BEATA BAZAN-BAGROWSKA
Róże w Coca coli
Mężowi
Rozdział pierwszy
Wypoczęta do obrzydliwości, wyspana za wszystkie czasy, przypalona słońcem
strasznie nudziłam się nad morzem.
Rankiem, kiedy plaża była jeszcze pusta, szłam boso po chłodnym piasku i
marzyłam o romantycznym spotkaniu. Wysoki brunet o smolistych oczach i
zniewalającym uśmiechu pojawi się niespodziewanie i zasypie mnie kwiatami.
Będzie miał na imię Wiktor... Wypisałam to słowo na mokrym piasku i odczekałam,
aż zetrze je fala.
Kiedy podniosłam głowę, zobaczyłam idącego brzegiem chłopaka. Właściwie
żałowałam, że go w ogóle zauważyłam, bo przerwało to moje rozmyślania.
Chłopak był wysoki, ale nic poza tym. Ani trochę nie przypominał wymarzonego
bruneta. Wręcz przeciwnie! Był tyczkowatym, chudym blondynem o
stalowoniebieskich oczach i lekko zaróżowionym nosie. Na dodatek na głowie niósł
ogromny bochen chleba.
- Belhc ęsoin! — powiedział poważnie w obcym mi języku.
- Hmmm... Je ne comprendrs... — próbowałam coś sklecić moim „francuskim dla
początkujących", ale jakoś niezbyt mi wychodziło.
- Nie wysilaj się! Powiedziałem, że niosę chleb.
- Ale dlaczego w tak dziwnym języku? - Nie mogłam ochłonąć ze zdumienia.
- Jakim dziwnym?! Powiedziałem po prostu „od tyłu". Jak nie wierzysz, to sobie
przeliteruj.
- No tak. — Zniknęła gdzieś cała moja swoboda.
- Niosę chleb. Masło mi przed chwilą utonęło. Wpadło do morza — powiedział
śmiertelnie poważnym głosem. Tylko kąciki ust leciutko mu drgały.
Milczałam. Onieśmielał mnie.
5
- Romek jestem. A ty jak masz na imię? - zapytał ostrożnie.
- Natalia... Albo Talka po prostu...
- Chcesz? - Ułamał kawałek chleba.
- Chlebem i solą? - wysiliłam się na dowcip i wzrokiem wskazałam na morską wodę.
- Tak. Właśnie tak. - Po raz pierwszy uśmiechnął się. Poczułam się wtedy jak w
dziwnym śnie albo najbardziej
zwariowanym teledysku. Jedno było pewne. Zakochałam się w tym uśmiechu.
Wakacje z Romkiem biegły szybko. Zbyt szybko. Spędziliśmy razem niecałe trzy
tygodnie. Niby nie robiliśmy nic niezwykłego. Włóczyliśmy się po wydmach i
całowaliśmy aż do utraty tchu. Odkrywaliśmy swoją niezbyt jeszcze bogatą
przeszłość i marzyliśmy o wspólnej przyszłości. Do tej pory nie potrafię
określić, co sprawiało, że było mi z nim tak dobrze. Jego obecność stała się tak
oczywista i naturalna, że doceniałam to dopiero, kiedy zostawałam sama.
Gdy nadszedł koniec wakacji, byłam nieprzytomna z rozpaczy. Przecież mieliśmy
się rozjechać do oddalonych o czterysta kilometrów miast.
Ostatniego dnia umówiliśmy się w maleńkiej kawiarni. Gdy weszłam, Romek już był.
Sączył coca-colę z lodem. Na stoliku leżały czerwone róże.
— Dla ciebie. Ukradłem je z klombu na rynku. Nie sztuka kupić. Zdobyć się na
odwagę, zaryzykować — to jest coś! — powiedział cicho.
— Tak... — drapało mnie w gardle. Nie mogłam powiedzieć niczego więcej.
— To dobrze, że spotkaliśmy się właśnie tutaj. Tak łatwiej będzie się rozstać.
- Romek popatrzył gdzieś w okno.
— Słusznie. Nie przedłużajmy sprawy. Cześć! — Zdenerwowana jego spokojem
włożyłam róże do stojącej na stoliku coca-coli i już mnie nie było. Wybiegłam.
Wydawało mi się, że zaangażował się tak samo jak ja. Tymczasem chciał mnie jak
najszybciej spławić! — myślałam.
Samotnie odwiedziłam i pożegnałam wszystkie te miejsca, w których spędziliśmy
tyle czasu. Nie powinnam tego robić, ale... musiałam. Do domu wracałam wściekła
i rozżalona. Wszystko mnie drażniło. Pociąg wydawał się brudny i szary.
6
Moje miasteczko obrzydliwe i cuchnące. Jedzenie mdłe. Książki nudne. Irytował
mnie nawet ukochany pies, dopominający się o pieszczoty. Nie mogłam znaleźć
sobie miejsca. Nie mogłam spać. Pocieszałam się, że to przecież nic takiego. Że
właśnie po to są wakacje. Że w te letnie miesiące mnóstwo ludzi jest sobą
zauroczonych, a potem rozstają się jak gdyby nigdy nic. I życie toczy się dalej.
Moje też się toczyło. Ale tak jakoś kiepskawo.
- Natalia. Do ciebie.
- Dziękuję!
Odebrałam list z rąk woźnego i pobiegłam do szatni. Chciałam przeczytać go w
samotości. Niecierpliwie rozdarłam kopertę.
Tala!
To nieładnie przerywać komuś w pół słowa, nie wysłuchując go do końca. Wydaje mi
się, że nie zasłużyłem na takie traktowanie. A chciałem Ci wtedy powiedzieć tak
wiełe. Trudno. Teraz za karę nie powiem Ci nic. Nawet tego, jak zdobyłem adres
Twojej budy. Nie wiem, czy zdziwi Cię ten list, czy oczekiwałaś go. Dużo
ostatnio myślałem o nas i chciałbym wyznać Ci coś, o czym nigdy z Tobą nie
rozmawiałem.
Romek
Taaak. Chciał powiedzieć i nie powiedział - próbowałam sama przed sobą zagrać
rolę osoby poirytowanej. A tak naprawdę wpatrywałam się w jego kanciaste pismo.
Obejrzałam adres i... tuż pod nim zauważyłam jakiś maleńki dopisek. Wytężyłam
wzrok. Maciupeńkie literki krzyczały „ęic mahcok". Uśmiechnęłam się.
Przypomniałam sobie ten poranek, gdy poznałam Romka. A potem następne spotkania,
spacery, rozmowy. Pomyślałam, że nie żałuję niczego... No, może tylko tych
pozostawionych w coca-coli róż. To były moje pierwsze...
Bałam się tej miłości na odległość, ale los okazał się dla nas łaskawy.
Pisywaliśmy do siebie. A jakże! Ba! Z biegiem czasu doszliśmy do takiej wprawy,
że przesyłaliśmy sobie nagrane na magnetofonowych kasetach monologi. Umawialiśmy
się na telepatyczne randki. Dnia tego i tego o danej godzinie myśleliśmy o sobie
diabelnie intensywnie. I już! Prawie czuliśmy swo: ją obecność.
7
W ciągu tych trzech lat widzieliśmy się może siedem, osiem razy. W końcu ja -
szalona małolata - byłabym karykaturalnie śmieszna, goszcząc u siebie zbyt
często „oficjalnego narzeczonego". Niewiele zresztą ode mnie starszego. Tak
przynajmniej twierdzili moi rodzice. Tylko babunia rozumiała. To do niej
zaprosiłam kilkakrotnie Romka. To pod jej adresem przychodziły do mnie listy i
nigdy żadnego nie otworzyła. To ona pocieszała mnie jeszcze nie tak dawno, kiedy
Romek nie dostał się na swoje wymarzone prawo. Nie przyjęty z powodu braku
miejsc, musiał znaleźć swe miejsce gdzie indziej. W wojsku.
W wojsku... Są pary, którym taki fakt przewraca życie do góry nogami, ale między
nami nic się nie zmieniło. Naszą znajomość nadal można było określić jako...
miłość korespondencyjną. No, może jego listy były wtedy częstsze, dłuższe.
Ja odwzajemniałam się tym samym. W filmach i powieściach taką sytuację
idealizuje się do granic naiwności. W naszych kontaktach było wiele szarpaniny,
przytyków i niedomówień. Czasem nawet zbyt wiele... W końcu wysłałam do niego
bardzo chłodny list, na który odpowiedział... nie dając najdrobniejszego znaku
życia przez głupie trzy miesiące. Postanowiłam to przeczekać. Co ma być, to
będzie! Miałam już dosyć ustępstw. Niech w końcu zrozumie, że może mnie stracić,
uniosłam się honorem. Byłam bardzo zmęczona tą szarpaniną. W pewnym momencie
Romek skojarzył mi się z jakąś nitką, która boleśnie wrosła w moje podniebienie.
Trzeba ją wyrwać natychmiast i trochę pocierpieć lub żyć z nią i ciągłym bólem.
Moja suka nie należała do najpiękniejszych. Ciężka, otyła, wiecznie zasapana.
Lekko liniejąca, o dziwnie rudawej sierści. Ale to nie było ważne. Saba była
moim pierwszym najukochańszym psem. Do jej futrzanego ucha szeptałam swoje
tajemnice, wyczuwała mój smutek, dzieliła ze mną radość. To była przyjaciółka.
Najprawdziwsza z prawdziwych. Gdy było mi bardzo źle albo cudownie dobrze,
szłyśmy daleko, pod starą brzozę. Kładłam się wtedy na trawie, gładziłam
szorstki, białawy pień drzewa i rozmyślałam. Saba biegała jak oszalała albo
kładła się obok mnie, wtulając pysk w moje dłonie.
8
Pewnego dnia nastąpiło coś, co trochę zmieniło charakter naszych spacerów.
Zauważyłam, że włóczy się za nami jakiś długowłosy chłopak. Ognisty brunet. Taki
jak ten z moich szczenięcych marzeń. Kręcił się zawsze w pobliżu, nigdy jednak
nie podszedł do nas, nie powiedział ani jednego słowa. Czasami gwizdał, biorąc
do ręki, niby od niechcenia, jakiś patyk. W końcu pojawił się też z psem,
czarnym, długonogim wilczurem. Psy zaprzyjaźniły się szybko. My nie. Ciągle
zachowywaliśmy dystans. Milczący i kilkunastometrowy. I tak było przez dobre dwa
tygodnie. Aż do pamiętnej dyskoteki.
Tak! Właśnie dyskoteki! Mój ogólniak zorganizował jakąś szaleńczą, otwartą
dyskotekę dla artystycznie uzdolnionych uczniów wszystkich szkół średnich w
mieście. To była maskarada. Rzadko chodzę na tego typu imprezy, ale tym razem, z
uwagi na niecodzienny charakter ubawu, skusiłam się. Skom-binowałam sobie lniany
strój biedronki i poszłam.
Dyskoteka była zorganizowana w ogromnej sali gimnastycznej. Muzyka świetna. Tłum
ludzi. Część osób podpierała ściany, część tańczyła.
Byłam niezdecydowana. Stałam w kąciku sali i dreptałam w miejscu, machając dla
hecy lnianymi skrzydłami. Nagle poczułam na sobie czyjś wzrok. Tuż obok
przyozdobionej bibułą drabinki gimnastycznej stał Janosik. Rozpoznałam w nim
„spacerowego" chłopaka. Tkwił tam i najzwyczajniej w świecie gapił się. Zaczęłam
ostro tańczyć. Najpierw z kumpelą, potem ze znajomymi. Bawiłam się chyba z
godzinę. A on wciąż stał i gapił się, gapił, gapił.
Gdy zmęczona i zlana potem usiadłam na krześle, podszedł
do mnie i powiedział:
— Cześć, Saba! Popatrzyłam na niego osłupiała, zacisnęłam na chwilę usta,
by nie parsknąć śmiechem, po czym spokojnie wyjaśniłam:
— Saba to mój pies. Ja jestem Natalia. Tala po prostu. Chłopaka zatkało.
Zrobił się najpierw czerwony, potem
zbladł.
— Wiesz, głupio wyszło. Pozostaje mi tylko wierzyć w twoje
poczucie humoru... Tala.
— Nie ma sprawy. Ale skąd przyszło ci do głowy, że jestem Saba? - gnębiłam go
bezlitośnie.
— Kumpel mi powiedział. Kosztowało mnie to pięć plakatów Kultu i... - Zaczął
się śmiać. A ja razem z nim.
9
— Bardzo chciałem cię poznać. Bardzo. — Popatrzył gdzieś na czubki swoich butów.
— Dziś mogłeś mnie po prostu poprosić do tańca! — zauważyłam inteligentnie.
— E... Nie potrafię tańczyć, a poza tym... Poza tym, Adam jestem! Świetna z
ciebie biedronka...
— Lubię biedronki. Już w przedszkolu uparłam się, żeby mieć taki znaczek. Są
silne i sympatyczne. Nie umierają tak szybko jak motyle. Nie znam nikogo, kto
czułby do nich wstręt. Ludzie wysyłają je do nieba po kawałek chleba. Boże
krówki. Coś w tym jest. Wiesz, moim marzeniem jest zostać prawdziwą biedronką.
To byłoby życie! — Uśmiechnęłam się.
— Pewnie. I oczyściłabyś z mszyc wszystkie róże na świecie. Wyglądasz na
dziewczynę, która uwielbia róże! - bajerował.
Zaczerwieniłam się. Jak róża. Jak róża od Romka. Romek. Ukłucie jak kolcem róży.
Dlaczego nie pisze? Mam to gdzieś! I umówiłam się z Adamem na następny dzień. Na
spacer z naszymi psami.
Od tej pory spotykaliśmy się prawie codziennie. Po lekcjach. Tak od niechcenia.
Bo nasze szkoły mieściły się na tej samej ulicy: typowo męskie technikum
górnicze i niby koedukacyjny, ale w rzeczywistości babski ogólniak. Wiele par z
tych właśnie szkół wydeptywało ścieżki w pobliskim parku. A my wieczorem lub
późnym popołudniem szliśmy w dalekie pola na spacer z naszymi psami.
Na jednym z takich „psich spacerów" opowiedziałam Adamowi o Romku. Wysłuchał
mnie cierpliwie, a potem powiedział:
- Daj sobie spokój, Tala. Ileż można żyć wspomnieniami i oczekiwaniem. Głupio
się przyznać, ale wiesz, mam nadzieję, że zaczniesz myśleć realnie. Sam fakt, że
nie piszesz do niego, nie zapytasz, dlaczego milczy, chyba o czymś świadczy.
Myślę, że ty to wiesz. Tylko, z niezrozumiałych dla mnie przyczyn, nie chcesz
sobie tego otwarcie powiedzieć.
Adam wyrzucił to wszystko jednym tchem i gwałtownie mnie pocałował. Tak prosto w
usta. Nie bardzo wiedziałam, jak mam w tym momencie zareagować. Bo uczucia,
jakie mną szarpały, należały do gatunku tych bardzo mieszanych. Trochę złości i
zdziwienia, poprzetykanych jakąś ulgą i cichym podszeptem, żeby klina klinem.
I tak rozpoczął się mój spokojny flirt z Adamem.
10
Codziennie warował pod szkołą. Znał dokładnie mój plan lekcji. Wiedział, o
której godzinie danego dnia kończę zajęcia. Pewnie czekał na mnie i tego dnia...
- No nie! Chyba się skręcę! Fizol z całą pewnością mnie dzisiaj zapyta.
Przegoli całą ostatnią dziesiątkę z dziennika. Cykor! Wytłumacz mi po ludzku tę
polaryzację! - błagałam klasowego kujona o złotym sercu.
- Uspokój się, Talka! Przecież się uczyłaś. Streszczę ci poprzednią lekcję -
powiedział i zaczął prawie recytować podręcznik.
Taki już był Cykorek. Wszystko musiał wystukać od A do Z. Czasami zastanawiałam
się, jaką stosuje metodę, że książkowe mądrości tak łatwo wchodzą mu do głowy.
- ... a więc polaryzacja to nic innego jak drganie fal świetlnych, odbywające
się na jednej płaszczyźnie — delektował się, a ja z całej siły próbowałam zmusić
się do słuchania.
- Tala! Przed szkołę! — rzucił ktoś w biegu, jak to na przerwie.
-Idę...
Leniwie schodziłam po schodach. Nie spieszyło mi się, bo byłam święcie
przekonana, że przed szkołą czeka na mnie Adam. Pewnie znowu urwał się z budy i
chce mnie namówić do tego samego, pomyślałam z niechęcią. Bo akurat dzisiaj nie
mogłam się urwać. Nie z fizyki. I nie przy takim fizyku!
Schody wydawały mi się długie i nudne tak jak zwyczajny dzień. I jak Adam.
Wyszłam przed szkołę. Ktoś rzeczywiście na mnie czekał. Ale to nie był Adam...
Zobaczyłam bukiet czerwonych róż. I oczy. Stalowoniebieskie. Znów wszystko we
mnie
ożyło.
Przed bramą stał Romek i uśmiechał się niepewnie. Gdy go dostrzegłam, chciałam
biec, frunąć i uwiesić się na jego opalonej szyi. Ale nie... Stałam jak
wrośnięta w ziemię. I on też tak trwał w bezruchu. A potem bez słowa,
jednocześnie podbiegliśmy i najzwyczajniej w świecie wtuliliśmy się w siebie.
Do klasy wbiegłam już po dzwonku.
— Proszę pana...
Fizyk odruchowo odebrał ode mnie róże.
11
- Słuchajcie, jeśli znowu chcecie mnie prosić, żebym nie pytał, to... - zaczął.
- Panie profesorze - wyrwałam mu z ręki moje kwiaty —ja... ja mogę być pytana.
Zaraz. Teraz. Na początku lekcji. Niech mnie pan zapyta, a potem zwolni... Nie
mogę zostać w szkole. A fizyka jest moją ostatnią lekcją — wyrzuciłam z siebie
gorączkowo.
Nie wiem, co miałam w tej chwili wypisane na twarzy. Nie wiem. Ale fizyk, znany
służbista, rzucił krótkie:
- Idź! - I jak gdyby nigdy nic zabrał się do zapisywania tematu lekcji w
dzienniku.
Wybiegłam z klasy. Schody. Radośnie zjechałam po zielonej poręczy. I już... Już.
Znowu byliśmy razem. Ja i Romek.
Szłam z Romkiem i cofnął się czas. Kurczowo trzymaliśmy się za ręce.
— Nie rób tego nigdy więcej, mała! — mówił, ale jego dłonie gładziły moje palce.
— Nie będę, jeśli i ty zaczniesz postępować inaczej! - prawie krzyczałam.
— Tak. Ale musisz wiedzieć, że ten twój ostatni list dosłownie zwalił mnie z nóg.
Zarzucasz mi w nim tak straszne rzeczy... — zaczął.
— Czyżby? Aż tak straszne, żeby przez kwartał nie znaleźć czasu na odpowiedź? —
ironizowałam.
— Łudziłem się, że to ty wyślesz do mnie inny, lepszy list. Że zapytasz w nim,
dlaczego nie piszę!
— No pewnie! Jeszcze będę za tobą korespondencyjnie latać. Jak helikopter z
reklamy!
— Oj, przestań. Przecież cały ten czas poświęciłem na rozmyślanie o nas.
Chciałem ci powiedzieć tyle rzeczy. Nawet prowadziłem z tobą zaciekłe dyskusje w
myślach — bajerował.
A potem podniósł mnie do góry i zawirowałam niczym jesienny liść na wietrze.
— No, teraz jesteś prawdziwym helikopterem! — śmiał się.
— Och, przestań Romek, przestań! Mieliśmy przecież powiedzieć sobie tyle rzeczy
— próbowałam udawać zagniewaną. Nadaremnie. On wiedział, że cały świat wiruje w
mojej głowie. I nie tylko z powodu tego szalonego helikopterowego kręćka.
12
Znowu mnie to dopadło. Znowu przestało się liczyć wszystko.
Poza nami.
Włóczyliśmy się po miasteczku, wspominając najlepsze chwile. Hałdy zamieniały
się w nagrzane piaszczyste wydmy, a w ptakach ze śmietnisk pragnęliśmy odnaleźć
tamte morskie mewy sprzed lat.
Nawet nie zauważyliśmy, kiedy zapadł zmrok. Gdy tak przytuleni szliśmy
przydworcową pustawą ulicą, zobaczyłam w oddali charakterystyczną, znajomą
postać. Z psem. Naprzeciw nam szedł Adam z Aresem. Coraz bliżej i bliżej.
Odruchowo wyrwałam swą rękę z dłoni Romka. Odsunęłam się od niego. Spojrzał na
mnie zdziwiony. Adam minął nas szybko, rzucając tylko krótkie, gardłowe:
- Cześć, cześć, Tala!
Zbladłam. Zamarłam. Zgasłam.
Pies Adama zaczął łasić się do mnie. Adam skrócił smycz, ale pies obskakiwał
mnie i szczekał tak, jak na powitanie kogoś znajomego. Adam nadal szarpał smyczą
i przeklinał Aresa, spoglądając gdzieś w bok. Pies był uparty. Zawsze taki był.
Wtedy Adam zaczął go bić. Nigdy wcześniej tego nie robił, a teraz kilka razy
zdzielił go smyczą. Poczułam się tak, jakbym to ja tłukła psa. Zauważyłam, że
Adam drżał z emocji i zaciskał usta. Aż do krwi. Pies w końcu poszedł za nim. A
ja zdążyłam złapać spojrzenie Adama. Patrzył na mnie dokładnie tak samo jak ten
zbity pies...
- Coś cię z nim łączyło? - bardziej stwierdził, niż zapytał Romek z typową dla
niego pewnością siebie. To jego „łączyło" — w czasie przeszłym.
Szliśmy tak dalej, a mnie po głowie plątała się myśl. Kogo zdradzałam? No, kogo?!
Romka, z którym swojego czasu wszystko było zamrożone i na dodatek pokryte
kurzem, czy Adama, który był tylko „zamiast"?
Kogo? Kogo? Kogo zdradziłaś? — pulsowało mi w głowie, w rytm stukotu pociągu,
którym odjeżdżał do swojej jednostki Romek.
Rozdział drugi
W szkole byłam rozkojarzona. W domu zapłakana. Kotłujące się we mnie emocje
wypluwałam na papier. Bo właśnie pisanie już od dawna było dla mnie czymś tak
oczywistym jak oddychanie, poranne wstawanie, kąpiel. Do tego wszystkiego
musiałam dopasować sobie odpowiedź na pytanie: Co będzie ze mną po maturze? A
odpowiedź mogła być tylko jedna. Chcę robić to, co lubię i potrafię. I tym
zarabiać na życie.
Myśl o polonistyce odrzuciłam natychmiast. Moja sąsiadka pilnie studiowała ten
właśnie kierunek. Musiała czytać ogrom zaprogramowanych rzeczy i krzywiła się z
niesmakiem. A ja... Wstyd się przyznać, ale omijałam szkolne lektury, co nie
przeszkadzało mi znać czołówkę literatury współczesnej. Oczywiście, były i
studia dziennikarskie. Ale wydawały mi się nieosiągalne. Romek, po wyjściu z
wojska, chciał ponownie zdawać na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. A ja,
gdy pomyślałam o Wydziale Dziennikarstwa w stolicy, to czułam się bardzo
nieswojo.
Kilka osób na jedno miejsce i ja - kandydatka z prowincjonalnego miasteczka.
Motyka i słońce. Ale bylibyśmy razem. Już codziennie razem! W Warszawie...
Znowu spóźniłam się na autobus. Padał deszcz, a ja zapomniałam parasola. Na
dodatek jakiś szalony kierowca pochlapał mi jasny lniany płaszcz. Gorzej niż
trzynastego w piątek!
Moje notoryczne spóźnianie się obrośnie szkolną legendą. Ku pokrzepieniu serc
następnych pokoleń, pocieszałam się i z lubością wdepnęłam w szarawą kałużę. A
niech tam! Jak dołować, to na całego!
Wtedy zobaczyłam ich. Parę staruszków. Nie wyróżniali się
14
niczym szczególnym. Po prostu szli. I trzymali się za ręce. Tak iak zakochane
nastolatki w maju. Coś we mnie drgnęło. Świat pozieleniał. Pomyślałam, że
poświęciłabym wiele za to, by mój mężczyzna, mając osiemdziesiątkę na karku,
szedł przy mnie i trzymał moją rękę tak jak dłoń młodej dziewczyny. Tak
niezmiennie. Od pół wieku.
Zdążyłam na początek drugiej lekcji. Na polski. Mój polonista, niemłody i
przygarbiony, był po prostu obłędny. Miał ogromną wiedzę i potrafił ją przekazać.
Pisząc dla niego wypracowania, człowiek czuł się jak Melchior Wańkowicz w
kolejnym wcieleniu. Bo profesor Starosad zwykł mawiać, że wiedzę zdobywamy na
lekcjach. Natomiast wypracowania są po to, by rozwijać naszą wyobraźnię. Zawsze
serwował kilka tak zwanych wolnych tematów. I to było boskie.
Mruknęłam niewyraźne dzień dobry i usadowiłam się przy ostatnim stoliku. Lubiłam
tę salę. Czułam się tu jak ryba w
wodzie.
- O, Natalia! Dobrze, że jesteś. Właśnie miałem zamiar zasięgnąć twojej opinii
na temat wewnętrznych dylematów bohatera romantycznego — rzucił z roztargnieniem
Starosad.
Zaczęłam więc gadać. O ciemnych skłębionych chmurach i miłości, która koniecznie
musiała być nie spełniona. Napaliłam się tak ostro, że po drodze zahaczyłam o
literaturę współczesną, która stanowiła moją najmocniejszą stronę.
— By pisać, twórca powinien mieć w sobie jakiś niepokój, który zmusza człowieka
do myślenia — mówiłam. — A poeci romantyczni...
— Dać ich do mojego ojca. Wszystkich by wyleczył! — powiedziała konspiracyjnym
szeptem Izka, córka miejscowego psychiatry. Po czym zajęła się bułką z żółtym
serem, którą dyskretnie konsumowała pod ławką.
Po klasie przebiegł przenikliwy chichot. Izka słynęła z bardzo... oryginalnych
komentarzy. Kiedyś, gdy dyskutowaliśmy zawzięcie o Stachurze i żeńska część
klasy piała z zachwytu nad delikatnością, z jaką żegnał ukochaną w balladzie „Z
nim będziesz szczęśliwsza", Izka skwitowała całą sprawę jednym
zdaniem:
- Gadanie. Facet miał babsztyla po dziurki w nosie, chciał ją spławić i zrobił
to z klasą!
15
Polonista twierdził, że gdyby Izka została badaczem literatury, to nadałaby
studiom polonistycznym niezwykle świeży, ale nieco niestrawny charakter. Smak
tatara bez jajka, pieprzu i cebulki. Ale chwała jej za to!
Lekcja toczyła się dalej, robiłam notatki. Bo na polskim robiło się notatki.
Rysowałam przy tym esy-floresy, które raz układały się w głowę ogromnego psa,
raz w szczekające róże. Potem wyszedł mi potwór. Dziewczyna z jednym ogromnym,
lekko przymkniętym okiem. Zaczęłam właśnie szkicować parę staruszków o pięknych
dłoniach, kiedy zawył dzwonek.
Wieczorem, zamiast uczyć się historii, zapisałam na okładce zeszytu wiersz.
A oni szli
Ona ze zgubioną gdzieś
czernią włosów
I zapomnianą czerwienią ust
I on
Zasuszony Jak liść
W książeczce do nabożeństwa.
A dłonie ich były splecione
tak samo
Jak wtedy
Gdy szli ulicą
pół wieku temu.
Poczułam nagle potrzebę odczytania tego komuś, poddania się cudzej ocenie.
Po raz pierwszy zrozumiałam, że nie piszę dla siebie, ale dla innych. Że chcę
znać i widzieć ich reakcję. To było piękne.
- Tala. Porozmawiajmy. — Przed szkołą stał Adam. To było nasze pierwsze
spotkanie od dwóch tygodni. Od przyjazdu Romka. Unikałam Adama jak diabeł
święconej wody. W obawie, że mogę natknąć się na niego podczas spaceru,
posunęłam się do tego, że przestałam wychodzić z psem.
Byłam strasznym tchórzem. Marną kreaturą. Chowałam głowę w piasek. No cóż, tylko
w niektórych, kiepskich zresztą powieściach istnieją kryształowe charaktery.
16
- Dobrze. Możemy pogadać. - Pilnie śledziłam dziobiącego
iakiś patyczek wróbla.
- Słuchaj. Do mnie to nie dociera. Nie mogę cię zrozumieć. Dlaczego? Powiedz,
dlaczego? Co on takiego robi, że wydaje ci się lepszy ode mnie? Powiedz, do
cholery, co? - wysyczał ze
- Adam. Przepraszam. Głupio wyszło. Ja kocham Romka. Sama nie wiem, dlaczego.
Kocham go i już. Może nawet mimo czegoś... - głos miałam poważny, okraszony
filozoficzną nutą, ale jakaś kula w gardle i ten podły moralny kac nie pozwoliły
mi spojrzeć na Adama.
- Tala! Zastanów się, co robisz. Przecież opowiadałaś mi... Dokładnie mówiłaś,
ile razy rozstawaliście się po to, by do siebie powrócić. A potem znów to samo.
Nie nudzi cię to? Zle ci było ze mną? - głos Adama był spokojny, łagodny.
Tłumaczył mi tak, jak klaruje się pięciolatkowi, by nie kradł zielonych,
niedojrzałych jabłek z sadu sąsiada. Ale który z pięciolatków posłucha takiego,
najrozsądniejszego nawet gadania? Naje się tych zielonych kwasów i już. A ból
brzucha? Co on znaczy wobec smaku zakazanego owocu? Chowa się!
- Adam. Pomyliłam się. Przepraszam. Ale to wszystko stało się tak nagle. Nie
wiem, co powiedzieć. Może lepiej byłoby,
gdybyśmy...
- ... gdybyśmy zostali przyjaciółmi, tak? - dokończył ironicznie.
- Nie. Tak. Nie wiem. Błagam cię, nie utrudniaj! - Prawie
płakałam.
- A myślisz że ty swoim postępowaniem szalenie ułatwiłaś mi życie, tak, skarbie?
- Złapał mnie za podbródek i zmusił, bym
spojrzała mu w oczy.
-Adam, proszę cię... - Rozryczałam się jak idiotka. On chyba na to właśnie
czekał. Przytulił mnie.
- No, dobrze już, Tala, dobrze.
- Adam. Wolałabym się przez jakiś czas z tobą nie spotykać. - Próbowałam być
delikatna.
- Nie bądź śmieszna, Tala. Pomyśl o naszych psach. Chociaż o nich. Zdążyły się
już zaprzyjaźnić. - On z kolei próbował być zabawny.
Potem zabrał mnie na sok pomarańczowy i gadałam z nim o rzeczach zupełnie
nieważnych. Wydawało mi się, że muszę podarować mu choć trochę
zaduśćuczynienia...
17
S. ? & su 3 < ~- o , S N__ ?
o i? ? „ ~. ?- ? ? ?? s o ?. ? N a i er -
Ił
o' "? ?? ?? ?>
9 /=• ^ ? ?.
• 2 ? ?? ? a =r n .-
^>B ~^????. ? ? ?
o o'
? ??
(T
*TD ??
3 ?
N
? ,Q
??
03
? ?> ? ??
N ?^
?? N ??
3
5?"
??*
33
G0-
"2
S'
•<
? ?. ? ? ??>< ? ? ? 3 ' O'
N ?
*< ?-
?? ??
??
?
?
??
?
N
?
N CD
??
S'
? ?>
3
F ?» ?- ? Ł >< ?
?_ 3*? ex < — ? ?
? 2 W ? § ? '<
* S' 3. ? ?
? ? ? ??
3 ?
_ S ??
u ? '" <• 2 ^ :
3 ^ * 3. I $ 5.
?? !? s _, ?? ^ _.
? ?? ~* ? er S| ?? ? 53 ST ? ? S ~,?? -? » ?
? ?- ? ? << N , . ? ? <3 < _. >-i
??
° ?-> N ?? ^ tT CD
?. ?
(V ?? ?? •
?. 2
D. ?-3. Bi o m
? ?? w t/> O' er =r <
8 3 s- r-r ? < ? ?\
3 ??. 3 ?) ?? 70. ST
się na ę w ziel e ilości achnial , wciąż : O-< im napr
!*r o , N ^. ?rt
2 ? ffi. ??" t>r ?? r+ P3 O.
błkam ym sa o co
N- ?? ,4 ex o
??
?
?? Bi ~
*~1 ?? ~ N S ?.
< ». ??
? 7?
* goląbeczki, w szkółce?
.'w, Dziubalu, twoja niedyspozyc
l zaczęłam słodko, bo Dziubal był
;,0 kabaretu.
Salem, że jestem niezastąpiony! -
omnością.
,balu'. Musimy zrobić próbę. Komei
imałam go z uśmiechem modelki.
im. Tala! Cholera! Leczo mi się pr:
się w kuchni i rozkładał na talerze ]
h, że z takim samym zapałem nie pi
«myślałam z żalem. Bo „Ość" w cza
la naprawdę fajnym kabaretem. Zali
naszej edukacyjnej kariery w ogólni;
lodalek nadzwyczajny - taką gazetk
Dpianu czerwone usta z ogromnym
na nim przypinaliśmy odlotowe ,
»e plotki, ciekawości. Pamiętam, ?
alnego miałam razem z Dziubalem
mik. stary dziwak [fryzurka z lat S2
?. nieskazitelny garniturek, biały
z na pięć lat, w każdą roczni
ałski sweter i sprane dżinsy), w
lekcjach. Zadał kilka znośnyc
? dla siebie rozkoszną angie
wwwska Natalia. Dziubiński R
daktorami tej nowej gazetfc
J'am na Dziubala, Dziubal na i
PaL nas' t0 Pewnie już wi Pr°fesorze - odpowiedzie
lm- Jed mlte- Nowe' odkr
test fakt° ??? Wam tylko d
^nowcC ~ chemik Powoli ?
\ za wysoko. Nie 1
Dziś muszę szybko skończyć list. Mam nadzieję, że zrozumiesz skoszarowanego
człowieka.
Pamiętaj, że Cię kocham! Całuję Cię serdecznie!
Romek
- Kto dziś nie idzie do szkoły! - Wkroczyłam do szatni niczym zła wiedźma z
bajki (dla tych, którzy nigdy nie urywali się z budy) albo wróżka-czarodziejka
(błysk w oku tych, którzy tego dnia nie mieli ochoty siedzieć w szkole).
- Fizyka, ruski, matma... — zaczęła kusić Iwona.
- ... i francuski. - Szymon już był zdecydowany.
- Powtórka z geografii. - Marcin sięgnął po adidasy.
- No to zmywamy się! - rzuciłam i już nas nie było. Szatnie w mojej szkole
mieściły się w podziemiach i to był
ich szalony plus. Na dodatek wyjście ewakuacyjne prowadziło wprost na tyły
budy... Po prostu luksus na wagarach. Palce lizać!
Urwaliśmy się w czwórkę: Izka, Marcin, Szymon i ja.
- Gdzie idziemy? - Izka jak zwykle była konkretna.
- Do Dziubala! Mam do niego sprawę. Ale musicie mi przyrzec, że nie będziecie go
dzisiaj namawiać do gry w brydża. Dziubal jest chory i nie może się denerwować.
Idziemy do niego w ramach... koleżeńskiej samopomocy. Dziubal ma przy nas odżyć,
odprężyć się, zrelaksować! - chrzaniłam patetycznie trzy po trzy.
Dziubal złamał lub skręcił sobie nogę (tego dokładnie nie wiedział nikt) i
siedział uwięziony, lecz szczęśliwy w swoim domu już ponad tydzień.
Odwiedzaliśmy go wprawdzie po lekcjach, ale dla Dziubala to była kropla w morzu
jego towarzyskich potrzeb.
Po drodze zakupiliśmy dwa kilogramy papryki, pół kilo wędzonego boczku i dwie
dorodne cebule. Do tego cztery pomidory i pięć butelek piwa.
- Dziubal się na pewno ucieszy z naszych odwiedzin - powiedział Marcin,
dźwigając siatkę z zakupami.
Dziubal faktycznie się ucieszył. Zaraz wyrwał nam siatkę z rąk i przemieścił się,
mimo gipsu na nodze, sprawnie do kuchni, gdzie zaczął przyrządzać swą popisową
potrawę - leczo a la Dziubal. Podśpiewywał przy tym wesoło „Statki na niebie" De
Mono. Utwór w jego wykonaniu brzmiał jak melodia towarzysząca karuzeli w wesołym
miasteczku.
26
- No! Spędzik! Spędziorek! Spęd! Spadowa! — Odganiał nas pasiastą ścierką niby
natrętne muchy, bo zwabieni zapachem pichconego specjału, wtargnęliśmy do kuchni,
popróbować, czy „to aby nie za mdłe". Dziubalowi udało się odeprzeć atak.
Usadowił nas na podłodze w swoim pokoju i podjął rozmowę:
_ I co tam, gołąbeczki, w szkółce?
- Nudniutko. Dziubalu, twoja niedyspozycja kładzie „Ość" na łopatki! - zaczęłam
słodko, bo Dziubal był gwiazdą naszego szkolnego kabaretu.
- Wiedziałem, że jestem niezastąpiony! - zauważył z wrodzoną skromnością.
- Dziubalu! Musimy zrobić próbę. Koniecznie! Tu i teraz!
- przekonywałam go z uśmiechem modelki.
- E tam, Tala! Cholera! Leczo mi się przypali! — Dziubal schronił się w kuchni
i rozkładał na talerze potrawę.
Szkoda, że z takim samym zapałem nie produkuje się już w „Ości", pomyślałam z
żalem. Bo „Ość" w czasach swojej świetności była naprawdę fajnym kabaretem.
Założyliśmy go na początku naszej edukacyjnej kariery w ogólniaku. Stworzyliśmy
wtedy dodatek nadzwyczajny - taką gazetkę ścienną: wycięte ze styropianu
czerwone usta z ogromnym wywalonym językiem. To na nim przypinaliśmy odlotowe
„Wiadomości Ości"
- Szkolne plotki, ciekawości. Pamiętam, kiedy już pod koniec roku szkolnego
miałam razem z Dziubalem odpowiadać z chemii. Chemik, stary dziwak (fryzurka z
lat sześćdziesiątych, złote okulary, nieskazitelny garniturek, biały jedwabny
szalik lub apaszka, raz na pięć lat, w każdą rocznicę skończenia studiów,
góralski sweter i sprane dżinsy), wezwał nas do swego gabinetu po lekcjach.
Zadał kilka znośnych pytań z chemii, po czym z typową dla siebie rozkoszną
angielską flegmą podjął:
- Strzałkowska Natalia. Dziubiński Rafał... Taaak. Czy to wy jesteście
redaktorami tej nowej gazetki ściennej?
Spojrzałam na Dziubala, Dziubal na mnie. Ostatni numer „Ości" był dość ostry.
Przyznać się czy nie? Dlaczego on pyta? Ale skoro pyta o to nas, to pewnie już
wie...
- Tak, panie profesorze — odpowiedziałam niepewnie, a głos
mi zadrżał.
- Znakomite, znakomite. Nowe, odkrywcze, zabawne, świeże. Hmmm... Jedno mam wam
tylko do zarzucenia. Sprawą karygodną jest fakt... — chemik powoli cedził słowa
— ...że wieszacie ją stanowczo za wysoko. Nie każdy może dokładnie
27
przeczytać. A jest warta czytania. Z pewnością! - Pokiwał głową i pożegnał się z
nami. Taki był nasz chemik! I taka była „Ość"!
Dziubal wyjął piwo z lodówki. Zajadaliśmy leczo, popijając na bursztynowo.
Starałam się nie liczyć kalorii całej tej przyjemności. Nadaremnie! Na każdego
gościa czekała w pokoju Dziubala atrakcja - ogromne, kryształowe lustro,
pamiątka po arystokratycznej prababci. To lustro było dla mnie przekleństwem!
Gasiło w najmniej odpowiednim momencie mój apetyt. Wystarczyło, że w nie
spojrzałam, opychając się Dziubalowymi pychotami, a cała moja żarłoczność tłukła
się w niestrawne kawałeczki. Bo najpierw widziałam swoją twarz. Ta nawet mi się
podobała. Pociągła, z lekko skośnymi brązowymi oczami. Szyja, ramiona i okolice
też nie zaliczały się do najgorszych. Nawet talia była zupełnie niezła. Dopiero
gdy przyszła kolej na uda i tę część ciała, gdzie „plecy tracą swoją szlachetną
nazwę", wpadałam w popłoch. Tam właśnie wypisane były skutki babcinego smalcu ze
skwarkami, drożdżowego ciasta, dobrze osłodzonej herbaty i tym podobnych
smaczków. Bo ja po prostu uwielbiałam jeść.
— No, Talka! Nie ociągaj się! Szamaj! — Dziubal wspaniałomyślnie nałożył na mój
talerz ciut więcej niż na te inne. Doceniał fakt, że byłam zagorzałą fanką jego
specjałów.
— Dziubalu! — jęknęłam i jeszcze raz spojrzałam w lustro — nie wódź mnie na
pokuszenie!
— Gadanie! Jedz, Tala, bo jak, nie daj Boże, schudniesz, to stracisz cały urok.
I dobre samopoczucie! — Dziubal miał w sobie coś z mojej babci. Rzuciłam mu więc,
tak dla przyzwoitości, jeszcze jedno rozpaczliwe spojrzenie i zabrałam się do
jedzenia. A był to już najwyższy czas, jako że inni kończyli swoje porcje i
zezowali na moją.
Gadaliśmy sobie w najlepsze, kiedy ze szkoły wrócił młodszy brat Dziubala. Był
jakiś dziwny. Zazwyczaj nieśmiały i małomówny, dziś chichotał i miał przemożną
ochotę na rozmowę.
- Cześć wapniaki! Co, do szkółki się nie poszło? Macie rację, buda jest
beznadziejna, za to tutaj kolorowo i szałowo! — zapiał swoim śmiesznym,
trzynastoletnim głosem.
— Ty, brachol, coś ty taki rozochocony? - Dziubal spojrzał na niego badawczo. -
Chuchnij no!
28
Dziubal Młodszy podciągnął rękawy, zatarł ręce i klasnął, skręcając się ze
śmiechu. Potem chuchnął. Zapachniało miętową gumą do żucia.
- Pachniesz normalnie, ale nienormalnie się zachowujesz! _ rzucił groźnie
Dziubal.
- Co ty powiesz?!
Smarkacz próbował poczochrać bujną czuprynę brata. I wtedy to zobaczyliśmy. Na
prawej ręce Młodszego Dziubala widniały dwie głowy Gorbaczowa.
- Co to jest? - parsknął Dziubal.
- Podlizuchy! No, takie tatuaże na niby. Masz naklejkę, liżesz ją i przyklejasz
do łapy! Fajne, co?! - Dziubala Młodszego znów opętał jakiś nienaturalny śmiech.
Zaniemówiliśmy. Parę miesięcy temu wszystkie gazety rozpisywały się o naklejkach
nafaszerowanych LSD. Ale dla nas był to temat tak odległy i obcy jak porachunki
mafii kilkaset kilometrów stąd.
- Skąd to masz? Gadaj! - Dziubal potrząsnął bratem.
- Przestań! To boli. Dostałem od kolegi. Za darmo dostałem
- pochwalił się młody.
- Od jakiego kolegi?! Nie waż się przyozdabiać tym świństwem, słyszysz! Nigdy
więcej!
- Co ty, brachol. To przecież nic takiego. Marek dostał całe opakowanie od
swojego kuzyna z Gdańska. Wszystkich częstował. Za darmo! Poważnie, za darmo!
Mówił, że są o wiele lepsze od tych reklamówek z gazet. Zobacz, jak odlotowo
wyglądają! - Wyciągnął rękę z podwiniętym rękawem koszulki i znów
się zaśmiał.
- Czy mówił coś jeszcze? Co jeszcze gadał ten twój Marek!
- Dziubal próbował być spokojny. Łagodnie posadził brata na
podłodze.
- A co niby miał jeszcze mówić? To była okazja! Następne będą już płatne. To się
nazywa, no... jak tam? Aha! Promocja! A ty się jeszcze czepiasz! Idiota! — Młody
Dziubal wywalił okazały język.
- Nie osłabiaj mnie! Powiedz, jesteś taki naiwny czy próbujesz zrobić mnie w
papużkę? Czy kiedykolwiek Marek dał ci coś za darmo? Przecież twój kumpel to
znany sknera. Sam mówiłeś, że zawsze naciąga cię w cukierni albo w muzycznym
sklepie.
- Mógł się zmienić. I zmienił się. Tylko krowy, latające krowy się nie zmieniają!
— zaśpiewał Młody Dziubal.
29
- Och, przestań! Gadaj mi tu zaraz, czy mówił ci...
- Mówił. Mówił. Powiem, tylko nie nudź! Są odlotowe. Są. Jest mi odlotowo. Jest.
To tylko zabawa. Ekstra! — zaśpiewał znów.
- Faktycznie ekstra. Gdybyś zatatuował sobie całą rękę, to bawiłbyś się
świetnie... na tamtym świecie — powiedział cicho Dziubal.
- Trele-morele! Kumpel kumplowi niczego takiego nie zrobi - obruszył się
szczeniak.
- Taaak?! Mówisz, że czujesz się świetnie. A powiedz mi, bratku, czy taki
świetniacki pomysł z nalepkami podsunąłbyś swojej siostrze? Dziewczyna chodzi
już do zerówki, ma siedem lat. Też jej się trochę zabawy należy, no nie?! —
ironizował Dziubal. Wiedział doskonale, że jego brat jest najczulszym opiekunem
i obrońcą najmłodszej Dziubalówny.
- Nie! Wykluczone! Kaśce bym nie dał! — wrzasnął. Zbladł i uciekł, trzaskając
drzwiami.
Siedzieliśmy w milczeniu. Z naszych wagarów umknęło coś, co nadawało im
beztroski smak. Taką radość samą z siebie. Nie wzmacnianą niczym sztucznym (bo
piwo na głowę to był tylko dodatek do tej Dziubalowej potrawy). W mózgu
zamajaczyła mi myśl. Coś o tematach do pisania i o samym pisaniu. A potem już
głośno powiedziałam, nie troszcząc się, czy ktoś mnie zrozumie:
- Wiecie, dziennikarstwo to świński zawód. Człowiek sprzedaje siebie i innych po
kawałku. Węszy, nawet gdy sam o tym nie wie... — Po czym odruchowo złapałam się
za mój półgrecki nos. Bo tym razem miałam nosa. Perspektywa udziału w konkursie
„Odlotu" niespodziewanie przybliżyła się do mnie.
W domu moje rozkojarzenie prysło niczym bańka mydlana. Coś dziwnego działo się z
Sabą. Już od kilku dni nie miała apetytu, ale dziś nie tknęła niczego. Miała
smutne oczy i rozpalony nos.
— No, Saba, co ci jest? - Wzięłam smycz. Przywlokła się do mnie bez entuzjazmu.
— Ej, stara, zamiast na spacer, trzeba będzie pójść do weterynarza! - mruknęłam
jej pieszczotliwie do ucha.
— Byłyśmy już u weterynarza! - Mama wyszła z kuchni i pogłaskała psa.
30
-I co?
- Jakaś infekcja. Takie złe powietrze dla psów. Zapomniałam jak to się nazywa.
Wiesz, Saba nie jest już najmłodsza. Dziesięć lat to dla psa dużo. Lekarz
przepisał jakieś lekarstwa, wykupiłam. Dałam jej. Jak chcesz, to idź z nią na
spacer, ale tylko tak koło domu. Niech załatwi, co potrzeba, i wracajcie. Nie
można jej męczyć.
Poszłyśmy. Saba leniwie obwąchała jakieś marne drzewko. Nie miała nawet ochoty,
a może siły, by tradycyjnie, choć dla przyzwoitości, szczeknąć na siedzącego tam
burego kota.
Z rezygnacją zaprowadziłam ją z powrotem do domu.
- Może zjadłabyś obiad? - rzuciła mama.
- Jakoś nie mam apetytu! - wykręciłam się i razem z psem zamknęłam się w moim
pokoju. Świat znów poszarzał. Rozbolała mnie głowa.
Położyłam się na dywanie. Wzięłam szczotkę i zaczęłam pieszczotliwie czesać
skołtunioną sierść Saby.
- Ty, nie wygłupiaj się! Nigdy nie chorowałaś. Jesteś mi potrzebna, słyszysz.
Kocham cię - mówiłam do niej szeptem, a potem rozpłakałam się jak dzieciak.
Rozdział czwarty
- Słuchajcie! Bomba! Udało mi się załatwić wycieczkę gigant! Pięciodniową. A
jak! W końcu to nasz ostatni wspólny wypad — wrzasnął Szymon. Był gospodarzem
już od pierwszej klasy ogólniaka i potrafił dosłownie wszystko. Przez cztery
lata organizował dla nas takie rzeczy, o których inni nawet nie śmieli zamarzyć.
- Ekstra! Brawo Szymon! Ty to masz łeb! - wrzeszczeliśmy jeden przez drugiego.
Mieliśmy pojechać do Zakopanego, powłóczyć się po górach, totalnie się wyluzować.
W ciągu czterech wspólnych lat byliśmy już tam kilkakrotnie i nigdy nie mieliśmy
dość.
W Zakopanem czekała na nas zawsze znajoma gaździna, właścicielka ogromnego
drewnianego domu z widokiem na Giewont. Upodobała sobie naszą klasę, a jej córka
upodobała sobie Szymona. Tak więc mieliśmy zapewniony nocleg, nawet względnie
niedrogi jak na kieszenie licealistów. Żarcie zabieraliśmy z domu, bo ceny w
zakopiańskich sklepach przyprawiały każdego normalnego człowieka o zawrót głowy.
Ucieszyłam się i ja. Ale tylko przez chwilę.
- Słuchajcie, ja chyba nie będę mogła pojechać! - powiedziałam bezbarwnie.
- Ty, Talka! Chyba się szaleju najadłaś! Jedziemy wszyscy! To nasz ostatni
wspólny spęd! — Szymon wskoczył na belferskie biurko i zaczął wymachiwać rękami.
- Dobra. Rozumiem... Postaram się, tylko że... — zamruczałam coś cicho,
niepewnie i niewyraźnie.
Zagłuszył mnie wibrujący hałas klasy, bo wszyscy już zaczynali żyć tą wycieczką.
Aja... Ja byłam bez grosza. Zadłużona na amen. Choroba Saby pochłonęła wszystkie
moje oszczędności. Suka nie chciała połykać tabletek, musiałam
32
szarpnąć się na zastrzyki. Drogie jak diabli, ale dobre i skuteczne. Saba
wracała do formy i zdrowia. Tylko... musiałam opchnąć kilka lepszych kaset z
moich zbiorów. Ale warto było. pia Saby poświęciłabym wiele więcej.
A rodzice... Nie miałam sumienia prosić ich o pieniądze. Mama, już od pięciu
miesięcy bezrobotna, wegetowała na zasiłku, a pensja ojca wystarczała ledwie na
domowe wydatki. Zdawałam sobie sprawę z faktu, że w podobnej sytuacji znajdowało
się mnóstwo ludzi z mojej klasy, ale większość z nich nie miała psów, zwłaszcza
chorych. Zaczęłam rozpaczliwie zastanawiać się, jak zdobyć te cholerne pieniądze.
No, bo niby mamona szczęścia nie daje, ale z pewnością je odbiera! W pewnych
okolicznościach...
Nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, zapalałam lampkę, potem ją
gasiłam. Próbowałam czytać, słuchać muzyki. Nic z tego. Moje finanse, a raczej
ich kłopotliwy brak, przysłoniły mi wszystko. No... prawie wszystko. Na
pocieszenie przejrzałam sobie stare listy od Romka i pogładziłam jego zdjęcie.
Rozejrzałam się po pokoju. Nie miałam już nic, co mogłabym spieniężyć. Ze
złością połamałam chiński ołówek, potem z gracją nakopałam własnej wersalce w
jej zielony tyłek. Nic nie pomagało. Wręcz przeciwnie - byłam coraz bardziej
rozdrażniona.
Stara! Kiepska jesteś, wymyślasz niesamowite historyjki, rzygasz nimi na papier
aż do znudzenia, a nie potrafisz znaleźć jednej sensownej odpowiedzi na proste,
życiowe pytanie. Jak zdobyć trochę kasy?! Obrzucałam się z przekorą różnymi
przekleństwami. Tak na co dzień chamskie odzywki raziły mnie i zapamiętale je
tępiłam, ale gdy byłam zdenerwowana, używałam sobie, ile wlezie. Był to jeden z
moich niezawodnych środków na prymitywne, ale skuteczne wyładowanie się.
I tym razem pomogło. Przynajmniej do tego stopnia, bym mogła powrócić do wyra i
znów przymierzać się do spania. Gdy leżałam tak wtulona w poduszkę, próbowałam
myśleć o czymś w miarę miłym, co pomogłoby mi zasnąć. Jak na złość nic
sensownego nie przychodziło mi do głowy. Nie potrafiłam się skoncentrować. Moje
myśli były rozlazłe jak stara, przejrzała gruszka.
33
W końcu się wyciszyłam. Wyobraziłam sobie las. Taki zielony, popstrzony barwami
jesieni. Spokojne fiolety, łagodne brązy, wesołe żółcie. Wszystko w
przytłumionym jesiennym słońcu. A wśród ściółki i trawy opadłe liście. Pod nimi
grzyby. Widziałam je dokładnie: biedronkowate muchomory, rydze, maślaki,
prawdziwki. Ukojenie spływało wolno do mojej udręczonej duszy jak ciężki, lepki
balsam. Zasnęłam z uśmiechem na ustach.
Sny miałam piękne. Frunęłam wysoko pod niebo, razem ze stadem biedronek,
rozkoszując się jakąś bliżej nieokreśloną radością. Czułam się szczęśliwa.
Rano obudziłam się wypoczęta i zadowolona. Zrobiłam kilka przysiadów,
rozczesałam włosy, nakarmiłam psa. Potem odkryłam, że dziś właśnie jest sobota i
mogę robić wszystko, na co tylko mam ochotę. A miałam ochotę skombinować trochę
szmalu na wycieczkę. I wiedziałam już, jak to zrobić. Ta myśl dojrzała we mnie
zupełnie nieświadomie i niezauważalnie podczas usypiankowych uspokajanek. Grzyby!
To było to! Nazbieram ich przez sobotę i niedzielę, a potem sprzedam. Ot, co! Do
wycieczki pozostało jeszcze dziesięć dni. Liczył się każdy grosz. Co zarobię, to
zarobię! Resztę pożyczę, potem jakoś zdobędę i oddam. Proste jak noga rydza!
Zjadłam na śniadanie jajecznicę z trzech jajek, pajdę razowego chleba z masłem i
wypiłam zawiesiste kakao - a niech diabli wezmą kalorie. Pogłaskałam psa i
pobiegłam do autobusu. Znów poniosło mnie na ukochane pogranicze. Do babci,
która mieszkała jakieś trzydzieści kilometrów od mojego miasteczka.
Autobus skrzypiał jak zwykle i było w nim ciasno. Normalka! Żałowałam, że nie
mogłam zabrać ze sobą Saby (w zatłoczonych miejscach wstępował w nią czart).
Wyglądałam przez okno, do którego z trudem i cudem udało mi się dopchać.
Marzyłam o grzybach i wielu innych rzeczach.
U babci zjadłam jeszcze jedno śniadanie (zaciereczka na pełnym mleku) i
czmychnęłam z wiklinowym koszem do lasu. Tam mój zapał nieco przygasł, bo po
szalonym obżarstwie ogarnęło mnie lenistwo. Położyłam się więc pod okazałą sosną
i wgapiłam w niebo. Miało kolor indygo. Chmury zastygły na nim niby dym z
papierosa. Odpoczęłam. Wolno wstałam. Zaczęłam
34
szukać grzybów. Dla laika szansa ich znalezienia była bardzo nikła. W sobotnie
przedpołudnie las okupowały całe rodziny. Ale prawdziwi grzybiarze — a ja
nieskromnie do nich się zaliczałam - znali las. I wiedzieli, że jest kapryśny,
ale sprawiedliwy. Obok grzyba mogły przejść pięćdziesiąt trzy osoby, znajdowała
go dopiero ta pięćdziesiąta czwarta. Miałam nadzieję, że to ja nią będę. Bo
wszystko zależy od punktu widzenia, a ja właśnie spoglądałam inaczej. Czasami to
plusowało. Na przykład podczas grzybobrania.
Obeszłam wszystkie sprawdzone miejsca. Nie byłam jedynie w buczynie, bo tam w
samotności ogarniał mnie nieokreślony lęk, który zmuszał do nerwowego pośpiechu,
a to nie służyło szukaniu grzybów.
Nazbierałam pół koszyka, gwizdałam coś niemelodyjnie i w myślach przeliczałam
kasę z tych nie sprzedanych jeszcze grzybów.
Pod młodym dębem coś szarzało. Liczyłam na dorodnego kozaka. Wytężyłam wzrok,
ale to nie był grzyb. Maleńki zając, znieruchomiały ze strachu, czaił się w
opadłych liściach.
Znieruchomiałam i ja, nie chciałam go spłoszyć. Po lesie włóczyłam się od
dzieciństwa, ale taki kąsek dla oka zdarzył mi się pierwszy raz. Poczułam się
jak mała dziewczynka, która podziwia muchomory i marzy o zajączku. No cóż,
marzenia mają to do siebie, że w końcu się spełniają. 1 nie jest ważne, kiedy.
Ważne, że jednak.
Przez całą sobotę i niedzielę pilnie zbierałam grzyby. Muszę przyznać, że trochę
mnie to wyczerpało, bo tak zazwyczaj jest, kiedy przyjemność zamienia się w
konieczność.
W sobotę miałam trochę szczęścia. Spotkałam śmieszną parkę. Nie chcę wnikać, co
naprawdę robili w lesie, ale ich pu-ściutki koszyk był bardzo wymowny. Z
podziwem patrzyli na mój — pełniuteńki, a potem nieśmiało zapytali, czy nie
odstąpiłabym im kilku grzybów. Zgodziłam się. Nie miałam pojęcia, jakie są ceny
prawdziwków, maślaków i tym podobnych. Oni też nie wiedzieli. Mieli akurat
dwadzieścia pięć złotych — taką cenę mi zaoferowali. Zgodziłam się od razu.
Byłam zadowolona. Oni też.
Do domu babci wróciłam-więc z pustym koszykiem, co bardzo ją zaniepokoiło.
35
- Natalciu, coś ty robiła tyle czasu w lesie, że nie przyniosłaś ani jednego
grzyba? - Babcia przeszyła mnie podejrzliwym wzrokiem.
- Oj, babciu! Mam jak zwykle więcej szczęścia niż rozumu! Nazbierałam grzybów i
od razu je sprzedałam! — Roześmiałam się.
- A co ty, handlara jesteś, czy co?! — obruszyła się babcia.
- Eee... Od razu handlara! I tak miałam zamiar je opchnąć na targu! Potrzebuję
forsy na wycieczkę! — wyjaśniłam uprzejmie.
- To dlaczego mi nie powiedziałaś? Przecież na jakąś sumkę od własnej babki też
możesz liczyć! — Zrobiła obrażoną minę.
- Babciu, przecież ja nigdy nie przyjeżdżam do ciebie po pieniądze! To nie ja!
Kocham cię zupełnie bezinteresownie! Ty pieniędzy do tego nie mieszaj! — dodałam
łagodnie.
- Dobra, dobra, Natalia. Ja o tym wszystkim doskonale wiem. Ale miłość miłością,
a wycieczka wycieczką. Trochę grosza zawsze ci się przyda! Masz! — Babcia
wysupłała ze swojego niebieskiego portfelika dwie dychy i stanowczym gestem
wepchnęła mi je do kieszeni. Po czym dodała: - Żeby cię ręka boska broniła przed
wystawaniem na jakimś jarmarku.
Roześmiałam się i wytłumaczyłam, że teraz nie widzi się nic złego w zarabianiu
na własne przyjemności. I że więcej w tym jest powodów do dumy niż wstydu. W
końcu ją jakoś udobruchałam. Musiałam jednak obiecać, że na tym targowisku będę
wyglądała schludnie i porządnie, a nie jak ostatnia przekupa. Tak samo miałam
się zachowywać.
Przysięgłam to na wszelkie możliwe świętości i posłuchałam. W poniedziałek rano
wystroiłam się w dżinsy i lnianą koszulę, a na głowie zawiązałam granatową
chusteczkę w białe groszki. Starannie obrane grzyby kusząco ułożyłam w
wiklinowym koszyku i udekorowałam jarzębiną. Rączkę obwiązałam zieloną
wstążeczką, też w groszki. Tak przygotowana wybrałam się na targ. Załatwiłam
kilka formalności i... już mogłam sprzedawać. Mogłam, ale nikt nie chciał
kupować. Stałam tak na targowisku w moim miasteczku jak czysta żywa natura i
nikogo to nie wzruszało. Ludzie kupowali kartofle, jabłka, słoninę, gruszki i
pietruszkę, a nie grzyby. Ludzie nie mieli kasy. To było widać.
36
Nikogo nie ruszała moja artystyczna kompozycja. Zaczęło ogarniać mnie
zniechęcenie. Rozbolały mnie nogi.
__ O, Tala! Co ty tutaj robisz? - usłyszałam znajomy głos.
przede mną niby grzyb po deszczu wyrósł Adam.
- A ty co tutaj robisz? - odpowiedziałam mu pytaniem.
_ Jestem na legalnych waksach. Matka wysłała mnie po worek cebuli! - Strzelił do
mnie „perskie oko".
_ A ja próbuję sprzedać grzyby. Świeżutkie, zdrowe, obrane _ powiedziałam
rutynowo.
-I co?
- I nic. Kiepska ze mnie handlarka - burknęłam.
- Dlaczego?
- Bo stoję tu już od dwóch godzin i nic! — parsknęłam.
- A co cię przypiliło do handlowania, nigdy wcześniej nie zauważyłem u ciebie
takich, hmm... skłonności. Wręcz przeciwnie! - Naciągnął mi chustkę na czoło.
- Potrzeba jest matką wynalazków. W przyszłym tygodniu mam zamiar pojechać z
klasą do Zakopanego. Potrzebuję szmalu - westchnęłam.
- Chcesz pojechać do Zakopanego za równowartość koszyka grzybów, chyba
żartujesz! - Pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Nie, nie żartuję. Mam już czterdzieści pięć złotych i muszę tylko doskładać
resztę. Każdy grosz jest dobry - odparłam ponuro.
- A ile liczysz za taki koszyczek cudów?
- Dwadzieścia pięć złotych.
- Ty, słuchaj, to może ja kupię! Dawaj no! Matka się ucieszy, zamarynujemy i na
zimę będą jak znalazł! - podniecał się.
- Przestań. Już widzę minę twojej matki, jak zamiast worka cebuli przywleczesz
jej do domu koszyk z grzybami! - warknęłam.
- Jedno nie wyklucza drugiego. Połączenie cebuli z grzybami to niebo w gębie.
Dawaj ten koszyk! - Szukał w kieszeni reklamówki.
- Wykluczone. Nie dam. Nie sprzedam ci ich i już! — Poprawiłam odrobinę już
nadwiędłą kiść pomarańczowej jarzębiny.
- Cóż to, uprawiasz rasizm na targu? Chcę je kupić i mam do tego prawo. Taki ze
mnie klient jak każdy inny! - obruszył się.
- Nie sprzedam.
37
- Właśnie, że sprzedasz!
- Nie!
Zaczęliśmy się kłócić na zabój. Sytuację uratował jakiś staruszek, którego ujęły
wyczyszczone i zdrowiutkie grzybki w artystycznie przystrojonym koszyczku i...
chusteczka.
- Doprawdy zachwycająca, wygląda pani jak przedwojenna dziewczyna.
Staruszek kupił wszystkie grzyby i artystyczny koszyczek. Rzucił mi
czterdziestkę za całość i jeszcze pocałował w rękę, chyba za odczucia czysto
estetyczne.
Adam na mnie naskoczył. Odwzajemniłam mu się pięknym za nadobne, ale bardziej
dla przyzwoitości niż z wewnętrznej potrzeby. Bo na mnie czekał Zakopiec! Już za
parę dni, za dni parę!
Rozdział piąty
Zakopane przywitało nas deszczem. I to nie jakąś porządną ulewą, ale marnym,
dokuczliwym kapuśniakiem.
- No, z łażenia po górach nici. Przynajmniej dzisiaj! — zauważyłam inteligentnie.
Było mi zimno. Naciągnęłam aż po dłonie mój i tak wyciągnięty ulubiony szary
sweter.
- Się nie martw, Tala! Mamy plecaki pełne pocieszaczy! Trzeba przywitać się z
gaździną i... - zaczął Szymon.
- ... i pooogawędzić z jej córuchną Małgorzatką! — zarechotał Marcin.
- Od Gośki to z daleka! — Szymon pociągnął Marcina za nos.
- Blisko, coraz bliżej... — wyszeptał namiętnie Marcin. Wiedziałam, że będą
ględzić w tym właśnie stylu jeszcze z
dziesięć minut, więc dyskretnie się wyłączyłam. Cieszyłam się z tego deszczu.
Szczerze mówiąc, nie chciało mi się dzisiaj łazić po górach. Miałam natomiast
ochotę wpaść na stary zakopiański cmentarz.
To było moje ulubione miejsce. Żadne tam Krupówki czy inne bajery, tylko właśnie
ten cmentarzyk. Bo on wydawał się inny. Sympatyczny. To słowo najlepiej go
określa. Cmentarze mnie przytłaczały. Zmuszały do zadumy. A ten stary
zakopiański po prostu promieniał jakimś nieuchwytnym nastrojem i... życiem.
„Groby są pamięcią narodów, narody tracąc pamięć tracą życie" — to zdanie,
wyryte na czarnej przy cmentarnej kaplicy, zachęcało mnie zawsze, ilekroć byłam
w Zakopanem, by choć na chwilę tu wdepnąć, pospacerować leniwie, popatrzeć na
kolekcję szkolnych tarcz przy grobie Kornela Makuszyńskiego. Zerknąć na „miejsce
spoczynku" Witkiewicza.
Postanowiłam sobie, że gdy tylko się rozpakujemy, zaraz pognam na cmentarzyk.
Niestety, tego dnia czekało mnie wiele nieprzewidzianych atrakcji.
39
- Słuchajcie, smarkowiny, może byśmy dziś na dancing się wybrali? - Marcin
wymówił słowo „dancing" dokładnie tak, jak sieje pisze. Zrobił to celowo.
Zaczęliśmy rechotać.
Tak reagowaliśmy zawsze na wspomnienie incydentu sprzed dwóch lat. Byliśmy wtedy
bardziej skłonni do niewybrednych żartów. Używaliśmy sobie, ile wlezie, wyjąc
niecenzuralne piosenki, co obruszyło tak bardzo pewnego bardzo pijanego gazdę,
że splunął z obrzydzeniem, zatoczył się na krzywych nogach i bełkotliwie wysapał:
„Na dancing się wybrały. Smarkowiny jedne!"
Dziś na dancing nie zamierzaliśmy się wybrać. Taki prawdziwy był nie na naszą
kieszeń. Ale szykowała się imprezka. Jak zwykle w moim pokoju. Uśpiliśmy
czujność wychowawczyni. Ludzie wyrzucili z plecaków kanapki, paluszki, jajka na
twardo, kiszone ogórki, piwa i wina. Ułożyliśmy to wszystko, z braku większego
stołu, na podłodze. Zapaliliśmy świece. Znalazła się gitara.
- W Zakopanem na ubocu, baca bacę topił w mocu. Hej, ?? go topił, ?? nie topił,
w kazdem razie go pokropił! Heeeej! - zapiekała z góralska Izka.
- Czy żyje jeszcze na Podhalu taki baca, co Leninowi kwaśnym mlekiem leczył
kaca! - dośpiewałam.
- Wzruszające. Wspaniałe. Cudowne. Królu złoty nie przechwalisz! - Marcin
potarł sobie oko, udając, że wyciera łzę zachwytu.
Od płomienia świecy odpalaliśmy papierosy. Było fajnie. Po prostu fajnie i już.
Gadaliśmy o budzie, wagarach, nauczycielach, znajomych, życiu. Wspminaliśmy
szalone zadymy z naszych poprzednich wycieczek.
Gdy stary zegar z kukułką wybił północ, Szymon chrząknął, przechylił piąte już
piwo, po czym powiedział:
- Słuchajcie dziewczyny. Być może jest to ostatnie spotkanie naszej całej ekipy.
Dlatego my... musimy wam o czymś powiedzieć. Wyznać coś. Być może dopiero teraz
- w maturalnej klasie - dojrzeliśmy do tego. I liczymy na waszą tolerancję!
Musicie wiedzieć, że nasza wspaniała siódemka... że my, właściwie na każdej
wycieczce... podczas każdego koczowania u naszej gaździny, że my perfidnie i
podstępnie podglądaliśmy was pod prysznicem. - Znowu chrząknął i przygryzł usta.
40
- Ty, stary, dobrze się czujesz? Nie pij już więcej, co? — Izka grzmotnęła
Szymona w plecy, a potem rzuciła spojrzeniem szpiega po twarzach naszych
klasowych dżentelmenów.
Było ich siedmiu. Szymon, Marcin, Dziubal, Łukasz, Andrzej, Piotrek i... Cykorek.
Ten ostatni był raczej połówką mężczyzny, wiecznie scykorzony i moralizujący.
Oficjalnie zwykło się mawiać, że mamy w klasie sześciu i pół chłopa.
- Czuję się świetnie, bo wydusiłem to w końcu z siebie. Jak nie wierzycie, to
zapytajcie chłopaków! - Szymon uśmiechnął się rozbrajająco.
- No... Co tak zamilkliście, powiedzcie coś i wy! — zapieniła
się Izka.
- A co mamy mówić, Izuniu? Co która z was ma w sobie najpiękniejszego w stroju
hm... Ewy? - Dziubal-ozdrowieniec (noga wydobrzała mu cudem przed samą wycieczką)
próbował błysnąć dwuznacznym dowcipem.
Dziewczyny zachichotały. Ubawiła nas ta sytuacja. Może gdybyśmy dowiedziały się
o tym jeszcze rok, dwa lata temu, zapłonęłybyśmy świętym oburzeniem, ale
teraz...?Teraz cała ta historia była dla nas diablo komiczna. Interesowały nas
jedynie jej szczegóły. Urządziłyśmy więc naszym mężczyznom klasowym prawdziwe
przesłuchanie.
- Kto wpadł na ten genialny pomysł?
- Szymon. -Jak?
- Przypadkiem. Kabina z prysznicem znajduje się tuż przy maleńkiej pakamerze.
Wieszaliśmy tam skarpetki. Szymon usłyszał, że ktoś pod prysznicem podśpiewuje.
Chciał się przekonać, która z was tak pięknie pieje. Robiliśmy nawet zakłady,
kto to może być. Wtedy Szymon odkrył maleńką kratkę wentylacyjną tuż pod sufitem.
Podnieśliśmy go do góry, aż pod tę kratkę. Nawet zakład fajansiarz wygrał, bo
śpiewała ta, na którą obstawiał. Potem to już wszyscy chcieli zobaczyć... —
spokojnie wyjaśniał Piotrek.
- Ciekawe. Dziwne, że niczego nie zauważyłyśmy! - Izka wydęła wąskie usta.
- Bo obowiązywała pełna konspiracja. Mieliśmy, można powiedzieć, hmm... dyżury.
Na zapisy. Przecież mogła patrzeć tylko jedna osoba! - powiedział z żalem
Dziubal.
- W jedno nie uwierzę, za żadne skarby. Nie wierzę, żeby i Cykorek przyłączył
się do tej zabawy. Przecież on...
41
— Bo się nie przyłączył. On jeden robił w tym czasie coś zupełnie innego! —
przerwał mi Dziubal.
— Co robił?
— Modlił się za nas!
Pękałyśmy ze śmiechu, słuchając zwierzeń chłopaków. Wymyślała im tylko Izka.
— Nie, to jest skandal! Niehigieniczny, nieestetyczny, obrzydliwy! To... to
przekracza wszelkie granice! — bulgotała.
— Wejdź ze mną na parapet, a powiem ci coś ciekawego! — kusił mnie szeptem
Dziubal.
Dobrze wiedziałam, że Dziubal nie rzuca słów na wiatr, dlatego wdrapałam się z
nim na ten parapet. Przykucnęliśmy za zasłonką.
— Gadaj szybko, Dziubalu, bo umrę z ciekawości! — syczałam zniecierpliwiona.
— Izka najbardziej się rzuca, a jej nikt nie chciał podglądać. I nikt nie
podglądał! - zarechotał Dziubal.
Najpierw parsknęłam. Potem zaczęłam wydawać z siebie przeciągłe jęki, takie jak
przy nachalnym łaskotaniu. Przegięłam się wpół. Rozpaczliwym gestem chwyciłam
kwiecistą zasłonkę, ale ta z żałosnym szelestem zerwała się i opadła na podłogę.
A razem z nią spadłam i ja. Poczułam ból stopy, ale nawet to nie potrafiło
ugasić mojej wesołości.
— Dziubalu, powiedz mi jeszcze tylko jedno... Dlaczego, by usłyszeć tę
rewelację, musiałam włazić z tobą na parapet? — zapytałam, masując nogę.
— Natala, co za pytanie?! Nie mogę, z pewnych względów, podzielić się tą
rewelacją ze wszystkimi. Ale chciałem, żeby ludzie zobaczyli twoją minę, jak to
usłyszysz. Zepsułaś cały efekt tą cholerną zasłonką! — odparł z pretensją
Dziubal.
Zachichotałam i pomasowałam nogę. Zaczynała mnie niebezpiecznie mrowić.
- Dziubal, to wszystko przez ciebie! Rozsiewasz jakieś zarazki na skiepszczenie
nogi — warczałam z pół godziny później, okładając obolałą kostkę.
— Skręcenie nogi z pewnością nie jest chorobą zakaźną! — bystro zauważył Cykorek,
który udzielał mi pierwszej pomocy w postaci okładów ze śmierdzącego czegoś tam.
42
- Skręcenie nie, ale pech to na pewno jest zaraźliwy! - Dziu-hal przepraszająco
poklepał mnie po kolanie.
_ No, to z chodzenia po górach nici! A raczej sznurówki - narzekałam zupełnie
bez sensu. ^; . ...
_ Ano Przynajmniej przez te pierwsze dni - potwierdził Cykorek z miną studenta
pierwszego roku medycyny, na którą, notabene, wybierał się po maturze.
_ Nie martw się Natala. Ja z tobą zostanę. Nie pójdę jutro w góry. Posiedzimy
sobie tutaj razem i pogramy w kości - obierał Dziubal głosem męczennika.
_ Dodaj do tego jeszcze coś w stylu „potrafię ponosić konsekwencje własnych
czynów", a zaraz rozboli mnie druga noga! _ syknęłam ze złością. Wyrzuciłam
wszystkich z pokoju i poszłam spać.
Rano ludzie zaczęli się zbierać na wędrówkę po górach. Moia noga dokuczała
nieprzyjemnie. Napuchła niczym bania. Mogłam się przemieszczać, ale z pewnością
nie nadawałam się do pokonywania górskich kilometrów. Skłamałabym mówiąc, że
miałam ochotę wyć z tego powodu, czy pogrążyć się w otchłani rozpaczy. Wszystko
miało swoje plusy i minusy.
Będę miała dużo czasu dla siebie, przemyślę jeszcze raz ten dziennikarski
konkurs, pokuśtykam sama po Zakopcu - obiecywałam sobie. Nie miałam zwyczaju
wyczynowo, z językiem wywieszonym do pasa, walczyć ze szczytami. Moje
łazikowanie po górach przypominało bardziej zwiedzanie... muzeum. To obejrzeć,
tu się zatrzymać, nad tym się zastanowić, owym zachwycić. No cóż, sportsmenką
nie byłam nigdy. Raz tylko, hen przed laty, kumpela wyciągnęła mnie na
młodzieżowy obóz sportowy Taki z wstawaniem o szóstej, gimnastyką i bieganiem.
Przez bite dwa tygodnie wymyślałam sobie najróżniejsze niedyspozycje, opychając
się przy tym goframi i mlecznymi krówkami. Przytyłam wtedy dwa i pół kilograma i
przeczytałam osiem opasłych książek.
- Natalio, jakże ja cię tu samą zostawię. Musimy skompletować ci jakieś
koleżeńskie pogotowie opiekuńczo-towarzyskie - biadoliła moja wychowawczyni.
Zawsze przejmowała się wszystkim aż zanadto. Na wycieczkach lub imprezach
klasowych bacznie zważała, czy aby me
43
wpadamy w szpony alkoholizmu albo, nie daj Boże, innego nałogu. Jakieś dwa lata
temu Dziubalowi przez nią o mało serce nie pękło. Kupił na klasową oficjalkę
trzy butelki przedniego czerwonego wina. Przemycił je i ukrył w szkole. Zaklinał
się, że zrobił z nich prawie niewidzialne flaszki. No i były niewidzialne,
dopóki nie próbowaliśmy ich wypić.
Wychowawczyni namierzyła nas bezbłędnie, bo do tego typu spraw nos miała niczym
pies celnika. Pedagogicznie nakłoniła Dziubala, by wylał szlachetny trunek do
umywalki w męskim wucecie. Dziubal wprawdzie zaklinał się, że czerwone wino
zapobiega anemii i że przybywa po nim czerwonych ciałek krwi, ale wszystko
nadaremnie! Wychowawczyni — biologiczka z wykształcenia i zamiłowania - zaparła
się niczym słoniowa noga. Dziubal własnoręcznie napoił rubinowym płynem zlew i
rozpaczliwie zawył. Do dziś nie może przeboleć tego wina.
Taka była nasza Zupka! Miała swoje zasady i już. Ale mimo wszystko lubiliśmy ją
i po cichu szanowaliśmy jej niezniszczalny upór.
- Natalko, no co ja z tobą mam zrobić? - smęciła dalej.
- Pani psorko, ja dam sobie radę. Słowo daję!
- W to nie wątpię. Ale nie mogę cię tutaj tak samej zostawić - nie ustępowała.
- No... Jeżeli to już konieczne, to niech potowarzyszy mi Szymon. On jest taki
odpowiedzialny, opanowany a przy tym wesoły — powiedziałam obłudnie. Dobrze
wiedziałam, że łatwo odeślę Szymona w ramiona gaździnki Małgorzatki. Zrobię
dobry uczynek, zarabiając przy tym święty spokój.
- Tak, masz rację. Niech będzie Szymon. — Zupka odetchnęła z ulgą.
Gaździnka Małgorzatka nie uprzedzona wcześniej o szczęściu, jakie miało ją
spotkać, siedziała w szkole. Szymon zagrał więc ze mną dwie partyjki w kości, a
potem zaholował mnie na obiad do mlecznego baru.
Zamówiliśmy po talerzu pyz ze skwarkami i popiliśmy to podwójnym kefirem. Była
dwunasta dwadzieścia pięć. Do wieczora mieliśmy kupę wolnego czasu. Szymon
planował raptus puelae schola, czyli porwanie Małgorzaty wprost z budy. Ja
dumałam nad moim konkursem. Czas ku temu był najwyższy,
44
po mijał termin nadsyłania prac. A ja nie napisałam jeszcze gpii jednego słowa.
Wyszliśmy z baru i postanowiliśmy osłodzić sobie życie łojami. Nakupiliśmy ich
po pięć gałek na głowę i już mieliśmy się rozstać, gdy Szymonowi wpadł do oka
jakiś paproch. Musieliśmy zamienić się rolami — teraz ja byłam siostrą
miłosierdzia. Posadziłam Szymona na ławce, nachyliłam się nad nim j zaczęłam
szperać mu w ślepiu chusteczką higieniczną.
- Delikatniej, stara, delikatniej. Za chwilę zobaczy mnie Gośka. Nie chcę
porazić jej króliczą purpurą mych uwodzicielskich oczu! — pouczał mnie.
- Się nie martw, Szymuś! Najwyżej ukochana zapiszczy ci do uszka: „Jakie ty
masz dzisiaj piękne oczka. Takie niebieskie z czerwonym" - pocieszałam go z miną
godną historyka sztuki antycznej.
- Nie gadaj mi głupot, tylko pracuj - popędzał mnie Szymon.
Pracowałam więc. Po chwili udało mi się wyłowić z jego oka komara w kawałkach.
Już miałam wznieść radosny okrzyk, gdy... ujrzałam coś, co ukąsiło mnie bardziej,
niż mógłby to zrobić Szymonowy komar po zmartwychwstaniu. Na ławce obok siedział
tyczkowaty blondyn z dziewczyną, reprezentującą w ogólnych zarysach mój typ
urody. Blondyn dziwnym trafem skojarzył mi się z Romkiem, a dziewczyna była
nieprzyzwoicie zgrabna.
Siedzieli tak, pochyleni nad jakimś żółtawym zeszytem. Zatęskniłam za Romkiem.
Zapragnęłam poczuć jego palce w moich włosach, usłyszeć jego głos, pogadać o
głupotach, naobiecywać, pomarzyć. Wbiłam wzrok w tę parkę niby głodny wąż w
apetyczne śniadanie. Wstali z ławki. Blondyn był odwrócony do mnie plecami,
dokładniej widziałam tylko dziewczynę. Teraz, gdy stała, mogłam w całej krasie
podziwiać jej figurę. Ona nie była nieprzyzwoicie zgrabna. Ona była zgrabna
wprost beznadziejnie. Beznadziejnie o tyle, że ja nie miałam nawet cienia
nadziei na taką sylwetkę. Przede wszystkim brakowało mi do niej z dziesięciu
centymetrów. I też z dziesięć kilogramów mi wadziło.
— No nie, to czysta bezczelność losu, że takie laski szwęda-ją się po tym
świecie, porządnych ludzi drażnią i w kompleksy wpędzają! — powiedziałam
grobowym głosem do Szymona.
45
- Bo ja wiem... Mnie to nie przeszkadza. Zawsze jest na czym oko zahaczyć! —
rozkosznie wymamrotał Szymon i zawiesił cudem ozdrowiałe już oko na długich
nogach dziewczyny.
— Jak w tej chwili nie znajdziesz w tej lasencji jakiejś usterki, to podkabluję
cię Małgorzatce! - zagroziłam.
— Jest stanowczo za ładna! - stwierdził z udaną odrazą Szymon, bo przestraszył
się groźby.
— Też mi wada! Znajdź jakąś sensowną! — obruszyłam się.
— No dobra... Niech pomyślę. O! Widzisz! Już mam! Chyba obgryza paznokcie i
dlatego są sztuczne! - zatryumfował.
— Wypchaj się z takimi usterkami. Z facetem to nie można sensownie pogadać! —
Machnęłam ręką na Szymona i poczułam się bardzo brzydka, mała i gruba. I na
dodatek źle ubrana. Mój sweter wyglądał jak ścierka do kuchennej podłogi, jeśli
porównało się go z obcisłą fioletową kiecką z dzianiny tej wrednej nieznajomej.
Zapragnęłam, żeby znalazła się przy mnie teraz Ewka. Razem na pewno
znalazłybyśmy w dziewuszysku kilka niedoskonałości. I zaraz zrobiłoby się
człowiekowi lżej na duszy!
Blondyn gadał coś do nieznajomej, ona śmiała się takim drażniącym drapieżnym
śmiechem. Z ręki wypadł jej żółty zeszyt. Blondyn pochylił się, by go podnieść.
I wtedy zrobiło mi się ciemno przed oczami, a serce skoczyło do gardła tylko po
to, by za chwilę wylądować w żołądku. To nie było żadne przypadkowe podobieństwo.
Obok długonogiej piękności pochylał się... Romek.
Rozdział szósty
- Tala?! - Oczy Romka były wielkości zakopiańskich oscypków.
- Cześć - wyszeptałam cicho i bezbarwnie.
Długonoga piękność uśmiechnęła się teledyskowo, a ja gniewnie naciągnęłam rękawy
swetrzyska.
- Wiesz, dowiedziałem się, że jest tu świetne studium hotelarskie. Gdybym w
przyszłym roku nie dostał się na studia, będę startował tutaj. — Poklepał dłonią
żółty biuletyn.
Milczałam. Wydawało mi się, że wiem o nim prawie wszystko, no w każdym razie
wiele, że śledzę tok jego życia na bieżąco, a tu...
- Tala, co tak zamilkłaś, a ty tu skąd? — zapytał w znajomy ciepły sposób.
Nie miałam ochoty mu się spowiadać, zaczęłam wertować kartki biuletynu, który
wyrwałam mu z ręki. Czułam się idiotycznie. Wiedziałam, że zachowuję się głupio,
na dodatek dobijała mnie nieskazitelna piękność wydry.
- A my byczymy się na klasowej wycieczce! — wspaniałomyślnie wyręczył mnie
Szymon.
- Może nas przedstawisz? - Wydra spojrzała na Romka i odrzuciła z czoła jakiś
nie istniejący kosmyk.
- O! Zupełnie wyleciało mi to z głowy! Sorry! Moja kuzynka Ewelina, mój
promyczek-złośniczek Natalia i...
- ... i Szymon! — nie czekając na mnie, dopowiedział Szymon i ucałował dłoń
Eweliny, a potem wyciągnął rękę do Romka.
- Słuchajcie, nie będziemy chyba tutaj stali! Takie spotkanie trzeba uczcić!
Chodźmy na jakieś wino! - Romek był w swoim żywiole.
47
- Szymon ma spotkanie! - wysyczałam jadowicie. Miałam nadzieję, że i wspaniałej
Ewelinie przypomni się jakaś pilna sprawa.
- Dlaczego? Mam jeszcze kupę czasu. Idziemy! — Szymon nachalnym wzrokiem
lustrował Ewelinę.
— Nie chce mi się nigdzie łazić, boli mnie noga! — skłamałam. Romek roześmiał
się głośno i zarzucił mnie na swoje plecy. Poczułam się jak worek kartofli, co
było nawet sensowne z uwagi na mój nastrój i workowaty sweter.
— Przestań! — warknęłam. - W tej chwili postaw mnie na ziemi!
Posłuchał. Zbyt łatwo i szybko posłuchał. A niech to! Dziś i tak było mi
wszystko jedno. Obojętność, odrętwienie, bezwol-ność — to nieodłączne
towarzyszki, kiedy człowiek czuje się całkowicie zdołowany. Pogrążyłam się w tej
znieczulającej mazi. Z obojętnością obserwowałam Ewelinę i poruszonego jej
kobiecością Szymona.
Z rezygnacją szurałam obolałą nogą, zamiatając kolorowe, rozmokłe papierki na
chodniku. Przygrabiłam się jeszcze bardziej niż zwykle i nie raczyłam wypchnąć z
siebie ani jednego słowa.
Nie obchodziło mnie, czy Ewelina jest Romkową kuzynką, czy też nie. Ten fakt
albo jego brak nie odejmował jej ani odrobiny uroku.
Bo Ewelina była urokliwa, niestety. I niegłupia. Gadała sympatycznie. Starałam
się oceniać ją sprawiedliwie, ale było to ponad moje siły.
Przecież Romek, przebywając z Eweliną, przypomina sobie moją marną postać i
mimochodem porównuje mnie z kuzynką. I co widzi?! Ohyda! Gdzieś w moim wnętrzu
czaiła się marna zakompleksiona dziewczynka, której jedynym pragnieniem było
skulenie się i ukrycie w jakimś zacisznym ciepłym kącie, by tam possać własny
kciuk albo rożek dziecinnej poduszki.
Siedzieliśmy w kawiarence i jedliśmy duże ciastka z kremem. Ewelina otwarcie
kpiła z chłopaków, bo zachwytów w swym dwudziestoletnim życiu miała już po uszy.
Ze mną rozmawiała zwyczajnie i miło.
— Romek wiele mi o tobie opowiadał, już od dobrych kilku lat widzę w jego
portfelu twoje zdjęcie. Znałam cię nie znając
48
i chciałam cię kiedyś spotkać. Tak z babskiej ciekawości. Bo mój kuzyn jest
bardzo wybredny! — szeptała mi konspiracyjnie.
- Muszę przyznać z żalem, że mnie na twój temat nie powiedział ani słowa!
- No, nie możemy od niego wymagać, żeby na randkach opowiadał o swoich
kuzynkach! Ale jestem przekonana, że musiało mu się kiedyś wymsknąć coś o naszym
podobieństwie. Tylko pewnie wyleciało ci to z pamięci! - Uśmiechnęła się
uprzejmie.
Chętnie opowiadała o sobie. Mieszka pod Rabką, bawi się w regionalną fotomodelkę,
tańczy w góralskim zespole i uczy się w pomaturalnym studium hotelarskim. Podoba
jej się tara, bo duży nacisk kładą na naukę języków obcych. A zdolności do
języków obcych są u nich rodzinne, więc namawia Romka, by w przyszłym roku
spróbował tu zdawać. Załatwiła nawet dla niego fałszywkę zaproszenia na ślub, on
urwał się z woja i przyjechał. A nie widzieli się chyba z pół roku.
Mama Eweliny jest matką chrzestną Romka. Siostrą jego ojca. Ewelina w skrócie
przebiegła przez wszystkie rodzinne koligacje.
Potem poradziła mi, żebym myła pryszcze płatkami owsianymi, bo to pomaga. Ona
też miała i jej zniknęły. Nieoczekiwanie przeskakiwała z tematu na temat. Robiła
to z wdziękiem, tak jak wszystko. Na koniec wyznała mi, że jest zodiakalną Wagą
- zupełnie jak ja — czym do reszty mnie ujęła. I zjednała. Spadło to na mnie
nagle niby olśnienie. Polubiłam Ewelinę. Bo jej nie można było nie lubić. Nie
wiem, czy chciałam tego, czy też nie, ale... Przypadła mi do serca i już.
Posiedzieliśmy w knajpce dobre pół godziny. Trzeba było się pożegnać. Pierwszy
ocknął się Szymon.
- Słuchajcie, ja lecę! Tala, bądź przed wieczorem w gazdówce, Zupka musi
zobaczyć, jak troskliwie się tobą opiekuję!
- Ja też już idę. Noga mnie coraz bardziej boli - znowu skłamałam, chociaż tym
razem zupełnie nie wiedziałam, czemu to robię.
Wymieniłam adresy z Eweliną. Średnio uprzejmie pożegnałam Romka. Wciąż miałam
muchy w nosie, gdy przypomniałam sobie te pierwsze emocje, jakie targały mną
przy dzisiejszym spotkaniu. Moja bujna wyobraźnia podsuwała mi co chwila coraz
ciekawsze obrazy. Widziałam Romka z milionem pięknych kobiet, które mogły, ale
wcale nie musiały być jego kuzynkami.
49
Po raz pierwszy w życiu uświadomiłam sobie, że on codziennie musi widzieć,
choćby przypadkowo, jakieś dziewczyny. Że mimowolnie ogląda ich włosy, twarze,
nogi i sposób chodzenia. Że one są bardziej atrakcyjne ode mnie. I nie garbią
się. I nie noszą burych swetrów. To było absurdalne. Idiotyczne.
Jakiś złośliwy chochlik zapytał mnie, czyja żyję na bezludnej wyspie, gdzie nie
spotyka się osobników płci odmiennej... Chochlik był na tyle denerwujący, że w
myślach pokazałam mu język i energicznym wzruszeniem ramion spłoszyłam go.
Po takich emocjach wszystko, co mogłabym przeżyć jeszcze na tej wycieczce,
byłoby igraszką. Z pełnym spokojem ruszyłam więc na mój ukochany zakopiański
cmentarzyk. Spacerowałam po jego alejkach i próbowałam nie myśleć o tym, co
teraz może robić Romek - miał pojechać jeszcze z Eweliną do Rabki, by zjeść
rodzinny obiad i pożegnać się z ciotką.
Ciekawe, co je na obiad? — zastanowiłam się mimowolnie, a potem wykrzywiłam
twarz z pogardą wobec siebie, bo ta myśl wydała mi się debilowata. Ty naprawdę
nie masz się nad czym zastanawiać! — zganiłam się i zaczęłam obserwować
biegające po cmentarzu... bure koty.
Były tu chyba od zawsze, bo niezmiennie, ilekroć przychodziłam, widziałam je. I
duże, i małe. Ale wszystkie szarobure. Kiedyś myślałam, że są dzikie. Ale nie!
Raz czy dwa razy zdarzyło się, że taki buras łasił się do mnie, podnosił ogon,
głośno mrucząc ocierał się o moje nogi. Była to najdziwniejsza rzecz, jaką
spotkałam w życiu. Bo czy ktoś widział, żeby obcy kot pragnął pierwszy zawrzeć
znajomość? Kot, który jest stworzeniem niezależnym, ostrożnym i traktującym
świat z obojętnością przyprawioną szczyptą pogardy?! Dlatego, ilekroć
odwiedzałam ten cmentarzyk, wymyślałam dziesiątki niesamowitych historii o
duszach wspaniałych, spoczywających tu ludzi, zamienionych w koty. Kiedy
myślałam o tym, czułam się trochę nieswojo.
— Ach! — wykrzyknęłam i serce mi zamarło, bo ktoś nagle dotknął mojego ramienia.
- Tala... Przepraszam. Nie wiedziałem, że tak cię przestraszę...
Odwróciłam głowę, chociaż nie musiałam tego robić, bo ten głos poznałabym w
piekle. Obok mnie stał Romek.
50
- Co ty tu robisz? Przecież miałeś pojechać z Eweliną do Rabki! — rzuciłam
szorstko, ale cała aż promieniałam.
- Szedłem za tobą...
- Szpiegowałeś mnie!
- Szedłem za tobą, a ty nawet mnie nie raczyłaś zauważyć! — powiedział z
wyrzutem.
- Skoro szedłeś za mną, to jak miałam cię zauważyć?! Wiesz, że ja nigdy nie
oglądam się za siebie! — odpowiedziałam dwuznacznie.
- Być może, ale w każdej regule są wyjątki. Akurat przy mnie nie opowiadaj
takich bzdur, że się nigdy nie oglądasz!
- Bo się nie oglądam!
- No to muszę dać ci do przeczytania twoje listy. Może przywrócą ci pamięć. I
rozum przy okazji też! - warknął niby żartem. Ale nie żartował. Wiedziałam, że
jest naprawdę wkurzony. Czułam to.
- Oj, Romek! Ale z nas ślimaki-obrażaki! Przestańmy. Chyba nie przywlokłeś się
tu za mną, żeby się pokłócić! — łagodziłam wazeliniarsko całą sprawę. Nie
chciałam przeginać. Nie z Romkiem!
- Zmieniasz nastroje niczym piasek w kociej kuwecie! — zauważył ironicznie, ale
kąciki ust już zaczynały mu drgać. Znałam go. Za chwilę wybuchnie szczerym,
zaraźliwym śmiechem.
- No zmieniam, zmieniam. A wszystko przez te koty! - Pokiwałam głową.
- Przez koty? Dlaczego przez koty? - Niebezpiecznie połaskotał mnie po szyi.
- Bo wszystkie koty za płoty! - Pocałowałam go w czubek ogromnego nochala. A
potem się zawstydziłam.
- Czemu się tak czaisz? - Popatrzył na mnie badawczo.
- Bo głupia jestem. Całuję cię na cmentarzu...
- Wcale nie jesteś głupia. Ten cmentarz nie jest zwyczajny. To żadna profanacja.
Zobacz, pocałowałaś mnie akurat przy grobie Makuszyńskiego. Widzisz, ile tu
szkolnych tarcz... Czy to też jest profanacja?
- No, nie. Chyba masz rację. Kornel by się ucieszył. Może zamiast „Panny z
mokrą głową", napisałby „Pannę ze skręconą nogą"?
51
- A może zamiast „Awantury o Basię", wyskrobałby „Awanturę o Ewelinę"? - rzucił
z przekąsem Romek.
- Jaką „Awanturę o Ewelinę"? Przecież ja nie robiłam ci żadnej awantury o
Ewelinę! — wyrwało mi się nieszczerze.
- Boże! Jakie głupie z ciebie stworzenie... Ale lubię cię. Nie dość, że cię
kocham, to jeszcze najzwyczajniej w świecie cię lubię! Poważnie! - Przytulił
mnie mocno i szliśmy tak razem pogodzeni i szczęśliwi.
- Popatrz na te kamienie... - Wskazałam na głazy postawione niby nagrobki. — Tu
jest taki zwyczaj, że człowiek jeszcze za życia wybiera sobie kamień. A potem ku
pamięci...
- Teraz to pewnie zanika. Ze śmierci robi się coś nienormalnego, chorobliwego i
straszliwego. Są szpitale, kroplówki podtrzymujące życie, sztuczne nerki i płuca.
Wiesz, kiedy kilka lat temu umierał mój dziadek, cała rodzina pragnęła
przedłużyć mu życie. Dziadek miał prawie dziewięćdziesiąt lat, wciąż myślał
trzeźwo i logicznie. Był wierzący. Mówił, że chce umrzeć we własnym łóżku. On
już czekał na śmierć. Ale my organizowaliśmy mu pomoc. Tak bardzo zależało nam
na tym, żeby żył, to przecież oczywiste. Oddaliśmy go do dobrego szpitala.
Znajomy lekarz, opłacona pielęgniarka, znasz to... Lecz dziadek wiedział, czego
chce, bo on zawsze był taki. Zrywał z siebie igły z kroplówką, awanturował się i
miotał. W końcu postawił na swoim. Zabraliśmy go do domu. Tam poczuł się od razu
lepiej. Zmienił się na twarzy, odmłodniał. Przywołał nas do łóżka. Byliśmy
wszyscy, poczekał nawet na ciotkę Marysię z Rabki — matkę Eweliny. Powiedział
nam spokojnie i dokładnie, jak ma wyglądać jego pogrzeb, w co mamy go ubrać...
Mówił o tym tak, jakby obmyślał przebieg jakiejś normalnej rodzinnej
uroczystości. Do tego stopnia, że wyszczególnił nawet menu... stypy. Poprosił,
abyśmy wszyscy się z nim pomodlili, a potem z uśmiechem na ustach zasnął. I już
się nie obudził. Czułem pustkę i ból - bardzo kochałem dziadka. Jednak, gdy
minęło kilka miesięcy, zacząłem zastanawiać się nad istotą samego umierania.
Przyznałem dziadkowi rację. Ja też chciałbym odejść kiedyś z tego świata tak,
jak on to zrobił. Po ludzku po prostu — Romek mówił szeptem.
Wiał jesienny wiatr. Opadłe liście brzozy fruwały po alejce niby spóźnione
jesienne motyle. Było coraz chłodniej.
- Ja nigdy nie zastanawiałam się nad śmiercią. Do tej pory po prostu nie
musiałam. Nikt z bliskich mi osób nie odszedł
52
jeszcze. Byłam oczywiście na kilku pogrzebach. Jakieś dalsze ciotki, niezbyt
dobrze znani wujkowie. Patrzyłam na to i przeżywałam jak przez szybę. A teraz?
Myślę, że gdybym kiedyś umarła, to chciałabym, żeby każdy z moich znajomych
przyniósł mi na pożegnanie zamiast kwiatów mały kamyk. Właśnie ku pamięci... -
powiedziałam cicho.
- A może umrzemy kiedyś razem? Nasze ciała zostaną wspólnie spalone. I
zażyczymy sobie, aby nasze prochy rozsypano we wszystkich tych miejscach, w
których byliśmy szczęśliwi... — zaproponował pół żartem, pół serio.
Nie powiedziałam nic. Bo właściwie nigdy jeszcze nie rozmawialiśmy o
uporządkowanym wspólnym życiu, a co dopiero o... śmierci. Teraz słowa Romka
zabrzmiały jak jakieś niewyraźne demoniczne oświadczyny. Zaskoczyły mnie.
W nocy długo nie mogłam zasnąć. A prawie wszyscy spali, zmęczeni całodzienną
wędrówką po górach. Kuśtykałam więc po budynku samotnie i ponuro niczym
sfatygowany duch.
Pomyślałam, że ciepły prysznic rozluźni mnie i pomoże zasnąć. Niestety. Łazienka
była zajęta. Stojąc pod jej drzwiami, słyszałam szum wody i jakieś bardzo
niewyraźne głosy.
Ciekawe, jak naprawdę było z tą pakamerą? - pomyślałam. Cichutko wślizgnęłam się
do tego legendarnego pomieszczenia, gdzie przez lata uprawiano przestępstwo
podglądania. Nie zamierzałam wprawdzie nikogo podpatrywać, ale byłam ciekawa,
czy faktycznie dzięki wentylacji aż tak wyraźnie słychać rozmowę.
- ... takie jest życie! I takie są kobiety... - rzekł cicho męski głos,
niestety szum wody na tyle zdeformował jego barwę, że nie potrafiłam określić,
kto to mówi.
- Wiesz, może to, że spotkała znów tego Romka, rozpłacze sprawę. Natalia
kombinuje raz z jednym, raz z drugim. Na dodatek w tym drugim kocha się na zabój
jej przyjaciółka Ewka - czyjś piskliwy głos przebijał się przez szum wody. Ten
styl mówienia idealnie pasował do Izki.
Czego to ludzie nie wymyślą! - pokręciłam głową. Przypadkowo odkryłam utajnioną
parkę. Izka i... I kto? Kto, na Allacha?! - zastanawiałam się.
Rozdział siódmy
To był prawdziwy początek zimy. Śnieg sypał z nieba lepkimi dużymi płatami.
Siedziałam w kuchni, piłam herbatę z miodem i cytryną. Tarmosiłam za uszy
warującą przy mnie Sabę i wyglądałam przez okno.
- No, Saba, jutro mikołajki. Trzeba zapakować prezenty. Wyjęłam z szuflady
srebrzystą dużą folię po jakichś zapomnianych już bukietach kwiatów i zabrałam
się do roboty.
- Popatrz, stara, to dla mamy. - Podsunęłam Sabie pod sam nos modny szampon z
witaminami i odżywką. — Niech sobie mamcia podkuruje włosy. Ostatnio musieliśmy
oszczędzać, myła głowę w byle czym, to niech teraz ma! Dla babci szminka Celii.
Kryjąca, numer 24. W sklepach pełno teraz drogich zachodnich kosmetyków, a
sprawdzonych polskich trzeba ze świecą szukać. Babcia używa tego odcienia już
chyba ze trzydzieści lat i jest zadowolona. Ostatnio się gryzła, bo nie mogła go
nigdzie kupić. Ale wyszperałam jej tę szminkę w małym sklepiku, w Katowicach. Na
wagarach. Babcia na pewno się ucieszy! - tłumaczyłam dalej Sabie z pełną powagą.
- A ojcu Mikołaj przyniesie... - zaczęłam, ale musiałam przerwać, bo ktoś
zastukał do drzwi. Pobiegłam otworzyć.
- Ha! Wiedziałam, że to ty, babciu! Nikt inny już nie stuka do drzwi! -
wykrzyknęłam radośnie i przywitałam się z babcią, która maniakalnie potępiała
wszelkie hałaśliwe elektryczne gongi i dzwonki.
- Uff... W końcu do was dotarłam. Pogoda paskudna. Autobus się spóźnił, a potem
na dodatek się zepsuł. W połowie trasy, ścierwo jedne! - Rozgoryczona babcia z
ulgą postawiła na podłodze torebkę, a potem siatkę.
Pomogłam wyłuskać się jej z przyprószonego śniegiem płaszcza, podałam ciepłe
bambosze z pomponami.
54
Babcia poczłapała umyć ręce, a potem opróżniła swą przepastną torbę. Wyjęła
jajka (świeżutkie - wszystkie z tego tygodnia), suszone grzyby (to
najdorodniejsze prawdziwki, na piecu węglowym suszone - będą jak znalazł na
Wigilię, a lepiej wcześniej przywieźć niż potem zapomnieć) i ogromny placek
drożdżowy (z kruszonką od Mikołaja dla wszystkich).
- No, Taluniu, Mikołaj przyniósł też coś dla ciebie! - Babcia z tryumfem
wysupłała z torby pakuneczek z różową kokardą.
Rozwinęłam.
- Babciu! Jesteś cudowna! - ucieszyłam się na widok długiej obcisłej sukni z
dzianiny i natychmiast ją przymierzyłam. Sukienka koloru słomy ściśle opinała
figurę, rozszerzając się tylko na samym dole. Do tego był wspaniały szeroki
pasek. Słomko-womiodowy. Rzuciłam się do lustra. I mina trochę mi zrzedła.
- Za ciasna! Wystaje mi brzuch i sadło na biodrach! - krzyknęłam krytycznie.
- Z tego fasonu wybrałam największy rozmiar... - wyznała ze skruchą babcia.
- Jezu! Największy i za ciasny! —jęknęłam ze zgrozą.
- Wymienię ci na coś innego. W tym sklepie było dużo oryginalnych rzeczy -
pocieszyła mnie babcia.
- Nigdy! Prędzej umrę śmiercią głodową. Koniec z obżarstwem! Odchudzam się! -
wysapałam gniewnie do lustra.
- O! Tala, tylko bez takich tekstów. Masz się uczyć do matury i dobrze się
odżywiać.
- Odżywiać, ale nie obżerać! Boże! Jaki wstyd! Chyba oszaleję!
- Przemyślisz sprawę jutro, teraz chodź na ciasto. Bo się obrażę! — Babcia
nuciła jakąś piosenkę i kroiła placek.
Posłusznie siadłam przy stole.
- Dziś, babciu, robimy pożegnalną imprezę! - stwierdziłam stanowczo.
- Mów Tala po ludzku i nie denerwuj starej kobiety! - Babcia słodziła herbatę.
- Dziś żegnam swój wilczy apetyt. Od jutra odchudzam się! - rzuciłam
patetycznie i na pocieszenie wrąbałam pół blaszki ciasta.
Sobotni ranek przywitał mnie ogromnym kacem. Oczywiście, był to kac natury
moralnej. A raczej estetyczno-moralnej.
55
Niech to! Przegięłam na tym wczorajszym pożegnaniu. Na-wpychałam się babcinego
ciasta, no i proszę... Wolę nie liczyć kalorii, bo mogę się znienawidzić! -
pomyślałam o sobie z agresywną pogardą. Nie chciało mi się ani wstać z łóżka,
ani go posłać, ani się umyć, ani uczesać, ani ubrać. Zupełnie nic. No, może poza
jednym. Wściekle chciało mi się jeść.
O nie! Bydlę jesteś! Bydlę i tyle! Ogromne żarłoczne bydlę! Nienasycone! Łakome!
Upominasz się i upominasz! — wymyślałam żołądkowi.
Zacisnęłam zęby i postanowiłam odciągnąć swą uwagę od drażliwych spraw natury
spożywczej. Włączyłam jakąś rytmiczną piosenkę i niemrawo zaczęłam snuć się po
pokoju. Nie chciało mi się sprzątać. Tak! Dzisiejszego poranka stanowczo nie
miałam ochoty na sprzątanie. Zresztą... bardzo rzadko miewałam nastrój do tak
beznadziejnie przyziemnych spraw.
Ciekawe, ile czasu musi minąć, żeby schudnąć dajmy na to... dziesięć kilogramów.
Dwa tygodnie? Miesiąc! Półtora? Trzy? — rozmyślałam ponuro, przesuwając z
miejsca na miejsce niedbale porozrzucane książki. Właściwie to mogłabym je
poukładać. Zajęłoby mi to z dziesięć minut. Dziesięć minut! Och, gdybym w tak
krótkim czasie mogła przeistoczyć się w uduchowioną, smukłą piękność — odruchowo
wciągnęłam policzki i brzuch. Po czym przejrzałam się w okiennej szybie. Ekstra!
Zapadłe policzki, do tego talia osy i świat jest mój! — rozmarzyłam się.
Moja mania odchudzania była niczym sienny katar. Gnębiła mnie co jakiś czas,
średnio dwa, trzy razy w ciągu roku. Czasami nawet udawałam, że się odchudzam.
Przez dzień lub dwa nie jadłam prawie nic, a potem nagle zapominałam się i
pochłaniałam wszystko, co było w zasięgu mojej ręki i wzroku.
Już wkrótce wybiorę się do szkoły w tej nowej mikołajkowej sukience. Będę
szczupła jak... jak... Ewelina! — dodawałam sobie otuchy przy gimnastyce, którą
właśnie rozpoczęłam. Zawsze to lepsze niż sprzątanie, łudziłam się, wykonując
piąty skłon.
Dochodziła godzina dziesiąta. Wkroczyłam do kuchni niczym westernowy kowboj,
który postanowił zostać abstynentem, a musi wejść do knajpy. Jak na złość
ujrzałam tam całą moją rodzinę, spożywającą ze smakiem śniadanie.
— Siadaj! Zjedz coś w końcu! Już dziesiąta, a ty jeszcze nic
56
nie jadłaś! — wykrzyknęła babcia głosem westernowej barmanki.
- I co, wyspałaś się? — powitał mnie ojciec.
- Co ty jesteś taka spocona? - Mama pozostała mamą. Była jak zwykle
zaniepokojona.
- Takie tam. Odchudzam się. Ćwiczyłam! - rzuciłam wyniośle.
- Ale jeść chyba będziesz... - jęknęła przestraszona babcia.
- Skąd. Odchudzam się i już! — Z trudem odwróciłam głowę od apetycznie i suto
zastawionego sobotniego stołu.
- Ech! Ta dzisiejsza młodzież! Za czasów mojej młodości uchodziłabyś, Natalko,
za ideał urody. Twój świętej pamięci dziadek mawiał, że kobieca nóżka powinna
przypominać swoim kształtem odwróconą butelkę szampana. Zupełnie tak jak twoja!
A musisz mi wierzyć, że dziadek miał gust. Oj, miał! — rozmarzyła się babcia.
- Krągłości, a raczej skłonność do nich, to u kobiet w naszej rodzinie
dziedziczna sprawa. A nie zdarzyło się, żeby którakolwiek narzekała na brak
powodzenia! - mama zrobiła oko i uśmiechnęła się do ojca.
- Pewnie! Wszystko zależy od mody! To przecież jasne jak słońce! W
średniowieczu podskubywano włosy na czole i brwi, w renesansie chwalono wypukłe
brzuchy, barok lansował obfitość ciała, a sto lat temu przyczepiano modnisiom
sztuczne kuperki i usuwano żebra dla uzyskania talii osy. Wszystko to
irracjonalne i sprzeczne... — mój ojciec przemawiał jak amator historii sztuki.
W zarysie.
- A dziś?! Wszędzie pokazują te superszczupłe dziewczyny. Reklamy, filmy,
teledyski... A ile znajdziesz takich wiotkich gałązek na ulicy? - Wzruszyła
ramionami mama.
- E, tam! Wiotkie gałązki! Kobieta bez brzucha jak garnek bez ucha! — radośnie
i odkrywczo wykrzyknął ojciec. I z czułością popatrzył na mamę.
- Dodajcie jeszcze, że kobieta gruba — mężczyzny chluba! - ryknęłam
rozpaczliwie. Byłam wściekle głodna.
- Nie neguję... - ojciec z udawaną powagą pokiwał głową.
- No i nawet Sabcia... Twoje ukochane psisko nie przypomina przecież charta
afgańskiego, jest tłusta jak leniwy diabeł, a wszyscy ją ubóstwiamy... - słodko
zapiszczała babcia.
- Z wami można zwariować! - Westchnęłam z rezygnacją i nalałam sobie do
szklanki niegazowanej wody mineralnej.
57
- Polak głodny, to Polak zły. A kiedy najedzony, to mu się pracować nie chce! —
mruczałam, cyzelując teksty na konkurs. Już od dwóch tygodni pracowicie je
pisałam, wciąż coś poprawiając. I ciągle wydawały mi się nie dość doskonałe. A
takie być musiały, boja zamierzałam wygrać konkurs. Jak spadać, to tylko z
wysokiego konia. I koniecznie na cztery łapy! — zachichotałam, bo spodobała mi
się ta sentencja. Dobra była. Jak świąteczne życzenia.
- Tala! Telefon do ciebie! — krzyknęła z przedpokoju mama.
- Idę! — Niechętnie wypełzłam z pokoju i podniosłam słuchawkę.
- Halo, Tala?! - usłyszałam głos Adama.
- Tak. Tala - burknęłam.
- Co porabiasz zbuntowany aniele w mikołajkowe święto? - zaświergotał.
- Ciężko pracuję.
- Aż tak ciężko, że nawet z psem nie możesz wyjść?! Mój Ares wprost wyje z
tęsknoty za Sabą...
- To życz mu powodzenia i wynajmij go jakiejś metalowej kapeli. Jako wokalistę
oczywiście.
- Dziękuję, przemyślę, ale potem. Bo dziś mam ważniejszą sprawę. Mógłbym do
ciebie wpaść? — Adam próbował mówić spokojnie, ale wyczułam, że coś go gryzie.
- Czemu nie! Cały dzień siedzę w chacie. Chcesz, to przyjdź! — Nie mogłam mu
odmówić, nie potrafiłam odmawiać. Irytował mnie, ale było mi go równocześnie żal.
- Będę za piętnaście minut, zgoda? — upewnił się.
- Dobra. Czekam na ciebie. Cześć! - Odłożyłam słuchawkę i poszłam do łazienki
pomalować rzęsy.
- No i jestem! A to dla ciebie od Mikołaja! — powiedział zwyczajnie i podał mi
fioletowe pióro kulkowe przypięte do małego bukieciku sztucznych stokrotek.
— Bardzo ci dziękuję... To znaczy, pozdrów ode mnie Mikołaja! - wyszeptałam
speszona. Uwielbiałam prezenty, ale ten wprawił mnie w zakłopotanie. Bo ja nie
miałam nic dla Adama. Po prostu nie uwzględniłam go w moich mikołajkowych
zakupach.
58
- Ja też mam coś dla ciebie, tylko... na Boga, gdzie ja to mogłam położyć! -
Teatralnie złapałam się za głowę i gorączkowo zaczęłam się zastanawiać, czy mam
w domu coś na tyle nowego, żebym mogła mu to ofiarować.
- Niech diabli wezmą to moje roztargnienie! — Pospiesznie przekopywałam
szuflady. Niestety nadaremnie.
- No, jeszcze chwila — Uśmiechnęłam się obiecująco i zaczęłam szperać w szafie.
Nowe skarpety! Zbyt banalne, a na dodatek pewnie będą na niego za małe...
Szalik?! Też nie jest stary, ale mężczyźni mają dobrą pamięć wzrokową, Adam mnie
pewnie w nim widział. Chusteczki do nosa?! W ostateczności mogłyby być.
- O! Znalazłam! - wykrzyknęłam radośnie, bo w szafie odkryłam pół tuzina
gumowych kości, które kupiłam kiedyś za bezcen dla mojej Saby. Złapałam jedną
kość i pod osłoną szafy artystycznie przewiązałam ją chusteczką w żółte tygryski.
- Proszę. To od Mikołaja dla ciebie i Aresa! — wyrecytowałam
z ulgą.
- Dzięki. W życiu nie dostałem tak oryginalnego prezentu. Mam cichą nadzieję,
że wybierając go, kierowałaś się angielskim przysłowiem...
- Jakim przysłowiem? — zaciekawiłam się.
- „Kochasz mnie - kochaj mojego psa". - Spojrzał mi prosto w oczy.
- Nooo... Mniejsza z tym. Zobacz, co tu powypisywałam. Bardzo liczę na twoją
szczerą opinię... - szybko zjechałam z drażliwego tematu i podsunęłam Adamowi
tekst przygotowany na
konkurs.
- O! Ciekawe! „O Wandzie, która chciała Afrykańczyka". Tytuł jest bombowy.
Bardzo jestem ciekaw treści... - Pospiesznie przerzucał kartki rękopisu.
- „Wanda, córka Kraka, czuła taki wstręt do Niemców, że wolała nurt Wisły niż
mariaż z Germańcem. Minęło kilkanaście wieków i liczne Polki poślubiły Niemców,
a społeczeństwo raczej zaakceptowało mieszane pary. Przynajmniej te zza Odry i
znad Wisły. Co jednak będzie, gdy jakiejś współczesnej Wandzie zamarzy się
Afrykańczyk?" — Adam czytał powoli i głośno.
- No i jak ci się początek podoba? - Dokładnie oglądałam
paznokcie.
- Dość nietypowy. Ale czytajmy dalej... „Poznają się, zdając egzaminy na studia,
w kawiarni, na dyskotece. Popatrzą sobie
59
w oczy, uśmiechną się do siebie, a później - zakochają. Do nich jednak nie
uśmiechnie się nikt..." Jezu! Tala! Skąd wytrzasnęłaś ten temat? - Adam
zmarszczył czoło.
- Potem ci opowiem, teraz czytaj dalej! - Bawiłam się pierścionkiem.
K
- Dobra! „Znajomi określą ich mianem szachownicy. Bo takie białe i czarne.
Będzie to zresztą najdelikatniejsze z określeń. Opowiedzą jej, jak to czarnuchy
spijają małolaty, a potem gwałcą nieprzytomne i zarzygane dziewczyny. A jeśli
Wanda nie zechce pójść z którymś z rodaków na kawę, usłyszy: - Co kawy nie
lubisz? Ale czekolada to ci podchodzi! Jeśli kupi drewniane kolczyki, skwitują:
- Jego matka i tak robi lepsze Z bambusa.
Wanda będzie tylko zaciskać usta, zacznie unikać znajomych i bardziej zbliży się
do kompanii chłopaka, w której opowiada się tak wzruszająco o pięknej Afryce,
gotuje się dziwne potrawy i wspaniale tańczy. Będzie próbowała nauczyć się ich
zwyczajów, kultury, zrozumieć ich muzykę. Zalicza więc z bambo imprezę za
imprezą. Nieudolnie naśladuje murzyński taniec i czeka. Pragnie bowiem usłyszeć:
- Mała, skąd tak dobrze znasz ten folklor?
Zafascynowana egzotyką nawet nie zauważy, kiedy jej rodzice zaczną dostawać
anonimy, jaka to z niej k..., bo się z asfaltem zadaje. Rodzice przyjadą do
staropolskiej stolicy i natychmiast padnie wyrok: - Nie będziesz studiować w
Krakowie! Dziewczyna ze zdziwienia otworzy usta i rozpłacze się, bo nie zrozumie.
Jak to? Przecież to wy wpajaliście mi miłość bliźniego i nakaz tolerancji?
Mówiliście, że wszyscy są równi i równie wazm! Przecież nie możecie być tacy jak
przechodnie, którzy plują na chodnik, gdy spotkają mnie z nim na spacerze. Albo
ludzie którzy oblali nas farbą, gdy szliśmy malować nasze mieszkanie..." - Adam
przerwał czytanie.
- Doczytaj do końca to, co jest zapisane na odwrocie kartki - poprosiłam.
- ---Jak też zakończyć się może taka ckliwa i banalna love story? Czyżby
historia aż tak lubiła się powtarzać, że i ta Wanda pójdzie nadwiślańską drogą
swej poprzedniczki sprzed wieków. Tamtej, co nie chciała..." - doczytał bardzo
cicho Adam.
- No i co myślisz? - Nakręciłam na serdeczny palec kosmyk włosów. Adam był moim
pierwszym czytelnikiem. Ciekawiła
mnie jego opinia. Wydawało mi się, że może ona zabrzmieć jak wyrok. Byłam trochę
zdenerwowana.
- Podoba mi się. Fakt, że trochę chaotyczne, ale za to z nerwem. I chyba o to
chodzi. To już koniec? - Zdmuchnął z kartek jakiś niewidzialny pyłek.
- I tak, i nie. Ten tekst jest tylko pretekstem. Bo sama nie wiem, do jakiego
gatunku dziennikarskiego mogłabym go przypisać... — wyznałam ze skruchą.
- Pretekstem do czego? - zainteresował się Adam.
- Pretekstem albo jak wolisz przedsmakiem do czegoś w rodzaju czytelniczej sondy.
Chciałam wiedzieć, co Polacy myślą o mieszanych parach.
- A co myślą?
- Różnie. Tak ogólnie, podobno nie mają nic przeciwko, ale kiedy dotyczy to
rodziny... Większość nie byłaby zadowolona, wydając córkę za Afrykańczyka —
odpowiedziałam ponuro.
- No wiesz, ja też byłbym trochę zszokowany, gdyby coś takiego przydarzyło się,
na przykład, mojej siostrze! - wyznał
otwarcie.
- Przecież to nie jest nic niezwykłego. Prawdziwa miłość nie
zna granic! - wykrzyknęłam.
- Miłość być może nie, ale zwyczaje, normy moralne... A ty skąd wytrzasnęłaś ten
temat! - Popatrzył na mnie badawczo.
- Będę musiała cię rozczarować. Ostatnimi czasy, to jest przez ostatnie
osiemnaście lat, nie kochałam się w żadnym czarnoskórym przystojniaku. Ale nie
tak dawno dostałam list od mojej znajomej, Eweliny. Napomknęła w nim, że jej
sąsiadka zaczęła dostawać jakieś dziwne anonimy z Krakowa, gdzie studiuje córka.
Ewelina opisała mi jeszcze kilka drobiazgów. A reszta to już moja wyobraźnia...
- Wyobraźnia?! Oszalałaś! Na dziennikarski konkurs wysyłasz zmyślone teksty! -
obruszył się Adam i pogroził mi tą gumową kością dla Aresa.
- Nie zmyślone, tylko podkolorowane. Przecież gołe fakty są najprawdziwsze! I
ten problem istnieje w Polsce. Założę się, że ulicami miast chodzą setki takich
anonimowych Wand. A że uatrakcyjniłam to? Będzie się lepiej czytać, a tym samym
lepiej wryje się w pamięć! — odparłam z godnością.
- Może masz rację. Nie wiem. Napisałaś coś jeszcze? Mówiłaś, że to ma być kilka
tekstów... — Z czułością i w tym momencie
61
zupełnie bez sensu pogładził chusteczkę, którą mu podarowałam.
- Napisałam, bo musiałam. W przyszłym tygodniu cały ten majdan spakuję i wyślę
do Warszawy - mruknęłam.
- Pokażesz mi pozostałe teksty?
- Nie wiem. Bo sama nie mam pewności, czy są dobre. Jeden o bezrobociu wśród
absolwentów szkół średnich. Wiesz, taki psychologizujący: na początku wszyscy
się cieszą, że idą na roczne zasiłkowe wakacje, a potem, po trzech miesiącach,
dostają w domu świra — streściłam mu telegraficznie.
- A ten trzeci... - zaczęłam i nie dokończyłam. Przyłapałam Adama na tym, że
przestał mnie słuchać, natomiast z ogromnym zaangażowaniem oglądał moje
odsłonięte kolana. Rozwścieczyło mnie to jak diabli. On też liczy, ile mam
nadwagi? - pomyślałam ze złością. Na dodatek zaburczało mi w żołądku. Z głodu.
Głośno więc powiedziałam: — Co, nudzę cię, stary?
- Skąd, Tala. Chyba żartujesz. Cały czas cię słucham - tłumaczył się z obłudnym
uśmiechem.
- A więc ten trzeci ma być o niewinnych narkotykach. Byłam kiedyś na wagarach u
Dziubala, wiesz, tego z mojej klasy. I jego brat naćpał się podlizuchami.
Próbowałam napisać o takiej pozornie szczeniackiej zabawie z narkotykami, ale
mam za mało materiału, niestety — powiedziałam pokornie, bo chciałam, żeby Adam
już po prostu sobie poszedł i dał mi święty spokój.
- Materiał zawsze może się znaleźć, jeśli się poprosi odpowiednie osoby -
zaczął zagadkowo.
- Nie rozumiem.
- Jeśli chcesz, mogę zorganizować imprezę. Znam parę osób, które od czasu do
czasu palą trawkę i...
- Zorganizuj — rzuciłam krótko. W trybie rozkazującym.
- Dobra. W przyszłym tygodniu. Pasuje ci?
- Tak. Ale na początku. Bo mam mało czasu. Muszę to szybko napisać i wysłać.
- Zgoda. Pod jednym warunkiem. Na imprezie występujesz jako... Jako moja...
osoba towarzysząca! — żebrał.
- Jesteś kawał drania. Ale zgadzam się. Jak widzisz, kariera zawodowa przysłania
mi wszystko. Tylko sobie nie myśl, że robię to dla ciebie! — rzuciłam głupio.
Rzadko bywałam nieuprzejma, ale tym razem przysłowie „Polak głodny, Polak zły"
62
. upomnienie lustrującego moje kolana Adama zrobiły swoje.
f0TmĆSł'taką, jak gdyby chciał ? całej siły trzasnąć drzwiami.
Rozdział ósmy
- Malowany wózek, para siwych koni. Pojadę daleko, nikt mnie nie dogoni — stałam
przed lustrem i cichutko mruczałam sobie dziecinną piosenkę. Rozczesywałam przy
tym włosy, groźnie potrząsając głową. Piosenka kojarzyła mi się z lasem. Las
przypominał mi grzyby. A grzyby... Adama.
Ostatnio zbyt często bywałam dla niego niemiła. Grzyby, których nie chciałam mu
sprzedać, przerwa w kontaktach po wizycie Romka, mikołajki. Było mi głupio. I
trochę wstyd. Ponadto udało mi się zrzucić pół centymetra sadełka w talii,
patrzyłam więc na świat nieco łaskawszym okiem. Powinnam zrobić coś, co sprawi
mu radość. Tylko nie bardzo wiem co... - myślałam przed tym lustrem, smarując
pryszcze tonikiem Clearasil. Może zaprosić go na studniówkę? — zastukało mi w
głowie. Bardzo zresztą głupawo. No, bo przecież na studniówkę wybiorę się pewnie
z Romkiem, o ile on zdoła sobie załatwić na ten dzień przepustkę. O ile... Tak
czy owak rola rezerwowego czy zapasowego koła u wozu z pewnością by nie
zachwyciła Adama. Pokiwałam głową i znowu rozpuściłam włosy. Rozczesywałam je
tak, że pośrodku zarysował się modny przedziałek. Dalej kiwałam głową, aż włosy
zafalowały, a potem miękką, gęstą puszy-stością zasłoniły mi twarz. Pomyślałam,
że są piękne.
Zapuszczałam je już prawie cztery lata, przeklinając często i gęsto to
oczekiwanie, ale trud opłacił się. Moja twarz w ich otoczeniu łagodniała, oczy
robiły się takie rozmarzone...
— Tala! Oszalałaś! Czemu się wgapiasz w lustro niczym cielę w malowane wrota!
Chciałem się ogolić! — ... o codzienności przypomniał mi zniecierpliwiony glos
ojca.
— Ojej, już wychodzę. Sprawdzałam tylko, czy od twojego notorycznego dobijania
się do łazienki nie posiwiałam! — bawiłam się własną zgryźliwością.
64
- Posiwiejesz! Na maturze! Bo zamiast uczyć się historii, studiujesz swoją twarz!
— odciął się ojciec z miną człowieka, który zna swoje dziecko na wylot. Po czym
sięgnął po krem do golenia.
- Mamo, idę trochę pouczyć się do Ewki!
- Idź! Idź! O której wrócisz?
- Wieczorem. Najpóźniej o dziewiątej, dziesiątej! — powiedziałam, tym razem
zgodnie z prawdą.
- Dobra, ale zjedz coś przed wyjściem. Na pusty żołądek nic ci do głowy nie
wejdzie! — zagdakała z troską.
- Nie ma sprawy! Skonsumuję coś! - powiedziałam dla świętego spokoju i poszłam
do kuchni. Zrobiłam sobie kanapkę z topionym serkiem i kiszonym ogórkiem.
Szkoda, że nikt jeszcze nie zorganizował olimpiady kiszenia ogórków. Babcia
zajęłaby pierwsze miejsce! - Pomyślałam, chrupiąc ze smakiem.
Babcia. Ogórki. Las. Grzyby. Adam. No właśnie, Adam. Dziś go zobaczę na imprezie.
Chciałam mu coś podarować. Tak z serca. Za tę imprezę. I w ogóle. Rozmyślałam o
tym już wczoraj, ale jakoś niemrawo. A dziś... Jak zwykle jestem niezorgani-
zowana, chaotyczna, spóźniona i na dodatek niezdecydowana.
No tak. Te ogórki są fenomenalne! Wezmę kilka dla Adama! Do tego jeszcze ze dwie
solidne garstki suszonych prawdziwków... Poszłam na łatwiznę. Ale zawsze lepsze
to niż nic...
Dla przyzwoitości faktycznie wstąpiłam do Ewki. Wypiłyśmy truskawkową herbatę i
zapaliłyśmy tajnego papierosa, wydmuchując dym przez lufcik.
- Do licha! Prawie za miesiąc studniówka, a ja ciągle jeszcze nie wiem, z kim
mam na nią pójść! — westchnęła Ewka. Chodziła do tej samej budy co ja, ale do
mat-fizu.
- Nie przejmuj się, ja też tak do końca nie jestem pewna, kto ze mną zatańczy
poloneza — pocieszałam ją.
- No tak, ale ty przynajmniej masz w kim wybierać, a ja... — znowu westchnęła.
- Nie przesadzaj. Zawsze się ktoś znajdzie... Słyszałam, że technikum
mechaniczne zorganizowało jakąś nieoficjalną wypożyczalnię chłopaków na
studniówkę. — Krzepiąco poklepałam Ewkę po ramieniu.
65
- Daj spokój! Już to widzę! Wypożyczę sobie takiego, zaciągnę go na studniówkę,
on zatańczy ze mną dla świętego spokoju ze dwa razy... a potem będzie usidlać co
atrakcyjniejsze laski. Dziękuję bardzo! - Ewka ze złością zgasiła papierosa w
doniczce z paprotką, a potem ostrożnie zakopała go w ziemi.
- Popytamy jakichś znajomych. Znajdziemy ci kogoś. To żaden problem -
powiedziałam bez przekonania.
- Nie... właściwie to ja wiem, z kim chciałabym pójść... tylko nie jestem pewna,
czy ty... - zaczęła nieśmiało Ewka.
- No, z kim? - Spojrzałam na nią badawczo.
- Z Adamem! - wypaliła.
- Z Adamem? Dlaczego? - Zbaraniałam i pomyślałam, że muszę mieć w tej chwili
bardzo głupią minę. Nagle przypomniałam sobie podsłuchaną w Zakopanem rozmowę.
- Lubię go. Fajny jest. Sympatyczny. Opanowany. Z klasą. Ma swój styl. Podoba
mi się po prostu - wyliczała pospiesznie.
- No... Pewnie. On może się podobać. Czemu nie! - W jakiś idiotyczny sposób
klasnęłam w dłonie. I po raz pierwszy w życiu zastanowiłam się, tak z głupia
frant, kto jest bardziej przystojny, Adam czy Romek? Po minucie stwierdziłam, że
obiektywnie rzecz biorąc, to chyba Adam. Ale kochałam Romka. I to z nim chciałam
szaleć na jedynej w moim życiu studniówce. Koniec, kropka.
- To dlaczego nie zaprosisz Adama, skoro masz ochotę z nim pójść?
- Ty mnie o to pytasz? Przecież on ciągle kręci się koło ciebie. A poza tym.
Jeszcze nie tak dawno ty i on... - Ewka bawiła się żółtą zapalniczką.
- Zgadza się. Ale to już nieaktualne. Sama przecież wiesz. Powinnaś zaprosić go
na tę studniówkę. Przecież nie chodzi tu o żaden romans wszechczasów, tylko o
wspólną zabawę. — Uśmiechnęłam się do niej.
- Mogłabyś wybadać sprawę, przygotować grunt... - Ewka jak zwykle była ostrożna.
- Wybadam. Jeszcze dzisiaj - obiecałam i szybko się pożegnałam.
- O! Tala! Jak zwykle spóźniona! - ucieszył się Adam.
- Cześć! Mam dla ciebie... - zaczęłam.
- A! Notatki! Świetnie! Musimy je natychmiast zanieść
66
Mikołajowi! - rzucił głośno w jakiś teatralny sposób. - Mamo! Wychodzimy się
pouczyć. Niedługo wrócę! - krzyknął i pociągnął mnie za rękę w stronę drzwi.
- Co ty wyczyniasz! Przecież miałeś zorganizować imprezę!
- syknęłam i wyrwałam swoją rękę z jego dłoni.
- A czyja mówię, że nie zorganizowałem?! Impreza jest, ale nie u mnie. Sama
widzisz, że w moim domu jak zwykle pełno.
- Poprawił szalik i głośno się roześmiał.
Szliśmy pustymi mimo wczesnego wieczoru ulicami osiedla. Ostry mróz zniechęcał
do spacerów.
Adam gwizdał cicho jakąś melodię, a ja milczałam, choć tak naprawdę rozmawiałam
z nim w myślach. Próbowałam ułożyć zdania na tyle okrągłe, żeby dyplomatycznie
napomknąć mu o Ewce i studniówce.
Nos i uszy delikatnie mnie piekły, zapomniałam ochronić je przed mrozem. Ze
złości chuchnęłam parę razy przed siebie, w powietrze. Mój oddech zamienił się w
skłębiony, zwarty obłoczek, białosiwy niczym broda Mikołaja. Wtedy uświadomiłam
sobie, że pewnie wyglądam teraz jak najprawdziwszy Mikołaj. Z czerwonym nosem i
uszami. No, po prostu pięknie. Pięknie jak diabli!
- O czym tak rozmyślasz? — zapytał Adam.
- Myślę o Mikołaju - odpowiedziałam niezwykle uprzejmie.
- O Mikołaju? A skąd go znasz? - zainteresował się.
- Jak to skąd? Z dzieciństwa. Każdy go zna! - Wzruszyłam ramionami.
- No... Jak zwykle nie możemy się dogadać. Myślałem, że przedmiotem twej zadumy
jest mój kumpel, też Mikołaj, do którego właśnie zmierzamy - odparł przesadnie
poważnym tonem.
- A kim jest ten twój Mikołaj? - Pomasowałam sobie uszy i lekko potarłam nos.
- Kim jest? Nie uwierzysz. Górnikiem. Po prostu górnikiem.
- Dlaczego mam w to nie uwierzyć? Przecież tutaj co trzeci facet jest górnikiem.
Co w tym niezwykłego?! - Znowu chuchnęłam.
- Niby nic. Tylko że Mikołaj miał być sportowcem, architektem, celnikiem...
Nawet księdzem. Chyba ze cztery razy rozpoczynał różne kierunki studiów. Szybko
jednak się tym znudził. Wiesz, marzenia jakoś nie pokrywały się z
rzeczywistością. Jest bardzo niecierpliwy. Teraz zdecydował się na pracę w
kopalni.
67
Mówi, że nie ma to jak fedrowanie - wyjaśnił Adam. - Jesteśmy na miejscu.
Mikołaj mieszka na czwartym piętrze. Ma świetną kawalerkę. Zresztą zaraz ocenisz,
co ja ci będę opowiadał. I tak jesteśmy już spóźnieni.
Drzwi mieszkania były uchylone, widocznie ktoś zapomniał je domknąć. Weszliśmy
więc bez pukania. Nikt nie zauważył naszego przyjścia. W przedpokoju czuć było
dym kadzidełek i papierosów.
- Mikołaju, wyłaź z raju! - zawołał Adam niby Alibaba stojący u wejścia do
Sezamu. Ale skutecznie zagłuszyły go wibrujące dźwięki wschodniej muzyki.
- No i co teraz?
- Jak to co? Wchodzimy. W końcu to ja jestem pomysłodawcą tej imprezy! - Adam
stanowczo nacisnął czarną klamkę.
W pokoju był półmrok. Moją uwagę przykuły ściany wyta-petowane chropawą imitacją
kory brzozowej. Nad nimi rozpościerał się intensywnie zielony sufit. Pośrodku
tej obłędnej iluzji lasu stał... czarny pokaźny barek ze srebrnym blatem.
Całości wystroju dopełniał kryształowy świecznik umieszczony właśnie na owym
barku.
- No, jesteście! Siemanko - przywitał nas drobny chłopak z fryzurą pudla. W
uchu miał złoty kolczyk w kształcie symbolu amerykańskiego dolara.
- Mikołaj, Natalia - przedstawił nas Adam.
- Siadajcie. Poznajcie resztę ekipy! - Mikołaj podsunął nam kolorowe poduszki
wyszywane w indyjskie słonie i tancerki. Pomyślałam, że mieszanina stylów, jakie
splatają się w jego poczucie smaku, jest doprawdy szokująca.
W pokoju prócz nas były jeszcze cztery dziewczyny i trzech chłopaków. Rozmowa
jakoś się nie kleiła. A i muzyka zagłuszała wiele. Ludzie leniwie chrupali
chipsy i paluszki z makiem. Atmosfera imprezy zaczęła kojarzyć mi się z
poczekalnią albo kolejką do kina. Na dodatek...
- Co tu tak dziwnie pachnie? - Jedna z dziewczyn pociągnęła czujnie nosem.
- Cholera! Mam dla ciebie w torebce kiszone ogórki - wyszeptałam Adamowi do
ucha. Popatrzył na mnie nieprzytomnie.
- Jakie znowu ogórki?
- Babcine. I grzyby! - ciągnęłam dramatycznie.
68
Nabrałam poważnych podejrzeń, że foliowy woreczek, do którego zapakowałam te
nieszczęsne ogórki, pękł i zagroził doskonałości suszonych prawdziwków. Czym
prędzej zanurzyłam dłoń w torebce. No tak, ogórki faktycznie były rozgniecione.
Potem namacałam węzełek z grzybami. Ścisnęłam go mocno i odetchnęłam z ulgą. Był
cały i suchy. Szybko wyłowiłam go z bagna mojej torebki.
- O jakich grzybach wrzeszczysz z takim przestrachem? - zainteresował się
Mikołaj.
- O halucynogenach! - parsknęłam ze złością. Zadaje mi kretyn idiotyczne
pytania, zamiast domyślić się, że przydałaby się jakaś ścierka!
- No! Bomba! I to jest to! Skąd je wykombinowałaś? - Spojrzał na mnie z
szacunkiem.
- Dostałam na spróbowanie, jedna moja znajoma sprowadza takie niespodzianki z
Kolumbii! - plotłam trzy po trzy.
- No, no... - zagwizdał Mikołaj.
- Gdzie tu jest łazienka? - Uratowane grzyby rzuciłam na jedną z poduszek.
Teraz mogłam myśleć o sobie i zabrudzonej torebce.
- Złoto-czarne drzwi w przedpokoju! - powiedział z dziwnym roztargnieniem
Mikołaj.
Wypłukałam torebkę i położyłam ją na kaloryferze w łazience. Potem z rezygnacją
umyłam ręce i wróciłam do brzozowo-barowego pokoju. Ku wielkiemu zdziwieniu
odniosłam wrażenie, jakby wszyscy z napięciem oczekiwali mojego powrotu.
- Ty, z tym grzybami to... - wysapał Mikołaj.
Chciałam się roześmiać i wyjaśnić całą sprawę, ale gdy popatrzyłam na ich pełne
namaszczenia miny, wstąpił we mnie jakiś przewrotny chochlik.
- Najnowsza odmiana. Superodlotowe. Bardzo mocne - nadawałam z udanym
nabożeństwem.
- Skombinowałem na dzisiaj trawę i amfetaminę, ale myślę, że najpierw
moglibyśmy spróbować tego. - Oblizał łakomie usta.
- Jasne. Nowe jest piękne! - przekręciłam znane powiedzenie, po czym z miną
znawcy pogładziłam zawiniątko z grzybami.
Woreczek był jeszcze cały, ale grzyby lekko pokruszone. Zgniotłam je bardziej,
prawie starłam palcami na maleńkie okruszyny i proch. Nie miałam pojęcia, co
robi się z prawdziwymi
69
grzybami halucynogennymi, ale miałam na szczęście wyobraźnię. I to bardzo
wybujałą.
— Ponoć szybciej działają, gdy zmiesza sieje ze szczyptą tytoniu i odrobiną
soli! - wyszeptałam.
— Co? Tytoń będziemy jedli?'- skrzywiła się jedna z dziewczyn.
— Jak to jedli?! Oszalałaś! Te grzyby nie są do jedzenia, tylko do palenia! —
rzuciłam z wyższością i omiotłam ją wzrokiem pełnym pogardy. Niech ma małpa za
to, że wywęszyła moje ogórki! Gdybym ja nałożyła na nos tyle pudru, to nie
poczułabym nawet szokującego zapachu perfum „Być może"... ani papierosów „DS".
Z miną godną mistrza elitarnej ceremonii bacznie rozejrzałam się po pokoju.
Zaczęłam się gorączkowo zastanawiać, w jakim opakowaniu podać im do palenia te
cholerne grzyby. W końcu zdecydowałam się na złotą folię, jaką były omotane
sztuczne nasturcje, stojące w kryształowym wazonie, tuż obok świeczników.
Na melinę ćpunów to ten lokal nie wygląda — pomyślałam rozbawiona. Narkotyki
kojarzyły mi się zawsze z czymś potwornym, odrażającym i cuchnącym. Ich
zażywanie przywoływało obrazy kolejowych dworców, obskurnych nor pełnych
brudnych naczyń i poplamionych krwią strzykawek. Nie widziałam w nich nic
zabawnego. A tu taka parodia! Po prostu groteska! Prawdziwki w złotku po
sztucznych nasturcjach!
Starannie poupychałam grzyby w tych złotkach. Skręty ułożyłam na talerzyku po
chipsach. Potem zdmuchnęłam świece, zostawiłam tylko jedną zapaloną.
Przyciszyłam muzykę.
— Działają jak LSD, tylko szybciej i mocniej! — dodałam do całej tej szopki
obiecującym szeptem. — Halucynacje. Pełny oszołom! — obiecywałam tonem ludzi,
reklamujących w telewizji margarynę.
Mikołaj z nawiedzonym wyrazem twarzy poczęstował każdego skrętem niczym
czekoladą. Sięgnął po świecę. Skręty za-tliły się. Ale tak jakoś nieszczególnie.
Ledwo, ledwo.
— Dziwne, mają zapach normalnych grzybów! — odkryła Amerykę wymoczkowata
okularnica w pomarańczowym swetrze.
— Bo grzyb zawsze pozostanie grzybem. A że ciut szlachetniejszym... - Mikołaj
przytulił się do haftowanej poduszki.
— Czemu nie ma tancerki, co tańczyłaby nam zmysłowo? - zanuciłam.
70
- Ciii... - wysyczała ta upudrowana. Była przejęta, pełna skupienia i
oczekiwania.
- Ja tam nic jeszcze nie czuję! - niecierpliwiła się laska z nogami do nieba i
spódnicą na pół tyłka.
- I nie wiadomo, czy poczujesz. Znajoma, która podarowała mi te grzyby,
twierdzi, że działają one na osoby... szczególnie rozwinięte duchowo. Z głębokim
wnętrzem - wyjaśniłam. Coraz bardziej wchodziłam w rolę. Prawie uwierzyłam w
odurzające właściwości poczciwych prawdziwków. - Las jest pełen grzybów i jeżów
- wymownie, z lekka nieprzytomnie popatrzyłam na brzozową tapetę. I zakrztusiłam
się dymem ze złotego skręta. Zrobiło mi się niedobrze. Prawdziwki w roli
fałszywków zdawały się być nie tyle halucyno- co wymiotogenne.
- Światło jest kulą. Dużą, przezroczystą i ciężką - odezwał się nieoczekiwanie
Adam.
- Świecznik wrósł w ziemię. Jest długi i wysmukły jak nogi Moniki! - wysilił
się Mikołaj.
A potem już każdy gadał coś bez ładu i składu. Ja oficjalnie byłam połykana
przez bardzo dużego jeża. Nieoficjalnie zaś i bardzo skrycie zastanawiałam się
nad istotą dążeń ludzkich, owczym pędem i psychozą tłumu.
Narkotykami handluje się i straszy. Całą tę sprawę maluje się ostro i czarno. Bo
na pewno taka jest. A gdyby tak znalazł się ktoś, kto wykpiłby i ośmieszył tych,
którzy właśnie tak zupełnie przypadkowo i rozrywkowo sięgają po nie pierwszy raz.
Gdyby... - myślałam gorączkowo. W głowie układały mi się już gotowe zdania
felietonu na konkurs. Były proste, klarowne, gorzkie i trochę kpiące. Zawładnęły
mną do tego stopnia, że nie miałam ochoty, by powiedzieć im prawdę o tych
grzybach.
Rozdział dziewiąty
No, przynajmniej problem studniówkowej kreacji mam z głowy! - z zadowoleniem
wgapiałam się w lustro.
Jeszcze latem nabyłam zupełnie przypadkowo, lecz przewidująco, w miejscowym
lumpeksie niepozorną na pierwszy rzut oka szmatę. Granatową sukienkę przed
kolana. Wyprułam z niej rękawy. Wycięłam ciut większy dekolt z przodu i nowy,
jeszcze większy, z tyłu. Doszyłam wstawki z granatowego jedwabiu w wyraźne białe
groszki. A guziki na plecach, bo sukienka rozpinana była z tyłu, ukryłam pod
sztucznymi stokrotkami. Całość wyglądała interesująco, efektownie i, co
najważniejsze, oryginalnie.
- Nieźle! - powiedziała mama.
Doceniłam ten komplement, mnożąc go w myślach przez trzy. Moja mama należała do
osób, które niezwykle rzadko mówią coś miłego. Ponadto była zagorzałą
przeciwniczką ciuchów z lumpeksu.
- Do tego bananowy kok i chyba jakieś buty! — planowałam ufnie. A moja matka po
prostu rozpłakała się.
- Mamo, co jest? - wyszeptałam. Gdybym mogła, to najzwyczajniej w świecie
przytuliłabym ją. Ale nie potrafiłam. Nie mamę.
Kochałyśmy się z całą pewnością, choć jakoś nigdy nie mogłyśmy znaleźć wspólnego
języka. Byłyśmy tak bardzo różne: mama — praktyczna, niecierpliwa, porywcza,
lubiła dominować i przewodzić, ja — roztargniona, niezorganizowana i ciągle
niezdecydowana. Bardzo niewiele mówiłam jej o swoim życiu, bo kiedyś
powiedziałam ciut więcej, po czym ze zdziwieniem odkryłam, że owo „ciut więcej"
stało się publiczną tajemnicą matczynych przyjaciółek. Podobnie jak co ciekawsze
fragmenty
72
moich starannie ukrywanych pamiętników. Zdawałam sobie sprawę, że matka nie
zrobiła tego złośliwie. Sama z pewnością słyszała wiele o pociechach swoich
znajomych i chciała zrewanżować się opowieściami o własnym dziecku. Tylko że ja
już wtedy nie byłam pociechą. Stawałam się młodą kobietą. Człowiekiem, który ma
prawo do prywatności i małych tajemnic.
Stare pamiętniki spaliłam, nowych już nie pisałam. Ale zal do matki pozostał.
Stałam się w jej obecności spięta i bardzo
czujna.
W szkole świetnie, w szkole średnio", „Piękna dziś pogoda, mamo" „Tak, dostałam
czwórkę z historii", „Pies na spacerze był trochę niespokojny". Same fakty.
Suche informacje. Przekazywane w najkrótszej formie, obojętnym tonem.
To, co czułam naprawdę, zachowywałam tylko dla siebie. Nie miałam ochoty, by
moje przeżycia komentowane były przy brydżu, kawie czy drinku.
- Co się stało? Powiedz, proszę... - zapytałam jeszcze raz i coś ścisnęło mnie
w gardle. Moja matka. Moja zawsze silna i opanowana matka płakała jak bezradne
dziecko. A ja nawet nie wiedziałam, dlaczego. I jak jej pomóc.
- Pamiętam mój pierwszy bal. Wspaniałą sukienkę. Nowiuteńką. Białą. I buty. Moje
pierwsze lakierki. To było takie piękne. A teraz... Ty musisz donaszać, nie
wiadomo po kim, jakiś stary łach. Żeby kupić ci buty, będę musiała pożyczyć
pieniądze. Co za czasy! Kiedyś jakoś na wszystko wystarczało. Dziś można się
zrujnować, kupując jedynie soczki dla niemowląt i pampersy! - załkała.
To było do niej niepodobne. Wprawdzie ostatnimi czasy nie było nam lekko, ale
żeby aż tak... Żeby przeklinać nawet zapomniane bobofruty i niepotrzebne w
naszej rodzinie pieluszki?
- Cholera! - wyrzuciłam z siebie cichą, podszytą bezradnością złość. Zaaferowana
zbieraniem materiałów na konkurs, pisaniem, studniówką i sercowymi dylematami
bardzo oddaliłam się od dokuczliwej codzienności. Stanowczo za bardzo. - Mamo.
Przecież będzie lepiej, zobaczysz. Coś wymyślimy. Pieniądze jakoś się znajdą. A
ciuchami się nie przejmuj. Przecież takiej kiecki, jaką sobie wykombinowałam,
nie kupi się w najbardziej ekskluzywnym sklepie. Jest po prostu moja! Będzie
jedyna w swoim rodzaju na studniówce, tego jestem pewna! - wyliczyłam to jednym
tchem i z troską popatrzyłam na mamę.
73
Nie wyglądała dziś dobrze. Zmęczona blada twarz. Podkrążone, smutne oczy. Bure
ślady odrostów na dawno nie farbowanych włosach.
— No, mamuś... — powiedziałam ostrożnie, bo nie lubiła pieszczotliwych słów.
Ale mama była jakaś taka nieobecna, odniosłam wrażenie, że wcale mnie nie słucha.
Z roztargnieniem głaskała psa, wpatrzona w jeden punkt.
— Dziś byłam u lekarza... — zaczęła i przygryzła usta.
— O Boże! — wyrwało mi się i zacisnęłam pięści, aż poczułam wbite w nie
paznokcie. Sama już nie wiedziałam, co robić. Bałam się tego, co mogłam za
chwilę usłyszeć. Rozpaczliwie odganiałam od siebie najgorsze myśli. - I co...
Mamo, coś nie tak? — zachrypiałam.
— Nie... Właściwie to wszystko dobrze. Ogólnie jestem zdrowa, tylko...
— Tylko? - Utkwiłam wzrok w pięściach. Były prawie białe. Przestałam rozumieć
cokolwiek.
— Jestem... Będziesz miała rodzeństwo. Urodzę w sierpniu... - powiedziała cicho
i zarumieniła się jak bardzo młoda dziewczyna.
Osłupiałam. Dosłownie mnie zatkało. Usłyszałam wiadomość, ale jakoś nie mogłam
jej sobie przyswoić. Będę siostrą. Starszą. A mama... młodą matką! Zaraz, ile
ona ma lat? Trzydzieści osiem... Gdy była w moim wieku, pierwszy raz została
matką. A ja w wieku, w którym ona pierwszy raz została matką, zostanę starszą
siostrą! Czemu nie?
To było nienormalne, można by rzec — zboczenie. Nosiłam w sobie myśl, do której
nie przyznałam się nikomu, bo przyznawać się wręcz nie wypadało. A więc...
Chodzenie do szkoły sprawiało mi dziką przyjemność. I tyle. Nie, żebym była
szczególnie zapalona do zdobywania solidnej wiedzy i polowania na dobre stopnie.
Co to, to nie! W szkole często stosowałam metodę mini-maksa: minimalny wysiłek,
maksymalny efekt. Większość nauczycieli doceniała moje przewrotne starania. Za
fantazję często mogłam upolować jakąś dwójczynę na szynach albo więcej.
Wszystko zaczęło się na lekcji chemii w pierwszej czy drugiej klasie. Chemik jak
to chemik uwielbiał eksperymenty. I chemię. Potwornie nie znosił natomiast
marnowania czasu.
74
Na początku każdej lekcji, zamiast wyrywać do ustnej odpowiedzi przy tablicy i
nudzić się przez piętnaście minut, wyczy-tywał z dziennika cztery osoby i
serwował im piętnastominutowy sprawdzian. Kartkóweczkę w pierwszej ławce. Tego
dnia złapał w swoje sidła i mnie. Byłam nie przygotowana, a miałam napisać
jakieś reakcje i coś o wiązaniach jonowych. Zieleń w mojej głowie miała tego
dnia szczególnie jaskrawy odcień, ale wyłączenie się z nudnej lekcji na całe
piętnaście minut było zbyt ponętnym kąskiem...
I tak dostanę laskę. Ale przynajmniej o piętnaście minut później, myślałam,
moszcząc się w nieszczęsnej pierwszej ławce. Dobry humor nie opuszczał mnie ani
na chwilę. Przez całe piętnaście minut skrobałam na kartce niesamowite historie,
okraszając je fraszkami Sztaudyngera, którego chemik po prostu uwielbiał. Według
mojej kartkówkowej teorii jony miały kupę problemów, bo tworzyły coś w rodzaju
mafii. Kartkę oddałam z miną dość obój ętną i niecierpliwie czekałam na wyniki
sprawdzianu. Chemik sprawdzał kartkówki w trakcie lekcji. W końcu się
doczekałam...
- Strzałkowska Natalia... - wymamrotał głosem anemika.
- Tak, panie psorze...
- Strzałkowska Natalia, kiedy napiszesz swoją pierwszą książkę, to przyślij mi
proszę egzemplarz autorski! — Uśmiechnął się krzywo, lecz sympatycznie.
Postawił mi jedynkę z plusem, po czym po chwili namysłu przeprawił ją pracowicie
na mierną z dwoma minusami. Zastrzegł jednak, że to jest pierwszy i ostatni raz,
bo ceni sobie wyobraźnię, ale na byle co to on się nie da złapać. I że godna
podziwu jest moja znajomość twórczości słynnego Jana Izydora.
Tak ciągnęłam przez te cztery lata szkoły. Na historię wyszukiwałam ciekawostki
i anegdoty. Na geografię przywleka-łam zdjęcia i widokówki. Z polskim to wiadomo.
Najdziwniej było na fizyce. Fizyk z wyglądu przypominał bociana - wysoki, chudy
o wydatnym spiczastym nosie. Uwielbiam bociany, ale nie takie, które przynoszą
testy czy zadania do rozwiązania. Nie lubiłam tego faceta i nie potrafiłam
zrozumieć fizyki. Gdy odpowiadałam przy tablicy, wciąż tak samo marnie, fizyk
marszczył czoło, a jego twarz przypominała wtedy przecinek. W takiej sytuacji
widziałam tylko jego dziwaczny bociani nos. I miałam wrażenie, że zaraz dziobnie
mnie w głowę, żeby wbić do niej umiłowanie podstaw fizyki.
75
Jedynie na rosyjski nie mogłam znaleźć sposobu. Już od pierwszej klasy miałam
poważne problemy. Rusycystka była osobą niezwykle zasadniczą i skrupulatną.
Miała sokole oko. Błyskawicznie dostrzegała nie dociągnięty margines w zeszycie,
głupią minę, niestaranny, jej zdaniem, kosmyk fryzury - każde odchylenie od
wzoru Dobrze Wychowanej Uczennicy.
Podpadłam jej już na pierwszej lekcji, nawet dokładnie nie pamiętam, dlaczego.
Chodziło o jakiś nieistotny drobiazg. Potem czepiała się już dosłownie
wszystkiego. Fakt — uczciwie muszę przyznać, że z rosyjskiego nigdy orłem nie
byłam, ale... bez przesady.
- Jesteś leniem. Wstrętnym, bezczelnym, niewychowanym leniem. Kąkolem. Zakałą
tej szkoły. Wykorzystujesz naiwność grona pedagogicznego — przemawiała do mnie
po każdej wpadce.
Milczałam wtedy, spuszczałam głowę, próbowałam się poprawić. Naprawdę
przygotowywałam się solidnie na każdą jej lekcję! Nadaremnie. Mój kulawy akcent
i ciągły lęk, że wypadnę źle, paraliżowały i sprawiały, że na rosyjskim
faktycznie zachowywałam się jak ostatni niedorozwinięty kretyn.
Kartony były wielkie, kredowe, białe. Farba akurat - sama ją wymieszałam.
Malowałam właśnie kowboja w ogromnym kapeluszu. Kowboj miał wydatny nos i
mnóstwo piegów. Jego brązowy kapelusz był oblepiony stadem różowych bobasów w
pampersach. Podświadomość kandydatki na starszą siostrę owocowała takimi
skojarzeniami. I to nie tylko w studniówko-wej dekoracji. Byłam już stanowczo za
stara, aby czuć zazdrość zagrożonej jedynaczki. Ta mała, niewidoczna jeszcze
istotka w brzuchu mojej mamy budziła we mnie jakieś macierzyńskie instynkty.
Pierwszy raz w życiu dotarło do mnie, że i ja kiedyś będę miała dzieci, że będę
pulsowała ciepłem i oczekiwaniem.
Ciekawe, jakim ojcem byłby Romek, pomyślałam i natychmiast ofuknęłam się za
takie pensjonarskie refleksje, ale wbrew tej reakcji nieśmiało zaczęłam ciągnąć
ten nowy, nieoczekiwany temat. Pewnie byłby surowy i trochę szorstki. Wymagający,
ale z fantazją. Założę się, że wymyślałby jakieś zwariowane bajki i huśtałby
dzieci, czytając gazetę — jednemu z bobasów domalowałam do pampersa kolt. Różową
farbą.
76
Romka miałam zobaczyć niedługo. W dzień studniówki. Teraz wiedziałam już na sto
procent, że przyjedzie. Po samotnym sylwestrze myśl o wspólnej zabawie
podziałała na mnie jak odżywczy balsam na wysuszoną skórę. Już większość
studniów-kowych posunięć miałam z głowy. Adam szybko — z przykrym ukłuciem
zazdrości zauważyłam, że nawet zbyt szybko - podchwycił pomysł towarzyszenia na
imprezie Ewce. Mama wypatrzyła dla mnie zupełnie przyzwoite i znośnie tanie buty.
Kupiłam nawet klipsy. Jedynym zgrzytem była nie wystawiona jeszcze ocena z
rosyjskiego. A groziła mi kanciasta jedynka.
— Pani profesorko. Czy mogłabym dzisiaj streścić te zaległe artykuły z
przeglądu moskiewskiej prasy — wydukałam prosząco, najgrzeczniej jak tylko
potrafiłam.
Wzrok wbiłam w buty, przygarbiłam się. Z napięciem oczekiwałam na łaskawą
odpowiedź.
— Och, Strzałkowska, znowu zawracasz mi głowę. Przygotowałaś się chociaż
porządnie? Założę się, że nie, bo zapewne nie miałaś czasu. Widzę przecież, że
od czterech dni jesteś zwalniana z najróżniejszych lekcji i malujesz jakieś
idiotyzmy na studniówkę. Bzdury! Do tego zawsze jesteś pierwsza! — Rusycystka
patrzyła na mnie z obrzydzeniem.
— Ależ... Pani profesorko, przecież ja... — zaczęłam. I zaraz przestałam.
Znałam ją jak zły szeląg, wiedziałam, że wszelkie tłumaczenia mogą być powodem
dalszego wybrzydzania. I wyszydzania. A tego chciałam uniknąć. Bałam się, że w
końcu nie wytrzymam tego sztucznego ugrzecznienia i wybuchnę. Jak hormony w
okresie dojrzewania!
— To mogłabym dzisiaj odpowiadać? — zaskomlałam prosząco i poczułam do siebie
wstręt. Nie lubiłam prosić. Robiłam to bardzo rzadko. A dziś... musiałam się
przed nią poniżyć. A wszystko to dla świętego spokoju na studniówce. Dla marnej
dwójki.
— Dobrze. Siadaj. Jakie artykuły przygotowałaś? — Założyła okulary, notowała
coś w małym zielonym kajeciku. Zapisała i potem już wszystko, co powiedziała,
było po rosyjsku.
Próbowałam się odprężyć. Wiedziałam, że tylko wtedy będę mogła dobrze odpowiadać.
Inaczej nerwy zjedzą mnie i całą moją wiedzę.
77
By dodać sobie otuchy, pomyślałam o Romku, moim przyszłym rodzeństwie i... o
Sabie. Zrobiło mi się ciepło w okolicy serca, które przestało już trzepać się
jak uwiązany do budy wyżeł.
W duchu jeszcze raz starannie wypunktowałam sobie to, co chcę powiedzieć.
Zaczerpnęłam tchu i... zaczęłam dukać. Nawet dość znośnie. Produkowałam się
chyba z osiem minut. Rusycystka przerywała mi co dziesięć słów z wrodzonym,
syberyjskim chyba wdziękiem. Ganiła za kulawy akcent, za zbyt ubogie albo za
nadmiernie wyszukane słownictwo. W końcu poszperała w zielonym notesiku,
postawiła ocenę, nie racząc mnie poinformować, jaką.
— Dziś poszło ci nawet nieźle. Ale nie zapominaj, że w tym półroczu wystawiłam
ci za odpowiedź aż cztery jedynki. Będę musiała obliczyć średnią z wszystkich
ocen. Mam jeszcze nie sprawdzoną twoją kartkówkę z gramatyki. Przejrzę ją i
dopiero wtedy podejmę decyzję - rzuciła wyniośle.
— A kiedy... mogłabym dowiedzieć się o ostatecznej decyzji pani profesor? -
zapytałam cicho i głupawo.
— Dam ci odpowiedź na studniówce! — Uśmiechnęła się wrednie.
Pobiegłam do szatni i rozryczałam się ze złości. Ładna mi perspektywa!
Studniówka z mieczem Damoklesa nad głową. Niech to cholera! Ona zrobiła to
celowo! Zemściła się za całe cztery lata, kiedy musiała ulegać innym
wstawiającym się za mnie belfrom!
Przecież na dziś przygotowałam się jak chyba nigdy dotąd! Ze złością kopałam
porozwalane po szatni stare kapcie. Wyłuskałam z kurtki paczkę papierosów,
zapaliłam jednego. Miałam nadzieję, że trochę mnie uspokoi. Nadaremnie!
Najgorsze w tym wszystkim, że studniówka jest jeszcze przed konferencją. Gdyby
była - tak jak w każdej normalnej szkole - pod koniec stycznia, nie musiałabym
udawać, że się dobrze bawię. Bo z pewnością bez tego rosyjskiego koszmaru
bawiłabym się autentycznie - pieniłam się.
W moim mieście było kilka szkół średnich. Zgodnie ze zwyczajem, każda szkoła
organizowała studniówkę w innym terminie, gdyż zauważono, że wiele
międzyszkolnych par ma dylemat, jak iść tego samego dnia na dwie imprezy.
78
_ O! Palimy! - Usłyszałam czyjś zachrypnięty głos. Do szatni wtargnął Starosad.
- Natalia! To ty palisz?! I płaczesz. Co się stało! — Popatrzył na mnie badawczo
i ze zdziwieniem.
- Panie profesorze... Ja chyba zwariuję, to jest po prostu nieludzkie. To
zakrawa na psychiczne znęcanie się nad uczniem! - Wypłakałam mu całą sprawę z
rusycystka.
- No, faktycznie niewesoło. Ale nie musisz od razu rwać włosów z głowy!
Spróbuję porozmawiać z profesorką — obiecał życzliwie.
- Ale, panie profesorze. Przecież pan co najmniej dwa razy do roku, od czterech
lat... z kimś o mnie rozmawiał. Zazwyczaj z profesorką od rosyjskiego. Ja... —
zapiałam rozpaczliwie.
- Przestań, Tala, jeśli chcesz mieć prawdziwy luz na studniówce... Widzisz
jakieś inne wyjście? - zapytał cierpko.
- Nie. Dziękuję panie psorze. — Wytarłam chusteczką higieniczną mokrą od łez
twarz.
Tuż obok kowboja namalowałam dziewczynę. Miała spódnicę w czerwone gwiazdki.
Była podobna do rusycystki, ale zdobiły ją wampirze kły. Nie, żebym żywiła jakąś
szczególną odrazę do tego, co czerwone i wschodnie. Co to, to nie! Rosyjski jako
język miękki i śpiewny bardzo mi się podobał. Ale rusycystka!
- Tala! Słuchaj, załatwiłam nam przed studniówką fryzjerkę! Bezpłatną! Nowa
dziewczyna mojego brata! - Ewka przyszła obejrzeć, jak idzie mi malowanie. Jako
kobieta z umysłem ścisłym i zasadniczym spojrzeniem na świat, była wyłączona z
artystycznych przygotowań. Mogła więc z pełnym spokojem tropić bezpłatne
fryzjerki.
- Ekstra! Wpadnę do ciebie po lekcjach, to obgadamy sprawę. A teraz leć, bo
spóźnisz się na polski, słyszałam dzwonek - szybko zbyłam Ewkę.
W innych okolicznościach omówiłybyśmy sprawę szczegółowo, ob gadałybyśmy
porządnie tę dziewczynę brata, wymyśliłybyśmy przy okazji kilka fryzur. A tak?
Ten cholerny rosyjski przyćmił mi wszystko. Całą radość babskich przygotowań do
balu.
- Aha! Byłabym zapomniała! Starosad cię szuka! - rzuciła w drzwiach Ewka.
Szybko odłożyłam pędzel. Wstąpiła we mnie nadzieja. Pognałam do gabinetu
polonisty.
79
- Panie profesorze, pan mnie szukał? - wysapałam z napięciem.
- Tak, Tala. Niestety. Nie udało mi się przekonać profesorki. Twierdzi, że sama
nie jest jeszcze w pełni zdecydowana co do twojej oceny, a ponadto, że nie
pozwoli z siebie kpić ani sobą kierować. Nie zgadzam się wprawdzie z jej
poglądami ani nie pochwalam jej metod wychowawczych, ale... - powiedział
łagodnie i dobitnie.
- Rozumiem, panie profesorze... - skwitowałam cicho i przygryzłam usta.
- Ale powiedz mi jeszcze, dziewczyno, tak zupełnie prywatnie, co to za sprawa z
jakimś swetrem. Profesorka do dziś ma do ciebie o to pretensję. Podobno, gdy
byłaś w pierwszej klasie...
- Więc o to chodzi! Ale bzdura! Mój Boże! - westchnęłam z irytacją i
opowiedziałam Starosadowi historię czeskiego swetra.
Pierwsza klasa, zaraz na początku roku szkolnego. Był czas, kiedy dyrekcja
namolnie zachęcała uczniów do ubierania się w granaty, czernie, szarości. A ja
spędzałam wakacje w Czechosłowacji, gdzie kupiłam za półdarmo wspaniały,
przeraźliwie pomarańczowy sweter. I przyszłam w nim do szkoły. Akurat pierwszą
lekcją był rosyjski. Trochę się spóźniłam. No, może pięć-siedem minut. Weszłam w
tym swetrze, a rusycyst-ka wydała z siebie okrzyk zgrozy i aż zmrużyła oczy, bo
ten pomarańczowy to była prawdziwa żarowa. Ja, chcąc jakoś załagodzić sytuację,
powiedziałam z pełną powagą:
- No, ale on jest taki... Taki wpadający w granat!
Rozdział dziesiąty
Myśli tupały po mojej głowie jak złośliwe małe robaczki. Boląco kłuły.
- Jestem kretynką! - powiedziałam ze spokojną rezygnacją dc lustra. A potem już
mniej spokojnie dodałam: - I wyglądam jak kretynką!
Był to fakt niezaprzeczalny. I nieukrywalny. Moje włosy, a raczej ich żałosne
wspomnienie przyciągały wzrok. Niestety.
Wszystko przez Ewkę, a raczej przez nową dziewczynę jej brata, zwaną Myszką. Ta
ledwo znajoma kandydatka na fryzjerkę okazała się prawdziwym antytalentem.
Fryzury wykonane przez nią mogłyby służyć jako charakteryzacja clowna.
Poprosiłam o lekką trwałą, bo wydawało mi się, że z puszystych włosów łatwiej
będzie uformować wymarzony bananowy kok. Niestety, po zdjęciu wałków marzenia
rozwiały się niby sen jaki złoty. Moje włosy były nieludzko skręcone.
Szpanerskie, sięgające jeszcze dziś rano do pasa, teraz wydawały się krótsze o
połowę.
Studniówka zapowiada się świetnie. Na głowie syf, kicz i bez-guście, a w głowie
zemsta rusycystki. Po prostu czysty odlot! — myślałam coraz bardziej zirytowana.
Ze złością rzuciłam grzebień. Spadł na sam środek dywanu. Podeptałam go z dużym
zaangażowaniem. Potem siadłam obok niego po turecku i zaczęłam płakać. Moje
łkanie zwabiło jak zwykle czułą i wierną Sabę. Wtuliła pysk w moje ręce i
popatrzyła na mnie tym swoim mądrym oczekującym wzrokiem.
— Widzisz, Saba... Jak się coś zacznie chrzanić, to już na całego! Nieszczęścia
naprawdę chodzą parami. Coś w tym jest. W szkole zgryz z rosyjskim. Jutro
studniówka. Tak na nią czekałam... A teraz... teraz się jej po prostu boję!
Jeszcze pewnie
81
?
?Ptności nie będą mi przydatne, a] ulB łam w sposób następujący: jest tfi^iai ^
oczywiście> w rzadkich prc wiam rami oraz paprykarzem szczec ** °? Taka była
wersja oficjalna.
kr°P ś w głębi duszy cała ta kuchen:
gdZl6p iako koszmar.
1111 jeśli chodzi o mnie, to wolałab '.rua niż w nim uczestniczyć... -
S5U całej sytuacji, ostrożnością.
ydięliśmy płaszcze w szkolnej sz
resztki włosów, nieszczęsne ms
łaTnRoże' Chyba nigdy w życiu nie <
„°ie ? brzydko! Energia, jaką wło ????? zaSlić wesołe miasteczko. m°? Wyglądasz
zupełnie jak kret z
? a^iał odkrywczo Romek, spogl rcznychyba^ciążztymsamyn
? ę_ Albo jak świeżo przystrzyżony, "wiłam nos, a potem flegmatycznie ?^
Zrobiłam to odruchowo, bo od dzinny makijaż. Zgodnie z zalecę S. I tak wszystko
nadaremn S? cokolwiek bym ze sobą zrobfl
na małpa! Taki szympans w stoki dodatek, w takich chwilach jak t podobałam,
faktycznie wychodził, utajona małpa. Byłam zgryźliwa,
^wSztże nie tylko fryzurę, skin!-roześmiał się Romek_
-Daj spokój!-ucięłam i ?
ochoty na żarty. Jedyne czego pr
i stkie ponure emocje, jakie opan
- O! Tala, jesteście juz!-us
Weszła z Pachnącym jakąś mem. Wyglądała wystrzałowo, t nym rozcięciem, aż za
kolano i
na ramiona.
/
za chwilę zadzwoni telefon i dostanę telegram, że Romek złamał rękę albo nogę i
nie może przyjechać! - rozpaczałam.
Gdy wyrzuciłam z siebie to wszystko, ogarnął mnie jakiś niebezpiecznie
refleksyjny nastrój.
A może byłoby lepiej, gdyby Romek faktycznie nie przyjechał... Nie musiałby
oglądać mnie w tak ohydnej wersji. Tak. Chyba lepiej, żeby w ogóle mnie nie
zobaczył. Ponuro czesałam własnym białym grzebieniem mojego nieco brudnego i
bardzo rudego psa.
- Masz, Saba. To podarunek ode mnie. Grzebień nie będzie mi już potrzebny! -
powiedziałam powoli i odkrywczo.
- O rany, Julek! To jest... O rany, Tala! Nie wygłupiaj się! Co ty zrobiłaś! No,
zdejm w końcu tę perukę! - Romek niepewnie pocałował mnie na powitanie w
policzek. Potem podreptał jakoś tak niezdecydowanie w miejscu, zmrużył oczy,
zakaszlał.
- To nie jest żadna peruka. Obcięłam się. Jak widzisz, na jeża! — wysyczałam
słodko.
- Raczej na zapałkę... - mruknął Romek i z niesmakiem, a może z litościwym
rozbawieniem popatrzył na symboliczną resztkę moich włosów. - Ale dlaczego
akurat na studniówkę? - wyjęczał.
- To dość długa historia. Chodź, najpierw zrobię ci coś do jedzenia, bo pewnie
jesteś głodny - powiedziałam, żeby zmienić temat.
Poczłapał za mną do kuchni, witając się po drodze z rodziną. Postawiłam przed
nim mocną aromatyczną herbatę i talerzyk z krokietami. Domowej roboty. Z kapustą
i grzybami.
- Ojej, takie domowe jedzonko po żołnierskim wikcie to prawdziwy szok! -
ucieszył się.
- Pewnie. - Uśmiechnęłam się uprzejmie, lecz gorzko. Jakieś głupie krokiety
ożywiły go bardziej niż spotkanie ze mną. Skandal!
- Sama je zrobiłaś? - zapytał naiwnie.
- Propozycja czy informacja! - rzuciłam głupkowato.
- Pytanie. Albo nie: życzenie! - wyszeptał błyskotliwie z ustami pełnymi grzybów,
kapusty i krokietowego ciasta.
Zaśmiałam się zgryźliwie. Gotowanie było ostatnią czynnością, w którą miałabym
ochotę włożyć choć deko mojego zaangażowania i entuzjazmu. Uparcie twierdziłam,
że tak przyziemne
82
umiejętności nie będą mi przydatne, albowiem swoją przyszłość widziałam w sposób
następujący: jestem wielką pisarką, odżywiam się — oczywiście, w rzadkich
przerwach między pisaniem — owocami oraz paprykarzem szczecińskim z puszki.
Koniec, kropka. Taka była wersja oficjalna. A tak mówiąc szczerze, gdzieś w
głębi duszy cała ta kuchenno-domowa robota jawiła mi się jako koszmar.
- Jeśli chodzi o mnie, to wolałabym opisać sam rytuał gotowania niż w nim
uczestniczyć... - odpowiedziałam z pewną, należną całej sytuacji, ostrożnością.
Zdjęliśmy płaszcze w szkolnej szatni. Nerwowo poczochra-łam resztki włosów,
nieszczęsne mszaczki-kłaczki.
Boże! Chyba nigdy w życiu nie czułam się tak głupio, niepewnie i brzydko!
Energia, jaką włożyłam w nadrabianie miną, mogłaby zasilić wesołe miasteczko.
- Wyglądasz zupełnie jak kret z czeskiej dobranocki! — powiedział odkrywczo
Romek, spoglądając na mnie po raz tysięczny chyba. Wciąż z tym samym
niedowierzaniem.
- Albo jak świeżo przystrzyżony „kot", co „dziadku"? - Skrzywiłam nos, a potem
flegmatycznie i niedbale go przypudrowałam.
Zrobiłam to odruchowo, bo odwaliłam w domu półtoragodzinny makijaż. Zgodnie z
zaleceniami specjalnie zakupionej książki. I tak wszystko nadaremnie! Przy tej
kretyńskiej fryzurze, cokolwiek bym ze sobą zrobiła, będę wyglądać jak spasiona
małpa! Taki szympans w stokrotkach. Czysta groteska! Na dodatek, w takich
chwilach jak ta, kiedy się sobie zupełnie nie podobałam, faktycznie wychodziła
ze mnie wredna, na co dzień utajona małpa. Byłam zgryźliwa, opryskliwa,
przeczulona i histeryzująca.
- Widzę, że nie tylko fryzurę, ale i samopoczucie masz jak skin! — roześmiał
się Romek.
- Daj spokój! - ucięłam i filmowo wydęłam usta. Nie miałam ochoty na żarty.
Jedyne, czego pragnęłam, to przytłumić te wszystkie ponure emocje, jakie
opanowały moją jaźń.
- O! Tala, jesteście już! — usłyszałam głos Ewki.
Weszła z pachnącym jakąś żywiczoszyszkową wodą Adamem. Wyglądała wystrzałowo:
biała, długa sukienka, z ogromnym rozcięciem, aż za kolano i niebieska jak jej
oczy narzutka na ramiona.
83
Ewka przymierzała ją przy mnie wiele razy, ale nigdy jeszcze nie wyglądała w
niej tak dobrze jak dziś.
Promieniowała radością z obecności Adama. Zdawało się, że za chwilę będzie
mruczeć z zadowolenia. Nawet fryzura Ewki prezentowała się zupełnie dobrze.
Myszka zrobiła jej trwałą na same końcówki niezbyt długich włosów. Ewka
podtapirowała je i wyglądała jak Kleopatra. Blond Kleopatra, oczywiście.
Tego wieczoru była doskonałym przykładem przepoczwarzania się kopciuszka w
elegancką i kuszącą młodą damę.
— Świetnie wyglądasz, stara! - Poklepałam Ewkę po ramieniu.
— Dziękuję. A ty... Tobie fajnie wyszedł ten nowy makijaż... - Ewka jakoś tak
dziwnie przełknęła ślinę. A potem poprawiła włosy.
Starała się być lojalną przyjaciółką i powściągliwym uśmiechem pokryła
zdziwienie.
Fryzura a la skino-krecik była nowością nawet dla niej.
— Dzięki za... delikatność. — Uśmiechnęłam się krzywo.
— Może przeszlibyśmy już na salę... — zaproponował Romek.
— Tak, chodźmy do sali. — Adam spoglądał na niego przenikliwym wzrokiem.
— Panie prowadzą, panowie za nimi! — rzucił szarmancko, teatralnie uroczystym
głosem Romek.
— Tak, chodźmy już... — Adam popatrzył na niego z odrazą.
Przyszliśmy trochę przed czasem. Chciałam sprawdzić, jak w ostatecznej wersji
będą prezentować się dekoracje. Ewka wiernie mi towarzyszyła, zresztą ona zawsze
i wszędzie przychodziła o cały kwadrans wcześniej.
— No, sympatyczne to dosyć! - zamruczał Romek.
— Jakże mogłoby być inaczej, skoro nasza Tala maczała w tym palce! — pochwalił
Adam protekcjonalnym tonem wujaszka--równiachy.
— Tak, Tala to utalentowana dziewczyna. Jest zdolna do wszystkiego! —
powiedział głośno, zbyt głośno, Romek. A cicho, tak zupełnie do ucha warknął: -
Nie podoba mi się ta „nasza Tala" i ten bubek też. Spogląda na mnie, jakbym mu
ojca harmonią zabił. I za bardzo ciągnie go w twoją stronę. Wydaje mi się, że
gdzieś go już widziałem. Ta twarz... Te jego „ą" i „ę", artystyczne gesty...
84
— Potem ci to wszystko wytłumaczę — wysyczałam niby obojętnie, ale humor mi się
poprawił. Romek był o mnie zazdrosny! Wprawdzie jakoś tak niewyraźnie, ale
zawsze to coś! Zwłaszcza jak się ma spaskudzone włosy i samopoczucie. Tak jak ja!
Dzięki ci Boże! Czuję, że znowu zaczynam być sobą!
- W towarzystwie nie ma sekretów - bezczelnie wyrecytował Adam.
Odruchowo odskoczyłam od Romka. Przypomniał mi się tamten wieczór sprzed kilku
miesięcy. Przydworcowa ulica i... oni dwaj. Poczułam nieprzyjemny chłód.
Zadrżałam, jakbym chciała strząsnąć z siebie tamto wspomnienie.
- Spartaczony był ten polonez! To zbyt mała sala na tyle osób. Pięć klas
maturalnych plus osoby towarzyszące! Horror!
- komentowałam wściekła wprost do ucha Adama.
Poprosił mnie do czwartego tańca. Musiałam się zgodzić. Nie wypadało odmówić,
choć nie miałam ochoty z nim tańczyć. Czułam pismo nosem. Wiedziałam, że będzie
chciał ze mną rozmawiać.
- Takie są uroki organizowania studniówki w szkole... Czego się spodziewałaś? -
rzucił nieuważnie.
- Wszystkiego najlepszego! Przecież, jak sam łaskawie zauważyłeś, osobiście
maczałam palce w przygotowaniach do tej imprezy. A polonez studniówkowy to taki
specyficzny taniec...
- mówiłam pospiesznie.
- Wciąż nie mogę zrozumieć, co ty w nim widzisz... — Kręcił z niedowierzaniem
głową.
- ... Jedyny, niepowtarzalny, już nigdy nie będzie tak wzruszał
- próbowałam udać, że nie rozumiem, o czym chce tak naprawdę pogadać.
- Przestań! Dobrze wiesz, że nie o poloneza mi chodzi! Jak myślisz, dlaczego
zgodziłem się przyjść na studniówkę, co? - Przeszywał mnie wymownym spojrzeniem.
- Nie zgrywaj się, stary! Przecież widzę, że świetnie się bawisz. A poza tym...
Ewka najwyraźniej nie budzi w tobie uczuć negatywnych. Widzę przecież, że ci się
podoba! — starałam się ratować sytuację.
- No, trzeba przyznać, że dzisiaj wygląda olśniewająco. Fakt, ładna z niej
dziewczyna i, co najważniejsze, ma dobrze poukładane w głowie! - rzucił lekko.
85
- No widzisz! — ucieszyłam się i odetchnęłam z ulgą.
- Posłuchaj, Tala. Ja wiem, że jeszcze nieraz ten bałwan... Rozczarujesz się
jeszcze, jak cholera! Zobaczysz! — z uporem maniaka wracał do niebezpiecznego
tematu.
- Ej, o co ci chodzi? - Miałam dość jego bezceremonialnej gadki.
- Wiesz, że kiepsko tańczę. Próbuję cię więc zabawić rozmową — ironizował.
- A jak ci się podobam w nowej fryzurze? — zapytałam przekornie.
- A wiesz, że mi się podobasz! — odpowiedział bez wahania.
- Chyba kpisz!
- Nie. Fakt, że wyglądasz zupełnie inaczej, ale to wcale nie znaczy, że brzydko.
Masz taką twarz i błysk w oczach, że nawet jako łysa wyglądałabyś interesująco!
— sumiennie lał wodę.
- No, pocieszyłeś mnie... - szepnęłam bez przekonania i odetchnęłam z ulgą.
Taniec się skończył.
Organizowanie studniówki w szkole jest tradycją, niestety, zanikającą. Na tego
typu uroczystości wynajmuje się teraz jakiś lokal. Moja buda miała jednak
siedemdziesiąt pięć lat i nikt w niej nie myślał nawet o zmianie obyczajów. Cała
szkoła była przystrojona w zwariowanym stylu, uprzytulniona i odświętna.
Siedzieliśmy przy czterosobowych stolikach oświetlonych wysokimi świecami.
Pod stolikami stały butelki wytrawnego wina. Też zgodnie z tradycją. Wszyscy
wiedzieli, że na studniówce będzie alkohol. I wszyscy chcieli pić go
nieoficjalnie. Był w tym urokliwy przedsmak dorosłości. Podobało nam się, że już
może ostatni raz ktoś czegoś zabraniał. Papierosy też paliliśmy konspiracyjnie,
schylając się pod stolik. Było świetnie.
— Słuchajcie! Jaka ekstra piosenka. Ta Edyta ma niezły głos! - zachwycała się
Ewka.
W przerwie występów orkiestry włączono magnetofon.
— Nie tylko głos! Ogólnie też jest całkiem niezła! — z uśmiechem dorzucił Romek.
— Uważasz ją za ucieleśnienie kobiecości? — zainteresował się Adam.
— Czyja wiem? Ładna jest i tyle, może się podobać... — Wzruszył ramionami Romek.
86
- A... Tala? Jest dla ciebie ideałem kobiety? - dalej piłował Adam.
- Jeżeli chodzi o charakter, to tak - powiedział Romek z jakimś dziwnym
roztargnieniem.
- A jak w takim razie wygląda twój cielesny ideał kobiecości? - spytałam
podstępnie, z trudem zachowując spokój.
Romek popatrzył na mnie zaskoczony.
- O co ci chodzi?
- No, powiedz, będę wiedziała, jakie dziewuchy tutaj zaprosić. Jesteś na
przepustce, masz prawo nacieszyć oko! - wyjaśniłam zgryźliwie.
- Przestań, Tala. Wymyślasz sobie jakieś nie istniejące defekty. Matka Natura
dała ci i tak zbyt wiele. Jesteś mądra, błyskotliwa, masz wyraziste oczy i
magnetyczną siłę przyciągania do siebie ludzi. Grzechem i rażącą
niesprawiedliwością byłoby, gdybyś dostała więcej! - powiedział Romek ze
spokojem.
- Co masz na myśli, mówiąc więcej? Długie nogi i piersi jak balony? -
Uśmiechnęłam się krzywo.
- Tak. I brzuch, który tak sam z natury się umięśnią i odchudza! Ty leniuchu! -
Romek pstryknął mnie w ucho. Skończył jeść i był w doskonałym humorze.
- Nie mów przy mnie ojej brzuchu! - zawarczał Adam.
- Dlaczego? - uprzejmie zdziwił się Romek.
- Bo sobie nie życzę, zielony gnojku! - Adam tracił panowanie nad tym, co mówił.
Boże! Zaraz nie zapanuje i nad tym, co robi! - pomyślałam z przerażeniem.
- Adam, przestań. Jesteś pijany! - wysyczałam. Adam podparł twarz dłonią i
przymknął oczy.
- Ewka, Ewciu, czy ja jestem pijany? - zapytał głosem pełnym fałszywej słodyczy.
- Ależ skąd, Adasiu, nie jesteś! - próbowała udobruchać go Ewka.
- Ha! Ha! A właśnie że jestem! — zarechotał i pokazał wszystkim język.
- Ewka, musimy przewietrzyć facetów w tańcu! — powiedziałam stanowczo, paląc
papierosa w szkolnej toalecie.
- Nie ma sprawy. Zaraz wracamy i zaczynamy szaleć - poparła mnie Ewka i wyjęła
mi z ręki papierosa. Potem sama
87
z wprawą zaciągnęła się i wypuściła z ust kształtny obłoczek dymu.
— To się źle skończy... — westchnęłam.
— Czemu się rozklejasz, co jest, stara! — Ewka wrzuciła niedopałka do muszli i
starannie spuściła wodę.
— Sama nie wiem, tak mi jakoś... — Nerwowo przygryzłam usta. Pomyślałam, że
Adamowi chyba jeszcze nie przeszło to wszystko, co kiedyś przyciągało go do mnie,
a Ewka... Czułam się podle. Wyglądało na to, że ja mam na tej imprezie dwie
osoby towarzyszące, a ona...
Gdy wróciłyśmy, zastałyśmy nasz stolik pusty. Podobnie jak najbliższe. Nie
licząc całujących się w kącie Szymona i Małgorzaty, okolica była wyludniona.
- Oho! Pewnie zaczęła się część artystyczna! Chodźmy, może być nieźle! -
Pociągnęłam Ewkę za rękę. Poczłapałyśmy do sali gimnastycznej.
- Słyszysz ten rechot? Temperatura rośnie — prorokowała Ewka.
I miała rację. Było gorąco. Na prowizorycznej trybunie stali Dziubal z Ropuchem,
który słynął z tego, że od pierwszej klasy spisywał złote myśli nauczycieli.
Dziubal zaś potrafił z mistrzowską powagą je wyrecytować.
- Królowa Jadwiga była za młoda i musiała czekać na okres - powiedział pełnym
tragizmu głosem Dziubal. Lenin zmarł na atak śmierci — dodał po chwili.
- Fryderyk Drugi karmił armię ziemniakami, bo to było modne pożywienie -
westchnął z ubolewaniem Ropuch. - W czasach pańszczyźnianych każdy chłop miał
obowiązek stawić się do pracy z własnym koniem - oznajmił odkrywczo.
- Bartosz Głowacki, wszedłszy na armatę, zjechał na dół, bo to było na górze! -
zdziwił się Dziubal. - Na domie, w którym mieszkał Wit Stwosz mieszkańcy Krakowa
wmurowali tablicę „Tu mieszkał Jan Długosz" - szepnął konspiracyjnie do
mikrofonu.
- Niegdyś wykorzystywano Murzynów jako narzędzie mówiące! - Ropuch teatralnie
złapał się za głowę. - Proletariat składał się z robotników, chłopów, kupców,
rzemieślników i innych grup społecznych, którym w życiu nie powiodło się!
Ludzie oklaskiwali ich rozbawieni.
88
- To przypomina mi dowcipy z czarnej strony „Filipinki"
- błysnęła erudycją Ewka.
- Muszę poprosić Ropucha, żeby pożyczył mi ten zeszyt z myślami. Spisał ich już
1925! Podobno większość jest niecenzuralna — nadawałam do jej ucha.
Potem nie mówiłyśmy już nic. Ewka chłonęła coraz to bardziej zaskakujące
belferskie myśli. Ja rozglądałam się po sali. Chciałam zobaczyć, gdzie podziali
się Romek i Adam.
- Fulton przepłynął jedną z rzek w Ameryce Północnej i od tego czasu miał
zastosowanie jako parowiec! — usłyszałam melodyjny głos Dziubala, ale nie
śmieszył mnie już;. Rozpaczliwie zmrużyłam oczy. Na sali panował nastrojowy
półmrok. Ludzie stali stłoczeni. Nie mogłam się ruszyć, by kontynuować
poszukiwania.
- Stosunki panujące w czołgach w czasie drugiej wojny światowej były bardzo
trudne! - sapał Dziubal. Salę wypełnił zaraźliwy śmiech.
- Jedna dziewczyna przewróciła się w drzwiach i wszyscy chłopcy ją przelecieli,
bo był dzwonek na przerwę obiadową
- Ropuch sprowokował ostatni wybuch wesołości i zbierał zasłużone oklaski.
Potem oświetlenie sali zmieniło się. Zapalono lampki górnicze. W tej scenerii
miał wystąpić kabaret „Ość". Wyłączyłam się zupełnie. Ten fragment programu
znałam nieomal na pamięć, bo sama go stworzyłam. Całą energię skoncentrowałam
więc na rozpaczliwym strzelaniu oczyma.
Do diabła! Gdzie oni się zaszyli! Kręciłam głową niby prezenterka ćwiczeń na
mięśnie szyi. W końcu dostrzegłam ich. Stali w kącie sali. I wcale nie wyglądali
na rozbawionych. Wręcz przeciwnie! Odniosłam wrażenie, jakby już od dawna
wyłączyli się z tego, co aktualnie działo się na studniówce. Rozmawiali. Byłam
zbyt daleko, aby usłyszeć ich słowa. Ponadto byłam święcie przekonana, że mówią
szeptem. Obserwując ich poczułam, że chyba nie zanosi się na nic dobrego, ale...
może być ciekawie. Potarłam dłonią usta. Poczułam na wierzchu dłoni lepkość
rozgrzanej szminki. Starałam się zahaczyć wzrok gdziekolwiek, byleby tylko nie
widzieć tej idiotycznej sceny. Nerwowo gniotłam stokrotki przy sukience.
Słyszałam telepanie własnego serca.
Moje spojrzenie ślizgało się po rozpalonych, błyszczących twarzach, szarych i
czarnych garniturach obcych chłopaków, eleganckich wieczorowych sukienkach
dziewczyn.
89
Zobaczyłam w tłumie naszych belfrów: roześmianego Staro-sada, wystrojonego
chemika, nastroszoną Zupkę, fizyka strzepującego jakiś nie istniejący pył z
marynarki.
Nagle poczułam, że i mnie obserwują jakieś czujne, badawcze oczy. Z kpiną i
niesmakiem.
To rusycystka wyłuskała mnie z tłumu. Czułam, że jest święcie oburzona moją nową
fryzurą. Z jej zaciśniętych bardziej niż zwykle, wąskich i starannie
pomalowanych ust wyczytałam zdegustowanie.
- Jak nie urok to sraczka! - wycedziłam do siebie. To powiedzenie, które
uwielbiała Ewelina, choć niezbyt eleganckie, w pełni oddawało obraz mojej
aktualnej sytuacji. Przymknęłam oczy i z cichym westchnieniem oparłam się o
ścianę.
V
Rozdział jedenasty
Sufit był lekko zakurzony, z małym pęknięciem tuż obok żyrandola. Przypatrywałam
się mu z uwagą już blisko godzinę.
Jeśli dobrze wytęży się wzrok, można zobaczyć drubniuteń-kie włoski pędzla,
zatopione i zasuszone, oblepione białą farbą, pomyślałam leniwie i jałowo. Tak,
żeby o czymkolwiek pomyśleć. Bo ostatnio myślenie jakoś mnie nie rajcowało. Moje
życie pogmatwało się niebezpiecznie - jedynka z rosyjskiego na półrocze i wciąż
głośne echo tamtej studniówkowej draki...
Teraz mam ferie i co z tego? Wcale mnie nie cieszą. W domu grobowa atmosfera.
Mama podenerwowana, na dodatek nie najlepiej znosząca błogosławiony stan. Ojciec
wiecznie zabiegany, nieobecny, pracujący po dwanaście godzin na dobę w swoim
zakładzie fotograficznym. Ciągle jakieś wyrzuty, przytyki i notoryczny brak
pieniędzy w domowym budżecie. Cest la vie!
Nawet Ewka ostatnio oddaliła się ode mnie.
W efekcie teraźniejszość była czarna jak węgiel, przeszłość stęchła, a
przyszłość mało obiecująca.
Zgrzyt klucza w zamku. Wróciła mama.
— Cholera, musiałam dzisiaj wydać nieoczekiwanie dwadzieścia trzy złote! - Ze
złością powiesiła torebkę na wieszaku w przedpokoju.
— Dlaczego? — rzuciłam bez zbytniego zaciekawienia.
— Kupiłam sobie nową koszulę nocną! - Westchnęła i zaczęła płakać. Ostatnio
często płakała. Ojciec twierdził, że tak właśnie zachowywała się, gdy ja miałam
przyjść na świat.
— No, to powinnaś się cieszyć! Nic tak nie poprawia nastroju kobiety jak nowy
zakup — skwitowałam banalnie.
— Tak. Zwłaszcza jeżeli trzeba będzie go znosić na leżąco. W szpitalu -
parsknęła ze złością. I znowu pociekły jej łzy.
— Co ty wygadujesz, mamo! Przecież do porodu jeszcze
91
kupa czasu! Nawet nie zdążyłaś się porządnie zaokrąglić! — Delikatnie poklepałam
ją po nieznacznie napęczniałym brzuchu.
- Do porodu tak, ale... Sama nie wiem, czy w ogóle będzie jakiś poród! -
wyrzuciła z siebie nagle i nerwowo. Potem zakryła dłonią usta, jakby
przestraszona chciała cofnąć te nieopatrznie wymówione słowa.
— Co ty opowiadasz? — Popatrzyłam na nią oniemiała.
— Boję się, Natalko. Wiesz, na początku byłam zszokowana tą nieoczekiwaną
sytuacją, ale teraz... Teraz tak bardzo chcę tego maleństwa...
Nagle coś pękło, matka stała się bezbronna i miękka. Bliska.
- Będziesz je miała. Będziemy je mieć, mamo! — powiedziałam łagodnie i z
przekonaniem.
- Chciałabym, ale dzisiaj lekarz skierował mnie do szpitala. Na obserwację i
takie tam... Pobędę tam jakieś dwa, trzy tygodnie. Boję się... — wyznała cicho.
— No i dobrze. Odpoczniesz sobie. Wyśpisz się za wszystkie czasy. Poczytasz.
Rozwiążesz cały stos krzyżówek. No... Przecież zawsze narzekałaś na brak wolnego
czasu — przekonywałam ją.
Mama przysiadła na rożku drewnianej skrzyni. Odgarnęła z czoła kosmyk włosów.
Zaczęła powoli zzuwać buty. Pochylona tak i przyozdobiona nietypowym dla niej
roztargnieniem wydała mi się nagle tak cudownie młoda. Kochałam ją za to. I za
to też.
— No, to jutro trzeba będzie zawiadomić babcię. Niech zamieszka z nami przez te
trzy tygodnie — rzucił ojciec przy wieczornej herbacie. Piliśmy ją już tylko we
dwoje. Mamę po południu odtransportowaliśmy na oddział G do miejscowego szpitala.
— Słuchaj, tato... - Powoli obracałam w ręku fajansową pokrywkę od cukierniczki.
— Słuchaj, nie chciałam tego mówić przy mamie, ale wolałabym tymczasem zataić
całą sprawę przed babcią. Wiesz, jak często nawala jej serce. Boję się, że to
wszystko odchoruje.
— Myślisz, że „to wszystko" jest aż tak poważne? — zasępił się ojciec.
— Nie. Ale wolałabym zaoszczędzić stresu babci.
— Masz rację... Ale jak my sobie poradzimy? Przecież masz się uczyć i w ogóle!
- Ojciec powoli, jakby z namysłem mieszał herbatę.
92
- Jak to „jak"? Przecież mam ferie! - obruszyłam się.
- Nooo, wybacz skarbie... - roześmiał się ojciec i atmosfera od razu stała się
mniej napięta.
- Co, nie wierzysz w moje możliwości? — warknęłam z udaną urazą.
- W możliwości, owszem, ale za to w umiejętności nie bardzo! — Ojciec upił duży
łyk herbaty.
- Dlaczego? - Rzuciłam zbyt głośno przykrywkę na cukier -niczkę.
- Ha! Ha! Zgadnij!
- Fakt, że do tej pory nie byłam zbyt aktywna jako gospodyni, ale... W końcu
nie mam już dwunastu lat. Kiedyś trzeba zacząć — wyznałam samokrytycznie.
- Popieram. I proszę o jeszcze jedną herbatkę! Osłodzoną, skoro jesteś taka
pracowita. - Ojciec przeciągnął się leniwie.
- Nie ma sprawy. Następnym razem zrobię cały dzbanek. I osłodzę - mruknęłam
niby gniewnie i uśmiechnęłam się.
Dobrze, że są ferie, rozmyślałam, tachając dwie siaty z zakupami. To był mój
najprawdziwszy debiut. Nie miałam pojęcia, że wszystko jest tak nieziemsko
drogie. Do niedawna wiedziałam, ile kosztuje tonik przeciw pryszczom albo
nieosiągalne dla mojej kieszeni supermodne ciuchy. Ale masło? Cukier? Chleb?
Kilogram pasztetowej? Parówki? Czysta abstrakcja.
Doczłapałam z zakupami do domu. Rzuciłam Sabie kawałek salcesonu zwanego szumnie
„włoskim", z przerażeniem spojrzałam na mocno popstrzone bałaganem mieszkanie, a
potem na zegarek. Uznałam, że najpierw muszę zrobić jakiś obiad.
Z dań gorących potrafiłam przyrządzać pewną regionalną potrawę. Wprawdzie do tej
pory konsumowałam ją głównie przy ognisku, ale... Opasałam się wściekle zielonym
fartuchem. Z siatki wysypałam ziemniaki, marchewki, buraki, cebule, pietruszkę,
słoninę. Umyłam to wszystko dokładnie. Włączyłam radio i zabrałam się do dzieła.
Po piętnastu minutach od cebuli szczypały mnie oczy, ziemniaki były nieco
kwadratowe, marchewka, pietruszka i buraki - znośne. Wypłukałam warzywa jeszcze
raz i pokroiłam w średniej grubości plasterki.
- No, codziennie tego pichcić nie będę. Ale przynajmniej
93
dziś nie zhańbię się skiepszczonym obiadem! — powiedziałam głośno do warującej
przy kuchennym stole Saby.
Wyjęłam z szafki najbardziej kolorowy garnek. Rzuciłam na dno pokrojoną w kostkę
słoninę i odrobinę boczku. Oszczędnie posoliłam i popieprzyłam. Po czym
przypomniałam sobie, że „z vegetą smakuje lepiej", zaczęłam więc szukać tej
przyprawy. Niestety nie znalazłam. W szufladzie z gumkami do weków natknęłam się
natomiast na jedną z moich studniówko-wych stokrotek. Wygładziłam jej zmiętolone
płatki. A potem ze złością wrzuciłam ją do kosza na śmieci. Znowu wszystko we
mnie zaczęło się niebezpiecznie telepać na wspomnienie tej nieszczęsnej
studniówki.
To było tak...
Gdy część, zwana szumnie artystyczną, dobiegła końca, wróciliśmy do stolika.
Stojące na nim świece dopalały się. Powoli zmieniały się w ogarki. Pamiętam, że
ich końcówki były miękkie, gorące i lepkie. Wyjęłam je delikatnie ze świecznika
i ostudziłam w dłoniach. Musiałam zająć czymś ręce, robić cokolwiek, żeby nie
angażować się w to, co działo się przy stoliku. A działo się wiele.
Adam i Romek zmienili miejsca. Siedzieli teraz obok siebie. Rozmawiali o jakichś
męskich nudziarstwach, ale w powietrzu wisiało napięcie.
— No to co, opowiesz w końcu, jak się poznaliście? — rzucił nagle Romek.
— Mówiłem już przecież o tym na sali gimnastycznej... - parsknął Adam.
— Myślę, że podałeś stanowczo za mało szczegółów. — Uśmiechnął się do niego
fałszywie Romek.
— Mogę za to ze szczegółami opowiedzieć ci współczesną historię Romea i Julii.
— Adam ziewnął, a ja ze zgrozą i zdumieniem odkryłam, że czuć od niego wódkę.
— Ej, gdzie udało wam się dopaść wódę? — wysyczałam, ale oni nie zwracali na
mnie najmniejszej uwagi.
— Ja też ją znam, dlatego mogę wypisać ci ją na twarzy! — Romek złapał Adama za
klapę marynarki.
— Ej, gnoją cię w armii i masz ochotę wyżyć się na mnie?! — Adam wydął usta i
strącił z klapy Romkową rękę niczym robaka.
94
— Przestańcie! Psujecie nam studniówkę! - wykrzyknęła Ewka.
Ale do nich to nie docierało. Jakiś pierwotny instynkt wyzwolony przez alkohol i
złość przysłonił im wszystko. Nigdy jeszcze nie widziałam pijanego Adama. I co
gorsza, nie zdawałam sobie sprawy, jak może zachowywać się naszpikowany
procentami Romek.
— O rany! Ewka! Co ja mam zrobić? Przecież jeszcze chwila, a oni pójdą na
solówę - biadoliłam Ewce wprost do ucha.
— Nie wiem. Ale gdybym była na ich miejscu, zrobiłabym wszystko, żeby porządnie
utrzeć ci nosa. Kpina bywa doskonałym lekarstwem na wszelkie krętactwa i
niedomówienia! — wyszeptała Ewka.
— Ewa! Błagam, nie teraz! Wymyśl coś! Proszę! - Gorączkowo gryzłam usta.
— Daj spokój, sama nawarzyłaś sobie tego piwa. Tak to jest, gdy zbajeruje się
zbyt wielu facetów naraz! - Ewka ze złości zmięła papierową serwetkę.
Potem już wszystko zamieniło się w koszmar. Sama nie wiem, kto pierwszy uderzył.
Chłopcy zaczęli szamotać się przy stoliku. Po czym wstali. Wyszli. Pobiegłyśmy
za nimi.
— Baby, precz — warknął do nas Adam.
— Idiota! — syknęłam.
— Dosyć tego! - poparła mnie Ewka.
— Chodź, Romek! — Chwyciłam go za rękę.
— Nie drażnij mnie i odsuń się! — Odepchnął mnie.
— Jak tyją traktujesz! Ty, ty... gruboskórny szweju! - Pięść Adama wylądowała na
dorodnym Romkowym nosie.
— Ja ci dam szweja. Ja ci dam gruboskórnego, ty chamie! - Romek potrząsał
Adamem niczym bezwładnym workiem. Szamotanina zamieniła się w prostacką bójkę.
— Chłopcy, błagam was! —jęknęłam bezradnie.
— O Boże! Oni biją się o ciebie! - wyszeptała Ewka z zazdrością i zachwytem.
— Nie widzę w tym niczego, co mogłoby zachwycać! — warknęłam. Ale to nie była
prawda. Ogarnęło mnie bardzo dziwne uczucie. Z jednej strony złość, wstyd i lęk.
Wszystko to było dla mnie jakieś mało realne, żywcem wycięte z kiczowatego filmu.
Jednak gdzieś w środku coś nieprzyzwoicie i nielogicznie połechtało moją babską
próżność.
— Tala! To zaczyna być niebezpieczne. Zrób coś, do cholery!
95
- Po kilku chwilach cała afera, nawet w oczach Ewki, straciła urok.
— Spróbuję... - wyszeptałam bez przekonania. A potem jak automat wkroczyłam
pomiędzy kotłujących się chłopaków. Poczułam napór czyjegoś ciała, upadlam.
Lumpeksowa sukienka rozdarła się na plecach. Rozpłakałam się z bólu i
wściekłości.
Pomogło. Adam i Romek stali obok siebie niby kamienne posągi. Z rozciętej wargi
Adama kapała krew. Romkowi brakowało kilku mundurowych guzików.
— Tala... — zaczął Romek.
— Słuchaj... — wyjęczał Adam.
— Idioci! Cholerni idioci! - prychnęłam. Nie zdążyłam powiedzieć nic więcej, bo
prócz wianuszka gapiów otoczyło nas stadko zgorszonych belfrów, w którym prym
wiodła rusycystka...
Saba wtuliła się w moje mokre dłonie. Ta drobna pieszczota przeniosła mnie do
teraźniejszości: kuchni, obiadu, bałaganu w mieszkaniu.
— No... Kończymy obiad, stara! — rzuciłam jej czule, potem umyłam utłuszczone
boczkiem ręce i zaczęłam warstwami układać produkty. — Boczek, słonina,
ziemniaki, buraki, marchewka, cebula, pietruszka. Solimy, pieprzymy. I jeszcze
raz... Ziemniaki, boczek, buraki... - mruczałam.
Postawiłam garnek na gazie. Przykryłam go liśćmi znalezionej w lodówce kapusty.
Potem pokrywką. Westchnęłam trzy razy, zanim zabrałam się do sprzątania.
Układałam porozwalane ciuchy, ścierałam kurze, szamotałam się z odkurzaczem.
Boże! Gdybym tak mogła w godzinę poukładać wszystko w moim życiu! — zamarzyło mi
się. Za parę chwil marzenie to wydało mi się niesamowicie wygórowane, jako że
posprzątanie mieszkania nie było wcale łatwe. Niby nic takiego — kilka prostych
czynności wymagających jednak pewnego planu i umiejętności. A ja miotałam się z
kuchni do łazienki, z łazienki do przedpokoju, z przedpokoju do pokojów...
Chciałam zrobić wszystko jednocześnie i jak najszybciej.
Pomyślałam sobie, że i w życiu taka jestem. I że jest to doskonała odpowiedź na
pytanie: dlaczego to właśnie mnie życie pochrzaniło się solidnie i ostro?
96
- No i jak się czujesz pierwszego dnia jako pani domu? - Ojciec wrócił z pracy
uśmiechnięty.
- Nie narzekam. Jestem jak człowiek renesansu — wszechstronna! Ty natomiast
spóźniłeś się, jeszcze chwila a jadłbyś zimny obiad! — powiedziałam celowo
zrzędliwie.
- No, no... Już czuję te zapachy! I teksty też rzucasz jak prawdziwa gospodyni.
Co do spóźnienia, to jest usprawiedliwione. Byłem w szpitalu u mamy! - Ojciec
ściągnął już płaszcz, a teraz walczył z zielonym szalikiem.
- I jak? Wiadomo już coś? - Popatrzyłam pytająco.
- Zrobili jej szereg badań... Poleży jeszcze trochę.
- I ja wpadnę do niej pod wieczór.
- To ci się chwali, a teraz daj obiad, zjadłbym wilka z kopytami, gdyby je
oczywiście miał!
Posłusznie nałożyłam pieczone ziemniaki na talerze. Do szklanek nalałam kefiru.
- No, a jak tam szpitalne jedzonko mamci? - Ze smakiem nadgryzłam plasterek
buraka.
- W normie. Czyli kiepskawe!
- Trzeba będzie mamie coś podrzucić! - zauważyłam odkrywczo.
- Trzeba! - przytaknął ojciec.
- Siemanko, staruszko! - Wtoczyłam się do maminej sali z wypchaną reklamówką.
- Siemanko! — Mama cmoknęła mnie w policzek.
- Jak samopoczucie? - Wyjmowałam z torby jabłka, banany, ananasy w puszce,
ptasie mleczko, kolorowe babskie tygodniki i krzyżówki panoramiczne.
- Oszalałaś! - Mama omiotła to wzrokiem pełnym przerażenia.
- Dlaczego?
- Chcesz pod koniec miesiąca jeść suchy chleb? Po jakie licho zakupiłaś tyle
niepotrzebnych rzeczy? - biadoliła.
- Nie przesadzaj. Przecież wydałam na to wszystko raptem piętnaście złotych! -
Wzruszyłam ramionami.
- Wiesz, ja tu jeszcze trochę polezę. Jeśli dalej będziesz się
97
R0Zdział dwu.
unchana Ewelino! S do Ciebie, bo mu
^. Wprawdzie niez^ ale to, co dzieje się aktua
Opowiem Ci loszys» zsiebieujyrzucic.Aczas
mus na odległość.
Sprawa rypła się nar bojkę z Adamem, chłopak przelotnego. To „kiedyś mojej
znajomościzRomk
Gorzki smak owoców
Zostałam okrzyknięta ty z powodu rozmazanym podbite i rozdartej sukie trum bójki,
chcąc rozdzie nie, a cala ta ????»???? na półrocze z... jęz4karor Ale nie o tym
chciabm ?
Z Romkiem po s&dn-K go skłócenia. 0 He miczi jednak nadal do szolen
Nie wiem, co mam roi miw tej chwili oblakanc
tak gospodarzyć, to nie starczy wam do pierwszego! - wy-buchnęła.
- Ej, mamo, co jest! Przecież nigdy nie byłaś sknerą! Poza tym w twoim stanie i
na dodatek w szpitalu... Powinnaś dobrze się odżywiać! — obruszyłam się.
- Tala, błagam! Tylko nie narób długów i niech cię ręka boska broni przed
zakupami na kreskę!
- Widzę, że jesteś w świetnej formie, bo zrzędzisz jak zwykle - zauważyłam
cierpko.
- Oj! Córeczko! Oczywiście, cieszę się z tych smakołyków, ale moja radość
byłaby pełniejsza, gdyby nas było na to wszystko stać! - powiedziała mama
łagodniej.
- Mamo... - Przygryzłam usta i zrobiło mi się tak jakoś nieswojo. Te trzy
tygodnie, które były przede mną, zaczęły jawić się jako finansowy koszmar. Taki
z ołówkiem w ręku. Pomyślałam o tym, że przecież będę musiała podrzucać coś
mamie do szpitala i że zanim odkryję, na co nas stać, to przepuszczę całą domową
kasę. Uświadomiłam sobie, że życie to nie wycieczka do Zakopanego, na którą
można fartem skombinować pieniądze. Od tego wszystkiego rozbolała mnie głowa i
poczułam się tak, jakbym to ja była szpitalną pacjentką.
Bo szczerze mówiąc, to chętnie zgłosiłabym się na ochotnika na którykolwiek
oddział. Uciekłabym do szpitalnego łóżka. Ale takie rozwiązanie nie wchodziło w
grę. Niestety!
Rozdział dwunasty
Kochana Ewelino!
Piszę do Ciebie, bo muszę komuś o tym opowiedzieć. A samotna jestem jak ten
palec...
Nie wiem, czy widziałaś się ostatnio z Romkiem, ale chyba nadal ze sobą
korespondujecie. Boja to w ogóle nie wiem, co u niego.
Już prawie miesiąc, jak znowu między nami zawisło milczenie. Wprawdzie
nieznaczne ochłodzenie zdarzało nam się nieraz, ale to, co dzieje się aktualnie,
to coś zupełnie innego.
Opowiem Ci wszystko od początku, bo muszę to w końcu z siebie wyrzucić. A
czasami łatwiej jest wyspowiadać się komuś na odległość.
Sprawa rypła się na mojej studniówce. Romek wdał się w bójkę z Adamem,
chłopakiem, z którym kiedyś łączyło mnie coś przelotnego. To „kiedyś" —czytaj: w
czasach, kiedy przyszłość mojej znajomości z Romkiem stała pod znakiem zapytania.
Gorzki smak owoców tej studniówki czuję do tej pory.
Zostałam okrzyknięta przez niektórych belfrów zakałą szkoły z powodu rozmazanych
od tuszu oczu, które wyglądały jak podbite i rozdartej sukienki, bo wpakowałam
się w samo centrum bójki, chcąc rozdzielić chłopaków. Obniżono mi sprawowanie, a
cała ta niewyjściowa afera zadecydowała o mojej ocenie na półrocze z... języka
rosyjskiego. Dziwne? No cóż, samo życie. Ale nie o tym chciałam Ci przecież
napisać.
Z Romkiem po studniówce pożegnałam się w stanie totalnego skłócenia. O ile
milczenie można nazwać kłótnią. Kocham go jednak nadal, do szaleństwa go kocham.
Nie wiem, co mam robić. Nieporozumienia między nami jest mi w tej chwili
obłąkańczo potrzebna. Wszystko wali mi się na
99
łeb. W domu dokuczliwa codzienność. Mama nie czuje się najlepiej i jest w
szpitalu — pisałam Ci już o tym, że będę miała rodzeństwo. W szkole paraliżujący
strach przed maturą i jeszcze gorszy popłoch przed każdą lekcją rosyjskiego, bo
rusycystka kazała mi znów zdawać cały materiał z poprzedniego semestru.
Proszę, nie zrozum mnie źle. Nie chcę, abyś bawiła się w swatkę czy boginię
porozumienia i ugody, ale uświadomiłam sobie, że nie poznałam Romka tak naprawdę.
Ty znasz go lepiej, bo od dzieciństwa. Poradź mi, co mam zrobić?
Błagam, niech ten list pozostanie między nami. Nie chciałabym, żeby Romek się o
nim dowiedział.
Wybacz mi chaotyczność i to, że moje kłopoty zdominowały treść. Napisz, co u
Ciebie.
Pozdrawiam Tala
Droga Natalio!
Wybacz mi długie milczenie, ale Twoja sprawa tak mnie zaabsorbowała, że
postanowiłam tajnie, lecz dokładnie „wybadać grunt".
Napisałam do Romka i musiałam czekać najego odpowiedź. Nie bój się, nie
zdradziłam mu, że dostałam łist od Ciebie.
Cóż Ci mogę powiedzieć? Romek jest trudny: cholernie uparty i dumny, a
pamiętliwy jak każdy Skorpion. Poszukałam dla Was gwiezdnego horoskopu. Może w
nim znajdziesz wyjaśnienie konfliktu? Przeczytaj fragment: „Ona - Waga ulega
urokowi i pochlebstwom jego — Skorpiona, lecz dosyć szybko zaczyna czuć się
przez niego podstępnie osaczona i podejmuje wysiłki, aby wydobyć się z matni. On
na to odpowiada zaciśnięciem zarzuconych na nią sieci, co jeszcze pogarsza jej
samopoczucie. W miłości oboje dysponują potężnymi apetytami. Jest to związek
typu: miłość-nienawiść, gdzie nie ma miejsca na kompromis z żadnej strony".
Tyle gwiazdy. Z Romkowego listu dowiedziałam się bardzo niewiele. On już taki
jest —gdy go coś boli, milczy. Myślę, że to Ty będziesz musiała pierwsza
wyciągnąć do niego rękę. Nie mam zielonego pojęcia, jak to zorganizować, ale
wierzę w Twoją pomysłowość i kobiecą intuicję.
Przykro mi, że Ci się ostatnio tak pogmatwało w życiorysie.
100
Aż wstyd pisać, że u mnie wszystko dobrze. Dlatego poczekam z bardziej
szczegółowym opisem mojego siemanka do czasu, kiedy i Tobie wszystko się
wyklaruje i wspaniale poukłada. Jestem z Tobą. Trzymaj się ciepło!
Pozdrawiam Ewelina
To był pierwszy dzień wiosny. Wyszłam z Sabą na spacer. Pobiegłyśmy za pola, do
naszej brzozy. Dotarłyśmy tam upojone ostrym powietrzem.
- Co, stara, ostatnimi czasy kondycyjka nam się poprawiła! — powiedziałam i z
prawdziwą rozkoszą rozluźniłam, a potem mocno napięłam wszystkie mięśnie.
Poczułam mój ulubiony ból, nieból, który jest nieodłącznym towarzyszem
długotrwałego i systematycznego wysiłku. Już od sześciu tygodni, dzień w dzień
biegałam po piętnaście minut, tak bez żadnego szachrowania - uczciwie. Ponadto
serwowałam sobie solidnie przepoconą godzinę ćwiczeń callanetics. Wszystko po to,
by pozbyć się ciężkiego, nieprzyjemnego napięcia. By rozładować niepokój i złość.
By zapomnieć o niepewności i żalu.
Efekty były zadziwiające, nawet dla mnie. Sama nie wiedząc kiedy, zrzuciłam
siedem kilogramów.
Odkryłam przy tym rzecz niesamowitą. Im więcej ma się zajęć, im bardziej
kontroluje się i oszczędniej wydziela swój czas, tym więcej można zrobić.
Dobrze mi z tobą, Saba, ale dałabym wiele, żeby połazić po górach i poszwędać
się po Zakopanem, myślałam tarmosząc kudłate uszy psa. Sierść Saby zalśniła
rudawym błyskiem w słońcu. Dostrzegłam w niej kilka siwych pasemek.
- Ileż ty moja psia damo możesz mieć lat? Odkąd pamiętam, zawsze jesteś ze mną
— wyszeptałam czule do Saby, a potem zaczęłam pracowicie rachować jej wiek. Nie
zapamiętałam tych naszych pierwszych dni, bo to było fizycznie niemożliwe. To
musiało wydarzyć się na początku lat osiemdziesiątych. Byłam wtedy zasmarkanym
brzdącem: niezaradnym, wiecznie grzebiącym w piaskownicy i nałogowo obijającym
kolana. Rodzice często opowiadali mi o tym wydarzeniu...
Pewnego grudniowego popołudnia ojciec udał się do komórki
101
po węgiel. Wziął wiadro, narzucił sweter i wyszedł na podwórze. Niestety, a może
na szczęście, do komórki nie doszedł. Tuż przed drzwiami wejściowymi zaczepił go
imponujących rozmiarów pies, który oparłszy potężne łapy na ramionach ojca,
przewrócił go, wręcz wepchnął do śnieżnej zaspy. Ojciec leżał tam dobrych kilka
chwil, pomny mądrej zasady, by przy agresywnym psie nie wykonywać gwałtownych
ruchów. Jakież było jego zdziwienie, gdy pies zamiast atakować lub odejść,
zaczął... lizać go po twarzy.
W tym samym czasie w domu mama przyłapała mnie na obcinaniu wąsów poczciwej,
wygrzewającej się na kaloryferze kocinie. Ów kosmetyczny zabieg wykonywałam tuż
przy oknie, żeby wąsy równo i dokładnie skrócić. Mama, wyrwawszy mi z ręki
nożyczki, a potem kota, wyjrzała przez okno. Padał puszysty, gęsty śnieg. Padał
wprost na leżącego w zaspie ojca i dyszącego nad nim psa. Matka wydała z siebie
okrzyk zgrozy i pobiegła, jak się jej wtedy wydawało, ratować ojca.
Zamierzała wybawić go z opresji za pomocą sporego kawałka kiełbasy. Pies wyczuł
pismo nosem. W osobie mamy dostrzegł dostawcę dobrego żarcia. Skonsumował
kiełbasę, ojca nie tknął. Poza tym bardzo mu się spodobało nasze podwórko i
udawał, że nie zauważa otwartej na oścież furtki.
Ojciec, którego podejście do zwierząt najlepiej charakteryzuje fakt, że niegdyś
próbował oduczyć kota mruczenia, pobiegł do domu po następny kawał kiełbasy i
położył ją za furtką, od strony ulicy. Pies zlekceważył ten chwyt. Wobec tego
rodzice udostępnili mu komórkę, bo pogoda była taka, że i psa żal było wygonić.
I tak pies, a właściwie suka, awansowała na domownika. Szczególnymi względami
obdarzyła mnie i... kota. Ja nabrałam przy Sabie pewności siebie i zyskałam
szacunek wśród szczerbatych rówieśników. Kot natomiast początkowo straszliwie
się obraził i toczył z psem cichą walkę pełną partyzanckich podejść. W końcu
jednak dorósł do przyjaźni i to w takim stopniu, że zaczął upodabniać się do psa.
Razem z Sabą biegł do drzwi, gdy tylko zadźwięczał dzwonek. Jedli i pili ze
wspólnej miski. Wylegiwali się na tym samym fotelu.
Najweselej było, kiedy domniemany kot przeobraził się w dorodną, piękną kocicę
szwędającą się po ulicy, czulącą z kocurami i... rodzącą dwa razy w roku dwójkę
czy trójkę kociąt. Poród odbywał się zazwyczaj nocą w tekturowym pudełku
102
umieszczonym w łazience albo w kuchni pod stołem. Saba jakimś pierwotnym zmysłem
wyczuwała dzień rozwiązania Kici. Była wtedy spięta, pełna oczekiwania. Rankiem
skomlała, by dopchać się do pudełka z kocią rodziną. Ale Kicia-matka nie była tą
samą leniwą i psotną towarzyszką Saby. Przeobrażała się w nieufną kocią matronę.
Ze strachem i złością fukała na sukę, próbującą zanurzyć łeb w pudełku. Taki
stan trwał dwa, trzy tygodnie. Potem wszystko wracało do normy. Kicia wyby-wała
parę razy dziennie na kilkanaście minut, by obejść sobie tylko znane ścieżki.
Wtedy Saba dawała upust nie spełnionemu instynktowi macierzyńskiemu, obwąchiwała
kociaki, trącała je nosem, lizała ogromnym jęzorem. Kiedy podrosły, pozwalała im
wędrować po swoim cielsku i baraszkować w długaśnej puszystej sierści... Zanim
się poczciwa Kicia obejrzała, już kocia banda biegała z Sabą do drzwi przywitać
gości!
To były piękne czasy! Miałam wspaniałe dzieciństwo!
Zapatrzona w odległą przeszłość nawet nie zauważyłam, kiedy Saba odeszła. Gdzieś
z oddali słyszałam jej radosne poszczekiwanie. Zrobiłam kilka kroków, wdrapałam
się na ??. wielki pagórek, wytężyłam wzrok.
A tam... widok jak z bajki na niewielką dolinkę aż fioletową od kwitnących
fiołków. Saby nie było. Pomyślałam, że pewnie pobiegła gdzieś dalej z Aresem...
Bo w dolince, na starym powalonym drzewie, które zawsze przypominało mi
krokodyla, siedział Adam i... całował Ewkę. Zbaraniałam.
No cóż, można się było tego spodziewać, pomyślałam rozbawiona. Zrozumiałam
ostatnie uniki i nienaturalne zachowanie Ewki. Szybko przykucnęłam na górce. W
pierwszym odruchu zapragnęłam, by mnie nie dostrzegli. Po chwili jednak jakiś
przekorny chochlik kazał mi cicho zejść do dolinki i zapytać Adama, czy... nie
widział przypadkiem Saby.
Fiołki pachniały. Pochyliłam się, by zerwać kilka i przytknąć je do nosa albo
przyozdobić nimi odrastające włosy. Jakaś sucha gałązka pękła pod moją stopą.
Nie tylko ja usłysza_ łam ten trzask... Adam i Ewa zaczerwienili się nagle,
zupełnie jak ci z raju, przyłapani najedzeniu zakazanego owocu.
- Cześć wam! Nie widzieliście może gdzieś mojej Saby? - zagadnęłam do nich z
uśmiechem, najnormalniej w świecie, jak zawsze.
103
- O, Tala, dawno cię tutaj nie było! - Adam też uśmiechnął się, ale tylko ustami.
Oczy miał zimne.
- No właśnie, co się, stara, ostatnio z tobą działo? Gdzie się podziewałaś? -
spytała Ewka ze sztucznym ożywieniem i mało przekonującym zaciekawieniem.
- Bywało się tu i tam, robiło się to i owo — rzuciłam zdawkowo i wzruszyłam
ramionami.
Po co miałam jej opowiadać o tym wszystkim, co zdarzyło się w ciągu kilku
ostatnich tygodni. Przecież gdyby ją to naprawdę interesowało, umówiłaby się ze
mną chociaż raz, zadzwoniła. A ona unikała mnie, ile wlezie. Teraz już
wiedziałam, dlaczego.
Zrozumiałam ponadto, że przyjaźń między nami należy do przeszłości. Ona nie
zapomni nigdy tego, że Adam kiedyś się we mnie podkochiwał. Wiecznie będzie czuć
się zagrożona — pomyślałam tępo i zdałam sobie sprawę, że jestem tu intruzem.
Głośno i przeciągle zagwizdałam. Przybiegła Saba, a z nią Ares. Zapięłam Sabie
smycz. Pożegnałam się szybko. Wróciłyśmy do domu.
Rozdział trzynasty
Pozieleniało. Na weekend pojechałam do babci. W planach miałam siedzenie na
ławeczce pod jabłonką i powtarzanie materiału do matury przez robienie chytrych
ściągawek.
Byłam zmęczona. Cholernie zmęczona. To było widać. Robiło mi się niedobrze, gdy
musiałam spojrzeć w lustro. Zapadłe policzki, zielonkawa cera, podpuchnięte i
podkrążone oczy. I pryszcz na pryszczu.
- Boże, dziecko! Jak ty wyglądasz? Zobaczysz, że przez tę maturę to ty się
jeszcze jakiejś ciężkiej choroby nabawisz! - jęknęła babcia.
- Z ciężką chorobą to ja się babciu urodziłam. Ona zwie się - życie! Życie po
prostu! - mruknęłam ponuro i podparłam głowę rękami.
- Talinka, co ty opowiadasz?! Zawsze byłaś taką optymistką. Co się z tobą dzieje?
- Babcia podsunęła mi filiżankę herbaty i cukierniczkę.
- Dziękuję. Nie słodzę. Kilo cukru kosztuje dwa złote. Odsunęłam od siebie
cukierniczkę, objęłam dłońmi szklankę
z ciepłym płynem. Przyjemnie grzała ręce. Herbata parowała, prawie skraplając
się na nosie.
- No i co z tego! Zawsze słodziłaś herbatę! - Babcia pokręciła głową, ciężko
westchnęła, spojrzała na mnie bezradnie z rozpaczliwym niepokojem.
- To było dawno i nieprawda! - warknęłam głupio ze złością.
- Kiedyś opowiadałaś mi o sobie tak wiele. Teraz zamknęłaś się. Jesteś jak ten
jeż - powiedziała babcia z żalem. I delikatnie pogładziła moje włosy zupełnie
tak, jak robiła to, gdy byłam dzieckiem.
- Wszystko mi się knoci, babciu. Z niczym nie mogę sobie dać rady. Szczęście
omija mnie kołem, na odległość. Jakby za
105
karę, że kiedyś fart gościł u mnie często i gęsto - żaliłam się z rozpaczą. I
rozryczałam się.
Pierwszy raz od kilku miesięcy płakałam. Coś odblokowało się we mnie, pękła
jakaś tama. Poczułam, że wcale nie muszę być ciągle taka silna, dorosła,
odpowiedzialna i mądra. Że jestem zwyczajną gówniarą i cały czas jeszcze
poszukuję, błądzę i... że mam do tego prawo.
Ze łzami wypływał cały mój strach przed przyszłością.
Te trzy tygodnie w lutym uświadomiły mi, że w życiu do wszystkiego potrzebne są
pieniądze. Gdy mama była w szpitalu, musiałam łamać sobie głowę, co by tu kupić
i za ile, żeby tej cholernej mamony starczyło na wszystko. Po zakupy chodziłam
spięta, obliczyłam sobie, ile mogę wydać dziennie. Bacznie i ze wstydem
pilnowałam, by w sklepie nie naważono mi czegoś o parę deka za dużo. Bo
codzienne niby drobne wydatki, przemnożone przez wszystkie dni tygodnia, w
zadziwiająco złośliwy sposób przekraczały fundusze, jakimi dysponowałam. Do
rozmiarów ogromnego białego słonia urósł mój podziw dla mamy za to, że radziła
sobie, że potrafiła w jakiś czarodziejski sposób powiązać koniec z końcem. Nawet
moje marzenia o studiowaniu rozważałam już w inny, bardzo przyziemny sposób.
Kiedyś studia jawiły mi się jako wspaniała przygoda i jedynym problemem było, co
wybrać i jak się tam dostać. Teraz gorączkowo i z rozpaczą zastanawiałam się,
skąd moja zubożona rodzina weźmie na to pieniądze. No, bo już dla naszej trójki
ich brakowało, a przecież latem miało narodzić się maleństwo.
- Nie płacz, Talcia. Tylko wyrzuć w końcu z siebie to, co cię tak dręczy -
poprosiła babcia.
Pociągnęłam nosem i zaczęłam opowiadać. Wszystko od początku. Babcia milczała,
kiwała głową i uważnie słuchała.
Ściągawki leżały poukładane równiutko w szarym tekturowym pudełeczku. Nie
wiedziałam jeszcze, czy będę miała okazję i odwagę, by z nich skorzystać, czułam
się jednak z nimi nieco pewniej. Poza tym, przy ich przygotowaniu dokładnie
powtórzyłam sobie wyuczony materiał.
Oczywiście, nie było to jedyne przedsięwzięcie, jakie podjęłam przed maturą. Do
ściągawek dorzuciłam długie nocne i dzienne godziny z podręcznikami i mocną
czarną kawą. Z polskiego i historii zawsze czułam się pewnie. A dzięki
poprawianiu
106
jedynki z rosyjskiego i ten przedmiot przestał być bolesną piętą Achillesa.
Czułam, że nawet egzamin z rosyjskiego potrafię zdać na mocną trójkę, ale mimo
wszystko, gdzieś w środku paraliżował mnie lęk.
Wiedziałam, że mam braki - w kilka tygodni nie sposób jest wystukać wszystko, co
człowiek zaniedbał przez cztery beztroskie lata.
- Nie panikuj, Natalka. Przecież matura to nie egzamin z tego, co przyswoisz
sobie tuż przed majem. To sprawdzian wiadomości, jakie zdobyłaś przez całe lata
w liceum. A złą uczennicą nigdy nie byłaś! — uspokajała mnie mama.
- Matura to podobno egzamin dojrzałości. A ty, córko, swój egzamin z
dojrzałości już zdałaś trzy miesiące temu. — Ojciec poklepał mnie po plecach.
- Bez przesady! - parsknęłam.
- Bez przesady - powiedziała mama jak echo i uśmiechnęła się do mnie ciepło,
krzepiąco.
W bibliotece spotkałam Starosada. Gładził grzbiety wypożyczonych książek i
pociągał nosem, bo od lat cierpiał na katar sienny. Właśnie w maju, niestety.
- To chyba jest złośliwość losu, że co roku kicham na swoich maturzystów! -
żartował i wyciągnął z kieszeni chustkę w kratkę.
- Oby tylko na takim kichaniu się skończyło, profesorze! — powiedziałam ponuro.
- Nie martw się Natalio, w ciebie to akurat wierzę. Nie mogę powiedzieć, żebyś
miała u mnie przekichane! Tylko pamiętaj, nie denerwuj się. Pełny luz i spokój,
a napiszesz najlepszą pracę maturalną z polskiego, zobaczysz! - Mrugnął do mnie
okiem.
- Zrobię wszystko, żeby pana nie zawieść! - obiecałam, a potem dałam nura między
wysokie biblioteczne regały.
Kochałam tę bibliotekę, bo przesiąknięta była swojskością. Nie musiałam grzebać
w katalogu, by wybrać książkę. Bibliotekarka pozwalała mi swobodnie buszować
wśród półek, dotykać książek, przebierać i wybierać na całego.
I tym razem zagarnęłam bez ograniczeń kilka pozycji Melchiora Wańkowicza,
którego po prostu uwielbiałam. Mogłam czytać jego książki wzdłuż, wszerz, od
środka, od końca, na wyrywki, kilkakrotnie. Wańkowicz był moim mistrzem.
107
Zamierzałam spędzić w towarzystwie jego książek ostatnie trzy dni, które
dzieliły mnie od matury.
— Uff... Zasiedziałam się trochę w bibliotece, mamo - tłumaczyłam się, kładąc
książki na drewnianej skrzyni w przedpokoju-
Ale mama mnie nie słuchała. Popatrzyła na mnie jakimś innym, nowym wzrokiem.
Popatrzyła tak, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu.
— Ej, co jest?! Stało się coś? — zapytałam zdziwiona.
— Ano, stało się! — Mama zaczęła śmiać się jak szalona, a potem z oczu trysnęły
jej łzy.
— Boże! Nigdy nie zrozumiem kobiet w ciąży! - westchnęłam.
— Tala! Przyszedł telegram do ciebie. Z Warszawy — mówiła już z uśmiechem.
— I co? — Serce wskoczyło mi wprost do gardła.
— Sama zobacz! - odparła z figlarną tajemniczością, ale jej mina zdradzała
wszystko.
— Dawaj go! — Prawie wyrwałam mamie niepozorny kawałek papieru z ręki. —
„Gratulujemy zakwalifikowania się do finału naszego konkursu. Prosimy o
telefoniczny kontakt z redakcją!" - wykrzyczałam treść telegramu. Przeczytałam
go z kilkanaście razy, wciąż z tą samą radością i niedowierzaniem.
Uwiesiłam się maminej szyi, a potem zaczęłam tańczyć walca z zazdrośnicą Sabą.
- No nie! Chyba zaraz dostanę szału! Czy na tym zadupiu będą kiedyś normalne
telefony! — wściekałam się następnego dnia. Zmarnowałam cały ranek, czekając na
połączenie z Warszawą. Nadaremnie.
Telefony w moim miasteczku pamiętały chyba czasy potopu. Były na korbkę. Każdą
rozmowę należało zamawiać na poczcie i czekać. Na międzymiastową kilka dobrych
godzin. Centralą automatyczną mogły poszczycić się jedynie ważniejsze miejsca,
typu: ratusz, szkoła, szpital.
— Może zadzwonisz ze szkoły? — poradziła mi mama.
- Właściwie... Tak, masz rację! — ucieszyłam się. W duchu zaczęłam błogosławić
prowincjonalizm rodzinnego miasteczka.
108
Taka rozmowa wprost z sekretariatu mojej budy, to byłoby coś! Uwielbiałam
wielkie wejścia!
Do szkoły weszłam z wysoko podniesioną głową i małpim uśmiechem. Najpierw
poleciałam podzielić się szczęśliwą nowiną ze Starosadem i Zupką. W ich asyście
wkroczyłam do sekretariatu i niby niedbale wykręciłam na telefonicznej tarczy
numer.
- Halo... Czy to redakcja tygodnika „Odlot"? - zapytałam drżącym głosem.
- Tak. Słucham. Tu sekretarz redakcji... - usłyszałam miły kobiecy alt.
- Nazywam się Natalia Strzałkowska. Wczoraj otrzymałam telegram informujący, że
jestem finalistką konkursu dziennikarskiego... - Głośno przełknęłam ślinę, bo z
wrażenia zaschło mi w gardle.
- Ach, tak. Gratulujemy. Teraz proszę przygotować coś do pisania. Podam pani
ważne informacje...
- Tak, słucham... - Gorączkowo szukałam długopisu i kartki na biurku sekretarki.
- Proszę stawić się w naszej redakcji siódmego czerwca, przywieźć dowód
osobisty i odbite na ksero świadectwo maturalne. Przejazd do Warszawy na koszt
redakcji, prosimy zachować bilet. Sam finał składa się z kilku etapów. Potrwa
trzy dni. To wszystko.
- Mam jeszcze jedno pytanie. Ile osób zakwalifikowało się do udziału w finale? —
prawie wyszeptałam.
- Na konkurs nadesłało prace czterysta dziesięć osób. Wyłoniliśmy siedemnastu
finalistów.
- Dziękuję. Do widzenia.
Odłożyłam słuchawkę i zaszumiało mi w głowie. Poczułam, jak wracają do mnie
nadwątlone ostatnio siły i radość życia. Serce biło jak oszalałe, jakby na cześć
fortuny, która znów popatrzyła na mnie łaskawym okiem.
Trzasnęły drzwi sekretariatu. Do pokoju weszła rusycystka z plikiem papierów.
Popatrzyła na mnie żmijowatym wzrokiem, a ja z przyzwyczajenia niezwykle
uprzejmie pochyliłam na powitanie głowę.
- Wyobraź sobie, Krystyno, że nasza Natalia zakwalifikowała się do finału dla
młodych dziennikarskich talentów. W Warszawie — poinformował ją napęczniały z
dumy polonista.
- Gratuluję - wycedziła i ścisnęła swą zimną suchą ręką moją dłoń.
109
— Dziękuję, pani profesor — powiedziałam bardzo grzecznie, ale uśmiechnęłam się
po swojemu — szeroko i z tryumfem. Założę się, że ona uznała ten uśmiech za
bezczelny. No i dobrze!
— Jestem diabelnie głodna! - z tym okrzykiem wkroczyłam do domu, pierwsze kroki
kierując w stronę kuchni. Cały dzień zleciał mi na siedzeniu u Szymona, do
którego wpadłam zaraz po wizycie w sekretariacie.
— Masz, zjedz sobie, Taluś, czekaliśmy wszyscy na ciebie z kolacją! — Babcia
podsunęła mi kanapki. Przyjechała do nas, by dopingować mnie podczas matury.
— Pyszota! - Po raz pierwszy od czasu studniówki jadłam z prawdziwym apetytem.
— Pyszota, pyszotą, ale jedz szybciej! - poganiała mnie babcia.
— No właśnie, rozczulasz się dzisiaj nad jedzeniem jak rzadko kiedy! - poparł
ją ojciec.
— Ej! Co wam się stało? Ja się delektuję po prostu, bo kanapki są świetne! -
obruszyłam się lekko zdziwiona, jedzenie w mojej rodzinie zawsze było swoistą
ceremonią, przy której nikt nikogo nie popędzał. Spokojnie więc jadłam kolorowe
kanapki.
— No, jeszcze herbatka i kolację masz z głowy! — ucieszyła się mama.
— Co was dzisiaj naszło? — O mało nie zachłysnęłam się herbatą.
— Nie, nic! - odparli jednocześnie i kłamliwie.
Dopiłam herbatę i wygodnie wyciągnęłam się na krześle. Leniwie przyglądałam się
kuchennym zasłonom w miodowe i purpurowe kwiaty.
— Co ty dzisiaj tak w kuchni przesiadujesz? Nie wybierasz się do swojego pokoju?
- ojciec niecierpliwił się wyraźnie.
— Chciałam z wami posiedzieć, a najlepiej siedzi się w kuchni.
— No, chodźcie już stąd, baby — pogonił nas ojciec.
— Właśnie, posiedzimy dzisiaj u Natalki! - poparła go babcia.
Poszliśmy więc do mojego pokoju.
— O! A to co? - zdziwiłam się, bo na moim biurku stał średniej wielkości
pakunek przewiązany rudą wstążką.
110
- No... Odpakuj! - zachęcał ojciec.
Odpakowałam. Wyłuskałam z papieru małą brązową walizkę.
- Otwórz ją. Zajrzyj do środka! - wyszeptała mama.
- O rany! Ja chyba śnię! Jest piękna! Boże! Dziękuję!
- W walizeczce mościła się wygodnie mała maszyna do pisania.
- Jest twoja... - Ojciec otwierał wyciągnięty zza szafy
szampan.
- No nie! Jesteście szaleni! Zrujnowaliście się dla mnie! Wpędzę w bankructwo
własną rodzinę! Czyj to był pomysł?
- wrzeszczałam i śmiałam się do nich.
Milczeli. Ale mama i babcia chichotały jak nastolatki. Lewą ręką zasłaniały usta,
a wskazującym palcem drugiej mierzyły w ojca.
- Tato... Tato, dziękuję! - tyle tylko zdołałam powiedzieć, bo ze wzruszenia
drżały mi usta.
Strzelił szampan. Wypiliśmy za pomyślną maturę i dziennikarską karierę. Nawet
Saba świętowała, obgryzając korek.
Pomyślałam, że życie jest piękne i że zawsze będę wspominać tę chwilę. Mimo
perspektywy jedzenia przez dwa następne miesiące chleba ze smalcem, uśmiechałam
się czule do mojej nowiutkiej maszyny i starej, wspaniałej rodzinki.
Rozdział czternasty
Z mojej matury zapamiętałam mało. Bardzo mało. Czytałam gdzieś, że człowiek pod
wpływem ciągłego stresu jest zdolny do błyskawicznego zapominania. Nie wiem, czy
tak się właśnie stało, czy też moje roztargnienie osiągnęło szczytową formę.
Wiele wydarzeń z tamtych kilku dni widziałam jak przez mgłę.
Rozmyślałam o tym nad otwartym plecakiem. Pakowałam rzeczy na warszawską wyprawę.
Sprawa finału konkursu przysłoniła mi wszystko. No, może nie wszystko, ale wiele.
Do wyjazdu pozostały dwa dni. Postanowiłam spędzić je u babci, bo tylko tam
mogłam się naprawdę wyluzować.
- Talinka. Obojętnie jakie będziesz miała notowania tam w Warszawie, pamiętaj,
że już osiągnęłaś sukces. Jestem z ciebie dumna! - babcia programowo ładowała
mnie optymizmem.
- Oj, babciu! Muszę zostać zauważona. Nie mam ochoty zdawać egzaminu
predyspozycyjnego - powiedziałam z rozbrajającą szczerością.
- Różnie w życiu bywa. Jestem przekonana, że i taki egzamin zdałabyś celująco! -
Babcia parzyła wonną herbatę. - I przestań marudzić, przecież przyjechałaś, żeby
odpocząć! - skarciła mnie ciepło. Jej czoło pokryło się zmarszczkami głębszymi
niż zwykle.
- To nie jest łatwe! - Westchnęłam i przytuliłam się do babci tak samo, jak
robiłam to od wieków. Od niepamiętnych czasów. Od dzieciństwa.
Gdy wróciłam do domu, powitała mnie dziwna cisza. Drzwi otworzyła mama.
Wyglądała na zmęczoną i unikała mojego wzroku.
- Ej, co jest? - Przyglądałam się mamie podejrzanie.
112
- Co tam słychać u babci? — odpowiedziała mi wykrętnie pytaniem.
- U babci wszystko dobrze, ale co dzieje się u nas? Skąd ta pogrzebowa
atmosfera?
- Natalko... Tylko się nie denerwuj, proszę! — zaczęła mama.
— Właśnie takie gadanie najbardziej mnie denerwuje... - Nadal stałam w drzwiach
wejściowych.
— Więc... Już dawno zauważyłam, że Sabie zbyt obficie wychodzi sierść. Przyznaję,
że bardzo chciałam, żebyś pojechała na te dwa dni do babci. Poszłam z Sabą do
lekarza. To chyba rak. Ale weterynarz powiedział, że to nic pewnego. Saba
dostaje teraz zastrzyki. Całą serię. Nie chce jeść, nawet pić nie może... — głos
mamy załamał się.
— Nie wierzę. Tak nagle? Mamo, nie żartuj. Powiedz, co tu się naprawdę dzieje! -
wybełkotałam i oparłam się o ścianę.
- Przykro mi. Wiesz... — Mama lękliwie wycofała się do kuchni.
Wiedziałam. Ale nie chciałam wierzyć. Saba leżała w przedpokoju na starym kocu.
Drżała. Miała suchy, gorący nos.
— Nie wygłupiaj się! - zapłakałam do futrzanego ucha.
I wtedy zdarzyło się coś najpiękniejszego i najbardziej wzruszającego. Coś,
czego nie zapomnę nigdy. Saba, wbrew wszystkiemu, zaczęła się powoli podnosić.
Zwlokła się z koca. Zobaczyłam w jej oczach znajome błyski. Wyczekujące, chociaż
słabiuteńkie machanie ogonem. Zrozumiałam. Zwyciężyło w niej niepojęte wręcz
pragnienie spaceru. Takiego, jak te nasze niegdysiejsze.
Pamiętam dokładnie. Pamiętam każdy krok tego spaceru. Wydłużony i powolny.
Płakałam bezradnie. Łzy spływały mi po policzkach. Czułyśmy obie, że to nasz
ostatni spacer. Doszłyśmy w zwolnionym tempie do znajomej brzozy. Jak zwykle
usiadłam na trawie, a Saba położyła się przy mnie, lizała moje dłonie, patrzyła
mi w oczy, tak jakby chciała powiedzieć: „Nie płacz. Tak już musi być". Długo
trwałyśmy w tym bezruchu. Myślę, że i ona przypominała sobie te wszystkie dobre
i złe chwile, które nas tu kiedyś przygnały. Gdy zaczęło się ściemniać,
zawróciłyśmy do domu. Powrót sprawiał Sabie o wiele więcej problemów. Trzeba
było odpoczywać. Często. Coraz częściej. W końcu wzięłam moją prawie
dwudziestokilogramową sukę na ręce.
113
Na spoconą psią sierść kapały moje łzy.
- Pamiętaj, pamiętaj - mówiłam do mamy wyjeżdżając - gdyby coś... to przyślij mi
telegram, bo oszaleję!
Pojechałam.
Budynek przy Mokotowskiej był stary i bardzo warszawski. Wzbudzał zaufanie.
Stanęłam przed okazałym głównym wejściem. Pomyślałam, że w tym zestawieniu
przypominam małą, szarą mrówkę. I tak się właśnie poczułam. Onieśmielona i
bardzo zdenerwowana.
Mnie i szesnastu innych, znajdujących się mniej więcej w podobnym stanie
delikwentów powitano w redakcji z umiarkowaną serdecznością i poczęstowano
gorącą herbatą. Potem poproszono, by każdy powiedział kilka słów o sobie. Ludzie
przedstawiali się więc, opowiadali, gdzie już drukowali swoje teksty, z jakimi
czasopismami współpracują. Niektórzy mówili o rodzinnych tradycjach
dziennikarskich.
Czułam się trochę głupio. Nigdy nie miałam małomiasteczkowych kompleksów, ale...
Byłam tu chyba jedyną osobą nie związaną z radiem czy jakimś regionalnym
tygodnikiem. Jedyną mieszkającą na prowincji.
- Natalia Strzałkowska. Pochodzę z Bolesławia, jeżeli kogoś interesuje historia
Polski, to z pewnością wyłuska z pamięci kilka danych na temat mojej
miejscowości. Nie współpracuję jeszcze z mass mediami, ale z przyjemnością
wymienię te, które mam zamiar podbić w przyszłości - wypaliłam z grubej rury i
zaprezentowałam szeroki telewizyjny uśmiech.
Przycichło. Ktoś zachichotał. Ktoś zakaszlał. Wiedziałam jedno - zostałam mimo
wszystko zauważona. I o to chodziło.
- Reportaż z Dworca Centralnego. Czy jest bardziej oklepany temat? Banał! -
parskał Błażej. Pochodził z Warszawy, miał z metr dziewięćdziesiąt wzrostu i tak
samo wysokie mniemanie o sobie. Od półtora roku współpracował z jakimś radiem.
- Dlaczego? — wysapałam. Próbowałam iść równie szybko jak on, ale skończyło się
to zadyszką.
Błażej wzruszył ramionami.
- Ile można pisać o bezdomnych, narkomanach, szumowinach i złodziejach? Jeśli
chcesz, zbieraj materiał ze mną. Ale
114
pisać już będziemy oddzielnie! — znalazł się wspaniałomyślnie.
- Nie boisz się konkurencji? - ironizowałam.
- Ja? Jestem czarnym koniem tego konkursu. Wygram jak pewniak. Możesz robić
zakłady sportowe — powiedział z wrodzoną skromnością.
- Zobaczymy! — Miałam ochotę pokazać mu język.
Gdy tak spacerowaliśmy po peronach i przejściach podziemnych, czułam się coraz
smętniej. Świat jawił mi się jako zlepek najróżniejszych dziwactw i nieszczęść.
Odkrywałam to, o czym do tej pory tylko czytałam albo co oglądałam w
telewizyjnych migawkach.
- O! Ćpuny! — Błażej wskazał wzrokiem na ładną dziewczynę ze szklanymi oczami
lalki, brudną, niedomytą. Szła z wychudzonym zaniedbanym chłopakiem. Wyglądali
na ludzi, którym jest dokładnie wszystko jedno. Więc właśnie tak to się kończy?
Beztroskie eksperymenty ze środkami halucynogennymi, zabawy z podlizuchami...
Potem jest już tylko ruina... Zrobiło mi się wstyd, że znałam narkomanię jako
coś odległego, czego odpryski docierały powoli do mojej mieściny.
- Może z nimi porozmawiamy? — zaproponowałam nieśmiało.
- Akurat będą chcieli z tobą gadać! - parsknął Błażej.
- A dlaczego nie? - Wzruszyłam ramionami.
- A dlaczego tak? Co będą z tego mieli? - Błażej niedbale żuł gumę.
- No... — nie wiedziałam, co powiedzieć. Chciałam zachować twarz i nie miałam
ochoty wyjść na idiotkę.
- Ej, co masz taką minę? — Błażej chyba zauważył moje zakłopotanie. — Słuchaj,
jeśli ci na tym zależy, to mogę ci pomóc! — zaproponował.
- A niby dlaczego miałbyś mi pomagać? Co będziesz z tego mieć? — wysyczałam
zgryźliwie.
Tym razem jego na chwilę przytkało.
- Sam nie wiem. Może chcę ci pokazać, jaki jestem wspaniały i wspaniałomyślny!
— kpił.
- Dam sobie radę! — Ruszyłam szybko w kierunku dziewczyny i chłopaka.
- Słuchajcie... Mam do was prośbę. Czy moglibyście... - zaczęłam, ale Błażej
wszedł mi w słowo:
- Hej! Chcecie na działkę? — rzucił tak po prostu do tej parki.
115
Oniemiałam.
Boże! On ich obraża! Dlaczego to robi? - tyle tylko zdołałam pomyśleć.
- No i co. Informacje się ma. Trzeba tylko odpowiednio je podać. Ale to już
rutyna - ziewnął Błażej.
- Niekoniecznie. Ja lubię pisać całą sobą! — Zapaliłam papierosa.
- Przejdzie ci, jak poznasz tyle dziennikarskich sztuczek, co ja! — powiedział
głosem zblazowanego młodzieńca z Saskiej Kępy.
- Wątpię. A ponadto jestem przekonana, że „Odlot" potrzebuje czegoś nowego,
innego. Przecież tak było napisane w ogłoszeniu.
- Boże! Jaka ty jesteś naiwna! Autentycznie, duże dziecko z ciebie! Co nie
zmienia faktu, że masz bardzo ładne usta - wypalił niedbale.
- Kretyn! - Wzruszyłam ramionami.
- Tylko nie udawaj, że ci się nie podobam! - odparł zaczepnie.
- Idiota!
- A ty jesteś normalna gęś! Nawet jeżeli jakimś cudem przebrniesz przez egzaminy
i zaczniesz studiować w Warszawie, to i tak pozostaniesz prowincjonalną gąską.
Nie masz klasy warszawskich dziewczyn! - wypluł z siebie zdenerwowany.
- To po jaką cholerę za mną cały czas łazisz... tani cwaniaku? - zapytałam
uprzejmie. Popatrzyłam na niego z pełną obojętnością i spokojnie zgasiłam
papierosa.
Chyba nigdy w życiu nie byłam aż tak zdenerwowana. Miałam zimne dłonie, zieloną
twarz, drżące serce i... niewielki cień nadziei. Po co mi było to wszystko? —
pomyślałam. Mogłam normalnie zdawać wszystkie egzaminy tak, jak zrobi to cała
moja klasa. Szymon w Zakopanem, Marcin w Krakowie, Izka z Cykorkiem w Warszawie.
Tylko ja zawsze wpycham się tam, gdzie nie potrzeba! - dręczyłam się spóźnionymi
wyrzutami.
- Witam bardzo serdecznie w finale Finału. Chciałbym wszystkim podziękować za
przyjazd. Kochani, byliście naprawdę wspaniali! Los chciał, że spośród tych
wspaniałych
116
musieliśmy wybrać najwspanialszych. Trzy najbardziej obiecujące osoby, którym
ułatwimy start na Wydział Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, będą
zwolnione z egzaminu pre-dyspozycyjnego. Dodatkową nagrodą będzie stała praktyka
w naszej redakcji, z czym łączy się dość atrakcyjna wierszówka... - zaczął z
uśmiechem redaktor naczelny „Odlotu".
Zapanowała pełna wyczekiwania cisza. Jedynym realnym odgłosem był niewyraźny
szum przejeżdżających ulicą samochodów.
- Teraz odczytam protokół jury i nazwiska szczęśliwców...
- Naczelny uśmiechnął się krzepiąco do wszystkich.
- Jury w składzie... — powoli zaczął czytać przydługawa notkę. Miałam ochotę go
zastrzelić albo złapać za elegancką marynarkę i wydusić z niego esencję
protokołu. - ... za oryginalność, świeżość, opanowanie warsztatu, przekonujący
styl pisania... Natalia Strzałkowska! - usłyszałam, ale nie mogłam w to uwierzyć.
- Czyja się przesłyszałam? Co on powiedział? - wybełkotałam cicho do Błażeja.
- Wymienił twoje nazwisko - powiedział Błażej spokojnie i cierpko. - I nie
płacz, bo pokażesz, że jesteś baba i to z prowincji - dodał po chwili
rozdrażnionym tonem. Błażej był wściekły. Jego nazwiska nie było w złotej trójce.
- Gdybyś ty, synku, wiedział, ilu sławnych ludzi pochodzi z prowincji, to nie
mógłbyś w nocy zasnąć. A poza tym, jak widzisz, czasem warto mieć nieco inny
punkt widzenia i pisania
- wypaliłam z satysfakcją.
Poczułam, jakby do moich ramion ktoś dopiął skrzydła. Miałam ochotę pofrunąć w
rytm melodii „We are the cham-pions".
Czułam się jak mistrz.
Nie. Nie przyszedł telegram, ale... Gdy tylko rzuciłam plecak w kąt przedpokoju,
wiedziałam, że nie ma już Saby. Mama powiedziała, że ojciec razem z Adamem
wykopali pod brzozą głęboki dół. Pobiegłam tam. Mały ślad świeżo wzruszonej
ziemi i nic więcej.
Coś zacisnęło mi gardło. Zaczęłam zbierać z pola kamienie i starannie układać
pod drzewem. Usłyszałam znajome szczekanie. Boże! Chyba zwariowałam! Przygryzłam
usta.
117
ział
??
???2' może P°Jd
„W ???
C' ~ p°woli ^J1^-Wystaw Celnie dla a ciąży '
L' -wołała z
? yć ci ?1??? V'" Ale wiesz,
Jii/^niewypełn , Pokaźny brzi
f^OtOpęde
°Me. To dop
"'k,., ? te wszys
% bbieta wyb
!\ S wielko.
Ajnowaćnap
fedy'^s l\ %wodypło
?A>al.
!Cz! Dzwonię JlJato> słucha
1\V opowiac
?N^Nasierpk
brodzić mój
To był tylko wilczur Adama. Adam podszedł do mnie i bez słowa pomógł znosić
kamienie.
- Już nigdy, nigdy więcej nie chcę mieć psa! - wykrzyczałam do niego. A potem
łkając i potykając się o grudy ziemi i polne kamienie, pobiegłam przed siebie.
Kochana Ewelino!
Właśnie jadę pociągiem ekspresowym o wdzięcznej nazwie „Górnik".
Jakieś dwadzieścia minut temu po prostu uciekłam z Warszawy. Byłam na Wydziale
Dziennikarstwa, próbowałam zdać niezwykle przyziemne egzaminy, bo z tego ponoć
najtrudniejszego — predyspozycyjnego — zostałam zwolniona dzięki konkursowi
„Odlotu". Zaliczam się do trójki szczęśliwców, którzy ten konkurs wygrali.
Niestety. Umarł (boja tak to nazywam!) mój ukochany pies. Przeżyłam to bardzo.
Jak stratę prawdziwego przyjaciela.
Trzeba było się jednak uczyć do egzaminów. Przełamałam się i wkuwałam jak dzika,
bo to przyniosło mi zapomnienie.
Przez egzaminy jakoś przebrnęłam. Wiem, że je zdałam (dziś wywieszono na
wydziale pierwszą listę), ale nie mam pewności, czy zostanę przyjęta, bo liczba
miejsc jest ograniczona. Nie miałam jednak cierpliwości i siły, by poczekać na
ostateczne ogłoszenie wyników. Jestem bardzo zmęczona. Wiesz, na wydziale
przyczepił się do mnie Błażej i cały czas robił wszystko, żeby mnie wkurzyć. Nie
trawię go, a on nie odstępował mnie ani na krok!
Kończę już i ciepło Cię pozdrawiam
Tała
PS Broń Boże, nie pozdrawiaj ode mnie Romka. Jego milczenie rujnuje moją
psychikę. Dziś znowu mi się wydawało, że go widziałam. Tym razem gdzieś w tłumie
na uniwersytecie.
Ja chyba zwariowałam!
Rozdział piętnasty
- Wiesz, może pójdę się wykąpać... - powiedziała mama niepewnie.
- Gorąco ci? - zapytałam nieuważnie.
- Taaak... - Powoli podniosła się z fotela.
Wstałam i ja. Wystawiłam głowę za okno. Pogoda nie była najlepsza, szczególnie
dla mamy, która miała za sobą osiem i pół miesiąca ciąży.
- Tała! — zawołała z łazienki.
- Hej! Umyć ci plecy? - Zastukałam w drzwi.
- Nnnie... Ale wiesz, to już chyba się zaczęło... — Mama siedziała w wannie
wypełnionej do połowy wodą i pianą. I masowała sobie pokaźny brzuch.
- O rany! No to pędem do szpitala! - panikowałam.
- Spokojnie. To dopiero pierwsze skurcze. Do porodu jeszcze kupa czasu -
wymądrzała się.
- Akurat! A te wszystkie filmy ze scenami tuż przed porodem? Jeżeli kobieta
wykrzywia twarz tak jak ty w tej chwili i ma brzuch zbliżony wielkością do
twojego, to trzeba ją natychmiast zamelinować na porodówce - dowodziłam.
- Tak jest w filmach. Ale normalna kobieta idzie do szpitala dopiero wtedy, gdy
skurcze powtarzają się co pięć minut albo gdy odejdą wody płodowe - stwierdziła
moja matka głosem twardym jak stal.
- Chrzanisz! Dzwonię do ojca! - Pogalopowałam do telefonu.
- Halo! Tato, słuchaj zaczęło się... Zrób coś. Przyjedź do domu, bo mama jest
uparta jak osioł. Jak sto tysięcy osłów! — wyjęczałam.
- Tala! Co ty opowiadasz? Przecież mama ma wyznaczony termin porodu. Na sierpień
ma wyznaczony. Dobrze pamiętam, kiedy ma się urodzić mój pierwszy syn! —
wrzeszczał ojciec.
119
- Jaki pierwszy? Jaki syn? Skąd wiesz, że pierwszy... Eee, skąd wiesz, że syn?
— zaperzyłam się do słuchawki.
- Bo wiem! Mama robiła miesiąc temu USG. I wyszedł dzi-dziuś z ogonkiem —
powiedział ojciec z dumą.
- A dlaczego ja nic o tym nie wiem? — obruszyłam się.
- Bo... - zaczął ojciec, ale nie było mi dane wysłuchać go do końca. Nade mną
stała mama z wypełnioną po brzegi reklamówką.
- Powiedz ojcu, że jednak jadę do szpitala... - rzuciła stanowczo, jak to mama.
Szpital przywitał nas bielą, charakterystycznym zapachem lekarstw i potu.
Poczuliśmy się bardzo niepewnie. Mamę zabrano na oddział położniczy, a my
dreptaliśmy zdenerwowani po kamiennych szpitalnych schodach.
Ojciec zafundował mamie na imieniny kurs w szkole rodzenia. Każdy, kto go
ukończył i wpłacił symboliczną kwotę, miał prawo do porodu rodzinnego, bo nawet
nasz maleńki szpitalik chciał być europejski.
— Słuchaj, Natalka, ja zaraz wchodzę na oddział. Ty idź do domu. To pewnie
potrwa. Zadzwonię do ciebie! — powiedział.
— Tato... wolałabym tu zostać...
— Idź do domu! Tutaj czas będzie ci się dłużył w nieskończoność. Idź proszę
cię... — Poczochrał moje włosy.
— Dobrze. - Cmoknęłam ojca w policzek i skierowałam się do wyjścia.
Było ciepłe popołudnie. Postanowiłam iść na mały spacer, dojść do mojej brzozy,
położyć się na trawie, pomyśleć. Chciałam być sama. Chciałam skierować niemą,
ale bardzo moją modlitwę do Boga, Natury, Wszechświata. Chciałam prosić o
łagodny, bezpieczny poród dla mojej matki. O piękne, zdrowe dziecko. Chciałam
błagać o nadzieję. Nadzieję na wszystko. Studia, pisanie i... pojednanie,
najdrobniejszy znak życia od Romka.
Nigdy nie byłam pobożna w powszechnym tego słowa znaczeniu. Od zawsze
interesowały mnie najróżniejsze religie. Jednak oddzielałam dokładną jaskrawą i
bardzo wyraźną linią wiarę od religii.
120
Wierzyłam w to, że jest jeden Bóg, jakkolwiek człowiek by go nazywał. Byłam
przekonana, że ten Bóg mieszka w każdym z nas, bo jest esencją człowieczeństwa.
A modlitwa to rozmowa z naszym wyższym ja i uświadamianie mu własnych marzeń,
tęsknot, pragnień.
Moja wiara była zlepkiem najróżniejszych religii, ale była tylko moja i bardzo
dla mnie ważna.
- Ej, coś taka zamyślona! — Ktoś złapał mnie za ramię chłodną, mocną ręką.
- O! Adam! Cześć, co słychać?
- No ładnie! Ciekawe, co cię tak zaćmiło, że nawet takich jaskrawych kolorków
nie zauważasz?! - Strzepnął niewidzialny pyłek z przeraźliwie zielonego
podkoszulka.
- Spodziewam się dziecka! — wypaliłam.
- Jesteś w ciąży? — Oczy Adama przypominały spodki.
- Jestem wciąż zdenerwowana, bo właśnie dziś powiększa mi się rodzina. Moja
mama wylądowała na oddziale położniczym. Więc spodziewam się dziecka -
powiedziałam powoli. Dziś wyjątkowo nie miałam ochoty na bajerowanie.
- Ach, tak. - Spoglądał na mnie badawczo i podejrzliwie.
- A co u ciebie słychać? — zapytałam.
- Siedzę chwilowo w domu. Wybraliśmy się z Ewą do studium reklamy. Wiesz,
fajnie, bo bez egzaminów. Dwa lata jakoś zlecą. A potem zobaczymy.
- A co robicie przez resztę wakacji? - zapytałam bardziej dla podtrzymania
rozmowy niż z czystej ciekawości.
- Ewa wyjechała teraz na dwa tygodnie do ciotki na wieś. Gdy wróci, pojedziemy
razem pod namiot. Na Mazury.
- Fajnie macie. Ja resztę wakacji muszę poświęcić na pomoc mamie przy
dzidziusiu — powiedziałam z fałszywym żalem. - Pójdę już. Muszę zadzwonić do
szpitala. A może ojciec już do mnie dzwonił? — dodałam po chwili.
- My też się zbierzemy! — Adam zagwizdał na Aresa.
Szliśmy tak noga w nogę jak kiedyś i tak jak kiedyś pomyślałam, że oddałabym
wiele, by zamiast Adama szedł obok mnie Romek.
Kłujący ból stopy zmusił mnie do zatrzymania się. Jakiś ostry kamyk wpadł mi do
buta. Przykucnęłam i starannie go wytrzepałam. Zawiązałam sznurówkę. Schylona
usłyszałam cichy skowyt pod starym, porośniętym mchem płotem.
- Co to? Boże, co za szkaradzieństwo! — Odwróciłam wzrok.
121
Adam zapiął Aresowi smycz. Bo on też zauważył tę kupkę nieszczęścia. Pokracznego
wychudzonego szczeniaka z wylinia-łą sierścią.
- Pięknością to on nie jest, wątpię, czy ktoś zechce go przygarnąć — powiedział
szeptem, bacznie lustrując psa. Nie musiał tego mówić, bo dobrze o tym
wiedziałam. Zrozumiałam też aluzję.
- Słuchaj, Adam, u mnie w domu będzie teraz małe dziecko. Zresztą ja... ja już
nigdy więcej nie chcę mieć psa — wyrzuciłam z siebie szybko i zaczęłam iść przed
siebie. Krokiem ciut szybszym niż spacerowy.
Chwilę później jednak coś podeszło mi do gardła. Zawróciłam. Pochyliłam się nad
psiakiem. Cicho skomlał. Pogłaskałam go delikatnie i wzięłam na ręce.
- To będzie ostatni z moich kamieni dla Saby. Najważniejszy! Nazwę go Abas, to
jest jak Saba od tyłu - powiedziałam bardziej do siebie niż do Adama. Potem
uśmiechnęłam się i spojrzałam na brzozę.
Znów zobaczyłam wszystko...
- Czy jest jeszcze mleko?- zapytałam z nikłą nadzieją w sklepie spożywczym.
- Niestety... - Ekspedientka rozłożyła ręce.
- Szkoda, potrzebuję dla szczeniaka! — mimowolnie westchnęłam.
- Dla szczeniaka? - ruda kobieta, która właśnie wychodziła ze sklepu, wyraźnie
się ożywiła.
- Tak. Przyplątał się dzisiaj taki jeden do mnie - wyjaśniłam z rezygnacją.
- Skoro tak, to oddam pani własne mleczko! — rozpromieniła się kobieta.
Znałam ją doskonale, bo była naszą listonoszką.
- Bardzo pani dziękuję! - Spojrzałam na nią ciepło. Zawsze czułam do niej
sympatię. Przynosiła mi przecież tyle ważnych listów.
Spotkanie z listonoszką przypomniało mi, że mam w domu coś tak wspaniałego jak
skrzynka na listy. Postanowiłam do niej zerknąć.
Robiłam to każdego dnia systematycznie, dokładnie, niezmordowanie.
122
W skrzynce były trzy listy. Dwa dla mnie i jakieś pismo dla ojca. Omal nie
zgniotłam szczeniaka. Na jednej z kopert rozpoznałam pismo Romka, druga miała
warszawską pieczątkę.
Najprzyjemniejsza jest chwila przed zjedzeniem miodu! — pomyślałam. Jeśli
oczywiście ma się miód! Westchnęłam. Bałam się tych kopert. Zbyt wiele pobożnych
życzeń zagościło w mojej głowie, gdy gładziłam ich papierowe grzbiety. Zbyt
wiele rzeczy, być może wymyślonych i wydumanych, mogło roztrzaskać się w drobny
mak z powodu kilku zdań.
- Tato? Już wróciłeś?
- Wróciłem! - Ojciec siedział w fotelu i przeglądał jakieś kolorowe fatałaszki.
- Dlaczego tak wcześnie? Stało się coś? — Położyłam szczeniaka na dywanie.
- To ciebie chciałem o to zapytać! Przecież miałaś kamieniem siedzieć w domu! -
zdenerwował się ojciec.
- Przepraszam. Tak się złożyło. Wiesz... Mówiłeś, że to dłużej potrwa. Jak mama?
Co się dzieje? Opowiadaj! — Patrzyłam z przerażeniem na bladego ojca. Miał
błędny wzrok. A na kolanach trzymał trzy maleńkie sukieneczki. Właśnie poprawiał
kołnierzyk jednej z nich — różowej w białe kwiatki.
- No i jak? - niecierpliwiłam się.
- Mamy drugą córkę! — wysapał ojciec z niedowierzanem, zdziwieniem i zachwytem
jednocześnie.
- Hej! Jeszcze parę godzin temu opowiadałeś mi o jakimś synu z USG! - Założyłam
nogę na nogę.
- Bo miał być syn. Tak przynajmniej powiedział lekarz komentujący zdjęcie. Ale
prawdopodobnie powiedział to dlatego, że pępowina jakoś przemyślnie się
zaplątała i podwinęła. Wyglądała na siusiaka. Wytłumaczyła mi to dzisiaj położna!
— mówił ojciec powoli i spokojnie.
- Dobrze, że byłeś przy mamie, bo inaczej powiedziałbyś, że ci syna wykradli i
na córkę podmienili! — zarechotałam złośliwie.
- No, wiesz. I byłem i... nie byłem. Psychika mężczyzny jest tak złożona... -
zaczął ojciec z podejrzaną miną.
- Coś kręcisz. Powiedz, co przede mną ukrywasz?
- Wiesz... Zasłabłem... Bałem się o mamę. Cała akcja porodowa rozwijała się
niespodziewanie szybko. Niezbadane są
123
tajemnice ludzkiego ciała. Myślałem, że to wszystko potrwa kilka dobrych godzin.
Wszyscy tak myśleli. A mama i ta mała zawzięły się. Wszystko trwało niecałe dwie
godziny — opowiadał podekscytowany.
- Jak wygląda mała? Jak jej damy na imię? — Z wrażenia zrobiło mi się gorąco.
- Widziałem ją tylko przez moment. Mała, chuda, dość czerwona. Ładna, chyba do
mnie podobna... - Ojciec leciutko się uśmiechnął.
- Jak ją nazwiemy?
- Mama powiedziała, żebyś ty wybrała dla niej imię! Ja też jestem za tym!
- Pomyślę... — Uśmiechnęłam się do ojca i poszłam do swojego pokoju. Serce
podchodziło mi do gardła, gdy pomyślałam o listach.
Cześć Tala!
Długo nie pisałem. Wybacz. Ale Ty też się nie odzywałaś. Boję się wyciągać
jakiekolwiek, wnioski! Nie wiem, czemu nie piszesz, może chcesz, żebym teraz ja
trochę pocierpiał... Znam Cię jednak doskonale i jestem przekonany, że napisałaś
do mnie pól szuflady listów. Chcialbymje kiedyś przeczytać. Przestań się
wygłupiać. Musimy być razem... Przecież ja i Ty, i... Warszawa.
Jak się pewnie domyślasz, zdałem egzaminy na studia i jestem przyjęty. Wierzę,
że i Tobie się powiodło... Trzymałem za Ciebie kciuki tak długo, jak to było
możliwe.
Odpisz jak najszybciej, bo zwariuję, tak dawno nie miałem od Ciebie żadnej
wiadomości!
Romek
PS Odwiedziłem kiedyś Twój wydział. Byłaś tak pochłonięta rozmową z jakąś
imitacją mężczyzny, że postanowiłem nie zabierać Ci czasu. Doceń to...
PS 2 Mimo wszystko — całuję!
Witaj Romek!
Długo nie pisałam. Wybacz. Ale Ty też się nie odezwałeś (ten cytat jest
zamierzony).
Chcę Ci powiedzieć, że kciuki trzymałeś skutecznie (chyba)
124
- zaczęłam odpisywać na Romkowy list i dopiero wtedy przypomniałam sobie o
drugiej kopercie. Niecierpliwie ją rozdarłam.
Ja też jestem studentką! Przez Twój list o mały włos zapomniałabym przeczytać
zawiadomienie.
Dopisałam jeszcze jedno zdanie i ciężko opadłam na krzesło. Jak na jeden dzień,
to było stanowczo zbyt wiele...
Dla odprężenia zaczęłam myśleć o swojej młodszej siostrze. Oto ona! Rośnie,
śmieje się, uczy się mówić, chodzić, śpiewać. Skacze przez skakankę, bawi się z
dziećmi. Być może będą to moje dzieci. Moje i... Romka? Ej, chyba się
zagalopowałaś...
- warknęłam w duchu, ostrzegawczo. Co jest Tala? Twoja siostra nie ma jeszcze
imienia. A ty majaczysz jakimś pensjonar-skim bełkotem. Opanuj się! A właściwie
dlaczego mam być poważna, pomyślałam. Młodość nie jest czymś, czego należałoby
się wstydzić, bo w każdej kobiecie jest coś z pensjonarki. I bardzo dobrze!
Kierując się hasłem: „pensjonarki są wśród nas", wybrałam imię dla swej młodszej
siostry...
Wiesz, Romek, od dzisiaj mam siostrę. Damy jej na imię Romka, tylko nie myśl, że
to na Twoją cześć!
Tala
PS Nawet gdybym napisała do Ciebie pół szuflady listów, to i tak nie radziłabym
Ci ich czytać.
PS 2 Ta imitacja mężczyzny to była faktycznie imitacja!
Nadmiar emocji spowodował, że spałam niespokojnie. Obudziłam się bardzo wcześnie.
Wyjrzałam przez okno. Świtało. Pomyślałam, że świt jest przedsmakiem dnia. I że
jeszcze dużo nowych świtów, dni i nocy przede mną. Czułam, że pewien etap życia
mam już za sobą. Pora narodzić się jeszcze raz. I tak jak przed każdym nowym,
ogarnęły mnie radość i lęk. Sięgnęłam po papierosa. Wyjęłam brunatnego maxwella
z paczki, potrzymałam chwilę. Po czym zupełnie niespodziewanie dla siebie
samej... otworzyłam okno i wyrzuciłam całą paczkę papierosów. Razem z
zapalniczką.
- Niech nowe będzie do końca nowe — powiedziałam głośno i poczułam się
nieprzyzwoicie dorosła.
Anna Mazurkiewicz Kaja Perkowska
Listy nad oceanem
Bohaterkami książki są dwie przyjaciółki od zawsze - Kaśka i Miśka. Na rok przed
maturą Kaśka wyjeżdża do USA na zaproszenie ojca którego nawet nie pamięta.
Miśka, uciekając' przed samotnością, niespodziewanie rozpoczyna karierę
telewizyjną.
Wydanie I, 120 s.
Danuta Dowjat
Blaszki i kokony
Marta i Mateusz są bliźniakami, ale więcej ich dzieli niż tączy. Chłopak jest
zbuntowany, dziewczyna — realizuje stereotyp kariery akceptowany przez rodziców.
Z czasem pozazdrości bratu niezależności.
Wydanie I, 120 s.
Ul l—l.
Grażyna Grzegorska-Wolin
Pierwszy raz w życiu
Julka, bohaterka powieści, studiuje wbrew sobie matematykę, ale marzy, aby
zostać dziennikarką. Żyje jakby obok, szuka przyjaźni i miłości.
'
Wydanie I, 128 s.
^^^
Magda - Han»,
/orowska
Demon JBriiiego danka
Przepisy czyte|
niCzeK
propozycje potraw
popularnych i modnyCLżerfód młodzieży.
Wydanie I, 128 s. Rw5
Alina Ert-Eberdt
Gdy miałem 17 lat
Zbiór wypowiedzi znanych postaci filmu, estrady, literatury, nauki. Wspominają
oni swoją młodość, dzielą się przeżyciami i doświadczeniami.
Wydanie I, 152 s.
Anna Onichimowska
Żegnaj na zawsze
Dalszy ciąg losów bohaterów powieści „Samotne wyspy i storczyk". Ewa postanawia
zostać modelką w Paryżu, ale nie potrafi pogodzić tego z życiem osobistym.
Wydanie I, 152 s.
Filip z zielonymi
Grepsy, powiedzonka, przewrotne złote myśli zebrane i zilustrowane przez
czytelników „Filipinki".
Wydanie I, 128 s.
•N
•i—i CG
M