15839
Szczegóły |
Tytuł |
15839 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15839 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15839 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15839 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
BEATA BAZAN-BAGROWSKA
Róże w Coca coli
Mężowi
Rozdział pierwszy
Wypoczęta do obrzydliwości, wyspana za wszystkie czasy, przypalona słońcem
strasznie nudziłam się nad morzem.
Rankiem, kiedy plaża była jeszcze pusta, szłam boso po chłodnym piasku i
marzyłam o romantycznym spotkaniu. Wysoki brunet o smolistych oczach i
zniewalającym uśmiechu pojawi się niespodziewanie i zasypie mnie kwiatami.
Będzie miał na imię Wiktor... Wypisałam to słowo na mokrym piasku i odczekałam,
aż zetrze je fala.
Kiedy podniosłam głowę, zobaczyłam idącego brzegiem chłopaka. Właściwie
żałowałam, że go w ogóle zauważyłam, bo przerwało to moje rozmyślania.
Chłopak był wysoki, ale nic poza tym. Ani trochę nie przypominał wymarzonego
bruneta. Wręcz przeciwnie! Był tyczkowatym, chudym blondynem o
stalowoniebieskich oczach i lekko zaróżowionym nosie. Na dodatek na głowie niósł
ogromny bochen chleba.
- Belhc ęsoin! — powiedział poważnie w obcym mi języku.
- Hmmm... Je ne comprendrs... — próbowałam coś sklecić moim „francuskim dla
początkujących", ale jakoś niezbyt mi wychodziło.
- Nie wysilaj się! Powiedziałem, że niosę chleb.
- Ale dlaczego w tak dziwnym języku? - Nie mogłam ochłonąć ze zdumienia.
- Jakim dziwnym?! Powiedziałem po prostu „od tyłu". Jak nie wierzysz, to sobie
przeliteruj.
- No tak. — Zniknęła gdzieś cała moja swoboda.
- Niosę chleb. Masło mi przed chwilą utonęło. Wpadło do morza — powiedział
śmiertelnie poważnym głosem. Tylko kąciki ust leciutko mu drgały.
Milczałam. Onieśmielał mnie.
5
- Romek jestem. A ty jak masz na imię? - zapytał ostrożnie.
- Natalia... Albo Talka po prostu...
- Chcesz? - Ułamał kawałek chleba.
- Chlebem i solą? - wysiliłam się na dowcip i wzrokiem wskazałam na morską wodę.
- Tak. Właśnie tak. - Po raz pierwszy uśmiechnął się. Poczułam się wtedy jak w
dziwnym śnie albo najbardziej
zwariowanym teledysku. Jedno było pewne. Zakochałam się w tym uśmiechu.
Wakacje z Romkiem biegły szybko. Zbyt szybko. Spędziliśmy razem niecałe trzy
tygodnie. Niby nie robiliśmy nic niezwykłego. Włóczyliśmy się po wydmach i
całowaliśmy aż do utraty tchu. Odkrywaliśmy swoją niezbyt jeszcze bogatą
przeszłość i marzyliśmy o wspólnej przyszłości. Do tej pory nie potrafię
określić, co sprawiało, że było mi z nim tak dobrze. Jego obecność stała się tak
oczywista i naturalna, że doceniałam to dopiero, kiedy zostawałam sama.
Gdy nadszedł koniec wakacji, byłam nieprzytomna z rozpaczy. Przecież mieliśmy
się rozjechać do oddalonych o czterysta kilometrów miast.
Ostatniego dnia umówiliśmy się w maleńkiej kawiarni. Gdy weszłam, Romek już był.
Sączył coca-colę z lodem. Na stoliku leżały czerwone róże.
— Dla ciebie. Ukradłem je z klombu na rynku. Nie sztuka kupić. Zdobyć się na
odwagę, zaryzykować — to jest coś! — powiedział cicho.
— Tak... — drapało mnie w gardle. Nie mogłam powiedzieć niczego więcej.
— To dobrze, że spotkaliśmy się właśnie tutaj. Tak łatwiej będzie się rozstać.
- Romek popatrzył gdzieś w okno.
— Słusznie. Nie przedłużajmy sprawy. Cześć! — Zdenerwowana jego spokojem
włożyłam róże do stojącej na stoliku coca-coli i już mnie nie było. Wybiegłam.
Wydawało mi się, że zaangażował się tak samo jak ja. Tymczasem chciał mnie jak
najszybciej spławić! — myślałam.
Samotnie odwiedziłam i pożegnałam wszystkie te miejsca, w których spędziliśmy
tyle czasu. Nie powinnam tego robić, ale... musiałam. Do domu wracałam wściekła
i rozżalona. Wszystko mnie drażniło. Pociąg wydawał się brudny i szary.
6
Moje miasteczko obrzydliwe i cuchnące. Jedzenie mdłe. Książki nudne. Irytował
mnie nawet ukochany pies, dopominający się o pieszczoty. Nie mogłam znaleźć
sobie miejsca. Nie mogłam spać. Pocieszałam się, że to przecież nic takiego. Że
właśnie po to są wakacje. Że w te letnie miesiące mnóstwo ludzi jest sobą
zauroczonych, a potem rozstają się jak gdyby nigdy nic. I życie toczy się dalej.
Moje też się toczyło. Ale tak jakoś kiepskawo.
- Natalia. Do ciebie.
- Dziękuję!
Odebrałam list z rąk woźnego i pobiegłam do szatni. Chciałam przeczytać go w
samotości. Niecierpliwie rozdarłam kopertę.
Tala!
To nieładnie przerywać komuś w pół słowa, nie wysłuchując go do końca. Wydaje mi
się, że nie zasłużyłem na takie traktowanie. A chciałem Ci wtedy powiedzieć tak
wiełe. Trudno. Teraz za karę nie powiem Ci nic. Nawet tego, jak zdobyłem adres
Twojej budy. Nie wiem, czy zdziwi Cię ten list, czy oczekiwałaś go. Dużo
ostatnio myślałem o nas i chciałbym wyznać Ci coś, o czym nigdy z Tobą nie
rozmawiałem.
Romek
Taaak. Chciał powiedzieć i nie powiedział - próbowałam sama przed sobą zagrać
rolę osoby poirytowanej. A tak naprawdę wpatrywałam się w jego kanciaste pismo.
Obejrzałam adres i... tuż pod nim zauważyłam jakiś maleńki dopisek. Wytężyłam
wzrok. Maciupeńkie literki krzyczały „ęic mahcok". Uśmiechnęłam się.
Przypomniałam sobie ten poranek, gdy poznałam Romka. A potem następne spotkania,
spacery, rozmowy. Pomyślałam, że nie żałuję niczego... No, może tylko tych
pozostawionych w coca-coli róż. To były moje pierwsze...
Bałam się tej miłości na odległość, ale los okazał się dla nas łaskawy.
Pisywaliśmy do siebie. A jakże! Ba! Z biegiem czasu doszliśmy do takiej wprawy,
że przesyłaliśmy sobie nagrane na magnetofonowych kasetach monologi. Umawialiśmy
się na telepatyczne randki. Dnia tego i tego o danej godzinie myśleliśmy o sobie
diabelnie intensywnie. I już! Prawie czuliśmy swo: ją obecność.
7
W ciągu tych trzech lat widzieliśmy się może siedem, osiem razy. W końcu ja -
szalona małolata - byłabym karykaturalnie śmieszna, goszcząc u siebie zbyt
często „oficjalnego narzeczonego". Niewiele zresztą ode mnie starszego. Tak
przynajmniej twierdzili moi rodzice. Tylko babunia rozumiała. To do niej
zaprosiłam kilkakrotnie Romka. To pod jej adresem przychodziły do mnie listy i
nigdy żadnego nie otworzyła. To ona pocieszała mnie jeszcze nie tak dawno, kiedy
Romek nie dostał się na swoje wymarzone prawo. Nie przyjęty z powodu braku
miejsc, musiał znaleźć swe miejsce gdzie indziej. W wojsku.
W wojsku... Są pary, którym taki fakt przewraca życie do góry nogami, ale między
nami nic się nie zmieniło. Naszą znajomość nadal można było określić jako...
miłość korespondencyjną. No, może jego listy były wtedy częstsze, dłuższe.
Ja odwzajemniałam się tym samym. W filmach i powieściach taką sytuację
idealizuje się do granic naiwności. W naszych kontaktach było wiele szarpaniny,
przytyków i niedomówień. Czasem nawet zbyt wiele... W końcu wysłałam do niego
bardzo chłodny list, na który odpowiedział... nie dając najdrobniejszego znaku
życia przez głupie trzy miesiące. Postanowiłam to przeczekać. Co ma być, to
będzie! Miałam już dosyć ustępstw. Niech w końcu zrozumie, że może mnie stracić,
uniosłam się honorem. Byłam bardzo zmęczona tą szarpaniną. W pewnym momencie
Romek skojarzył mi się z jakąś nitką, która boleśnie wrosła w moje podniebienie.
Trzeba ją wyrwać natychmiast i trochę pocierpieć lub żyć z nią i ciągłym bólem.
Moja suka nie należała do najpiękniejszych. Ciężka, otyła, wiecznie zasapana.
Lekko liniejąca, o dziwnie rudawej sierści. Ale to nie było ważne. Saba była
moim pierwszym najukochańszym psem. Do jej futrzanego ucha szeptałam swoje
tajemnice, wyczuwała mój smutek, dzieliła ze mną radość. To była przyjaciółka.
Najprawdziwsza z prawdziwych. Gdy było mi bardzo źle albo cudownie dobrze,
szłyśmy daleko, pod starą brzozę. Kładłam się wtedy na trawie, gładziłam
szorstki, białawy pień drzewa i rozmyślałam. Saba biegała jak oszalała albo
kładła się obok mnie, wtulając pysk w moje dłonie.
8
Pewnego dnia nastąpiło coś, co trochę zmieniło charakter naszych spacerów.
Zauważyłam, że włóczy się za nami jakiś długowłosy chłopak. Ognisty brunet. Taki
jak ten z moich szczenięcych marzeń. Kręcił się zawsze w pobliżu, nigdy jednak
nie podszedł do nas, nie powiedział ani jednego słowa. Czasami gwizdał, biorąc
do ręki, niby od niechcenia, jakiś patyk. W końcu pojawił się też z psem,
czarnym, długonogim wilczurem. Psy zaprzyjaźniły się szybko. My nie. Ciągle
zachowywaliśmy dystans. Milczący i kilkunastometrowy. I tak było przez dobre dwa
tygodnie. Aż do pamiętnej dyskoteki.
Tak! Właśnie dyskoteki! Mój ogólniak zorganizował jakąś szaleńczą, otwartą
dyskotekę dla artystycznie uzdolnionych uczniów wszystkich szkół średnich w
mieście. To była maskarada. Rzadko chodzę na tego typu imprezy, ale tym razem, z
uwagi na niecodzienny charakter ubawu, skusiłam się. Skom-binowałam sobie lniany
strój biedronki i poszłam.
Dyskoteka była zorganizowana w ogromnej sali gimnastycznej. Muzyka świetna. Tłum
ludzi. Część osób podpierała ściany, część tańczyła.
Byłam niezdecydowana. Stałam w kąciku sali i dreptałam w miejscu, machając dla
hecy lnianymi skrzydłami. Nagle poczułam na sobie czyjś wzrok. Tuż obok
przyozdobionej bibułą drabinki gimnastycznej stał Janosik. Rozpoznałam w nim
„spacerowego" chłopaka. Tkwił tam i najzwyczajniej w świecie gapił się. Zaczęłam
ostro tańczyć. Najpierw z kumpelą, potem ze znajomymi. Bawiłam się chyba z
godzinę. A on wciąż stał i gapił się, gapił, gapił.
Gdy zmęczona i zlana potem usiadłam na krześle, podszedł
do mnie i powiedział:
— Cześć, Saba! Popatrzyłam na niego osłupiała, zacisnęłam na chwilę usta,
by nie parsknąć śmiechem, po czym spokojnie wyjaśniłam:
— Saba to mój pies. Ja jestem Natalia. Tala po prostu. Chłopaka zatkało.
Zrobił się najpierw czerwony, potem
zbladł.
— Wiesz, głupio wyszło. Pozostaje mi tylko wierzyć w twoje
poczucie humoru... Tala.
— Nie ma sprawy. Ale skąd przyszło ci do głowy, że jestem Saba? - gnębiłam go
bezlitośnie.
— Kumpel mi powiedział. Kosztowało mnie to pięć plakatów Kultu i... - Zaczął
się śmiać. A ja razem z nim.
9
— Bardzo chciałem cię poznać. Bardzo. — Popatrzył gdzieś na czubki swoich butów.
— Dziś mogłeś mnie po prostu poprosić do tańca! — zauważyłam inteligentnie.
— E... Nie potrafię tańczyć, a poza tym... Poza tym, Adam jestem! Świetna z
ciebie biedronka...
— Lubię biedronki. Już w przedszkolu uparłam się, żeby mieć taki znaczek. Są
silne i sympatyczne. Nie umierają tak szybko jak motyle. Nie znam nikogo, kto
czułby do nich wstręt. Ludzie wysyłają je do nieba po kawałek chleba. Boże
krówki. Coś w tym jest. Wiesz, moim marzeniem jest zostać prawdziwą biedronką.
To byłoby życie! — Uśmiechnęłam się.
— Pewnie. I oczyściłabyś z mszyc wszystkie róże na świecie. Wyglądasz na
dziewczynę, która uwielbia róże! - bajerował.
Zaczerwieniłam się. Jak róża. Jak róża od Romka. Romek. Ukłucie jak kolcem róży.
Dlaczego nie pisze? Mam to gdzieś! I umówiłam się z Adamem na następny dzień. Na
spacer z naszymi psami.
Od tej pory spotykaliśmy się prawie codziennie. Po lekcjach. Tak od niechcenia.
Bo nasze szkoły mieściły się na tej samej ulicy: typowo męskie technikum
górnicze i niby koedukacyjny, ale w rzeczywistości babski ogólniak. Wiele par z
tych właśnie szkół wydeptywało ścieżki w pobliskim parku. A my wieczorem lub
późnym popołudniem szliśmy w dalekie pola na spacer z naszymi psami.
Na jednym z takich „psich spacerów" opowiedziałam Adamowi o Romku. Wysłuchał
mnie cierpliwie, a potem powiedział:
- Daj sobie spokój, Tala. Ileż można żyć wspomnieniami i oczekiwaniem. Głupio
się przyznać, ale wiesz, mam nadzieję, że zaczniesz myśleć realnie. Sam fakt, że
nie piszesz do niego, nie zapytasz, dlaczego milczy, chyba o czymś świadczy.
Myślę, że ty to wiesz. Tylko, z niezrozumiałych dla mnie przyczyn, nie chcesz
sobie tego otwarcie powiedzieć.
Adam wyrzucił to wszystko jednym tchem i gwałtownie mnie pocałował. Tak prosto w
usta. Nie bardzo wiedziałam, jak mam w tym momencie zareagować. Bo uczucia,
jakie mną szarpały, należały do gatunku tych bardzo mieszanych. Trochę złości i
zdziwienia, poprzetykanych jakąś ulgą i cichym podszeptem, żeby klina klinem.
I tak rozpoczął się mój spokojny flirt z Adamem.
10
Codziennie warował pod szkołą. Znał dokładnie mój plan lekcji. Wiedział, o
której godzinie danego dnia kończę zajęcia. Pewnie czekał na mnie i tego dnia...
- No nie! Chyba się skręcę! Fizol z całą pewnością mnie dzisiaj zapyta.
Przegoli całą ostatnią dziesiątkę z dziennika. Cykor! Wytłumacz mi po ludzku tę
polaryzację! - błagałam klasowego kujona o złotym sercu.
- Uspokój się, Talka! Przecież się uczyłaś. Streszczę ci poprzednią lekcję -
powiedział i zaczął prawie recytować podręcznik.
Taki już był Cykorek. Wszystko musiał wystukać od A do Z. Czasami zastanawiałam
się, jaką stosuje metodę, że książkowe mądrości tak łatwo wchodzą mu do głowy.
- ... a więc polaryzacja to nic innego jak drganie fal świetlnych, odbywające
się na jednej płaszczyźnie — delektował się, a ja z całej siły próbowałam zmusić
się do słuchania.
- Tala! Przed szkołę! — rzucił ktoś w biegu, jak to na przerwie.
-Idę...
Leniwie schodziłam po schodach. Nie spieszyło mi się, bo byłam święcie
przekonana, że przed szkołą czeka na mnie Adam. Pewnie znowu urwał się z budy i
chce mnie namówić do tego samego, pomyślałam z niechęcią. Bo akurat dzisiaj nie
mogłam się urwać. Nie z fizyki. I nie przy takim fizyku!
Schody wydawały mi się długie i nudne tak jak zwyczajny dzień. I jak Adam.
Wyszłam przed szkołę. Ktoś rzeczywiście na mnie czekał. Ale to nie był Adam...
Zobaczyłam bukiet czerwonych róż. I oczy. Stalowoniebieskie. Znów wszystko we
mnie
ożyło.
Przed bramą stał Romek i uśmiechał się niepewnie. Gdy go dostrzegłam, chciałam
biec, frunąć i uwiesić się na jego opalonej szyi. Ale nie... Stałam jak
wrośnięta w ziemię. I on też tak trwał w bezruchu. A potem bez słowa,
jednocześnie podbiegliśmy i najzwyczajniej w świecie wtuliliśmy się w siebie.
Do klasy wbiegłam już po dzwonku.
— Proszę pana...
Fizyk odruchowo odebrał ode mnie róże.
11
- Słuchajcie, jeśli znowu chcecie mnie prosić, żebym nie pytał, to... - zaczął.
- Panie profesorze - wyrwałam mu z ręki moje kwiaty —ja... ja mogę być pytana.
Zaraz. Teraz. Na początku lekcji. Niech mnie pan zapyta, a potem zwolni... Nie
mogę zostać w szkole. A fizyka jest moją ostatnią lekcją — wyrzuciłam z siebie
gorączkowo.
Nie wiem, co miałam w tej chwili wypisane na twarzy. Nie wiem. Ale fizyk, znany
służbista, rzucił krótkie:
- Idź! - I jak gdyby nigdy nic zabrał się do zapisywania tematu lekcji w
dzienniku.
Wybiegłam z klasy. Schody. Radośnie zjechałam po zielonej poręczy. I już... Już.
Znowu byliśmy razem. Ja i Romek.
Szłam z Romkiem i cofnął się czas. Kurczowo trzymaliśmy się za ręce.
— Nie rób tego nigdy więcej, mała! — mówił, ale jego dłonie gładziły moje palce.
— Nie będę, jeśli i ty zaczniesz postępować inaczej! - prawie krzyczałam.
— Tak. Ale musisz wiedzieć, że ten twój ostatni list dosłownie zwalił mnie z nóg.
Zarzucasz mi w nim tak straszne rzeczy... — zaczął.
— Czyżby? Aż tak straszne, żeby przez kwartał nie znaleźć czasu na odpowiedź? —
ironizowałam.
— Łudziłem się, że to ty wyślesz do mnie inny, lepszy list. Że zapytasz w nim,
dlaczego nie piszę!
— No pewnie! Jeszcze będę za tobą korespondencyjnie latać. Jak helikopter z
reklamy!
— Oj, przestań. Przecież cały ten czas poświęciłem na rozmyślanie o nas.
Chciałem ci powiedzieć tyle rzeczy. Nawet prowadziłem z tobą zaciekłe dyskusje w
myślach — bajerował.
A potem podniósł mnie do góry i zawirowałam niczym jesienny liść na wietrze.
— No, teraz jesteś prawdziwym helikopterem! — śmiał się.
— Och, przestań Romek, przestań! Mieliśmy przecież powiedzieć sobie tyle rzeczy
— próbowałam udawać zagniewaną. Nadaremnie. On wiedział, że cały świat wiruje w
mojej głowie. I nie tylko z powodu tego szalonego helikopterowego kręćka.
12
Znowu mnie to dopadło. Znowu przestało się liczyć wszystko.
Poza nami.
Włóczyliśmy się po miasteczku, wspominając najlepsze chwile. Hałdy zamieniały
się w nagrzane piaszczyste wydmy, a w ptakach ze śmietnisk pragnęliśmy odnaleźć
tamte morskie mewy sprzed lat.
Nawet nie zauważyliśmy, kiedy zapadł zmrok. Gdy tak przytuleni szliśmy
przydworcową pustawą ulicą, zobaczyłam w oddali charakterystyczną, znajomą
postać. Z psem. Naprzeciw nam szedł Adam z Aresem. Coraz bliżej i bliżej.
Odruchowo wyrwałam swą rękę z dłoni Romka. Odsunęłam się od niego. Spojrzał na
mnie zdziwiony. Adam minął nas szybko, rzucając tylko krótkie, gardłowe:
- Cześć, cześć, Tala!
Zbladłam. Zamarłam. Zgasłam.
Pies Adama zaczął łasić się do mnie. Adam skrócił smycz, ale pies obskakiwał
mnie i szczekał tak, jak na powitanie kogoś znajomego. Adam nadal szarpał smyczą
i przeklinał Aresa, spoglądając gdzieś w bok. Pies był uparty. Zawsze taki był.
Wtedy Adam zaczął go bić. Nigdy wcześniej tego nie robił, a teraz kilka razy
zdzielił go smyczą. Poczułam się tak, jakbym to ja tłukła psa. Zauważyłam, że
Adam drżał z emocji i zaciskał usta. Aż do krwi. Pies w końcu poszedł za nim. A
ja zdążyłam złapać spojrzenie Adama. Patrzył na mnie dokładnie tak samo jak ten
zbity pies...
- Coś cię z nim łączyło? - bardziej stwierdził, niż zapytał Romek z typową dla
niego pewnością siebie. To jego „łączyło" — w czasie przeszłym.
Szliśmy tak dalej, a mnie po głowie plątała się myśl. Kogo zdradzałam? No, kogo?!
Romka, z którym swojego czasu wszystko było zamrożone i na dodatek pokryte
kurzem, czy Adama, który był tylko „zamiast"?
Kogo? Kogo? Kogo zdradziłaś? — pulsowało mi w głowie, w rytm stukotu pociągu,
którym odjeżdżał do swojej jednostki Romek.
Rozdział drugi
W szkole byłam rozkojarzona. W domu zapłakana. Kotłujące się we mnie emocje
wypluwałam na papier. Bo właśnie pisanie już od dawna było dla mnie czymś tak
oczywistym jak oddychanie, poranne wstawanie, kąpiel. Do tego wszystkiego
musiałam dopasować sobie odpowiedź na pytanie: Co będzie ze mną po maturze? A
odpowiedź mogła być tylko jedna. Chcę robić to, co lubię i potrafię. I tym
zarabiać na życie.
Myśl o polonistyce odrzuciłam natychmiast. Moja sąsiadka pilnie studiowała ten
właśnie kierunek. Musiała czytać ogrom zaprogramowanych rzeczy i krzywiła się z
niesmakiem. A ja... Wstyd się przyznać, ale omijałam szkolne lektury, co nie
przeszkadzało mi znać czołówkę literatury współczesnej. Oczywiście, były i
studia dziennikarskie. Ale wydawały mi się nieosiągalne. Romek, po wyjściu z
wojska, chciał ponownie zdawać na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. A ja,
gdy pomyślałam o Wydziale Dziennikarstwa w stolicy, to czułam się bardzo
nieswojo.
Kilka osób na jedno miejsce i ja - kandydatka z prowincjonalnego miasteczka.
Motyka i słońce. Ale bylibyśmy razem. Już codziennie razem! W Warszawie...
Znowu spóźniłam się na autobus. Padał deszcz, a ja zapomniałam parasola. Na
dodatek jakiś szalony kierowca pochlapał mi jasny lniany płaszcz. Gorzej niż
trzynastego w piątek!
Moje notoryczne spóźnianie się obrośnie szkolną legendą. Ku pokrzepieniu serc
następnych pokoleń, pocieszałam się i z lubością wdepnęłam w szarawą kałużę. A
niech tam! Jak dołować, to na całego!
Wtedy zobaczyłam ich. Parę staruszków. Nie wyróżniali się
14
niczym szczególnym. Po prostu szli. I trzymali się za ręce. Tak iak zakochane
nastolatki w maju. Coś we mnie drgnęło. Świat pozieleniał. Pomyślałam, że
poświęciłabym wiele za to, by mój mężczyzna, mając osiemdziesiątkę na karku,
szedł przy mnie i trzymał moją rękę tak jak dłoń młodej dziewczyny. Tak
niezmiennie. Od pół wieku.
Zdążyłam na początek drugiej lekcji. Na polski. Mój polonista, niemłody i
przygarbiony, był po prostu obłędny. Miał ogromną wiedzę i potrafił ją przekazać.
Pisząc dla niego wypracowania, człowiek czuł się jak Melchior Wańkowicz w
kolejnym wcieleniu. Bo profesor Starosad zwykł mawiać, że wiedzę zdobywamy na
lekcjach. Natomiast wypracowania są po to, by rozwijać naszą wyobraźnię. Zawsze
serwował kilka tak zwanych wolnych tematów. I to było boskie.
Mruknęłam niewyraźne dzień dobry i usadowiłam się przy ostatnim stoliku. Lubiłam
tę salę. Czułam się tu jak ryba w
wodzie.
- O, Natalia! Dobrze, że jesteś. Właśnie miałem zamiar zasięgnąć twojej opinii
na temat wewnętrznych dylematów bohatera romantycznego — rzucił z roztargnieniem
Starosad.
Zaczęłam więc gadać. O ciemnych skłębionych chmurach i miłości, która koniecznie
musiała być nie spełniona. Napaliłam się tak ostro, że po drodze zahaczyłam o
literaturę współczesną, która stanowiła moją najmocniejszą stronę.
— By pisać, twórca powinien mieć w sobie jakiś niepokój, który zmusza człowieka
do myślenia — mówiłam. — A poeci romantyczni...
— Dać ich do mojego ojca. Wszystkich by wyleczył! — powiedziała konspiracyjnym
szeptem Izka, córka miejscowego psychiatry. Po czym zajęła się bułką z żółtym
serem, którą dyskretnie konsumowała pod ławką.
Po klasie przebiegł przenikliwy chichot. Izka słynęła z bardzo... oryginalnych
komentarzy. Kiedyś, gdy dyskutowaliśmy zawzięcie o Stachurze i żeńska część
klasy piała z zachwytu nad delikatnością, z jaką żegnał ukochaną w balladzie „Z
nim będziesz szczęśliwsza", Izka skwitowała całą sprawę jednym
zdaniem:
- Gadanie. Facet miał babsztyla po dziurki w nosie, chciał ją spławić i zrobił
to z klasą!
15
Polonista twierdził, że gdyby Izka została badaczem literatury, to nadałaby
studiom polonistycznym niezwykle świeży, ale nieco niestrawny charakter. Smak
tatara bez jajka, pieprzu i cebulki. Ale chwała jej za to!
Lekcja toczyła się dalej, robiłam notatki. Bo na polskim robiło się notatki.
Rysowałam przy tym esy-floresy, które raz układały się w głowę ogromnego psa,
raz w szczekające róże. Potem wyszedł mi potwór. Dziewczyna z jednym ogromnym,
lekko przymkniętym okiem. Zaczęłam właśnie szkicować parę staruszków o pięknych
dłoniach, kiedy zawył dzwonek.
Wieczorem, zamiast uczyć się historii, zapisałam na okładce zeszytu wiersz.
A oni szli
Ona ze zgubioną gdzieś
czernią włosów
I zapomnianą czerwienią ust
I on
Zasuszony Jak liść
W książeczce do nabożeństwa.
A dłonie ich były splecione
tak samo
Jak wtedy
Gdy szli ulicą
pół wieku temu.
Poczułam nagle potrzebę odczytania tego komuś, poddania się cudzej ocenie.
Po raz pierwszy zrozumiałam, że nie piszę dla siebie, ale dla innych. Że chcę
znać i widzieć ich reakcję. To było piękne.
- Tala. Porozmawiajmy. — Przed szkołą stał Adam. To było nasze pierwsze
spotkanie od dwóch tygodni. Od przyjazdu Romka. Unikałam Adama jak diabeł
święconej wody. W obawie, że mogę natknąć się na niego podczas spaceru,
posunęłam się do tego, że przestałam wychodzić z psem.
Byłam strasznym tchórzem. Marną kreaturą. Chowałam głowę w piasek. No cóż, tylko
w niektórych, kiepskich zresztą powieściach istnieją kryształowe charaktery.
16
- Dobrze. Możemy pogadać. - Pilnie śledziłam dziobiącego
iakiś patyczek wróbla.
- Słuchaj. Do mnie to nie dociera. Nie mogę cię zrozumieć. Dlaczego? Powiedz,
dlaczego? Co on takiego robi, że wydaje ci się lepszy ode mnie? Powiedz, do
cholery, co? - wysyczał ze
- Adam. Przepraszam. Głupio wyszło. Ja kocham Romka. Sama nie wiem, dlaczego.
Kocham go i już. Może nawet mimo czegoś... - głos miałam poważny, okraszony
filozoficzną nutą, ale jakaś kula w gardle i ten podły moralny kac nie pozwoliły
mi spojrzeć na Adama.
- Tala! Zastanów się, co robisz. Przecież opowiadałaś mi... Dokładnie mówiłaś,
ile razy rozstawaliście się po to, by do siebie powrócić. A potem znów to samo.
Nie nudzi cię to? Zle ci było ze mną? - głos Adama był spokojny, łagodny.
Tłumaczył mi tak, jak klaruje się pięciolatkowi, by nie kradł zielonych,
niedojrzałych jabłek z sadu sąsiada. Ale który z pięciolatków posłucha takiego,
najrozsądniejszego nawet gadania? Naje się tych zielonych kwasów i już. A ból
brzucha? Co on znaczy wobec smaku zakazanego owocu? Chowa się!
- Adam. Pomyliłam się. Przepraszam. Ale to wszystko stało się tak nagle. Nie
wiem, co powiedzieć. Może lepiej byłoby,
gdybyśmy...
- ... gdybyśmy zostali przyjaciółmi, tak? - dokończył ironicznie.
- Nie. Tak. Nie wiem. Błagam cię, nie utrudniaj! - Prawie
płakałam.
- A myślisz że ty swoim postępowaniem szalenie ułatwiłaś mi życie, tak, skarbie?
- Złapał mnie za podbródek i zmusił, bym
spojrzała mu w oczy.
-Adam, proszę cię... - Rozryczałam się jak idiotka. On chyba na to właśnie
czekał. Przytulił mnie.
- No, dobrze już, Tala, dobrze.
- Adam. Wolałabym się przez jakiś czas z tobą nie spotykać. - Próbowałam być
delikatna.
- Nie bądź śmieszna, Tala. Pomyśl o naszych psach. Chociaż o nich. Zdążyły się
już zaprzyjaźnić. - On z kolei próbował być zabawny.
Potem zabrał mnie na sok pomarańczowy i gadałam z nim o rzeczach zupełnie
nieważnych. Wydawało mi się, że muszę podarować mu choć trochę
zaduśćuczynienia...
17
S. ? & su 3 < ~- o , S N__ ?
o i? ? „ ~. ?- ? ? ?? s o ?. ? N a i er -
Ił
o' "? ?? ?? ?>
9 /=• ^ ? ?.
• 2 ? ?? ? a =r n .-
^>B ~^????. ? ? ?
o o'
? ??
(T
*TD ??
3 ?
N
? ,Q
??
03
? ?> ? ??
N ?^
?? N ??
3
5?"
??*
33
G0-
"2
S'
•<
? ?. ? ? ??>< ? ? ? 3 ' O'
N ?
*< ?-
?? ??
??
?
?
??
?
N
?
N CD
??
S'
? ?>
3
F ?» ?- ? Ł >< ?
?_ 3*? ex < — ? ?
? 2 W ? § ? '<
* S' 3. ? ?
? ? ? <l' (I | g
</> ??
3 ?
_ S ??
u ? '" <• 2 ^ :
3 ^ * 3. I $ 5.
?? !? s _, ?? ^ _.
? ?? ~* ? er S| ?? ? 53 ST ? ? S ~,?? -? » ?
? ?- ? ? << N , . ? ? <3 < _. >-i
?? <?
° ?-<?> N ?? ^ tT CD
?. ?
(V ?? ?? •
?. 2
D. ?-3. Bi o m
? ?? w t/> O' er =r <
8 3 s- r-r ? < ? ?\
3 ??. 3 ?) ?? 70. ST
się na ę w ziel e ilości achnial , wciąż : O-< im napr
!*r o , N ^. ?rt
2 ? ffi. ??" t>r ?? r+ P3 O.
błkam ym sa o co
N- ?? ,4 ex o
??
?
?? Bi ~
*~1 ?? ~ N S ?.
< ». ??
? 7? <t' ?? ? -
?? O' ?
? <5 ?'
af ?
?? ? ^?
0 2. ?
Ojciec wszedł do przedpokoju w długich wędkarskich butach i czapce z lekka
popstrzonej błotem. Rozejrzał się niepewnie dookoła i z dziwną miną pomknął do
kuchni. Otworzył, a potem szybko zamknął lodówkę.
- Kaziu, znowu chowasz resztkę robaków do lodówki? - krzyknęła z dużego pokoju
matka.
- Och, kochanie, jak ty mnie dokładnie znasz! Każdy szmer, szelest, gest... -
zaszczebiotał obłudnie.
- Dobre sobie! Kpiarz, wazeliniarz! — parsknęła matka.
- Nie mów do mnie jak rutyniara po dwudziestu latach małżeństwa!
- No właśnie... - Skrzywiła się matka. - Pewnie zapomniałeś, że to właśnie dziś
mija dwadzieścia lat od naszego ślubu. Ale czy ciebie to interesuje?! Tobie
tylko ryby, grzyby, krzyżówki, książki albo fotografie w głowie.
- Mylisz się, Bożenko. A na dowód przyjmij drobny upominek! — powiedział ojciec
gładko. Zbyt gładko.
- Och, kochanie! — zagruchała mama nieswoim głosem i zaczerwieniła się jak
przedwojenna pensjonarka. Niepewnie obracała w dłoni maciupkie papierowe
zawiniątko.
- Kolczyki, pierścionek, łańcuszek, bilety do Operetki Gliwickiej... — snułam
domysły.
- Nnie... Guziki — wycedziła matka po rozerwaniu opakowania.
- Właśnie. Piękne białe guziczki do mojej piżamy. Myślę, że w dwudziestą
rocznicę ślubu nie odmówisz mi ich przyszycia, bo już od trzech miesięcy zapinam
się na jeden guzik, a moja żona w chwilach wolnych ogląda brazylijskie seriale -
powiedział ojciec z wyrzutem.
- Przestań, błagam! — zawołałam przekonana, że już ostatecznie uraził mamę.
- Ty nigdy nie zmądrzejesz! - Matka zrobiła obrażoną minę i wycofała się do
przedpokoju.
- A co, może nie ogląda?! — obruszył się ojciec.
- Oj, tato, tato... — Pokręciłam głową. Trochę żal mi było matki. Przecież
każda kobieta potrzebuje od czasu do czasu odrobiny romantyzmu.
Powiem jej coś miłego i posprzątam w kuchni, postanowiłam.
- Mamo... — zaczęłam cicho przy kuchennych drzwiach.
18
Jednak głos załamał mi się, niczym pozbawiony witamin paznokieć. Albowiem moja
matka bynajmniej nie wyglądała na zrozpaczoną. Trzymała przy ustach lnianą
ściereczkę i trzęsła się ze śmiechu.
- Róbcie, anioły, co chcecie! Jadę do babci! — rzuciłam w przestrzeń i
upchnęłam naprędce do małego skórzanego plecaczka kilka drobiazgów.
Dom mojej babci pachniał jabłkami i lawendą. Przyjeżdżałam tu od dzieciństwa,
wciąż z tym samym entuzjazmem i radością. Wdrapywałam się na stary, należący
tylko do mnie stryszek i mościłam się w zielonkawym wyliniałym fotelu. To tu
czytałam niezliczone ilości książek, gryząc ze smakiem kalarepę. Tu czułam się
bezpiecznie. Tu każdy problem topniał niczym swojski smalec ze skwarkami. Bo
takim właśnie specjałem zawsze raczyła mnie babunia. Tak było i teraz...
- Cześć, babciu! — wykrzyknęłam z udaną wesołością. Rzuciłam mój plecak na
drewnianą ławę w ganku.
- O! Tala! Dawno cię nie było! Opowiadaj, co tam u ciebie! - Babcia wytarła
dłonie w kwiecisty fartuch, którym była opasana, bo właśnie kisiła ogórki. I
wycałowała mnie serdecznie.
- Po staremu. Jak to przed maturą. Nadal nie wiem, co ze sobą zrobić!
- Ależ... Do matury jeszcze siedem miesięcy! - Szybko obliczyła babcia.
- Tak. Siedem pięknych miesięcy. Wiem, że siódemka jest szczęśliwa. Nie wiem
tylko, czy tym razem będzie łaskawa dla mnie! — parsknęłam ponuro.
- Oj, dzieciaku. Zawsze miałaś tyle szczęścia. W końcu w czepku jesteś urodzona.
Rozluźniłam się. Tak właśnie reagowałam, ilekroć ktoś szepnął bodaj słowo o
moich narodzinach. Bo wtedy, w latach siedemdziesiątych, nie było nawet mowy o
porodach rodzinnych. Mimo to ojciec wkradł się do maleńkiej porodówki, przekupił
położne kwiatami i pudłem ciastek, a potem przeniósł na rękach mamę, wówczas
najpiękniejszą dziewczynę w powiecie, z porodowego kozła na szpitalne łóżko. Tak
więc żar najprawdziwszej miłości promieniował wokół mnie już od pierwszych chwil
życia na tym świecie. A teraz moja miłość i ten straszliwy moralny kac.
19
- No, wyduś to z siebie wreszcie! - Babcia niepedagogicznie sięgnęła po paczkę
papierosów. Ba! Nawet odruchowo mnie nimi poczęstowała. Z rozpędu zapaliłyśmy
obydwie.
- Babciu. Dwa tygodnie temu przed moją budą zjawił się Romek. Myślałam, że
takie rzeczy zdarzają się tylko w powieściach, ale to bzdura — życie pisze
znacznie ciekawsze scenariusze. Przyjechał niespodziewanie. Po trzech miesiącach
milczenia. Myślałam, że to już koniec między nami...
- Och! Natalko! Ile to już razy miał być ten „koniec między wami" — westchnęła
babcia.
- No, niby tak. Ale wiesz, czuję się podle... Gdybyś widziała minę Adama.
- Adam nie jest dla ciebie! - wypaliła babcia.
- A niby dlaczego? - wypadało się obruszyć.
- Bo go nie kochasz! — Babcia uśmiechnęła się niczym tajemnicza czarodziejka.
- Skąd wiesz?! — zareagowałam zbyt gwałtownie.
- Bo kochasz Romka. A nie można kochać jednocześnie dwóch mężczyzn! — odparła
babcia filozoficznie.
- Jak to nie! Gdybyś wiedziała, ile dziewczyn ma taki problem! — parsknęłam.
- Jeśli ktoś twierdzi, że kocha dwie osoby jednocześnie, to okłamuje samego
siebie. — Babcia pokręciła głową.
- Nie rozumiem! — Spojrzałam na nią zdziwiona.
- Kocha się dwie osoby wtedy, kiedy zarówno jednej jak i drugiej czegoś brakuje.
Więc po prostu trzeba znaleźć trzecią osobę, której nie będzie brakowało aż tyle,
żeby szukać czwar-tej...
- Ale namieszałaś. Ja kocham Romka, a nie Adama... — podsumowałam z rezygnacją.
- A! Przyznałaś się! — zatryumfowała babcia.
- Babciu, może pójdziemy na grzybki... — próbowałam zmienić temat.
- Dlaczego nie?! — Babcia była zapaloną grzybiarką.
Szukanie grzybów w lesie pełnym buków, tak rozłożystych i ogromnych, że ich
liściaste konary zasłaniają niebo, nie może się równać z niczym innym. Niech się
schowa dreptanie po jakimś sosnowym czy brzozowym zagajniku.
Tu, wśród puszystych zielonorudych mchów, olbrzymich
20
powyginanych korzeni i suchych liści, rosną grzyby najprawdziwsze z prawdziwych.
Grzybiarze zwą je borowikami, a babcia swojsko — prawdziwkami. Znaleźć takiego
prawdziwka, to jest coś! Był zawsze dla mnie taką grzybiarską różą, cudem, przy
którym bledną inne pospolitości.
Liście szeleściły pod stopami, co przypominało mi jakieś bliżej nieokreślone
zabawy z dzieciństwa. Parę razy serce zatłukło mi mocniej niby myśliwemu na
polowaniu, ale to byl fałszywy alarm. Oszukiwały mnie liście. Pomyślałam, że i w
życiu jest wiele imitacji. Zastanawiałam się, jak byłoby ze mną i Romkiem,
gdybyśmy widywali się codziennie. Myśl ta umknęła mi natychmiast, gdy tylko
znalazłam pierwszy grzyb. Był śmieszny. Mały i pękaty z lekko zadartym
kapeluszem.
- No i jak, Natalia, masz już coś? — zapytała babcia.
- Mam, mam! Dopiero jednego, ale mam! - odpowiedziałam.
- Świetnie. Najważniejszy jest pierwszy. Najtrudniej go znaleźć. Potem się
rozkręcisz. Ani się obejrzysz! — zaszczebio-tała wesoło.
Przyznałam babci rację. A myślałam nie tylko o grzybach.
Znalazłam jeszcze sześć prawdziwków. Trzy. ostatnie rosły obok siebie. Odkryłam
je dzięki leżącej w ich pobliżu kolorowej gazecie. Pewnie ktoś w ten
nieekologiczny sposób zaznaczył swoje grzybowe miejsce, myślałam. Wyłuskałam
grzyby z mchu i przyjrzałam się gazecie.
Nie leżała tu długo. Ktoś zostawił ją lub zgubił najwyżej dwa lub trzy dni temu.
Duch książkowego mola, który zmuszał mnie do czytania etykietek kremów i
szamponów w obcych łazienkach, obudził się i teraz. Zaczęłam przeglądać gazetę.
To był jakiś nowy tytuł, miałam coś takiego w ręku pierwszy raz w życiu.
— Natalia! Co ty tam robisz, znowu babrzesz się w jakichś śmieciach?! Grzybów
szukaj. Zaraz się ściemni! — ofuknęła mnie babcia.
Roześmiałam się głośno. Już miałam odłożyć tę gazetę, kiedy zauważyłam tytuł,
który przyprawił mnie o drżenie i tak zdrętwiałych od kucania nóg: „Zostań
dziennikarzem!" Zaczęłam chciwie czytać niewielkie ogłoszonko:
Redakcja tygodnika »Odlot« wraz z Wydziałem Dziennikarstwa Uniwersytetu
Warszawskiego ogłasza otwarty konkurs
21
dla tegorocznych maturzystów. Jeśli właśnie w tym roku szkolnym będziesz zdawać
maturę i potrafisz dobrze pisać — napisz. Wyślij do naszej redakcji trzy teksty
dziennikarskie. Mogą to być: felieton, reportaż, esej. Ważne jest, by ich
objętość nie przekraczała pięciu stron znormalizowanego maszynopisu. Tematy
dowolne. Napisz o czymś, co cię intryguje, nie pozwala zasnąć, co jest w zasięgu
twojej ręki, a może zainteresować innych.
Autorów najlepszych prac zaprosimy do naszej redakcji na Wielki Finał. Najlepsi
finaliści zostaną zwolnieni z egzaminu... - tłusta plama uniemożliwiła
odczytanie tego fragmentu ogłoszenia. Ale nie zmąciło to mojej radości. Dalej
tekst był wyraźniejszy:
Prace finałowe wydrukujemy na łamach naszego pisma! Nie przegap tej szansy!
Napisz! Lista laureatów będzie opublikowana już w trakcie Twojej matury! Z
pewnością doda Ci to sił. Pamiętaj, że Wydział Dziennikarstwa Uniwersytetu
Warszawskiego i redakcja naszego tygodnika czekają na Ciebie!
— Baaaaaabciu! -? zawyłam — babciu! Ja chyba oszaleję, zobacz, co znalazłam!
— Jezu, Tala, co ty wyprawiasz? Przestań skakać! Co się stało?
— Znalazłam skarb! - zaśpiewałam.
— Ty, Tala, to wszystko, co ciekawe i atrakcyjne, przede mną ukrywasz -
powiedział z wyrzutem ojciec przy niedzielnej grzybowej z makaronem.
— A co, czyżbyś odkrył, że twoja córka ma jakąś tajną i niezwykle atrakcyjną
koleżankę — zapytała matka zgryźliwie.
— Och, skarbie, po dwudziestu latach małżeństwa jesteś jeszcze zazdrosna! —
ucieszył się ojciec.
— Przestań, uważam te dwadzieścia lat za niebyłe. Wstyd, żeby własnej żonie w
taką rocznicę złamanego goździka nie kupić! — warknęła matka.
— Kwiatek z jakiejś okazji to żaden kwiatek... — powiedział ojciec ostrożnie, z
filozoficzną nutą.
— Ciekawe... To w takim razie, gdzie są te wszystkie twoje kwiaty bez okazji?!
I co one, to jest... co ich brak może oznaczać?! - gderała matka.
— Tato, a co ja takiego atrakcyjnego przed tobą ukrywam? - próbowałam ratować
sytuację.
22
- O, właśnie! - przypomniał sobie ojciec. - Dziś na rybach spotkałem bardzo
miłego młodzieńca. Jak zanęcał! A jakie miał przynęty! Łowił na białe robaki,
ale w pięknym stylu.
- I co ma piernik do wiatraka? - zainteresowała się matka.
- Był z psem. A ja też wybrałem się na ryby z Sabą. Okazało się, że psy się
znają. A on ma na imię Adam i jest twoim znajomym. Ale jakoś nigdy go u nas nie
widziałem... - Ojciec zabrał się do drugiego dania.
- I nie zobaczysz! - rzuciłam mściwie.
- Ty to masz dziwny gust, Talka. Raz na pół roku przyjeżdża do ciebie jakiś
wymoczkowaty blondyn, a takiego fajnego chłopaka masz pod nosem. Wyobraź sobie,
że zdradził mi nawet przepis na zanętę z anyżkiem! I kazał cię pozdrowić! Zaproś
go kiedyś do nas! - Dołożył na talerz surówki.
- Niedoczekanie! - Aż otrząsnęłam się na samą myśl spotkania z Adamem.
Rozdział trzeci
Magnetofon dudnił jak oszalały. Przez szparę w okiennych zasłonach wkradały się
resztki popołudniowego słońca. Mój pokój, wypełniony po brzegi powakacyjnymi
pamiątkami, kamieniami, dziwnymi rysunkami oraz książkami, był przytulny i miły.
Wyciągnęłam się wygodnie i niedbale na zielonym dywanie w złoto-czarne
słoneczniki.
- Wiesz - odezwałam się do Ewy, mojej odwiecznej psia-psiółki - tak bardzo bym
chciała pomalować sufit tego pokoju na jakiś ciemny kolor. Najlepiej granatowy
lub czarny.
- Niezły pomysł. Ciekawe, jak zareagowaliby na to twoi starzy? - Ewa z natury
była rozsądna i mocno trzymała się ziemi.
- Ech! Próbowałabym im wytłumaczyć, że ciemne kolory wzmagają koncentrację.
Pomyśl tylko, jak wtedy można by marzyć!
- Oj, Tala! Te twoje marzenia! Czy z tym konkursem „Odlotu" jeszcze ci nie
przeszło?
- Nie przeszło, ale i nie naszło... Natchnienie nie naszło. Zupełnie nie wiem,
o czym mogłabym napisać... - powiedziałam z rezygnacją.
- Zawodowi dziennikarze twierdzą, że tematy leżą na ulicy. Wystarczy po nie
sięgnąć. Gadał to, no, jak mu tam... Nieważne. Taki jeden redaktor w telewizji —
próbowała olśnić mnie Ewka.
- Pewnie leżą, mógł jeszcze tylko powiedzieć, na której, bo ja nie wiem —
powiedziałam ponuro, a potem zaczęłam się śmiać. A razem ze mną Ewka.
24
List od Romka. Tym razem przysłał mi go pod adresem domowym. To było nawet
zabawne. Taka przeskakiwanka. Swoje pierwsze listy przysyłał mi pod adresem
babuni. Potem, gdy chorowałam na zapalenie płuc i byłam uwięziona w łozku przez
trzy tygodnie, poprosiłam go, by pisał bezpośrednio do mnie.
A teraz tak naprawdę nigdy nie wiedziałam, który listonosz przyniesie mi białą
kopertę z kanciastym pismem... Moj czy
ten babciny?
Uwielbiałam tę niepewność. Gdy miejscowy listonosz zawodził, zawsze mogłam się
łudzić, że być może u babci...
Namalowałam w kalendarzyku czerwone serduszko, bo tak zawsze zaznaczałam
nadejście korespondencji od Romka. Sięgnęłam powtórnie po list, by, zgodnie z
tradycją, spokojnie przeczytać go po raz drugi.
Tala!
Wróciłem do jednostki i siedzę tu jak małpa w klatce. Trochę się uczę. Może po
wyjściu z woja będę próbował jeszcze raz zdawać na studia. Może uda nam się
skrzyknąć na wspólne studiowanie w moim rodzinnym mieście, co ty na to? Ja myślę,
że byłoby ekstra! Spotykalibyśmy się wreszcie codziennie, bo już mam dość tej
muości na odległość. Tym bardziej teraz, gdy znowu Cię zobaczyłem i jeszcze
mocniej tęsknię. Żyję Twoimi listami, bo są takie pełne Ciebie. Mają właściwości
narkotyczne. Kto raz spróbuje... Kto raz przeczyta... Kto Cię pozna. To
wciąga.
,
Ale dosyć tej bajerki. Musisz mi koniecznie napisać, czy zdecydowałaś się już na
jakiś kierunek studiów. Bo to, że powinnaś studiować, jest sprawą bezdyskusyjną!
Namawiam Cię do czegoś, co wiąże się z pisaniem. Ty musisz pisać! Szkoda byłoby
zmarnować taki talent na pisanie listów i opowiadań tylko dla mnie. Ostatnie,
które mi przysłałaś, były obłędne. Gdy czytam Twoje teksty, a potem zdarzy mi
się przeczytać cos innego, wszystko przy nich blednie i matowieje. Sam nie wiem,
dlaczego, ale tak jest. Trzymaj się tego dziennikarskiego konkursu, mała!
Pamiętaj, że w Ciebie wierzę i ściskam kciuki. Pisz, bo do tego jesteś stworzona!
Nie wiem, kiedy się spotkamy. Chciałbym jak najprędzej.
Ale... zobaczymy.
25
1?,
1
1 ł'k*,fy
Romei
,,m do s2»^,aW '
i to był lC radziło
pr°palce H-
n.
???? l 3
"Je mi Przy"
brydża.
v do niema przy ^Hpatetyc/.-
.vi spędziorek! Spęd! Spadowa! -
[niby natrętne muchy, bo zwal
pciału. wtargnęliśmy do kuchn
sp za mdłe". Dziubalowi udało się
???? podłodze w swoim pokoju i p>
* goląbeczki, w szkółce?
.'w, Dziubalu, twoja niedyspozyc
l zaczęłam słodko, bo Dziubal był
;,0 kabaretu.
Salem, że jestem niezastąpiony! -
omnością.
,balu'. Musimy zrobić próbę. Komei
imałam go z uśmiechem modelki.
im. Tala! Cholera! Leczo mi się pr:
się w kuchni i rozkładał na talerze ]
h, że z takim samym zapałem nie pi
«myślałam z żalem. Bo „Ość" w cza
la naprawdę fajnym kabaretem. Zali
naszej edukacyjnej kariery w ogólni;
lodalek nadzwyczajny - taką gazetk
Dpianu czerwone usta z ogromnym
na nim przypinaliśmy odlotowe ,
»e plotki, ciekawości. Pamiętam, ?
alnego miałam razem z Dziubalem
mik. stary dziwak [fryzurka z lat S2
?. nieskazitelny garniturek, biały
z na pięć lat, w każdą roczni
ałski sweter i sprane dżinsy), w
lekcjach. Zadał kilka znośnyc
? dla siebie rozkoszną angie
wwwska Natalia. Dziubiński R
daktorami tej nowej gazetfc
J'am na Dziubala, Dziubal na i
PaL nas' t0 Pewnie już wi Pr°fesorze - odpowiedzie
lm- Jed mlte- Nowe' odkr
test fakt° ??? Wam tylko d
^nowcC ~ chemik Powoli ?
\ za wysoko. Nie 1
Dziś muszę szybko skończyć list. Mam nadzieję, że zrozumiesz skoszarowanego
człowieka.
Pamiętaj, że Cię kocham! Całuję Cię serdecznie!
Romek
- Kto dziś nie idzie do szkoły! - Wkroczyłam do szatni niczym zła wiedźma z
bajki (dla tych, którzy nigdy nie urywali się z budy) albo wróżka-czarodziejka
(błysk w oku tych, którzy tego dnia nie mieli ochoty siedzieć w szkole).
- Fizyka, ruski, matma... — zaczęła kusić Iwona.
- ... i francuski. - Szymon już był zdecydowany.
- Powtórka z geografii. - Marcin sięgnął po adidasy.
- No to zmywamy się! - rzuciłam i już nas nie było. Szatnie w mojej szkole
mieściły się w podziemiach i to był
ich szalony plus. Na dodatek wyjście ewakuacyjne prowadziło wprost na tyły
budy... Po prostu luksus na wagarach. Palce lizać!
Urwaliśmy się w czwórkę: Izka, Marcin, Szymon i ja.
- Gdzie idziemy? - Izka jak zwykle była konkretna.
- Do Dziubala! Mam do niego sprawę. Ale musicie mi przyrzec, że nie będziecie go
dzisiaj namawiać do gry w brydża. Dziubal jest chory i nie może się denerwować.
Idziemy do niego w ramach... koleżeńskiej samopomocy. Dziubal ma przy nas odżyć,
odprężyć się, zrelaksować! - chrzaniłam patetycznie trzy po trzy.
Dziubal złamał lub skręcił sobie nogę (tego dokładnie nie wiedział nikt) i
siedział uwięziony, lecz szczęśliwy w swoim domu już ponad tydzień.
Odwiedzaliśmy go wprawdzie po lekcjach, ale dla Dziubala to była kropla w morzu
jego towarzyskich potrzeb.
Po drodze zakupiliśmy dwa kilogramy papryki, pół kilo wędzonego boczku i dwie
dorodne cebule. Do tego cztery pomidory i pięć butelek piwa.
- Dziubal się na pewno ucieszy z naszych odwiedzin - powiedział Marcin,
dźwigając siatkę z zakupami.
Dziubal faktycznie się ucieszył. Zaraz wyrwał nam siatkę z rąk i przemieścił się,
mimo gipsu na nodze, sprawnie do kuchni, gdzie zaczął przyrządzać swą popisową
potrawę - leczo a la Dziubal. Podśpiewywał przy tym wesoło „Statki na niebie" De
Mono. Utwór w jego wykonaniu brzmiał jak melodia towarzysząca karuzeli w wesołym
miasteczku.
26
- No! Spędzik! Spędziorek! Spęd! Spadowa! — Odganiał nas pasiastą ścierką niby
natrętne muchy, bo zwabieni zapachem pichconego specjału, wtargnęliśmy do kuchni,
popróbować, czy „to aby nie za mdłe". Dziubalowi udało się odeprzeć atak.
Usadowił nas na podłodze w swoim pokoju i podjął rozmowę:
_ I co tam, gołąbeczki, w szkółce?
- Nudniutko. Dziubalu, twoja niedyspozycja kładzie „Ość" na łopatki! - zaczęłam
słodko, bo Dziubal był gwiazdą naszego szkolnego kabaretu.
- Wiedziałem, że jestem niezastąpiony! - zauważył z wrodzoną skromnością.
- Dziubalu! Musimy zrobić próbę. Koniecznie! Tu i teraz!
- przekonywałam go z uśmiechem modelki.
- E tam, Tala! Cholera! Leczo mi się przypali! — Dziubal schronił się w kuchni
i rozkładał na talerze potrawę.
Szkoda, że z takim samym zapałem nie produkuje się już w „Ości", pomyślałam z
żalem. Bo „Ość" w czasach swojej świetności była naprawdę fajnym kabaretem.
Założyliśmy go na początku naszej edukacyjnej kariery w ogólniaku. Stworzyliśmy
wtedy dodatek nadzwyczajny - taką gazetkę ścienną: wycięte ze styropianu
czerwone usta z ogromnym wywalonym językiem. To na nim przypinaliśmy odlotowe
„Wiadomości Ości"
- Szkolne plotki, ciekawości. Pamiętam, kiedy już pod koniec roku szkolnego
miałam razem z Dziubalem odpowiadać z chemii. Chemik, stary dziwak (fryzurka z
lat sześćdziesiątych, złote okulary, nieskazitelny garniturek, biały jedwabny
szalik lub apaszka, raz na pięć lat, w każdą rocznicę skończenia studiów,
góralski sweter i sprane dżinsy), wezwał nas do swego gabinetu po lekcjach.
Zadał kilka znośnych pytań z chemii, po czym z typową dla siebie rozkoszną
angielską flegmą podjął:
- Strzałkowska Natalia. Dziubiński Rafał... Taaak. Czy to wy jesteście
redaktorami tej nowej gazetki ściennej?
Spojrzałam na Dziubala, Dziubal na mnie. Ostatni numer „Ości" był dość ostry.
Przyznać się czy nie? Dlaczego on pyta? Ale skoro pyta o to nas, to pewnie już
wie...
- Tak, panie profesorze — odpowiedziałam niepewnie, a głos
mi zadrżał.
- Znakomite, znakomite. Nowe, odkrywcze, zabawne, świeże. Hmmm... Jedno mam wam
tylko do zarzucenia. Sprawą karygodną jest fakt... — chemik powoli cedził słowa
— ...że wieszacie ją stanowczo za wysoko. Nie każdy może dokładnie
27
przeczytać. A jest warta czytania. Z pewnością! - Pokiwał głową i pożegnał się z
nami. Taki był nasz chemik! I taka była „Ość"!
Dziubal wyjął piwo z lodówki. Zajadaliśmy leczo, popijając na bursztynowo.
Starałam się nie liczyć kalorii całej tej przyjemności. Nadaremnie! Na każdego
gościa czekała w pokoju Dziubala atrakcja - ogromne, kryształowe lustro,
pamiątka po arystokratycznej prababci. To lustro było dla mnie przekleństwem!
Gasiło w najmniej odpowiednim momencie mój apetyt. Wystarczyło, że w nie
spojrzałam, opychając się Dziubalowymi pychotami, a cała moja żarłoczność tłukła
się w niestrawne kawałeczki. Bo najpierw widziałam swoją twarz. Ta nawet mi się
podobała. Pociągła, z lekko skośnymi brązowymi oczami. Szyja, ramiona i okolice
też nie zaliczały się do najgorszych. Nawet talia była zupełnie niezła. Dopiero
gdy przyszła kolej na uda i tę część ciała, gdzie „plecy tracą swoją szlachetną
nazwę", wpadałam w popłoch. Tam właśnie wypisane były skutki babcinego smalcu ze
skwarkami, drożdżowego ciasta, dobrze osłodzone