz Stefana Ziębę, funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej, biorącego udział w zabawie. Ponadto zostali ranni: funkcjonariusz MO Stanisław Banaś i robotnik Stanisław Ciastek. W czasie napadu bandyci stosowali znane z czasów okupacji hitlerowskiej metody terroru, bijąc zebranych, maltretując kobiety i demolując lokal świetlicy. Po dokonaniu zbrodni bandyci zrabowali z kasy pieniądze przeznaczone na kolonie letnie. Pogrzeb bestialsko pomordowanych działaczy robotniczych i funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej - ofiar reakcyjnego podziemia - odbędzie się w piątek, tj. dnia 10 czerwca bieżącego roku..." "Gryf" przestał czytać, odłożył gazetę. Jeszcze chwilę wszyscy milczeli. "Harnaś" splunął przez zęby i odezwał się pierwszy: - Dobra robota. Żeby tylko ich nie złapali. Pociągnąłbym serią z karabinu maszynowego po tych, co przyjdą na ten komunistyczny pogrzeb. Niech ziemię gryzą... Późnym wieczorem znaleźliśmy się w pobliżu rabczańskiej kotliny. Zupełnie dzikim i odludnym szlakiem przemierzyliśmy szmat drogi. "Gryf", jak zwykle usłużny, bawił mnie w marszu rozmową. Wymieniał nazwy wzniesień, mijanych hal i widocznych z dala osad. Gdzieś po drodze miała znajdować się Zbójecka Jama. Mój "przewodnik" opowiedział mi przy okazji, że banda miała gdzieś tu w pobliżu zbudowany dawniej bunkier. Kryjówkę "Wiarusów" znaleźli żołnierze KBW podczas jednej z obław. Zrobili zasadzkę i czekali, kiedy banda będzie wracać do ukrytej w lesie ziemianki. "Wiarusy" byliby wpadli, gdyby nie ostrzegł ich jakiś gazda. Zaciekawiony rozglądałem się po okolicy. Wiedziałem, że z tymi właśnie miejscami wiążą się liczne baśnie, o których starzy górale tak chętnie gwarzą przy kieliszku. Niektóre z nich przyszły mi wówczas na pamięć. Taka Zbójecka Jama... Przed laty ciągnęła się podobno hen, pod ziemią, kilometrami, była kryjówką zbójników. Juhasi do pieczary tej rzekomo wpuścili kozę, która - jak wieść niesie - szła długo pod ziemią, aż wyszła gdzieś nad Dunajcem. Legenda głosi, że w Zbójeckiej Jamie mieszkają ziemne duchy, twarze mają straszne, całe pokryte naroślami. Według innej wersji w pieczarze mają mieszkać duchy zwane "pankowie", tańczą one po nocach i zaciągają góralskie przyśpiewki. Nasłuchałem się już tam na Jaworzynie, a i potem jeszcze wielu góralskich opowieści, baśni i legend. Rodziły się one przez wieki w bujnej, ale prymitywnej wyobraźni żyjącego w ciemnocie i zacofaniu ludu, przechodziły z pokolenia na pokolenie, wiązały się z przyrodą i nieokiełznaną naturą górali. I gwiazdy mają tu inne nazwy i swoje legendy, i skały, i pieczary, i górskie potoki. O dwóch skałach, które stoją jak maczugi przy wejściu do doliny, słyszałem opowieść, że to skamieniałe dwie siostry, co nie podały wody konającej matce... O kamieniach - że kiedyś rosły, ale Matka Boska zbiła sobie o któryś z nich palec i zaklęła w złości, "żeby skamieniały", i kamienie przestały róść... O gwiazdach porannej i wieczornej - że są źrenicami, jedna zwiastuje dzień, druga go zamyka... O zaklęciach w noc świętojańską, które mówią dziewczyny i nie zważając na to, że kaleczą sobie ręce, wyrywają górski oset, taki, co zdobi góralskie spodnie, obrywają listki aż do gołego kwiatu i licząc jego płatki wróżą, czy spełnią się ich marzenia o chłopcu, miłości... Najwięcej jednak słyszałem góralskich pieśni i legend, których motywem są historie o zbójnikach. Wiekowym tradycjom podtatrzańskiego zbójnictwa sprzyjały warunki geograficzne, lasy i niedostępne górskie ostępy, sprzyjała bliskość granicy. W pewnym okresie zbójnictwo było wynikiem nędzy i ucisku, przejawem Walki klasowej. Od wczesnej wiosny do jesieni chodzili górale "na zbój", napadali na dwory, plebanie, na bogate szałasy, kradli owce ze stad na halach z drugiej strony granicy na Liptowie czy Orawie. Podhalanie nienawidzili Liptaków, ci z Liptowa - Podhalan, walczyli z sobą przez dziesiątki lat. Wiernie współżyli z twardą naturą, nie odbiegali od niej daleko, późno dotknięci wpływem cywilizacji, żyli w surowym prymitywizmie, nie znali co to litość czy dobroć. Pieśni śpiewane pełną piersią, niemal z krzykiem, z nieokiełznaną dzikością i legendy, których bohaterami stali się ci, co chodzą ,,na zbój", wywarły niemały wpływ na psychikę teraz już innych górali. Iluż z nich jednak pomagało "Ogniowi", potem "Harnasiowi", którego pseudonim oznacza w gwarze góralskiej herszta zbójców. Nie byli to już zbójcy z legendy czy pieśni, ciupagi zamienili na automaty, ich kule dosięgły wielu niewinnych ofiar, nie mieli nic wspólnego z tradycjami Janosików, bohaterów ludowej prozy i pieśni o "dobrych chłopcach, co świat równają"... - I ten gazda nas ostrzegł - wrócił do wspomnień "Gryf". - Bunkier rozwaliło wojsko, całe szczęście, że był pusty. "Harnaś" i "Szatan" szli pierwsi, kilkadziesiąt metrów przed nami. Posuwaliśmy się prawie po omacku, gałęzie krzaków smagały po twarzy. Księżyc słabo przebijał przez gałęzie drzew. Nagle usłyszałem jakiś przytłumiony krzyk. - To "Harnaś" - powiedział "Gryf". Podbiegliśmy do przodu. "Gryf" z automatem gotowym do strzału. "Szatan" trzymał za klapy bluzy jakiegoś człowieka, nie rozróżniłem w ciemności rysów jego twarzy. Herszt bandy stał obok. - Co tu robisz? - zapytał "Harnaś". Tamten przerażony jąkał się. "Szatan" puścił go i z rozmachem rąbnął go pięścią w twarz. Człowiek zwalił się na ziemię. W świetle latarki zobaczyłem, że z nosa cieknie mu strużka krwi. - Mów, skurwysynu, czego tu szukasz! - huknął "Szatan" i zamierzył się kolbą bergmana. - Wstań! - rozkazał "Harnaś". Człowiek podniósł się. Był to wyrostek, mógł mieć najwyżej osiemnaście lat. Dłonią rozmazał po twarzy cieknącą z nosa krew. - Baca wygnali mnie za owcą - powiedział cicho. - Odłączyła się na hali od stada. "Harnaś" z "Gryfem" odeszli na bok. Dołączyłem do nich. - Może to szpicel? - mówił do swego zastępcy "Harnaś". - Wolałbym go rąbnąć. Może donieść, że nas widział, i zaczną ścigać... - A jeżeli mówi prawdę - wtrąciłem się. Po wymianie zdań ledwo udało mi się odwieść "Harnasia" od tego zamiaru. "Gryf" rozpytał zatrzymanego wyrostka i przekonał się, że jest on rzeczywiście juhasem na położonej nie opodal hali. Złapałem go za klapy, podobnie jak to zrobił "Szatan", i przygroziłem, aby nie puścił pary z ust. Zapisałem jego nazwisko i imię. - A teraz zmykaj - rzuciłem i popchnąłem go naprzód. Ruszył kłusem w stronę hali i zniknął w ciemności. Zauważyłem, że herszt bandy nie był zachwycony moją interwencją. Nareszcie postój, dobrnęliśmy do pustej szopy, w której poniewierały się resztki siana. Kilkaset metrów dalej miała być gajówka, trzeba było zachować ostrożność. Rozłożyliśmy się na nocleg, tylko "Szatan" zarzucił na siebie podgumowany płaszcz i poszedł nocą dalej. Miał wysłać kogoś z siatki bandy do Rabki na spotkanie z łączniczką majora "Macieja". Przy świetle latarki napisałem kilka słów, ukryłem kartkę w pudełku pod zapałkami, przykryłem ją drugim dnem i dałem "Szatanowi" dla łączniczki. W krótkich słowach meldowałem Staremu, czyli majorowi "Maciejowi", że czekam na dalsze instrukcje i u "znajomych" pozostanę jeszcze jakiś czas. Ileż bym dał za to, żebym mógł sam udać się na to spotkanie! Gdy obudziłem się rano, "Szatan" był już z nami. Czekaliśmy do wieczora na przybycie kogoś z Rabki. Ukryliśmy się w lesie. - Szopę mogą otoczyć - stwierdził "Harnaś". - Na otwartej przestrzeni bezpieczniej. W małym zagajniku rozniecili ognisko i podsycali go tylko suchymi gałązkami, żeby nie było dymu. Jedliśmy opieczoną nad płomieniami kiełbasę. Ogień buzował, iskry szły wysoko w górę... W dotychczasowych rozmowach z hersztem i jego zastępcą nie wyczerpałem jeszcze tego, co zlecił mi Stary. Cały dzień upłynął na omawianiu szczegółów dalszej działalności. Instrukcje Starego przekazałem hersztowi bandy lapidarnie. Na ogół nie dostrzegałem ze strony "Harnasia" czy jego zastępcy poważniejszych zastrzeżeń. Pierwszym argumentem były pieniądze, które przekazałem jako zaliczkę funduszu organizacyjnego na wydatki związane z działalnością grupy i siatki terenowej. Pod pozorem ustalenia wysokości miesięcznego funduszu uzyskałem trochę informacji o ilości współpracowników rozsianych na Podhalu. Na razie nie żądałem zbyt wiele, szczegółowe omówienie rozmieszczenia i ilości tkwiących w siatce bandy ludzi odłożyłem do czasu, gdy łączniczka przekaże mapy sztabowe tego terenu. Wówczas bardziej konkretnie będę mógł rozmawiać z hersztem bandy. Jako najważniejsze zadanie postawiłem przed "Harnasiem" i "Gryfem" żądanie majora "Macieja", aby grupa tak poruszała się w terenie, by wytworzyć wrażenie, że "Wiarusy" przerzucili się na inny teren. Zakonspirowanie ludzi powinno wyrobić to przekonanie u bezpieki. Uzasadniłem tym zakaz przeprowadzania przez "Harnasia" jakichkolwiek akcji na własną rękę. Uśpienie czujności władz bezpieczeństwa wiąże się z zadaniami, jakie w najbliższym czasie zostaną przekazane "Harnasiowi". Tłumaczyłem, jak ma dostosować taktykę działania do nowych warunków, jak uniknąć niepotrzebnego narażania się na niebezpieczeństwo, bo nie lufy automatów, ale dobrze zakonspirowana działalność może przynieść najlepsze efekty. Gdy postawiłem przed hersztem bandy zadanie wybrania kilku miejsc w celu lokalizacji pól zrzutowych, dostrzegłem, że wywarło to na nim ogromne wrażenie. Ani "Harnaś", ani "Gryf" nie mieli pojęcia, jak się do tego zabrać. Mojego fachowego wykładu na ten temat słuchali z zapartym tchem. Mówiłem, jak wybiera się miejsce na zrzutowisko, jakim warunkom powinien odpowiadać najbliższy teren, jak zabezpiecza się właściwą sygnalizację, jak odbiera się zrzut... Dzięki temu miałem zapewniony program szkolenia na kilka dni, zresztą przy wyborze miejsc, jakie zaproponuje "Harnaś", musiałem uczestniczyć osobiście. Perspektywa możliwości otrzymania zrzutu pochłaniała ich uwagę. Na tej platformie wysunąłem konieczność utrzymywania stałego kontaktu z grupą, która działa na sąsiednim terenie. Stosownie do wytycznych Starego zapowiedziałem hersztowi bandy, że major "Maciej" w najbliższym czasie poda, w jaki sposób "Harnaś" albo "Gryf" nawiążą łączność z grupą dywersyjną działającą w rejonie Beskidów - za Baranią Górą. Uzasadniłem, że nawiązanie takiej łączności wynika z konieczności stałego współdziałania. Pomimo to, że konieczność spotkania z inną grupą starałem się podać jak najmniej kategorycznie, zauważyłem, że "Harnaś" i jego zastępca byli bardzo zaniepokojeni ewentualnością takiego spotkania. Nie wracałem do tematu, który wywołał taki niepokój herszta "Wiarusów". Liczyłem na to, że dalsze argumenty powoli rozproszą jego nieufność. Czułem, że za wcześnie wyszedłem z tą propozycją. Trzeba dawkować powoli, z większym wyczuciem, pomyślałem, kropla po kropli. O zmroku wróciliśmy do szopy. Zerwał się halniak, który już w ciągu dnia zwiastowała zdradliwa cisza i suche, ciepłe powietrze napływające od Tatr. Wicher nadleciał nagle, zapierał dech, z szumem i gwizdem przeszywał powietrze, w jednej chwili ogarnął cały masyw gór i lasów, przewalał się przez polanę, gonił zwały chmur, które całkowicie przesłoniły usiane gwiazdami niebo. Przycupnęliśmy w kącie szopy. Kurz ze starego siana wdzierał się do nosa i oczu. Stare belki i wiązania trzeszczały i pojękiwały przeraźliwie. Wicher zagłuszał wypowiadane prawie krzykiem słowa. Czekaliśmy na przybycie kogoś z Rabki. Może się opóźni, w taką wichurę niełatwo iść w góry. Starałem się uszeregować sobie w myśli to, co omówiłem z hersztem bandy. Czy wyczerpałem wszystko, co zlecił mi Stary? Zamrozić całkowicie działalność bandy, uzasadnić zakaz dokonywania akcji koniecznością uśpienia czujności "bezpieki" - to udało mi się osiągnąć. Przygotować psychicznie do współdziałania z grupą, która operuje na sąsiednim terenie, a w dalszej perspektywie do spotkania bandy z tamtą grupą - to bardzo ważne, ale... mogą być opory. Przypomniałem sobie rezerwę i niepokój "Harnasia". Są jednak bardzo ostrożni. Niełatwo będzie wprowadzić ich w zasadzkę. Wypłacić pieniądze - to najłatwiejsze, załatwiłem. Zrzutowisko - dobry pomysł, jego realizacja zapewni mi przynajmniej kilkanaście dni pobytu w bandzie. Trzeba osobiście obejrzeć miejsca, które zaproponuje "Harnaś", można powydziwiać, że nie wszystkie nadają się na pola zrzutowe. Przejęcie kontaktu z organizacją w Bukowinie Tatrzańskiej i nawiązanie łączności na Słowacji jeszcze muszę omówić z hersztem bandy, ale w dogodnej chwili, aby nie wzbudzić jego podejrzeń. Również rozszyfrowanie siatki terenowej to sprawa ważna, ale delikatna, nie można za ostro. Oczekiwanie stawało się coraz bardziej męczące. Z niecierpliwością czekałem na wiadomość od Starego. Może wyczytam chociaż coś między wierszami. Przecież wprost do mnie nic nie może napisać. Poczta podlega cenzurze bandy. Wróciłem myślą do napadu i mordu w Skotnikach. Kto mógł tego dokonać? Żeby tylko ich chwycili... Zapewne Stary i naczelnik już coś wiedzą. Całe szczęście, że nie "Wiarusy". Już wtedy byłem w bandzie i czułem się za jej działalność w pewnym stopniu odpowiedzialny. Całe szczęście, że udało się uratować życie spotkanemu wczoraj w nocy wyrostkowi. "Harnaś" strzeliłby mu w łeb, ot tak, na wszelki wypadek. Wiatr uderzał z nie słabnącą siłą w ściany naszego schroniska. Pod dachem urwała się jakaś deska i spadła z trzaskiem, uderzając w belkę wiązania szopy. Usnąłem. Tej nocy zawsze czujny "Harnaś" nie wystawił ubezpieczenia. Nie wierzył, aby ktoś się porwał na wyprawę w taki wiatr i ciemność, aby odważył się pójść w góry. Czekaliśmy cierpliwie. Dwie dziewczyny okutane po koniec nosa w grube, duże chustki szły powoli ścieżką, która prowadziła do szopy. Dotarły do nas koło południa. Halniak już nieco ustał, narobił spustoszenia, kilka metrów od nas sterczał goły kikut złamanego smreka. Nad nami nisko wisiały granatowe chmury, tak nisko, że zdawało się, iż wystarczy wejść na najbliższy grzbiet wzniesienia, aby ich dotknąć. - Idą - powiedział "Harnaś". Zobaczył zbliżające się dwie dziewczyny i wyszedł naprzeciw ścieżką, która wiła się skrajem lasu. Poszedłem za nim. Zatrzymaliśmy się koło powalonego drzewa. - Samej w taki czas strach iść w góry - powiedziała zdyszana dziewczyna. - We dwie raźniej. Maryśka chciała was zobaczyć. Rozpoznałem łączniczkę bandy, Zośkę, która prowadziła mnie na pierwsze spotkanie. Uśmiechnęła się do mnie. Druga, nieco wyższa, blondynka, stanęła obok niej; miała charakterystyczne, duże niebieskie oczy w czarnej oprawie. Obie dziewczyny oddychały ciężko, zmęczone długim podejściem. - Byłam tam na poczcie - zaczęła Zośka. - W końcu podeszła do mnie taka "miastowa". Najpierw siedziała na ławce, nawet jej nie zauważyłam, podeszła do mnie dopiero, jak odeszłam trochę dalej. Już myślałam, że nie przyjdzie. Powiedziała, że koło poczty kręcił się jakiś milicjant, nie chciała zwracać na siebie uwagi, dlatego odczekała. "Miastowa", ale ładna i ostrożna. - To dobrze, że ostrożna - mruknął "Harnaś". - Co przekazała? - zapytałem. Byłem zaintrygowany, kogo Stary wysłał na spotkanie. Nie wypadało mi jednak pytać, jak wyglądała. - Gazety i to - powiedziała Zośka, podając "Harnasiowi" dwa pudełka zapałek. - Pytała o pana "Henryka" - dodała. - I co jej powiedziałaś? - zapytałem dziewczyny. - Nic. A cóż mogłam powiedzieć? Że kazali odebrać, co przyniesie, i basta. Dałam jej paczuszkę, którą przyniósł Kazek. A więc nie sam "Szatan" był u Zośki, pomyślałem, tylko posłał jakiegoś Kazka. Usiedliśmy pod szopą po stronie osłoniętej od wiatru. Dziewczyny weszły do środka, przekomarzały się z "Szatanem" i jeszcze z którymś z "Wiarusów", odgłosy ich rozmowy dochodziły do nas przez nieszczelną, pełną szpar ścianę. Dołączył do nas zastępca herszta bandy. Wyciągnąłem rękę do "Harnasia" po dwa pudełka, które wręczyła mu Zośka. Udał, że tego nie zauważył, i skwapliwie sam je otworzył. Wysypał zapałki i pod podwójnym denkiem znalazł ukryte kartki zapisanej gęsto bibułki. Widział poprzedniego dnia, że tak samo chowałem kartkę dla łączniczki. Jedna kartka była przeznaczona dla mnie, druga dla dowódcy grupy. "Gryf" rozwinął tymczasem paczkę z gazetami. W środku znajdowały się trzy mapy sztabowe oraz dwa numery wychodzącego w Londynie reakcyjnego pisma "Orzeł Biały", zamaskowane z wierzchu kilkoma egzemplarzami organu komitetu wojewódzkiego, "Gazety Krakowskiej". Prześliznąłem się wzrokiem po płachcie gazety. Wpadł mi w oczy nagłówek na pierwszej stronie. Chwyciłem "Gazetę Krakowską" i zapomniawszy o poczcie i londyńskiej prasie, zacząłem czytać jednym tchem. "WIELKI SUKCES WŁADZ BEZPIECZEŃSTWA - ZLIKWIDOWANIE BANDY, KTÓRA DOKONAŁA MORDU W SKOTNIKACH POD KRAKOWEM - W czasie akcji dwaj bandyci zostali zabici. Są to Mieczysław Spuła, pseudo »Feluś«, zamieszkały we wsi Wróblówka, powiat Wadowice, i Mieczysław Kudłacki ze Skotnik. Trzeci z przywódców bandy, Witold Czechowicz, syn bogatego chłopa ze wsi Półwieś, powiat Wadowice, został aresztowany. Aresztowani zostali również pozostali członkowie bandy... Od 1945 roku banda dokonała ponad trzydzieści siedem morderstw na działaczach partii demokratycznych i funkcjonariuszach władz bezpieczeństwa... Mimo ujawnienia się w okresie amnestii bandyci nie zaprzestali swej zbrodniczej działalności. Zlikwidowanie przez władze bezpieczeństwa bandy niedobitków reakcyjnego podziemia przyjęte zostało z ulgą i z zadowoleniem przez miejscową ludność..." Byłem tak pochłonięty wiadomością o sukcesie chłopców z naszego wydziału z Krakowa, że zapomniałem na chwilę, gdzie się znajduję. Oderwałem wzrok od szpalty rozłożonej gazety. "Harnaś" patrzył na mnie jakoś dziwnie, pytająco... Zreflektowałem się. Czułem, że stężały mi mięśnie twarzy, ale to trwało tylko ułamek sekundy. Trzeba uważać na każdy gest, każdy odruch. Natychmiast opanowałem zmieszanie. Może go nie dostrzegł. Pokazałem mu palcem nagłówek artykułu. Czytali razem z "Gryfem". Kiedy na was przyjdzie kolej, pomyślałem patrząc na nich. - Znowu taka strata - rzuciłem przez zęby. - Major "Maciej" ma rację, dzisiaj nie wolno robić nie przemyślanej akcji. Nie warte są głowy trzech pionków komunistycznych takiej ofiary. Wpadła cała grupa. Musiałem ciągle uczyć się sztuki ukrywania, nie zdradzania swoich myśli, tego, co dzieje się wewnątrz... - Co to za jedni? - zapytał "Gryf". - Teraz mogę powiedzieć - zaimprowizowałem. - Utrzymywaliśmy z nimi kontakt, ale ten skok musieli zrobić na własną rękę. Wiem na pewno, że nie na nasze polecenie. Mieliśmy w planie przekazanie tej grupie pod ochronę tajnej radiostacji nadawczej. To ważna rzecz, nasze główne ogniwo łączności z Londynem. Kapitan "Antoni" był u "Felusia" kilka dni przed moim wyjazdem. Z tego wynika, że nie całkiem ściśle trzymali się naszych instrukcji. Nie wolno działać na kilka frontów. Udałem, że jestem zdenerwowany wiadomością o likwidacji bandy Spuły, pseudo "Feluś". - Co nam przysłał major "Maciej"? - zwróciłem się do "Harnasia". Rozłożył na kolanach wyjęte ze schowków w pudełkach kartki i przyglądał im się bezradnie - nic z tego nie rozumiał. Wziąłem jedną z nich, przeznaczoną dla dowódcy grupy. Była gęsto zapisana samymi cyframi. Wyjąłem z kieszeni wiatrówki czystą kartkę papieru. Narysowałem na niej tabelkę, na górze i z lewej strony na kratkowanej podziałce wpisałem cyfry, w środku w poszczególnych kratkach umieściłem wszystkie litery alfabetu, których rozkład znałem na pamięć. Wyglądało to jak tabela wyników rozgrywek o mistrzostwo ligi piłkarskiej. Dopiero na podstawie tego klucza przystąpiłem do odszyfrowania poczty "sztabu dywersji". Po kilkunastu minutach wręczyłem "Harnasiowi" przeznaczone dla niego instrukcje podpisane przez kapitana "Antoniego". Dowódca bandy i jego zastępca pochylili się nad rozszyfrowanym tekstem. Mp. 18 - "Nurt" do "Mariana". Polecam opracować wspólnie z por. "Henrykiem": 1) plan lokalizacji pięciu zrzutowisk z zachowaniem odległości, 2) preliminarz wydatków miesięcznych grupy i siatki , 3) wykaz znanych współpracowników bezpieki zamieszkałych na Pana obszarze, 4) sprawozdanie o rozmieszczeniu siatki terenowej i możliwościach jej wykorzystania (przygotowanie wojskowe, dywersyjne, możliwości dotarcia itp.), 5) umożliwić por. "Henrykowi" nawiązanie osobistej łączności z organizacją na granicy słowackiej, 6) dotychczasowe punkty kontaktowe - piątek, poniedziałek - są aktualne do odwołania. Major "Maciej" polecił mi w imieniu Sztabu i swoim wyrazić zadowolenie z nawiązania kontaktu z grupą i na ręce dowódcy przekazać bojowe pozdrowienie. - kapitan "Antoni". Gdy przywódcy "Wiarusów" studiowali pismo kapitana "Antoniego", rozszyfrowałem przeznaczone dla mnie wytyczne: Mp. 18 - "Nurt" do por. "Henryka". Dowódcy grupy nadano ps. "Marian". Polecam pozostać w grupie na czas konieczny do wykonania instrukcji dla "Mariana". Przeanalizować potrzebę wyrobienia dokumentów osobistych dla jego ludzi - ewent. przesłać fotografie. Jedna z naszych grup poniosła duże straty. Major "Maciej" przebywa chwilowo na innym terenie. Wg nie sprawdzonych wiadomości bezpieka planuje akcje na sąsiednim terenie. Zachować ostrożność - nie ujawniać działalności. - kapitan "Antoni". Podałem hersztowi bandy przeznaczoną dla mnie instrukcję. Przeczytali ją razem z "Gryfem". Omówienie planu działania odłożyliśmy na później. Wróciliśmy do szopy, z której dochodził nas coraz większy gwar. Członkowie bandy podczas naszej nieobecności opróżnili już dwie półlitrówki z zapasu, jaki przyniosły dziewczyny. "Szatan" siedział pod ścianą na opartej na dwóch kamieniach desce, trzymał na kolanach Maryśkę. Dziewczyna spostrzegła nas, na próżno starała się uwolnić z jego objęć. Może mnie się krępowała? - Jak nie możesz wytrzymać, to puść - krzyknął do niego "Gryf". _- Chyba tobie krew z nosa - odciął się podchmielony "Szatan". pociągnął jednak blondynkę za rękę. Przecisnęli się przez otwór po wyrwanej desce i zniknęli w zaroślach. Jedliśmy kiełbasę i świeże bułki, które przyniosła z dołu" Zośka, zapijaliśmy wódką. Nie było nic gorącego. "Harnaś" nie pozwolił rozpalać ognia. Chrust był zbyt wilgotny, dym mógł ktoś zobaczyć z daleka. "Szatan" z dziewczyną jeszcze nie wrócili; tamci spali w szopie. "Harnaś" zawołał Zośkę, poszli do lasu "szukać grzybów". Zostałem sam z "Gryfem" - przeglądał londyńską gazetę. Na pierwszej stronie była zamieszczona duża fotografia i podpis: "Generał Władysław Anders". - Mój ojciec liczył na Mikołajczyka - zagadał do mnie "Gryf" - wstąpił nawet do PSL, ale Mikołajczyk uciekł i wystawił do wiatru tych, co na niego liczyli. Ja stawiam na Andersa. - Co robi pana ojciec? - zapytałem. - Miał młyn koło Nowego Sącza, ale mu zabrali komuniści. Teraz żyje z tego, co uskładał podczas okupacji, wtedy młynarze mieli się najlepiej ze wszystkich. - Ja też stawiam na Andersa - powiedziałem. - Anglosasi mu pomogą. - Komuniści śmieją się, że z tego przyjazdu na białym koniu nic nie będzie. Jeszcze się przekonają, jak im pokaże, gdzie pieprz rośnie - prorokował "Gryf". Rozgadał się o ojcu. Opowiadał, że jak "Ogień" rozpuścił na zimę część ludzi na meliny, on pojechał do szwagra ojca, ukrywał się u niego w Poznaniu. Ten szwagier przed wojną był oficerem zawodowym, a córka jego poszła do "czerwonych", wstąpiła do Związku Walki Młodych. "Gryf" obawiał się jej i zmieniłmelinę. Potem wrócił do oddziału. Krewny ojca miał znajomych za granicą, też oficerów, i kogoś w porcie w Szczecinie. "Gryf" przesłał do niego list od "Wiarusów" z prośbą o nawiązanie kontaktu z Zachodem. List ten miał zostać wysłany za granicę. - I przyjechał pan - zwrócił się do mnie. - A wtedy list ten zawiózł Kazek do mego wuja w Poznaniu. Przyrzekł, że go wyśle "tam gdzie trzeba". "Harnaś" z początku był temu przeciwny. A więc Kazek, pomyślałem, to ten, do którego wczoraj chodził "Szatan". Zna go też łączniczka bandy, Zośka... Wciągu następnych kilku dni nie dawałem wytchnienia "Wiarusom". Realizowaliśmy wytyczne, jakie otrzymała banda ze "sztabu dywersji". Dziewczyny odeszły nazajutrz rano. Na najbliższe spotkanie w Krakowie miała pojechać Zośka. Tak zadecydował "Harnaś", który jej ufał najbardziej. Była jego kochanicą, bandzie służyła już od wielu lat, jeszcze za "Ognia". I umiała milczeć. Dałem jej pieniądze i krótki meldunek, poleciłem przekazać go łączniczce w barze "Zacisze". Poinstruowałem, jak ma tam trafić, nauczyłem hasła. Bar znajdował się na ulicy Potockiego, przy Plantach, kilka kroków od dworca kolejowego. Zależało mi bardzo, żeby Stary otrzymał ode mnie jakąś wiadomość - to wystarczy, aby wiedział, że jest wszystko w porządku. Zośka miała wrócić do nas w sobotę. "Harnaś" umówił z nią spotkanie u górala w Sromowcach Wyżnych. W związku z informacją o akcji "bezpieki" przerzucaliśmy się do melin w Pieninach. Cztery razy zmienialiśmy miejsce postoju. Po drodze wybrałem z hersztem bandy i jego zastępcą pola zrzutowe - na Hali Długiej pod Turbaczem, na Polanie Suchej, na Borysówce koło Gorcowskiego Potoku i koło Krośnicy Wyżniej w Pieninach. Zrzutowiska oznaczałem na mapie sztabowej, którą przysłał nam kapitan "Antoni". Była to namiastka ćwiczeń dywersyjnych. Przy każdej okazji dawałem porządny wycisk "Wiarusom". Musieli uczyć się, jakim warunkom powinno odpowiadać miejsce, w którym wyznacza się zrzutowisko, jak odbiera się zrzuty, jaką należy stosować sygnalizację, co to są zasobniki... Prowadziłem pogadanki teoretyczne, potem zajęcia praktyczne. Zacząłem od topografii. Tylko "Gryf" umiał posługiwać się sztabówką. Wymagałem więcej - każde pole zrzutowe, poza oznaczeniem na mapie, należało umiejscowić na osobiście nakreślonym szkicu terenowym. Ślęczałem z przywódcami "Wiarusów" nad nauką szyfru. Taka metoda porozumiewania się ze sztabem obliczona była na efekt, który został osiągnięty. Stary twierdził, że trzeba im pokazać więcej, niż umieją, i nie pomylił się. Zaimponowanie doskonałością konspiracji stanowiło pewien czynnik psychologiczny. Podałem im klucz, narysowałem tabelę szyfrową, dla przykładu zaszyfrowałem kilka tekstów. "Gryf" był pojętny, już po kilku godzinach opanował szyfr. "Harnaś" kręcił głową, początkowo starał się zrozumieć zasady szyfru, nie szło mu, złościł się i z zawiścią łypał na zdolniejszego zastępcę. Przygotowywaliśmy meldunek do majora "Macieja" o lokalizacji pól zrzutowych. Zaszyfrował go "Gryf" "Harnaś" wykręcał się, że boli go głowa, potem nagle przypomniał sobie, że musi iść do kogoś ze swoich dowiedzieć się, czy spokój w okolicy. Zastosował unik, nie chciał tracić autorytetu, przede wszystkim u swego zastępcy. -Dowódca powinien mieć swojego szyfranta - rzucił niby żartem na odchodnym. Najtrudniej przychodziło mi konkretyzowanie celów, do których "dążymy". "Gryf" zarzucał mnie pytaniami na ten temat. Kilkakrotnie przeczytał od deski do deski londyńską prasę dostarczoną przez łączniczkę. Znał ją lepiej ode mnie. Przed wyjazdem zapoznałem się tylko pobieżnie z treścią artykułów. Nie przywiązywałem do tej części zadania większej wagi. Teraz musiałem dyskutować i odpowiadać na wiele pytań - o Mikołajczyka i PSL za granicą, o Andersa, o ich wzajemny stosunek, o rozbieżności w rządzie londyńskim. Właśnie w tym czasie w Londynie miał miejsce kryzys gabinetu emigracyjnego. Panowie ministrowie żarli się nie o cele polityczne, lecz o stołki w marionetkowym rządzie, którego już prawie nikt nie uznawał. Jakże inaczej wyobrażali to sobie jeszcze wówczas w kraju niektórzy z tych, co mieli nadzieję na inny bieg historii. "Gryf" czytał członkom bandy niektóre fragmenty kilkakrotnie na głos. Zawsze zaczynał od tytułu gazety "Orzeł Biały - Polska walcząca o wolność - zwyciężymy", a potem podawał tytuły artykułów: "Przed konferencją czterech", "Zimna bitwa w zimnej wojnie", "Niemcy są kluczową pozycją nie tylko w Europie, lecz i w ramach strategii światowej. Trudno jest przypuszczać, by rosyjscy stratedzy chcieli zostawić Niemcy zachodnie", "Nie istnieją żadne powody, by dobrowolnie zmniejszać rozmiar zdobyczy, wyraźnie dziś możliwej do osiągnięcia - Całe Niemcy dla ZACHODU!" - Z tego widać, że będzie wojna - komentował z nadzieją zastępca herszta bandy - już niedługo, chłopcy, dziś blokada Berlina, a może jutro...Liczył na to, że wojna usankcjonuje dokonane przez bandę zbrodnie, a jego ojciec wróci do ciepłego gniazdka - do młyna, w którym dorabiał się w czasie okupacji. Tamci z Londynu też liczyli na wojnę - byle do wiosny - łączyli z nią nadzieję powrotu do pozostawionych w kraju włości i stanowisk. "Gryf" czytał dalej: "...Pakt atlantycki stworzył zwarty zespół państw zwróconych frontem przeciw Rosji... Ameryka, nie mając możliwości przeciwstawiać się ekspansji komunizmu równocześnie na całym świecie, zdecydowała się skupić swe siły w Europie, zaniedbując Azję... - Czy z punktu widzenia Kremla warto zaryzykować utratę Polski i Czechosłowacji dla ugruntowania się w Chinach..." "...Odpowiedź Ojca św. Piusa XII na życzenia jubileuszowe prezydenta Zaleskiego i generała Andersa... Ojciec św. poleca przekazać uczucie żywej wdzięczności Jego Ekscelencji Panu Zaleskiemu i rządowi polskiemu przebywającemu w Londynie... dla generała Andersa chętnie ponawia błogosławieństwo apostolskie..." - To tak, jakby i dla nas - skomentował "Gryf" - przecież walczymy o tę samą sprawę. Był to okres bogaty w wydarzenia polityczne. Mocarstwa zachodnie, a szczególnie Stany Zjednoczone, podsycały zimną wojnę. "Gryf" wertował również "Gazetę Krakowską", starał się znaleźć i tu potwierdzenie swoich nadziei na szybki konflikt zbrojny. Nasza prasa pisała wówczas o realizacji czynu chłopskiego w Krakowskiem, o festiwalu "Dni Krakowa", o zbliżającym się otwarciu Trasy W-Z, o budowie radiostacji w Raszynie, o pierwszej Wojewódzkiej Konferencji Partyjnej w Krakowie. Równocześnie rzucały się w oczy wielkie nagłówki artykułów: "Memorandum rządu radzieckiego - pakt atlantycki jest całkowicie sprzeczny z zasadami i celami Karty Organizacji Narodów Zjednoczonych", ,Pościg wojsk ludowych za oddziałami Kuomintangu", "Minister Wyszyński demaskuje obłudę mocarstw zachodnich w stosunku do problemu Niemiec - Bevin, Wyszyński, Acheson, Schuman na sesji czterech ministrów spraw zagranicznych", "Francja nie chce być polem bitewnym w wojnie przeciw ZSRR - burzliwa debata w parlamencie francuskim", "Zdrajca narodu polskiego, szpieg hitlerowski, agent anglosaskich imperialistów, faszysta Adam Doboszyński przed sądem Polski Ludowej - proces endecko-oenerowskiego działacza". Proces Doboszyńskiego budził na Podhalu duże zainteresowanie. Wspomniano jego przedwojenny faszystowski wyczyn - marsz na Myślenice. Nastroje zimnowojenne, które szerzyły audycje wrogich rozgłośni, stanowiły element sprzyjający działalności bandy. Popierali ją na Podhalu ci, którzy pozostawali w biernej pozycji oczekiwania - co będzie? Zatrzymaliśmy się pod Czorsztynem w stojącej za wsią góralskiej chacie. Tego wieczora powinna była przyjechać z Krakowa Zośka. Spotkanie z nią wyznaczył "Harnaś" w odległych stąd o niecałe cztery kilometry Sromowcach Wyżnych. "Gryf" już przedtem po cywilnemu wyruszył na Bukowinę Tatrzańską. Automat zostawił "Szatanowi", zabrał tylko pistolet i granaty. Miał umówić spotkanie moje z tym, który kierował razem z jakimś księdzem nielegalną organizacją. Działała ona na tamtym terenie i miała dotarcie na stronę słowacką. Herszt bandy wahał się i zwlekał trzy dni z tą decyzją, ale w końcu przemógł się i wysłał swego zastępcę. Domagałem się tego kilkakrotnie. - Przecież taki rozkaz otrzymaliśmy od kapitana "Antoniego" - mówiłem. Udawałem nawet, że nie mam ochoty wlec się na Bukowinę, ale polecenie poleceniem, trzeba wykonać. Nastała szarówka, "Harnaś" zabrał dwóch ludzi; poszli nad Dunajec do współpracownika bandy, gospodarza w Sromowcach, u którego miała czekać Zośka. - Zawsze wolę - powiedział do mnie na odchodnym - wybrać miejsce postoju nie tam, gdzie umawiam spotkanie z kimś przychodzącym z zewnątrz do oddziału. Nawet najpewniejszy może wpaść, załamać się i sypnąć, gdzie się miał z nami spotkać. Wtedy zasadzka gotowa. ! Był ciepły czerwcowy wieczór. Znad łąki dochodziło do nas rechotanie żab. Usiedliśmy pod jesionem we dwóch z "Grandziarzem". Gospodyni krzątała się przy wieczornym obrządku w oborze, jej mąż poszedł w kierunku Czorsztyna. Każdy z tych, u których melinowała się banda, niepokoił się i starał się ją ubezpieczać. Dbali może nie tyle o "Wiarusów", co o własną skórę. "Grandziarz" był najmłodszym członkiem bandy. Do "Wiarusów" przystał już po rozbiciu "Ognia", pochodził z tej okolicy, gdzie teraz biwakowaliśmy. - Znają mnie tu - zwrócił się do mnie. - W godzinę zaszedłbym do domu, ale "Harnaś" nie pozwala. Bezpieka ma na oku nasze rodziny. Już kilku wpadło, jak odwiedzili rodzinną wieś, nawet "Ognia" tak otoczyli, i zginął. A u mnie ojciec z matką sami, nie ma kto gospodarki obrabiać. Brat zginął za Niemców, w partyzantce u "Lamparta". "Grandziarz" przyglądał się z zazdrością, jak gospodyni krzątała się po obejściu. Ostre rysy jego twarzy rozluźniły się. Ze zrezygnowaniem machnął ręką. - Dla mnie nie ma już innego życia - powiedział. - A jak wojny nie będzie, to się tu nie wytrzyma. Gdzie tam Londyn, a gdzie Kraków czy Warszawa. Jakoś w to nie wierzę. Spojrzał na mnie z wyczekiwaniem, jakby spodziewał się, że coś odpowiem. Zapytałem, dlaczego wstąpił do grupy. Zaczął znowu mówić, czuł potrzebę wygadania się, jakby mu to miało przynieść ulgę. Już poprzednio zauważyłem, że nieraz kręcił się koło mnie. Widocznie szukał okazji do rozmowy. Uważał mnie za kogoś innego niż kolegów z bandy, tak instynktownie. Szukał jakiejś innej racji, może samouspokojenia. Cóż mogłem mu w tym układzie pomóc? Opowiedział mi o gospodarce ojca, o chorej matce, o tym, że w domu bieda, że nie ma im kto pomóc, że śnią mu się po nocach, że ma już dość. Mówił tak po prostu, góralską gwarą, mówił jak przyszedł do "chłopaków", bo go szukali we wsi za przemyt. Chodził przez granicę na Słowację - koło Niedzicy, na Starą Wieś Spiską. Zabierał spirytus i boczek, przynosił inne towary, chciał zarobić, podźwignąć gospodarkę. Udawało mu się przez parę miesięcy, aż go złapali żołnierze na granicy, towar zabrali i zamknęli w areszcie. Uciekł. Wrócił do wsi, trochę "chodził bokami". Zaczęli go szukać. Przychodziła do ojca milicja. Najpierw straszyli, potem mówili w domu, żeby się sam zgłosił, bo się zmarnuje, że dużo mu nie grozi, a może nawet dostanie w zawieszeniu. Wahał się, ale im nie wierzył. Do "Wiarusów" trafił przypadkowo, był u nich jeden znajomy z sąsiedniej wsi, jeszcze z "Ogniem" chodził. Przyszli tam, gdzie się ukrywał "Grandziarz", powiedzieli, że prędzej czy później go złapią i będzie siedział parę lat. Zabrali go ze sobą i tak już został. - Z "Harnasiem" nie ma żartów - powiedział. W bandzie był już wtedy miesiąc, może dwa. Melinowali się w bunkrze w górach harklowskich. Otoczył ich oddział KBW. Pierwszy raz brał wówczas udział w walce. Przy bunkrze zginął ten, co go wciągnął do "Wiarusów". "Grandziarz" dostał po nim automat. Przedarli się przez pierścień obławy, uciekali jak tropiony zwierz. Pościg za bandą trwał kilka dni. Wojsko rozwaliło bunkier, w którym banda miała dobrą kryjówkę i przechowywała zapasy. "Grandziarz" w bandzie był "tym nowym". "Harnaś" wysyłał go ciągle na akcje, żeby się nauczył i zahartował. Brał udział w kilkunastu "skokach", przeważnie na spółdzielnie. Zabierali towar i pieniądze, czasem nakładali kontrybucje, nakazywali gospodarzowi na określony dzień przygotować wyznaczoną sumę pieniędzy. Wtedy było najbardziej niebezpiecznie. Kto mógł wiedzieć, czy taki nie zameldował o tym w Nowym Targu? Nietrudno było wpaść w zasadzkę. Ale tamci bali się zemsty "Harnasia" - spaliłby całą zagrodę. "Grandziarz" rozgadał się. Byłem wdzięcznym słuchaczem. Nie przerywałem mu. Wśród swoich nie miał przed kim się wygadać, a herszta bandy po prostu się bał. - Byliśmy wtedy na hali koło Turbacza - wspominał. - Przyszedł ktoś z dołu i powiedział, że we wsi pod Rabką ukrywa się jakiś człowiek. Pytał się, czy w pobliżu nie działa jakaś grupa. "Harnaś" wysłał mnie w nocy z "Szatanem" i jeszcze jednym, żeby sprawdzić, kto to jest. Znaleźliśmy go i przyprowadziliśmy tam, gdzie mieliśmy postój. Po drodze opowiadał, że podczas okupacji był w tych stronach w partyzantce, w Armii Krajowej, u "Lamparta". Rzeczywiście, dobrze znał okolice. U "Lamparta" był mój brat. Zapytałem tego, cośmy prowadzili do "Harnasia", czy go znał. Potwierdził, pamiętał nawet jego pseudonim. Opowiedział mi, gdzie zginął w walce z Niemcami. Wymienił także swój pseudonim, ale zapomniałem. Polubiłem go. Myślałem, że jak u nas zostanie, będzie moim kumplem. "Harnaś" ostro go przesłuchiwał, podejrzewał, że to może być ktoś nasłany. Tamten tłumaczył, że był w oddziale partyzanckim "Lamparta" w AK, że działał na Podhalu, podawał świadków, znajomych. Ja też to potwierdziłem, bo znał mojego brata, podał takie szczegóły, których znikąd nie mógł się dowiedzieć. Po wojnie wrócił z Podhala do Krakowa. Miał tam rodzinę. Wstąpił do jakiejś organizacji, zapamiętałem jej nazwę, chyba WiN. Nie wiem, co to znaczy... "Grandziarz" mówił dalej. Wypadek z tym przybyszem utkwił mu głęboko w pamięci. Opowiadał, że w organizacji, w której tamten działał w Krakowie, była wsypa, jemu udało się zbiec przed aresztowaniem i wrócił w znajome strony na Podhale. - Tak trafił do nas, miał przy sobie pistolet Vis, ma go teraz "Harnaś", i kilkaset tysięcy złotych. Ten akowiec został w naszej grupie, chodził z nami parę dni, tak jak pan, i też był taki uczony jak pan. - "Grandziarz" przerwał na chwilę. - Nagle przyszedł w nocy do mnie pijany "Harnaś" i kazał mi go zastrzelić. Opierałem się, jeszcze nikogo nie zabiłem, nie rozumiałem, dlaczego miałem właśnie do niego strzelać. "Harnaś" trzasnął mnie w gębę i zabrał ze sobą. Tamten spał. Wyciągnął mu spod głowy pistolet i kopnął go w żebra. Akowiec zerwał się, nie rozumiał, o co chodzi. "Harnaś" rąbnął mu w łeb, położył go jednym strzałem. "Tak samo, gówniarzu, z tobą zrobię - powiedział do mnie - jeżeli jeszcze raz nie wykonasz mojego rozkazu!" Potem byliśmy koło Szczawnicy - ciągnął dalej "Grandziarz". - "Harnaś" wziął trzech ludzi, byłem razem z nimi, poszliśmy do takiej małej wsi w Pieninach, za Krościenkiem. Gospodarz nie wywiązał się z nałożonej kontrybucji. Po północy otoczyliśmy jego dom. Nie chciał otworzyć. Pod okno podszedł jeden z naszych w mundurze milicjanta. Dopiero wtedy otworzyła kobieta. Wpadli do mieszkania, gospodarza nie było, uciekł przez sień do obory. "Harnaś" znalazł go schowanego w słomie pod żłobem, przyprowadził do izby i zawołał mnie. Stałem pod domem na obstawie. Kazał mi go zastrzelić. Jeszcze w życiu nikogo nie zabiłem, ale musiałem, bo mnie by wykończyli. Każdy, kto wstąpił do grupy, musiał wykonać wyrok. Tak zarządził "Harnaś", mówił, że to wiąże, że tak go nauczył "Ogień". Ten gazda miał córkę, może miała osiemnaście lat. Taka ładna, z długim warkoczem. Tej nocy zabrali dziewczynę ze sobą. Trzech z nią poszło do lasu. Mnie zostawili na ubezpieczeniu. Potem wrócili, śmiali się, mówili, że się z nią "pobawili" i puścili. Mnie znali w tej wsi. "Harnaś" wiedział, że to moje strony. I wszyscy tam wiedzą, że to ja zastrzeliłem tego, co nie chciał dać kontrybucji, i pewnie myślą, że zgwałciłem jego córkę... "Grandziarz" urwał i znowu patrzył na mnie, jakby czekał na moją reakcję. Może się zreflektował, że za dużo powiedział. Spojrzałem na niego, ale nie mogłem powiedzieć słowa. Zanim zdążyłem otworzyć usta, usłyszeliśmy czyjeś kroki. Siedzieliśmy w cieniu rozłożystego jesionu. Za opłotkiem w księżycowej poświacie zauważyłem sylwetkę mężczyzny, szedł z dziewczyną, trzymał ją za szyję. Dotarł do nas fragment ich rozmowy. - Kochasz mnie? - zapytała. - Jak mi dajesz, to cię kocham - odpowiedział i przyciągnął ją jeszcze bliżej do siebie. Poznałem głos "Harnasia". A więc wrócili już ze Sromowic. Nie zauważyli nas i zniknęli w zagrodzie. Po chwili zaskrzypiały wrota stodoły. Wróciliśmy z "Grandziarzem" do izby. Zastaliśmy tam tych, co byli z hersztem bandy, i Maryśkę, pili wódkę. - "Harnaś" z Zośką poszli was szukać - powiedziała Maryśka. "Szatan" już dobrze podchmielony ciągnął dziewczynę ku sobie. Drugą ręką odbił o kolano półlitrówkę i rozlał do trzech musztardówek. Jedną podsunął mnie, drugą gospodarzowi, trzecią podniósł w górę. - Zdrowie pana porucznika - wybełkotał. - Wypij, Maryśka, ale się nie zalecaj - spojrzał znacząco na mnie. Dziewczyna wysączyła trochę, resztę podała "Szatanowi". Wypiłem z obrzydzeniem parę łyków bimbru i odstawiłem szklankę. Blondyna zalotnie odgarnęła kosmyk włosów, który zsunął jej się na czoło, i podsunęła szklankę "Grandziarzowi". Wypił do dna. "Szatan" ciągle obmacywał dziewczynę, była już podpita, ale opierała mu się albo tylko udawała. Jeszcze chwilę się przekomarzali. Meliniarz także podchmielony zanucił pod nosem z góralska. "Szatan" zawtórował mu na tę samą nutę swoim niskim, zachrypniętym głosem: Hej, Ogniowe imię, Nigdy nie zaginie, Hej, cy to w nasych górach, Cy to na dolinie, heeej! Jego sąsiad poprawił pijackim falsetem: Kiebyk to ja wiedział, Gdzie ja bede wisiał, Dałbym se ozłocić Szubienicke dzisiaj... "Szatan" rozlał do szklanek pozostały w butelce bimber. Umoczyłem tylko usta. Ciągle byłem jeszcze pod wrażeniem opowiadania "Grandziarza". Do izby wszedł "Harnaś" z Zośką. - Otrzepałabyś choć siano ze spódnicy - zażartowała Maryśka. - Ładnieście ich szukali... - A czy ja ci bronię? - odcięła się Zośka. - Co wy tak na odtrąbiono? - odezwał się ostro "Harnaś" do "Szatana". - Mogliby was wybrać stąd jak miód z ula! Zośka podeszła do gospodyni, która stała przy piecu, i pomogła jej wybijać jajka do garnka. Smażyły jajecznicę. "Harnaś" przywołał "Grandziarza" i kazał mu wyjść na ubezpieczenie. Chłopak spojrzał z żalem na skwierczące na blasze jajka, wziął automat pod pachę i wyszedł bez słowa. "Harnaś" przecisnął się pod ścianę, usiadł koło mnie na zydlu, poszperał w kieszeni angielskiej bluzy i podał mi dwa pudełka zapałek. Wskazał gestem na Zośkę - zrozumiałem. To poczta, jaką przywiozła ze spotkania w Krakowie. Korciło mnie, żeby jak najprędzej zapoznać się z treścią. Nie czas jednak przy tylu świadkach odszyfrowywać polecenia sztabu. Musiałem przestrzegać elementarnych zasad konspiracji. Dowódca "Wiarusów" podzielił się ze mną nowiną. Dziewczyny powiedziały, że poprzedniego dnia do Nowego Targu przyjechały dwa samochody z wojskiem, prawdopodobnie KBW. Na razie nie wiadomo, jakie mają zamiary. Informacja przesłana przez kapitana "Antoniego" potwierdziła się. - Mają dobry wywiad - skomentował "Harnaś". Nasza rozmowa ginęła w gwarze panującym w izbie. Podszedł gospodarz meliny, przysiadł między mną a hersztem bandy na niskim stołku, jakiego kobiety używają przy dojeniu krów. Szeptał do "Harnasia" o jakimś Franku z Czorsztyna, że często chodzi na posterunek, że trzeba się go wystrzegać, namawia, aby wstępować do ORMO, można by go sprzątnąć, ale byłby szum, o nowej nauczycielce, która będzie uczyć w miejscowej szkole, podobno "czerwona", o takim jednym, co zbiera podatki od gospodarzy. Najdłużej jednak rozwodził się na temat miejscowej spółdzielni, że przywieźli dużo towaru i że mają wysoki utarg. Zrozumiałem, o co mu chodzi - "nadawał" bandzie napad. Meliniarz wspomniał jeszcze, że w sobotę wieczorem w kasie mają najwięcej pieniędzy. Można by tam podejść, sklep zamyka tylko kierownik i sprzedawczyni. - I mnie byście coś odpalili - szepnął. Góral przymrużył chytrze oko i zerknął na herszta bandy - czekał, co odpowie. "Harnaś" słuchał go z zainteresowaniem, ale się zreflektował. Wiedział, że słyszałem ich rozmowę, a raczej to, co mówił łasy na łatwy zysk z rabunku gospodarz. Zośka i gospodyni przerwały im, podały na stół bochenek chleba i dwie miski pachnącej wędzoną słoniną jajecznicy. Podzieliliśmy się na dwie grupy, każda skupiła się przy jednej misce. Pierwszy złapał za łyżkę "Szatan". W tym momencie do izby niespodziewanie wpadł zdyszany wyrostek, za nim "Grandziarz". - Wojsko we wsi! - wyrzucił z siebie jednym tchem wyrostek. Wszyscy poderwali się z miejsc, odskoczyli od stołu,chwycili za broń. "Szatan" pociągnął za sobą "Grandziarza" - wybiegli przed chatę. Zadźwięczały porzucone łyżki, potrącona przez kogoś butelka po bimbrze z trzaskiem stoczyła się na ziemię. - Jezus Maryja! - lamentowała gospodyni. - Gdzie oni są? - krzyknął do wyrostka "Harnaś". - Stanęli koło gospody. - Ilu? - Dwóch przyjechało na motorze. Za nimi ciężarówka przykryta plandeką, w środku żołnierze. Nie widziałem, ilu. Pytali o posterunek. - Jeden samochód? - zapytał "Harnaś". - Tak. - Zgasić światło, pryskamy. Wszyscy za mną! Wy też - zwrócił się do łączniczek. - Możecie się przydać! Zośka owinęła się w chustkę, gotowa do drogi, Maryśka zawahała się chwilę. W izbie zrobiło się ciemno - meliniarz zgasił światło. Wypadliśmy do sieni. "Harnaś" otworzył drzwi na pole, stanął w progu, nasłuchiwał. - Nie wychodzić jeszcze - syknął - mogą być już blisko. W nikłym świetle księżyca dostrzegłem przez otwarte drzwi przyczajonego "Szatana" - klęczał z kaemem, jak przylepiony do płotu, gotowy w każdej chwili razić niewidzialnego jeszcze przeciwnika. "Harnaś" błyskawicznie dysponował. - Idziemy na przełaj w górę, na Mizerną. Byle dopaść lasu! Pierwszy "Szatan" z erkaemem i "Grandziarz". Potem dziewczyny i was dwóch - wskazał na mnie i stojącego obok. - Z tyłu ja z resztą. Zachować odległość. Gdyby otoczyli, przebijamy się! Podbiegł do "Szatana", szepnął mu kilka słów. Dwaj pierwsi zniknęli w ciemności. Jak na złość księżyc przesłoniła jakaś chmura. A może to lepiej. Nie tak łatwo nas dostrzegą. Herszt podskoczył do nas, wypchnął z sieni mnie i drugiego, za nami dziewczyny. Wyskoczyliśmy chyłkiem, kilkoma susami wydostaliśmy się za opłotki. Prawie biegiem przez pole, nogi grzęzły w świeżo zaoranej ziemi, dopadliśmy do progu skarpy dzielącej dwa zagony. "Szatan" i "Grandziarz" byli ledwo widoczni, prędzej i prędzej ścigaliśmy biegnące przed nami cienie, byle ich nie zgubić. Od wsi dochodziło zaciekłe ujadanie psów. To zły znak, pomyślałem. Gdzieś za nami błysnęło światło, jakby reflektor latarki. Czyżby pościg? A może to złudzenie. Jestem teraz jednym z nich, choć żyję czymś innym, myślałem. Tak jak oni wytężam wszystkie siły, każdy mięsień, żeby ujść obławie, jak zwierzyna uciekająca przed nagonką. Czy naszej drogi nie przetnie nagle tyraliera. Co wtedy? Jestem bez broni... Przypomniałem sobie, że "Gryf" zostawił automat. "Szatan" wyszedł tylko z kaemem, pistolet maszynowy powinien mieć ktoś z tyłu. Zwolniłem, szepnąłem, że ich dogonię. "Harnaś" i tamci zrównali się ze mną. Rozpoznawali się w ciemności jak dzikie zwierzęta, jedno wyczuwa drugie tego samego gatunku. - Co jest? - spytał "Harnaś". - Daj automat "Gryfa" - szepnąłem. - W razie czego zamiast "gwizdać" i ja posieję serię. Żebyś ty wiedział, kogo ta seria wtedy dosięgnie, pomyślałem. Zdawało mi się, że się zawahał, ale dał. Przerzuciłem pistolet maszynowy przez ramię, do kieszeni schowałem zapasowy magazynek. Goniłem tamtych. Pot ściekał mi po twarzy i plecach, koszula przylepiła się do ciała. Potykałem się na wystających korzeniach. Upadłem raz, drugi, poczułem ból w kolanie, na którym zdarłem sobie skórę, poderwałem się i znowu dalej biegiem... Dogoniłem ich. Dziewczyny dyszały ciężko, ale ciągnęły naprzód, przeskakiwały wszystkie przeszkody jak kozice. Przed nami ciemna plama lasu, jeszcze kilkaset metrów... To przecież niemożliwe, myślałem, żeby Stary dopuścił do jakiejś akcji. A może przypuszczał, że "moja" banda biwakuje w okolicach Rabki? Może tylko pozorują penetrację terenu przez oddział KBW, aby potwierdziło się ostrzeżenie przysłane przez łączniczkę albo by nie wydało się podejrzane hersztowi bandy, że odkąd jestem z nimi, zapanował błogi spokój. Mogła także przerzucić się w Pieniny jakaś banda z Nowosądeckiego, wtedy wpadlibyśmy pechowo w nie na nas zastawione sidła. Nie znałem sytuacji, od tylu dni byłem oderwany od Krakowa, pozbawiony jakichkolwiek informacji. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i dopadliśmy lasu. Głęboka noc, chłodny mech, wokoło cisza... Jakaż to ulga! Niebezpieczeństwo minęło. Rozdział 8. Gdy wstał nowy dzień, byliśmy już daleko od Czorsztyna. Zaszyliśmy się w górach za Kudowem. W nocy zrobiliśmy szmat drogi. "Harnaś" zdwoił czujność. Parł nocą naprzód i naprzód. Banda uchodziła przed niewidzialnym przeciwnikiem, unikała dróg i przesiek. Przed świtem potwornie zmęczeni zwaliliśmy się, gdzie kto mógł, w jakimś zakamarku starego, gęsto poszytego lasu. Dziwiłem się, jak łączniczki wytrzymały taki morderczy odskok. Usnąłem jak kamień, pod gołym niebem. Nocny chłód dawał się we znaki. Nagle obudziłem się przed świtem, czułem, że ktoś nade mną stoi. Ledwo dostrzegalnie uchyliłem powieki. Zobaczyłem "Harnasia". Stał oparty niedbale o drzewo w swojej angielskiej bluzie. Palił papierosa i bawił się parabelką, obracając pistolet jak kołowrotek na palcu. Robił to często z przyzwyczajenia, ale opanował mnie niczym nie uzasadniony lęk. Nasunęło mi się skojarzenie: opowiadanie "Grandziarza" o akowcu, którego właśnie tak, nocą, znienacka, zamordował herszt bandy. Czyżby teraz na mnie przyszła kolej? Obserwowałem go spod przymrużonych powiek, chwilę leżałem bez ruchu, aby nie spostrzegł, że nie śpię. Chłód był tak dokuczliwy, że drżałem jak w febrze, z zimna, nie ze strachu, choć rzeczywiście opanował mnie lęk. W końcu nie wytrzymałem - jak długo można czekać! - przeciągnąłem się i wstałem, ale tak natychmiast. - Zmarzłem - odezwałem się do "Harnasia". - Przydałoby się coś na rozgrzewkę. Nie masz łyka gorzałki? Watażka schował pistolet do futerału. - Może "Szatan" ma - odparł i sięgnął po manierkę śpiącego obok bandyty. Wypiliśmy razem, co tam było, niewiele ponad ćwiartkę. Cała banda spała twardo. Maryśka przytulona do "Szatana", Zośka sama pod kocem "Harnasia". Już dniało. Wiatr zgarniał chmury. Nad lasem nisko wisiało czyste niebo, po którym tu i ówdzie przepływały pierzaste obłoki. Podeszliśmy z "Harnasiem" nieco wyżej, gdzie roztaczał się widok na okolicę. , - Będzie pogoda - zagadał. - Chyba tak - odparłem niezdecydowanie. Podniosłem kołnierz wiatrówki, zarzuciłem na plecy pistolet maszynowy "Gryfa", który "dzierżyłem" od kilku godzin. Fakt, że "Harnaś" zdecydował się dać mi broń, poczytywałem za namacalny dowód wyższego stopnia zaufania. To się liczy, pomyślałem. Ale dlaczego obawiałem się, że chce mnie wykończyć? Byłem chyba przemęczony. - Coś taki markotny? - zapytałem. - A, bo człowiek teraz jak zając, ucieka przed myśliwymi. Nie było jak dawniej... - Jeszcze będzie lepiej - odpowiedziałem kładąc mu rękę na ramieniu. Trafiłem na moment, że zawsze zamknięty w sobie i zacięty "Harnaś" zaczął mówić; pierwszy raz jakoś bardziej "osobiście". To nie było zwierzenie, herszt bandy miał inną osobowość niż "Grandziarz". Z każdego jego słowa przemawiała bezwzględność i krwiożercza nienawiść. Był to typ, który nie potrafiłby już żyć normalnie, bez względu na to, w jakich warunkach czy w jakim ustroju by się znalazł. "Harnaś" wspominał z podziwem "Ognia", był on dla niego wzorem, do którego chciałby się jak najbardziej upodobnić. - "Ognia" zwali "królem gór" - zaczął "Harnaś". Potem mówił, że był u "Ognia" jeszcze za okupacji. "Ogień" działał w okręgu AK "Borowego". Zaczęły się jednak niesnaski, bo Józek (tak miał na imię "Ogień") robił skoki na własną rękę. Wyłamał się spod rozkazów AK i zaczął luźno współdziałać z "Ruskimi". Była ich silna grupa partyzancka na Podhalu. "Ogień" nie lubił nikomu podlegać. Herszt bandy opowiadał dalej, że po wojnie "Ogień" wykorzystał fakt, że mógł się powołać na krótką współpracę z "ruską" partyzantką, zszedł z gór, pojechał do Lublina i przywiózł nominację. Został zastępcą komendanta MO na tym terenie, skupił przy sobie swoich ludzi i myślał, że będzie miał wolną rękę. Nie dali mu za bardzo rządzić, więc stanął okoniem, zabrał swoich ludzi z pełnym uzbrojeniem i poszedł do lasu. - Ja poszedłem z nim - opowiadał "Harnaś". - Zaczęliśmy od nowa hulać po Podhalu. "Ogień" przysłał po mnie "Lecha", stawiłem się z bronią na koncentrację na Kowańcu. Józek skierował mnie na polanę Waksmundzką, potem na Kiczorę. Byłem jego najbliższym człowiekiem, adiutantem i członkiem sztabu. Wtedy nie było takiego, co by nam powiedział "nie"! Na zimę wyjechałem z kilkoma na Ziemie Zachodnie, na urlop - ciągnął watażka. - "Ogień" dał mi lewe dokumenty. Po jakimś czasie przysłał po nas "Lisa", wróciliśmy do obozowiska koło Ostrowska. To moja rodzinna wieś... Potem działo się coraz gorzej. Bezpieka i KBW nie dawały nam spokoju, ścigały bez przerwy, ściągnęły duże siły, obstawiły wsie, w których myśmy przedtem panowali. "Ogniowi" powinęła się noga. Nie wpadłby, gdyby nie zdrada. Otoczyli go i zginął, w lutym tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku. Nie wiedziałem, co robić, i ujawniłem się zaraz potem w marcu. Nie mogłem jednak długo wytrzymać i znowu poszedłem do lasu... - Masz ładną przeszłość - wtrąciłem. - Nigdy go nie zapomnę - mówił dalej "Harnaś". - Jak poszedłem znowu do lasu, postawiłem krzyż w miejscu, gdzie zginął "Ogień". Kiedy to było? - zamyślił się. Sięgnął do kieszeni bluzy, wyciągnął mały notatnik. - Tu spisuję ważniejsze wydarzenia - powiedział. Dostrzegłem kilka dat. Notatnik ten przeglądałem jeszcze później w innych już warunkach, kiedy swobodnie mogłem wynotować te wydarzenia: 21 II 1947 31 X 1947 tego samego dnia 13 II 1948 Walka w Ostrowsku, "Ogień" zginął, "Kruk", "Zimny" i ja ranni. Postawiłem krzyż w miejscu, gdzie zginął Józek - napis: tu zginął bohaterską śmiercią dowódca major "Ogień". Napad na pociąg w Lesku. Walka w Lubieniu - zginął "Mściciel", przejmuję po nim dowództwo oddziału. 19 III 1948 22 VI 1948 21 X 1948 - KBW rozbiło nasz bunkier w górach harklowskich. - Zasadzka w Ostrowsku na moście na Dunajcu. - Otoczenie w Chabówce. O tym, że z rąk band podległych "Ogniowi" straciło życie na Podhalu kilkaset ludzi, "Harnaś" nie mówił i nie napisał w swoim dzienniku wydarzeń. Dla niego były to szczegóły drugorzędne. - Teraz zmieniły się warunki - podsumował "Harnaś". - Nie możemy chodzić dużym oddziałem, łatwo by nas wytropili. Ale mam w pogotowiu kilkudziesięciu ludzi, którzy na każde moje zawołanie przyjdą do mnie z bronią. Moja grupa to kadra, oddział wykonawczy. Tamci siedzą w swoich wsiach, póki nie są spaleni. To jest moja siła - złowrogo dokończył watażka. - Jeszcze zobaczą, co znaczy "Harnaś". Teraz zrozumiałem jeszcze lepiej, dlaczego major tak dużą wagę przykładał do ujęcia żywcem, bez rozgłosu, całej bandy - przecież siatka "Harnasia" stanowiła konkretne niebezpieczeństwo i w każdej chwili rzeczywiście mogła przerodzić się w nowe bandy. Wschodziło słońce. Usiedliśmy na potężnym pniu. Przypomniałem sobie o poczcie, którą przywiozła z Krakowa łączniczka. Otworzyłem ją przy "Harnasiu", nie chciałem, aby w jego spaczonej wyobraźni zrodziło się podejrzenie, że coś przed nim ukrywam. Rozszyfrowałem dwa pisma sztabu - do dowódcy grupy i do mnie. Zawierały one krótki rozkaz: nawiązać łączność z patrolem grupy dywersyjnej rejonu Beskidów. Spotkanie o drugiej w nocy z czwartku na piątek - na polanie Potasznia u zbiegu dwóch potoków. Dowódca patrolu doręczy dalsze instrukcje. Podpisał major "Maciej" - NURT. W piśmie do mnie podano wiadomość, że z grupą przyjdzie kapitan "Antoni", oraz hasło rozpoznawcze. Podałem rozkaz "Harnasiowi". Spotkanie z "tamtą grupą" nie bardzo przypadło mu do gustu. - Ilu ich będzie? - zapytał podejrzliwie. - Patrol to przecież nie dwudziestu - odparłem niby żartem. - Chyba nie więcej niż trzech ludzi - dodałem - zresztą, wiem tyle, co i ty. Polecenie otrzymane od majora "Macieja" wzbudziło u watażki instynktowny niepokój. Myśl o spotkaniu na polanie Potasznia poważnie go nurtowała. Przez cały dzień "Harnaś" chodził zamyślony. W ciągu dnia ruszyliśmy dalej. Po morderczym nocnym marszu wszyscy byli przemęczeni. Trudno było biwakować na tym pustkowiu. Z Czorsztyna banda nie zdążyła zabrać żywności. Szliśmy teraz powoli przez stary bukowy las. Herszt nie miał jeszcze pewności, czy nie ruszyła za nami obława grupy operacyjnej KBW. Czyżby to był przypadek, że tak nagle zjawili się w pobliżu naszego miejsca postoju? Banda zachowywała wszelkie środki ostrożności. Kilkadziesiąt metrów przed nami szły łączniczki. Dwie samotne dziewczyny stanowiły najlepszą czujkę. Badały teren, nie zwracając niczyjej uwagi ubezpieczały bandę przed niespodziewaną zasadzką. Dowódca wielokrotnie powracał w rozmowie ze mną do spotkania z ludźmi z "tamtej grupy". Cóż mogłem mu powiedzieć? Sam podczas marszu zastanawiałem się, czym się kierował Stary, wyznaczając to spotkanie. Nie sądziłem, żeby nasi zamierzali przy tej okazji wciągnąć bandę w zasadzkę. Za mało wiedzieliśmy o siatce terenowej "Harnasia", zresztą, jaką pewność mógł mieć major, że na spotkanie przyjdzie cała banda.A więc i mnie trawił niepokój, tym bardziej że zawsze pozostawał pewien margines niepewności co do podjętych w Krakowie decyzji. Szedłem obok herszta bandy z automatem "Gryfa" przerzuconym przez ramię i odpowiadałem niezmiennie na jego indagacje: "Przecież wiem tyle, co i ty, obaj znamy tylko treść rozkazu sztabu, jaki przyniosła łączniczka". Od spotkania z "tamtą grupą" dzieliły nas trzy długie dni, tym dłuższe, że pełne wątpliwości - co nastąpi w nocy z czwartku na piątek? Jakże różnymi torami biegły nasze myśli: herszta bandy i moje - oficera Służby Bezpieczeństwa, który musiał grać rolę "człowieka stamtąd", któremu nie wolno było nawet jednym drgnieniem oka, jednym odruchem dać poznać, że czuje inaczej. Sytuacja dyktowała: bądź rozważny, rozwaga mogła jednak zawieść w tych gorących chwilach oczekiwania. Przez następne trzy dni i trzy noce, które wlokły się niemiłosiernie, dręczyły mnie wątpliwości: jak zachowają się ludzie z "tamtej grupy", czy dobrze rozegrają bezpośrednie spotkanie z bandą? Nasi, myślałem, nie zetknęli się jeszcze z "Wiarusami" tak bezpośrednio jak ja. Czy nie wzbudzą w nich jakichś podejrzeń? W moim rozumowaniu spotkanie na hali Potasznia powinno stanowić dalszy etap prowadzonej przez Starego gry, sytuacja jeszcze nie dojrzała na tyle, aby wciągnąć bandę w pułapkę. Nie byłem jednak pewny, czy tak było rzeczywiście. A może ci, którzy decydują o całej akcji, stracili już cierpliwość? Dostatecznie zdążyłem poznać "Wiarusów", nauczyłem się już z nimi żyć na co dzień. Czy nasi potrafią odpowiednio się znaleźć? To już było poza mną, nie ode mnie zależne, i może dlatego tym bardziej nerwowo oczekiwałem spotkania w czwartkową noc. Słońce było jeszcze wysoko, gdy dotarliśmy na nowe miejsce postoju. Rozłożyliśmy się w pobliżu jakiejś samotnie stojącej szopy. Niżej, ku wtulonej w dolinkę małej wiosce, opadał łagodny stok. Oddaliliśmy się następne kilkanaście kilometrów od Czorsztyna. "Harnaś" czuł się tutaj bezpiecznie, posłał dziewczyny na dół, polecił im zasięgnąć języka, kupić żywność i jak zwykle gorzałkę. Czekaliśmy niecierpliwie na aprowizację, głód dokuczał coraz bardziej. Herszt bandy nie wracał już do rozmowy o spotkaniu, rozglądał się bacznie po okolicy i milczał. Wiele bym za to dał, by znać wówczas jego myśli... Przyczajeni w zaroślach oczekiwaliśmy powrotu Zośki i Maryśki. "Szatan" i "Grandziarz" spenetrowali najbliższą okolicę, sprawdzili, czy nie ma kogoś w szopie. Była pusta. - Możemy tam przenocować - orzekł "Szatan". - Podejdziemy o zmroku, jak wrócą dziewczyny - zadecydował "Harnaś" i spoglądając w dolinę dodał: - Skąd wiesz, czy w wiosce nie ma bezpieki? Wszyscy patrzyliśmy w stronę małej góralskiej osady, oczekując z niecierpliwością powrotu łączniczek. Z kilku rozrzuconych przy drodze domów unosił się dym, ledwo widoczny z daleka. - Żeby choć talerz gorącej zupy - powiedział, jakby do siebie "Grandziarz". - Trzeba było zostać w Czorsztynie - odburknął złośliwie "Groźny" - to by cię bezpieka nakarmiła. "Grandziarz" pokiwał tylko z rezygnacją głową. Od rana nic nie mieliśmy w ustach. "Harnaś" nie pozwolił otworzyć konserw, które nosił w chlebaku, chował zawsze kilka puszek jako "żelazną porcję". Dziewczyny wróciły przed zmrokiem, przyniosły chleb, słoninę i spirytus. "Szatan" przelał zawartość jednej z butelek do manierki, rozcieńczył wodą z płynącej w pobliżu strugi. - Na dole spokój, ale nic innego nie mogłyśmy dostać - powiedziała Maryśka. - Nie chciałyśmy się kręcić, by nie wpaść komuś w oko, ludzie tam nie znani. Na drugim końcu wsi słyszałyśmy muzykę. - Mówili, że jakiś gazda wydaje córkę - dodała Zośka. - A może by tak odwiedzić weselisko? - zagadnął "Szatan", patrząc jak "Harnaś" sprężynowym nożem dzielił chleb i słoninę. Herszt bandy skrzywił tylko usta. Manierka krążyła już w koło. Spirytus jeszcze "nie przegryzł" się z wodą, ale czymże innym można było popijać tłustą słoninę - przecież nie zimną wodą ze strumyka. Każdy łapczywie chwycił się za swoją porcję. Wieczór, jak to w górach, zapadł szybko. W zmierzchu ciemniała zieleń soczystej trawy koło szopy. Cień zasnuwał leżącą pod nami wioskę. Wydawało mi się, że słyszę dalekie tony skrzypiec, a potem już wyraźniej góralskie przyśpiewki. Machinalnie ująłem po raz trzeci podaną manierkę, przepiła do mnie Zośka, a ja z kolei do drugiej dziewczyny. Gdy wyciągała rękę po manierkę, uchwyciłem spojrzenie jej błyszczących oczu. - Twoje zdrowie - rzuciłem Maryśce. Siedziała obok mnie, niedbale podkurczyła nogi, odsłaniając prężne uda. Oparła się o mnie ramieniem, przechyliła manierkę i podała ją "Harnasiowi". - Pij, Stasiek. Kto wie, co będzie jutro? Dalekie dźwięki muzyki wdzierały się coraz wyraźniej w wieczorną ciszę. - Kiedy pójdę na takie wesele? - powiedział z zadumą "Grandziarz". Podchmielona Maryśka zanuciła jakąś ckliwą melodię. "Harnaś" przepił do "Grandziarza", ten wypił i strzepnął ostatnie krople na ziemię. Zośka wyciągnęła z torby drugą butelkę, nabrała trochę wody i sama rozcieńczyła spirytus. Nie markowałem. Ćmiłem schowanego w garści papierosa, by z daleka ktoś nie dostrzegł ognia, piłem na równi z innymi,, szukałem jakiejś ulgi w alkoholu, udzielił mi się nastrój niepewności jutra. W milczeniu przechylaliśmy podawaną z rąk do rąk manierkę, już nie było czym zagryźć, tylko czasem przerywał ktoś męczącą ciszę jakimś oderwanym zdaniem czy toastem. "Harnaś" swoim zwyczajem obracał na palcu parabelkę; zupełnie niespodziewanie zagadnął mnie znowu o spotkanie z "tamtymi" na hali Potasznia. Obróciłem w żart jego pytanie. Żebyś ty wiedział, że i mnie to nurtuje, ale z innego powodu, pomyślałem. - Pij, "Harnaś", i tak dzisiaj nic nie wymyślimy! - Chyba jeszcze jedną butelczynę - podchwycił pijany "Szatan". Herszt mi nie przepuścił - przepił znowu w moją stronę. Podniosłem do ust manierkę. Nie myśl, że mnie złamiesz, pomyślałem, ale nie poczułem już, jak dopalający się papieros przypiekał mi palce. A "Harnaś" nie dawał spokoju, dalej nękał mnie pytaniami. Wódka podnieciła jego wątpliwości. Starał się dociec, jakie zadania przywiezie kapitan "Antoni", dlaczego nie podali w poczcie, jaką akcję mamy wykonać. Co to za akcja? Czyż mogłem wiedzieć? - Jak nie możesz wytrzymać do czwartku - zakpiłem - pójdziemy do wróżki. Cyk! Jeszcze jedna kolejka. Spirytus piekł gardło. Watażka zaczął z innej beczki i trafił w mój słaby punkt. - Co to za człowiek ten kapitan "Antoni"? - Czy to morowy chłop? - dorzucił pytanie "Szatan". - Jak on wygląda? Dziesiątki myśli przebiegały mi przez głowę, alkohol działał, myśl pracowała coraz mniej precyzyjnie. Mogłem strzelić nieodwracalne głupstwo. Musiałem wywijać się jak piskorz, odpowiadać na pytania, zaspokajać ciekawość członków bandy, równocześnie jednak nie powiedzieć nic konkretnego. Przecież nie wiedziałem, kto wystąpi w roli "Antoniego", kogo wytypował Stary. Może Staszek czy Józek, a może Wojtek albo Mietek. Każdy z nich to doświadczony pracownik naszego wydziału, każdy mógłby zagrać tę rolę. To duży błąd, myślałem, rzecz jasna tym razem nie mój, ale Starego, że nie przewidział takiej okoliczności i nie podał mi w planie akcji, komu przydzieli tę, a komu inną rolę. Każdy szczegół mógł okazać się ważny. Jeżeli opiszę im jako "Antoniego" Wojtka, a rolę tę zagra Staszek czy Mietek, to podejrzliwy "Harnaś" zorientuje się podczas spotkania, że coś tu "nie klapuje". iPrzypomniało mi się powiedzenie, które często przytaczał Stary, że praca operacyjna to gra polegająca na zaglądaniu do kart przeciwnika. Rzeczywiście, to prawda, poznawaliśmy coraz lepiej karty herszta bandy, ale... przy byle pośliźnięciu i "Harnaś" może zajrzeć w nasze karty. Wtedy ten, co bezpośrednio zerkał w jego karty, byłby stracony. Trzeba wziąć nerwy w garść... - Masz ładne oczy, Zośka - przepiłem do dziewczyny, by sprowadzić rozmowę na inne tory. Odgarnęła włosy biorąc z mojej ręki menażkę, podziękowała uśmiechem i przeciągłym spojrzeniem błyszczących piwnych oczu. Wydawała mi się teraz bardziej pociągająca, nawet ruch ręki, gdy przechyliła do ust manierkę, zdawał się nie pozbawiony wdzięku. - Kapitan "Antoni" umie dobrze wypić - improwizowałem - najwięcej lubi whisky, to taka szkocka wódka, dużo mocniejsza od naszej. Anglicy piją ją z wodą sodową, ale Polaków poznają po tym, że tylko pierwszy kieliszek piją z wodą, bo tak tam podają, potem już dolewają tylko whisky. "Antoni" to stary wyga, był na Zachodzie najdłużej z nas wszystkich. Wódka dodała mi pewności siebie i wyobraźni, opowiadałem o swoich przygodach w amerykańskiej strefie Niemiec, o szkoleniu dywersyjnym, o pracy wywiadu, o instynktownym strzelaniu z biodra, o ćwiczeniach, kiedy zrzucano mnie do pomieszczenia, w którym na czterech przeciwległych ścianach były umieszczone cztery sylwetki człowieka i w ciągu czterech sekund należało trafić przynajmniej do trzech z nich... Z doliny przebijały przez korony drzew żółte światła okien, z dala wydawały mi się zamazane, majaczyły to bliskie, to znowu jakoś nienaturalnie dalekie. Zakręciło mi się w głowie, świat dziwnie wirował, a tony skrzypiec i coraz żywsze śpiewki weselne drażniły ucho. "Harnaś" bawił się parabelką. - Nie mógłbym już żyć bez broni - wybełkotał jakby do siebie. - Pij, "Henryk" - podsunął mi manierkę. - Jak to było w tych Górach Świętokrzyskich? - nawiązał do jednej z moich opowieści, przy których pomocy podawałem im narzuconą mi przez Starego legendę. - Kapitan "Antoni" także tam był w partyzantce? Potem coś mówił do mnie jeszcze chyba "Harnaś", a może "Szatan", ledwo docierały do mojej świadomości jego słowa, w końcu nie mogłem uchwycić ich sensu albo po prostu nie zapamiętałem. Może nawet zachowywałem się jeszcze normalnie, to się jednak nazywa "przerwą w życiorysie". I jeszcze raz któryś do mnie przepił, przechyliłem manierkę, potem wszystko się urwało... Obudziłem się w zupełnej ciemności, nie wiedziałem, jak długo spałem, właściwie trwałem jakby w półśnie. Ogromnym wysiłkiem starałem się zebrać myśli, uświadomić sobie, gdzie się w tej chwili znajduję. W pierwszym momencie wydawało mi się, że w Krakowie. Ależ nie - nagłe olśnienie - przecież jestem w bandzie. Odtwarzałem w pamięci chaotyczne obrazy wczorajszego wieczoru, które w niewiadomym, niestety, dla mnie punkcie, urywały się. Biała plama. Oblizałem spieczone wargi, czułem potworny niesmak w ustach i szum w głowie. Przez otwór po wyrwanej desce w wiązaniu dachu dostrzegłem granatowy błękit nieba i gwiazdy. Nie pamiętałem końca ubiegłego wieczoru. Świadomość powracała z wolna. Widocznie znajdowałem się w tej pustej szopie, koło której odbywała się wieczorna libacja. Kto mnie tu przyprowadził? Gdybym doszedł sam, powinienem pamiętać. To jednak było mniej ważne, najgorsze, że w pewnym momencie "urwał mi się film". Co mogłem w tym czasie nagadać "Harnasiowi"? Jeżeli się zdekonspirowałem, epilog tej nocy byłby tragiczny. Gdzie oni są? Wydawało mi się, że "Harnaś" z "Szatanem" poszli w kierunku wioski, tam, gdzie odbywało się wesele. Ale czy na pewno - nie wiedziałem. Leżąc na sianie rozrzuconym w przysieku, starałem się pozbierać myśli. Wokół panowała ciemność, przez wyrwaną deskę widoczny był tylko skrawek nieba. Wreszcie dobiegł mnie jakiś odgłos - ktoś zachrapał w drugim kącie szopy, teraz wyraźnie słyszałem już miarowy, charczący oddech. Przez chwilę zastanawiałem się, kto to jest, i znowu zapadłem w półsen. Przebudziłem się nagle. Mogłem spać tak samo dobrze parę minut, jak i godzinę czy więcej. Jeszcze noc, ktoś poruszył się tuż obok mnie. Poczułem czyjeś ręce, przyciągały mnie do siebie, potem czyjaś twarz przy mojej twarzy, muśnięcie włosów na czole i szybki oddech. Sen czy jawa - to była dziewczyna, przywarła do mnie całym ciałem. Zaskoczony chciałem się odezwać. Ledwo zdołałem wydobyć z siebie głos, położyła mi palec na ustach. W ciemności nie rozpoznałem jej twarzy, usłyszałem tylko szeptem wypowiedziane jedno słowo: "cicho" i poczułem na ustach jej wargi. W szopie cisza, jak makiem zasiał, tylko z drugiego kąta, zza przysieku dochodził do nas miarowy, charczący oddech tamtego. Zdezorientowany nie wiedziałem, jak mam zareagować, a ona objęła mnie ramionami i przytuliła się jeszcze mocniej. Nagle przez szpary desek szopy błysnęło światło latarki - czyżby ktoś nadchodził? Rzeczywiście, teraz można już było wyraźnie rozpoznać odgłos kroków, i to nie jednego człowieka. Byli już blisko, dotarły do nas oderwane słowa ich rozmowy. Poznałem głos "Szatana". Dziewczyna drgnęła i "natychmiast odskoczyła ode mnie. W ciemności usłyszałem tylko, jak prześliznęła się przez jakiś otwór w deskach przegrody szopy. Tamci zatrzymali się, jeszcze chwilę nasłuchiwałem w ciszy, dziewczyna zniknęła w pomroce, tylko ten w kącie chrapał jeszcze mocniej niż przedtem. Wreszcie zaskrzypiały drzwi szopy, ktoś rzucił snop światła latarki, w drugiej ręce trzymał pistolet, za nim wtoczył się "Harnaś" i jeszcze jeden członek bandy, byli pijani. Dostrzegłem automat "Gryfa", który leżał obok mnie w sianie, chwyciłem go i poderwałem się. - Co rozrabiasz? - rzuciłem do herszta bandy. - Słyszałem was już na kilometr. - A tyś wczoraj nie rozrabiał? - odciął się watażka. - Gdzie Maryśka? - wybełkotał "Szatan". - Czy ja ją pilnuję, ona twoja! "Szatan" zatoczył łuk latarką, zobaczyłem za przepierzeniem obie łączniczki, spały w sianie. Maryśka podkuliła nogi pod brodę, Zośka przeciągała się trochę, jakby ją dopiero co obudzono. A więc to była jedna z nich, pomyślałem, ale która? Teraz mówił jeden przez drugiego, to "Szatan" opanowując z trudnością pijacką czkawkę, to "Harnaś". Zaczepiłem go, dlaczego powiedział, że i ja rozrabiałem. Okazało się, że śpiewałem eneszetowskie piosenki z Gór Świętokrzyskich, potem angielskie komandosów i w końcu opieprzyłem "Groźnego". Zadziora zaczepiał mnie po pijanemu i o mało nie doszło do bójki. - Gdyby nie ja, skoczylibyście sobie do czubów - mówił - "Harnaś". - Nie dawałeś się, i dobrze, bo z "Groźnym" trzeba ostro, on ma tu - pokazał na muskuły - a w głowie pusto. Ale boi się tylko mnie. Nie wiem, czy dałbyś mu radę, chociaż nie nawalasz. Słowa "Harnasia" sprawiły mi niewypowiedzianą ulgę. Ba, to jeszcze mało, nabrałem wiary w siebie - uświadomiłem sobie, że nawet będąc tak pijany potrafię grać swoją rolę wobec bandy. Gdyby ktoś mnie obudził nagle w nocy i spytał.o nazwisko, imię, pseudonim, podałbym bez namysłu te, które narzuciła mi legenda, a nie moje prawdziwe personalia. Już teraz wcale nie wątpiłem, że tak by właśnie było. Ale Staremu chyba się nie przyznam do tej "przerwy w życiorysie", "na pewno by mnie nie pochwalił, pomyślałem. Jakże łatwo przeciwnik mógł zajrzeć w moje karty. Do takiej sytuacji pracownik kontrwywiadu nie powinien dopuścić. Czy jednak można przewidzieć, jakie sytuacje wynikną, jeżeli na powstawanie ich jakże często nie można mieć osobistego wpływu? "Szatan" podniósł do ust lewą rękę, były na niej ślady krwi. - Co mu się stało? - zapytałem. - Tamtemu daliśmy bobu - powiedział "Harnaś", który najlepiej się z nich trzymał. - Sukinsyn zasłużył na kulę w łeb, nie chciałem jednak robić szumu. Gdyby nie on - watażka wskazał na "Szatana" - kto wie, czy by mnie nie rąbnął. "Harnaś" sięgnął do kieszeni, wyciągnął pistolet. - Zabrałem mu tetetkę - powiedział. - Nie masz teraz "komina", to go noś, niech ci służy. Dowódca bandy podszedł do mnie chwiejnym krokiem i podał broń. "Szatan" bredził po pijanemu, ale z jego opowiadania zorientowałem się, że na weselu spotkali strażnika SOK, który im się postawił. "Szatan" wybił mu kilka zębów, "Harnaś" zabrał pistolet, ale puścił go żywym. - Nie miał zapasowego magazynka? - zapytałem. - Na kolanach błagał, by darować mu życie. Przyrzekł, że za tydzień zgłosi, że zagubił broń... Nikomu nie można wierzyć... Byłbym go rąbnął - mówił pijackim głosem "Harnaś", jakby sam przed sobą się tłumaczył - ale trup rozgoniłby wesele, a my chcieliśmy się zabawić. . Całe szczęście, pomyślałem, chowając pistolet dokieszeni. Dobrze zrobiłeś, bo byłby szum - powiedziałem do watażki - a przecież za trzy dni mamy spotkanie z naszymi, lepiej, żeby bezpieka nie deptała nam po piętach. Rozdział 9. Pierwsze spotkania z bandą szczególnie głęboko wryły mi się w pamięć. Do dziś jakże żywo tkwią w mojej wyobraźni. Z następnych dni, które tam przeżyłem, pamiętam tylko bardziej charakterystyczne fragmenty, mocne przeżycia i finał akcji, którego nigdy nie zapomnę. Po dwudziestu niemal latach sięgnąłem do archiwalnej już sprawy rozpracowania bandy. Z pamięci trudno by mi już było odtworzyć wiele szczegółów, miejsc spotkań czy też chronologię faktów. Przejrzałem moje ówczesne raporty, pisane telegraficznie, na gorąco, jak meldunki z pola walki. Nie odzwierciedlają one drugiego dna, którym były osobiste wrażenia i przeżycia. Sucho i lapidarnie ujmowałem wyniki ciągłego wdzierania się na zaplecze wroga, ujawniania podziemnych kanałów, które tak długo dostarczały bandzie soków żywotnych, umożliwiały jej trwanie. W pamięci pozostały jednak, może czasem migawkowe, fragmenty osobistych odczuć, które w jakimś sensie krystalizują się i łączą w cały ciąg bardziej lub mniej wyraźnych obrazów, tworzą jakąś logiczną całość, przewijają się przed moimi oczyma jak taśma filmowa. Obrazy te tylko pozornie czasem nie wiążą się ze sobą, bo chociaż oderwane, stanowią jednak nić, która prowadziła do celu, do finału z takim nakładem sił opracowanej gry operacyjnej. Znowu odskok. Skoro świt opuściliśmy szopę. "Harnaś" obawiał się, czy wtargnięcie na wesele i rozbrojenie strażnika SOK nie naprowadzi pościgu na trop bandy. Wcześniej czy później musiało się wydać, że zabrali mu pistolet. Na postoju zerkałem to na jedną, to na drugą dziewczynę, usiłowałem dociec, która z nich odwiedziła mnie tamtej nocy. Nie wyczytałem w spojrzeniu żadnej z nich choćby niemego potwierdzenia. Podświadomie powracałem do tej myśli. Gdybym się zbliżył do jednej z nich i zdołał ją pozyskać, kto wie, czy nie skłoniłbym jej do zwierzeń, które mogłyby mi się przydać w dalszych kontaktach z bandą w jeszcze nie wiadomych, trudnych do przewidzenia okolicznościach. Żadna nie zdradziła się nawet jednym słowem czy ruchem. Gra niewarta świeczki, pomyślałem w końcu. Jeżeli któraś do mnie rzeczywiście lgnie, sama jeszcze przyjdzie. Chociaż zrezygnowałem na razie z tych dociekań, bezwiednie starałem się odtąd i dla jednej, i dla drugiej być bardziej miły. Nie bardzo mi to wychodziło. Całe szczęście, że nie zastał mnie z nią "Harnaś" albo "Szatan", jeszcze tego by brakowało, aby taka historia wywołała nieporozumienie między mną a jednym z nich - takim wnioskiem skwitowałem tę przygodę. Zresztą niewiele czasu pozostało mi na dociekania. "Harnaś" jeszcze tego dnia odprawił Maryśkę i Zośkę. Czorsztyn pozostał daleko za nami, szliśmy w kierunku Skomielnej. Z rozmowy "Wiarusów" zorientowałem się, że mają tam doskonale zakonspirowany punkt zaczepienia. "Gryf" miał nas szukać w Czorsztynie, teraz został bez kontaktu. Trzeba było zostawić ślad. Zośka i Maryśka otrzymały więc zadanie zawiadomienia "Gryfa", gdzie może nawiązać z nami łączność, gdy wróci z Bukowiny. Dziewczyny już odchodziły, gdy "Harnaś" przypomniał sobie o jeszcze jednym zleceniu: - Dowiedz się, czego wtedy szukała w Czorsztynie bezpieka - przykazał Zośce. Odprowadziłem wzrokiem łączniczki, póki nie zniknęły za pagórkiem. Szły, jakby wracały z hali od swoich juhasów. Zaimponowała mi ta melina. Poznałem, jak mi się zdawało, jedną z najważniejszych kryjówek bandy. Stąd rozchodziły się "kanały", które prowadziły do głównych współpracowników siatki terenowej "Wiarusów". Dobrnęliśmy tam po zmroku. "Harnaś" zrobił wszystko, aby banda prześliznęła się nie zauważona przez nikogo z otoczenia do stojącej na uboczu willi. Tutaj zapadali w najgorętszych dniach i melinowali się przez dłuższy czas, umykali jak lis do jamy, gdy ściga go nagonka. Kto by mógł przypuszczać, że z piwnicy tej niepozornej, w góralskim stylu zbudowanej willi prowadzi ukryte przejście do bunkra, w którym mogło pomieścić się co najmniej dziesięciu ludzi. Właściwie to nie był typowy bunkier, ale kryjówka idealna. Dobrze zamaskowane drugie wyjście prowadziło do wykopanego koło domu dołka na kartofle, jaki zauważyć można niemal przy każdym obejściu w tych stronach. Czekaliśmy tutaj na powrót "Gryfa", a potem mieliśmy wyruszyć na spotkanie. "Harnaś", nadal niespokojny, zdecydował się jednak nawiązać bezpośrednią, łączność z "tamtą grupą". Nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak daleko posunął się w zachowaniu środków ostrożności. Gospodarz willi, starszy, szpakowaty jegomość w przyniszczonym, ale doskonale skrojonym z angielskiego materiału ubraniu, od razu wydał mi się niebezpiecznym partnerem. "Harnaś" rozmawiał z nim sam dłuższy czas w mieszkaniu. Potem zaproszono tylko mnie na kolację na górze. Tak poznałem pana Andrzeja, który od lat współpracował ze zbrojnym podziemiem i dawał bandzie schronienie. Znał już mnie z relacji "Harnasia". Dogadaliśmy się przy karafce domowej nalewki: on, były eneszetowiec z Rzeszowskiego, i ja, "człowiek Bohuna" z Brygady Świętokrzyskiej, a obecnie przerzucony z Zachodu przedstawiciel tych, których powrotu tak bardzo oczekiwał pan Andrzej. "Harnaś" liczył się z panem Andrzejem, nie wtrącał się do naszej rozmowy, ale słuchał uważnie. Odniosłem wrażenie, że dyskusja ta jeszcze bardziej przekonała herszta bandy, że jestem człowiekiem "stamtąd". - Komuniści zabrali mi majątek i wpływy, pozostała mi tylko ta willa i Iza, moja córka, która jest teraz na studiach w Krakowie, no i nadzieja, że nasza sprawa zwycięży - powiedział na dobranoc pan Andrzej. Następnej nocy spotkanie na hali Potasznia. "Harnaś" oczekiwał go z niepokojem, choć starał się tego nie okazywać. Ja także. Herszt bandy wysłał gdzieś nocą "Szatana" i "Groźnego", przedtem długo z nimi dyskutował, coś tłumaczył, przekazywał zlecenia. Nad ranem wrócił "Gryf". Zośka odnalazła go w Czorsztynie, przekazała informację, że tamtej nocy grupa operacyjna KBW zrobiła obławę, przetrząsnęli dwie wsie, ale w innym kierunku, koło Niedzicy. "Harnaś" skomentował, że "poszli na cmoka", a zatem nikt nas nie sypnął. To była woda na mój młyn. Oddałem "Gryfowi" automat, nie czekałem, aż się upomni, została mi tetekka zrabowana strażnikowi SOK. Zapewne nasi już się o tym dowiedzieli. A może strażnik nie zameldował z obawy przed zemstą "Harnasia". "Gryf" dobrze wykonał zadanie, nawiązał łączność, umówił moje spotkanie za dziesięć dni w Bukowinie koło poczty, ustalił hasło i znak rozpoznawczy. Ksiądz, który kierował organizacją, początkowo bał się, wahał się, czy w ogóle nawiązywać łączność. Wyspowiadał "Gryfa" i powiedział, że sam nie przyjdzie na spotkanie, ale wyśle osobę upoważnioną do rozmowy. "Gryf" go przekonał. Krok po kroku wchodziłem coraz głębiej na tyły wroga. Od spotkania w Bukowinie dzieliło mnie jeszcze kilka dni, a już jutro - droga z bandą na Potasznię. Jak skrócić czas, który wlecze się tak potwornie? Jak odpowiedzieć na pytanie, co będzie? To zżera nerwy... Późny wieczór. Zatrzymaliśmy się koło szałasów na Turbaczyku. Dopiero tutaj dołączyli do nas "Szatan" i "Groźny", których herszt wysłał z meliny. "Harnaś" odwołał "Gryfa", długo z nim dyskutował. Uchwyciłem kilka oderwanych zdań, z których domyśliłem się, że omawia bardziej szczegółowo niż zwykle obstawę spotkania koło spalonej gajówki. Jedliśmy kolację. Ktoś wyciągnął manierkę. Herszt kategorycznie powstrzymał jego zapędy. - Dzisiaj bez wódki! - Zarządził stan ostrego pogotowia, polecił wszystkim sprawdzić broń. Obserwowałem go pilnie. Nie ulegało wątpliwości, że przeżywał dzisiejszą noc bardziej niż inne - obawiał się mimo wszystko, czy pierwsze spotkanie z ludźmi z "tamtej grupy" nie przyniesie jakiejś niespodzianki. W końcu dał hasło do odmarszu. Na miejsce spotkania poszedł "Harnaś", "Szatan" i ja. Pozostali z kaemami pod dowództwem "Gryfa" obstawili teren. Dowódca "Wiarusów" podał wszystkim znane z instrukcji hasło, gdyby zdarzyło się, że nieoczekiwanie spotkają tamtych. Warowaliśmy koło spalonej gajówki. Czekaliśmy ponad dwie godziny - bez rezultatu. "Tamta grupa" nie nadchodziła. "Harnaś" niecierpliwił się. Starałem się opóźnić nasze odejście. Świt był już bliski, dalsze oczekiwanie niebezpieczne, może bezcelowe. Dowódca "Wiarusów" zaświstał raz, drugi, trzeci - był to umówiony znak: wycofujemy się. Jeszcze chwilę czekaliśmy, aż dołączyli do nas pozostali członkowie bandy, ci, co ubezpieczali spotkanie. Już prawie dniało, wracaliśmy tą samą drogą. W szarudze poranka zobaczyłem niżej kilku uzbrojonych ludzi, szli nad potokiem na hali. - Może to nasi? - zatrzymałem "Harnasia". W tym momencie z zarośli wyłoniła się druga grupa, razem kilkunastu ludzi. - Tak, to nasi - odpowiedział - ale nie z tamtej grupy, tylko nasza obstawa. Moja siatka też musidziałać. A więc w tym celu wysłał z meliny "Szatana" i "Groźnego". Zmobilizowali oni współpracowników bandy, którzy już rano wyjdą jako mieszkańcy okolicznych wsi na pola i hale. To także się nazywa zbrojne podziemie, zakonspirowane, niebezpieczne zaplecze bandy. Na postoju "Harnaś", już teraz spokojny, uśmiechnął się do mnie i powiedział niby żartem: - Gdyby to była bezpieka, nie zawaliliby spotkania, przyszliby na pewno. Dlaczego Stary wyznaczył spotkanie, które zakończyło się fiaskiem? Zupełnie tego nie rozumiałem. Z niecierpliwością oczekiwałem kolejnej poczty ze "sztabu". Teraz "Harnaś" się ze mnie nabijał. - Idź do wróżki - powtarzał moje słowa. Byliśmy znowu w bunkrze pod willą. "Harnaś" z "Szatanem" ulotnili się tego wieczora. Pan Andrzej lubił ze mną gawędzić. Zaprosił mnie na komunikat "Głosu Ameryki" i kieliszek nalewki. - Pomagam "Wiarusom" jak każdemu, kto walczy z komunizmem - zwierzał się zapalając camela - ale postawiłem "Harnasiowi" warunek, że nikomu nie zdradzi tej kryjówki. Dzisiaj ludziom nie można wierzyć... Taki stan nie potrwa długo, jedna bomba atomowa i Moskwa zostanie zmieciona jak domek z kart. Żeby tylko Amerykanie zdecydowali się jak najprędzej uderzyć. Przecierpieliśmy okupację, przecierpimy i demokrację, z dwojga złego wolałem już to pierwsze. Z głośnika docierał przyciszony głos spikera. Rozgłośnia BBC nadawała ostatni komunikat. Dochodziła północ. Mój rozmówca spojrzał niespokojnie na zegarek. - Przyjechała moja córka - powiedział. Ma wakacje, właśnie wróciła z Sopotu, posłałem ją do Rabki, żeby odebrała dla was pocztę od Kazka, powinna była już dawno wrócić. Czy zna pan Kazka, tego, co kieruje wywiadem siatki "Harnasia"? - Naturalnie - odparłem - ale ze słyszenia. Muszę jeszcze bardziej niż pan unikać ujawniania swojej twarzy, to najważniejsza zasada konspiracji. Od kilkunastu minut uwagę moją przykuwała oprawiona w ramkę fotografia. Kilkakrotnie wpatrywałem się w twarz młodej dziewczyny. Byłem przekonany, że gdzieś już ją widziałem, znajomy owal twarzy, grymas ust, oprawa oczu... Może to złudzenie? Chciałem już zapytać, kto to jest, gdy rozmowę naszą przerwał stukot kół jakiegoś pojazdu, który zatrzymał się w pobliżu willi. Pan Andrzej zerwał się i wybiegł na werandę. - To Iza - powiedział z ulgą, siadając przy stole. - Ma swój klucz... Drzwi do pokoju otwarły się, w progu stanęła opalona dziewczyna w kostiumie ze szkockiej wełny w delikatną szaroniebieską kratę. - Nie gniewaj się, papciu, wróciłam fiakrem, nawet nie spostrzegłam, że tak późno, spotkałam znajomego i zabałaganiliśmy trochę "Pod Gwiazdą". Nietrudno było poznać, że rozkapryszona córeczka na wiele więcej może sobie pozwolić. Podchmielona, dopiero teraz mnie zauważyła. - O, mamy gościa - powiedziała podając mi wypielęgnowaną rękę. - Ależ my się znamy, tylko gdzie ja pana spotkałam? - Przyjrzała mi się jeszcze raz uważnie, jakby taksowała mnie wzrokiem, potrząsnęła filuternie głową i po chwili namysłu przypomniała zabawę karnawałową w Domu Akademickim na placu Jabłonowskich w Krakowie. - Jak pan do nas trafił? Chyba wtedy wypiliśmy bruderszaft, to była cudowna zabawa. Papciu, nie pij tyle, zostaw coś dla młodzieży - powiedziała Iza podnosząc kieliszek pana Andrzeja. Czy mogłem wówczas na zabawie przypuszczać, że przelotnie poznany kociak o długich kasztanowych włosach może kiedyś postawić mnie w tak kłopotliwej sytuacji? Nazajutrz rano "Harnaś" wrócił do meliny. Pan Andrzej doręczył mu pocztę, którą Iza odebrała od Kazka. Poznałem dalsze ogniwa siatki: Kazek z Rabki - szef wywiadu siatki, bezpośrednio docierała do niego Zośka, znała go również Iza. Dziewczyna potraktowała mnie jak starego znajomego, nawet więcej... Twierdziła, że wystarczy, jak się kogoś lubi, żeby... Opowiedziała anegdotkę, że tylko Polki mówią potem: "Jak ja ci w oczy spojrzę, co ty sobie o mnie pomyślisz". Amerykanki w takiej sytuacji mówią: "Hallo boy, właściwie nie wiem, jak ty masz na imię". - A ja myślę - dodała Iza - że trzeba brać życie takim, jakie ono jest, czy nie wystarczy, że ktoś jest miły? Czuję się dziewczyną amerykańską! - Masz rację, Izo, nowoczesna miłość jest wolna od cła. Ale ty zapamiętałaś moje imię, więc jesteś pół Amerykanką albo się zgrywasz. - Wtedy w Krakowie mówiłeś coś innego - odparła Iza. Jak to dobrze, pomyślałem, że jako Skowroński nadal pozostałem Marianem. - Major "Maciej" nie poskąpił nam tym razem poczty, przysłał jak zwykle zaszyfrowaną instrukcję, nowy zastrzyk gotówki i prasę. Szef sztabu zawiadamiał, że kapitan "Antoni" wraz z patrolem grupy z Beskidu nie mógł w oznaczonym czasie dotrzeć na nasz teren i nawiązać łączności ze względu na wzmożoną działalność bezpieki. Następny termin spotkania miał być podany później. Major "Maciej" zapytywał "Harnasia", czy jego grupa czuje się na siłach włączyć się do większej akcji na innym terenie. Wywiad "sztabu dywersji" zdobył dokładne informacje, kiedy jest dostarczany transport pieniędzy do banku w Tarnowie. Należało najbliższą pocztą przesłać odpowiedź, czy grupa podejmie się tego zadania, wówczas sztab prześle dalsze instrukcje. "Harnaś" długo medytował nad pismem majora "Macieja". Przeczuwałem, że nie pójdzie na tego rodzaju imprezę. Moi ludzie mogą zawalić, nie są przyzwyczajeni do akcji w mieście. Żeby to na naszym terenie... - Masz rację - odpowiedziałem - zbyt duże ryzyko, zresztą to nie rozkaz, tylko propozycja majora. Piękna Iza przekazała w Rabce odpowiedź, którą łączniczka miała zawieźć do Krakowa. Po kilku dniach opuściłem "Wiarusów" - droga wiodła na Bukowinę, gdzie miałem umówione przez "Gryfa" spotkanie z przedstawicielem jeszcze bliżej nie znanej organizacji. Już z góry się cieszyłem, że urwę się stamtąd do Krakowa. Gdy znalazłem się w tej letniskowej miejscowości, czułem się jak człowiek z dżungli w wielkim mieście. Piękna polska jesień ściągnęła wielu wczasowiczów, z trudnością zwalczyłem w sobie nieprzepartą chęć wstąpienia na normalny obiad do gospody. Przez okna dochodziły mnie tęskne tony cygańskiej kapeli. Normalna restauracja, normalni ludzie - życie płynęło tu beztrosko, szalony kontrast z tym, co przeżywałem w ostatnich dniach. Zresztą w takim stroju trudno byłoby się gdziekolwiek pokazać. Na spotkanie koło poczty przyszedł mężczyzna w średnim wieku. Wymieniliśmy hasło. Z pierwszych słów rozmowy poznałem, że przedstawiciel organizacji pochodzi z tych stron. Obrzucił mnie trochę podejrzliwym spojrzeniem. Musiałem długo tłumaczyć, kogo reprezentuję, podejrzewał, że jestem z bandy, z którą utrzymywali tylko luźny kontakt. Podałem mu tę samą legendę, so "Wiarusom". Nawiązałem więc łączność z nielegalną organizacją o zabarwieniu peeselowskim, która nosiła nazwę "Samoobrona Chłopska". Kierował nią jakiś ksiądz i osobnik prowadzący ze mną rozmowę. Nie chcieli oni wiązać się z bandą, ale uporczywie domagali się umożliwienia im kontaktu z zagranicą. Liczyli, że Mikołajczyk przyśle im fundusze na finansowanie "działalności". Umówiłem następne spotkanie i na tym moja rola się skończyła. Dopadłem Krakowa. Sądziłem, że pozostanę tu przynajmniej kilka dni. Łaknąłem wytchnienia. Nie mogłem się pokazywać w urzędzie. Unikałem znajomych. Przemykałem ulicami jak przestępca. Na każdym kroku aż do przesady podtrzymywałem legendę człowieka żyjącego na nielegalnej stopie. Stary gdzieś wyjechał. Czekałem w "moim" pokoju, który zająłem jako Marian Skowroński. Zjawił się mój naczelnik. Okazało się, że już następnego dnia należało wracać do bandy. Gdy miałem spotkanie w Bukowinie, łączniczka "sztabu" zawiozła nowe instrukcje: spotkanie z "tamtą grupą" zostało wyznaczone za dwa dni w tym samym miejscu. Jako kapitan "Antoni" miał wystąpić porucznik Leon. Już od kilkunastu dni przygotowywał się do zagrania tej roli. Grupa naszych pracowników, którzy ucharakteryzowani jako ludzie z "tamtej grupy" wyruszyli z Krakowa na poprzednie spotkanie na Potaszni, zabłądziła w górskim terenie i nie trafiła na polanę. Wyobrażałem sobie, jaką "wcirę" dostali od Starego. - Nic nie szkodzi - stwierdził naczelnik. - Było zupełnie zrozumiałe, że pierwsze spotkanie z nie znaną grupą "Harnaś" przyjmował z podejrzliwością. Im więcej operacji, tym bardziej herszt bandy przyzwyczai się do bezpośrednich zetknięć z nami. - Jak znajdę bandę? - zapytałem. Kontakt z "Harnasiem" umówiłem dopiero za cztery dni, a już pojutrze było wyznaczone spotkanie z "tamtą grupą". Moja obecność była co najmniej wskazana. - Pójdziesz - zadecydował naczelnik - jutro w południe do baru "Zacisze", będzie tam czekała jak zwykle łączniczka "Wiarusów". Ona cię zaprowadzi. Kilka godzin dyskutowałem z naczelnikiem. Wypadało się rozliczyć z pobytu w bandzie, przekazać uzyskane informacje, podzielić się wrażeniami. Naczelnik był starym działaczem konspiracyjnym z czasów okupacji, dowódcą jednego z oddziałów Armii Ludowej; po wyzwoleniu od pierwszych dni pełnił szereg funkcji w naszej służbie, był jednym z pierwszych, którzy podjęli walkę z bandami, kierował pracą na tym odcinku najpierw w Nowosądeckiem, potem w Krakowie. Korzystałem z jego doświadczenia. Siedział razem ze Starym nad operacją przeciwko "Wiarusom". Podjęty przeze mnie kontakt z organizacją na Bukowinie miał przejąć ktoś inny. Przekazałem wszystkie elementy umożliwiające nawiązanie łączności. Potem jeszcze długo w noc siedziałem z kierownikiem sekcji, omawialiśmy szczegóły planu gry operacyjnej i przedsięwzięć w stosunku do bandy. Pod koniec naszej dyskusji kierownik podsunął jakąś notatkę, którą wyjął z teczki. - Popatrz - powiedział - ciekawa sprawa, ujęliśmy agenta zachodniego wywiadu. Dwa tygodnie temu przerzucili go do Polski. Zacząłem czytać. "...Jan Walicki, syn... zeznał, że faktycznie nazywa się Kurt Semer. Pochodzi ze Śląska. Służył w Wehrmachcie, po zakończeniu wojny nie wrócił do rodzinnej wsi. Zna dobrze język polski. W amerykańskiej strefie okupacyjnej Niemiec został zwerbowany przez obcy wywiad. Raz już był przerzucony do kraju. Miał wówczas nawiązać kontakt z grupą dywersyjną NSZ Brygady Świętokrzyskiej, która działała w Kieleckiem. Zanim dotarł do celu, grupa ta została zdemaskowana, jej członkowie aresztowani. Kurt Semer wrócił wówczas kanałem przerzutowym na Zachód..." - Przeczytaj jego zeznanie i opis przerzutu - powiedział Józek - może ci się przydać w dyskusji z "Wiarusami". - Podał mi gęsto zapisane kartki papieru. "...Po przejściu granicy polsko-niemieckiej koło Górlitz doszedłem do Liibben - zeznawał szpieg. - Tu kupiłem bilet do Cottbus. Instrukcja mówiła, że nie wolno kupować biletu kolejowego bezpośrednio ze stacji granicznej do Berlina. Mogłoby to wzbudzić podejrzenie władz. W pociągach są kontrole. W Liibben u bauera po wymienieniu hasła otrzymałem dokumenty niemieckie z moją fotografią. Bez przeszkód dojechałem do Berlina - Ostbahnhof, stamtąd kolejką podziemną do Berlina Zachodniego. Instrukcja mówiła, że powinienem chodzić w przeciwnym kierunku niż ruch uliczny. Chodziło o to, aby zapobiec w ten sposób możliwości podjechania samochodu do chodnika i poderwania mnie z tyłu przez ludzi, którym by na tym zależało. W Berlinie krzyżuje się działalność różnych wywiadów..." - Po co mi to dajesz? - żachnąłem się. - Teraz już mi się to nie przyda. Powiedziałem im swoją legendę, nie będę zmieniać. - Czytaj dalej, to zobaczysz - powiedział. Przebiegłem wzrokiem parę dalszych wierszy, aż na drugiej stronie natrafiłem na taki fragment zeznania agenta: "...Obecnie zostałem przerzucony do Polski z zadaniem nawiązania łączności i przekazania instrukcji działania oraz pieniędzy grupie dywersyjnej na Podhalu, która występuje pod nazwą »Wiarusy«. Poprzednio dowódcą tej grupy był znany starym specjalistom od wywiadu na Wschód w Niemczech Zachodnich, którzy obecnie służą wywiadowi amerykańskiemu, osobnik posługujący się pseudonimem »Srebrny«. Podczas wojny współpracował on ściśle z gestapo przy rozpracowywaniu polskich organizacji podziemnych. ...Kontakt z grupą »Wiarusów« miałem nawiązać na moście w Nowym Targu, posługując się znakiem rozpoznawczym i hasłem. Gdy podszedłem do kobiety, którą poznałem po zielonej chustce i gałązce sosny, którą trzymała w ręku - był to znak rozpoznawczy, jaki podano mi w zachodniej strefie Niemiec - i wymieniłem hasło, zostałem aresztowany... ...Po wykonaniu zadań dywersyjnych w Polsce miałem wrócić tym samym kanałem przerzutowym na Zachód. W dzielnicy Steglitz w Berlinie Zachodnim, na Schlossstrasse, w pobliżu sklepu z obuwiem »Salamander«, niedaleko narożnika Zimmermanstrasse, znajduje się restauracja, w której jest punkt kontaktowy dla wracających z Polski. Miałem tam podejść do szatniarza i zapytać: »Czy nie było dzisiaj Grety Faber?« Gdy szatniarz odpowie: »Nie widziałem jej od piętnastu godzin«, miałem powiedzieć: »Umówiłem się z nią na godzinę siedemnastą czternaście«. Po wymienieniu tego hasła szatniarz miał skontaktować mnie z pracownikiem ośrodka dyspozycyjnego..." Czytałem zeznanie szpiega i nie wierzyłem własnym oczom. Spojrzałem zdumiony na kierownika sekcji. - Widzisz - zażartował - dbamy o ciebie jak o figurkę z saskiej porcelany. Zabezpieczamy ci tyły. Gdyby ten agent dotarł do "Harnasia", kiepsko byłoby z tobą. Podstawiliśmy naszą dziewczynę, czekała cierpliwie na moście w dniach, kiedy miał się zgłosić "gość" z Niemiec. Wyglądała podobnie jak ta twoja łączniczka Zośka. Podeszła do Kurta Semera tak, jak ona do ciebie, z tym samym znakiem rozpoznawczym i hasłem. Z tą różnicą, że tamta zaprowadziła ciebie do bandy, a ta szpiega wprost w nasze ręce. Już dawno nie pamiętam człowieka o tak zdumionej minie jak ten agent, gdy odkryłem przed nim karty. Kurt Semer powiedział wszystko, co wiedział. Wyszedł z założenia, że szpieg albo nie mówi nic, jeżeli nie ma na niego dowodów, albo mówi wszystko, wtedy może liczyć na łaskę. On wybrał tę drugą ewentualność. Nazajutrz rano udałem się na spotkanie z Zośką w barze "Zacisze". Nie ukrywała radości, że przyszedłem właśnie ja. Spodziewała się łączniczki sztabu, której nie lubiła za małomówność. "Nie można jej tego brać za złe - tłumaczyłem - konspiracja ma swoje prawa." Już tego samego wieczora znalazłem się znowu w bandzie. Nieprzenikniona noc, nad nami szeleścił bukowy las, godzina druga po północy. Czekaliśmy w pobliżu miejsca, gdzie Roztoka wpada do Koniny - u zbiegu dwu górskich potoków - "Harnaś", "Gryf" i ja. "Szatan" z pozostałymi czuwał w pobliżu. Herszt bandy był tego dnia spokojniejszy, oswoił się z myślą o spotkaniu. Nadeszli z dołu, brzegiem potoku. Krótka chwila napięcia - rozpoznanie, wymiana hasła. To oni. Było ich czterech - trzech z grupy "Dyska" i adiutant szefa sztabu, kapitan "Antoni". Przeistoczył się w niego Leon, stary pracownik naszego wydziału. W nocnej pomroce trudno było nawet rozróżnić twarze ludzi biorących udział w spotkaniu. Wszyscy byli dobrze ucharakteryzowani i bezbłędnie odegrali swoje role. "Antoni" tylko w mojej obecności przeprowadził rozmowę z "Harnasiem". Przybył z polecenia majora "Macieja", aby omówić szczególnie ważną sprawę przekazania pod ochronę "Wiarusów" radiostacji, która utrzymywała łączność sztabu z ośrodkiem dyspozycyjnym na Zachodzie. Ponad godzinę trwał wykład "adiutanta szefa sztabu", jak ma zachować się grupa osłaniająca krótkofalówkę, jak wybierać miejsce postoju, kiedy nawiązywać łączność, jak chronić się przed pelengacją bezpieki... W tym samym czasie ludzie z grupy "Dyska" gawędzili z "Gryfem"; dołączył do nich "Szatan". "Gryf" był zafascynowany opowiadaniem jednego "z tamtej grupy", który przed miesiącem został "przerzucony" z ośrodka na Zachodzie do kraju. Był tam kilka miesięcy na przeszkoleniu dywersyjnym. "Gryfa" ogromnie zainteresowały możliwości przerzutu za granicę. Nie wiedział, że sztab dysponuje takimi możliwościami. Zapalił się do tego pomysłu. Wypytywał ludzi od "Dyska", jak można dostać się na przeszkolenie, od kogo to zależy - pytaniom nie było końca. "Harnaś" zgodził się na przyjęcie krótkofalówki. Postawił jednak warunek, że poza radiotelegrafistą nie chce nikogo z zewnątrz przyjmować do grupy. Kapitan "Antoni" uzgodnił z nim, że termin i miejsce przekazania zostaną podane po pewnym czasie przez sztab normalną drogą łączności. Przed świtem patrol z "tamtej grupy" ruszył w drogę powrotną - kierunek na "Beskidy". Następne dni upływały w bandzie bez większych wydarzeń. Przerzucaliśmy się z meliny do meliny, wykonywaliśmy drobne polecenia "sztabu", które przynosiły łączniczki. Coraz lepiej poznawałem komórki organizacyjnej siatki bandy. Czas pracował dla nas. Zbliżyłem się do "Harnasia" i jego ludzi, z każdym dniem banda darzyła mnie coraz większym zaufaniem. "Gryf" wielokrotnie wracał do rozmowy z ludźmi z grupy "Dyska". Rzucone ziarno zaczynało kiełkować. Zastępcę herszta bandy pociągała perspektywa możliwości przerzucenia za granicę. Wiele godzin przegadałem z nim na ten temat, opowiadałem swoje wrażenia z pobytu "za miedzą", o programie szkolenia w ośrodku, o możliwościach otrzymania awansu oficerskiego. Po pewnym czasie nawet "Harnasiowi" udzieliło się zainteresowanie tymi sprawami. Patrzył niechętnym okiem na zapędy "Gryfa", który całkiem niedwuznacznie zmierzał do wystąpienia w tej sprawie do sztabu. Z własnej inicjatywy nigdy nie wracałem do tego tematu, aby "Harnaś" czy "Gryf" nie odnieśli wrażenia, że namawiam ich do takiego wyjazdu. Któregoś wieczora siedzieliśmy we dwójkę z "Gryfem" koło opuszczonego szałasu pod gorczańskim wierchem. Z leśnej ciszy dochodziło gruchanie turkawek. Nasunęły mi się odległe wspomnienia. Byłem wtedy na wczasach, na Dolnym Śląsku; poznałem dziewczynę z Warszawy. Miała w sobie tyle uroku, mieszkała w tym samym pensjonacie. Chodziliśmy razem daleko w las, na wycieczki. Przesiadywaliśmy w uroczym zakątku nad jeziorem, do którego wpadał górski potok. Całowaliśmy się, turkawki gruchały tak samo jak dzisiaj. Mówiła, że nigdy nie zapomni. Urlop się skończył, ale w pamięci pozostał głos dzikich gołębi... "Gryf" czyścił pistolet, złożył go i zaczął mówić: - Już dawno miałem zamiar przedostać się na Zachód. Po śmierci "Mściciela" dowództwo objął "Srebrny", wtedy nastąpił rozłam i oddział rozbił się na dwie grupy. "Teściowa", jego brat i "Perełka" odłączyli od "Wiarusów" i stworzyli odrębną grupę - "Zorza". Postanowili przebić się przez Czechosłowację do Austrii. Miałem iść z nimi, ale coś mi stanęło na przeszkodzie. Poszli z bronią w ręku, przekroczyli granicę koło Kłodzka. Nie znali terenu i zostali otoczeni przez czeską bezpiekę. Dwóch zginęło, jednego wzięli żywcem i przekazali do Krakowa. Został skazany na śmierć. Znaleziono przy nim wykaz wykonanych przez grupę wyroków śmierci - ponad trzydzieści... Gdybym poszedł, także byłbym już teraz "pod trawnikiem". "Gryf" urwał. Patrzył chwilę na mnie. Spłoszone turkawki odleciały dalej w las. - Ale przerzut "kanałem" to co innego, prawda? - zapytał. - Naturalnie. Trasę przerzutu i meliny zabezpieczają nasi ludzie - odpowiedziałem. Po pewnym czasie "Harnaś" sam rozpoczął ze mną rozmowę na temat przerzutu za granicę. Zapytał wprost, czy major "Maciej" wyraziłby zgodę na jego kandydaturę na wyjazd i jeszcze jednego czy dwóch ludzi z grupy, "bo we dwóch albo trzech zawsze raźniej". Poradziłem "Harnasiowi", aby wysłał w tej sprawie zapytanie do sztabu, pomogłem mu je zredagować. Całe przedsięwzięcie trzymał - jak się zorientowałem - w tajemnicy przed "Gryfem". - Czy na pewno po takiej szkole otrzymam zaraz awans oficerski? - zapytał mnie kiedyś herszt bandy. "Harnaś" wiedział, że w dotychczasowych warunkach nie wytrzyma na dłuższą metę konkurencji z inteligentniejszym "Gryfem". Zośka zawiozła wniosek "Harnasia" na jedno ze spotkań w Krakowie. Po tygodniu przyszła odpowiedź, że istnieją pewne możliwości. "Harnaś" wysunął kandydaturę "Szatana" i swoją oraz - jeżeli się znajdzie miejsce - również "Grandziarza". "Gryf" nadal o tym nie wiedział, natomiast ja byłem "lojalny" wobec herszta bandy, dzięki czemu darzył mnie coraz większą sympatią. I znów płynęły dni. Sprawa dojrzewała powoli jak jabłko, które, gdy dojrzewa, samo spada z drzewa. Po jakimś czasie zostałem wezwany do majora "Macieja". Pojechałem do Krakowa. Równocześnie "Harnaś" otrzymał wiadomość, że on, "Szatan" i "Grandziarz" zostali zakwalifikowani na przeszkolenie w ośrodku za granicą. Następnego dnia wróciłem już przygotowany przez Starego do ostatecznej rozgrywki. Nareszcie! Rozdział 10. Czekali na Starych Wierchach, cała banda w komplecie, jak zwykle w pełnym pogotowiu. Pierwszego zobaczyłem "Grandziarza", siedział pod drzewem w tym samym miejscu, w którym kiedyś po spotkaniu podstawionego patrolu KBW przeprowadziłem ostrą rozmowę z "Harnasiem". Jakże to wydawało mi się odległe, chociaż minęło zaledwie kilka miesięcy. Tyle nawarstwiło się przeżyć w ciągu stosunkowo krótkiego czasu. Trudno byłoby już teraz kategorycznie stwierdzić, które z naszych pociągnięć przyczyniły się najbardziej do przełamania nieufności herszta bandy. W moim przekonaniu największą rolę odegrały dwa pierwsze spotkania z bandą. Może dlatego, że wywarły one na mnie najsilniejsze wrażenie. Już po drodze na Stare Wierchy nie odstępowała mnie myśl, czy w ostatniej chwili "Harnaś" i dwaj wybrani przez niego ludzie nie wycofają się z całej imprezy. Wiedziałem, że się wahają, decyzję jednak podjęli. Stary również miał wątpliwości, chociaż półfinał akcji został drobiazgowo przemyślany, a grupa naszych pracowników czekała w pogotowiu. "Grandziarz" jak zwykle ubezpieczał bandę. Gdy mnie spostrzegł, wyszedł mi naprzeciw. W brązowym cywilnym ubraniu, z teczką w ręku był zupełnie niepodobny do tego, którego znałem w ciągu kilku miesięcy. A więc nie wycofali się, pomyślałem, patrząc na źle dopasowany garnitur jednego z kandydatów na przerzut za granicę. Nieco niżej, w lesie, rozłożyli się pozostali członkowie bandy. Wśród nich "Harnaś" i "Szatan", również odziani po "miejsku" - gotowi do drogi. Tak przyzwyczaiłem się do ich leśnych strojów, że w tych garniturach wydawali mi się śmieszni, zupełnie jak aktorzy ucharakteryzowani do jakiejś roli. I oni czuli się nieswojo, najsztywniej poruszał się "Harnaś". Nadszedł dzień, który miał zadecydować o powodzeniu naszego przedsięwzięcia. Możliwość rozczłonkowania "Wiarusów" dawała ogromną szansę szybkiej realizacji opracowanego przez Starego planu unieszkodliwienia bandy, bez dekonspirowania wykonywanych przeze mnie zadań. Należało się jeszcze liczyć z tym, że będę potrzebny przy ujawnieniu wrogich komórek siatki "Wiarusów". Niektóre szczegóły planu przerzutu podałem już poprzednio dowódcy bandy. Zasadnicze instrukcje Stary polecił mi przekazać w ostatniej chwili, aby nie zostawić ciągle jeszcze podejrzliwemu "Harnasiowi" zbyt dużo czasu do namysłu. Trudno było przewidzieć, co może podsycić jego wątpliwości. Gdybym skłaniał ich do podjęcia decyzji i wyrażenia zgody na skorzystanie z naszej "drogi przerzutowej" za granicę, niewątpliwie natrafiłbym na większe opory. Zdecydowali się sami. Spotkanie z kapitanem "Antonim" i jego ludźmi przeważyło szalę. W rozmowach z "Harnasiem" starałem się zachować umiarkowaną neutralność. Nie namawiałem go, stwarzałem tylko korzystny klimat do podjęcia przez nich samych takiej decyzji. Wiele wieczorów gawędziłem o moim pobycie na Zachodzie, rozwinąłem legendę, której nauczyłem się w Krakowie. W wyobraźni sztabu bandy udało mi się stworzyć realny obraz stosunkowo pewnej drogi przerzutowej. Zwierzałem się, jak wracałem "kanałem" do kraju przez Berlin, Niemcy wschodnie i naszą granicę. Sączyłem kropla za kroplą informacje, które wyrabiały u "Harnasia" i "Gryfa" przekonanie, że taki wyjazd stwarza duże perspektywy. Zupełnie nieprzewidzianie dopomógł mi "Gryf". Zapalił się do tego pomysłu, wielokrotnie mnie wypytywał, czy major "Maciej" przyjąłby jego kandydaturę, ciągle wracał do tego tematu. "Harnaś" na zamiary "Gryfa" patrzył niechętnie, co mi znacznie ułatwiało zadanie. Postępowałem stosownie do założenia Starego, że najpierw należy doprowadzić do ujęcia herszta, którego przebiegłość i doświadczenie mogły utrudnić nam unieszkodliwienie całej bandy. Wykorzystałem zatem rywalizację "Harnasia" z "Gryfem" i niechęć dowódcy do swego zastępcy. "Harnaś", inspirowany przeze mnie, nie dopuścił do wyjazdu "Gryfa", zdecydował się sam, namówił do tego "Szatana", do którego miał najwięcej zaufania. Wolał mieć go przy sobie. "Grandziarz" napraszał się , kilkakrotnie, wymogłem na "Harnasiu" zgodę na wyjazd najmłodszego członka bandy, który po przeszkoleniu w ośrodku na Zachodzie w przyszłości przyda się jeszcze dowódcy. Założeniem planu przerzutu, z jakim zapoznałem herszta bandy, było kilkumiesięczne przeszkolenie w jednym z ośrodków w amerykańskiej strefie okupacyjnej Niemiec i powrót do kraju. "Harnaś" po powrocie miał zostać mianowany szefem dywersji okręgu, w którym dotychczas działał. Perspektywa ta była nęcąca i rozbudzała jego ambicje. Liczył na awans oficerski i na to, że nareszcie przewyższy "Gryfa", którego inteligencja tak działała mu na nerwy. Na Starych Wierchach był duży ruch. W pobliżu nas przebiegało kilka szlaków turystycznych, przy takiej pogodzie i o tej porze roku chętnie uczęszczanych przez turystów. "Harnaś" chciał uniknąć niepożądanego spotkania z obcymi i rozgłosu. Gdy dotarłem do nich, zaraz poderwał swoich ludzi do odmarszu. Skrajem lasu koło polany przemknęliśmy w bardziej niedostępne partie gór. Szliśmy w kierunku Jaworzyny, z daleka od znakowanych szlaków. Niżej, nad wijącym się potokiem, rozciągały się zabudowania wciśniętej w rozwidloną dolinę pod Turbaczem góralskiej osady Obidowa. Po niespełna godzinie znaleźliśmy dobrze osłonięte miejsce, w którym przycupnęliśmy do zmroku. Rozłożyliśmy się w lesie - "Harnaś", "Szatan", "Grandziarz" i ja. Pozostali obserwowali teren. Skorzystałem z okazji, aby na osobności przekazać im instrukcje odnośnie do pierwszego etapu drogi, jaka ich czekała jeszcze tej nocy. Wręczyłem "Harnasiowi" i dwu jego kompanom dokumenty osobiste i zaświadczenia pracy na "lewe" nazwiska. Zostały one spreparowane w Krakowie. Zapewniłem całą trójkę, że dowody zostały przygotowane przez komórkę legalizacyjną sztabu dywersji, że mieliśmy już wiele przykładów, gdy tego rodzaju papiery, zresztą zrobione bezbłędnie przez fachowców, uchroniły naszych ludzi przed aresztowaniem albo też pozwoliły na zaczepienie się, nawet zapewniły poszukiwanym przez bezpiekę pełną legalizację w różnych miejscowościach. "Harnaś" uważnie przeczytał zaświadczenie pracy, najpierw swoje, potem "Szatana" i "Grandziarza". Jakby z niedowierzaniem oglądał starą okupacyjną kenkartę ze swoją fotografią. - Sam posługuję się od ponad już roku takimi papierami - odezwałem się do herszta bandy. - Legitymowałem się nimi niejednokrotnie i nie wzbudziłem nigdy wątpliwości czy podejrzeń. Nie mówię już o tym kawale z patrolem KBW, jaki mi zrobiliście - skończyłem półżartem. "Harnaś" spojrzał na mnie z ukosa, był podniecony, wiedział, że już za kilka godzin w umówionym miejscu na szosie Zakopane - Kraków, na Obidowej, obok muru okalającego mały samotnie stojący kościółek, zatrzyma się samochód, którym udadzą się w pierwszy etap dalekiej drogi na Zachód. I ja byłem tego dnia wyjątkowo podekscytowany, niezdarnie podtrzymywałem rozmowę. Starałem się nie poddawać nastrojowi ogólnego podniecenia nerwowego. "Harnaś" był w tym dniu inny niż zwykle. Usiłowałem rozpraszać jego wątpliwości. Co jakiś czas zupełnie nagle rzucał pytania, które tylko pozornie mogły wydawać się bez związku. Z treści tych pytań orientowałem się jednak doskonale, że bez przerwy rozważa to, co może ich spotkać w drodze. Dwie ścieżki nurtujących nas myśli gdzieś się zbiegały. Jakże jednak były różne. On, zawsze przebiegły i czujny, zastanawiał się, co może im grozić, starał się przewidzieć, czy nie wpadną gdzieś w pułapkę. Ja z kolei uporczywie starałem się odgadnąć jego myśli, rozważałem, jakie jeszcze może mieć wątpliwości, czy swoim postępowaniem nie zrobi nagle niespodzianki, która mogłaby pokrzyżować nasze plany. Powodzenie naszej akcji zależało - już na tym etapie - od wielu czynników. Składała się na nie koncepcja wypracowana przez Starego, naczelnika i pracującą nad tąsprawą w Krakowie grupą. W równej mierze sukces zależał od ogromnego wysiłku, wzajemnego zrozumienia i wytrzymałości nerwowej ludzi - w momencie gdy nadejdzie tak bliska już chwila działania. Zdawałem sobie sprawę, że nawet przy najdoskonalszym opracowaniu planu całej akcji może przeszkodzić w jego realizacji jakaś drobnostka, niezależna od nas - wykonawców. Obserwowałem "Harnasia", odpowiadałem na jego pytania, które raz po raz krzyżowały się z pytaniami "Szatana". Podniecenie dowódcy i jemu się udzieliło. Czy można było przewidzieć ich reakcje podczas drogi, dość jednak długiej w takich warunkach? Może ich spłoszyć jakiś nie przewidziany lub niedostrzegalny dla nas szczegół. Przystąpiłem jeszcze raz do dokładnego omówienia instrukcji majora "Macieja" i legendy związanej z etapami drogi na Zachód. "Harnasia" zapoznałem już znacznie wcześniej z wytycznymi "sztabu dywersji". W przeciwnym razie nie zdecydowałby się on "w ciemno" na taką imprezę. "Szatan" i "Grandziarz" nie byli jednak jeszcze wtajemniczeni w szczegóły. Przez cały czas mego pobytu w bandzie stosowałem właśnie takie zasady konspiracji. Instrukcje "sztabu" omawiałem wyłącznie z dowódcą "Wiarusów", ewentualnie jeszcze z jego zastępcą. Odpowiadało to "Harnasiowi", który jako dobrze poinformowany górował nad swoimi podwładnymi; odpowiadało również mnie, jako że nie byłem narażony na dociekliwość całej bandy i łatwiej udawało mi się przeprowadzać założenia, które zlecał mi Stary. Tę samą metodę zastosowałem, realizując obecnie jedno z końcowych przedsięwzięć. - Dziś o północy - przekazywałem wytyczne - podejdziemy na Obidową i ukryjemy się w pobliżu stojącego przy szosie starego kościoła. O tej porze podjedzie tam i zatrzyma się samochód sanitarny pogotowia ratunkowego. Kierowca sanitarki jest pewnym, naszym człowiekiem; otrzymał zadanie przewiezienia nas na przygotowaną melinę na przedmieściach Krakowa. W czasie drogi będziemy posługiwać się legendą, że samochód pogotowia ratunkowego przewozi nas jako chorych do Krakowa. Przejazd tego rodzaju wozem daje największe szansę bezpieczeństwa. Karetki pogotowia nigdy nie są zatrzymywane przez milicję, a nawet w razie przypadkowej kontroli drogowej, dotyczy ona tylko kierowcy i karty wozu. Samochód, którym pojedziemy, należy do transportu sanitarnego, a prowadzący go kierowca rzeczywiście pracuje w pogotowiu ratunkowym, ma zatem pełne uzasadnienie poruszania się na tej trasie oraz prawo przewozu chorych. Wszyscy będą zaopatrzeni w dobrze przygotowane dokumenty osobiste. Należy zapamiętać na wyrywki dane personalne, jak: imię, nazwisko, datę urodzenia, miejsce zamieszkania i miejsce pracy, które w razie potrzeby należy wyrecytować bez zająknienia. - Czy kierowca jest całkowicie pewnym człowiekiem? - zapytał "Harnaś". - Tak - odpowiedziałem. - Był już niejednokrotnie wykorzystywany przy tego rodzaju, a nawet trudniejszych transportach. - To znaczy sprawdzony? - Z całą pewnością. Zresztą będzie miał przy sobie pismo, że przewozi do szpitala w Krakowie cztery osoby. Nazwiska zgadzają się z tymi, jakie mamy w dokumentach osobistych. - A jak z meliną w Krakowie? - zapytał z naciskiem "Harnaś". - Nie chcę, by nas rozdzielono. - Samochód wjedzie do bramy domu. Będziemy na miejscu około drugiej w nocy. O tej porze całe miasto śpi. Bez zwracania czyjejkolwiek uwagi zaprowadzę was tylnym wejściem niepostrzeżenie do mieszkania, w którym będziecie przebywać razem przez dwa dni. W tym czasie nasz szef, major "Maciej", udzieli wam szczegółowych instrukcji i przekaże pocztę, którą zabierzecie do ośrodka na Zachodzie. Potem wyruszycie w drugi etap drogi i zatrzymacie się na Dolnym Śląsku, w pobliżu granicy, w Żaganiu. Trzeci etap to przerzut przez granicę niemiecką, przeprowadzi przewodnik, z którym zapozna was nasza łączniczka z Krakowa. Ten etap drogi jest pewny, ponieważ macie dokumenty i nikt nie może się zorientować, kim rzeczywiście jesteście. Z pewnym ryzykiem wiąże się samo przejście granicy, odpowiada za to nasz przewodnik. Ale takie samo ryzyko grozi nam i tutaj w terenie. Po przejściu granicy zatrzymacie się u bauera we wschodniej strefie Niemiec. Współpracuje on z naszym ośrodkiem. Adres, nazwisko i hasło poda major "Maciej" w Krakowie. Stamtąd pojedziecie z łączniczką, która zawiezie was do Berlina Zachodniego. Tam dopiero będziecie mogli odetchnąć spokojnie. Po dwóch tygodniach beztroskiego urlopu skierują was na kurs dywersyjny. "Grandziarz" słuchał moich słów jak baśni. "Harnaś" i "Szatan" starali się nie uronić ani jednego zdania. Znowu zadawali pytania, intensywnie myśleli nad tym, co mówiłem. - W słowach to ładnie wygląda - mruknął "Harnaś". - Jak długo potrwa taka droga? - zapytał "Szatan". - Najwyżej tydzień - odparłem. - Moje zadanie kończy się, gdy dotrzemy bezpiecznie na melinę w Krakowie, za to odpowiadam głową przed majorem"Maciejem". Rozmawialiście - przypomniałem spotkanie z "tamtą grupą" - z naszymi ludźmi, którzy przeszli tą drogą. Nie ma powodu do obaw. Żebyś ty wiedział, bandyto, pomyślałem równocześnie, że moje zadanie kończy się właśnie tam, gdzie kończy się twoja droga, w... Krakowie. "Harnaś" wstał i podszedł z "Szatanem" do "Gryfa" i tych, co obserwowali teren na skraju lasu. Zostałem sam z "Grandziarzem". Jeżeli w ogóle można mówić o sympatii do ludzi, którzy stoczyli się na tak daleki margines społeczny, bo aż na samo dno zbrodni, to do "Grandziarza" miałem jakiś inny stosunek niż do pozostałych członków bandy. Jego pełne tragizmu opowiadanie, gdy zostaliśmy sam na sam w melinie koło Czorsztyna, długo jeszcze pamiętałem. Odnajdywałem w jego zwierzeniach tyle cech głęboko ludzkiej tragedii, że na "tego najmłodszego" patrzyłem inaczej. Ale sprawiedliwość jest surowa... "Grandziarz" odprowadził wzrokiem herszta i gdy tamten znalazł się w odległości kilkudziesięciu metrów, zapytał mnie: - Panie! A czy będę mógł stamtąd posyłać paczki do ojca, tak jak ci z Zachodu, co wysyłają do swoich wsi i paczki, i dolary w listach? "Harnaś" ociągał się z daniem hasła do wymarszu. Dość długo rozmawiał na uboczu z "Gryfem". Niecierpliwiłem się, ale nie dawałem tego po sobie poznać. Wreszcie ruszyliśmy, słońce już dawno zaszło, szliśmy o zmroku w kierunku szosy. Zaledwie godzina drogi dzieliła nas od kościoła na wzgórzu nad Obidową. "Harnaś" i "Szatan" prowadzili wolno, bez pośpiechu. Zostałem nieco w tyle z "Gryfem", który czuł się już prawie dowódcą "Wiarusów". Uzbrojony po zęby, przez plecy przewiesił czeski erkaem - nosił go dotychczas "Szatan" - pod pachą przyciska przewieszony na pasku pistolet maszynowy. Trzej odjeżdżający zostawili automaty i ciężką broń w grupie. Rozmawialiśmy półgłosem z "Gryfem". Umówiliśmy się, że wrócę do nich następnego dnia. Wyznaczyliśmy nasze spotkanie w znanym mi miejscu na małej polance pod Luboniem. "Gryf" w najbliższych dniach miał przejąć od grupy działającej na sąsiednim terenie krótkofalową radiostację nadawczą, którą obsługiwał specjalnie przeszkolony radiotelegrafista. Mój tak szybki powrót do "Wiarusów" był więc uzasadniony koniecznością przygotowania "Gryfa" do pełnienia wraz z jego ludźmi odpowiedzialnej roli ochrony radiostacji - była ona głównym ogniwem łączności sztabu dywersji z ośrodkiem na Zachodzie. Sygnał o dniu i miejscu przejęcia krótkofalówki powinien lada dzień nadejść od majora "Macieja". Ponadto uzgodniłem z następcą herszta bandy, że dotychczasowe spotkania łączniczek w Rabce i Krakowie na razie pozostają aktualne, do czasu gdy wspólnie uzgodnimy nowe punkty kontaktowe. A więc dalszą łączność z bandą mam zapewnioną - stwierdziłem zadowolony. Przypuszczałem, że Stary, tak jak poprzednio hamował moje zapędy, tak teraz będzie dążył do jak najszybszego finału akcji. Z dala usłyszałem ciche brzęczenie silnika. Podeszliśmy nieco wyżej. "Harnaś", który dalej szedł na przedzie, dał znak, aby się zatrzymać. Brzęczenie przemieniło się w wyraźny warkot, narastało z każdą chwilą. W końcu wyłoniła się zza wzniesienia ciężko sunąca pod górę ciężarówka. Na zakręcie rzuciła snop świateł reflektorów na doskonale widoczną teraz wstęgę szosy. Usiedliśmy na miedzy w cieniu jałowca, którego kolce boleśnie kłuły ręce. "Gryf" pochylił się do mnie. - To tam - szepnął, wskazując na odległą o kilkaset metrów kępę drzew - z drugiej strony szosy jest ten kościół. Samochód minął miejsce, które wskazał mi "Gryf", i zniknął w ciemności. Spojrzałem na fosforyzowane wskazówki zegarka. Dochodziła dwudziesta trzecia. - Za godzinę - powiedziałem szeptem do "Gryfa". Kiwnął głową i milczał. Przed nami przykucnął "Grandziarz". "Harnaś" i pozostali ukryli się koło krzaków tarniny czy głogu, niedaleko od nas. Po paru minutach od krzaków tych oderwały się dwie pochylone postacie, skradające się w kierunku kościoła; po kilkudziesięciu krokach straciliśmy z oczu ich sylwetki, zniknęli w ciemności. Szli ku światłom raz po raz ciągnącym szosą. Ruch na autostradzie był bardzo mały. Co jakiś czas ukazywał się jakiś pojedynczy samochód i ginął z oczu na jednym lub na drugim wirażu. Po chwili zjawił się koło nas "Harnaś", usiadł obok mnie, pod krzakiem jałowca. - Wysłałem dwóch ludzi - powiedział - spenetrują otoczenie kościoła. Nerwowo zerknął na tarczę zegarka. Wskazówki posuwały się powoli, jak na złość. Upłynęło dopiero dziesięć minut. - Jeszcze czas - szepnął herszt jakby do siebie i długo wpatrywał się w ciemność. Noc była bezksiężycowa. Nad nami rozpięty pułap nieba, czystego, prawie granatowego, usianego tylko gwiazdami. Ani podmuchu wiatru - bezchmurna, letnia noc. Na szosie dostrzegłem znowu smugę światła reflektoru. Jakiś samotny motocyklista bardzo wolno przejechał szosą w kierunku Nowego Targu. "Harnaś" patrzył chwilę za nim, potem powiedział: - Niedaleko stąd "Ogień" kiedyś przyjmował defiladę naszych oddziałów. To były czasy! Byłem na tej defiladzie... "Gryf" wyjął z chlebaka manierkę z wódką. Przechylił ją, przełknął kilka łyków, podał "Harnasiowi", który solidnie pociągnął. Udałem, że piję również, ale wysączyłem tylko kilka kropel. - Coś mam złe przeczucie - mruknął "Harnaś". - Daj jeszcze - powiedział do "Gryfa" i wyciągnął rękę po pękatą manierkę. - Nie pij tyle - powiedziałem. - W drodze musisz być trzeźwy. Jak będziemy na miejscu, to się napijemy. Jeśli sobie teraz podpije, stanie się zadziorny, pomyślałem, i jeszcze nawarzy mi piwa w samochodzie. W tej chwili sam byłbym się z przyjemnością napił, wiedziałem jednak, że to tylko złudzenie, iż w ten sposób można uspokoić nerwy. Zdawałem sobie sprawę, jak alkohol przytępia refleks. Musiałem być właśnie teraz szczególnie trzeźwy i opanowany. Z ciemności wyłoniły się sylwetki dwóch mężczyzn. To "Groźny" i "Złom" wracali z rozpoznania. Szli zupełnie bezszelestnie, jak koty. - Nic podejrzanego - relacjonował jeden z nich- Kościół jest dobrze położony, otoczony murem, osłonięty cieniem drzew. Z drugiej strony szosy jest łąka, skoszone siano ułożone w kopy. Trochę niżej kilka rozrzuconych domów, pogaszone światła, już śpią. Obeszliśmy całą okolicę, nie ma żywego ducha. "Harnaś" znowu spojrzał na zegarek. Była dwudziesta trzecia dwadzieścia. Zaświstał cicho przez zęby. Skupiła się koło nas cała banda. Tak jak zwykle, tonem nie znoszącym sprzeciwu dysponował: - Ruszamy dwiema grupami. Najpierw ty - zwrócił się do "Gryfa" - z tymi, co zostają. Zajmiecie pozycje z erkaemem na łące, frontem do szosy. Rozrzuć ludzi, niech się zadekują w kilku kopkach siana, tak aby nie byli widoczni. Potem ja - mówił "Harnaś" - porucznik "Henryk", "Szatan" i "Grandziarz". Przeskoczymy przez szosę i ukryjemy się na cmentarzu przy kościele. Jak podjedzie samochód i zatrzyma się, podejdzie do niego tylko porucznik, sprawdzi, czy wszystko w porządku. Da nam znać, wtedy podskoczymy i jazda. A ty - polecił "Gryfowi" - i twoi ludzie pozostajecie w ukryciu. Nie pokazywać się. Ale w razie grandy, nie żałować amunicji! Rąbać całą siłą ognia! Były to ostatnie rozkazy herszta bandy "Wiarusów". "Harnaś" podszedł do tych, którzy zostawali. Chwila pożegnania, bez sentymentów. Pierwsza grupa z "Gryfem" ruszyła w kierunku szosy. "Harnaś" rzucił za nimi jeszcze: - Pamiętajcie, dam znać, jak umówione... Potem my przeskoczyliśmy przez zagony, trzymając pistolety w ręku. Gdy byliśmy już kilkanaście metrów od autostrady, usłyszałem, że zbliża się jakiś samochód. Przywarowaliśmy w polu. Drogę przecięły światła reflektorów. Wóz przejechał z dużą szybkością i zniknął za zakrętem. Poznałem po sylwetce karoserii "cytrynę". Może to Stary. Tak, pomyślałem, to na pewno on. Nie wytrzymałby teraz za biurkiem w urzędzie. On zawsze był na miejscu akcji, tak blisko, jak na to pozwalała sytuacja. Kilkoma susami przeskoczyliśmy przez szosę i znaleźliśmy się przy murze okalającym plac koło kościoła. Jeden skok i byliśmy w środku. "Gryfa" i jego ludzi nie można już było dostrzec, zajęli pozycje na łące, tak jak polecił "Harnaś". Skierowali w stronę szosy lufy karabinów maszynowych, czekali w pełnym pogotowiu. Za murem kościelnym panowała niczym nie zmącona cisza. Owiał nas przejmujący chłód. Gęste konary starych lip całkowicie przesłaniały sklepienie nieba. W głębi ledwo można było rozpoznać kontury drewnianego kościoła. "Harnaś" rozglądał się nerwowo. Na próżno starał się przeniknąć wzrokiem panującą wokoło ciemność. Przyczailiśmy się przy murze. Spojrzałem znowu na zegarek. - Która? - zapytał "Harnaś". Słyszałem jego szybki oddech. - Za piętnaście dwunasta - odparłem. Nastrój napięcia rósł z każdą minutą oczekiwania. Oparłem głowę o zimny kamień obmurówki. "Szatan" kręcił się niespokojnie, trzymał w ręku pistolet. "Harnaś" zarepetował parabelkę - wprowadził nabój do lufy. - Strasznie tu - szepnął "Grandziarz". Potem nikt nie odzywał się ani słowem. Czekaliśmy w milczeniu. Czas wlókł się potwornie długo. Jeszcze dziesięć minut... Dobiegł nas szum silnika. Zbliżał się coraz bardziej. Znowu szosę oświetliły smugi reflektorów. Pochyliliśmy się za murem. Ale wóz nie zwolnił, przejechał z hukiem silnika. - To osobowy - powiedział "Harnaś", który pierwszy wychylił głowę. Znowu cisza. Już północ. - Godzina duchów - zażartowałem. Chciałem rozładować napięcie. Po dziesięciu minutach znowu nadjechał jakiś samochód. Silnik pracował ciężko. Ukazały się światła od strony Nowego Targu. Kilkadziesiąt metrów od kościoła kierowca zmniejszył szybkość, jechał coraz wolniej, zgasił światła i zatrzymał się naprzeciwko. - Sanitarka - ledwo dosłyszalnie odezwał się "Harnaś". Stał obok mnie ukryty za murem z gotową do strzału parabelką. Trzymałem również w ręce moją piętnastostrzałową efenkę. Dalej widoczne były zamazane cienie przyczajonego "Szatana" i "Grandziarza". Kierowca wysiadł z szoferki, podniósł maskę wozu, pozorując postój z powodu uszkodzenia. Rozejrzał się, chwilę nasłuchiwał i zagwizdał kilka taktów tanga Pozdrowienie od gór. Urwał nagle i czekał. W odpowiedzi zagwizdałem kilka dalszych taktów tego samego refrenu. Był to znak rozpoznawczy. Przeskoczyłem przez obmurówkę i witając się z naszym "przewoźnikiem" kiwnąłem na tamtych - już byli przy nas. Schowani między wozem i murem wymieniliśmy tylko kilka urywanych zdań. - Macie dokumenty? - zapytał kierowca. - Tak. - Pistolety? - Też mamy - odpowiedziałem. - Dokumenty wystarczą. Dajcie broń, schowam w skrytce - powiedział. - Tak bezpieczniej. - No prędzej - przynaglił oglądając się na obie strony szosy. - Może ktoś nadjechać. Równocześnie otworzył tylne drzwi sanitarki, przynaglając do wsiadania. Dla przykładu pierwszy wyciągnąłem pistolet i dałem kierowcy. To samo odruchowo zrobił stojący koło mnie "Grandziarz". Wskoczyliśmy do ciemnego wnętrza wozu. Na dole został jeszcze "Harnaś" i "Szatan". - Nie marudźcie - skarciłem ich. Nie dosłyszałem, o czym tam mówili. Wsiedli zanami. Kierowca zatrzasnął drzwi, wsiadł do szoferki i zapuścił silnik. Wóz ruszył. Równocześnie zapaliła się mała lampka przytwierdzona do dachu wewnątrz budy sanitarki. Zobaczyłem siedzącego w samym kącie Janka - pracownika naszego wydziału w Krakowie. - Cześć! - powiedział. - Z "Henrykiem" się znamy, tylko z wami, chłopcy... - zwrócił się do "Wiarusów", witając się ze wszystkimi. "Harnaś" i "Szatan" jakby zesztywnieli, zaskoczyła ich obecność wewnątrz wozu jeszcze jednego, nie znanego człowieka. Lustrowali wzrokiem wnętrze ambulansu sanitarnego, w którym z jednej strony przymocowane były podwójne nosze, z drugiej strony pojedyncze i ławeczka dla przewożącego chorych. Samochód zjeżdżał w dół wirażami w stronę Chabówki. Bandyci oderwani od lasu, od swych melin, bez automatów czuli się niepewnie. "Harnaś" spoglądał to na mnie, to na Janka, który przerwał wreszcie męczące milczenie: - Major "Maciej" - mówił - polecił mi osobiście pojechać po was, mam się chłopakami zaopiekować na melinie i przygotować do dalszej drogi. W razie gdyby nas zatrzymała po drodze kontrola, rozmawiam tylko ja, wy jesteście podejrzani... "Harnaś" tak nagle się poruszył, że Janek nie dokończył zdania. - Jak to podejrzani? - zapytałem. Co on bredzi, pomyślałem. Janek zaczął się śmiać. Nie całkiem naturalnie mu to wyszło. - No podejrzani - odparował - taka jest legenda. Udało nam się wykombinować zaświadczenie, że ten ambulans sanitarny przewozi chorych zakaźnie, podejrzanych - podkreślił to słowo - o tyfus. Jaka glina w razie kontroli może przyczepić się do takiego transportu? Najwyżej sprawdzą prawo jazdy, książkę wozu kierowcy i jeszcze zasalutują. Byle tylko dojechać do Krakowa, a tam skok do bramy i po strachu. Wszystko na medal! - To nawet mądre - wyrwało się "Grandziarzowi". Tamci nadal milczeli. Janek wyciągnął dwa białe kitle. Jeden podał mnie, drugi sam nałożył. - Wkładaj - dysponował - my we dwóch jesteśmy sanitariusze, a wy - zwrócił się do "Wiarusów" - chorzy. Kierowca raptem zahamował na dużej szybkości, aż nas zarzuciło. Sanitarka zatrzymała się. "Harnaś" natychmiast poderwał się i błyskawicznie wyciągnął pistolet. Za nim "Szatan". - Co jest? - krzyknął. Zaskoczony poderwałem się również. Widząc lufę skierowaną do mnie, miałem już zamiar podbić "Harnasiowi" rękę, ale osadził go Janek. - Przejazd kolejowy w Chabówce! - krzyknął. - Nie słyszysz lokomotywy, ty skubany?! Maszynista zagwizdał. Pociąg z miarowym stukiem przetoczył się przez tory. Samochód ruszył. "Harnaś" ciężko usiadł na noszach. W czasie, gdy miał miejsce ten incydent, "Grandziarz" doskoczył do drzwi, usiłował je otworzyć, nie znalazł jednak klamki. Drzwi otwierały się tylko od zewnątrz. Zauważył to "Szatan". - Co to ma znaczyć? - zapytał. "Harnaś" także się zorientował, że jesteśmy zamknięci jak w pudle. Starałem się im wyjaśnić, że każdy ambulans zamyka się od zewnątrz, bo przewożą w nim nie tylko takich jak my, ale czasem także umysłowo chorych, niebezpiecznych dla otoczenia... - Słabe masz nerwy - powiedziałem do "Harnasia". - Możesz, tak się zachowując, napytać nam biedy, trzeba się było nie decydować. Dlaczego nie oddałeś broni? Mamy murowaną legendę. - Dla mnie pistolet pewniejszy niż dokumenty - odpalił - a gdyby coś było nie tak, to pierwszą kulę wpakuję... - urwał i spojrzał twardo na mnie. Ambulans znowu mijał jakąś osadę, mignęło kilka świateł. - Lubień - mruknął "Szatan". - Tu zginął "Mściciel", otoczyło go KBW. Wiedziałem, że to poprzedni dowódca bandy. Po nim hersztem został "Harnaś". - Jak nie przestaniesz robić takiego "cyrku", major "Maciej" cię opieprzy albo nie puści w dalszą drogę, trzeba zachować spokój - rzuciłem watażce. - Nie bądź w gorącej wodzie kąpany - dorzucił Janek. "Harnaś" nie odpowiedział, przyglądał nam się ponuro, raz po raz kierował spojrzenie to na mnie, to na siedzącego obok Janka. Rozmowa się nie kleiła. Od czasu do czasu padały tylko pojedyncze, urywane słowa. Nastrój ten ciążył niemiłosiernie, a droga ciągnęła się w nieskończoność. Przez matowe szyby samochodu trudno było zorientować się dokładnie, gdzie się znajdujemy. Samochód zwolnił, mijał jakiś wóz, wziął zakręt. W szybach wozu zamigotały uliczne światła. Przejeżdżaliśmy przez miasto. - Myślenice - rzucił "Harnaś". - Tak - odpowiedział "Szatan" i bawił się trzymanym w ręku pistoletem. Atmosfera naprężenia udzieliła się wszystkim. Jakaś niesamowita była ta cisza, przerywana czasem jednym słowem, ten szum silnika i szyby w oknach przepuszczające tylko niewyraźne błyski mijanych świateł. Żaden z nas pięciu, zamkniętych w pudle sanitarki niecodziennych pasażerów, nie przejawiał chęci do podtrzymania rozmowy. Spełzły na niczym wysiłki Janka, aby ożywić nastrój kilkoma dowcipami - wyszły blado i sztucznie. W końcu i Janek zrezygnował - przestał zabawiać nas rozmową. Siedział w kącie wozu, stężały mu mięśnie twarzy, cera prawie zszarzała. Skupieni i zamknięci w sobie wsłuchiwaliśmy się z konieczności w miarowy warkot silnika. Na czoło wystąpiły mi krople potu... Przeliczyłem się, pierwszy oddając kierowcy moją "piętnastkę"; sądziłem, że pójdą za moim przykładem. Teraz jestem bez broni. Janek niewiele w razie czego zdziała jednym pistoletem. "Harnaś" i "Szatan" nie mają nic do stracenia, strzelają celnie. W tej zamkniętej "trumnie" mogą zrobić z nas "jatkę". "Grandziarz" im pomoże. Bandyci nie mieli żadnych podstaw do podejrzeń. Przecież mi już zaufali. Miałem tego tyle dowodów. Inaczej nie wsiedliby do wozu. Obawy nasunęły mi się instynktownie i rosły z każdym kilometrem. Powinna uspokoić ich świadomość, że mają liczebną przewagę i w garści pistolety gotowe do strzału. To, że oddałem pistolet, nie jest obojętne. "Harnaś" wiedział, że nie mam przy sobie drugiego. On zawsze strzelał wcześniej, niż myślał, dla niego zabić człowieka to tak, jak splunąć... Czy się bałem? Nie ma ryzyka bez lęku. Ale to wciąga... Wóz zbliżał się do Krakowa, a takie myśli nie opuszczały mnie ani na chwilę. Za oknami coraz częściej błyskały pojedyncze światła, dobiegał warkot mijanych pojazdów, potem latarnie uliczne, jedna za drugą, odbijały się w szybach. W końcu ostry dźwięk dzwonka, zazgrzytały na szynach koła tramwaju - to już Kraków, Borek Fałęcki. Zbliżaliśmy się do Podgórza, jeszcze parę minut... "Harnaś" pochylił się do "Szatana". Wymienili kilka zdań, nie uchwyciłem sensu, zagłuszył je warkot silnika. Herszt bandy sięgnął do kieszeni, wyciągnął pistolet Vis, ten po zamordowanym akowcu. Podał go "Grandziarzowi". - Żebyś w razie czego nie dłubał w nosie - rzucił. - Co ty bredzisz? - powiedziałem do "Harnasia". - Nie nawalaj! - Nie rób w portki - dorzucił Janek - bo to śmierdzi, za parę minut na melinie odbijemy pół litra i będziemy się z ciebie śmiali. - Nie ma dziwoty - odburknął "Harnaś", ale tylko pozornie się uspokoił. Minęliśmy most Dębnicki, aleją Trzech Wieszczy sanitarka zbliżała się do Parku Krakowskiego. Jeszcze trzy minuty - liczyłem w myśli. - Dwie... jedna... jeszcze jedna... Potem już tylko sekundy. Wóz skręcił raz, drugi, trzeci i wjechał w bramę. Zatrzeszczały resory. Byliśmy na miejscu. Białe kitle rzuciliśmy w kąt, na nosze. Kierowca wyłączył silnik, zgasło światło. Znaleźliśmy się w zupełnej ciemności. Otworzył drzwi samochodu. Kontury kamienicy były rozmazane w ciemności, pełne zakamarków podwórze, kosze na śmieci, stary trzepak. "Szatan" wyskoczył pierwszy, za nim Janek i "Harnaś". Kierowca przyłożył palec do ust i zatrzymał mnie i "Grandziarza". Inicjatywę przejął Janek. - Melina jest na pierwszym piętrze - mówił szeptem. - Mam klucz od bramy. Najpierw idziemy my. Jak się zapali światło w oknie, wejdziecie wy - wskazał na mnie i "Grandziarza". - Nie można robić szumu. Gdy tamci weszli do bramy, zeskoczyliśmy z "Grandziarzem" z wozu. W oknach kamienicy nie było świateł. - To dobrze - szepnąłem - wszyscy śpią. Czekaliśmy jeszcze kilkanaście sekund wypatrując, kiedy dadzą znak. Od strony schodów doszedł nas słaby odgłos kroków, potem cisza. I nagle krzyk... I strzały... "Grandziarz" podniósł pistolet. Podbiłem mu nogę. Strzelił padając. Pocisk poszedł w górę, przeszył powietrze. Na podwórzu jak w studni odbiło się głuche echo wystrzału. Niemal równocześnie z ukrycia wypadli nasi, doskoczyli do "Grandziarza". Z góry dobiegł znowu krzyk i odgłosy szamotaniny. Bandyci zostali obezwładnieni. Zabłysły światła. Byłem w jakże dobrze mi znanym gmachu Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie. Wołał mnie naczelnik. Weszliśmy do gabinetu Starego. Znalazłem się tu po raz pierwszy od tak długiego czasu, od tamtej rozmowy, gdy zdecydowałem się na wejście do bandy. Stary przemierzał pokój tam i z powrotem. - Gdybyśmy ich zawieźli tam, gdzie poprzednio proponowano - odezwał się major - może by się tak nie spłoszyli. Tutaj mogło być gorzej. Według pierwszego wariantu planu mieliśmy przywieźć "Wiarusów" na "melinę" upozorowaną w pegeerze pod Borkiem Fałęckim. Naczelnik podzielił już nawet role między funkcjonariuszy, którzy mieli wystąpić w charakterze gospodarza, jego syna, gospodyni oraz przypadkowych gości. Ba, pomyślano już nawet o zaopatrzeniu na pierwszy poczęstunek. Nie było jednak całkowitej pewności, czy w razie walki, której nigdy w takich okolicznościach nie można wykluczyć, nie padną zupełnie przypadkowe ofiary. Gdyby doszło do strzelaniny, incydent taki odbiłby się szerokim echem w okolicy. Istniałaby wtedy możliwość przedostania się wiadomości o takim fakcie do bandy lub jej siatki. A czekała nas jeszcze ostateczna rozgrywka. Plan więc zmieniono w ostatniej chwili. Zadecydowano, że samochód sanitarny wjedzie wprost na podwórze naszego urzędu. Wygaszono światła, ustawiono stary trzepak, pojemniki na śmiecie. Zmieniono wygląd podwórza tak, aby otoczenie odpowiadało scenerii zwykłej czynszowej kamienicy. Nie było to trudne. Pracowaliśmy w starych, dawniej mieszkalnych blokach. Przygotowano pomieszczenie na pierwszym piętrze. Prowadziły do niego stare kuchenne schody, prosto z podwórza. Podzielono role. Na górze czekała grupa pracowników, którzy mieli obezwładnić tych, co wejdą pierwsi, inni ukryli się na pełnym zakamarków podwórzu. Gdy dwaj bandyci weszli na pierwsze piętro, zdenerwowany pracownik pomylił się i wprowadził "Harnasia" do innego pokoju. Bandyta zobaczył biurko i portret na ścianie. Szarpnął się i nagle cofnął. Wówczas uchwyciły go mocne ręce. Ale herszt bandy trzymał w ręce gotowy do strzału pistolet. Zdążył dwa razy wystrzelić. Całe szczęście, że Staszek, chłop jak tur, doświadczony pracownik w walce z bandami, zdołał wykręcić rękę bandyty. Pocisk trafił w nogę "Harnasia", sam przestrzelił sobie stopę. "Szatan" także odskoczył, ale nasi już go dopadli. Taki był półfinał naszej akcji... Rozdział 11. Kierowca mocno nacisnął pedał gazu. Samochód jechał z dużą szybkością. Za szybami migały słupy telegraficzne. Stary postanowił osobiście podrzucić mnie w pobliże miejsca spotkania z bandą. Po drodze chciał jeszcze raz omówić ostatnie szczegóły finału akcji. Kilka miesięcy uporczywego "drążenia" przeciwnika powinny były dać wreszcie ostateczny efekt, ale jedno fałszywe posunięcie mogło pokrzyżować nasze plany. Oparłem się na siedzeniu, wtuliłem się głęboko w kąt wozu, żeby mnie nie zobaczył ktoś niepożądany. Major analizował sytuację, konfrontował swoje myśli z moimi wrażeniami z ostatnich zetknięć z "Wiarusami". - "Harnaś" ustalił - rozumował Stary - że zawiadomi ich, jeżeli wszystko będzie w porządku. Prawdopodobnie umówił się, że wyśle kartkę na określony adres. To są tylko domysły. Niestety, nie wiemy, w jakiej formie i gdzie herszt bandy miał przekazać informację, która uspokoiłaby jego wspólników. Nie ma żadnej gwarancji, że się do tego przyzna, a jeżeli tak, to może wtedy, gdy to nie będzie miało już żadnego znaczenia. Dlatego trzeba działać szybko. Teraz każda godzina, każdy dzień pracuje przeciwko nam. - Zupełnie na odwrót niż było poprzednio - dorzuciłem. Sytuacja zmuszała do pośpiechu. Dlatego już następnego dnia wracałem do "Gryfa" i jego ludzi na umówione spotkanie na stokach Lubonia. Zastępca herszta bandy wiedział już poprzednio, że grupa jego będzie wykorzystana do ochrony radiostacji nadawczej, ,że jest to rola, jaką wyznaczył jej "sztab". Pozostawała tylko kwestia wyznaczenia terminu przerzucenia krótkofalówki przez osłaniającą ją dotychczas grupę. Stary polecił mi przekazać polecenie majora "Macieja", aby "Wiarusy" jeszcze tej nocy przejęli radiostację. Jako miejsce spotkania z "tamtą grupą" w celu przekazania sprzętu i radiotelegrafisty wybraliśmy Surówkę - polanę w masywie górskim Lubonia, na której znajdowały się trzy zagrody. Wiedziałem, że mieszkali tam współpracownicy bandy. Spędziłem u nich z "Wiarusami" już jedną noc. Trzy góralskie chaty były położone na uboczu, wśród lasów, z dala od wsi i bardziej uczęszczanej drogi. "Gryf" nie powinien być zaskoczony tym poleceniem, jeżeli podam mu, że zaszły nadzwyczajne okoliczności, że "tamtej grupie" deptała po piętach "bezpieka", że radiostacja musi znajdować się w bezpiecznym miejscu, ponieważ co drugi dzień ma o określonej godzinie nawiązywać łączność z ośrodkiem na Zachodzie. Zbliżaliśmy się do Myślenic. Na szosę koło jakichś zabudowań wyskoczyła grupka dzieci. Kierowca zahamował nagle, pogroził dwu umorusanym chłopakom i znowu dodał gazu. "Cytryna" doskonale trzymała się szosy. Przez uchylone szyby wozu wpadał orzeźwiający prąd podgórskiego powietrza. Byliśmy już w połowie drogi. - Sądzę - przewidywał Stary - że to już ostatnia twoja wyprawa w góry. Rzecz jasna w tym charakterze. Potem dostaniesz urlop. - Oby tak było... Za kilka dni, majorze - medytowałem - jeżeli nie dostaną wiadomości od tamtych, stracą zaufanie i będą coś podejrzewać. Wtedy moja pozycja u "Gryfa" byłaby wątpliwa. - Dlatego trzeba brać byka za rogi - przytaknął Stary. - A jeżeli nie przyjdą dziś na spotkanie? - zapytałem. - Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym - przyznał major. - Muszę mieć absolutną pewność, czy nawiązałeś kontakt, z tym się wiąże cała operacja. Stary zamyślił się chwilę. Zwykle szybko podejmował decyzje i cenił, jeśli tak samo robili jego współpracownicy. Przejeżdżaliśmy właśnie koło zagajnika. Polecił kierowcy zatrzymać wóz. - Odpocznij sobie w tym lasku - powiedział do mnie - wrócę za pół godziny. Wysiadłem z samochodu, który natychmiast ruszył w kierunku Myślenic. Czekałem jednak dłużej. Po niespełna godzinie rozpoznałem na szosie znaną mi sylwetkę czarnej "cytryny" szefa. Major siedział przy kierowcy, wskoczyłem do wozu, usiadłem i... zobaczyłem przystojną dziewczynę. Siedziała na tylnym siedzeniu. - Ona pójdzie z tobą - dysponował. - Powiesz dowódcy bandy, że to osobista łączniczka majora "Macieja". Będzie docierać do nich z materiałami, które mają być nadane drogą radiową. To bardzo ważne. Zabrałeś ją z sobą, żeby poznać z "Gryfem". Ustal ich kontakty co drugi dzień. Trzeba uzasadnić jej przybycie. Potem zwolnij ją, wróci do mnie, wtedy upewnię się, że przyjdziesz z bandą na Surówkę. Poucz "łączniczkę" po drodze, jak się ma zachowywać, wybierz jej pseudonim. Nie zalecaj się do niej, to żona naszego pracownika - zażartował Stary. - Aha! Możesz jeszcze dać do zrozumienia "Gryfowi", że major "Maciej" wspominał o możliwości swojego przybycia na inspekcję. Dotrzemy do was o trzeciej trzydzieści. Męża "łączniczki" poznałem znacznie później i serdecznie się z nim zaprzyjaźniłem. Wspominamy do dziś wyprawę na Luboń, ale wtedy nie było żartów. Minęliśmy rozwidlenie szosy do Jabłonki. Major polecił zwolnić, szukał miejsca, gdzie mógłby nas niepostrzeżenie wysadzić. Z daleka widać już było dym unoszący się z parowozów przetaczanych na stacji w Chabówce. - Będę czekał - instruował szef "łączniczkę" - od godziny dwudziestej na ławce przed Domem Zdrojowym w Rabce. Jak mnie zobaczysz, nie podchodź, nawiąż kontakt wzrokowy i idź kilkadziesiąt kroków za mną. Doprowadzę cię w ten sposób do miejsca, gdzie będzie stał samochód. Z prawej strony szosy las, z lewej otwarta przestrzeń, już widać położoną w kotlinie Rabkę, tuż przed nami Chabówka. Na szosie nie było nikogo. Kierowca zatrzymał "cytrynę". Mocny uścisk dłoni - pożegnanie z szefem - i wyskoczyliśmy z wozu, który natychmiast ruszył i zniknął nam z oczu za mostem na Rabie. - Do zobaczenia! Poszliśmy w tę samą stronę. Po kilku minutach byliśmy już w Chabówce. Cały rząd konnych dorożek oczekiwał przed stacją kolejową, górale nawoływali, wabili gości. Ponieważ czas naglił, pojechaliśmy dorożką do Rabki. Podpity góral przymrużył porozumiewawczo oko, spoglądając na nas jak na parę zakochanych, takich najlepiej wozić. Wesoło śmigał batem i przyśpiewywał po drodze: Byłoby mi nie zol, Cobyk se polezoł, Alek ino postoi, Juzek ojcem zostol, , Śmialiśmy się, ale nie wyprowadzaliśmy go z błędu. Po drodze kupiłem dwie półlitrówki wódki. Wetknąłem do torby "łączniczce". Wysiedliśmy z drugiej strony Rabki, przed przystankiem Zaryte. Stamtąd skrótami dużo bliżej na Luboń. Myślałem o gospodyni, u której kilka miesięcy temu wynająłem pokój. Po trzech dniach, gdy zostałem w bandzie, już się u niej nie pokazałem. Nie mogła mieć do mnie pretensji, zapłaciłem solidnie za dwa tygodnie z góry. Chętnie widziałaby pewnie więcej takich dziwnych gości, co płacą, a nie mieszkają. "Łączniczce" nadałem pseudonim "Krystyna". Szła ze mną rezolutnie w modnych wówczas butach "oficerkach" i zawadiacko przewiązanej chustce. Z twarzy jej nie mogłem wyczytać niepokoju. Była trochę podekscytowana, ale kto na jej miejscu nie byłby zaskoczony tak nieprzewidzianym zadaniem, tym bardziej że po raz pierwszy grała taką rolę. - Całe szczęście, że byłam w domu, mogliście mnie nie zastać - powiedziała. - Major nie uprzedził, miałam wolny dzień i robiłam przepierkę. - A co mąż powiedział na tę wyprawę? - zapytałem. - A cóż miał powiedzieć? - roześmiała się. - Trzeba i koniec. "Krystyna" była przejęta swoją misją. Całą drogę wypytywała mnie o bandę - tyle się o niej nasłuchała w Myślenicach. Na miejsce spotkania dotarliśmy przed czasem. Odnalazłem małą polankę pod Luboniem. Teraz mogłem powiedzieć, że znam Gorce, nie tylko znakowane turystyczne szlaki, upłazy i granie, ale także te bandyckie, dla mnie niebezpieczne ścieżki. Minęła godzina siedemnasta. Niecierpliwiłem się. Czekaliśmy prawie pół godziny. Skracałem czas rozmową z "Krystyną", mówiłem jej, jak się powinna zachować. - Przy nich powinniśmy mówić sobie na "ty", mój pseudonim "Henryk". Nie boisz się? - spytałem. - Nie - odpowiedziała. - A ty? Serdecznie się roześmiałem. Podobała mi się jej postawa - dzielna dziewczyna. - Ale o mnie mąż się boi - zażartowała. Wiedziałem, że tak było rzeczywiście. - A kto o ciebie się boi? - spytała. - O mnie? - powtórzyłem. Zaskoczyła mnie tym pytaniem. Ale po chwili odpowiedziałem: - O mnie myślą koledzy z wydziału i major. Moja dziewczyna już chyba zapomniała. Ona nie była jeszcze całkiem moja - poprawiłem. - Zginąłem jej z oczu na wiosnę. Cóż mogłem powiedzieć, nie zna naszych spraw... Po co ja jej to mówię? Urwałem wpół zdania i zamyśliłem się. - Idą - rzuciła "Krystyna". Pierwsza ich spostrzegła. Zabawnie wyglądała teraz z nastroszoną zadziornie miną. - Muszę im pokazać - szepnęła - że jestem "swoja" babka, to się liczy. - Tylko nie przesadzaj - ostrzegłem. Minęła godzina siedemnasta trzydzieści. Szli jak zwykle między drzewami, skrajem lasu, nigdy przez polanę, unikali otwartej przestrzeni. Pierwszy szedł "Gryf" i jakiś nowy. Dopiero gdy się zbliżyli, rozpoznałem mojego dawnego opiekuna - mężczyznę w brązowym kaszkiecie. Jak się okazało, słyszałem już o nim kilkakrotnie. Nazywali go Kazek. Potem z lasu wyłonili się "Groźny", "Złom" i "Jaksa". - Witaj, wodzu - powiedziałem swobodnie do "Gryfa". - Czeka nas dużo roboty. Dlatego przyprowadziłem naszą babkę. To "Krystyna", łączniczka majora "Macieja", lepiej, żebyś ją poznał osobiście. Będzie przychodziła tylko w bardzo ważnych sprawach. W takich wypadkach rozpoznanie na hasło to za mało, trzeba mieć absolutną pewność. - A jak nasi? - zapytał jednym tchem "Gryf". - Dojechaliśmy bez przeszkód. Kierowca miał zaświadczenie, że przewozi do szpitala w Krakowie chorych na tyfus, świetna legenda. Kto by się porwał, żeby to sprawdzać. Dzisiaj są na melinie, przygotowują się do dalszej drogi. Zaraz po przyjeździe obciągnęliśmy razem do kolacji pół litra, potem wezwał mnie jednak major "Maciej" i polecił zaraz jechać do was. Nie zdążyłem już wpaść do nich z powrotem. To wszystko przez nią - wskazałem na "Krystynę" - musiałem ją w dwie godziny odszukać. "Harnaś" miał mi dać kartkę do was, ale nie ma zmartwienia, na najbliższy kontakt list przywiezie łączniczka. "Gryf" uspokoił się. "Krystyna" wyciągnęła z torby dwie półlitrówki wódki, które kupiłem w Rabce. Spojrzała na mnie pytająco. Poleciłem oddać "Złomowi", który chowając wódkę do chlebaka długo przyglądał się dziewczynie, podobała mu się, oblizał wargi i niby żartem powiedział dwuznacznie: - U nas taki zwyczaj, że dziewczyny nie tylko gorzałkę dają... - zbliżył się do "Krystyny". - A ja, jak się ogolę, to nie kłuję - mówiąc to klepnął ją w pośladek. - Trzymaj ręce przy dupie i mordę w kubeł - osadził go natychmiast "Gryf". - Przy czyjej dupie? - odparował. - Co grasz wielkiego herszta? O mały włos doszłoby do sprzeczki. Następca herszta bandy nie miał takiego posłuchu jak "Harnaś", to się od razu rzucało w oczy. Zaskoczona napastliwością bandziora "Krystyna" wyraźnie straciła pewność siebie; niełatwo być "swoją" babką wobec takich typów. Minęła godzina osiemnasta trzydzieści. Czas naglił. Odwołałem na bok "Gryfa" i łączniczkę. Kategorycznie postawiłem rozkaz przejęcia o świcie radiostacji. Omówiłem szczegóły. Podałem miejsce spotkania z dotychczasową ochroną krótkofalówki. Ustaliłem na przyszłość punkty kontaktowe "Krystyny" z dowódcą grupy i sposób przekazywania materiałów... "Gryf" słuchał, nie zajął na razie określonego stanowiska. Odprawiłem jednak "Krystynę" tak, jakby wszystko zostało uzgodnione. Gdy łączniczka żegnała się z nami, dowódca bandy chciał okazać się elegancki, polecił Kazkowi odprowadzić dziewczynę do Rabki. Nie mogłem temu zapobiec. Wierzyłem jednak, że "Krystyna" wykaże dość zmysłu orientacyjnego, aby urwać się na spotkanie z majorem. - Zaraz wracaj - zawołał do Kazka "Gryf" - będziemy na Surówce. Nabrałem pewności, że wszystko przebiega według planu. Czyżby to był ostatni dzień mojego pobytuw bandzie? Teraz liczyły się już tylko godziny. Trudno było w to uwierzyć. Przez jakiś czas widzieliśmy "łączniczkę" i Kazka. Schodzili nasłonecznionym południowym stokiem w dół. Szli nad szemrzącym potoczkiem, który wypływał z Lubonia i wpadał w Zarytem do Raby. Czy "Krystyna" zdoła się uwolnić od opieki mężczyzny w brązowym kaszkiecie - do myśli tej kilkakrotnie powracałem z niepokojem. "Gryf" zaproponował, abyśmy przeczekali do zmroku i dopiero wtedy wyruszyli na Surówkę. Dzieliło nas od polany najwyżej dwie godziny marszu. "Gryf" to nie "Harnaś", pomyślałem, tamten nie radził się nikogo, sam podejmował decyzję. Wymagał natychmiastowego jej wykonania. Typowy watażka. "Groźny", "Złom" i "Jaksa" skupili się wokół mnie. Dopytywali się, jak dobrnęliśmy do Krakowa. Interesował ich każdy szczegół drogi. Nowo upieczony herszt bandy czytał gazety. Przywiozłem je z Krakowa. Słuchał równocześnie jednym uchem naszej rozmowy. - "Groźny", odbij litra - zarządziłem. Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Wyciągnął z chlebaka butelkę, ale nie tę przyniesioną przez "Krystynę". O udo wprawnym ruchem wybił korek. Byłem zadowolony, że mają jeszcze zapas alkoholu. Moje dwie półlitrówki nie będą osamotnione. Nie zabraknie. Szklanka krążyła w koło. Piliśmy za szczęśliwą drogę tych, co "poszli na Zachód". Starałem się regulować, kto do kogo przepija. Niech każdy pije równo. Sam również piłem jak oni. Po kilku głębszych puściłem wodze fantazji. Opowiadałem, jak przyjęto "Harnasia" w melinie, stwarzałem mityczną legendę możliwości naszej siatki, perspektyw, jakie otworzyły się przed trzema członkami bandy, którzy "poszli na Zachód", opowiadałem swoje wrażenia ze szkoły dywersyjnej w Regensburgu, o knajpach i dziewczynkach, o przerzucie do kraju... "Groźny" odbił następną butelkę. Rozwiązały się języki. Wódka pobudzała wyobraźnię. Czas płynął. Minęła godzina dwudziesta pierwsza. Słońce już zeszło z gór. Czas w drogę. Przejąłem inicjatywę. Dałem hasło do odmarszu. Sprawdziłem moją efenkę. Nie musiałem wprowadzać naboju do lufy. Tkwił w niej od dawna. Przyzwyczaiłem się do tego w bandzie. W każdej chwili gotowy na wszystko. W Krakowie nie nosiłem pistoletu z nabojem w lufie. Pistolet podobno raz w roku strzela sam - lepiej tego uniknąć. "Wiarusy" niechętnie opuszczali biwak. Zdałaby się jeszcze jedna półlitrówka - myślał zapewne każdy z nich. Nauczyłem się w bandzie pić wódkę szklankami. Może się potem odzwyczaję albo nauczę przyjaciół z wydziału. Lepiej nie, major by mnie podkręcił. Trzeba po prostu wrócić do normalnego życia. Jeszcze kilka godzin... Finał jest już bliski, żeby tylko skończył się powodzeniem. Jakże chciałbym już wrócić do swoich! Pięliśmy się w górę, nad Skomielną, potem w prawo, coraz wyżej. Surówka była już blisko. Biwakowaliśmy tam kiedyś. Pamiętałem meliniarza, namawiał "Harnasia", aby "rąbnął" jakiegoś gazdę. Mówił, że to kapuś. Dopiero po pijanemu wyszło szydło z worka. Wygadał się: ten gazda nie był kapusiem, tylko meliniarz miał z nim osobiste porachunki. Minęła godzina dwudziesta druga trzydzieści. Pełnia. Luboń w blasku księżyca wyglądał tajemniczo, dostojnie. Drzewa przybrały dziwne kształty. Las rzedniał. Przechodziliśmy przez porębę. Porosłe mchem pniaki wyglądały jak zaklęte ludki z legend o zbójnikach. Przed nami otwarła się polana, zobaczyłem trzy rozrzucone zagrody. Byliśmy na Surówce. Najbliżej mieszkał ów meliniarz. W dwóch następnych chatach również zaufani ludzie bandy. To jednak żaden powód, by podchodzić na pewniaka. "Harnaś" przez wiele lat wyrobił u swoich ludzi ostrożność, która weszła im w krew. "Gryf" dał znak, aby się zatrzymać. Naśladował herszta bandy, któremu jednak nie dorównywał. Wysłał na rozpoznanie "Groźnego" i "Złoma". Leżeliśmy na mchu. Kąsały mrówki. Gdzieś obok musiało być mrowisko. Przesunęliśmy się za wyrwane z korzeniami przez halniak drzewo. Na porębie pachniały poziomki. Zjadłoby się cały garnczek, takich leśnych, pełnych aromatu, ze śmietaną. W chlebaku miałem dwie puszki śledzi, a u "Groźnego" jeszcze dwie półlitrówki wódki. Może Kazek także coś doniesie. Przyniósłbym więcej alkoholu, ale nie wypadało. Mogliby się zastanawiać, dlaczego właśnie dzisiaj tyle piję i namawiam do picia. Otworzę śledzie - taka zagrycha to pretekst do wypicia "pod śledzika"... Obserwowaliśmy trzy zagrody widoczne jak na dłoni w księżycowej poświacie. U meliniarza w małym okienku zapaliło się światło ktoś zasłonił płachtą szybę. "Groźny" i "Złom" byli już w chacie. Potem wyszedł jeden z nich, dał znak ręką, wszystko w porządku. Góral zamknął psa, żeby nie robił hałasu. Odezwała się zamknięta w sieni kwoka z kurczętami. Weszliśmy do izby. Gospodyni zwlekła się z posłania, na którym spało troje dzieci. Co rok to prorok. Zrobiło mi się ich żal. Przecież ojciec będzie rano aresztowany za współpracę z bandą i stanie przed sądem. Meliniarz kręcił się koło nas. Przyniósł z komory : słoninę, chleb i bimber własnej roboty. Wiedział, że mu dobrze zapłacą, zarobi... W izbie panował taki zaduch, że trudno było wytrzymać. Okna otworzyć nie sposób - światło przebijałoby daleko. Wypita na Luboniu wódka już trochę wywietrzała z głów. Głód dawał się we znaki. - Chodźmy do szopy - powiedział "Gryf". Przyjąłem z zadowoleniem jego propozycję, byle wyjść na powietrze. Wyciągnąłem z chlebaka puszki ze śledziami. - Mamy pod co wypić. "Groźny" zabrał ze stołu chleb i słoninę, gospodarz bimber. Przenieśliśmy się do stodoły, rozłożyli na klepisku. Przez otwarte wrota zaglądał księżyc. "Złom" otwarł puszki, "Groźny" rozlał bimber gospodarza, potem naszą wódkę. Częstowałem śledziami. Kto miał pragnienie, gasił je wódką. Wkrótce zakurzyło się z czupryn. - Kiedy oni przyjdą? - zapytał niespokojnie "Gryf". - Mamy czas - odparłem. - Dobiją chyba nie wcześniej niż na piątą. Chciałem ich uspokoić. Wiedziałem, że powinni być na miejscu po trzeciej. A szklanka krążyła w koło... Minęła godzina dwudziesta trzecia. Tak jakbym słyszał odgłos kroków. Jakby ktoś szedł z tyłu, za stodołą. Nie musiał nas zresztą widzieć, trafiłby słuchając, skąd dochodzi rozmowa. Potknął się o jakąś deskę. "Groźny" i "Złom" poderwali się natychmiast. "Gryf" za nimi, ale był już porządnie na gazie. Przez otwarte wrota wyskoczył z pistoletem maszynowym przed stodołę "Groźny". - Co, kurwa, straszysz?! - krzyknął. To wrócił specjalista od wywiadu bandy - Kazek, przeze mnie nazwany człowiekiem w brązowym kaszkiecie. Przyniósł kiełbasę i wódkę. Ułamałem - jakby rzekł pamiętający stare czasy człowiek - łokieć kiełbasy. Rozsądek nakazywał jeść, dużo jeść. Musiałem z nimi pić i równocześnie być trzeźwy i znowu pić, ale zachować trzeźwość do końca - póki nie przyjdą nasi. Nie mogłem markierować, wylewać "za kołnierz", chociaż stara prawda mówi, że z wódką nikt nie wygrał, w końcu położy każdego. Teraz kolej na Kazka... - Zdrowie! Przysiadł się do mnie "Gryf". Po pijanemu czuł się już prawdziwym watażką. Pozował na "Harnasia", tak jak "Harnaś" stawiał sobie za wzór "Ognia". Nachylił się do mnie i snuł plany. - "Harnaś" tam wiele nie zdziała - zwierzał się - on ma tylko mocną rękę, ale tępą głowę. Tu był dobry, bo sprytny i każdy się go bał. Nigdy się nie zawahał, jak miał w łeb rąbnąć. Ja dopiero pokażę, jak powinna wyglądać grupa, ale muszę mieć większą siłę - dowodził "Gryf", trzymając mnie za klapę wiatrówki. - Rozwiniemy robotę, wciągnę do oddziału nowych ludzi, wypróbowanych, z siatki. Pod Rabką mam zamelinowane automaty i karabiny maszynowe. Tylko brak broni krótkiej, amunicji... - Pistolety i amunicję dostaniesz ze sztabu, o to się nie martw - podpuszczałem go. Nigdy przedtem nie mógłbym im tego obiecać. Wyobraziłem sobie minę Starego, gdybym mu powiedział, że zgodziłem się na powiększenie stanu bandy i obiecałem ją uzbroić. Zwykle gra rozbijała się wówczas, gdy banda żądała dostarczenia broni czy amunicji. I wy broni nie dostaniecie, pomyślałem, ale teraz już wam wszystko mogę obiecać, nawet katiusze i szlify oficerskie u Andersa, byle dobrze przygotować finał. Minęła godzina dwudziesta czwarta. - Zdrowie, panie poruczniku - Kazek podniósł szklankę, przepijał do mnie. - Równy z pana chłop, wtedy w Rabce nie myślałem, że pan taki ważny. - Zdrowie. Jaki tam ważny, jak tamci wrócą, też tacy będą - odparłem. - No to za tych ważnych, co wrócą - powiedział z przekąsem "Gryf", nie w smak mu poszła zapowiedź powrotu "Harnasia". "Gryf" przepił do Kazka, nalał, podał mu pełną szklankę - on pił mniej, niech nadrobi karniakiem! Kazek, zanim wypił, przyśpiewał: Kielisek - bracisek, Kwaterecka - siostra. Rącka - przyjaciółka do gęby go niosła. Przepił do "Groźnego", który również zanucił na tę samą melodię: Pijoł ja ci pijoł, W lesie gorzaline, Jesce bede pijoł, Dopóki nie zginę. "Groźny" wypił do ostatniej kropli, napełnił szklankę i podał "Jaksie". "Jaksa" przechylił, wódka zabulgotała w gardle, wytarł gębę rękawem, splunął i zaciągnął na tęskną nutę: Przegadała woda, Przegadała skała, Czemu ta dziewczyna, Ni razu nie kciała. - Kiedy przyjdzie do nas ta łączniczka? - zapytał "Złom". To on tak napastował "Krystynę". - Przypomniała ci się po gorzałce, jak "Jaksa" ci przyśpiewał - wtrącił Kazek. - Z taką od ceprów trzeba inaczej niż z naszymi. Dziewka niczego, odprowadziłem ją do Chabówki, na dworzec, chciałem czekać na pociąg, ale mi gdzieś zniknęła. Ona nie dla ciebie. "Gryf" jej się podobał, pytała o niego. Dobrze, że choć w Chabówce mu się urwała, pomyślałem. Stary pewnie się niecierpliwił, ale czekał do skutku i się doczekał. Ja też czekam. Im łatwiej, wolałbym być z nimi, po prostu szykują się do akcji, a ja muszę być z tymi tu i pić. Czułem szum w głowie. "Złom" podsunął mi szklankę. Nawet nie zauważyłem, kiedy do mnie przepił. Jak odmówić? Wypiłem. Część nieznacznie wylałem, w półmroku chyba nie dostrzegli. Musiałem panować nad sobą. A oni żłopali wódkę jak wodę. - Czy ona mężatka? - zapytał "Złom". Jaka ona? pomyślałem. Aha, "Krystyna"... - Nie. - A pan? - Na żonę będę miał czas po wojnie - odpowiedziałem opanowując czkawkę. - Nie trzeba kupować browaru, żeby się napić piwa. "Gryf" roześmiał się, rozżarzył ogień papierosa, spojrzał na zegarek. Minęła godzina pierwsza. - Kiedy oni przyjdą? - zapytał pijackim głosem "Groźny". - Nie twoja sprawa - odciął "Gryf". - O świcie. - I co dalej? - indagował z uporem "Groźny". - Będziecie ochraniać radiostację - odpowiedziałem. - Mam w dupie takie na ramię broń - wybuchnął "Groźny". - Odkąd on do nas przyszedł - wskazał na mnie - skończyła się dobra robota! - Pijanyś i pleciesz - starał się go zmitygować "Gryf". "Groźny" odtrącił herszta i potrząsnął bergmanem. Przy "Harnasiu" by tak nie podskoczył. Nikt się nie wtrącił. "Złom" patrzył z ciekawością na kompana - co będzie dalej. - Wiem, co gadam - atakował "Groźny". - Że pieniądze dają? Ledwo ich starczy na żarcie i gorzałkę, resztę tylko obiecują, a skoku żadnego robić nie wolno, kontrybucji nie nakładać... Mam się prosić o pieniądze? Wezmę trzech chłopaków z automatami, pójdę na spółdzielnię i pieniędzy będzie w bród i towaru. Bez ich łaski! I na dziewki starczy! A tu rób maniewry, zrzutowiska. Ty może myślisz, że ci zrzucą worek dolarów? Znowu ta radiostacja... Pilnuj ją! A co to ja stróż? Po co nam taka zasrana organizacja? Politykuj, a zobaczysz jak na tym wyjdziesz! Wpadniesz i życia nie użyjesz... Wolę chodzić jak dawniej, tam gdzie chcę, po zbójnicku! - Stul mordę! - krzyknął "Gryf", wódka przydała mu zadziorności. "Groźny" przerwał, oparł się o przegrodę oddzielającą klepisko od sąsieka, stał tak z bergmanem przewieszonym na pasku przez ramię, łokciem przycisnął automat do biodra. Sprzeczka stawała się groźna. Trzeba było osiągnąć kompromis. Jeszcze tego brakowało, aby w ostatniej chwili doszło w bandzie do rozłamu, czy też jakiejś wewnętrznej "dintojry". - Chcesz iść na zwykłą bandziorkę - zapytałem znienacka - czy ci tylko brakuje pieniędzy? A może ja ci jestem niewygodny? - dodałem. - Do wójta nie pójdziemy, ślubuśmy z sobą nie brali. Jeszcze tego brakuje, żebyśmy się my, swoje chłopy, za łby wzięli. Kto inny by się z tego cieszył... Nie czas teraz o tym gadać. Jutro pomówimy, dziś wódka przez ciebie przemawia. - Słusznie gada - odezwał się Kazek. Był najtrzeźwiejszy z nich wszystkich. Wprawdzie nie miałem pewności, komu przytaknął, wykorzystałem jednak jego uwagę, jakby właśnie mnie przyznał rację. Wtrącił się także "Gryf" i "Jaksa". "Groźny" milczał. Kazek nalał jeszcze raz. - Na zgodę! Ostatnia kolejka. Szklanka obeszła wszystkich w koło, z rąk do rąk. Tylko "Gryf" powiedział, że ma już dość. "Groźny" także wypił, usiadł na wiązce siana przy sąsieku. Po chwili usnął, oddychał miarowo, pochrapując. - Czas kończyć, odpoczniemy trzy godziny do świtu. Rozłożyli się na zasłanym klepisku. Ostry zapach świeżego siana działał usypiająco. Wódka także robiła swoje. Meliniarz wypił, co zostało, wprost z butelki, potem powoli powlókł się do chałupy. Kazek czuwał. Usiadłem na dworze na snopku słomy. Oparłem się o wrota otwartej stodoły. Kazek poszedł spenetrować najbliższą okolicę. Zdrzemnąłem się. Nie mogłem się zorientować, jak długo spałem. Obudziły mnie jakieś dziwne, nieartykułowane dźwięki zza stodoły. Wskazówki nafosforyzowanej tarczy zegarka błyszczały w ciemności. Minęła godzina druga dwadzieścia. Co to może być? Obudziłem się zbyt nagle, aby natychmiast oprzytomnieć. Znowu ten sam odgłos. Teraz poznałem, że któryś z bandytów wymiotował. Po chwili usłyszałem jego ciężki chód, wrócił do stodoły i zwalił się na siano. Poszedłem w jego ślady, za stodołę. Włożyłem palec do gardła, głęboko. Pomogło. To ważne. Będę się lepiej czuł w decydującym momencie. Byłem sam w środku nocy. Tamci spali. Nie wiedziałem, gdzie podział się Kazek. Może też gdzieś usnął, Nasi powinni już być blisko. Gdyby przyszli teraz, bandę można by wziąć jak stado baranów. Robiło się chłodno. Przebiegł mi dreszcz po plecach. Taki chłód zawsze nadchodzi przed świtem. Księżyc świecił coraz anemiczniej. Przebijał przez konary drzew. Długie chwile ciszy. Ostatnia noc była jak koszmar. Czy poprzednie były inne? Chyba tak, ale raczej podobne. To wszystko ma jednak niezaprzeczalny sens. Sens walki... Czułem niesmak w ustach, myśl pracowała jednak precyzyjnie. Założeniem akcji było obezwładnienie wszystkich członków bandy bez jednego strzału. Stary postawił ten warunek kategorycznie. Musimy "Wiarusów" wziąć żywcem, postawić przed wymiarem sprawiedliwości. W zasadzkę można było wprowadzić ich już znacznie wcześniej. Nie wolno ryzykować ofiar. Na tym polega przewodnia myśl legendy. Gdyby tak nagle wpaść do stodoły... Skąd pewność, że wszyscy śpią. Jedną serią z bergmana któryś z bandytów może dosięgnąć dwóch, nawet trzech naszych ludzi. Trzeba trzymać się planu do końca. Inicjatywę ,, przejmie dowódca grupy, która przyjdzie z radiostacją. Kto będzie tym dowódcą? Muszę dbać tylko o moje zadanie. Doprowadzić do spotkania z naszą grupą. Moja rola jest wycinkiem całego planu. Zapaliłem papierosa. Czułem pragnienie. Żeby choć kubek wody... Czyżby na tej wysokości była studnia? Pewnie wodę czerpią z pobliskiego potoku. Zajrzałem do stodoły. Skrzypnęła deska progu. Jeden z członków bandy poruszył się niespokojnie. Zobaczył, że to ja, i przewrócił się na drugi bok. Kazka nie było w środku. Podszedłem do pierwszej zagrody, w której mieszkał meliniarz, potem wyżej - dwie następne chałupy stały jak przylepione do stoku. Grzbietem prowadził polny trakt, przechodził dalej w szlak prowadzący na szczyt. Wielki Luboń. Zanim tu się w ogóle znalazłem, pamiętałem go z widokówki, którą kiedyś wysłała do mnie Danka. Co ona teraz robi? Zapewne spisała mnie "na straty", zakręcił się ktoś inny koło niej na uczelni. Ode mnie nie dostała wiadomości. Mieliśmy zdawać razem historię doktryn ekonomicznych. Przyniosła skrypt, który rozłożyłem parę miesięcy temu. Termin egzaminu dawno już minął. Zdała go na pewno. A skrypt leżał otwarty na tej samej stronie w moim pokoju. Może zdam w dodatkowym terminie. Szkoda tracić roku. "Dla nas wojna się jeszcze nie skończyła" - przypomniałem sobie słowa szefa. Czy ona to zrozumie? Powinna. Może za parę godzin wrócę do Krakowa. Kto z nas - pracowników wydziału do walki ze zbrojnym podziemiem - mógł wiedzieć, czy na pewno wróci? Takie były prawa walki... Czy mogłem przypuszczać, że właśnie na Luboniu rozgrywać się będzie finał akcji, stanowiący ukoronowanie kilku miesięcy naszej pracy? Kazek siedział pod drzewem koło prowadzącej grzbietem drogi, pogwizdywał z cicha. Gdyby nie to, że usłyszałem, byłbym go nie odnalazł. Młody góral poderwał się rześko, widział mnie już z daleka. Wychowany tu od dziecka, był jakby cząstką tej natury, potrafił odróżnić każdy odgłos, uchwycić każdy szmer. Poczęstowałem go papierosem. Podeszliśmy do zagrody. Pokazał mi wiadro pełne wody. Nareszcie ugasiłem pragnienie, po śledziach i wódce suszyło ogromnie. Wróciliśmy do szopy. Posłałem Kazka. Niech zawoła do mnie "Gryfa". Sam powinien się przespać. Ledwo go dobudził. Herszt bandy w końcu wyszedł. Skacowany, przeciągnął się, przecierał zaspane oczy... Minęła godzina trzecia dziesięć. Niebo na wschodzie zaczynało blednąć. Szarówka zwiastowała rychły świt. Dolinę przesłoniła poranna mgła, która sięgała podnóża Lubonia. Wstawał bezchmurny, pogodny dzień. - Co tak wcześnie, jeszcze czas - ziewając powiedział "Gryf" - mówiłeś, że przyjdą koło piątej. Spostrzegłem z zadowoleniem, że dowódca "Wiarusów" był jeszcze zamroczony. A więc nocna libacja dała pożądany efekt. - Niby tak - odparłem - ale szef sztabu uprzedził, że może przybyć osobiście. Chciał ciebie poznać. Radiostacja to ważna rzecz. Będziesz miał w ręku naszą łączność z Zachodem. Mówił, że przyjdą o świcie, a już się zaczyna rozjaśniać. Chciałbym, żeby wszystko dobrze wypadło. - Naprawdę? Sam major "Maciej"? - zapytał zaintrygowany "Gryf". - Czemuś wcześniej o tym nie powiedział? Tyle byśmy nie wypili, teraz głowa ciężka... - Dlatego cię tak wcześnie obudziłem, on będzie tylko z nami rozmawiał - tłumaczyłem hersztowi. - Która godzina? - zapytał. - Minęła godzina trzecia dwadzieścia - odpowiedziałem. - Tamci śpią jak zarżnięci - mruknął zaniepokojony "Gryf". - Chodź, umyjemy się - zaproponowałem. - My obaj powinniśmy porządnie wyglądać. Tak wypada. Opluskaliśmy się zimną wodą w pojniku dla bydła. "Gryf" trochę oprzytomniał i mnie zrobiło to dobrze. - Z której strony nadejdą? - spytał. - Od zachodu, zza Babiej Góry. Tam ich teren - odparłem. - Jak rozpoznamy, że to oni? - pytał dalej herszt. - Pewnie na przodzie pójdzie czujka. Znasz wszystkich? - Nie, ale znam hasło. - Jakie? - I tak teraz już nie zapamiętasz. Wystarczy, jak będziemy razem. - Dobra - zgodził się "Gryf". - Najpierw obudzę tamtych w szopie, nigdy nic nie wiadomo, niech będą w pogotowiu. Pójdziemy we dwóch, zaczaimy się na grzbiecie, koło szlaku. Nie ma tu innej ścieżki, a tam dobre pole widzenia. - Zgoda! - przytaknąłem, choć nie bardzo było mi to na rękę. Dowódca "Wiarusów" wpadł na chwilę do stodoły. Chciał poderwać twardo śpiących po pijaństwie członków bandy. Nie bardzo mu się to udawało. Wstał tylko Kazek. Ponaglałem "Gryfa". - Chodźmy, Kazek sam ich dobudzi, lada chwila mogą nadejść, trzeba zająć dogodną pozycję, już świta! Wybiegliśmy na wzniesienie grzbietu, które panowało nad okolicą. Ukryliśmy się w zaroślach, koło których prowadziła jedna droga na polanę. Minęła godzina trzecia trzydzieści. Czekaliśmy w milczeniu. Za sobą mieliśmy polanę, z drugiej strony szeroką halę, przed nami leśną przecinkę. Wskazał na nią "Gryf". - Przyjdą z tamtej strony. W poprzek przez przesiekę przebiegała ścieżka. Zauważyłem koleiny wozu i ślady kopyt. To droga na Surówkę. Wokoło panowała niczym nie zmącona cisza. Już powinni tu być - myślałem - Stary zapowiadał, że o trzeciej trzydzieści... Zabłądzić nie mogli. Czyżby nie zdążyli? A może "Krystyna" nie dotarła do majora? Ten typ powlókł się z nią aż na dworzec. Ale urwała mu się przecież, sam o tym mówił. Może myślała, że dalej depcze jej po piętach? Nie, to niemożliwe... Wypatrywałem, czy z pogrążonego w szarówce lasu nie wyłoni się ubezpieczenie naszych. Nadal panowała cisza. Spojrzałem na "Gryfa". Milczał. Siedział pochylony obok mnie, pistolet maszynowy położył na kolanach. Także wypatrywał. Minęła godzina trzecia czterdzieści pięć. - Patrz, tam - szepnął herszt bandy, wskazując na las. Kilkanaście metrów w bok od ścieżki mignęła sylwetka człowieka. Zatrzymał się na skraju lasu, za drzewem. Lustrował wzrokiem przesiekę. Potem ruszył w kierunku naszej kryjówki. Po chwili wyszedł drugi. Szedł z boku, kilka metrów za tym pierwszym. Obaj byli teraz na otwartym terenie. "Gryf" przywarł do ziemi, miał ich na muszce automatu, ja obok niego. - To oni? - szepnął. - Chyba tak, podpuść ich bliżej - odpowiedziałem. Podeszli jeszcze kilka kroków. W angielskich bluzach, zrolowane koce i chlebaki mieli przewieszone przez plecy, berety ściągnięte na czoło, w rękach pistolety maszynowe. Nie widzieli nas. Gdy pierwszy zbliżył się na odległość około dziesięciu kroków do naszej kryjówki, "Gryf" krzyknął: - Stój, bo strzelam!!! Zatrzymali się natychmiast jak wryci, tylko pochylili się i skierowali lufy pistoletów maszynowych w kierunku krzaków, z których dobiegło ich wezwanie "Gryfa". - Kto przybywa? - zapytałem z ukrycia. - Wolna armia! - odpowiedział jeden. - Jaki znak? - ponowiłem pytanie. - Nurt! - To nasi - rzuciłem do "Gryfa" i pociągnąłem go za sobą. Wyszliśmy z ukrycia i przywitaliśmy się z "ubezpieczeniem tamtej grupy". Tak dobrze się ucharakteryzowali, że ledwo poznałem w tym przebraniu Staszka i Józefa z naszego wydziału. Jeden z nich przynajmniej tydzień nie golił brody, gęsty zarost pokrywał jego twarz. Drugiego "Wiarusy" już poprzednio poznali na nocnym spotkaniu z kapitanem "Antonim". Nasi od dawna musieli się przygotowywać do wystąpienia jako ludzie z "tamtej bandy". - A gdzie reszta? - zapytał "Gryf". - Dużo was jest? - Pięciu i radiotelegrafista, wszyscy zmordowani i głodni po całonocnym marszu - odpowiedział Staszek - ale po drodze dołączył do nas major ("Maciej" i dwóch ze sztabu... Staszek jeszcze mówił, a już zza drzew wyłonili się czterej ludzie. Pierwszy szedł Stary, a więc on sam postanowił na miejscu kierować całą operacją i wystąpić jako major "Maciej". Podszedł do nas uśmiechnięty, w zielonej, oficerskiej andersowskiej bluzie, w czarnym berecie" i niedbale zarzuconym na ramiona cywilnym płaszczu. Był bez automatu, jak przystało oficerowi takiego szczebla. Obok niego mój naczelnik z niemieckim empi i potężnym coltem kaliber 11,4 mm, radiotelegrafista taszczący krótkofalówkę niemiecką i Stefan z nowoczesnym pistoletem amerykańskim systemu Thompson. Wyprężyłem się i przyjmując wzorową postawę, jako porucznik "Henryk" zameldowałem się majorowi "Maciejowi" i zarazem zastępcy szefa wojewódzkiego urzędu, w jednej osobie. Następnie przedstawiłem "Gryfa", który - najbardziej poprawnie jak umiał - zameldował grupę dywersyjną "Wiarusy" gotową do wykonania rozkazów. "Szef sztabu" przywitał się z dowódcą bandy. - Cieszę się, że pana poznałem - powiedział. - Porucznik "Henryk" dużo mi dobrego o panu mówił. Dlatego nie zgodziłem się na razie na pański wyjazd na Zachód. Tu jest pan bardziej potrzebny. Mamy poważne zadania. "Harnaś" nie nadawał się do ich wykonania. Wierzę, że pan im podoła. Porozmawiamy o tym w węższym gronie. Najpierw chciałbym poznać pańskich ludzi. - Tak jest, panie majorze - odpowiedział mile połechtany "Gryf". - Niech więc pan prowadzi. "Gryf" był podniecony, przejęty swoją rolą. A któż z nas nie odczuwał wtedy napięcia nerwów, ale z innego powodu. Zeszliśmy na polanę, zupełnie niewidoczni ominęliśmy z tyłu stojące wyżej dwie chaty. Gdy zbliżaliśmy się do zagrody meliniarza, dostrzegł nas "Złom", który czuwał na dworze. Uskoczył za wrota stodoły, zniknął w środku. Część ludzi przybyłych z majorem pozostała na ubezpieczeniu, zajęli dogodne pozycje. Major polecił mi pójść z "Gryfem", który miał zawołać na odprawę członków bandy. Sam z radiotelegrafistą, naczelnikiem i Stefanem wszedł do izby gospodarza. Staszek z pistoletem maszynowym w ręku został koło domu. Zapalił papierosa i niedbale usiadł pod opłotkiem. Podekscytowany herszt bandy wpadł do stodoły, skrzyknął członków grupy dywersyjnej. Jednym tchem poinformował ich, że nie tylko radiostacja jest na miejscu, ale sam major "Maciej" przybył na inspekcję oddziału, czeka i chce ich osobiście poznać. "Groźny" ociągał się. Co to za dryl? Uległ jednak pozostałym. Członkowie bandy jeszcze nie całkiem doszli do siebie, reagowali z opóźnieniem. Banda w pełnym uzbrojeniu wyszła ze stodoły. "Gryf" prowadził swoich ludzi na odprawę. Przez otwarte okno wychylił się z izby major "Maciej". Zbliżaliśmy się do chaty. "Groźny" szeptał coś do "Jaksy". Promienie wschodzącego słońca przenikały przez błękitną mgłę poranka, która z doliny napłynęła wyżej, na Luboń. W dali majaczyły otulone mgławicą szczyty Tatr. Do izby pierwszy wszedł dowódca "Wiarusów", za nim ja i członkowie bandy. "Jaksa" został na dworze, ubezpieczał. Oparł się plecami o belki chałupy i lustrował wzrokiem najbliższe otoczenie. "Gryf" z przewieszonym na piersiach bergmanem stanął na baczność i jeszcze raz zameldował "szefowi sztabu" grupę dywersyjną, następnie przedstawił wszystkich po kolei. - Dziękuję - odpowiedział krótko major i spokojnie podszedł do każdego z członków bandy, jakby chciał ocenić ich postawę i uzbrojenie. "Groźny" z ciekawością spoglądał na pistolet maszynowy Stefana, w którym tkwiły dwa magazynki - takiego jeszcze nie widział. Krzyżowały się spojrzenia tych, którzy po raz pierwszy tak blisko, twarzą w twarz, stanęli naprzeciw siebie. Radiotelegrafista przykucnął przy krótkofalówce, w kącie izby manipulował przy rozłożonej aparaturze, wyciągnął antenę, wyjął klucz, zaczął wystukiwać sygnał. "Gryf" z zainteresowaniem obserwował wykonywane przez niego czynności. Wszyscy stali, czekali, co powie "szef sztabu". Major przerwał milczenie i półżartem poprosił gospodarza meliny, aby zostawił nas na pół godziny samych. - Mamy swoje sprawy, gazdo, do obgadania, potem poprosimy was na śniadanie. Góral wyszedł z izby z drugiej strony sieni, jego żona poszła do doju. Z głębi chaty dochodził płacz dziecka. Major otworzył podręczną torbę, wyjął mapy sztabowe, rozłożył je na stole i dał protekcjonalnie znak ręką, że wszyscy mogą usiąść. Atmosfera stała się bardziej swobodna. Rozlokowaliśmy się pod ścianami niskiej izby. Radiotelegrafista nadal manipulował przy aparaturze krótkofalówki. "Szef sztabu" wdał się w "przyjacielską" pogawędkę z "Wiarusami". Interesował się ich potrzebami, pytał, jakie mają kłopoty... "Gryf" starał się odpowiadać za każdego z nich. "Groźny" z zaciekawieniem oglądał pistolet Thompson. - Najpewniejszy automat, amerykański - objaśnił Stefan - automatycznie przerzuca drugi magazynek. Major spojrzał na zegarek. Minęła godzina czwarta. - No jak - zwrócił się ostro do speca od łączności - zbliża się pora nadawania, aparatura w porządku? - Tak jest, panie majorze - odpowiedział radiotelegrafista. Nałożył słuchawki na uszy i co jakiś czas wystukiwał ten sam sygnał alfabetem Morsea. - Na tak dużej wysokości nie ma zakłóceń, powinniście mieć dobry odbiór - zagaił "szef sztabu". - Grupa osłaniająca dotychczas radiostację powinna zamelinować się przez dzień w tych stronach, ale nie tutaj, i wieczorem odskoczyć na swój teren. Czy mieszkający tu ludzie są pewni? - Tak jest, panie majorze - odpowiedział służbowym tonem "Gryf". - Pomimo to uważam - stwierdził "szef sztabu" - że lepiej, aby pan ze swoją grupą i radiostacją zaraz po naszej rozmowie zmienił miejsce postoju. Taka koncentracja mogła rzucić się w oczy. Bezpieka nie śpi... Omówię z panem plan działania na najbliższą przyszłość, przejmę szyfrówki, które za chwilę powinien odebrać nasz łącznościowiec, i rozejdziemy się. Aha! Powinien pan z dowódcą tamtej grupy również ustalić dalszą łączność. Czasem może to okazać się potrzebne. - Gdzie jest "Dysk"? - zwrócił się major do Stefana. - Został wyżej, na obstawie - odpowiedział Stefan. - Proszę go tu ściągnąć, niech omówi z panem "Gryfem", co trzeba, i zmyka ze swoimi ludźmi. Stefan poderwał się, wybiegł z izby. Radiotelegrafista podniósł rękę do góry i zameldował "szefowi sztabu": - Nawiązałem łączność, nadaje Londyn! Wszyscy zamilkli z wrażenia. "Wiarusy" nie odrywali wzroku od radiotelegrafisty, który skupiony odbierał szyfrówkę, potem miarowo wystukiwał znaki nadawanego tekstu. Żeby oni wiedzieli, jaki to był Londyn. Byliśmy w łączności krótkofalowej nie z Londynem, ale z Krakowem. Radiostacja Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie odebrała umówione sygnały z polany koło Lubonia i natychmiast przekazała na falach eteru polecenie do czekającej w pobliżu nas grupy. Pierścień się zamykał. Z polany nie śmiał się prześliznąć na zewnątrz nikt, od kogo do siatki bandy dotarłoby ostrzeżenie. Radiotelegrafista przestał nadawać, ale nie wyłączył krótkofalówki ani też nie zabierał się do rozszyfrowania odebranego z "Londynu" tekstu. Tak, jakby na coś czekał, to wyraźnie rzucało się w oczy, było nienaturalne. Stefan i dowódca "tamtej grupy", którego "szef sztabu" nazwał "Dyskiem", nie nadchodzili. Coś wisiało w powietrzu, przeradzało się w nieznośną męczącą chwilę oczekiwania. Milczenie wprawdzie trwało kilka sekund, może więcej, na pewno więcej, ale spowodowało łatwo wyczuwalny wzrost napięcia. "Groźny" jakoś dziwnie obejrzał się na "Złoma". Jakby coś węszył. Uchwyciłem jego spojrzenie pełne instynktownego niepokoju. "Gryf" kręcił się nerwowo i opuścił głowę. Kazek przyglądał się uważnie radiotelegrafiście. Dochodziły do nas kroki "Jaksy" zza okna. Z cicha pogwizdywał. Groza zawisła w tej ciszy... Przecież w tych czterech ścianach izby oni mają teraz przewagę, myślałem. Że kilkadziesiąt metrów od góralskiej chaty są nasi, jeszcze nic nie znaczy. Spojrzałem na Starego, jakbym z jego oczu czy gestu spodziewał się poznać, co za chwilę się stanie. Do niego należała decyzja. Nie wiedziałem, jak wszystko rozegra. Sytuacja już dojrzała. Czułem, że coś się stać musi. Machinalnie rozpiąłem wiatrówkę, abym w razie czego szybciej mógł sięgnąć po zatkniętą za pasem koło biodra efenkę. Ktoś zakaszlał za oknem. Nie, to nie "Jaksa", to Staszek. Kątem oka dostrzegłem jego barczyste plecy, podszedł do "Jaksy", coś zagadał per "kolego"... - Przełożyłeś tekst? - zapytał nagle siedzącego przy aparacie "szef sztabu". - Nad czym tak dumasz? I już atmosfera stała się mniej sztywna. Radiotelegrafista zabrał się do roboty, gryzmolił coś w notatniku wyjętym z futerału krótkofalówki. Wszedł ktoś do sieni. Nie, to nie jeden człowiek. W drzwiach ukazał się "Stefan", za nim "Dysk" i jeszcze dwóch ludzi z jego "oddziału". "Groźny" znowu niespokojnie się poruszył. - Mówiłem, że ma pan przyjść sam - zwrócił się z wyrzutem do niego major. - Po co pan ściąga ludzi? "Dysk" zrobił gest, jakby chciał odprawić tych, co z nim przyszli. Major przerwał mu. Machnął ręką i powiedział: - No dobrze, jak już tu są, odczytam wam wszystkim razem rozkaz naczelnego dowództwa. Odczekał chwilę, aż tamci się rozlokują. Za oknem mignęła mi sylwetka jeszcze jednego z naszych. Mieliśmy już wyraźną przewagę. Major spokojnie wyjął z kieszeni papier, rozkładał go powoli, równocześnie przebiegał wzrokiem uważnie po wszystkich. Rozwinął papier i zaczął czytać: - Rozkaz naczelnego dowództwa - wymienił numer i datę - do oficerów, podoficerów i szeregowców armii podziemnej walczącej o wolność. Przerwał na chwilę, znowu spojrzał na zebranych w izbie, wyprostował się i wydał komendę: - Baczność!!! Pierwsi nasi, "Wiarusy" z małym opóźnieniem poderwali się. Major zmierzył wszystkich okiem, jakby dokonywał przeglądu, uśmiechnął się, chwilę odczekał i krzyknął: - Spocznij!!! Był to umówiony znak. Runęliśmy jak burza na bandytów. Zakotłowało się w izbie. Żaden z opryszków nie zdążył sięgnąć do tkwiących w futerałach pistoletów ani podnieść automatów. Komenda "spocznij" pozostawała w rażącej sprzeczności z tym, co się stało. Nagle chwyciły ich mocne ramiona dobrze rozstawionych w izbie chłopców z naszej grupy. Liczyły się ułamki sekund, pomagało całkowite zaskoczenie. Przerażeni bandyci bronili się rozpaczliwie. Błyskawiczne, mocne chwyty decydowały o życiu. Nieubłagana walka wręcz, potworny wysiłek mięśni i woli... "Groźny" - chłop o niesamowitej sile - podniósł Stefana jedną ręką do góry, już prawie uwolnił się od jego chwytu, ale Stefan nie puszczał, trzymał kurczowo potężną łapę bandziora, na próżno starał się ją wykręcić. Na pomoc podskoczył Staszek, który wraz z naczelnikiem już uporał się z "Gryfem". Trzask łamanego stołu, zwalili się na podłogę. Jeszcze ważyły się szale, ułamki sekundy i... suchy trzask kajdanek, które zacisnął major na rękach opryszka. Bronił się jeszcze Kazek i "Złom", byli już obezwładnieni, ale kurczowo cofali ręce przed uchwytami kajdanek, z którymi podskoczył do trzymających ich kolegów radiotelegrafista. W zamieszaniu nie zauważyłem, kiedy Stary wyskoczył z izby. Po chwili wrócił ze Staszkiem i z Wojtkiem. Prowadzili "Jaksę" i meliniarza, który próbował ratować się ucieczką. Radiotelegrafista nadał sygnał dla grupy czekającej w Nowym Targu. Teraz przyszła kolej na siatkę współpracowników bandy, którzy umożliwili jej tak długą działalność. Z Nowego Targu wyruszyli nasi ludzie, rozsypali się po melinach - za bronią, za tymi, co mogliby tworzyć nowe bandy. Bandyci zostali obezwładnieni bez strzału, bez użycia broni i nie będą już spędzać snu z oczu spokojnym mieszkańcom Podhala. Gratulowaliśmy sobie wzajemnie. Zakończył się jeszcze jeden rozdział naszej walki. "Banda «Wiarusy» przestała istnieć" - takie były ostatnie słowa krótkiego raportu Starego po powrocie z akcji. Odszukałem teraz ten raport - wpięty w czwartym tomie sprawy, na stronie sześćdziesiątej drugiej. Odczytałem jeszcze raz, jak meldunek z pola walki. Choć minęło niespełna dwadzieścia lat, czasy te należą już do historii. Wracaliśmy do Krakowa, słońce było już wysoko, złociło tak dobrze mi znaną panoramę gór. Wydawało mi się, że tego poranka świeciło jaśniej niż zwykle. POSŁOWIE. Czy opisane na kartkach tej książki fakty są prawdziwymi przeżyciami autora? Takie i podobne pytania zadawali i nadal zadają mi Czytelnicy w listach, których szczególnie wiele otrzymałem po serialu telewizyjnym osnutym na kanwie Niebezpiecznych ścieżek, oraz podczas spotkań autorskich. Uświadomili mi, że jestem winien tym, którzy wezmą do ręki niniejsze wydanie książki, kilka autorskich informacji. Niebezpieczne ścieżki nie są w dosłownym słowa tego znaczeniu pamiętnikiem czy też na bieżąco pisaną kroniką wydarzeń. Są zbeletryzowanym opisem autentycznych jednak faktów, są moimi osobistymi wspomnieniami z akcji, w której powierzono mi zadanie przeniknięcia do groźnej bandy "Wiarusów". Czytelnicy pytali mnie również, kim byłem w momencie podjęcia tej kontrwywiadowczej misji. Bardzo dawno marzyłem o tym, żeby pisać, życie jednak nie zawsze pozwalało na urzeczywistnienie marzeń. Przed ponad dwudziestoma laty byłem aktywistą organizacji młodzieżowej i już wtedy ciągnęło mnie do pióra. Pisywałem na kolumnach studenckich krakowskich gazet. Skierowano mnie na centralny kurs polityczny zetempowskiego aktywu. Gdy wróciłem do Krakowa, zupełnie nagle jako aktywiście zaproponowano mi przejście do pracy na wysuniętym odcinku walki w służbie kontrwywiadowczej. Wkroczyłem na niebezpieczne ścieżki. Pociągał mnie romantyzm pracy na "cichym froncie" walki, pchało przekonanie o potrzebie, o konieczności jej prowadzenia. Co robiłem przedtem? Podczas okupacji byłem żołnierzem samodzielnego batalionu partyzanckiego Armii Krajowej na Kielecczyźnie, prosto stamtąd po maturze, którą zdałem jako eksternista, trafiłem na wyższe studia i do organizacji młodzieżowej, gdzie przeszedłem głęboką ideową przemianę. Akcja przeciwko bandzie "Wiarusy" stała się moim chrztem bojowym i w pewnym sensie zmieniła koleje mojego dalszego życia. Był to czas, gdy nje umilkły jeszcze strzały na najtragiczniejszym z polskich frontów - froncie walki z reakcyjnym podziemiem. Smutna to była karta naszej powojennej rzeczywistości. Zdawaliśmy sobie wówczas i zdajemy sobie dziś z tego sprawę. Major "Maciej", ówczesny zastępca szefa WUBP w Krakowie, który kierował akcją przeciwko bandzie "Wiarusy", niejednokrotnie powtarzał: patrzcie czujnie na ręce wroga, ale postępujcie tak, aby zawsze móc spojrzeć ludziom w oczy. Zapamiętałem te słowa... I dziś z perspektywy czasu z satysfakcją stwierdzam, że moi towarzysze z niebezpiecznych ścieżek, którzy kierowali się tą zasadą, mogą opowiadać swoim dzieciom i na kartach wspomnień z czystym sumieniem głosić prawdę tamtych dni. Z kim mieliśmy do czynienia? Co reprezentował sobą nasz przeciwnik? Jednym z hersztów bandy "Wiarusy" był "Srebrny", który podczas okupacji jako agent gestapo dekonspirował komórki polskiego ruchu oporu i wielu jego uczestników wtrącił do więzień i obozów koncentracyjnych. W 1947 roku banda "Srebrnego" mordowała tych, którzy chcieli się ujawnić i wrócić do normalnego życia. Członkowie sztabu bandy sami postawili się poza marginesem życia społecznego i nie pozwalali innym uczciwie w nim uczestniczyć. Mieliśmy do wyboru różne formy walki z bandą. Major "Maciej" wybrał drogę, która pozwoliła uniknąć starcia zbrojnego, spalonych zagród chłopskich i rozlewu krwi na podhalańskiej ziemi. Akcja Niebezpiecznych ścieżek rozgrywa się w 1949 roku. A przecież wtedy właśnie niektórzy odpowiedzialni pracownicy ówczesnego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego ze Światłą, Fejginem i innymi na czele stawiali naeskalację działań, na wielkie represyjne akcje, które mogły przysporzyć wiele nieszczęść i ofiar oraz doprowadzić do dezintegracji narodu. My komuniści, żołnierze prawdziwego "cichego frontu" walki o Ludową Ojczyznę, byliśmy przeciwni takim intrygom politykierów. Naszym celem była właśnie integracja narodu, której efekty stawały się coraz bardziej widoczne w latach późniejszych. Prowadziliśmy trudną walkę. Musieliśmy bowiem stawać twarzą w twarz nie tylko z wrogiem kierującym w nas swoją broń, ale również z nieufnymi sekciarzami z X Departamentu. Ludzie o nieczystym sumieniu i rękach, winni ideologicznych i narodowych wypaczeń, odeszli. Wielu z nich potwierdziło swoją ówczesną postawę wobec Polski wybierając inną ojczyznę. Pozostali prawdziwi żołnierze "cichego frontu", ci, którzy i wtedy, i dziś z czystym sercem mogli i mogą patrzeć ludziom w oczy, pozostali na odpowiedzialnych posterunkach i nadal służą Ludowej Ojczyźnie. Pisząc wspomnienia z niebezpiecznych ścieżek, chciałem na przykładzie własnych przeżyć oddać klimat walki o utrwalenie władzy ludowej, ocalić od zapomnienia małą cząsteczkę tragicznej prawdy tamtego okresu. Chociaż już dawno umilkły salwy armatnie na arenie wielkiej wojny z hitleryzmem, nasza rodzima reakcja liczyła na nową wojnę, nie chciała pogodzić się z przejściem władzy w ręce ludu i zejść ze sceny historii. Wynikiem tego jest tragiczna wymowa liczb, które składają się na krwawy bilans polskiej "drogi przez mękę". Według danych Centralnej Komisji do spraw Weryfikacji Poległych w walce ze zbrojnym podziemiem o utrwalenie władzy ludowej w Polsce oddało życie 5287 funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa i Milicji Obywatelskiej. 2700 dotychczas zweryfikowanych żołnierzy WP, KBW i WOP, 980 żołnierzy i oficerów Armii Radzieckiej, 4432 członków PPR, PPS, PZPR i innych stronnictw demokratycznych. Po 12907 zamordowanych przez reakcję ofiarach pozostało 4093 wdowy i 7022 osieroconych dzieci. Historycy obliczyli, że w owym okresie występowało czynnie z bronią w ręku przeciwko władzy ludowej 33000 członków band, działających na terenie całego kraju w dwustu czterdziestu zbrojnych oddziałach. "Wiarusy"to jeden z tych oddziałów, a historia działalności bandy stanowi tylko jeden z wielu rozdziałów naszej walki. Nie wiem, czy w Niebezpiecznych ścieżkach udało mi się pokazać to, co przeżywali żołnierze "cichego frontu", którzy w gminach i powiatach spali z automatem przy łóżku, granatami pod poduszką, w każdej chwili narażeni na napad bandy, na śmierć. Na wielu spotkaniach autorskich zetknąłem się z różnymi ludźmi, odnalazłem przyjaciół z tego okresu, współtowarzyszy akcji, widziałem tych, którzy wtedy występowali przeciwko nam, pomagali bandom. Otrzymałem wiele listów od Czytelników. Między innymi napisał do mnie były członek AK z Nowego Sącza, którego "Srebrny" (poprzednik "Harnasia") oddał w ręce gestapo. Człowiek ów przeżył obóz koncentracyjny, ale "Srebrny", aby pozbyć się świadka swojej współpracy z gestapo, starał się zwabić go na melinę bandy i zlikwidować. Na szczęście plan watażki nie udał się. Na spotkanie z aktywem partyjnym powiatu bocheńskiego przybyli między innymi Narcyz i Maria Janowscy, byli aktywiści PPR, nad którymi wisiał wyrok śmierci wydany przez bandę. Gdyby "Harnaś" nie został ujęty, z pewnością wykonałby ten wyrok. Na spotkaniu w Garnizonowym Klubie Oficerskim w Słupsku podeszła do mnie córka Józefa Świstaka (teraz żona oficera WP), która miała osiem lat, gdy banda napadła na dom jej ojca, wówczas sekretarza PPR przy tartaku w Szczawie. Wyroku na Józefie Świstaku "Harnaś" również nie zdążył już wykonać. W Tarnowie spotkałem syna porucznika Chłopickiego. Opowiadał mi, że jego ojciec wpadł w zasadzkę zorganizowaną przez bandę. Z małej miejscowości w województwie szczecińskim napisał do mnie syn Michała Stryjskiego. Miał dwa lata, gdy banda zamordowała mu ojca, i teraz zwrócił się do mnie, abym wskazał, gdzie znajduje się grób zamordowanego. W pewnej miejscowości na Podhalu po wieczorze autorskim podszedł do mnie gospodarz, który przedtem długo mi się przyglądał, i powiedział, że przyszedł tu, aby mnie zobaczyć i przekonać się, czy ten, co pisze, rzeczywiście chodził po melinach z bandą. "Tak, to on - oświadczył góral. - A ja przez niego odsiedziałem pięć roków. Byłem meliniarzem. Reniak przyszedł z bandą, potem poszli dalej, a ja wpadłem. Osiem roków mi dali, trzy zbiła amnestia i po pięciu wyszedłem z więzienia. Jeszcze dwa roki bezpieka mi na ręce patrzyła, a teraz nie, żyję spokojnie i jestem w zarządzie GS-u. Gdybym ja wtedy, dwadzieścia lat temu, miał tę mądrość co dziś, nie pomagałbym bandytom, a kto wie, czybym na nich nie poszedł". Słowa tego gospodarza były owocem ogromnej pracy politycznej, dokonanej w naszym ludowym wieloleciu. Jakże wielu ludzi, którzy wówczas z najróżniejszych powodów występowali przeciwko nam, dzisiaj jest z nami i uczciwie pracuje dla Ludowej Ojczyzny. Czy można zapomnieć o takich spotkaniach? Czy nie skłaniają one do refleksji? Szkoła, naprzeciwko której mieszkam obecnie w Warszawie, ma takie piękne, jasne okna. Z radością patrzę, jak młodzież po lekcjach wysypuje się na ulicę. Roześmiana, szczęśliwa, rozśpiewana, czasem z gitarami. Myślę wówczas: jak to dobrze, że młodzież tysięcy polskich szkół o takich jasnych oknach ma takie bezpieczne, polskie ścieżki. Niekiedy jednak nasuwa mi się inna refleksja: trzeba mówić młodzieży, że pokolenie jej ojców tej szczęśliwej młodości nie miało, że nasza droga do Ludowej Ojczyzny prowadziła przez różne fronty... Głęboko jednak wierzę, że i nasza dzisiejsza młodzież, gdyby zaszła potrzeba - oby to nigdy się nie stało! - w ciągu jednej sekundy potrafiłaby zamienić gitarę na karabin. Tamte lata należą już do historii. Niebezpieczne ścieżki są moją osobistą relacją z jednej akcji - pisałem tylko o tym, co sam widziałem i przeżyłem. I dlatego zapewne nie udało mi się wyrazić przeżyć towarzyszy, którzy brali udział w opisanej operacji. Prawie każdy z nich, już wtedy, więcej doświadczył niż ja i w sercu nosił zadatek na kilka tomów tego rodzaju wspomnień. Chociaż głównych oskarżonych dosięgnął najwyższy wymiar sprawiedliwości, ograniczyłem się tylko do wymienienia ich pseudonimów, które zresztą często zmieniali. Brałem pod uwagę fakt, że żyją ich rodziny. Nie wymieniałem również nazwisk współpracowników bandy i meliniarzy. Właściwie to ocenił jeden z nich, spotkany po latach na Podhalu. Sądzę, że tak samo oceniają inni. Po co rozdrapywać zabliźnione rany? Wymieniłem jedynie prawdziwe nazwiska ludzi, którzy zginęli z rąk bandy, którzy byli prześladowani przez "Srebrnego" i "Harnasia", którzy figurowali na liście "plutonu śmierci" i prawdopodobnie też by zginęli, gdyby nasze przeciwdziałanie nie położyło kresu pasmom zbrodni. W Niebezpiecznych ścieżkach bohaterowie pozostali również bezimienni. Byli to pracownicy jednego z wydziałów ówczesnego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Krakowie, ludzie, którzy wierność Partii cenili wyżej niż własne życie. Niebezpieczne ścieżki prowadziły nie tylko przez Podhale, ale również przez lasy bieszczadzkie, lubelskie, białostockie... Na ścieżkach tych ginęli komuniści i nie tylko komuniści. Dzisiaj, gdy ten tragiczny okres należy już do historii, wspomnienia nasze powinny stać się świadectwem prawdy tamtych dni. MARIAN RENIAK. Pamiętnik polski - XX w. 92 Reniak M.: 355.496(438)"1947/1949" Wspomnienia oficera służby bezpieczeństwa. Podhale, lata 1947-1949. Przeniknięcie w szeregi bandy "Wiarusy". Likwidacja bandy. Pięć tysięcy czterechsetna publikacja Wydawnictwa MON Printed in Poland Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1974. Wydanie IV Nakład 30000+339 egz. Objętość 11,02 ark. wyd., 16,75 ark. druk. (z wkładkami). Papier druk. mat. IV kl. 65 g. (z Fabryki Celulozy i Papieru Im. J. Dąbrowskiego w Kluczach). Format 82X104/16. Oddano do składu w październiku 1973 r. Druk ukończono w marcu 1974 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. nr 2605 z dnia 4.XII.1973 r.