15838
Szczegóły |
Tytuł |
15838 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15838 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15838 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15838 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Leonore Fleischer
Rain Mail
w oparciu o scenariusz
Ronalda Bassa i Barry'ego Morrowa
oraz opowiadanie
Barry'ego Morrowa
Przełożyła Elżbieta Tabakowska
Tytuł oryginału Rain Man
Rozdział pierwszy
Wspaniale. Wszystko bezwzględnie musi się udać. To najcud-niejsza transakcja,
jaka kiedykolwiek nadarzyła się Charliemu Babbittowi, a w dodatku składały się
na nią wszystkie elementy, które miały dla niego w życiu największą wartość.
Przebłysk talentu i wysoka klasa, duży zysk przy zerowej inwestycji, szybki
obrót i do tego wszystko absolutnie legalne. Może nie był to interes z tych
największych, ale za to od początku do końca zgodny z prawem. I bez żadnego
ryzyka. A w każdym razie Charlie Babbitt bez przerwy sobie to powtarzał: bez
żadnego ryzyka.
Oczywiście, była to transakcja, która wymagała szybkich słów i jeszcze szybszych
manipulacji, ale to właśnie najbardziej się w niej Charliemu podobało. Był
specjalistą w jednym i w drugim, a tu potrzebny był prawdziwy mistrz tańca z
figurami. Całe tygodnie trwało, zanim to wszystko nakręcił, ale się opłaci.
Najtrudniej było zmobilizować forsę. Dwieście tysięcy dolarów, całe dwieście
tysięcy kafli. Większość energii pochłonęło znalezienie dzianego faceta z forsą.
Bert Wyatt był ostrożny, jakby coś podejrzewał. Tymczasem w całej sprawie nie
było nic podejrzanego, najlżejszego smrodku. Gwarancję widać było gołym okiem:
lśniąca na rampie szóstka cudownych, najwspanialszych samochodów marki
Lamborghini, przybyłych prościut-ko z ojczyzny, z kraju Mamma-mia, a każdy wart
prawie osiemdziesiąt koła. Były jego, wszystkie były jego — przynajmniej na
razie. Mógł na nie patrzeć, mógł ich dotykać, przesuwać dłońmi po ich gładkich
lśniących bokach, podnosić klapy bagażników i sprawdzać doskonały mechanizm
niezrównanych silników, czuć
5
zapach świeżo natłuszczonej skóry i nowiutkich opon. Pachniały piękniej niż
ciało kobiety.
— Proszę bardzo, tu mam wszystkie papiery — Charlie Bab-bitt z dumą oświadczył
celnikowi, wyciągając deklaracje z płaskiej aktówki zrobionej z prawdziwej skóry
strusia. — Sześć najnowszych modeli Lamborghini Countach: jeden srebrny, dwa
czarne, jeden biały i dwa czerwone z czerwoną tapicerką.
Nie zwracając uwagi na podekscytowaną paplaninę Charlie-go, inspektor celny
wziął od niego papiery i zanim położył na nich swój podpis i pieczątkę,
dokładnie je przestudiował. I dopiero wtedy popatrzył na Charliego.
— Wystawia je pan do wyścigu starych gratów? — zapytał z sarkastycznym
uśmieszkiem.
— Nie, do konkursu na miss Ameryki — Charlie także wyszczerzył zęby. Był tak
bardzo z siebie zadowolony, że o mało nie pękł z radości.
Wracając do biura, przez całą drogę myślał o tej swojej transakcji, raz za razem
przechodząc w myśli jej kolejne etapy, doszukując się ukrytych błędów i nie
znajdując najmniejszych nawet niedociągnięć. Było to jego najdoskonalsze dzieło,
szczytowe osiągnięcie blisko dziesięcioletniego okresu kupowania i sprzedawania,
podtykania, szperania — po to, żeby zarobić kilka marnych dolców. Ta transakcja
wyciągnie go z klasy handlarzy używanymi samochodami i zapewni dobry start na
drodze, którą Charlie wyruszy, aby dołączyć do prawdziwie wielkich — tych,
którzy mają najwyższe koncesje i najwymyślniejsze salony wystawowe. Żegnaj, San
Pedro. Witaj, Bel Air.
Więc wszystko miało się odbyć tak. Dwieście tysięcy od Wyat-ta, na krótki termin,
cztery tygodnie na 17 procent miesięcznie (chciwy drań!), z samochodami jako
zabezpieczeniem. Te dwieście tysięcy, plus spore depozyty od sześciu klientów,
których Lenny Barish wpisał na listę — jacyś faceci z zespołu adwokackiego —
pokryje koszt samochodów. Oraz niemałe wydatki Charliego. Charlie nie jest tani.
Udało mu się (po niezłej porcji ostrych targów z zagranicznym kontrahentem)
zdobyć sześć najprawdziwszych sportowych
6
samochodów marki Lamborghini, każdy inny, w idealnym stanie, po 40000 od sztuki.
Trzy lata temu Charlie byłby zapłacił mniej, ale stosunek lira do dolara
zupełnie go dobijał. I tak miał szczęście, że udało mu się je dostać za taką
cenę. Sprzedawał po 75 000, minus dyskonto — 10 procent od każdego samochodu, na
otarcie łez żalu po tak dużym wydatku i żeby uradować klienta. Samochody po
prostu stały sobie i czekały na przystani w San Pedro, już po odprawie celnej.
Charlie osobiście zszedł do portu, żeby się przyjrzeć jak je wyładowują z
włoskiego frachtowca i upewnić, że żadna z tych pięknych karoserii nie dozna
najmniejszego draśnięcia. Dokumenty potwierdzające prawo własności tkwiły
bezpiecznie w jego teczce.
Teraz wszystko, co Charliemu pozostało do zrobienia, to wziąć te śliczne
sportowe samochody, zamelinować je gdzieś, gdzie tylko on sam mógłby je znaleźć,
zdobyć dokumenty rejestracyjne ważne na Kalifornię, zebrać resztę pieniędzy od
nabywców (którzy robili naprawdę świetny interes płacąc ostatecznie cenę zakupu
w wysokości 67 500 dolarów), dostarczyć samochody, spłacić pożyczkę i już miał w
kieszeni szybki zysk — okrągłą sumkę z pięcioma zerami, a wszystko bez
zabrudzenia sobie rąk czy zagniecenia najmniejszej fałdki na świetnie
dopasowanym garniturze od Giorgia Armani. I bez inwestowania choćby centa z
własnej kieszeni.
W dodatku wszyscy będą zadowoleni. Sześciu adwokatów od spraw rozwodowych z
Beverły Hills będzie jeździło luksusowymi samochodami w idealnym stanie,
kupionymi ze zniżką; facet dostanie swoją forsę plus 17 procent bez żadnego
gadania. Charlie Babbitt będzie liczył zyski siedząc w luksusowym apartamencie w
Palm Springs. Było mu tylko odrobinę przykro, że musi sprzedać wszystkie sześć
lamborghini, bo gdyby w odpowiednim momencie trochę lepiej wszystko obmyślił,
ten biały mógłby należeć do niego. Przez ułamek sekundy Charlie myślał, żeby go
sobie zatrzymać; i tak zarobiłby dość na pozostałych pięciu. To cudne maleństwo
mogło być jego — mógłby je kochać, mógłby sobie nim jeździć. Ale trudno. Zostało
ich jeszcze mnóstwo we Włoszech; jeden z nich z pewnością
7
wcześniej czy później będzie nosił w dowodzie rejestracyjnym jego nazwisko.
Transakcja miała zostać sfinalizowana niemal z dnia na dzień, ale Charlie
zapewnił sobie spory zapas czasu — całe cztery tygodnie, mnóstwo czasu na to,
żeby zarejestrować samochody, nawet biorąc pod uwagę to, że Biuro Ochrony
Środowiska siedzi mu na karku ze swoimi cholernymi przepisami na temat kontroli
zanieczyszczeń.
Była to n aj śliczniej sza transakcja stulecia; nie ryzykował ani centem swoich
własnych pieniędzy, a zysk miał w całości należeć do niego — no, jeszcze do
Lenny'ego. Obiecał Lenny'emu dwadzieścia pięć tauzenów — tylko za to, że mu
wyszuka klientów. Ale Lenny nie jest pełnoprawnym partnerem, który dostawałby
połowę — jeszcze czego, skoro Charlie sam zawsze wszystko obmyśla.
Więc jeśli to jest rzeczywiście taka doskonała transakcja, to dlaczego całe to
gówno rozpada się na jego własnych oczach? Dlaczego wszystko rozlatuje się z
trzaskiem, a Charlie Babbitt musi tego słuchać?
Cała transakcja została obliczona na tempo; w końcu zysk za cztery tygodnie przy
stopie 17 procent wynosi od 200000 całe 34000 — trochę za dużo, żeby wyrzucić
przez okno. Im prędzej Charlie spłaci dług, tym więcej forsy będzie mógł
zatrzymać dla siebie. Ale teraz minęło już prawie sześć tygodni, a interes dalej
nie został sfinalizowany. Licznik bił nadal, rosło zadłużenie. Nagle zaczęło
podejrzanie wyglądać na to, że Charlie Babbitt będzie sobie niedługo wybierał
apartament nie w Palm Springs, ale w jakimś slumsie.
Tak czy inaczej, niech szlag trafi to Biuro Ochrony Środowiska! Dlaczego u
diabła nie mogą się zająć ratowaniem wielorybów albo tropieniem awarii w
elektrowniach jądrowych, zamiast zawracać przyzwoitemu biznesmenowi głowę
prawami stanowymi i spalinami? Czy naprawdę ci faceci nie mają żadnego pojęcia o
tym, jak trudno jest wytrzasnąć skądś sześć cholernych końcówek do wtryskiwaczy
paliwa, które pasowałyby do lamborghini? Do chevroleta, jasne. Do jeepa cherokee
— bez problemu.
8
??? do lamborghini? Mijały tygodnie, a mechanik Charlie go wciąż wracał z
pustymi rękami. Charlie podniósł nawet oferowaną przez siebie cenę takiej
końcówki do dwóch i pół tysiąca od sztuki — rozbój na równej drodze — ale i tak
bez żadnego skutku.
— Nie da się tego do nich podłączyć. Nie robi się końcówek do firmowych
lamborghini. Tym głupim Włochom jest wszystko jedno, jakim powietrzem oddychają
— tłumaczył Charliemu z naciskiem jego mechanik, zwalisty facet o nazwisku
Eldorf.
Bez końcówek nie ma sprzedaży samochodów — Biuro Ochrony Środowiska powiedziało
trzy razy nie, po trzech kolejnych przeglądach. A bez aprobującej pieczęci biura
na papierach rejestracyjnych, samochodów nie można sprzedać na terenie
Kalifornii. Koniec, kropka. Może udałoby się przeszwarco-wać je do Oregonu i tam
zarejestrować, ale teraz jest już na to za późno. Skąd Charlie ma w ostatniej
chwili wytrzasnąć odpowiedni frachtowiec za odpowiednią cenę?
Charlie był cholernie blisko ostatecznej klapy. Zdążył już przepuścić przedpłaty
od tych prawników z zespołu — w końcu była to część jego uczciwego zysku i miał
prawo go wydać z góry. Człowiek z jego pozycją musi się dobrze prezentować. A
dobra prezencja i wysoki poziom życia nie są dziś rzeczą tanią — przyzwoite
strzyżenie kosztuje dwieście pięćdziesiąt dolarów, a na wykupione bez recepty
ciemne okulary retro z metką dobrej firmy trzeba od ręki wywalić aż czterysta.
Musi się też pamiętać, że za granicą dolar spada na łeb na szyję. Robiony na
zamówienie włoski garnitur, który jeszcze dwa lata temu kosztowałby jakieś
tysiąc trzysta dolców, dziś musi kosztować dwa tauzeny. Tymczasem transakcja,
która miała się odbyć z dnia na dzień, bez żadnego ryzyka, wlecze się tak długo,
że zainteresowane strony zaczynają się bardzo, ale to bardzo niepokoić.
Co więcej, w wyniku nie kończących się rozmów telefonicznych z facetami, którzy
wciąż czegoś żądają, ten niepokój udziela się Charliemu Babbittowi, a on niezbyt
dobrze znosi uczucie zaniepokojenia.
9
Susanna Palmieri zaparkowała swoje volvo obok należącego do Charliego Babbitta
lśniącego małego srebrnego ferrari. Kiedy wysiadała z samochodu rozglądając się
naokoło i przyglądając miejscu, gdzie pracowała od trzech tygodni, był piątek,
godzina wpół do dwunastej w południe. Na szyldzie widniał wprawdzie napis
„Samochody dla Kolekcjonerów, Ch. Babbitt", ale rdzewiejący blaszany barak nie
stanowił żadnej pokusy dla kolekcjo-
nera__chyba że pociągałaby go jego tandetność. Barak stał na
końcu długiego rzędu magazynów i składów rupieci. Z przeżartego rdzą dachu
łuszczącymi się pasami odchodziła farba. Barak postawiono jako prowizorkę w 1946
roku, i od tego czasu mieściły się tu koleno różne tymczasowe firmy; „Samochody
dla Kolekcjonerów" Babbitta były ostatnią, i może także najbardziej tymczasową z
nich.
Jak to możliwe, że ona — śliczna i inteligentna dziewczyna z surowymi zasadami
moralnymi, pochodząca z dobrego, katolickiego, włoskiego domu, absolwentka
przyklasztornej szkoły o ścisłym regulaminie, pozwoliła sobie na związek z
człowiekiem, którego firma mieści się w ogromnej szopie gdzieś na końcu świata?
Dlaczego Susanna Palmieri, której najwyraźniej należy się od życia coś lepszego
— na przykład małżeństwo z facetem, który miałby przyzwoitą pracę i stały dochód
i który od czasu do czasu powiedziałby jej, że ją kocha — tak bardzo się
uwikłała w związek z kimś takim, jak Charlie Babbitt, że wybiera się na weekend
do Palm Springs z właścicielem firmy „Samochody dla Kolekcjonerów"? Potrząsnęła
głową, podniosła z ziemi niewielką podróżną torbę, otworzyła drzwi baraku i
weszła do zagraconego biura które tak dobrze znała. I jeszcze raz zadała sobie
pytanie, dlaczego?
Aha, już wiem, przypomniała sobie, kiedy jej wzrok padł na właściciela firmy
„Samochody dla Kolekcjonerów", krzyczącego coś ze złością do słuchawki telefonu.
Charlie. Charlie Babbitt. To dlatego.
10
Susanna przez dłuższą chwilę stała przyglądając mu się. Ani słowa, to
najpiękniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała lub miała. Charlie był
wysoki i muskularny, a przy tym miał szczupłe, giętkie ciało
dwudziestosześcioletniego mężczyzny i ciemne włosy, które zawsze skręcały się w
loki, bez względu na to, jak mocno je szczotkował. Jego oczy były podłużne i
szeroko otwarte — lśniący orzechowy brąz, przysłonięty gęstymi rzęsami. Usta
miał pełne, prawie dziewczęce — dopóki się nie uśmiechnął. A kiedy Charlie
Babbitt się uśmiechnął — och, któżby się oparł temu uśmiechowi, tym trzydziestu
dwu lśniącym białym zębom, temu zabójczemu dołeczkowi w brodzie?
Ale Susanna nie była jakąś tam trzpiotką, żeby tak dać się podbić samej aparycji
mężczyzny, mimo że uroda Charliego była naprawdę nieodparta. Uroda jest może
podniecająca, kiedy się z nią idzie wieczorem do łóżka, bywa cudowna, kiedy się
ją ogląda rano po przebudzeniu. Ale jeśli się ma z nią potem spędzić cały dzień,
robi się nudna — chyba że kryje się za nią coś bardziej solidnego.
W przypadku Charliego tym czymś była gwałtowna, gniewna inteligencja. Wybuchowy,
niebezpieczny temperament ukryty pod tymi eleganckimi, kosztownymi materiałami,
ale także solidny rozum, który natychmiast dostrzega sedno każdego problemu i
potrafi znaleźć szybkie i praktyczne rozwiązanie. Gdyby tylko Charlie Babbitt
potrafił poskromić tę inteligencję i użyć jej do czegoś pożytecznego i ważnego,
zamiast uganiać się za swoimi ulotnymi „transakcjami", byłby potęgą, z którą
świat musiałby się liczyć, mimo jego młodego wieku.
Zaciągając się głęboko papierosem Lucky Strike, który trzymał w ustach, Charlie
pomachał ręką w kierunku Susanny, dając jej znak, żeby się zabrała do pracy, ale
gros uwagi poświęcał w dalszym ciągu swojej wściekłej rozmowie przez telefon.
Susanna podeszła do swojego biurka i podniosła słuchawkę. Szybkimi ruchami
drobnych palców wystukała długi ciąg cyfr numeru zamorskiego abonenta,
przyłożyła słuchawkę do ucha i powiedziała:
— Pronto? Qui firma „Samochody dla Kolekcjonerów".
Mimo swojej wspaniałej nazwy, firma była żałosną instytu-
11
cją. Cały barak cuchnął starymi niedopałkami papierosów: pełne po brzegi
popielniczki stały na każdym kawałku wolnej powierzchni. Umeblowanie stanowiły
trzy metalowe biurka, kupione w bardzo złym stanie na jakiejś wyprzedaży, trzy
drewniane krzesła i szafa na akta. Jedno z biurek należało do Charliego, drugie
do „sekretarki", której na razie nie było i której prawdopodobnie nigdy nie
będzie.
To biurko zostało przydzielone Susannie Palmieri zaraz potem, gdy Charlie ją
spotkał i gdy go urzekła jej filigranowa uroda, jędrne drobne ciało, płomienny
romański temperament i ten uroczy włoski akcent. Gdy tylko się dowiedział, że
Susanna mówi płynnie po włosku — lingua toscana in bocca romana — przypuścił
szturm. Poszli ze sobą do łóżka jeszcze w tym samym tygodniu, w którym zaczęła
pracować w firmie „Samochody dla Kolekcjonerów"; okazała się nieoceniona w
montowaniu transakcji z ludźmi od samochodów Lamborghini.
Przy trzecim biurku zasiadał „partner" Charliego, a właściwie jego pracownik.
Lenny Barish miał dwadzieścia lat, z których ostatnie trzy spędził na zawieraniu
telefonicznych transakcji handlowych. Rozmawiał przez telefon. Tyle, że nie
krzyczał — skamlał. Do przeciwległej ściany przypięte były pinezkami szkicowe
mapy Niemiec Zachodnich i Włoch. Mimo swoich szytych na zamówienie włoskich
ubrań i ręcznie robionych w Anglii butów, mimo całej swojej „klasy", którą tak
się chełpił, Charlie Babbitt nie był niczym więcej jak tylko handlarzem
używanymi samochodami, działającym w oparciu o pożyczony niewielki kapitał
zakładowy.
Słuchając głosu w słuchawce, Charlie na moment przestał krzyczeć. Ale jego gęste
czarne brwi były wciąż ściągnięte w surową grubą linię i zrobił taką minę, jakby
za moment miał wybuchnąć na nowo. Raz po raz gniewnie zaciągał się papierosem.
— Nie, proszę pana — skamlał Lenny — mówiłem właśnie o tym z panem Babbittem,
akurat dziś rano...
Wzrokiem błagał Charliego, żeby go z tego wyciągnął i dawał mu ręką rozpaczliwe
znaki, ale Charlie Babbitt miał własne kłopoty, od których aż w nim kipiało.
12
— No więc dobrze, minęło pięć i pół tygodnia! — wrzasnął do słuchawki. — Pięć i
pół tygodnia! Jakżeż do jasnej cholery miałem się uporać z Biurem Ochrony
Środowiska trzy razy?
Lenny podniósł nieszczęśliwy i pełen zaskoczenia wzrok znad swojej własnej
nerwowej rozmowy z zaniepokojonym nabywcą jednego z samochodów lamborghini,
srebrnego modelu 1985. Trzecia z kolei odmowa biura była dla niego czymś nowym i
zgoła niepożądanym.
— Eee... tak, proszę pana — powiedział nieszczęśliwym głosem do słuchawki. —
Wreszcie załatwiają z biurem. Jeden, no, może dwa dni...
— Nieźle idzie! — warczał Charlie. — Sześć samochodów, po trzy razy każdy.
Fiku-miku i wychodzi osiemnaście — nie najlepszy wynik meczu, sam się z tym
zgodzisz. Kim ty w końcu jesteś, mechanikiem czy inżynierem z NASA? Musimy
ruszyć te cholerne auta! Nie prowadzimy tu żadnego cholernego muzeum samochodów!
Ginę! Zrób coś, do jasnej cholery!
Teraz Lenny zaczął się pocić, a klient na drugim końcu drutu zwiększył nacisk.
— N-no cóż, proszę p-pana, nie sądzę, ż-żeby to było konieczne — wyjąkał
chłopak, błagalnym gestem ręki żebrząc u Charliego o pomoc.
Ale Charlie nie zwracał na niego najmniejszej uwagi.
— Więc co ja mam powiedzieć mojemu wierzycielowi? Wiszę u niego na dwieście
tauzenów, tak? Tauzenów! Trzy zera! — z wściekłością zgniótł papierosa w pełnej
niedopałków popielniczce, natychmiast zapalając następnego.
Susanna skończyła swoją rozmowę, powiedziała „Ciao, grazie" i odłożyła słuchawkę.
Spoglądając na zegarek na szczupłym przegubie ręki, niecierpliwie zmarszczyła
brwi. Wyciągnęła ją w kierunku Charliego, znacząco stukając w tarczę zegarka.
Powinni już niedługo ruszyć; robiła się prawie dwunasta i będzie trwało całe
wieki zanim się wydostaną z miasta przy piątkowym ruchu, kiedy wszystkie drogi
są pełne amatorów weekendowych wyjazdów. Do Palm Springs jest bardzo daleko, a
Susanna boi się jechać przez
13
pustynię nocą. Charlie obiecał jej trzydniowy weekend, dla uczczenia
szczęśliwego zakończenia swojej transakcji. Było to tydzień temu, kiedy był
jeszcze powód, aby oczekiwać takiej uroczystości.
Charlie rzucił Susannie szybkie spojrzenie i zrobił głową ruch który mówił:
„Spauzuj na sekundę. Mam tu mały kłopot. Bądź cierpliwa, jeszcze tylko przez
chwileczkę". I natychmiast wrócił do rozmowy, która go tak irytowała.
__Mógł zabrać te samochody jedenaście dni temu! One stanowią gwarancję, na
litość boską! Ledwie go powstrzymuję!
Susanna widziała w jego wzroku narastającą panikę. Zadzwonił telefon — trzeci
telefon na jej biurku. Charlie rzucił Susannie spojrzenie, oczyma dając jej znak,
aby odebrała rozmowę Zdejmując z ucha złoty klips w kształcie koła, Susanna
podniosła słuchawkę i powiedziała pogodnie:
— Firma „Samochody dla Kolekcjonerów".
Od razu zaczął na nią wrzeszczeć jakiś wściekły głos.
__Tak, proszę pana — paplał do swojej słuchawki Lenny.
__Wiem, że w umowie była mowa o czterech tygodniach...
Machał ręką dziko i z desperacją, starając się ściągnąć na siebie uwagę
Charliego, ale Charlie nadal go ignorował, z własnej transzei tocząc własną
bitwę.
__ Posłuchaj, próbowałeś gotówką? — rzucił do swojej słuchawki. — He taki facet
z Biura Ochrony Środowiska może zarabiać tygodniowo, na litość... — przerwał,
uświadamiając sobie, że Susanna daje mu gwałtowne znaki. Swoją własną słuchawkę
odłożyła na bok, ale wyraz jej twarzy mówił Charliemu, że sprawa jest pilna.
__To Wyatt — poinformowała go, kiedy wreszcie udało jej
się zwrócić na siebie jego uwagę. — W sprawie tej pożyczki.
Spojrzała na Charliego pytającym wzrokiem. Charlie nie odpowiedział, ale jego
twarz zrobiła się nagle zimna i nieruchoma, z oczyma jak orzechowe kamyki.
— Jeżeli nie dostanie swoich pieniędzy do wpół do szóstej — ciągnęła Susanna —
przechwyci — tak właśnie powiedział: „przechwyci" — wszystkie...
14
— Zadzwonię do ciebie później — warknął Charlie do swojej słuchawki i odłożył
ją zanim mechanik zdążył odpowiedzieć.
— Samochody — dokończyła Susanna.
Przystojną twarz Charliego Babbitta rozjaśnił chłopięcy uśmiech. Chłopięcy a
jednocześnie męski — zwycięski, przekonywający uśmiech. Susanna, która
natychmiast zaczęła coś podejrzewać, zrobiła krok do tyłu, gwałtownie
potrząsając głową: nie. Bez względu na to, o co chodzi, ona nie chce mieć z tym
nic wspólnego. Jej nieśmiertelna dusza jest już wystarczająco narażona na
niebezpieczeństwo przez sam związek z Charliem Bab-bittem.
Charlie delikatnie objął prawą ręką talię dziewczyny. Jego głos był niski i
opanowany, jakby zupełnie nie działo się nic złego, jakby to wszystko było tylko
częścią zwykłej codziennej rutyny.
— Powiedz mu... nie rozumiesz. Podpisałem czek we wtorek. Ty i wszyscy inni
widzieli, jak podpisywałem. Sama dałaś go gońcowi.
Susanna wciąż energicznie potrząsała głową. Nie była pewna, co to wszystko
znaczy, ale umiała przecież rozpoznać szyte grubymi nićmi kłamstwo. Od trzech
tygodni przypadkiem słyszała część tego, co kombinował Charlie Babbitt — jak
miała nie słyszeć, skoro wszystkie biurka stoją tak blisko siebie, a Charlie tak
głośno wrzeszczał do słuchawki — ale nie chciała brać w tym udziału, więcej: nie
chciała nic o tym wiedzieć. Zatrudniono ją, żeby załatwiała sprawy z Włochami,
ponieważ jest Włoszką i dobrze zna ten język, ale to wszystko, jeśli o nią
chodzi. A jednak w głębi duszy czuła, że tak naprawdę to nie wszystko — dopóki
ona i Charlie Babbitt są ze sobą tak mocno związani w życiu prywatnym. Jest
teraz jego dziewczyną, i on ma do niej prawo — prawo, które rzadko wahał się
wykorzystywać.
Charlie pieścił gęste, czarne, kręcone włosy Susanny powolnymi ruchami palców, a
jego głos zrobił się jeszcze cichszy.
— Proszę cię. To mi jest potrzebne — powiedział łagodnie. Susanna poczuła jak
topnieje w niej to miejsce, które zawsze
w niej topniało za sprawą Charliego. Nienawidząc samej siebie
15
za tę zgodę, zła na Charliego, odwróciła się jednak w stronę telefonu i
podniosła słuchawkę. Wcisnęła guzik, przywracając połączenie.
— Nie rozumiem, proszę pana — powtórzyła jak echo. — Pan Babbitt podpisał czek
we wtorek. Wszyscy widzieli, jak podpisywał. A ja sama dałam go gońcowi.
Za plecami usłyszała, jak z ust Charliego wychodzi tłumione westchnienie ulgi.
— Chwileczkę, mam rozmowę na drugiej linii — znowu wcisnęła guzik aparatu.
— „Piąta trzydzieści" — powtórzyła słowa Wyatta. — „I żadnych wygłupów".
Charlie Babbitt zaczął chodzić tam i z powrotem; jego mózg pędził z szybkością
stu dwudziestu kilometrów na godzinę, a ciało instynktownie starało się za nim
nadążyć.
— Czy byłby uprzejmy poprosić, żeby jego księgowa jeszcze raz sprawdziła
rachunki? Czy mógłby to zrobić dla ciebie? Będziesz miała cholerny... powiedz
„masę kłopotu", jeśli wyjdą jakieś problemy.
Susanna zmarszczyła brwi, ale znowu odwróciła się do telefonu.
— Czy byłby pan uprzejmy poprosić, żeby pana księgowa jeszcze jeden jedyny
ostatni raz sprawdziła rachunki? Czy mógłby pan to zrobić dla mnie? Obawiam się,
że będę miała masę kłopotu, jeśli...
Zanim Susanna zdążyła dokończyć zdanie, przerwał jej odgłos głośnego walenia w
stół. Odwrócili się oboje i zobaczyli, że Lenny, rozpaczliwie próbując zwrócić
na siebie uwagę Charliego, z całej siły wali pięścią w bok metalowego stolika.
Jego oczy wyglądały jak dwa wielkie spodki wypełnione błaganiem, a pot ściekał
mu po policzkach i za kołnierz. Głos Lenny'ego brzmiał teraz ochryple; niemal
płakał do słuchawki.
— Tak, proszę pana, jak tylko pan Babbitt wróci z posiedzenia...
Uprzytamniając sobie wreszcie bezmiar jego rozpaczy, Charlie szybko podszedł,
żeby się nim zająć. Ale wtedy zawołała go
16
Susanna, a w jej głosie też brzmiała nutka ponaglenia. Zatrzymał się, rozdarty
między obojgiem.
— Charlie. Popatrz na mnie. Piąta trzydzieści — powtórzyła słowo w słowo.
Charlie Babbitt zamarł w bezruchu i na sekundę zamknął oczy. Zrobił długi głośny
wdech, a jego pędzący zawrotnie mózg, jak oszalały szczur w labiryncie,
przebiegał kręte ścieżki szukając otworu, przez który dałoby się uciec. I —
oczywiście — zaraz go znalazł: ciasny otwór, przez który zdoła się przecisnąć
tylko szczur.
— Okay — warknął niecierpliwie. — Słuchaj. Jestem w samolocie lecącym do
Atlanty. Położysz na moim biurku drugi czek, tak, żebym go mógł podpisać od razu
w poniedziałek rano. To wszystko, co możesz zrobić. „Bardzo pana proszę, niech
pan mi nie psuje z tego powodu stosunków z panem Babbittem... naprawdę bardzo mi
zależy na tej pracy". Okay?
Dziewczyna spojrzała na niego spode łba, ukłuta do żywego nie tylko przez własne
sumienie, ale i przez niecierpliwość, jaką jej okazywał Charlie. Czasami
nonszalancja, z jaką się do niej zwracał, doprowadzała ją do szewskiej pasji.
Mimo to znów odwróciła się do telefonu.
Uwaga Charliego natychmiast skierowała się na Lenny'ego, który staczał
śmiertelną walkę ze swoim klientem.
— Nie, nie robiłbym tego, proszę pana — skrzeczał rozpaczliwie. — A
przynajmniej zanim pan nie porozmawia osobiście z panem Babbittem... Uhm, życzy
pan sobie jego numer... No...
Lenny rzucił okiem w stronę Charliego, który gwałtownie pokręcił głową.
— Nie, proszę pana. Pan Babbitt jest teraz w drodze, i...
— Charlie!—krzyknęła Susanna.
Odwrócił się gwałtownie w jej stronę, twarz mu pociemniała, a oczy zrobiły się
zimne jak Morze Beringa.
— Mogłabyś zrobić uayteJs^własnego rozumu, moja mała? — warknął. — Ten jedert
Jetfytf$4az?
Susanna drgnęła jak ???^?}??2???, ale zacisnęła usta, biorąc pod uwagę nacisk,
jąkiermt gej poddawano ze wszystkich stron.
2 — Rain Man i, Ji'/
**
— Masz do niego zadzwonić, jak wylądujesz.
— Charlie! —wrzasnął Lenny Barish.
Charlie Babbitt tak długo tkwił wewnątrz-szybkowaru, że wentyl bezpieczeństwa
puścił nagle, wyrzucając fontannę wrzątku. On tu stara się jak może, sam jeden
próbuje utrzymać wszystko w kupie, żyje ryzykownie z pożyczonych pieniędzy, w
pożyczonym czasie. Dźwięk jego własnego imienia wy wrzeszczanego przez
bezradnego Lenny'ego podziałał jak zapalnik wyzwalający eksplozję. Odwrócił się
gwałtownie, jednym zamaszystym ruchem ręki zmiatając wszystko z biurka Lenny'ego
— książki telefoniczne, kartoteki, notatki — wszystko spadło z hukiem na podłogę
na oczach przerażonego chłopaka.
— Masz... może... jakieś... kłopoty? — wycedził Charlie przez zaciśnięte zęby,
niebezpiecznie dobitnym głosem.
Jabłko Adama na szyi Lenny'ego podskoczyło gwałtownie, gdy rozpaczliwie
spróbował złapać powietrze.
— Pan Bateman chce się wycofać z transakcji. I namówić na to samo pana Webba.
Oni... no, oni chcą, żeby im zwrócić przedpłaty.
Ostatnią część zdania wymówił niemal szeptem, zdając sobie sprawę z tego, że
przedpłaty są melodią przeszłości, westchnieniem odległych wspomnień, które już
nigdy nie powrócą do życia.
Charlie zamknął oczy, nie odzywając się ani słowem.
— Wypatrzyli jakieś dwa samochody w Valley Motors — ciągnął Lenny — i mają
zamiar pójść tym śladem.
— Charlie, proszę cię — powtórzyła z naciskiem Susanna. Spokojnie odwrócił się
w jej stronę; jego napięcie niemal się
wyczerpało w gwałtownym wybuchu, którego ofiarą padł Lenny.
— Wyatt chce wiedzieć, gdzie są samochody. Charlie skinął głową. Jasne, że chce.
Akurat.
— Powiedz mu prawdę. Nie wiesz, gdzie.
Nie wiedział nikt oprócz Charliego; te samochody są jedynymi atutami, jakie ma w
ręku, jego ostatnim żetonem, ostatnim asem schowanym w rękawie. Zwracając się z
powrotem do Len-ny'ego, poinstruował go spokojniejszym już głosem:
18
— Powiedz Batemanowi, że właśnie ze mną rozmawiałeś z drugiego telefonu.
Załatwiłem wszystko w Biurze Ochrony Środowiska. I...
Zawahał się, walcząc ze sobą, a potem poddał się z westchnieniem:
— Powiedz im, że opuszczam każdemu z nich po pięć tysięcy. Ponieważ doceniam
ich cierpliwość.
Lenny z wdzięcznością skinął głową i wrócił do swojej rozmowy. Susanna odwiesiła
słuchawkę, obrzucając wzrokiem Charliego.
— W poniedziałek — powiedziała. — Wyatt zgodził się poczekać do poniedziałku.
W poniedziałek. A jest dopiero piątek. Ma cały weekend na to, żeby coś wymyślić,
czas na wagę złota, odroczenie wyroku. Charlie odetchnął z ulgą i napięcie
ustąpiło z jego mięśni, pozostawiając dotkliwy ból w ramionach i karku.
Spojrzał na Susannę, po raz pierwszy tego dnia naprawdę ją dostrzegając. Jego
dziewczyna. Stanęła przy nim, kiedy jej potrzebował, i jest jej za to wdzięczny.
Zorganizuje jej wspaniały weekend, żeby jej się za to odwdzięczyć. Jest taka
ładna; Charlie z uznaniem zmierzył ją spojrzeniem. Jest cudowna, kieszonkowych
rozmiarów włoska wścieklica z miotłą czarnych kręconych włosów, oczami jak
błyskające dżety i filigranową kruchością, która go nieodmiennie podnieca.
Wyciągnął ręce, zamykając w uścisku jej szczupłe ramiona, przyciągając ją do
siebie, całując jej ponętne czerwone usta.
— No? Gotowa do Palm Springs?
Wielkie czarne oczy Susanny rozszerzyły się ze zdziwienia:
— Więc dalej się tam wybieramy? Charlie skinął głową. W czym problem?
— To tylko... drobny kłopot. Nic poza tym.
— Nic poza tym? — powtórzyła Susanna. Ten wybuch, te rozpaczliwe telefony, ta
wściekła szamotanina, te kłamstwa... drobny?
Charlie wymownie wzruszył ramionami.
— Eldorf zdobędzie te sześć końcówek — odpowiedział z
19
całą pewnością siebie. — Do tych wtryskiwaczy. Wtedy załatwię z Biurem Ochrony
Środowiska, dostarczę klientom samochody, zwrócę pożyczkę. ... i... — zrobił
krótką pauzę dla zwiększenia efektu — schowam do kieszeni osiemdziesiąt koła.
Równe osiemdziesiąt.
Posłał jej swój olśniewający uśmiech numer dwa — ten wyrażający pewność siebie.
— Nieźle jak za kilka telefonów.
* * * *
Słońce chowało się za pasmo gór na zachodzie, gdy srebrne ferrari z szybkością
osiemdziesięciu mil na godzinę pokonywało drogę przez pustynię. Niebo było
mroczniejącą kopułą, oświetloną jeszcze od góry błyszczącymi szczytami chmur,
którym udało się zatrzymać ostatnie odblaski promieni słońca. Gwiazdy poukładane
w dające się już rozpoznać konstelacje zaczęły wypełniać misę nadchodzącej nocy.
Susanna Palmieri drżała lekko; niemal nieskończony ogrom nieba nad pustynią
zawsze budził w niej głębokie wzruszenie, sprawiając, że~czuła się maleńka i
pozbawiona wszelkiego znaczenia.
Straciła już prawie całą nadzieję na to, że usłyszy od Charlie* go Babbitta coś,
co by go do czegokolwiek zobowiązywało. Był enigmą włożoną w zagadkę i
przewiązaną łamigłówką. Czy jego uczucie w stosunku do niej jest równe — czy
przynajmniej prawie równe — uczuciu, jakie ona ma dla niego? Nigdy o tym nie
wspominał, nie mówił o żadnym uczuciu z wyjątkiem uczucia zniecierpliwienia. Czy
mu na niej zależy? Czy zależy mu na kimkolwiek z wyjątkiem samego siebie?
Kiedy byli sami, kiedy się kochali, Susanna mogłaby przysiąc, że tak. Charlie
był namiętny, a przy tym delikatny i czuły; przytulał ją mocno do siebie,
całując gorąco i z przekonaniem. Susanna wiedziała, że dla niego jest piękna;
czytała to w jego oczach i w jego uśmiechu, kiedy wydawało się, że pożera ją
wzrokiem.
20
Ale kiedy tylko z powrotem naciągnął spodnie, był to już zupełnie inny Charlie
Babbitt, Charlie Babbitt, który miał na oku wielką szansę, wiecznie szukający
tego punktu zaczepienia, tej słabości u innych, którą mógłby dla siebie
wykorzystać. Tam, gdzie inni snuli marzenia, Charlie układał chytre plany.
Susanna kochała go, ale nie była taka pewna, czy zawsze go lubi.
Przez ostatnie dziesięć mil siedziała w milczeniu, oceniając go wzrokiem,
niezdolna niczego wyczytać z wyrazu jego twarzy. Charlie trzymał obie ręce na
kierownicy, zagubiony we własnych myślach, nie dzieląc się nimi, nigdy się nie
dzieląc. Ale Susanna wiedziała, że nie jest ani tak pewny siebie ani tak ufny w
powodzenie swojej transakcji jak wygląda. Coś go wyraźnie gryzło, w tym krótkim
czasie, kiedy byli razem, nauczyła się odczytywać różne znaki.
— Może za dużo wymagam, ale czy nie uważasz, że mógłbyś do mnie powiedzieć
dziesięć, no powiedzmy, dwanaście słów? — zapytała wreszcie. — Zanim dojedziemy
do hotelu.
Charlie spojrzał w bok na Susannę, która odważnie wytrzymała jego wzrok:
— Możesz to uznać za wstępną grę miłosną — powiedziała z poważną miną.
Charlie uśmiechnął się z uznaniem. To ci dopiero ktoś, ta stojąca mocno na ziemi
mała dziewczynka, która nie boi się ani jego ani niczego innego.
— Cieszę się, że zrobiliśmy sobie wolny piątek — odpowiedział lekkim tonem. —
Będziesz miała całe trzy dni, żeby mi dogryzać.
* * * *
— Słuchaj — powiedziała Susanna rzeczowo — jeśli się tak cholernie denerwujesz,
to dlaczego nie sprawdzisz, czy ktoś nie dzwonił do biura? Wiem, że to tylko
drobny kłopot, ale...
— Aha, to niby tym tak się przejmuję — roześmiał się Charlie, ale i w tym
śmiechu i pod jego spojrzeniem kryło się napięcie.
21
— Dobry Boże, mam nadzieję, że to nie jakaś inna kobieta! Susanna przewróciła
oczami, udając zmartwienie.
— Może trzy inne kobiety — drażnił się z nią Charlie.
— No to może do ciebie dzwoniły. Susanna wybrała numer firmy.
— Trzy-zero-jeden-dziewięć — usłyszeli głos telefonistki.
— Babbitt — rzucił Charlie do słuchawki.
— Dwa telefony od jakiegoś Batemana. Chce pan jego numer?
— Nie — powiedział Charlie, nie patrząc na Susannę.
— W porządku — odpowiedziała telefonistka — I jeszcze...
— głos nagle się jej załamał. — Cholera — powiedziała cicho. Charlie i Susanna
wymienili spojrzenia. O co chodzi, u diabła?
— Mam tu wiadomość od... od pana Johna Mooneya. Przedstawił się jako adwokat
pańskiego ojca. W Cincinnati. Bo proszę pana... pana ojciec umarł...
Susanna gwałtownie wciągnęła powietrze, nie spuszczając oczu z Charliego. Ale
jego twarz nie zmieniła wyrazu, i nie odezwał się ani słowem.
— Pogrzeb... pogrzeb jest w niedzielę — ciągnęła telefonistka, jąkając się ze
zdenerwowania. — Ten pan nie mógł pana odnaleźć. Mam tu jego numer...
Ale Charlie już odłożył słuchawkę. Dalej trzymał stopę na pedale gazu, jadąc
ponad sto dwadzieścia, patrząc prosto przed siebie, jednak widząc jego napięcie,
Susanna poczuła litość. Oczy wypełniły jej się łzami współczucia. Ojciec. Jakie
to okropne.
— Och, Charlie — szepnęła. — Nic ci nie jest?
Nie odpowiedział, ale zdjął nogę z gazu i samochód zaczął zwalniać. Zjeżdżając
na pobocze nacisnął hamulec i ferrari zatrzymało się. Ale Charlie wciąż siedział,
patrząc przed siebie, zamknięty w swoim milczeniu jak owad uwięziony w kawałku
bursztynu.
Susanna wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła jego ramienia
— tylko po to, żeby mu przypomnieć, że jest przy nim.
22
Odwrócił się do niej:
— Przykro mi z powodu weekendu, kochanie.
— Weekendu?!
Reakcja Charliego była tak niestosowna, że Susanna nie mogła uwierzyć własnym
uszom.
— Charlie... — delikatnie przyciągnęła do siebie jego głowę, szukając oczami
jego wzroku. Ale Charlie unikał jej spojrzenia.
— Słuchaj — mruknął, wciąż odwracając oczy. — My... myśmy się nienawidzili.
Naprawdę nienawidzili.
Ale to, co Susanna usłyszała w jego głosie, to nie była nienawiść: usłyszała ból.
Cierpiąc z jego powodu, cierpiąc razem z nim, pogłaskała go po włosach,
uspokajając go jak matka uspokaja małe dziecko czułymi dłońmi.
— Moja mama umarła, kiedy miałem dwa lata. I byliśmy tylko... tylko we dwóch.
Susanna przygryzła wargę:
— On cię bił? Charlie zawahał się.
— Psychicznie — powiedział w końcu, wyciągając to słowo gdzieś z głębi duszy. —
Nic, co zrobiłem, nie było dość dobre. Kilka czwórek na świadectwie, i już
wszystkie piątki przestawały się liczyć. Reprezentacja szkoły powinna być
reprezentacją miasta — rzucił Susannie blady, gorzki uśmiech. — Widzisz, ja
miałem moż-li-woś-ci...
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, każde pogrążone we własnych myślach.
— Jadę z tobą — powiedziała nagle Susanna.
— To bardzo miło z twojej strony — Charlie uśmiechnął się do niej. — Ale
zupełnie nie ma sensu.
— Ale ja chcę — powiedziała Susanna z uporem. — I to się liczy.
Ale Charlie wciąż potrząsał głową, tak samo uparty jak ona.
— Nie upieraj się — powiedział krótko.
Dotknięta do żywego, Susanna odsunęła się. Ręka, którą głaskała jego włosy,
opadła. Jeszcze raz ten dostępny jej Char-
23
lie, ten Charlie, który był z wierzchu, potraktował ją jak kogoś obcego,
odepchnął ją od siebie. Ale niezupełnie. Jej dłoń, którą czuł na swoich włosach,
była wszystkim, co go jeszcze trzymało. Teraz, słaby i bezbronny, zwrócił się ku
Susannie.
— Ciągle zapominam, z kim rozmawiam — szepnął uśmiechając się smutno.
Susanna przytuliła sobie jego głowę do piersi i oparła policzek o jego włosy.
Mimo że była zmartwiona tym co się wydarzyło, promienne ukłucie radości przebiło
jej serce i powędrowało w głąb duszy, rozświetlając ją jasnym blaskiem.
Charlie jej potrzebuje.
Rozdział drugi
Jadąc szybko z powrotem przez pustynię Charlie był zdenerwowany i rozdrażniony,
ale Susanna przyjęła to jako naturalną reakcję na nagłą i niespodziewaną
wiadomość o śmierci ojca. Podczas szybkiej jazdy na zachód w krótkich, urywanych
zdaniach wyłożył jej swój plan. Podwiezie ją do domu, żeby się spakowała, weźmie
jej volvo i pojedzie do siebie po garnitur na pogrzeb. Przez tych cholernych
wierzycieli, którzy jak sfora finansowych psów szczekają i depczą mu po piętach,
Charlie nie ma ochoty, żeby go ktoś zobaczył, jak jeździ po całym Los Angeles
swoim ferrari, albo nawet jak wraca do siebie do mieszkania, wobec tego wróci
jak będzie mógł najprędzej i załatwi sprawy związane z wyjazdem korzystając z
jej telefonu. Noc z piątku na sobotę spędzą u Susanny, wcześnie rano wyruszą na
lotnisko, dojadą do Cincinnati tak aby zdążyć na kolację, przenocują w hotelu,
pójdą na pogrzeb i zaraz potem wrócą do domu. A jeśli chodzi o weekend w Palm
Springs, to odbiją sobie to kiedy indziej, obiecuje jej to.
Susanna była już całkowicie spakowana, kiedy zjawił się Charlie i z kartą
American Express w ręku poszedł prosto do telefonu. Zamówił dwa miejsca
pierwszej klasy, a potem zadzwonił do hotelu Broadham w Cincinnati i
zarezerwował dwuosobowy pokój.
— Nie, tylko na jutro. Wyjedziemy wcześnie rano w niedzielę.
* * * *
Kiedy tylko samolot wystartował z lotniska, Charlie wypił szybko jeden po drugim
dwa kieliszki szampana, odwrócił się do okna i zasnął. Susanna pogryzała
krakersy z kawiorem i popijała
25
szampana, z którego zdążył już uciec cały gaz. Czuła się dokładnie tak, jakby
sama była jak to wino: jakby nagle uszło z niej całe powietrze. Charlie Babbitt
jeszcze raz wypchnął ją poza nawias swojego życia.
Kiedy stewardesy przywiozły wózek z obiadem, Charlie wciąż spał i Susanna go nie
budziła. Musi być zupełnie wykończony tym całym stresem. Godząc się ze swoją
samotnością, skubnęla trochę sałatki z homara i zjadła kawałek kurczaka z
ziołami.
Kiedy schodzili do lądowania, Charlie otworzył oczy — był śmiertelnie głodny.
Gdy zgrabna rudowłosa stewardesa wyjaśniła mu z żalem, że kuchnia jest już
nieczynna, a wszystkie dania zostały sprzątnięte i schowane na czas lądowania,
Charlie posłał jej uśmiech numer jeden: Zabójca-Niszczyciel, po czym cicho
zamruczał:
~ Ojej, bardzo przepraszam, że sprawiam pani tyle kłopotu. Ale widzi pani, nic
nie jadłem cały dzień i po prostu konam z głodu...
° P1?0111 minutach stewardesa była z powrotem, niosąc naładowaną tacę: krewetki,
filet mignon z pieczarkami (JA nie dostałam filetu mignon, pomyślała Susanna ze
złością), ziemniaki a la duchesse, sałatka z krabów, gorące bułeczki, mus
czekoladowy, świeżo zaparzona kawa i kieliszek koniaku. —- Czy to panu odpowiada?
— zapytała bez tchu. ?? razem Zabójca-Niszczyciel po maleńku objął całą twarz
Charliego, na koniec odbijając się w jego oczach.
Uratowała mi pani życie — wymruczał. — Nie wiem, jak mam pani dziękować.
„Akurat", pomyślała po włosku Susanna, patrząc jak Charlie z apetytem pochłania
jedzenie. „Akurat".
?* * *
Juz sam hotel był dla Susanny niespodzianką. Wielki Broad-nam musiał być swego
czasu elegancki, ale dziś był stary. Hall
wyłożony spękanymi
marmurowymi płytami i pokryte kurzem
26
poobijane kryształowe świeczniki wciąż jeszcze miały w sobie jakąś senną,
rozpadającą się na kawałki wspaniałość i kojarzyły się raczej z
dziewiętnastowiecznym przepychem niż z funkcjonalną nowoczesnością. Charlie
Babbitt lubił zwykle wszystko, co nowe... gładkie, błyszczące, wspaniałe,
nowoczesne. A to było coś zupełnie innego.
Jeszcze zanim się zameldowali i zanim ich zaprowadzono do brzydkiego pokoju,
Susanna poczuła, że przytłacza ją ciężar zmęczenia. Marzyła tylko o tym, żeby
się położyć spać; jutro — poczynając od pogrzebu z samego rana — czekał ich
ciężki dzień, dzisiejszy też nie był lekki. Zarejestrowała niejasny obraz
wysokich sufitów z popękanym tynkiem, wyszczerbionych pozłacanych gzymsów,
zniszczonych aksamitnych zasłon, ale jedynym, co naprawdę zrobiło na niej
wrażenie była głęboka, stara wanna i dwuosobowe łóżko. Długo siedziała w kąpieli,
a potem niemal natychmiast zasnęła.
Po swojej stronie łóżka Charlie Babbitt leżał bezsennie przez długie godziny,
paląc jednego lucky strike'a za drugim i wpatrując się w ciemność.
* * ? *
Niedziela rano była dla Susanny niespodzianką. Kiedy wyszła z garderoby ubrana w
skromną ciemną garsonkę i czarne pończochy, zastała Charliego poprawiającego
przed lustrem bardzo nobliwy krawat. Wyglądał... jakoś inaczej. Spróbowała
dokładniej określić tę różnicę.
Miał na sobie garnitur, którego nigdy dotąd nie widziała, i coś w tym stroju —
może klasyczny krój, a może ciemny materiał w wąskie prążki — przemieniło go z
ubranego z ostentacyjną elegancją w modne importowane materiały mieszkańca Los
Angeles w młodego biznesmena ze Wschodniego Wybrzeża, którego solidności i
uczciwości nikt nawet nie odważyłby się kwestionować. Sprzedawca używanych
samochodów z Hollywood po prostu nie mógłby tak wyglądać. Dopiero kiedy włożył
27
swoje nieodłączne ciemne okulary, Susanna rozpoznała w nim coś z dawnego
Charliego Babbitta.
Najdziwniejsze było jednak to, że ten nowy, pełen godności wygląd nie robił
wrażenia żadnej następnej sztuczki czy kolejnego aspektu jego wciąż zmieniającej
się złożonej osobowości. Su-sannie wydawał się bardzo prawdziwy.
Wynajęty samochód czekał przed pełnymi złoceń obrotowymi drzwiami hotelu. Był to
czarny lincoln przeznaczony do jazdy po mieście — bardzo stosowny na tę okazję;
kolejne zaskoczenie, chociaż po chwili namysłu Susanna przyznała sama przed sobą,
że tak naprawdę to nigdy nie myślała, że Charlie popędzi na cmentarz czerwonym
kabrioletem.
Siedzieli obok siebie w milczeniu, a samochód z cichym mruczeniem silnika wiózł
ich przez śródmieście Cincinnati w kierunku przedmieść. Beton, cegła i stal
ustąpiły wkrótce miejsca trawie i drzewom, rządkom zupełnie do siebie podobnych
domków a potem, dalej od centrum, wielkim, pięknie utrzymanym rezydencjom
rozrzuconym z rzadka za zelektryfikowanymi bramami ogrodzeń. W końcu lincoln
skręcił, wjeżdżając w obręb kamiennych murów cmentarza. Memoriał Park, założony
w 1835 roku, jest miejscem ślicznym jak z obrazka: łagodne stoki wzgórz,
rozległe zielone trawniki poznaczone plamami cyprysów i płaczących wierzb,
zamieszkałe przez zamożne duszyczki, w marmurowych kryptach lub pod granitowymi
płytami pomników, czekające cierpliwie na dzień Sądu Ostatecznego.
Na szczycie pagórka, w jednym z najatrakcyjniejszych miejsc parku, zbierał się
tłumek żałobników. Kilkanaście osób — siwowłosych mężczyzn i kobiet o poważnych
twarzach i w czarnych ubraniach, stało już wokół otwartego grobu. Poza gorącym,
jaskrawym błękitem letniego nieba, jedynymi plamami koloru w całym obrazie były
purpura szat biskupa i głęboka czerwień ogromnego wieńca z róż, na którym
widniał wypisany złotymi literami prosty napis: „Sanford Babbitt".
Kiedy samochód się zatrzymał Charlie wysiadł, wygładzając zagniecenia garnituru.
Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę.
28
— Zdaje się, że na ciebie czekają — powiedziała Susanna cicho.
Charlie wyprostował ramiona i powoli ruszył pod górę, zamknięty w kapsułce ciszy.
Susanna szła trochę z tyłu. Stanęli z boku i zaczęło się proste nabożeństwo
żałobne; nie odpowiadali wraz z innymi na słowa biskupa i nie śpiewali hymnu,
chociaż Susanna nie zdołała się powstrzymać, żeby się nie przeżegnać w chwili
gdy biskup wypowiadał słowa „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem". Reakcja była
automatyczna.
Nabożeństwo nie trwało długo i wkrótce było po wszystkim. Nie mrugnąwszy okiem i
nie uroniwszy ani jednej łzy Charlie rzucił garść ziemi na kosztowną trumnę z
brązu, w której leżał jego ojciec. Dał Susannie znak głową, i dziewczyna ruszyła
wolno w dół wzgórza w kierunku samochodu; Charlie podszedł jeszcze do jednego z
mężczyzn. Uścisnęli sobie ręce. To na pewno John Mooney, adwokat starego pana
Babbitta. Nie słyszała, o czym rozmawiają, ale widziała, jak Mooney wyjmuje pęk
kluczy i wręcza je Charliemu, który je chowa do kieszeni.
Charlie przeszedł drogę od grobu swojego ojca do stóp wzgórza ani razu nie
odwracając się za siebie. Siadając obok Su-sanny, powiedział tylko:
— Zmiana planów, okay? Zostajemy w Cincinnati na noc. Muszę coś załatwić przed
wyjazdem.
— A gdzie jedziemy teraz? — zapytała Susanna, kiedy Charlie wkładał kluczyk do
stacyjki.
— Zobaczysz, jak będziemy na miejscu.
— Ale na jakim „miejscu"? — nalegała.
— East Walnut Hills.
Walnut Hills to dzielnica Cincinnati, do której przyjeżdża niewielu gości i w
której nie ma dużego ruchu. Domy są wielkie i imponujące — właściwie wspaniałe
rezydencje. Każdy ma wokół co najmniej dziesięć akrów ogrodu, a sąsiadki nie
rozmawiają ze sobą przez płot ani nie składają sobie wizyt w kuchni podczas
gotowania obiadu. To po prostu nie jest dzielnica tego rodzaju; to miejsce
szeptem powtarza: „pieniądze", ponieważ krzyczeć byłoby poniżej jego godności.
29
— Jesteśmy na miejscu; oto ukochany dom rodzinny — powiedział Charlie
sarkastycznie.
Przytłoc