Leonore Fleischer Rain Mail w oparciu o scenariusz Ronalda Bassa i Barry'ego Morrowa oraz opowiadanie Barry'ego Morrowa Przełożyła Elżbieta Tabakowska Tytuł oryginału Rain Man Rozdział pierwszy Wspaniale. Wszystko bezwzględnie musi się udać. To najcud-niejsza transakcja, jaka kiedykolwiek nadarzyła się Charliemu Babbittowi, a w dodatku składały się na nią wszystkie elementy, które miały dla niego w życiu największą wartość. Przebłysk talentu i wysoka klasa, duży zysk przy zerowej inwestycji, szybki obrót i do tego wszystko absolutnie legalne. Może nie był to interes z tych największych, ale za to od początku do końca zgodny z prawem. I bez żadnego ryzyka. A w każdym razie Charlie Babbitt bez przerwy sobie to powtarzał: bez żadnego ryzyka. Oczywiście, była to transakcja, która wymagała szybkich słów i jeszcze szybszych manipulacji, ale to właśnie najbardziej się w niej Charliemu podobało. Był specjalistą w jednym i w drugim, a tu potrzebny był prawdziwy mistrz tańca z figurami. Całe tygodnie trwało, zanim to wszystko nakręcił, ale się opłaci. Najtrudniej było zmobilizować forsę. Dwieście tysięcy dolarów, całe dwieście tysięcy kafli. Większość energii pochłonęło znalezienie dzianego faceta z forsą. Bert Wyatt był ostrożny, jakby coś podejrzewał. Tymczasem w całej sprawie nie było nic podejrzanego, najlżejszego smrodku. Gwarancję widać było gołym okiem: lśniąca na rampie szóstka cudownych, najwspanialszych samochodów marki Lamborghini, przybyłych prościut-ko z ojczyzny, z kraju Mamma-mia, a każdy wart prawie osiemdziesiąt koła. Były jego, wszystkie były jego — przynajmniej na razie. Mógł na nie patrzeć, mógł ich dotykać, przesuwać dłońmi po ich gładkich lśniących bokach, podnosić klapy bagażników i sprawdzać doskonały mechanizm niezrównanych silników, czuć 5 zapach świeżo natłuszczonej skóry i nowiutkich opon. Pachniały piękniej niż ciało kobiety. — Proszę bardzo, tu mam wszystkie papiery — Charlie Bab-bitt z dumą oświadczył celnikowi, wyciągając deklaracje z płaskiej aktówki zrobionej z prawdziwej skóry strusia. — Sześć najnowszych modeli Lamborghini Countach: jeden srebrny, dwa czarne, jeden biały i dwa czerwone z czerwoną tapicerką. Nie zwracając uwagi na podekscytowaną paplaninę Charlie-go, inspektor celny wziął od niego papiery i zanim położył na nich swój podpis i pieczątkę, dokładnie je przestudiował. I dopiero wtedy popatrzył na Charliego. — Wystawia je pan do wyścigu starych gratów? — zapytał z sarkastycznym uśmieszkiem. — Nie, do konkursu na miss Ameryki — Charlie także wyszczerzył zęby. Był tak bardzo z siebie zadowolony, że o mało nie pękł z radości. Wracając do biura, przez całą drogę myślał o tej swojej transakcji, raz za razem przechodząc w myśli jej kolejne etapy, doszukując się ukrytych błędów i nie znajdując najmniejszych nawet niedociągnięć. Było to jego najdoskonalsze dzieło, szczytowe osiągnięcie blisko dziesięcioletniego okresu kupowania i sprzedawania, podtykania, szperania — po to, żeby zarobić kilka marnych dolców. Ta transakcja wyciągnie go z klasy handlarzy używanymi samochodami i zapewni dobry start na drodze, którą Charlie wyruszy, aby dołączyć do prawdziwie wielkich — tych, którzy mają najwyższe koncesje i najwymyślniejsze salony wystawowe. Żegnaj, San Pedro. Witaj, Bel Air. Więc wszystko miało się odbyć tak. Dwieście tysięcy od Wyat-ta, na krótki termin, cztery tygodnie na 17 procent miesięcznie (chciwy drań!), z samochodami jako zabezpieczeniem. Te dwieście tysięcy, plus spore depozyty od sześciu klientów, których Lenny Barish wpisał na listę — jacyś faceci z zespołu adwokackiego — pokryje koszt samochodów. Oraz niemałe wydatki Charliego. Charlie nie jest tani. Udało mu się (po niezłej porcji ostrych targów z zagranicznym kontrahentem) zdobyć sześć najprawdziwszych sportowych 6 samochodów marki Lamborghini, każdy inny, w idealnym stanie, po 40000 od sztuki. Trzy lata temu Charlie byłby zapłacił mniej, ale stosunek lira do dolara zupełnie go dobijał. I tak miał szczęście, że udało mu się je dostać za taką cenę. Sprzedawał po 75 000, minus dyskonto — 10 procent od każdego samochodu, na otarcie łez żalu po tak dużym wydatku i żeby uradować klienta. Samochody po prostu stały sobie i czekały na przystani w San Pedro, już po odprawie celnej. Charlie osobiście zszedł do portu, żeby się przyjrzeć jak je wyładowują z włoskiego frachtowca i upewnić, że żadna z tych pięknych karoserii nie dozna najmniejszego draśnięcia. Dokumenty potwierdzające prawo własności tkwiły bezpiecznie w jego teczce. Teraz wszystko, co Charliemu pozostało do zrobienia, to wziąć te śliczne sportowe samochody, zamelinować je gdzieś, gdzie tylko on sam mógłby je znaleźć, zdobyć dokumenty rejestracyjne ważne na Kalifornię, zebrać resztę pieniędzy od nabywców (którzy robili naprawdę świetny interes płacąc ostatecznie cenę zakupu w wysokości 67 500 dolarów), dostarczyć samochody, spłacić pożyczkę i już miał w kieszeni szybki zysk — okrągłą sumkę z pięcioma zerami, a wszystko bez zabrudzenia sobie rąk czy zagniecenia najmniejszej fałdki na świetnie dopasowanym garniturze od Giorgia Armani. I bez inwestowania choćby centa z własnej kieszeni. W dodatku wszyscy będą zadowoleni. Sześciu adwokatów od spraw rozwodowych z Beverły Hills będzie jeździło luksusowymi samochodami w idealnym stanie, kupionymi ze zniżką; facet dostanie swoją forsę plus 17 procent bez żadnego gadania. Charlie Babbitt będzie liczył zyski siedząc w luksusowym apartamencie w Palm Springs. Było mu tylko odrobinę przykro, że musi sprzedać wszystkie sześć lamborghini, bo gdyby w odpowiednim momencie trochę lepiej wszystko obmyślił, ten biały mógłby należeć do niego. Przez ułamek sekundy Charlie myślał, żeby go sobie zatrzymać; i tak zarobiłby dość na pozostałych pięciu. To cudne maleństwo mogło być jego — mógłby je kochać, mógłby sobie nim jeździć. Ale trudno. Zostało ich jeszcze mnóstwo we Włoszech; jeden z nich z pewnością 7 wcześniej czy później będzie nosił w dowodzie rejestracyjnym jego nazwisko. Transakcja miała zostać sfinalizowana niemal z dnia na dzień, ale Charlie zapewnił sobie spory zapas czasu — całe cztery tygodnie, mnóstwo czasu na to, żeby zarejestrować samochody, nawet biorąc pod uwagę to, że Biuro Ochrony Środowiska siedzi mu na karku ze swoimi cholernymi przepisami na temat kontroli zanieczyszczeń. Była to n aj śliczniej sza transakcja stulecia; nie ryzykował ani centem swoich własnych pieniędzy, a zysk miał w całości należeć do niego — no, jeszcze do Lenny'ego. Obiecał Lenny'emu dwadzieścia pięć tauzenów — tylko za to, że mu wyszuka klientów. Ale Lenny nie jest pełnoprawnym partnerem, który dostawałby połowę — jeszcze czego, skoro Charlie sam zawsze wszystko obmyśla. Więc jeśli to jest rzeczywiście taka doskonała transakcja, to dlaczego całe to gówno rozpada się na jego własnych oczach? Dlaczego wszystko rozlatuje się z trzaskiem, a Charlie Babbitt musi tego słuchać? Cała transakcja została obliczona na tempo; w końcu zysk za cztery tygodnie przy stopie 17 procent wynosi od 200000 całe 34000 — trochę za dużo, żeby wyrzucić przez okno. Im prędzej Charlie spłaci dług, tym więcej forsy będzie mógł zatrzymać dla siebie. Ale teraz minęło już prawie sześć tygodni, a interes dalej nie został sfinalizowany. Licznik bił nadal, rosło zadłużenie. Nagle zaczęło podejrzanie wyglądać na to, że Charlie Babbitt będzie sobie niedługo wybierał apartament nie w Palm Springs, ale w jakimś slumsie. Tak czy inaczej, niech szlag trafi to Biuro Ochrony Środowiska! Dlaczego u diabła nie mogą się zająć ratowaniem wielorybów albo tropieniem awarii w elektrowniach jądrowych, zamiast zawracać przyzwoitemu biznesmenowi głowę prawami stanowymi i spalinami? Czy naprawdę ci faceci nie mają żadnego pojęcia o tym, jak trudno jest wytrzasnąć skądś sześć cholernych końcówek do wtryskiwaczy paliwa, które pasowałyby do lamborghini? Do chevroleta, jasne. Do jeepa cherokee — bez problemu. 8 ??? do lamborghini? Mijały tygodnie, a mechanik Charlie go wciąż wracał z pustymi rękami. Charlie podniósł nawet oferowaną przez siebie cenę takiej końcówki do dwóch i pół tysiąca od sztuki — rozbój na równej drodze — ale i tak bez żadnego skutku. — Nie da się tego do nich podłączyć. Nie robi się końcówek do firmowych lamborghini. Tym głupim Włochom jest wszystko jedno, jakim powietrzem oddychają — tłumaczył Charliemu z naciskiem jego mechanik, zwalisty facet o nazwisku Eldorf. Bez końcówek nie ma sprzedaży samochodów — Biuro Ochrony Środowiska powiedziało trzy razy nie, po trzech kolejnych przeglądach. A bez aprobującej pieczęci biura na papierach rejestracyjnych, samochodów nie można sprzedać na terenie Kalifornii. Koniec, kropka. Może udałoby się przeszwarco-wać je do Oregonu i tam zarejestrować, ale teraz jest już na to za późno. Skąd Charlie ma w ostatniej chwili wytrzasnąć odpowiedni frachtowiec za odpowiednią cenę? Charlie był cholernie blisko ostatecznej klapy. Zdążył już przepuścić przedpłaty od tych prawników z zespołu — w końcu była to część jego uczciwego zysku i miał prawo go wydać z góry. Człowiek z jego pozycją musi się dobrze prezentować. A dobra prezencja i wysoki poziom życia nie są dziś rzeczą tanią — przyzwoite strzyżenie kosztuje dwieście pięćdziesiąt dolarów, a na wykupione bez recepty ciemne okulary retro z metką dobrej firmy trzeba od ręki wywalić aż czterysta. Musi się też pamiętać, że za granicą dolar spada na łeb na szyję. Robiony na zamówienie włoski garnitur, który jeszcze dwa lata temu kosztowałby jakieś tysiąc trzysta dolców, dziś musi kosztować dwa tauzeny. Tymczasem transakcja, która miała się odbyć z dnia na dzień, bez żadnego ryzyka, wlecze się tak długo, że zainteresowane strony zaczynają się bardzo, ale to bardzo niepokoić. Co więcej, w wyniku nie kończących się rozmów telefonicznych z facetami, którzy wciąż czegoś żądają, ten niepokój udziela się Charliemu Babbittowi, a on niezbyt dobrze znosi uczucie zaniepokojenia. 9 Susanna Palmieri zaparkowała swoje volvo obok należącego do Charliego Babbitta lśniącego małego srebrnego ferrari. Kiedy wysiadała z samochodu rozglądając się naokoło i przyglądając miejscu, gdzie pracowała od trzech tygodni, był piątek, godzina wpół do dwunastej w południe. Na szyldzie widniał wprawdzie napis „Samochody dla Kolekcjonerów, Ch. Babbitt", ale rdzewiejący blaszany barak nie stanowił żadnej pokusy dla kolekcjo- nera__chyba że pociągałaby go jego tandetność. Barak stał na końcu długiego rzędu magazynów i składów rupieci. Z przeżartego rdzą dachu łuszczącymi się pasami odchodziła farba. Barak postawiono jako prowizorkę w 1946 roku, i od tego czasu mieściły się tu koleno różne tymczasowe firmy; „Samochody dla Kolekcjonerów" Babbitta były ostatnią, i może także najbardziej tymczasową z nich. Jak to możliwe, że ona — śliczna i inteligentna dziewczyna z surowymi zasadami moralnymi, pochodząca z dobrego, katolickiego, włoskiego domu, absolwentka przyklasztornej szkoły o ścisłym regulaminie, pozwoliła sobie na związek z człowiekiem, którego firma mieści się w ogromnej szopie gdzieś na końcu świata? Dlaczego Susanna Palmieri, której najwyraźniej należy się od życia coś lepszego — na przykład małżeństwo z facetem, który miałby przyzwoitą pracę i stały dochód i który od czasu do czasu powiedziałby jej, że ją kocha — tak bardzo się uwikłała w związek z kimś takim, jak Charlie Babbitt, że wybiera się na weekend do Palm Springs z właścicielem firmy „Samochody dla Kolekcjonerów"? Potrząsnęła głową, podniosła z ziemi niewielką podróżną torbę, otworzyła drzwi baraku i weszła do zagraconego biura które tak dobrze znała. I jeszcze raz zadała sobie pytanie, dlaczego? Aha, już wiem, przypomniała sobie, kiedy jej wzrok padł na właściciela firmy „Samochody dla Kolekcjonerów", krzyczącego coś ze złością do słuchawki telefonu. Charlie. Charlie Babbitt. To dlatego. 10 Susanna przez dłuższą chwilę stała przyglądając mu się. Ani słowa, to najpiękniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała lub miała. Charlie był wysoki i muskularny, a przy tym miał szczupłe, giętkie ciało dwudziestosześcioletniego mężczyzny i ciemne włosy, które zawsze skręcały się w loki, bez względu na to, jak mocno je szczotkował. Jego oczy były podłużne i szeroko otwarte — lśniący orzechowy brąz, przysłonięty gęstymi rzęsami. Usta miał pełne, prawie dziewczęce — dopóki się nie uśmiechnął. A kiedy Charlie Babbitt się uśmiechnął — och, któżby się oparł temu uśmiechowi, tym trzydziestu dwu lśniącym białym zębom, temu zabójczemu dołeczkowi w brodzie? Ale Susanna nie była jakąś tam trzpiotką, żeby tak dać się podbić samej aparycji mężczyzny, mimo że uroda Charliego była naprawdę nieodparta. Uroda jest może podniecająca, kiedy się z nią idzie wieczorem do łóżka, bywa cudowna, kiedy się ją ogląda rano po przebudzeniu. Ale jeśli się ma z nią potem spędzić cały dzień, robi się nudna — chyba że kryje się za nią coś bardziej solidnego. W przypadku Charliego tym czymś była gwałtowna, gniewna inteligencja. Wybuchowy, niebezpieczny temperament ukryty pod tymi eleganckimi, kosztownymi materiałami, ale także solidny rozum, który natychmiast dostrzega sedno każdego problemu i potrafi znaleźć szybkie i praktyczne rozwiązanie. Gdyby tylko Charlie Babbitt potrafił poskromić tę inteligencję i użyć jej do czegoś pożytecznego i ważnego, zamiast uganiać się za swoimi ulotnymi „transakcjami", byłby potęgą, z którą świat musiałby się liczyć, mimo jego młodego wieku. Zaciągając się głęboko papierosem Lucky Strike, który trzymał w ustach, Charlie pomachał ręką w kierunku Susanny, dając jej znak, żeby się zabrała do pracy, ale gros uwagi poświęcał w dalszym ciągu swojej wściekłej rozmowie przez telefon. Susanna podeszła do swojego biurka i podniosła słuchawkę. Szybkimi ruchami drobnych palców wystukała długi ciąg cyfr numeru zamorskiego abonenta, przyłożyła słuchawkę do ucha i powiedziała: — Pronto? Qui firma „Samochody dla Kolekcjonerów". Mimo swojej wspaniałej nazwy, firma była żałosną instytu- 11 cją. Cały barak cuchnął starymi niedopałkami papierosów: pełne po brzegi popielniczki stały na każdym kawałku wolnej powierzchni. Umeblowanie stanowiły trzy metalowe biurka, kupione w bardzo złym stanie na jakiejś wyprzedaży, trzy drewniane krzesła i szafa na akta. Jedno z biurek należało do Charliego, drugie do „sekretarki", której na razie nie było i której prawdopodobnie nigdy nie będzie. To biurko zostało przydzielone Susannie Palmieri zaraz potem, gdy Charlie ją spotkał i gdy go urzekła jej filigranowa uroda, jędrne drobne ciało, płomienny romański temperament i ten uroczy włoski akcent. Gdy tylko się dowiedział, że Susanna mówi płynnie po włosku — lingua toscana in bocca romana — przypuścił szturm. Poszli ze sobą do łóżka jeszcze w tym samym tygodniu, w którym zaczęła pracować w firmie „Samochody dla Kolekcjonerów"; okazała się nieoceniona w montowaniu transakcji z ludźmi od samochodów Lamborghini. Przy trzecim biurku zasiadał „partner" Charliego, a właściwie jego pracownik. Lenny Barish miał dwadzieścia lat, z których ostatnie trzy spędził na zawieraniu telefonicznych transakcji handlowych. Rozmawiał przez telefon. Tyle, że nie krzyczał — skamlał. Do przeciwległej ściany przypięte były pinezkami szkicowe mapy Niemiec Zachodnich i Włoch. Mimo swoich szytych na zamówienie włoskich ubrań i ręcznie robionych w Anglii butów, mimo całej swojej „klasy", którą tak się chełpił, Charlie Babbitt nie był niczym więcej jak tylko handlarzem używanymi samochodami, działającym w oparciu o pożyczony niewielki kapitał zakładowy. Słuchając głosu w słuchawce, Charlie na moment przestał krzyczeć. Ale jego gęste czarne brwi były wciąż ściągnięte w surową grubą linię i zrobił taką minę, jakby za moment miał wybuchnąć na nowo. Raz po raz gniewnie zaciągał się papierosem. — Nie, proszę pana — skamlał Lenny — mówiłem właśnie o tym z panem Babbittem, akurat dziś rano... Wzrokiem błagał Charliego, żeby go z tego wyciągnął i dawał mu ręką rozpaczliwe znaki, ale Charlie Babbitt miał własne kłopoty, od których aż w nim kipiało. 12 — No więc dobrze, minęło pięć i pół tygodnia! — wrzasnął do słuchawki. — Pięć i pół tygodnia! Jakżeż do jasnej cholery miałem się uporać z Biurem Ochrony Środowiska trzy razy? Lenny podniósł nieszczęśliwy i pełen zaskoczenia wzrok znad swojej własnej nerwowej rozmowy z zaniepokojonym nabywcą jednego z samochodów lamborghini, srebrnego modelu 1985. Trzecia z kolei odmowa biura była dla niego czymś nowym i zgoła niepożądanym. — Eee... tak, proszę pana — powiedział nieszczęśliwym głosem do słuchawki. — Wreszcie załatwiają z biurem. Jeden, no, może dwa dni... — Nieźle idzie! — warczał Charlie. — Sześć samochodów, po trzy razy każdy. Fiku-miku i wychodzi osiemnaście — nie najlepszy wynik meczu, sam się z tym zgodzisz. Kim ty w końcu jesteś, mechanikiem czy inżynierem z NASA? Musimy ruszyć te cholerne auta! Nie prowadzimy tu żadnego cholernego muzeum samochodów! Ginę! Zrób coś, do jasnej cholery! Teraz Lenny zaczął się pocić, a klient na drugim końcu drutu zwiększył nacisk. — N-no cóż, proszę p-pana, nie sądzę, ż-żeby to było konieczne — wyjąkał chłopak, błagalnym gestem ręki żebrząc u Charliego o pomoc. Ale Charlie nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. — Więc co ja mam powiedzieć mojemu wierzycielowi? Wiszę u niego na dwieście tauzenów, tak? Tauzenów! Trzy zera! — z wściekłością zgniótł papierosa w pełnej niedopałków popielniczce, natychmiast zapalając następnego. Susanna skończyła swoją rozmowę, powiedziała „Ciao, grazie" i odłożyła słuchawkę. Spoglądając na zegarek na szczupłym przegubie ręki, niecierpliwie zmarszczyła brwi. Wyciągnęła ją w kierunku Charliego, znacząco stukając w tarczę zegarka. Powinni już niedługo ruszyć; robiła się prawie dwunasta i będzie trwało całe wieki zanim się wydostaną z miasta przy piątkowym ruchu, kiedy wszystkie drogi są pełne amatorów weekendowych wyjazdów. Do Palm Springs jest bardzo daleko, a Susanna boi się jechać przez 13 pustynię nocą. Charlie obiecał jej trzydniowy weekend, dla uczczenia szczęśliwego zakończenia swojej transakcji. Było to tydzień temu, kiedy był jeszcze powód, aby oczekiwać takiej uroczystości. Charlie rzucił Susannie szybkie spojrzenie i zrobił głową ruch który mówił: „Spauzuj na sekundę. Mam tu mały kłopot. Bądź cierpliwa, jeszcze tylko przez chwileczkę". I natychmiast wrócił do rozmowy, która go tak irytowała. __Mógł zabrać te samochody jedenaście dni temu! One stanowią gwarancję, na litość boską! Ledwie go powstrzymuję! Susanna widziała w jego wzroku narastającą panikę. Zadzwonił telefon — trzeci telefon na jej biurku. Charlie rzucił Susannie spojrzenie, oczyma dając jej znak, aby odebrała rozmowę Zdejmując z ucha złoty klips w kształcie koła, Susanna podniosła słuchawkę i powiedziała pogodnie: — Firma „Samochody dla Kolekcjonerów". Od razu zaczął na nią wrzeszczeć jakiś wściekły głos. __Tak, proszę pana — paplał do swojej słuchawki Lenny. __Wiem, że w umowie była mowa o czterech tygodniach... Machał ręką dziko i z desperacją, starając się ściągnąć na siebie uwagę Charliego, ale Charlie nadal go ignorował, z własnej transzei tocząc własną bitwę. __ Posłuchaj, próbowałeś gotówką? — rzucił do swojej słuchawki. — He taki facet z Biura Ochrony Środowiska może zarabiać tygodniowo, na litość... — przerwał, uświadamiając sobie, że Susanna daje mu gwałtowne znaki. Swoją własną słuchawkę odłożyła na bok, ale wyraz jej twarzy mówił Charliemu, że sprawa jest pilna. __To Wyatt — poinformowała go, kiedy wreszcie udało jej się zwrócić na siebie jego uwagę. — W sprawie tej pożyczki. Spojrzała na Charliego pytającym wzrokiem. Charlie nie odpowiedział, ale jego twarz zrobiła się nagle zimna i nieruchoma, z oczyma jak orzechowe kamyki. — Jeżeli nie dostanie swoich pieniędzy do wpół do szóstej — ciągnęła Susanna — przechwyci — tak właśnie powiedział: „przechwyci" — wszystkie... 14 — Zadzwonię do ciebie później — warknął Charlie do swojej słuchawki i odłożył ją zanim mechanik zdążył odpowiedzieć. — Samochody — dokończyła Susanna. Przystojną twarz Charliego Babbitta rozjaśnił chłopięcy uśmiech. Chłopięcy a jednocześnie męski — zwycięski, przekonywający uśmiech. Susanna, która natychmiast zaczęła coś podejrzewać, zrobiła krok do tyłu, gwałtownie potrząsając głową: nie. Bez względu na to, o co chodzi, ona nie chce mieć z tym nic wspólnego. Jej nieśmiertelna dusza jest już wystarczająco narażona na niebezpieczeństwo przez sam związek z Charliem Bab-bittem. Charlie delikatnie objął prawą ręką talię dziewczyny. Jego głos był niski i opanowany, jakby zupełnie nie działo się nic złego, jakby to wszystko było tylko częścią zwykłej codziennej rutyny. — Powiedz mu... nie rozumiesz. Podpisałem czek we wtorek. Ty i wszyscy inni widzieli, jak podpisywałem. Sama dałaś go gońcowi. Susanna wciąż energicznie potrząsała głową. Nie była pewna, co to wszystko znaczy, ale umiała przecież rozpoznać szyte grubymi nićmi kłamstwo. Od trzech tygodni przypadkiem słyszała część tego, co kombinował Charlie Babbitt — jak miała nie słyszeć, skoro wszystkie biurka stoją tak blisko siebie, a Charlie tak głośno wrzeszczał do słuchawki — ale nie chciała brać w tym udziału, więcej: nie chciała nic o tym wiedzieć. Zatrudniono ją, żeby załatwiała sprawy z Włochami, ponieważ jest Włoszką i dobrze zna ten język, ale to wszystko, jeśli o nią chodzi. A jednak w głębi duszy czuła, że tak naprawdę to nie wszystko — dopóki ona i Charlie Babbitt są ze sobą tak mocno związani w życiu prywatnym. Jest teraz jego dziewczyną, i on ma do niej prawo — prawo, które rzadko wahał się wykorzystywać. Charlie pieścił gęste, czarne, kręcone włosy Susanny powolnymi ruchami palców, a jego głos zrobił się jeszcze cichszy. — Proszę cię. To mi jest potrzebne — powiedział łagodnie. Susanna poczuła jak topnieje w niej to miejsce, które zawsze w niej topniało za sprawą Charliego. Nienawidząc samej siebie 15 za tę zgodę, zła na Charliego, odwróciła się jednak w stronę telefonu i podniosła słuchawkę. Wcisnęła guzik, przywracając połączenie. — Nie rozumiem, proszę pana — powtórzyła jak echo. — Pan Babbitt podpisał czek we wtorek. Wszyscy widzieli, jak podpisywał. A ja sama dałam go gońcowi. Za plecami usłyszała, jak z ust Charliego wychodzi tłumione westchnienie ulgi. — Chwileczkę, mam rozmowę na drugiej linii — znowu wcisnęła guzik aparatu. — „Piąta trzydzieści" — powtórzyła słowa Wyatta. — „I żadnych wygłupów". Charlie Babbitt zaczął chodzić tam i z powrotem; jego mózg pędził z szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, a ciało instynktownie starało się za nim nadążyć. — Czy byłby uprzejmy poprosić, żeby jego księgowa jeszcze raz sprawdziła rachunki? Czy mógłby to zrobić dla ciebie? Będziesz miała cholerny... powiedz „masę kłopotu", jeśli wyjdą jakieś problemy. Susanna zmarszczyła brwi, ale znowu odwróciła się do telefonu. — Czy byłby pan uprzejmy poprosić, żeby pana księgowa jeszcze jeden jedyny ostatni raz sprawdziła rachunki? Czy mógłby pan to zrobić dla mnie? Obawiam się, że będę miała masę kłopotu, jeśli... Zanim Susanna zdążyła dokończyć zdanie, przerwał jej odgłos głośnego walenia w stół. Odwrócili się oboje i zobaczyli, że Lenny, rozpaczliwie próbując zwrócić na siebie uwagę Charliego, z całej siły wali pięścią w bok metalowego stolika. Jego oczy wyglądały jak dwa wielkie spodki wypełnione błaganiem, a pot ściekał mu po policzkach i za kołnierz. Głos Lenny'ego brzmiał teraz ochryple; niemal płakał do słuchawki. — Tak, proszę pana, jak tylko pan Babbitt wróci z posiedzenia... Uprzytamniając sobie wreszcie bezmiar jego rozpaczy, Charlie szybko podszedł, żeby się nim zająć. Ale wtedy zawołała go 16 Susanna, a w jej głosie też brzmiała nutka ponaglenia. Zatrzymał się, rozdarty między obojgiem. — Charlie. Popatrz na mnie. Piąta trzydzieści — powtórzyła słowo w słowo. Charlie Babbitt zamarł w bezruchu i na sekundę zamknął oczy. Zrobił długi głośny wdech, a jego pędzący zawrotnie mózg, jak oszalały szczur w labiryncie, przebiegał kręte ścieżki szukając otworu, przez który dałoby się uciec. I — oczywiście — zaraz go znalazł: ciasny otwór, przez który zdoła się przecisnąć tylko szczur. — Okay — warknął niecierpliwie. — Słuchaj. Jestem w samolocie lecącym do Atlanty. Położysz na moim biurku drugi czek, tak, żebym go mógł podpisać od razu w poniedziałek rano. To wszystko, co możesz zrobić. „Bardzo pana proszę, niech pan mi nie psuje z tego powodu stosunków z panem Babbittem... naprawdę bardzo mi zależy na tej pracy". Okay? Dziewczyna spojrzała na niego spode łba, ukłuta do żywego nie tylko przez własne sumienie, ale i przez niecierpliwość, jaką jej okazywał Charlie. Czasami nonszalancja, z jaką się do niej zwracał, doprowadzała ją do szewskiej pasji. Mimo to znów odwróciła się do telefonu. Uwaga Charliego natychmiast skierowała się na Lenny'ego, który staczał śmiertelną walkę ze swoim klientem. — Nie, nie robiłbym tego, proszę pana — skrzeczał rozpaczliwie. — A przynajmniej zanim pan nie porozmawia osobiście z panem Babbittem... Uhm, życzy pan sobie jego numer... No... Lenny rzucił okiem w stronę Charliego, który gwałtownie pokręcił głową. — Nie, proszę pana. Pan Babbitt jest teraz w drodze, i... — Charlie!—krzyknęła Susanna. Odwrócił się gwałtownie w jej stronę, twarz mu pociemniała, a oczy zrobiły się zimne jak Morze Beringa. — Mogłabyś zrobić uayteJs^własnego rozumu, moja mała? — warknął. — Ten jedert Jetfytf$4az? Susanna drgnęła jak ???^?}??2???, ale zacisnęła usta, biorąc pod uwagę nacisk, jąkiermt gej poddawano ze wszystkich stron. 2 — Rain Man i, Ji'/ ** — Masz do niego zadzwonić, jak wylądujesz. — Charlie! —wrzasnął Lenny Barish. Charlie Babbitt tak długo tkwił wewnątrz-szybkowaru, że wentyl bezpieczeństwa puścił nagle, wyrzucając fontannę wrzątku. On tu stara się jak może, sam jeden próbuje utrzymać wszystko w kupie, żyje ryzykownie z pożyczonych pieniędzy, w pożyczonym czasie. Dźwięk jego własnego imienia wy wrzeszczanego przez bezradnego Lenny'ego podziałał jak zapalnik wyzwalający eksplozję. Odwrócił się gwałtownie, jednym zamaszystym ruchem ręki zmiatając wszystko z biurka Lenny'ego — książki telefoniczne, kartoteki, notatki — wszystko spadło z hukiem na podłogę na oczach przerażonego chłopaka. — Masz... może... jakieś... kłopoty? — wycedził Charlie przez zaciśnięte zęby, niebezpiecznie dobitnym głosem. Jabłko Adama na szyi Lenny'ego podskoczyło gwałtownie, gdy rozpaczliwie spróbował złapać powietrze. — Pan Bateman chce się wycofać z transakcji. I namówić na to samo pana Webba. Oni... no, oni chcą, żeby im zwrócić przedpłaty. Ostatnią część zdania wymówił niemal szeptem, zdając sobie sprawę z tego, że przedpłaty są melodią przeszłości, westchnieniem odległych wspomnień, które już nigdy nie powrócą do życia. Charlie zamknął oczy, nie odzywając się ani słowem. — Wypatrzyli jakieś dwa samochody w Valley Motors — ciągnął Lenny — i mają zamiar pójść tym śladem. — Charlie, proszę cię — powtórzyła z naciskiem Susanna. Spokojnie odwrócił się w jej stronę; jego napięcie niemal się wyczerpało w gwałtownym wybuchu, którego ofiarą padł Lenny. — Wyatt chce wiedzieć, gdzie są samochody. Charlie skinął głową. Jasne, że chce. Akurat. — Powiedz mu prawdę. Nie wiesz, gdzie. Nie wiedział nikt oprócz Charliego; te samochody są jedynymi atutami, jakie ma w ręku, jego ostatnim żetonem, ostatnim asem schowanym w rękawie. Zwracając się z powrotem do Len-ny'ego, poinstruował go spokojniejszym już głosem: 18 — Powiedz Batemanowi, że właśnie ze mną rozmawiałeś z drugiego telefonu. Załatwiłem wszystko w Biurze Ochrony Środowiska. I... Zawahał się, walcząc ze sobą, a potem poddał się z westchnieniem: — Powiedz im, że opuszczam każdemu z nich po pięć tysięcy. Ponieważ doceniam ich cierpliwość. Lenny z wdzięcznością skinął głową i wrócił do swojej rozmowy. Susanna odwiesiła słuchawkę, obrzucając wzrokiem Charliego. — W poniedziałek — powiedziała. — Wyatt zgodził się poczekać do poniedziałku. W poniedziałek. A jest dopiero piątek. Ma cały weekend na to, żeby coś wymyślić, czas na wagę złota, odroczenie wyroku. Charlie odetchnął z ulgą i napięcie ustąpiło z jego mięśni, pozostawiając dotkliwy ból w ramionach i karku. Spojrzał na Susannę, po raz pierwszy tego dnia naprawdę ją dostrzegając. Jego dziewczyna. Stanęła przy nim, kiedy jej potrzebował, i jest jej za to wdzięczny. Zorganizuje jej wspaniały weekend, żeby jej się za to odwdzięczyć. Jest taka ładna; Charlie z uznaniem zmierzył ją spojrzeniem. Jest cudowna, kieszonkowych rozmiarów włoska wścieklica z miotłą czarnych kręconych włosów, oczami jak błyskające dżety i filigranową kruchością, która go nieodmiennie podnieca. Wyciągnął ręce, zamykając w uścisku jej szczupłe ramiona, przyciągając ją do siebie, całując jej ponętne czerwone usta. — No? Gotowa do Palm Springs? Wielkie czarne oczy Susanny rozszerzyły się ze zdziwienia: — Więc dalej się tam wybieramy? Charlie skinął głową. W czym problem? — To tylko... drobny kłopot. Nic poza tym. — Nic poza tym? — powtórzyła Susanna. Ten wybuch, te rozpaczliwe telefony, ta wściekła szamotanina, te kłamstwa... drobny? Charlie wymownie wzruszył ramionami. — Eldorf zdobędzie te sześć końcówek — odpowiedział z 19 całą pewnością siebie. — Do tych wtryskiwaczy. Wtedy załatwię z Biurem Ochrony Środowiska, dostarczę klientom samochody, zwrócę pożyczkę. ... i... — zrobił krótką pauzę dla zwiększenia efektu — schowam do kieszeni osiemdziesiąt koła. Równe osiemdziesiąt. Posłał jej swój olśniewający uśmiech numer dwa — ten wyrażający pewność siebie. — Nieźle jak za kilka telefonów. * * * * Słońce chowało się za pasmo gór na zachodzie, gdy srebrne ferrari z szybkością osiemdziesięciu mil na godzinę pokonywało drogę przez pustynię. Niebo było mroczniejącą kopułą, oświetloną jeszcze od góry błyszczącymi szczytami chmur, którym udało się zatrzymać ostatnie odblaski promieni słońca. Gwiazdy poukładane w dające się już rozpoznać konstelacje zaczęły wypełniać misę nadchodzącej nocy. Susanna Palmieri drżała lekko; niemal nieskończony ogrom nieba nad pustynią zawsze budził w niej głębokie wzruszenie, sprawiając, że~czuła się maleńka i pozbawiona wszelkiego znaczenia. Straciła już prawie całą nadzieję na to, że usłyszy od Charlie* go Babbitta coś, co by go do czegokolwiek zobowiązywało. Był enigmą włożoną w zagadkę i przewiązaną łamigłówką. Czy jego uczucie w stosunku do niej jest równe — czy przynajmniej prawie równe — uczuciu, jakie ona ma dla niego? Nigdy o tym nie wspominał, nie mówił o żadnym uczuciu z wyjątkiem uczucia zniecierpliwienia. Czy mu na niej zależy? Czy zależy mu na kimkolwiek z wyjątkiem samego siebie? Kiedy byli sami, kiedy się kochali, Susanna mogłaby przysiąc, że tak. Charlie był namiętny, a przy tym delikatny i czuły; przytulał ją mocno do siebie, całując gorąco i z przekonaniem. Susanna wiedziała, że dla niego jest piękna; czytała to w jego oczach i w jego uśmiechu, kiedy wydawało się, że pożera ją wzrokiem. 20 Ale kiedy tylko z powrotem naciągnął spodnie, był to już zupełnie inny Charlie Babbitt, Charlie Babbitt, który miał na oku wielką szansę, wiecznie szukający tego punktu zaczepienia, tej słabości u innych, którą mógłby dla siebie wykorzystać. Tam, gdzie inni snuli marzenia, Charlie układał chytre plany. Susanna kochała go, ale nie była taka pewna, czy zawsze go lubi. Przez ostatnie dziesięć mil siedziała w milczeniu, oceniając go wzrokiem, niezdolna niczego wyczytać z wyrazu jego twarzy. Charlie trzymał obie ręce na kierownicy, zagubiony we własnych myślach, nie dzieląc się nimi, nigdy się nie dzieląc. Ale Susanna wiedziała, że nie jest ani tak pewny siebie ani tak ufny w powodzenie swojej transakcji jak wygląda. Coś go wyraźnie gryzło, w tym krótkim czasie, kiedy byli razem, nauczyła się odczytywać różne znaki. — Może za dużo wymagam, ale czy nie uważasz, że mógłbyś do mnie powiedzieć dziesięć, no powiedzmy, dwanaście słów? — zapytała wreszcie. — Zanim dojedziemy do hotelu. Charlie spojrzał w bok na Susannę, która odważnie wytrzymała jego wzrok: — Możesz to uznać za wstępną grę miłosną — powiedziała z poważną miną. Charlie uśmiechnął się z uznaniem. To ci dopiero ktoś, ta stojąca mocno na ziemi mała dziewczynka, która nie boi się ani jego ani niczego innego. — Cieszę się, że zrobiliśmy sobie wolny piątek — odpowiedział lekkim tonem. — Będziesz miała całe trzy dni, żeby mi dogryzać. * * * * — Słuchaj — powiedziała Susanna rzeczowo — jeśli się tak cholernie denerwujesz, to dlaczego nie sprawdzisz, czy ktoś nie dzwonił do biura? Wiem, że to tylko drobny kłopot, ale... — Aha, to niby tym tak się przejmuję — roześmiał się Charlie, ale i w tym śmiechu i pod jego spojrzeniem kryło się napięcie. 21 — Dobry Boże, mam nadzieję, że to nie jakaś inna kobieta! Susanna przewróciła oczami, udając zmartwienie. — Może trzy inne kobiety — drażnił się z nią Charlie. — No to może do ciebie dzwoniły. Susanna wybrała numer firmy. — Trzy-zero-jeden-dziewięć — usłyszeli głos telefonistki. — Babbitt — rzucił Charlie do słuchawki. — Dwa telefony od jakiegoś Batemana. Chce pan jego numer? — Nie — powiedział Charlie, nie patrząc na Susannę. — W porządku — odpowiedziała telefonistka — I jeszcze... — głos nagle się jej załamał. — Cholera — powiedziała cicho. Charlie i Susanna wymienili spojrzenia. O co chodzi, u diabła? — Mam tu wiadomość od... od pana Johna Mooneya. Przedstawił się jako adwokat pańskiego ojca. W Cincinnati. Bo proszę pana... pana ojciec umarł... Susanna gwałtownie wciągnęła powietrze, nie spuszczając oczu z Charliego. Ale jego twarz nie zmieniła wyrazu, i nie odezwał się ani słowem. — Pogrzeb... pogrzeb jest w niedzielę — ciągnęła telefonistka, jąkając się ze zdenerwowania. — Ten pan nie mógł pana odnaleźć. Mam tu jego numer... Ale Charlie już odłożył słuchawkę. Dalej trzymał stopę na pedale gazu, jadąc ponad sto dwadzieścia, patrząc prosto przed siebie, jednak widząc jego napięcie, Susanna poczuła litość. Oczy wypełniły jej się łzami współczucia. Ojciec. Jakie to okropne. — Och, Charlie — szepnęła. — Nic ci nie jest? Nie odpowiedział, ale zdjął nogę z gazu i samochód zaczął zwalniać. Zjeżdżając na pobocze nacisnął hamulec i ferrari zatrzymało się. Ale Charlie wciąż siedział, patrząc przed siebie, zamknięty w swoim milczeniu jak owad uwięziony w kawałku bursztynu. Susanna wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła jego ramienia — tylko po to, żeby mu przypomnieć, że jest przy nim. 22 Odwrócił się do niej: — Przykro mi z powodu weekendu, kochanie. — Weekendu?! Reakcja Charliego była tak niestosowna, że Susanna nie mogła uwierzyć własnym uszom. — Charlie... — delikatnie przyciągnęła do siebie jego głowę, szukając oczami jego wzroku. Ale Charlie unikał jej spojrzenia. — Słuchaj — mruknął, wciąż odwracając oczy. — My... myśmy się nienawidzili. Naprawdę nienawidzili. Ale to, co Susanna usłyszała w jego głosie, to nie była nienawiść: usłyszała ból. Cierpiąc z jego powodu, cierpiąc razem z nim, pogłaskała go po włosach, uspokajając go jak matka uspokaja małe dziecko czułymi dłońmi. — Moja mama umarła, kiedy miałem dwa lata. I byliśmy tylko... tylko we dwóch. Susanna przygryzła wargę: — On cię bił? Charlie zawahał się. — Psychicznie — powiedział w końcu, wyciągając to słowo gdzieś z głębi duszy. — Nic, co zrobiłem, nie było dość dobre. Kilka czwórek na świadectwie, i już wszystkie piątki przestawały się liczyć. Reprezentacja szkoły powinna być reprezentacją miasta — rzucił Susannie blady, gorzki uśmiech. — Widzisz, ja miałem moż-li-woś-ci... Siedzieli przez chwilę w milczeniu, każde pogrążone we własnych myślach. — Jadę z tobą — powiedziała nagle Susanna. — To bardzo miło z twojej strony — Charlie uśmiechnął się do niej. — Ale zupełnie nie ma sensu. — Ale ja chcę — powiedziała Susanna z uporem. — I to się liczy. Ale Charlie wciąż potrząsał głową, tak samo uparty jak ona. — Nie upieraj się — powiedział krótko. Dotknięta do żywego, Susanna odsunęła się. Ręka, którą głaskała jego włosy, opadła. Jeszcze raz ten dostępny jej Char- 23 lie, ten Charlie, który był z wierzchu, potraktował ją jak kogoś obcego, odepchnął ją od siebie. Ale niezupełnie. Jej dłoń, którą czuł na swoich włosach, była wszystkim, co go jeszcze trzymało. Teraz, słaby i bezbronny, zwrócił się ku Susannie. — Ciągle zapominam, z kim rozmawiam — szepnął uśmiechając się smutno. Susanna przytuliła sobie jego głowę do piersi i oparła policzek o jego włosy. Mimo że była zmartwiona tym co się wydarzyło, promienne ukłucie radości przebiło jej serce i powędrowało w głąb duszy, rozświetlając ją jasnym blaskiem. Charlie jej potrzebuje. Rozdział drugi Jadąc szybko z powrotem przez pustynię Charlie był zdenerwowany i rozdrażniony, ale Susanna przyjęła to jako naturalną reakcję na nagłą i niespodziewaną wiadomość o śmierci ojca. Podczas szybkiej jazdy na zachód w krótkich, urywanych zdaniach wyłożył jej swój plan. Podwiezie ją do domu, żeby się spakowała, weźmie jej volvo i pojedzie do siebie po garnitur na pogrzeb. Przez tych cholernych wierzycieli, którzy jak sfora finansowych psów szczekają i depczą mu po piętach, Charlie nie ma ochoty, żeby go ktoś zobaczył, jak jeździ po całym Los Angeles swoim ferrari, albo nawet jak wraca do siebie do mieszkania, wobec tego wróci jak będzie mógł najprędzej i załatwi sprawy związane z wyjazdem korzystając z jej telefonu. Noc z piątku na sobotę spędzą u Susanny, wcześnie rano wyruszą na lotnisko, dojadą do Cincinnati tak aby zdążyć na kolację, przenocują w hotelu, pójdą na pogrzeb i zaraz potem wrócą do domu. A jeśli chodzi o weekend w Palm Springs, to odbiją sobie to kiedy indziej, obiecuje jej to. Susanna była już całkowicie spakowana, kiedy zjawił się Charlie i z kartą American Express w ręku poszedł prosto do telefonu. Zamówił dwa miejsca pierwszej klasy, a potem zadzwonił do hotelu Broadham w Cincinnati i zarezerwował dwuosobowy pokój. — Nie, tylko na jutro. Wyjedziemy wcześnie rano w niedzielę. * * * * Kiedy tylko samolot wystartował z lotniska, Charlie wypił szybko jeden po drugim dwa kieliszki szampana, odwrócił się do okna i zasnął. Susanna pogryzała krakersy z kawiorem i popijała 25 szampana, z którego zdążył już uciec cały gaz. Czuła się dokładnie tak, jakby sama była jak to wino: jakby nagle uszło z niej całe powietrze. Charlie Babbitt jeszcze raz wypchnął ją poza nawias swojego życia. Kiedy stewardesy przywiozły wózek z obiadem, Charlie wciąż spał i Susanna go nie budziła. Musi być zupełnie wykończony tym całym stresem. Godząc się ze swoją samotnością, skubnęla trochę sałatki z homara i zjadła kawałek kurczaka z ziołami. Kiedy schodzili do lądowania, Charlie otworzył oczy — był śmiertelnie głodny. Gdy zgrabna rudowłosa stewardesa wyjaśniła mu z żalem, że kuchnia jest już nieczynna, a wszystkie dania zostały sprzątnięte i schowane na czas lądowania, Charlie posłał jej uśmiech numer jeden: Zabójca-Niszczyciel, po czym cicho zamruczał: ~ Ojej, bardzo przepraszam, że sprawiam pani tyle kłopotu. Ale widzi pani, nic nie jadłem cały dzień i po prostu konam z głodu... ° P1?0111 minutach stewardesa była z powrotem, niosąc naładowaną tacę: krewetki, filet mignon z pieczarkami (JA nie dostałam filetu mignon, pomyślała Susanna ze złością), ziemniaki a la duchesse, sałatka z krabów, gorące bułeczki, mus czekoladowy, świeżo zaparzona kawa i kieliszek koniaku. —- Czy to panu odpowiada? — zapytała bez tchu. ?? razem Zabójca-Niszczyciel po maleńku objął całą twarz Charliego, na koniec odbijając się w jego oczach. Uratowała mi pani życie — wymruczał. — Nie wiem, jak mam pani dziękować. „Akurat", pomyślała po włosku Susanna, patrząc jak Charlie z apetytem pochłania jedzenie. „Akurat". ?* * * Juz sam hotel był dla Susanny niespodzianką. Wielki Broad-nam musiał być swego czasu elegancki, ale dziś był stary. Hall wyłożony spękanymi marmurowymi płytami i pokryte kurzem 26 poobijane kryształowe świeczniki wciąż jeszcze miały w sobie jakąś senną, rozpadającą się na kawałki wspaniałość i kojarzyły się raczej z dziewiętnastowiecznym przepychem niż z funkcjonalną nowoczesnością. Charlie Babbitt lubił zwykle wszystko, co nowe... gładkie, błyszczące, wspaniałe, nowoczesne. A to było coś zupełnie innego. Jeszcze zanim się zameldowali i zanim ich zaprowadzono do brzydkiego pokoju, Susanna poczuła, że przytłacza ją ciężar zmęczenia. Marzyła tylko o tym, żeby się położyć spać; jutro — poczynając od pogrzebu z samego rana — czekał ich ciężki dzień, dzisiejszy też nie był lekki. Zarejestrowała niejasny obraz wysokich sufitów z popękanym tynkiem, wyszczerbionych pozłacanych gzymsów, zniszczonych aksamitnych zasłon, ale jedynym, co naprawdę zrobiło na niej wrażenie była głęboka, stara wanna i dwuosobowe łóżko. Długo siedziała w kąpieli, a potem niemal natychmiast zasnęła. Po swojej stronie łóżka Charlie Babbitt leżał bezsennie przez długie godziny, paląc jednego lucky strike'a za drugim i wpatrując się w ciemność. * * ? * Niedziela rano była dla Susanny niespodzianką. Kiedy wyszła z garderoby ubrana w skromną ciemną garsonkę i czarne pończochy, zastała Charliego poprawiającego przed lustrem bardzo nobliwy krawat. Wyglądał... jakoś inaczej. Spróbowała dokładniej określić tę różnicę. Miał na sobie garnitur, którego nigdy dotąd nie widziała, i coś w tym stroju — może klasyczny krój, a może ciemny materiał w wąskie prążki — przemieniło go z ubranego z ostentacyjną elegancją w modne importowane materiały mieszkańca Los Angeles w młodego biznesmena ze Wschodniego Wybrzeża, którego solidności i uczciwości nikt nawet nie odważyłby się kwestionować. Sprzedawca używanych samochodów z Hollywood po prostu nie mógłby tak wyglądać. Dopiero kiedy włożył 27 swoje nieodłączne ciemne okulary, Susanna rozpoznała w nim coś z dawnego Charliego Babbitta. Najdziwniejsze było jednak to, że ten nowy, pełen godności wygląd nie robił wrażenia żadnej następnej sztuczki czy kolejnego aspektu jego wciąż zmieniającej się złożonej osobowości. Su-sannie wydawał się bardzo prawdziwy. Wynajęty samochód czekał przed pełnymi złoceń obrotowymi drzwiami hotelu. Był to czarny lincoln przeznaczony do jazdy po mieście — bardzo stosowny na tę okazję; kolejne zaskoczenie, chociaż po chwili namysłu Susanna przyznała sama przed sobą, że tak naprawdę to nigdy nie myślała, że Charlie popędzi na cmentarz czerwonym kabrioletem. Siedzieli obok siebie w milczeniu, a samochód z cichym mruczeniem silnika wiózł ich przez śródmieście Cincinnati w kierunku przedmieść. Beton, cegła i stal ustąpiły wkrótce miejsca trawie i drzewom, rządkom zupełnie do siebie podobnych domków a potem, dalej od centrum, wielkim, pięknie utrzymanym rezydencjom rozrzuconym z rzadka za zelektryfikowanymi bramami ogrodzeń. W końcu lincoln skręcił, wjeżdżając w obręb kamiennych murów cmentarza. Memoriał Park, założony w 1835 roku, jest miejscem ślicznym jak z obrazka: łagodne stoki wzgórz, rozległe zielone trawniki poznaczone plamami cyprysów i płaczących wierzb, zamieszkałe przez zamożne duszyczki, w marmurowych kryptach lub pod granitowymi płytami pomników, czekające cierpliwie na dzień Sądu Ostatecznego. Na szczycie pagórka, w jednym z najatrakcyjniejszych miejsc parku, zbierał się tłumek żałobników. Kilkanaście osób — siwowłosych mężczyzn i kobiet o poważnych twarzach i w czarnych ubraniach, stało już wokół otwartego grobu. Poza gorącym, jaskrawym błękitem letniego nieba, jedynymi plamami koloru w całym obrazie były purpura szat biskupa i głęboka czerwień ogromnego wieńca z róż, na którym widniał wypisany złotymi literami prosty napis: „Sanford Babbitt". Kiedy samochód się zatrzymał Charlie wysiadł, wygładzając zagniecenia garnituru. Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę. 28 — Zdaje się, że na ciebie czekają — powiedziała Susanna cicho. Charlie wyprostował ramiona i powoli ruszył pod górę, zamknięty w kapsułce ciszy. Susanna szła trochę z tyłu. Stanęli z boku i zaczęło się proste nabożeństwo żałobne; nie odpowiadali wraz z innymi na słowa biskupa i nie śpiewali hymnu, chociaż Susanna nie zdołała się powstrzymać, żeby się nie przeżegnać w chwili gdy biskup wypowiadał słowa „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem". Reakcja była automatyczna. Nabożeństwo nie trwało długo i wkrótce było po wszystkim. Nie mrugnąwszy okiem i nie uroniwszy ani jednej łzy Charlie rzucił garść ziemi na kosztowną trumnę z brązu, w której leżał jego ojciec. Dał Susannie znak głową, i dziewczyna ruszyła wolno w dół wzgórza w kierunku samochodu; Charlie podszedł jeszcze do jednego z mężczyzn. Uścisnęli sobie ręce. To na pewno John Mooney, adwokat starego pana Babbitta. Nie słyszała, o czym rozmawiają, ale widziała, jak Mooney wyjmuje pęk kluczy i wręcza je Charliemu, który je chowa do kieszeni. Charlie przeszedł drogę od grobu swojego ojca do stóp wzgórza ani razu nie odwracając się za siebie. Siadając obok Su-sanny, powiedział tylko: — Zmiana planów, okay? Zostajemy w Cincinnati na noc. Muszę coś załatwić przed wyjazdem. — A gdzie jedziemy teraz? — zapytała Susanna, kiedy Charlie wkładał kluczyk do stacyjki. — Zobaczysz, jak będziemy na miejscu. — Ale na jakim „miejscu"? — nalegała. — East Walnut Hills. Walnut Hills to dzielnica Cincinnati, do której przyjeżdża niewielu gości i w której nie ma dużego ruchu. Domy są wielkie i imponujące — właściwie wspaniałe rezydencje. Każdy ma wokół co najmniej dziesięć akrów ogrodu, a sąsiadki nie rozmawiają ze sobą przez płot ani nie składają sobie wizyt w kuchni podczas gotowania obiadu. To po prostu nie jest dzielnica tego rodzaju; to miejsce szeptem powtarza: „pieniądze", ponieważ krzyczeć byłoby poniżej jego godności. 29 — Jesteśmy na miejscu; oto ukochany dom rodzinny — powiedział Charlie sarkastycznie. Przytłoczona wrażeniem, Susanna wysiadła z samochodu przed wielkim, ozdobionym kamiennymi kolumnami domem Sanforda Babbitta — domem, w którym Charlie wychowywał się aż do tego tajemniczego i straszliwego dnia, w którym go porzucił — jeszcze jako chłopak. Charlie wysiadł z lincolna i wyniósł walizki na górę frontowych schodów. — Nie miałam pojęcia, że... że pochodzisz z takiego miejsca — wyjąkała Susanna. Wciąż próbowała zrozumieć tę nową i dziwną sytuację, starając się złożyć z pojedynczych kawałków jakąś całość — cała ta sceneria i Charlie Babbitt, jakiego nie znała. — Dziękuję — powiedział krótko Charlie. — Nie to chciałam powiedzieć. Ale Charlie nie słuchał. Postawił walizki i ruszył w stronę dwóch samochodów zaparkowanych obok siebie pod porte-co-chere łączącym dom z garażem. Jednym z nich był czarno-srebr-ny rolls-royce przeznaczony do jazdy po mieście, ale wzrok Charliego przykuty był do tego drugiego. Był to Buick Roadmaster z 1949 roku z podnoszonym dachem — ostatni dobry rocznik, zanim pojawiły się modele przypominające brontozaury z wielkimi płetwami. Był pomalowany na ciepły kremowy kolor i dumnie prezentował lśniącą karoserię, wypolerowaną na najwyższy połysk przez czyjeś cierpliwe ręce. Wszystko w nim było doskonałe — od błyszczących chro-mowań po skórzaną tapicerkę w kolorze żywej czerwieni; od sterczących drapieżnie błotników po szczerzącą metalowe zęby osłonę silnika; od charakterystycznych firmowych świetlików w dachu po śmiały kąt nachylenia tylnej szyby. Była to doskonała piękność, coś naprawdę wartego uwagi, a wyraz twarzy Charliego stanowił wyraźne odbicie tego przeświadczenia. Widok dwukolorowego rolls-?????'? na chwilę odebrał Su-sannie mowę. — Był maklerem giełdowym? — Właścicielem banku inwestycyjnego — odpowiedział 30 Charlie, wciąż nie spuszczając oczu z buicka. — Oni się lepiej ubierają. Susanna odwróciła pełną nabożnej czci uwagę od rolls-?????'?, z przyjemnością uświadamiając sobie obecność buicka. — Niezły samochód — powiedziała z uznaniem. — Znam ten samochód od urodzenia — powiedział Charlie cicho. — Prowadziłem go tylko raz. Coś w sposobie, w jaki to powiedział sprawiło, że Susanna spojrzała na niego ostro. Ale on odwrócił wzrok i już się nie odezwał. Na wielkim klombie okolonym kamiennym pierścieniem pyszniła się wspaniała kolekcja krzaków róż. Susanna, która kochała kwiaty, rozpoznała kilka bardzo rzadkich gatunków. Ale kwiaty pochylały się ku ziemi, liście były zakurzone a płatki brązowiały na brzegach. — Ktoś powinien je podlewać. Przecież one usychają. Charlie obrzucił róże pogardliwym spojrzeniem, tak zimnym, że już ono samo mogło zmrozić krzaki na śmierć. — Nie martw się — warknął. Kolejne zaskoczenie: cóż mógł mieć przeciwko tym różom? Susanna weszła za Charliem po schodach prowadzących do frontowych drzwi i czekała, aż znajdzie w kieszeni klucze, które mu dał Mooney. Kiedy weszli do środka, przepych zaparł jej dech w piersiach. Na wysokich ścianach głównego hallu prowadzącego ku wspaniałym schodom w głębi wisiały dwa wspaniałe lustra wysokie na trzy metry i oprawione w złocone barokowe ramy; były umieszczone naprzeciwko siebie i odbijały sylwetki Charliego i Susanny nieskończoną ilość razy, jak zwierciadło na renesansowym obrazie. Dom był opuszczony; była niedziela i całej służbie bez wyjątku dano wolny dzień dla uczczenia pamięci Sanforda Babbitta. Charlie pchnął drzwi prowadzące do salonu. Popłynęła ku nim mocna fala zapachu: pomieszana woń politury do mebli, soku cytryny i oliwy, zatęchłego powietrza, jakie wypełnia nieużywany pokój, w którym nie otwiera się okien, kurzu, który zbiera się w fałdach zasłon bez względu na to, jak często się je 31 odkurza. Pokój był ogromny, rozległy ocean kosztownych orientalnych dywanów, po którym masywne i ciężkie antyczne mahoniowe meble płynęły majestatycznie jak luksusowe liniowce. Na ścianach kolekcja obrazów olejnych wisiała uroczyście w pozłacanych drewnianych ramach; nie przedstawiały żadnej szczególnej wartości i namalowali je członkowie akademii, którzy nie odznaczali się ani odwagą ani oryginalnością. Ogólny efekt stwarzał jednak wrażenie imponującej potęgi i bogactwa; starej fortuny i głębokiej, mrocznej ciszy. Nie sposób było pomyśleć, że ktoś mógłby się głośno roześmiać w takim pokoju, że mógłby gniewnie podnieść głos, wypowiedzieć słowa pełne namiętności i uczucia. Był to pokój na specjalne okazje, a nie do demonstrowania emocji. Mimo to emocje się tu zdarzały, i to emocje burzliwe. Charlie Babbitt stał w drzwiach przez dłuższą chwilę, przebiegając oczyma pokój centymetr po centymetrze. Wyraz jego twarzy był nieprzenikniony, co sprawiło, że Susanna zapytała: — Co się dzieje? Nie spojrzał na nią, mówiąc bardziej do siebie niż do dziewczyny: — Kiedy mu powiedziałem, że odchodzę... Stałem... tu stałem. A on siedział... w tamtym fotelu. Potrząsnął głową, jakby chciał z niej wyrzucić niepotrzebne myśli, a potem, wziąwszy Susannę za rękę, oprowadził ją po domu, pokazując jej wszystko po kolei: wielkie kuchnie (były dwie, obie obsługiwane przez służbę); jadalnię z kinkietami na ścianach i świecznikami wiszącymi nisko nad długim stołem, przy którym mogło bez trudu zasiąść dwadzieścia osób; imponującą bibliotekę z wysokimi szafami pod ścianami, pełnymi oprawnych w skórę tomów z pozłacanymi brzegami stronic; nie kończący się łańcuch sypialni na drugim piętrze — wszystkie ogromne, wszystkie z marmurowymi kominkami i łożami z baldachimami, przy każdej wyłożona marmurem łazienka. Ale Susannie i tak najbardziej podobał się prosty pokój na trzecim piętrze, który Charlie zajmował jako mały chłopiec. Był 32 to pokój dziecinny żywcem wyjęty z filmowego ekranu: piętrowe łóżko, proporczyki drużyn baseballowych na ścianach, błyszczące modele niszczycieli — Migi, F-14, plakaty z Myszką Miki. Wszystko zachowane dokładnie w takim stanie, jak w dniu, gdy Charlie odszedł z domu; nawet brudne i pogniecione ubrania w szafie. Susannie było trudno dopasować tego Charliego Babbitta, którego znała — mówiącego dużo i szybko, zawsze starającego się wszystkich wyprzedzić, chłodnego — do piętrowego łóżka i sfatygowanej półki na książki wypełnionej klasykami w rodzaju „Wyspy skarbów" i „Robin Hooda". Zadanie trudne, ale nie pozbawione uroku i w jakiś sposób wzruszające. Oto oblicze Charliego Babbitta, którego nie znał w Los Angeles nikt oprócz niej. Szperając w szafie Charliego, Susanna wyciągnęła kartonowe pudła pełne najrozmaitszych rupieci i zasiadła na podłodze, żeby je przejrzeć. Fotografie, albumy pełne autografów, plakat grupy Kiss, stare single. To była świetna zabawa — taka prywatna wyprawa w przeszłość ukochanego. Podniosła wzrok i zobaczyła, że Charlie przygląda jej się z czułością. — Coś dziwnie na mnie patrzysz. — Jak na osobę zwariowaną masz całkiem ładne uszy — zauważył. — Nie jestem zwariowana, po prostu mnie to interesuje. Byłeś jego jedynym dzieckiem. Urodziłeś się, kiedy miał... Ile? Czterdzieści pięć lat, albo coś koło tego. Pewnie myślał, że już nigdy nie będzie miał syna. Susanna przygryzła wargę, zawahała się przez moment, a potem ciągnęła: — Wobec tego po prostu musiał cię kochać... Charlie nachylił się i zaczął pieścić koniuszki jej uszu. — Więc dlaczego cię nienawidził? — zapytała brutalnie. — Różowe uszka... I troszkę spiczaste... o, tu. Za śladem jego palca poszedł wilgotny dotyk warg; Susanna wiedziała, czego chce Charlie. Chciał, żeby nie mówić o jego ojcu i o ich wzajemnym stosunku. Chciał zdjąć pogrzebowy 3 — Rain Man 33 strój. Chciał się z nią kochać; tu, w swoim dziecinnym pokoju, na swoim dziecinnym łóżku, tym dolnym, po to, aby duch chłopca, którym był, mógł się przyjrzeć mężczyźnie, jakim został. I nagle Susanna poczuła, że i ona tego chce. * * * ? Potem zawinęła się w jedną ze starych trykotowych koszulek Charliego i podwinąwszy nogawki, ściągnęła w talii paskiem parę jego dżinsów. Żadne z jego starych ubrań już na niego nie pasowało, więc został bez koszuli, tylko w spodniach od swojego garnituru w paseczki. Przebiegli razem przez calusieńki dom, łapczywie próbując w kuchni wszystkiego, co znaleźli w zamrażarce i na półkach spiżarni — marynowane ostrygi w puszce, paczuszki z porcjami krabów, lody waniliowe z sherry. Byli jak dwójka dzieci, zostawionych bez nadzoru w największym, najdroższym na świecie domu dla lalek. Wreszcie, spenetrowawszy dolne partie domu, poszli oboje na strych — do wielkiej i zakurzonej gradami, gdzie jednak było jasno i gdzie panował jaki taki porządek. Tu na górze przechowywano historię życia większości członków rodziny Babbit-tów: zamkniętą i chronioną w okutych żelazem drewnianych kufrach z przeszłości, wypełnionych historycznymi wspomnieniami. Dalsza część życia Charliego. Stare dziecięce krzesełko — dziwne, nie pamiętał, żeby w nim kiedykolwiek siedział, skrzynki z zabawkami, poufne dokumenty w blaszanych kasetkach, kartonowe pudła pełne drobiazgów. Siedzieli na podłodze, leniwie przeglądając jakieś stare czasopisma, zmęczeni ale nie nieszczęśliwi, bliżsi sobie niż kiedykolwiek dotąd. — Pamiętasz ten samochód z podnoszonym dachem przed domem? — zapytał nagle Charlie. Susanna skinęła głową, przeczuwając, że zaraz usłyszy coś ważnego. — Jego ukochane dziecko. Buick i te cholerne róże — w głosie Charliego zabrzmiała ostra, gorzka nuta. — Tego samo- 34 chodu nie wolno mi było nawet dotknąć. „To coś niepowtarzalnego", mawiał. „Wymaga szacunku. Nie dla dzieci" — w jego tonie zabrzmiał nie dopuszczający sprzeciwu autorytet i Susanna usłyszała echo słów Sanforda Babbitta. — Dziesiąta klasa. Mam szesnaście lat. Przynoszę do domu świadectwo i mam na nim same piątki, od góry do dołu. Najwyraźniej zrobiło to na niej wrażenie. — Nie miej takiej cholernie zdziwionej miny. — To może mam być osłupiała z zachwytu? — Dobra, spróbuj. Susanna zrobiła osłupiałą minę i wymienili uśmiechy. — Więc idę do taty. „Czy mogę przewieźć chłopaków buic-kiem?". Taki rajd zwycięstwa. On na to, że nie. Ale ja i tak jadę. Podprowadzam mu kluczyki. Cichutko wyprowadzam wóz. — Dlaczego wtedy? Dlaczego akurat tamtym razem? — Susanna wpatruje się w jego twarz: za wszelką cenę chce to wiedzieć. — Bo sobie na to zasłużyłem! — Charlie podniósł głos aż do drżenia. — Dokonałem czegoś wspaniałego! I to według jego własnej miary! A jemu — głos Charliego opadł — jemu nie starczyło odwagi na to, żeby mi oddać sprawiedliwość. „Już wtedy" — pomyślała ze smutkiem Susanna. „Już wtedy na tkaninie moralnych zasad Charliego była skaza". Nie powiedziała nic, nadal uważnie słuchając. — Więc pojechaliśmy aleją parkową. Czterech chłopaków. I zwinęli nas. Zgłosił kradzież samochodu. Nie, że jego syn zabrał samochód bez pozwolenia. Zgłosił kradzież. Chłopięca twarz Charliego nabrała od tamtego wspomnienia zaciętego wyrazu. — Do głównego komisariatu. Ojcowie tamtych chłopaków wykupili ich po godzinie. Mój tatuś zostawił mnie tam na dwa dni. — Jezu — szepnęła Susanna z przejęciem. — Rzygający pijacy — wstrząsnął się od wspomnienia tamtych okropnych czterdziestu ośmiu godzin. — To był pierwszy i 3* 35 ostatni raz w moim życiu, kiedy się naprawdę bałem. Cholernie, Parszywie się bałem... Odszedłem z domu. I nigdy nie wróci-lem. I tyie _ to była cała historia. Historia chłopaka, który uciekł 0<3 surowego i despotycznego ojca, ponieważ nigdy nie wydawał mu się dość dobry; historia chłopaka, który spędzał całe swoje cenne życie starając się temu ojcu dowieść, że jednak jest dość dobry — tyle, że teraz było już za późno. Ojciec nigdy już nie uzna żadnego jego sukcesu, nie będzie też już ferował wyroków w sprawie jego porażek. Ojciec już nigdy nie będzie z niego dumny. Charlie uśmiechnął się do Susanny — twardym uśmiechem, który mówił „guzik mi na tym wszystkim zależy", ale jego cierpienie było tak oczywiste, że nie mógł wytrzymać wyrazu troski i miłości na jej twarzy: robił się od tego zbyt bezbronny. Wstał jeszcze raz rozglądając się po swoim dawnym pokoju, patrząc na przedmioty, które były kiedyś jego własnością. .— Spójrz tylko na te wszystkie rupiecie. Kowbojskie kapelusze, pociągi... — pokręcił głową z miną rozbawioną a zarazem pełną obrzydzenia. — Znowu się zrobiłem głodny. Chodźmy na dół splądrować lodówkę. Podał rękę Susannie, pomagając jej wstać z podłogi. Kiedy szli do drzwi, uwagę Charliego przyciągnął jakiś przedmiot: zatrzymał się jak wryty z wzrokiem wlepionym w rożek puszystej szmatki wystającej z jednego z pudeł. Wpatrywał się w nią bez ruchu, i coś nagle drgnęło w odległych zakamarkach jego pamięci. — O Boże — szepnął. Z mglistych wspomnień dzieciństwa wypłynął na powierzchnię jakiś strzęp melodii... piosenka Beatlesów... zatańczył mu w głowie i zniknął... Charlie sięgnął w dół i wyciągnął wspomnienie z pudła. Był to koc — stary, przetarty dziecinny kocyk, spłowiały od niezliczonych prań. Charlie trzymał go w ręce, wlepiając w niego wzrok. — To twoje? — zapytała Susanna, mimo że odpowiedź była oczywista. 36 Ale zamiast odpowiedzieć, Charlie dokładnie oglądał kocyk pod światło, wpatrując się w niego, jakby był mapą wyspy tajemniczych skarbów jego przeszłości. Pocierał palcami wytarty materiał, podniósł go do nosa i powąchał, zatopiony we wspomnieniach. — Charlie — ponagliła go delikatnie Susanna. Czar prysł. — Cholera, coś mi się nagle przypomniało. Wiesz, jak się jest dzieckiem, ma się... ma się takich przyjaciół na niby. Susanna skinęła głową. Jej „przyjaciółką na niby" była Przenajświętsza Panienka; jeszcze dziś powierzała jej czasem swoje sekrety, zwracając się do niej jak koleżanka do koleżanki, jakby Maria była w tym samym pokoju. — Mój jakoś tak się nazywał... jakże on się u licha nazywał? — Charlie grzebał w pamięci. — Rain Man. Tak, Rain Man. Jak się czegoś bałem, to się po prostu zawijałem w ten koc, a Rain Man mi śpiewał — uśmiechnął się. — Jak sobie o tym dziś myślę, to mi się wydaje, że musiałem się okropnie dużo bać. Boże, jak to było dawno. — A kiedy zniknął? — uśmiechnęła się ze wzruszeniem Susanna. — Ten twój przyjaciel. Charlie potrząsnął głową. — Nie wiem — powiedział. — Chyba po prostu... urosłem. Jeszcze przez parę chwil obracał kocyk w rękach, a potem wrzucił go niedbale z powrotem do pudła, z premedytacją zatrzaskując drzwi do swoich najwcześniejszych wspomnień. — Chodźmy coś zjeść. Wieczorem, kiedy Susanna siedząc otulona kocem na łóżku w pokoju Charliego przeglądała album pełen zdjęć z jego dzieciństwa, Charlie Babbitt siedział w jadalni na dole przy zarzuconym dokumentami wypolerowanym do połysku mahoniowym stole i rozmawiał z adwokatem swojego ojca, Johnem Moone-yem. Testament: ostatnia wola i testament Sanforda Babbitta. 37 Charlie, jako jedyny naturalny dziedzic znacznego majątku, był oczywiście bardzo zainteresowany w tej procedurze, i wobec tego słuchał uważnie Mooneya; jak dotąd jednak, to co słyszał nie bardzo go cieszyło. Mooney miał przecież tylko powiedzieć „To wszystko twoje, chłopcze", ale te słowa jakoś nie pojawiały mu się na ustach. Mimo to Charlie zachowywał zimną krew: w partii pokera rozgrywanej o własne życie nie mówi się, co się ma w kartach ani się ich nie pokazuje, dopóki partner za to nie zapłaci. — Za moment przejdziemy do odczytania właściwego testamentu, ale mam tu jeszcze takie oświadczenie — pański ojciec zobowiązał mnie, żebym je panu odczytał. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu? John Mooney rzucił Charliemu spojrzenie znad grubych dwuogniskowych szkieł. — Nie, dlaczego? — wzruszył ramionami Charlie. Był to chwała Bogu list, a nie jedna z tych upiornych wideotaśm zza grobu. Przynajmniej nie musi patrzeć na starego. Wystarczy, że będzie słuchał. Mimo to jednak gdzieś w głębi brzucha poczuł nagłe ukłucie niepokoju. Mooney szybko skinął głową, a potem wziął do ręki zapieczętowaną kopertę i zręcznie ją otworzył. Wyjął ze środka kilka arkuszy sztywnego, drogiego papieru listowego i starannie je rozłożył. Charlie rozpoznał wytłaczany wzór — firmowy nagłówek listów ojca. — „Do mojego syna, Charlesa Babbitta. Kochany Charle-sie" — zaczął adwokat suchym tonem. „Dziś skończyłem siedemdziesiąt lat. Jestem starym człowiekiem, ale nie za starym na to, aby nie pamiętać z całą ostrością dnia, w którym przywieźliśmy cię ze szpitala, twoja nieżyjąca matka i ja. Byłeś wspaniałym dzieckiem, pełnym życia, obiecującym." Charlie poczuł wewnętrzny dreszcz. Znów to cholerne słowo — obiecujący. Ulubione pięciosylabowe słowo ojca. — „Pamiętam też" — czytał dalej Mooney — „dzień, w którym odszedłeś z domu, tak bardzo pełen goryczy i wielkich idei. Tak bardzo pełen sam siebie..." 38 Prawnik przerwał czytanie i podniósł oczy, ciekaw reakcji Charliego. Ale Charlie nadal miał wyraz twarzy pokerzysty; nie dało się z niej wyczytać nic. — „Potrafię zrozumieć i wybaczyć to, że odrzuciłeś życie, jakie ci proponowałem. Uniwersytet i wszystkie inne przywileje, tak skwapliwie przyjmowane przez twoich kolegów..." — To on to pisał — zauważył Charlie z ironicznym uśmiechem. — Jakbym słyszał jego głos. — „Ponieważ wychowywałeś się bez matki" — ciągnął Mooney nie podnosząc oczu znad papieru — „zrozumiała jest też nieczułość twojego serca. Odmowa bodaj udawania, że mnie kochasz lub choćby szanujesz. Wszystko to ci wybaczam. Ale to, że nie pisałeś, że nie telefonowałeś, że w żaden sposób nie pojawiłeś się z powrotem w moim życiu — to pozbawiło mnie syna. Życzę ci wszystkiego, czego zawsze życzyłem sobie dla ciebie. Życzę ci wszystkiego najlepszego". John Mooney skończył czytać, złożył list równie starannie jak go przedtem rozłożył i umieścił z powrotem w kopercie. Było widać, że starego prawnika wzruszyły słowa, które właśnie odczytał. Chrząknął delikatnie, ale Charlie nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku. Siedział, czekając na wiadomość, jaką miały mu przynieść ostatnie linijki. Teraz prawnik podniósł ze stołu testament — wielostronicowy dokument oprawiony w sztywną niebieską okładkę. Nie patrząc na Charliego, zaczął czytać. — „Charliemu Sanfordowi Babbittowi zapisuję rzeczony samochód z podnoszonym dachem, marki Buick, który podobnie jak mój syn wszedł w moje życie w 1962 roku. Służył mi długo i wiernie bez najmniejszej skargi. Niech będzie dla niego miłym wspomnieniem o mnie. Przyznaję mu też prawo do moich róż, które zdobyły tyle nagród na wystawach. Niech mu przypominają, jaką wartość ma doskonałość i możliwość osiągnięcia perfekcji". Uczucie nieokreślonego niepokoju w brzuchu Charliego zaczęło przybierać groźny kształt. Wszystkie jego instynkty były teraz w stanie najwyższego pogotowia. 39 — „Co się zaś tyczy mojego domu i wszystkich innych należących do mnie przedmiotów, to mają one zostać oddane w depozyt zgodnie z warunkami aktu urzędowego załączonego do niniejszego testamentu". Mooney skończył, podniósł oczy i zaczął składać dokument. „W depozyt"? „Aktu urzędowego"? Jakiego „aktu"? Co się tu u licha dzieje? — Hm... co to znaczy? — zapytał Charlie spokojnie. — Ta ostatnia część? — Znaczy, że majątek, w wielkości ponad trzech milionów dolarów, po potrąceniu podatków i opłat skarbowych, przechodzi w depozyt, z przeznaczeniem dla anonimowego spadkobiercy. — A któż to jest? — mimo że napięcie narastało w Charliem tak gwałtownie, że sięgało już ramion i karku, jego głos nawet nie zadrżał. Nie ma sensu wkurzać prawnika, póki nie powie, co trzeba. John Mooney starannie włożył dokumenty z powrotem do teczki. — „Anonimowy" znaczy, że nie mogę tego panu powiedzieć — oświadczył rzeczowym tonem. Jeśli chodzi o niego, to dokumenty zostały odczytane i jego rola się skończyła. — Kto... hm... kto zarządza tymi wszystkimi pieniędzmi? Pan? Mooney pokręcił głową. — Nie, osoba zwana powiernikiem. Nie wolno mi podać panu jej nazwiska. Wstał i sięgnął po kapelusz. — Więc na jakiej zasadzie to wszystko działa? — nalegał Charlie. W beznamiętnej rzeczowości słów prawnika słyszał trzaśniecie kutych drzwi, za którymi on, Charlie Babbitt, zostawał sam na mrozie. — Proszę mi wybaczyć — potrząśnięciem głowy przypieczętował nieodwołalność swoich słów Mooney. — Nie mogę nic więcej powiedzieć. Ruszył w stronę drzwi, a Charlie prowadził go wzrokiem. Wychodząc z jadalni odwrócił się: 40 — Przykro mi, chłopcze. Widzę, że jest pan rozczarowany, ?.?? — Rozczarowany!!?? — Charlie poderwał się z krzesła ze wściekłym rykiem. — Dlaczego miałbym być rozczarowany? Dostałem przecież używany samochód, nie? No i te róże! Cholera jasna, nie zapominajmy o tych pieprzonych różach! Widząc ten wybuch szału, stary prawnik cofnął się o krok. Ale Charlie nie panował już nad złością i nawet tego nie zauważył. — Jakiś... jak pan go nazwał? „Spadkobierca!" — Spadkobierca — powiedział Mooney cicho. — Jakiś gówniany spadkobierca dostaje ponad trzy miliony dolarów! Ale czy dostaje RÓŻE? Nie, do jasnej cholery! Te róże są dla jedynego tatusiowego syneczka! Do licha, założę się, że ten drugi dureń wypłakuje sobie teraz oczy! — Charles... — Gówno, gówno, gówno! — oburzenie tak poniosło Char-liego, że nie słuchał. — To są cholerne róże, człowieku. — Naprawdę nie ma potrzeby... — Niech go pokręci w tym grobie! — szalał Charlie. — Pokręci! POKRĘCI! W tym cholernym grobie! — zmusił się do zaczerpnięcia powietrza, bo już zaczynał się dusić. — Siedzi sobie tam na dole w piekle, panie Mooney. I patrzy do góry. I pęka ze śmiechu. Zaczął trząść głową, coraz mocniej, a Mooney przyglądał mu się z niepokojem. — Sanford Babbitt. Chciałby pan być w skórze tego cholernego szczeniaka przez pięć minut? — zapytał Charlie. — Czy pan słyszał ten cholerny list? Słuchał pan tego listu? Charlie urwał, nie mogąc mówić dalej. Pięści miał zaciśnięte, oddychał ciężko, prawie dysząc. — Tak, proszę pana, słuchałem — odpowiedział John Mooney, patrząc Charliemu prosto w oczy. — A pan? * * ? * Po wyjściu prawnika Charlie przez parę minut krążył po pokoju jak zwierzę w klatce, a potem wypadł na dwór przez fron- 41 towe drzwi. Powietrza! Potrzebował świeżego powietrza! Dusił się z emocji, gorycz podchodziła mu do gardła. Wydawało się, że poczucie krzywdy, oburzenie, frustracja, straszliwe uczucie samotności i opuszczenia opanują go bez reszty, i Charlie walczył o odzyskanie władzy nad samym sobą. Czuł się tak, jakby go ktoś zbił, okrutnie i bezlitośnie, a potem zostawił na pastwę losu. Te cholerne róże! Charlie bezbłędnie rozpoznał wspaniałą ironię zapisu Sanforda Babbitta. Te krzaki znaczyły dla niego więcej niż kiedykolwiek znaczył Charlie, jego jedyny syn. Charlie pamiętał długie weekendy, podczas których ojciec, zamiast go gdzieś zabrać — na mecz, albo do cyrku, albo po prostu na przejażdżkę buickiem — spędzał długie godziny krzątając się koło tych przeklętych róż. Obcinał, plewił, spryskiwał, owijał słomą, podpierał palikami. Całe uczucie, jakie kryło się w zimnym i interesownym sercu starego bankiera, przeznaczone było dla kwiatów, nie dla ludzi. Nawet nie dla tych, którzy byli krwią z jego krwi i ciałem z jego ciała. Ale z drugiej strony, te róże nigdy go nie zawiodły. Przyniosły Sanfordowi Babbittowi niejedną błękitną szarfę, podczas gdy jego syn Charlie nigdy nie zdobył żadnej nagrody. Nic dziwnego, że Charlie nienawidził tych róż. Teraz zaś czuł, jak ich kolce przebijają go, przypominając mu o własnej doskonałości i o jego wadach. Ażeby zdechły! Anonimowy spadkobierca. Te słowa dudniły mu w głowie, blokując dostęp wszelkim racjonalnym myślom. Anonimowy spadkobierca. Kto to jest? Kto, do diabła, ograbia go z ponad trzech milionów dolarów, które mu się słusznie należą? Kto się wyśmiewa z niego, szydzi z niego, dlatego, że jest sprzedawcą używanych samochodów i nikim więcej, że nigdy nie będzie nikim więcej? Nie, nie ujdzie im to na sucho. Musi być z tego jakieś wyjście. Myśleć, musi pomyśleć! Jest gdzieś ktoś — mężczyzna? kobieta? dziecko? — kto odziedziczy fortunę, fortunę należną Charliemu. Musi tego kogoś odnaleźć zanim zacznie z nim walczyć. Nawet Charlie Bab-bitt nie potrafi walczyć z kimś, kogo nie widzi. Musi tę osobę od- 42 naleźć, i to zaraz. Zanim upłynie zbyt wiele czasu, zanim czyste wody zmąci tłum prawników, pełnomocników do spraw spadkowych, powierników. Ale jak ją zlokalizować? Gdzie zacząć jej szukać? Kiedy Susanna go wreszcie znalazła — stojącego nad opróżnionym z wody basenem i palącego lucky strike'a — Charlie uspokoił się już na tyle, żeby sformułować główne zarysy swojego planu. — Wszędzie cię szukałam — powiedziała mu zmartwiona. — Jak poszło? Rzucił jej swój najbardziej pełen pewności siebie uśmiech. — Dostałem to, czego się spodziewałem — powiedział tylko. ? ? Rozdział trzeci Charlie spał niespokojnie, przewracając się na wąskim łóżku, a sny przewalały się nad nim falami, równie wyraziste, co męczące. W jednych ktoś gonił jego, w innych — on sam ścigał kogoś czy też coś innego. Ale przez cały czas nie mógł się do końca dowiedzieć, co to właściwie jest, ani czy to coś będzie dla niego dobre czy też przeciwnie, zrobi mu jakąś krzywdę; nie wiedział też, co właściwie zrobi, kiedy to coś wreszcie schwyta lub kiedy zostanie sam przez nie schwytany. Wreszcie koło wpół do szóstej otworzył oczy; w Los Angeles jest o parę godzin wcześniej. Senne uczucie bycia ściganym przez coś groźnego wciąż jeszcze go nie opuściło. Chciało mu się pić, stracił orientację i przez chwilę nie był pewien, gdzie się właściwie znajduje; potem wszystko mu się przypomniało. Jest w domu. W swoim dawnym pokoju. W domu ojca w Cincinnati. A ojciec nie żyje. Przeszedł teraz w myśli wydarzenia minionego dnia. Pogrzeb ojca. Testament. Przeklęte róże. Upiorny śmiech Sanforda Bab-bitta zza grobu. Cholera! Usiadł na brzegu piętrowego łóżka, zakaszlał głębokim, rozrywającym płuca kaszlem palacza lucky strike'ów. Wciąż kaszląc, zapalił pierwszego porannego papierosa. Z tyłu Susanna poruszyła się w pościeli; pogłaskał ją delikatnie, uspokajając ją, żeby zasnęła z powrotem. Musiał mieć jeszcze chwilę spokoju, żeby móc pomyśleć. To będzie prawdopodobnie najważniejszy dzień w jego życiu. Ubrany tylko w krótkie kalesonki Charlie podreptał cichutko do kuchni, gdzie zapalił płomień pod czajnikiem wody na kawę. 44 W lodówce znalazł na pół opróżniony karton soku pomarańczowego i wypił go do ostatniej kropli prosto z pudełka. Zapalił następnego papierosa, a potem usiadł przy kuchennym stole, krok po kroku sprawdzając swój plan. Krok pierwszy, bez którego dalsze etapy będą niemożliwe, polega na zidentyfikowaniu owego „powiernika", który z taką swobodą poczyna sobie z pieniędzmi Charliego oraz na dowiedzeniu się, któż to, u diabła, mógł być ten „anonimowy spadkobierca". Dalej będzie grał na wyczucie. Coś mu przyjdzie do głowy, zawsze mu przychodzi. Jest poniedziałek rano. Siódma. Banki otwierają o dziewiątej; obsługa będzie już prawdopodobnie na miejscu o ósmej. Trzeba się ruszyć. Udało mu się pozbyć najgorszych zagnieceń na żałobnym garniturze: powiesił go w łazience i materiał „odszedł" w parze gorącego prysznica. Po kąpieli Charlie starannie ogolił twarz i wygładził skórę policzków płynem po goleniu, który znalazł w apteczce. Płyn po goleniu Sanforda Babbitta. Z wyjątkiem zapachu cygar, które palił stary, pachniał teraz dokładnie tak samo, jak jego ojciec. Potem, już w ubraniu, poszedł obudzić Susannę, przynosząc jej filiżankę mocnej czarnej rozpuszczalnej kawy z cukrem. — Czas się zbierać, moja miła. Mam to i owo do załatwienia. Ruszajmy się. Kiedy kremowy buick zatrzymał się przed wejściem do banku Midwest America- Republic w śródmieściu Cincinnati, Susanna zdziwiła się: — Co my tu robimy? — Coś muszę załatwić — wyjaśnił Charlie uprzejmie. — Potrwa minutkę. Poczekaj tu na mnie. Potrzebował czterdziestu sekund, żeby złowić swojego ptaszka: zauważył ją przy trzecim biurku w tyle sali, w rzędzie najniższych urzędników, którym powierzano transakcje, z jakimi nie mogli sobie poradzić kasjerzy: przelewy, depozyty, sprawdzanie pokrycia czeków. Nie była zbyt młoda ani zbyt ładna, ale miała mocny makijaż i wymyślną fryzurę w kolorze platynowy blond, która na odległość krzyczała o długich godzinach spędzo- 45 nych u fryzjera z masą wałków na głowie. Krótko mówiąc, była próżna i przystępna. Pięć minut z uśmiechem „Niszczyciel" na twarzy i jakaś w miarę prawdopodobna opowiastka powinny całkowicie wystarczyć. W pięć minut później Charlie Babbitt wyłonił się z banku Midwest America- Republic z nazwiskiem powiernika spadku w kieszeni. Jakiś doktor Walter Bruner. Adres gdzieś za miastem. I szczegółowe wskazówki, jak tam dojechać. Siedząc za kierownicą stylowego buicka z podnoszonym dachem, otwartym teraz na letnie powietrze, z ciepłem lipcowego słońca na włosach, z Susanną u boku, Charlie nie był świadom ani tego dnia, ani samochodu, ani dziewczyny. Myślał tylko o jednym: o Brunerze, i o tym, kto to właściwie jest, do cholery. I co on mu powie, żeby go skłonić do oddania ponad trzech milionów dolarów, które prawnie należą się Charliemu Babbitto-wi. Przechodził w myśli kolejne scenariusze, zmieniając je i przepisując. Dawno już minęli przedmieścia i jechali teraz drogą pośród zielonych zielenią lata wzgórz wiejskich okolic Ohio. Ale Charlie nie dostrzegał otaczającej ich scenerii. Susanną natomiast szepnęła: Jak tu pięknie. Przyjeżdżałeś tu czasem? — Prawdę mówiąc, to nie. Drobna buzia dziewczyny nabrała wyrazu zdziwnienia: — No to dlaczego... Ale zanim zdążyła dokończyć pytanie, wstrząsnęło nią nagłe szarpnięcie samochodu. Poleciała do przodu, o mało nie uderzając nosem o przednią szybę. Charlie przycisnął pedał hamulca, bardzo ostro. — Przegapiłem — mruknął, wycofując w kierunku rozjazdu, który niełatwo było zauważyć. Zobaczyli na wpół ukrytą w liściach letnich drzew wąską drogę dojazdową i napis: „Droga prywatna". F ? Ruszając wąskim podjazdem ocienionym zielonym łukiem zwieszających się nad nim gałęzi kasztanów, Charlie rzucił Su-sannie przepraszające spojrzenie: 46 — Muszę jeszcze doprowadzić do końca jedną rzecz, w sprawie majątku taty — powiedział odrobinę za bardzo od niechcenia. — Nie potrwa długo. Ukryte za ciemnymi szkłami eleganckich okularów jego brązowe oczy miały nieodgadniony wyraz. Jechali powoli. Buick ostrożnie posuwał się naprzód kamienistą wąską drogą, ścieżką prawie. Potem, po mniej więcej ćwierć mili, droga rozszerzyła się i poprowadziła ich w górę łagodnym zakrętem. Wzniosła się na szczyt wzgórza; nagle w polu widzenia ukazał się duży biały budynek. Miał piękne proporcje, wznosił się pośrodku wspaniale utrzymanego ogrodu z trawnikami jak zielony aksamit, robiąc wrażenie jakiegoś dobrego starego hotelu lub sanatorium. Może nawet wielkiej posiadłości jakiegoś zamożnego człowieka. Gdzie my jesteśmy? _ zastanawiała się Susanną. Minęli śliczną małą sadzawkę, po której pływały zaaferowane kaczki, a wzdłuż omszałych brzegów kwitły polne kwiaty. Na poboczu drogi jakiś człowiek w kitlu malował coś na płótnie rozpiętym na sztalugach; siedział zwrócony twarzą w stronę sadzawki, plecami do samochodu. Charlie zwolnił. — Przepraszam pana, ten dom tam w górze — czy to Wall-brook? Ale mężczyzna nadal siedział zwrócony do nich plecami, nie zwracając uwagi na samochód i jego pasażerów. — Przepraszam — powtórzył Charlie głośniej. Człowiek odwrócił się nagle nie mówiąc ani słowa i Susanną na chwilę straciła oddech. Nawet Charliego na moment opuściło opanowanie. Ręce i twarz mężczyzny były usmarowane farbami o żywych kolorach; pacyny mokrej farby pokrywały jego ubranie. Na płótnie natomiast nie było ani obrazka przedstawiającego sadzawkę i kaczki, ani widoczku ślicznego domu. Widniała na nim bezładna mieszanina kolorowych plam, bezkształtna plątanina śladów pozostawionych przez umazane farbą palce. Mężczyzna miał na twarzy uśmiech niedorozwiniętego dziecka. Charlie nieruchomo patrzył przez chwilę na malarza i jego dzieło, a potem wrzucił bieg i ruszył podjazdem w 47 kierunku frontowych drzwi. Tuż koło wejścia widniała schludna tablica z brązu, nosząca napis: DOM DLA UPOŚLEDZONYCH UMYSŁOWO W WALLBROOK. Charlie wysiadł z samochodu, podszedł do drzwi frontowych i zapukał energicznie, używając kołatki z brązu. Przystojna kobieta w średnim wieku, schludnie ubrana i rzeczowa, otworzyła im drzwi. — Chciałbym się widzieć z doktorem Brunerem. Kobieta skinęła głową i wprowadziła Charliego i Susannę do wielkiej i wygodnej sali przyjęć, z pokrytymi kolorowymi obiciami fotelami i kanapami, z kominkiem zasłoniętym ekranem z brązu i stolikiem, na którym leżały eleganckie kolorowe czasopisma. Poczekalnia. Nawet gdyby była umeblowana najdroższymi antykami w najlepszym stylu, i tak byłaby to tylko szpitalna poczekalnia. Kobieta podprowadziła Susannę i Charliego do dwóch stojących obok siebie krzeseł i poczekała, aż usiądą. — Doktor Bruner jest jeszcze na naradzie. Czy zechcą państwo tu chwilę poczekać? Charlie skinął głową, rzucając jej swój uśmiech numer trzy: „Uprzejmy Młody Człowiek"; kobieta także się uśmiechnęła i wyszła. Charlie poderwał się z krzesła, podszedł do drzwi i wyjrzał na korytarz. Spojrzał na lewo i na prawo, a potem zrobił krok na zewnątrz. — Charlie — zawołała Susanna nerwowo. — Chyba nie powinniśmy tu myszkować. — To r»ie myszkuj — rzucił jej przez ramię. Był już za drzwiami i ruszył wzdłuż korytarza. Zaniepokojona Susanna pobiegła za nim. Nie chciała zostać w tej poczekalni sama. W miarę jak posuwali się korytarzem, dom robił się zupełnie inny. Antyczne meble i kwieciste tapety ustępowały miejsca prostemu, surowemu i praktycznemu umeblowaniu i warstwom urzędowej bielonej farby. Wszystko razem zaczynało o wiele bardziej przypominać szpital. Z Susanna uczepioną u ramienia, Charlie penetrował otoczenie. 48 'O tak, Wallbrook jest zdecydowanie instytucją dla ludzi chorych. Ale pacjenci są chorzy w sensie rozwojowym, nie fizycznie. Nie zachowują się w sposób agresywny — w każdym razie nie ci siedzący w salach rekreacyjnych, do których zaglądali — ale każdy z nich jest zamknięty w swoim własnym prywatnym świecie. Wielu z nich patrzyło na telewizję, nie dostrzegając jednak ani nie rozumiejąc małych videodramatów rozgrywających się na ekranie. Inni siedzieli przy stołach, przesuwając z miejsca na miejsce dziecinne klocki lub kawałki prostych drewnianych układanek, albo po prostu na podłodze, bawiąc się zabawkami. Jakaś stara, siwa kobieta tuliła w wychudzonych ramionach sfatygowaną lalkę, nucąc jej jękliwie kołysankę bez słów. Każdy z tych ludzi był sam; niczego nie robili wspólnie, nie było między nimi żadnego porozumienia. Albo coś pojadali — budyń z miseczek czy mus jabłkowy — potrawy dla małych dzieci. Garstka personelu ubranego w fartuchy zajmowała się ich bardziej oczywistymi potrzebami fizycznymi: ścierano im z ust resztki czekoladowego budyniu lub ślinę spływającą po brodach, albo wyprowadzano tego lub tamtego z pacjentów do łazienki. Było bardzo cicho; żadnych wrzasków, żadnych halucynacji, żadnych napadów szału, nawet żadnego strachu. Środki uspokajające załatwiły wszystko. Kilka ślicznych pastyleczek w chwili przewidzianej w grafiku, popitych sokiem pomarańczowym i wódz Hunów Attyla natychmiast zmieniał się w łagodnego kotka. Chemia zapewni ci lepsze życie. Pokoje prywatne, te, w których pacjenci przebywali i spali wtedy, gdy nie poddawano ich „socjalizacji", były czymś o wiele bardziej niepokojącym. Susanna i Charlie zajrzeli tylko do kilku z nich. Większość była pusta, ponieważ pacjentów przesunięto, jak karty w pasjansie, przydzielając ich do różnych „zajęć". Ale kilku zostało w swoich maleńkich klitkach, ponieważ nawet najbardziej intensywna „socjalizacja" nie zdołałaby się przebić przez gruby mur szaleństwa, jaki ich otaczał. W jednym pokoiku zauważyli jakiegoś młodego człowieka, siedzącego na brzegu wąskiego łóżka, że zwieszonymi bezczynnie 4 — Rain Men 49 po bokach rękami. Dostrzegł ich nagle, gdy go mijali i zaczął gwałtownie walić się w skronie zaciśniętymi pięściami. Dziko przewracał oczami i jęczał bez słów, okładając się po głowie. — Już dość, Charlie, proszę cię — błagała Susanna. —Wracajmy do poczekalni. Ale Charlie jeszcze nie był gotów. Chciał zobaczyć wszystko — całe miejsce, w którym Sanford Babbitt uwięził jego miliony. A więc to jest Dom w Wallbrook. Akademia śmiechu. Dom uciech. Przedszkole dla czubków. Farma dla nieuleczalnie szurniętych. Cholera! Zapowiada się gorzej, niż myślał. Czekała go tu walka z całą instytucją, i ta instytucja uzbroi się po zęby po to, aby jakaś anonimowa osoba, może nawet jakiś wariat, mógł zatrzymać swój wielomilionowy łup, z którego będzie można co roku zagrabić odpowiedni procent. Będzie potrzebował łomu, żeby odbić swoje pieniądze. No, teraz widział już dość; wziąwszy wdzięczną Susannę za rękę, Charlie ruszył z powrotem do poczekalni. Kiedy się okazało, że doktor Bruner może go już przyjąć, Charlie wyprostował ramiona i wsunął na nos ciemne okulary. Za każdym razem kiedy coś załatwiał, ukrywał wzrok, aby nikt nie mógł się zorientować, co się za nim kryje. „Spokojnie", powiedział sobie. „Bardzo spokojnie, Charlie. Żadnych gwałtownych ruchów i uważać na każde słowo. Ci faceci nie są twoimi przyjaciółmi". Gabinet psychiatry był urządzony z elegancją graniczącą z przepychem. Podłużne okna wychodzące na trawnik sięgały od wypolerowanej posadzki aż po wysoki sufit. Wokół ścian biegły rzędy półek na książki, szczelnie wypełnionych opasłymi tomami pełnymi informacji z dziedziny medycyny i psychiatrii. Lekarz siedział na pokrytym skórą obrotowym krześle z wysokim oparciem, za wielkim wiktoriańskim biurkiem z ciemnego dębu. Wstał, aby podać Charliemu rękę i ruchem dłoni wskazał mu miejsce po drugiej stronie. Charlie starannie zmierzył wzrokiem przeciwnika. Doktor Bruner był postawnym mężczyzną w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat, z gęstą lwią grzywą siwiejących włosów i miłą, spokoj- 50 ną twarzą. Ale jego oczy — za szkłami w szylkretowej oprawie — miały wyraz bystry i inteligentny. Bez trudu odgadł cel wizyty Charliego, ale pozwolił, aby młody człowiek sam mu go wyłusz- czył. Charlie Babbitt życzył sobie poznać nazwisko anonimowego spadkobiercy. Grzecznie o nie poprosił. — Przepraszam, ale nie zostałem upoważniony, żeby to panu powiedzieć — dokładnie jak Mooney. Więc kto, do cholery, został upoważniony? Pełne złości słowa podeszły Charliemu do gardła, ale wepchnął je tam z powrotem. Grzeczny i pełen szacunku — oto jak ma wyglądać jego maska, przynajmniej na razie. — Nie widzę sensu tej tajemniczości, proszę pana — Charlie wstał z krzesła i podszedł do okna. — Gdyby to była powiedzmy... jakaś dawna sympatia taty... coś w tym rodzaju... W polu widzenia miał buicka i Susannę, która siedziała na tylnym siedzeniu, czekając na niego i korzystając ze słońca. Obserwując ją Charlie zauważył jakiegoś mężczyznę, niewątpliwie jednego z pacjentów — małego człowieczka z plecakiem na plecach, który niezgrabnie szurając nogami szedł ścieżką w stronę samochodu. Charlie nie zwrócił na niego uwagi; czubki były tu po prostu czymś w rodzaju ogrodowych mebli. — Proszę pana, poznałem pańskiego ojca, kiedy miał pan dwa lata — powiedział doktor Bruner łagodnie. Charlie odwrócił się: — To wtedy, kiedy umarła moja matka — powiedział szybko. Bruner skinął głową. — No CÓŻ5 to mnie powierzono kontrolę nad tymi pieniędzmi. Ale ani ten zakład ani ja sam nie mamy z tego żadnych korzyści. „Taak, dobra", pomyślał Charlie. Głośno natomiast powiedział: — Nie bardzo to sprawiedliwie. Może... może moglibyśmy o tym porozmawiać — jego ton sugerował tyleż współczucia, co przekonania o możliwości załatwienia sprawy. Była w nim zaka- 4: 51 umiłowana propozycja dobrego interesu, w którym pieniądze mogłyby przejść z rąk do rąk Ale doktor Bruner me połknął haczyka. __ jest t0 trud, jaki wziąłem na siebie ze względu na lojalność wobec pańskiego ojca — odpowiedział zdecydowanym głosem _ i lojalności tej dochowam. W żyłach Charliego popłynął wartki strumień wściekłości. Spokój" przypomniał sam sobie i znów odwrócił się do okna, aby ukryć zniecierpliwienie. Tamten pacjent z plecakiem stał teraz obok buicka i gapił się na niego. __ j myśli pan, że... ja tez powinienem odczuwać cos z tej... loi alności — powiedział Charlie z wysiłkiem. J__ Myślę- że czuje się pan oszukany i pozbawiony należnego nu dziedzi'ctwa — odpowiedział Bruner łagodnie — przez człowieka, który miał trudności z okazywaniem swojej miłości. Bvło tó takie prawdziwe, takie trafne, że Charlie aż zesztywniał ze zdziwienia. Poczuł gwałtowny fizyczny ból, jakby ukłucie setki kolców róż. „Ten konował nie jest durniem". Za oknem cient z plecakiem wyciągnął nieduży notes i coś zajadle w mm pisał Skrobał przez chwilę, potem kolejne długie spojrzenie na buicka i znów skrobanie. Jakby coś notował. __ Myślę też — ciągnął doktor Bruner — że na pana miejscu czułbym się tak samo. Pierwszy ruch?" Charlie odwrócił się w stronę doktora i zdjął okulary, patrząc Brunerowi prosto w oczy. Chwila szcze- rości . • ' — Cały czas miałem nadzieję, że uda się nam porozmawiać... Że pan mi wyjaśni, jak to wygląda od strony taty. Pomoże mi dostrzec jakiś sens w tym, co on zrobił. Bo jeśli nie, to ja mam swoje własne zobowiązania, proszę pana. I muszę się z nich wy- • Jać __Charlie przerwał dla zwiększenia efektu, czekając, aż jego słowa dosięgną celu. — Nawet gdyby to miało oznaczać podjęcie walki. Doktor Bruner odchylił się w tył na krześle i splótł palce. W kącikach jego ust czaiło się coś bardzo podobnego do uśmiechu. Aha Pierwsza salwa. Zastraszenie. Groźba procesu". Tego 52 oczekiwał, na to czekał, przyglądając się, jak ten młody przystojny Charlie Babbitt udaje i ukrywa gniew za ciemnymi okularami i przezroczystą warstewką sztucznej uprzejmości. A jednak mimo wszystko jest w tym chłopcu coś pociągającego, zapowiedź prawdziwej inteligencji, oznaki mocno rozwiniętego instynktu walki o przetrwanie w brutalnym świecie. Może jest niebezpieczny, ale mimo to da się lubić, jest przeciwnikiem godnym szacunku. — No cóż, założę się, że jest pan bardzo bojowy — powiedział łagodnie doktor Bruner. — I wie pan co, jako dyrektor tej instytucji bywałem popychany, potrącany i kopany przez najlepszych — psychiatra spojrzał na Charliego twardym wzrokiem. — A mimo to ciągle jakoś się trzymam. W jego głosie zabrzmiała nutka świadcząca o tym, że jego słowa są nieodwołalne. Rozmowa była skończona. Charlie wyszedł z niej z kwitkiem. Jeśli sądził, że zabije powiernikowi Brunerowi klina, to się pomylił. Anonimowy spadkobierca nadal pozostaje anonimowy. Ale Charlie jeszcze nie jest pokonany. To była dopiero pierwsza runda, i wciąż jeszcze podskakują dookoła siebie. Jak dotąd, żaden nawet jeszcze nie dotknął przeciwnika rękawicą. Może potrwa to dłużej niż myślał, ale Charliemu Babbittowi nie brak pomysłów; potrafi nawet być cierpliwy, jeśli uzna potrzebę cierpliwości. Doktor Bruner odprowadził Charliego do frontowych drzwi. Dzień był teraz bardziej upalny, ale wciąż piękny, bogaty w letnie słońce i wielogłosowy śpiew ptaków. Pacjent z plecakiem wciąż jeszcze stał koło buicka i nadal pisał coś zapamiętale w swoim notesiku, jak gdyby robił notatki do raportu z wypadku. Przenosił wzrok z samochodu na notes, ani jednym spojrzeniem nie zaszczycając Susanny, która przyglądała mu się zafascynowana. — Raymondzie — powiedział doktor Bruner tonem, w którym brzmiała nutka ponaglenia — nie powinieneś tu być. Wracaj do środka. Pacjent z plecakiem nie zwrócił na te słowa żadnej uwagi. Jego ołówek nadal pędził tam i z powrotem po kartce notesu. 53 Charlie przeszedł obok niego szybkim krokiem, właściwie nawet go nie dostrzegając, i sięgnął do klamki drzwi. — Żałosne — powiedział Raymond. Charlie podniósł wzrok: „Do mnie mówisz?" Ale Raymond nawet nie patrzył w stronę Charliego Babbitta. Cała jego uwaga skupiała się na notesie, a przemawiał do jego stronic. — No tak, te obicia wcale nie są z prawdziwej skóry... Żałosne obicia... to nie jest brązowa skóra... te są czerwone... Charlie pierwszy raz spojrzał na Raymonda. Zobaczył małego człowieczka w nieokreślonym bliżej wieku — prawdopodobnie po czterdziestce. Wyglądał zupełnie nieszkodliwie. Jak wszyscy inni pacjenci, miał na sobie proste, świeżo wyprane ubranie: bawełnianą koszulę z krótkimi rękawami i bawełniane spodnie, z paskiem podciągniętym wysoko, niemal pod pachy. Ż kieszeni koszuli wystawał plastykowy piórnik pełen ołówków i długopisów. Włosy Raymonda były przystrzyżone według obowiązującego w zakładzie wzorca; w niektórych miejscach sterczały bezładnie na boki, a w innych były gładko przylizane wodą. Ogólnie rzecz biorąc, robił wrażenie schludnego i zadbanego. Rysy twarzy miał absolutnie przeciętne — dwoje małych czarnych oczu osadzonych blisko siebie, po obu stronach pokaźnego, mięsistego nosa. Tym, co odróżniało tę twarz od innych, był jej całkowity brak wyrazu. W tych oczach nie było światła, w kącikach nie było zmarszczek, jakie robią się od śmiechu, a na czole — fałd świadczących o gniewie. Była to twarz jak z dziecinnego rysunku — płaska i pozbawiona życia; twarz, która życia nigdy nie zaznała. Charlie uśmiechnął się i potrząsnął głową. — Wiesz — powiedział do Susanny, którą najwyraźniej bawił ten wariat — mój tata naprawdę miał tu brązową skórę. Kiedy byłem całkiem mały. — I jeszcze, i jeszcze — ciągnął Raymond szybkim, monotonnym głosem, do samego siebie — używa się popielniczki, bo ona... bo ona jest po to. To prawdziwa skóra, a kosztowała kupę i ho-ho... 54 Uśmiech zniknął z twarzy Charliego: zastąpił go wyraz zdziwienia. — Jezu — szepnął. — On tak właśnie mówił, „kupę i ho--ho" i o tej popielniczce. Z naciskiem spojrzał na pacjenta, który również z naciskiem wpatrywał się w swój notes. Potem Raymond nagle na moment podniósł wzrok i ich oczy się spotkały: spojrzenie Raymonda pozbawione wyrazu, spojrzenie Charliego ukryte za okularami. Ale tylko na moment, bo zaraz potem uwaga Raymonda skierowała się z powrotem na zabazgrane stroniczki notesu. — Pójdziesz ze mną, Raymondzie — powiedział doktor Bruner stanowczo. — Państwo muszą już jechać. Charlie poczuł nagłe ukłucie instynktu i włosy zjeżyły mu się na karku. — Znasz ten samochód? — zapytał Raymonda ostrym tonem. Raymond natychmiast splótł dłonie i zaczął nimi wykonywać jakieś dziwne ruchy, jakby próbował coś wykręcać, w czym przeszkadzały mu notes i ołówek. Jego martwe rysy przybrały wyraz strachu i popatrzył na doktora Brunera z błagalną prośbą o pomoc. Ale psychiatra odpowiedział mu spojrzeniem tak miażdżącym, że Raymond opuścił przerażony wzrok na ziemię. — Słuchaj no, ty! — powiedział Charlie jeszcze gwałtowniej . — Skąd znasz ten samochód? Zerwał z nosa okulary, aby Raymond musiał patrzeć mu prosto w oczy. Teraz szczupłe ciało Raymonda zaczęło spazmatycznie drgać, jak gdyby przez szpik w jego kościach przebiegał elektryczny prąd. Oczy biegały na boki, unikając spojrzenia Charliego. — Nie... wiem... — zdołał wreszcie wyjąkać, ledwo dosłyszalnym głosem. — Diabła tam nie wiesz! — warknął Charlie. — Skąd go znasz? Zrobił krok w stronę Raymonda, który cofnął się w panice. — Dość już tego, proszę pana — wtrącił się doktor Bruner. — Pan go denerwuje. Pan... — Charlie, proszę cię — powiedziała Susanna. 55 Teraz Raymond patrzył kolejno na Susannę, na doktora Brunera i wreszcie na Charliego — wydawało się, że w jego głowie rodzi się jakaś myśl. Rozplótł dłonie i znów zapamiętale zaczął bazgrać w swoim notesie, mamrocząc słowa, które zapisywał: — Babbitt Charlie. Charlie... Babbitt. Charlie Babbitt je-den-zero-dziewięć- sześć-jeden. Beechcrest Avenue. Charlie zastygł bez ruchu z wrażenia. — Skąd znasz ten adres? — zapytał w osłupieniu. Raymond zwiesił głowę, a jego głos był tak cichy, że ledwie słyszeli, co mówi: — Znam, bo. Dlatego. Mało. Najdziksze instynkty zagrały w Charliem, który osaczał teraz swoją niemal sparaliżowaną ofiarę. — Bo co? Dlaczego? — napierał. Głowa Raymonda podskoczyła w górę, jakby Charlie pociągnął za jakiś sznurek; spojrzał mu prosto w oczy. W jego twarzy nie było żadnego wyrazu poza poruszeniem — żadnego zrozumienia, żadnej reakcji. Nie było między nimi żadnego kontaktu. Doktor Bruner powiedział cicho pełnym rezygnacji głosem: — Dlatego, że on jest pana bratem. Głośne westchnienie Susanny, a potem cisza. Raymond przestał mamrotać, a Charlie potrząsał głową w całkowitym niedowierzaniu. Potem zaśmiał się śmiechem krótkim jak szczeknięcie: — Cóż to znaczy? — Bracia mają... jednego tatusia. I mamusię — poddał Raymond. A potem powiedział jak dziecko recytujące słowa, których go wyuczono na wypadek zagrożenia: — Sanford Babbitt. Dom przy jeden-zero-dziewięć-sześć-je-den Beechcrest Avenue. Cincinnati, Ohio. Stany Zjednoczone Ameryki. Szczęka Charliego opadja, brwi podskoczyły niemal do nasady włosów. — Nasza mamusia to Eleonora Babbitt — ciągnął monotonnie Raymond. — Mieszka z aniołkami. 56 — O Boże, Charlie — szepnęła Susanna, wstrząśnięta odkryciem i przepełniona litością. To prawda. Ten pacjent, to brat Charliego. Ale sam Charlie jeszcze nie mógł się z tym pogodzić. Zawrócił na pięcie i ruszył sztywno przed siebie, jakby fizyczne oddalenie od Raymonda mogło zniwelować czy unieważnić wszelki ewentualny związek między nimi. Jednak po kilku krokach zawrócił; na twarzy miał wyraz będący mieszaniną gniewu i zdziwienia. W jego głosie zadźwięczał ból. — To nie... Jak to możliwe? — zwrócił się do doktora Brunera. — Przecież ja nie mam brata! Ja nigdy nie miałem brata! Podekscytowany Raymond skierował wzrok na Brunera, ale psychiatra patrzył na Charliego. Wobec tego Raymond zwrócił oczy na tarczę zegarka, który miał na ręce, i zaczął do niej przemawiać; słowa płynęły szybkim strumieniem. — No tak, za trzynaście minut Wapner... to nie są... to me są aktorzy... prawdziwe przypadki zarejestrowane... w... w... sądzie miejskim... sądzie stanu Kalifornia... Raymond Babbitt odwrócił się i nie oglądając się ani na Charliego, ani na Susannę, ani na doktora Brunera, ani na bui-cka ruszył szybko, niezdarnie szurając nogami, ścieżką prowadzącą do głównego budynku. Miał przed sobą określony cel: program z sędzią Wapnerem. — No tak, teraz już dwanaście minut... Rozdział czwarty No i proszę bardzo. Anonimowy spadkobierca ma wreszcie imię: Raymond. Charlie Babbitt, który zabrał się do szukania „spadkobiercy" znalazł zamiast niego brata, Raymonda Babbitta. Raymond Babbitt może sobie siedzieć zamknięty w prywatnym zakładzie dla upośledzonych umysłowo, ale z pewnością nie jest jakimś tam pierwszym lepszym wariatem. Nie — Raymond Babbitt jest wariatem z trzema milionami dolarów. I czemuż by nie? Dlaczego nie miałby ich mieć? Czy nie jest starszym synem Sanforda Babbitta, bankiera, miłośnika róż, kochającego ojca? Przecież to starszy syn dziedziczy po ojcu. Nawet jeśli jest słaby na umyśle, upośledzony, opóźniony w rozwoju! Jasne, to logiczne. Może logiczne dla Sanforda Babbitta, ale na pewno nie dla Charliego Babbitta. Jasne, Raymond Babbitt nie nacieszy się za bardzo tymi trzema milionami. Ile mogą kosztować notesy i ołówki? A czego jeszcze mógłby chcieć? Nie dla Raymonda szybkie samochody i jeszcze szybsze kobiety, szykowne drogie włoskie garnitury i nadmorskie apartamenty. Nie dla Raymonda narty w Aspen i karnawał w Rio. On nie będzie wyrzucał pieniędzy na takie głupstwa, jak wspaniałe życie i świetna zabawa. Nawet najdroższe prywatne sanatorium z najlepszymi lekarzami, najnowocześniejszym wyposażeniem i najlepszą opieką przez okrągłą dobę nie spowoduje większego uszczerbku w kwocie rocznego procentu od sumy ponad trzech milionów dolarów. 58 — Musimy porozmawiać — powiedział stanowczo Charlie Babbitt do doktora Waltera Brunera. Doktor skinął głową. — Wejdźmy do domu i zjedzmy lunch. Potem powiem panu wszystko, czego pan będzie chciał się dowiedzieć. Lunch składał się z kanapek, sałaty i kawy dla trzech osób i został podany w gabinecie psychiatry. Charlie jadł szybko nie odzywając się ani słowem; Susanna i doktor Bruner prowadzili uprzejmą konwersację — głównie na temat rozległych ogrodów Wallbrook. Podobnie jak Sanford Babbitt, doktor Bruner był miłośnikiem kwiatów. Wydłużające się promienie popołudniowego słońca zaczynały kłaść się ukośnie na stoku trawnika, kiedy znowu wyszli do ogrodu. Telewizyjny program „Sąd narodu" już się skończył, najnowsze, z życia wzięte decyzje prawne podjęte przez sędziego Wapnera zostały należycie odnotowane we właściwym notesie i Raymond był z powrotem na dworze, odbywając kolejny ze swoich powolnych obchodów terenu: szedł powłócząc nogami, z plecakiem mocno przytwierdzonym do pleców. Susanna przyłączyła się do niego i razem, jedno obok drugiego, usiedli na kamiennej ławce. Ale Raymond nie zwracał na dziewczynę najmniejszej uwagi, zamiast tego nadal skrobał w swoim notesie. Charlie i doktor Bruner szli przez ogród kwiatowy rozmawiając, ale jednocześnie nie spuszczając Raymonda z oczu. — Czego chciałby się pan dowiedzieć? — zapytał psychiatra. — Od czego zacząć? — Co on pisze? — To przede wszystkim spisy. Ma... ma spis, który nazywa Listą Złowrogich Wydarzeń. Nekrologi. Prognozy pogody. Próbuje zapanować nad niebezpieczeństwami, zapisując je w notesie. Charlie przez chwilę myślał nad tym, co usłyszał. — Wszyscy robimy takie rzeczy, nie? Magia? Doktor Bruner pokiwał głową z uznaniem, a jego szacunek dla inteligencji młodego człowieka jeszcze wzrósł. 59 — Zachowanie rytualne jako zaklęcie mające odstraszyć prywatne demony, tak. Apotropizm. Tylko że Raymond widzi zagrożenie we wszystkim. Rytuał i rutyna to jego jedyne środki obrony. — Rytuał? — powtórzył Charlie, czekając na wyjaśnienie. Do licha z tym jakimś „apotropizmem", czy jak mu tam. Nie miał najmniejszego zamiaru mieć z tym do czynienia. — Sposób, w jaki je. Ubiera się. Śpi. Korzysta z łazienki. Chodzi, mówi — wszystko. Każde przełamanie rutyny wywołuje panikę. Ale... — doktor zawahał się i przerwał. Co Charlie może zrozumieć z takiej choroby, jak choroba Raymonda? — Ale to człowiek, pana brat. Człowiek delikatny i na swój sposób bardzo inteligentny. — Inteligentny? — Charlie podniósł brwi ze zdziwienia. Zerknął w bok na Raymonda, który zapamiętale pisał w swoim notesie. Doktor Bruner skinął głową. — To się nazywa wysepki geniuszu. Ma pewne upośledzenia, do pewnych rzeczy nie jest zdolny.. Ale ma także pewne zdolności. Dość zadziwiające zdolności. Raymond? No, tego było już dla Charliego trochę za dużo. Znów spojrzał w stronę ławki, gdzie Raymond poświęcał pełną uwagę swojemu pisaniu. — Ależ on jest niedorozwinięty — zaprotestował. — Wcale nie. Cierpi na autyzm. W zakresie wyższych funkcji, prawdopodobnie na skutek uszkodzenia móżdżku lub płatów czołowych w okresie życia płodowego. Powinien pan zrozumieć, że Raymond nie wchodzi w żadne relacje ze światem ani z innymi ludźmi. Pan, ja, czy wszyscy inni normalnie funkcjonujący ludzie nawiązują takie relacje przez cały czas. Bez przerwy gromadzimy informacje i przetwarzamy je tworząc taki czy inny obraz świata, pogląd na życie. Za każdym razem, gdy otrzymujemy jakąś nową informację, dopasowujemy ją do tego, co już wiemy, dokonujemy jej oceny sprawdzając, czy jest prawdziwa lub dość istotna na to, żeby ją było warto przetworzyć. A co najważniejsze, nawiązujemy kontakt — z wydarzeniami i ze sobą 60 nawzajem. Reagujemy. Reagujemy na cudze reakcje. Dysponujemy szerokim wachlarzem uczuć — znamy smutekj szczęście, miłość, nienawiść, antypatię, litość, namiętność, poświęcenie, pogardę, współczucie, pożądanie, radość. Co dzień doświadczamy całej gamy uczuć. Raymond nie. Gromadzi poszczególne informacje i kataloguje je w mózgu i w swoich notesach. Ale to są po prostu oddzielne fakty, bez punktów odniesienia i bez kontekstu. Nie umie ich ocenić; wszystkie mają dla niego taką samą wartość. Wiadomość o dzisiejszej pogodzie jest równie godna zanotowania i przechowania jak wybitna myśl znanego myśliciela. Nie potrafi dostrzec żadnego związku między faktami, podobnie jak nie widzi żadnego związku między sobą a jakimkolwiek innym człowiekiem. To bardzo ważna rzecz, o której trzeba pamiętać mając do czynienia z chorym na autyzm. Nie potrafi nawiązać żadnego stosunku z panem, ani pan z nim. To niemożliwe. Po prostu brak odpowiedniego mechanizmu. Urodził się z brakującym trybikiem. A najważniejsze, że Raymond nie potrafi czuć. Zna tylko dwa uczucia — strach i coś, co mogę tylko opisać jako „nie--strach". To nie jest poczucie bezpieczeństwa; to po prostu czasowa nieobecność strachu. Coś w jego mózgu zwraca się do środka i obraca przeciwko samemu sobie. I zatrzaskuje drzwi przed światem. Doktor Bruner przestał mówić i ostro spojrzał na Charliego, sprawdzając czy go rozumie i jak przyjmuje jego słowa. Charlie przygryzał dolną wargę i przymrużonymi oczyma patrzał przez trawnik w stronę brata. Tego, o czym myślał, nie okazywał. — Jego zachowanie w stosunku do pana dzisiaj... był bardzo otwarty — powiedział doktor Bruner łagodnie. — Bardzo. Jak na kontakt z kimś obcym. To może mu dobrze zrobić. Charlie potrząsnął głową w zdziwieniu: — Bardzo dziwny jest świat. Trzy miliony dolarów. I nosi plecak. Spojrzał na psychiatrę: — I na cóż on to u licha wyda? 61 Susanna i Raymond wyszli tymczasem z ogrodu. Kiedy Charlie Babbitt ich znalazł, byli w pokoiku Raymonda i budowali domek z kart. To znaczy Susanna siedziała na podłodze i budowała domek, a Raymond siedział w nogach łóżka i pilnie się jej przyglądał. Przy łóżku stał Vernon — wysoki Murzyn w zielonym szpitalnym fartuchu. Vernon był opiekunem Raymonda. W pokoju były tylko trzy meble, ale był on cały zarzucony rzeczami Raymonda — głównie książkami. Książki były wszędzie: wysypywały się z niewielkiej biblioteczki, leżały w stertach na górze i obok, na podłodze. Książki były na biurku a nawet tkwiły powtykane za klosz lampy pod sufitem. Oprócz książek było tam pełno najróżniejszych trofeów baseballowych: proporczyki na ścianach, zdjęcia poszczególnych graczy i drużyn, plakaty zapowiadające mające się odbyć mecze. Nawet karty, których Susanna używała do budowania swojego domku, miały na odwrocie zdjęcia graczy. — Dobrze, teraz nie oddychaj — mówiła właśnie Susanna, kiedy stanął w drzwiach. Miała akurat położyć ostatnią kartę — dach na piętrowym domku. Raymond głęboko wciągnął powietrze, patrząc jak karta delikatnie ląduje na szczycie budowli. Ściany troszkę się zachwiały, ale wytrzymały. Sukces. — Możesz odetchnąć. Raymond głośno wypuścił powietrze. Charlie wskazał karty ruchem głowy: — Masz jakąś z Fernandem Valenzuelasem? — To wszystko jacyś starzy faceci — odpowiedziała Susanna. — Nigdy o nich nie słyszałam. — Czerwoni. Cincinnati. 1955 — powiedział Raymond. — Wiem — uśmiechnęła się Susanna. — Już mówiłeś. Podniosła kolejną kartę: — Teraz tę? 62 Kiedy Raymond zobaczył kartę w jej ręku, zaczął się trząść w podnieceniu, w przerażeniu potrząsając głową. Niedobra. Niedobra karta. — Ted Kluszewski to pierwsza baza. Pierwsza baza... teraz pierwsza baza — niemal szczękał zębami. Niewłaściwa karta zrobiła na nim zdumiewająco silne wrażenie. Susanna wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła jego ramienia. Raymond zesztywniał, więc cofnęła dłoń. — Pierwsza baza — powiedziała łagodnie. — Jest tutaj, widzisz? Ted Kluszewski. — Wielki Klu — powiedział Raymond, odprężając się. Rutyna została przywrócona. Wszystko było w porządku — na razie. Charlie poczuł złośliwe ukłucie ciekawości: — Jak sądzisz, Ray? Czy nie byłoby fajnie... przewrócić to wszystko? — zrobił ruch, jakby chciał zburzyć domek z baseballowych kart. Raymond wpatrywał się w niego tak, jakby mu zaproponowano popełnienie morderstwa, i obaj bracia patrzeli teraz na siebie. Charlie widział we wzroku Raymonda prawdziwą panikę. Ustępując zmienił taktykę. — Widzę, że masz tu pełno wspaniałych książek. Czytasz, co? — Czyta i pamięta — wtrącił Vernon. — Wszystko, czego dopadnie. Charlie podszedł do biblioteczki i przesunął dłonią po grzbietach książek, czytając tytuły i dotykając każdej po kolei. Raymond poderwał się gwałtownie na nogi i zaczął drgać spazmatycznie — znów ten sam tik, niskie napięcie. Wyglądał jak mały ptaszek, który próbuje przysiąść na gorącym drucie podno-szącna zmianę to jedną to drugą łapkę, ale jednocześnie nie ruszając się z miejsca. — Nie podoba ci się, że dotyka twoich książek, co? — zapytał Vernon. — Nie wiem — odpowiedział Raymond, cofając się w stronę drzwi. Nie wie. Coś takiego nigdy mu się dotąd nie przytrafiło; 63 nigdy nie zanotował czegoś takiego w żadnym ze swoich notesów, więc skądże mógłby wiedzieć? Vernon uśmiechnął się uspokajająco do swojego pacjenta. — Nic im nie zrobi — powiedział mu wesoło. Ale Raymond był zajęty przeglądaniem swojego wewnętrznego banku danych w poszukiwaniu jakiegoś obronnego precedensu. — No tak, to niezapowiedziane odwiedziny — zaskrzeczał. — To nie-odwiedziny weekendowe. Zdążył się już wycofać za drzwi i teraz wyjrzał zza futryny; ku swemu przerażeniu zobaczył, że Charlie wyciąga właśnie z półki jakiś gruby tom. — Fau — e — er — en... Fau — e — er — en... — zawołał, trzęsąc się ze strachu. — To ja — zwrócił się Murzyn do Charliego. — On się boi. — Charlie, włóż tę książkę na miejsce — zaprotestowała Su-sanna. Ale Charlie jeszcze do tego nie dojrzał. Złośliwy mały chłopczyk wciąż jeszcze w nim siedział. A poza tym, chciał się przekonać, jak daleko da się popchnąć Raymonda i jakie trzeba w tym celu przyciskać guziczki. Ale może jeszcze bardziej chciał się naprawdę dowiedzieć, co miał na myśli doktor Bruner, mówiąc o wysepkach geniuszu. — „Dzieła zebrane Williama Szekspira" — odczytał na głos tytuł. — Czytałeś to całe? — Tak — odpowiedział Raymond niemal łkając. — Umiesz całe? — Tak. Charlie odchylił okładkę oprawnego w skórę tomu. Na pierwszej stronie była wypisana dedykacja: „Z najlepszymi życzeniami urodzinowymi, dla Raymonda od ojca". Dedykacja napisana była pismem Sanforda Babbitta. Na jej widok Charlie poczuł ostry ból — jak uderzenie pięścią w pierś. Przerzucał kartki, aż wreszcie zatrzymał się na początku jednej ze sztuk. — Co powiesz na „Wieczór Trzech Króli"? Raymond natychmiast zaczął recytować rozpoczynający sztu- 64 kę monolog Księcia. Jego głos był pozbawiony wyrazu, słowa płynęły jakby mechanicznie, bez znaków przestankowych, bez pauz i akcentów, pozbawione piękna, poezji, znaczenia. — „Jeśli muzyka jest miłości strawą dajcie mi waszej muzyki do zbytku niechaj apetyt umrze z przesycenia tę konającą powtórzcie kadencję —" Charlie zatrzasnął okładki i Raymond natychmiast przerwał recytację, jakby i w nim coś się zatrzasnęło." Chytre", pomyślał Charlie. „Bezużyteczne, ale chytre". — Wspaniale, stary — zachichotał Vernon. — To było cudowne, Raymondzie — powiedziała Susanna zachęcającym tonem. Ale Raymond trwał z oczami wlepionymi w Charliego. Patrzyli na siebie, po dwóch stronach pokoju i dzielącego ich świata. — Co jeszcze umiesz, Ray? — zapytał Charlie. Nie było to pytanie, na które Raymond umiałby odpowiedzieć, ponieważ nie wymagało zapamiętania czegoś i potem wyrecytowania tego na rozkaz. Znów zaczęły się drgawki. — No tak, co jeszcze umiesz? Ja też. To naprawdę ucinało dalszą rozmowę. — Ja też co? — zapytał Charlie. — Ja też co — powtórzył Raymond głosem bez wyrazu. I — jakby po namyśle, dodał: — Ha! Na to Charlie nie miał już oczywiście żadnej odpowiedzi, poza osłupiałym spojrzeniem. Wyglądało na to, że przyniosło to Raymondowi poczucie zwycięstwa — jeśli w ogóle był zdolny do takiego uczucia, a nie był. — Ha! Ha! Ha! Ha! — Raymond — Susanna wyciągnęła rękę. Ale Raymond zignorował ten gest. Był zbyt zajęty szydzeniem z Charliego, i nie było mu łatwo przestać. — Ha! Ha! Ha! Ha! Ha! Ha! — Raymondzie, czy to jest kolejna karta? — bezbłędny instynkt poprowadził Susannę drogą, którą można było dotrzeć do 5 — Rain Man 65 Raymonda. Wyciągnęła kartę ze zdjęciem jakiegoś gracza, tak żeby Raymond mógł ją widzieć. — Karta z Johnnym Tempie? W tym samym momencie Raymond zamknął usta, zwracając teraz uwagę tylko na kartę. Charlie Babbitt został zapomniany. Przeglądając swój bank danych, Raymond odnalazł Johnny'ego Tempie. Druga baza. Szurając nogami podszedł do Susanny i ukląkł obok niej na podłodze, delikatnie wyjmując jej kartę z rąk. Potem, powoli i bardzo ostrożnie, położył ją na szczycie domku, który budowała Susanna. Domek zachwiał się, ale się nie przewrócił. — Możesz odetchnąć — powiedział Raymond do Susanny. Dziewczyna roześmiała się, ale Raymond nie zmienił wyrazu twarzy. — On panią lubi, proszę pani — powiedział Vernon. — Ja się na tym znam. Susanna szybko odwróciła się do Raymonda, ale kontakt — jeśli w ogóle istniał — został już zerwany. Trzymał przy oczach kolejną kartę, starannie ją badając, szukając jakichś mikroorganizmów. Na Susannę nie zwracał najmniejszej uwagi. Twarz dziewczyny posmutniała. — Kiedy go przedtem dotknęłam, zaraz się cofnął —powiedziała ze smutkiem do Vernona. — Niech pani nie bierze tego do siebie — odpowiedział uprzejmie Murzyn. — Zdawałoby się, że ja jestem mu bliższy niż ktokolwiek inny. A nigdy mnie nie objął. Nigdy mnie nie dotknął. Po prostu nie ma w nim tego — Vernon uśmiechnął się. — Do licha, gdybym jutro wyjechał z miasta i nawet nie powiedział „do widzenia", on by tego wcale nie zauważył. Raymond był ciągle pochłonięty studiowaniem karty, obracając ją na wszystkie strony, w pełni ją przeżywając. Zahipnotyzowany tym widokiem, Charlie zapytał Vernona: — Czy on nas... słyszy? No wtedy, kiedy jest w takim stanie? — Ej, człowieku! — zawołał do Raymonda Vernon. — Chcesz pokazać bratu swoje kaczki? Raymond nie odrywał oczu od zdjęcia. — Nie wiem. 66 — To ta sadzawka, którą państwo mijaliście po drodze -wyjaśnił Vernon. — Siedzi tam przez pół dnia. Teraz Charlie zwrócił się do Susanny: — Może powinnaś pojechać z powrotem do miasta — powiedział lekkim tonem — żebym mógł trochę pobyć sam z Ra-yem. Moglibyśmy się lepiej poznać. A wieczorem przyjechałabyś po mnie, co? Co ty na to? Mogłabyś to dla mnie zrobić? — uśmiechnął się do niej czule. Susanna poczuła ukłucie rozczarowania, ale i rozdrażnienia. Znów ją wykorzystuje — choć nie wiedziała dokładnie, jak. Ale doskonale to czuła. Charlie znowu zabiera się za swoje sztuczki i manipulacje. — Chyba tak — powiedziała z niechęcią. — Jeśli chcesz. Charlie uśmiechnął się jeszcze szerzej: — Chodź, Ray — powiedział wesołym głosem do brata. — Odprowadzimy panią do samochodu. Wstał, ale ręka Raymonda wystrzeliła sztywno w bok, zagradzając mu drogę. Ciało Raymonda zesztywniało, nie patrzał na Charliego. Minęło parę sekund zanim Charlie poszedł za jego wzrokiem i uprzytomnił sobie, że Raymond próbuje ochronić domek z kart. Skinął głową i ostrożnie obszedł budowlę, starając się jej nie dotknąć. W końcu, czyż nie jest to wspaniałe dzieło Raymonda i Susanny? Widzicie? Raymond może sobie być autystyczny, ale nie tak trudno go rozgryźć. Poczekali, aż Raymond powoli włoży swój plecak i poprawi szelki, jedną po drugiej, w określonym właściwym porządku. Nigdy nie wychodził za próg bez plecaka na plecach. Popołudniowe cienie wyraźnie się już wydłużyły, gdy cała trójka wyszła przed dom — Charlie obok Susanny, Raymond drepczący parę kroków za nimi. Gdy się zbliżyli do buicka, Charlie odwrócił się do brata. — Ray, chciałbym na chwilę zostać sam z Susanna, żeby się z nią pożegnać. Dobrze? Za sekundę będę z powrotem. Raymond kiwnął głową na znak zgody, ale gdy Charlie znów ruszył w stronę buicka, poszedł za nim, jak pies trzymający się 5* 67 nogi pana. Charlie zatrzymał się marszcząc brwi, ale w jego głosie nadal nie było cienia niecierpliwości. — Nie. „Sam" to znaczy bez ciebie. Ty zostaniesz tu. My pójdziemy tam. Dobrze? Susanno, powiedz mu do widzenia. Susanna zachmurzyła się, była osobą pełną serdeczności i współczucia, i nie mogła ścierpieć sposobu, w jaki Charlie zwracał się do swojego biednego brata, wydając mu polecenia, jakby był jakimś tępym zwierzęciem. Mimo to posłuchała. — Cześć, Raymond. Do widzenia! Uśmiechnęła się i pomachała mu ręką. Raymond nie odwzajemnił uśmiechu, ale jego ręka wystrzeliła do góry, wykonując gest będący niesamowicie wręcz dokładną imitacją jej ruchu. Charlie zrobił krok do przodu; z tyłu za nim, taki sam krok zrobił Raymond. Ręka Charliego wystrzeliła w górę w geście trenera psów. — Stój! — rozkazał, zatrzymując Raymonda w miejscu. Tym razem Raymond rzeczywiście się zatrzymał. Charlie wziął Susannę za rękę, ciągnąc ją w stronę samochodu, usiłując odciągnąć ją dość daleko, żeby Raymond nie mógł ich usłyszeć. Jego twarz miała wyraz, jakiego Susanna nigdy jeszcze u niego nie widziała, mięśnie wokół ust były mocno napięte. — Słuchaj, zmiana planów — powiedział szybko cichym i natarczywym głosem. — Chcę, żebyś... Susanna słuchała w pomieszaniu. Co właściwie kombinuje Charlie, dlaczego nie może jej tego prosto i wyraźnie powiedzieć? — Gdybyś mi tylko powiedział, dlaczego — poskarżyła się. — Najpierw mówisz „jedź do miasta", potem... — Po prostu zrób to — nalegał Charlie z nutką rozpaczy w głosie. — Proszę cię. To nie potrwa długo. To przecież dla Raya. Charlie był bystry; znał wszystkie jej słabe punkty, a jednym z takich słabych punktów było jej współczucie dla biednego Raymonda. Susanna rzuciła okiem w kierunku miejsca, gdzie zostawili 68 Raymonda, który teraz obserwował ich z napięciem. Chodził tam i z powrotem, nie spuszczając z nich wzroku. Starał się wyciągnąć szyję jak najdalej do przodu, na pewno po to, żeby ich jak najlepiej widzieć i słyszeć. Był spięty i najwyraźniej nieszczęśliwy, i Susanna poczuła wzruszenie. — No dobrze, jak chcesz__westchnęła. — Idź. Czeka na ciebie. Charlie z wdzięcznością otoczył J4 ramionami i pocałował — mocno i długo. Potem Susanna wskoczyła do buicka i odjechała. Charlie pokiwał palcem i Raymond posłusznie podreptał w jego stronę. Gotów pokazać Charliemu swoje kaczki. Siedzieli obok siebie na wilgotnym brzegu sadzawki, przyglądając się kaczkom pływającym po wodzie, nad którą unosiły się chmary komarów. To znaczy Charlie przyglądał się kaczkom, a Raymond bez przerwy pisał w notesie — tym razem w zielonym. Od czasu do czasu podnosił głowę, sprawdzając jak daleko przesunęły się kaczki, ani razu jednak nie patrząc na Charliego. — Co piszesz? — zapytał Charlie. — Nie wiem. Pozbawiony wyrazu wzrok Raymonda był wciąż wlepiony w stronicę notesu. — Wygląda mi na Listę Złowrogich Wydarzeń — dodał Charlie. — No tak, deszczu 1,17 cala. No tak, to 1,74 cala mniej od średniej opadów w Cincinnati — wyrecytował Raymond pozbawionym wyrazu głosem. — Najsuchszy wrzesień od 1960. Bardzo mało deszczu. Wydawało się, że ten fakt wywołał w nim poruszenie, kręcił się, gwałtownie obracając głowę na przemian w stronę kaczek i swoich notatek. — Więc to jest Lista Złowrogich Wydarzeń. — Nie — powiedział Raymond. — Raymond — powiedział cichym głosem Charlie. — Raymond, popatrz na mnie. Chcę ci coś powiedzieć. Raymond zaczął się trząść, ale nadał odwracał twarz od twarzy Charliego. 69 — Posłuchaj. Tata... hm... tata umarł, Ray. Umarł w zeszłym tygodniu. Powiedzieli ci? Raymond nie odpowiedział, ale napięcie jakie ogarnęło jego drobne ciało, świadczyło o silnym zdenerwowaniu. — Czy wiesz, co to znaczy „umarł"? — zapytał spokojnie Charlie. Raymond potrząsnął głową z wahaniem. Ale dla Charliego było oczywiste, że w umyśle jego brata nie istnieje pojęcie śmierci. — To znaczy, że tata odszedł. — Mogę się z nim zobaczyć? — zapytał Raymond. Charlie przygryzł wargę. — Chcę się z nim zobaczyć — oświadczył Raymond i zabrzmiało to bardziej zdecydowanie niż cokolwiek, co dotąd od niego usłyszał. Charlie zastanawiał się przez chwilę. — Jasne, że możesz się z nim zobaczyć. Razem go odwiedzimy. Zróbmy to od razu. — Od razu — zgodził się Raymond, dla którego „od razu" znaczyło, że trzeba bardzo powoli podnieść się z ziemi, włożyć zielony notes z powrotem do plecaka, tak żeby znalazł się dokładnie na swoim miejscu, a ołówek z powrotem do plastykowego piórnika, dokładnie w to samo miejsce, z którego go wziął. „Od razu" znaczyło, że trzeba włożyć plecak na plecy, najpierw lewą szelkę, potem prawą, a potem uregulować długość jednej i drugiej, w odpowiedniej kolejności. I dopiero wtedy był gotów. Charlie obserwował cały ten rytuał z ledwo ukrywanym zniecierpliwieniem. Ruchem głowy każąc mu pójść za sobą, Charlie poprowadził Raymonda dróżką wiodącą w kierunku od szpitala. Wallbrook zostawał coraz dalej w tyle, roztapiając się i blaknąc, aż wreszcie zupełnie zniknął za zakrętem drogi. Kilka metrów dalej, niemal ukryty za kasztanowcami, czekał buick z Susanną za kierownicą. — Wskakuj — powiedział Charlie, otwierając drzwiczki od strony kierowcy. Na widok Raymonda oczy Susanny rozszerzyły się ze zdziwienia i spojrzała pytająco na Charliego. Ale Charlie się nie odezwał, skinął tylko na Raymonda, żeby usiadł obok Susanny, a sam wziął w ręce kierownicę. 70 — To auto taty — powiedział Raymond. — Żałosne siedzenia w środku. Niebieski z wierzchu. Na tablicach było „3021" na czerwono. — Charlie, poczekaj chwilę! — zaprotestowała Susanna. — Dokąd my go wieziemy? — Wycieczka — odpowiedział krótko Charlie, włączając silnik i ruszając z piskiem opon. Gdy odjeżdżali, Raymond spojrzał przez ramię w tył w stronę Wallbrook. Jego twarz nie pokazywała nic, ale ruchy ciała wyrażały nerwowe podniecenie. — Nic się nie martw, wrócisz — uspokoiła go Susanna. Charlie nie powiedział nic. * * * * — Powiedziałeś, że będę się mógł z nim zobaczyć — powiedział Raymond. Słowa wyrażały pretensję, ale w tonie nie było najmniejszego śladu jakichkolwiek uczuć. — Jest w ziemi — odpowiedział Charlie. Z wahaniem wysuwając do przodu rękę, Raymond prawie już dotknął chłodnego marmurowego nagrobka, ale w ostatniej chwili cofnął dłoń. Jeszcze raz przeczytał wyryty w kamieniu napis. SANFORD BABBITT 1918—1988 UKOCHANY MĄŻ I OJCIEC W ziemi. Tata jest w ziemi. Raymond popatrzył w dół na trawę między swoimi stopami. Siedział po turecku na grobie San-forda Babbitta. Ale nie widział nic, tylko trawę. Znów wyciągnął rękę i niepewnie pociągnął za jakąś kępkę, a potem podniósł wzrok na Charliego, który leżał na plecach na trawniku obok grobu. — Możesz z nim porozmawiać — powiedział do Raymonda. — Nie może odpowiedzieć. Ale niewykluczone, że cię usłyszy. Chwila przerwy, podczas której Raymond rozważał to, co usłyszał. Potem, głosem tak donośnym, aby przeniknął ziemię, tak głośno, że Charlie poderwał się na równe nogi, wrzasnął: — Tato, to ja, Raymond! 71 Żadnej odpowiedzi. Nachylając się niezgrabnie, Raymond przytknął ucho do ziemi, nasłuchując. — Powiedziałem ci, że on nie może odpowiedzieć. Ale nie wrzeszcz już, dobrze? Lepiej cię usłyszy, jak będziesz mówił szeptem. Raymond spojrzał na Charliego z niedowierzaniem. Szeptem? Jakże to możliwe? Ale Charlie skinął głową; wyglądało na to, że mówi poważnie. Wobec tego Raymond znowu się nachylił, przykładając usta do grobu i zaszeptał ochryple: — Tato. Jestem tu z bratem. Z Charłiem Babbittem. Znów rzucił okiem na Charliego, najwyższy autorytet, szukając potwierdzenia. Wzrokiem pytał go: „Czy tato mnie usłyszał?". A skinięcie głowy Charliego odpowiedziało mu: „Tak". — Ray, tak się właśnie zastanawiałem. Nie chciałbyś pójść na mecz? Prawdziwy mecz? Ale pytanie odbiło się jak od ślepej ściany. „Chcieć" i „nie chcieć" nie należały do słów, którymi posługiwał się Raymond. — Usiądziemy tuż za pierwszą bazą. Na stadionie Dodge-rów. I zobaczymy, jak rzuca Fernando. I kupię ci piwo. To wywołało reakcję, choć nie taką, jakiej spodziewał się Charlie. Raymond zaczął się nerwowo wiercić. — No tak, pojadę tak daleko. Tak daleko sam. Tak daleko do Kalifornii, tylko po to... sam, a mnie nie wolno... — Nie pojedziesz sam — powiedział Charlie beztroskim tonem. — Pojedziesz ze mną. Uważał, żeby jego głos brzmiał swobodnie; nie chciał straszyć Raymonda bardziej niż musiał. Jechać. Jechać z Charłiem Babbittem. Jechać do Kalifornii z Charłiem Babbittem, żeby zobaczyć mecz i pić piwo. Pomysł był dla Raymonda czymś tak bardzo nowym, że zastygł bez ruchu, wpatrując się w Charliego. Usilnie próbował poskładać te słowa razem, żeby zrobić z nich jakiś fakt nadający się do użytku, do zapamiętania, do zapisania, ale nie pasowały do siebie. A jednak, rzecz dziwna, wcale nie czuł strachu. Rozdział piąty Na szosie prowadzącej z powrotem do Cincinnati, mknąc w buicku z podnoszonym dachem, z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę Raymond siedząc na tylnym siedzeniu, przyglądał się umykającej spod kół drodze, notował w pamięci każde drzewo, każdy znak drogowy, każde ogłoszenie. Oczy zwracały się szybko to w tył to w przód, mózg rejestrował rzeczy bez dostrzegania w nich jakiegokolwiek sensu. Któż może wiedzieć, co się dzieje wewnątrz tego uszkodzonego umysłu? Nie pojechali z powrotem do domu przy Beechcrest Avenue jeden—zero—dziewięć— sześć—jeden. Ani do hotelu Broad-ham, w którym spędzili pierwszą noc po przyjeździe. Pojechali do motelu za miastem i zamówili dwuosobowy pokój dla Charliego i Susanny oraz sąsiadujący z nim jednoosobowy pokój dla Raymonda. — Dobra — powiedział Charlie wesoło, otwierając drzwi kluczem i rzucając walizki na dwuosobowe łóżko. — Oto prezydencki apartament. Raymond nie rozumiał z tego, oczywiście, ani słowa, ale stał nieporuszony na samym środku wyblakłego dywanu, ze wzrokiem wlepionym w Charliego. Charlie skinął na niego ręką: czas, żeby poszedł do swojego pokoju. Znów żadnej reakcji, tylko to puste, podejrzliwe spojrzenie. Charlie powtórzył gest, tym razem bardziej gwałtownie, i Raymond wreszcie ruszył z miejsca. Zrobił kilka niezgrabnych kroków i wpadł na stolik pod lampę, którego nie zauważył. Stolik wywrócił się z hałasem, pociągając lampę za sobą. Raymond zamarł w przerażeniu. To się na- 73 dawało do wpisania na Listę Poważnych Obrażeń. Prawdziwa klęska. A potem zrobił coś, czego nie robił nigdy dotąd. Schylił się i złapał lampę. Jakimś cudem się nie rozbiła. Przycisnął ją mocno do siebie, a potem, impulsywnym gestem, wyciągnął w stronę Susanny: prezent. ? Zdziwiona Susanna zawahała się przez moment Ich oczv sie spotkały i dziewczyna wyciągnęła rękę, żeby przyjąć dar Uś miechnęla się do mego serdecznie, świadoma ponurej i sekretnej walki, jaka musiała się w nim toczyć. — Dziękuję, Raymondzie. Patrzył na nią z powagą, nie odwzajemniając uśmiechu Uśmiech zdecydowanie leżał poza granicami jego możliwości Charlie zaczynał się niecierpliwić. Jego własne tempo i obroty jego sprawnego umysłu były tak szybkie, że nie potrafił zwolnic na tyle, zęby się dostosować do ślimaczego tempa w iakim funkcjonował Raymond. — No! — otworzył drzwi łączące oba pokoje i popchnął Raymonda do przodu. Szurającym krokiem Raymond pomalutku wszedł do pokoju. — Twój pokój, Ray — powiedział Charlie jowialnie Błąd. Na twarzy Raymonda natychmiast pojawił się wyraz przera zema. Jego oczy biegały szybko we wszystkich kierunkach- rozglądał się wokół siebie ogarnięty paniką. — To nie... to nie jest mój pokój. To na pewno nie jest mój pokój — powiedział w najwyższym zdenerwowaniu. — Tylko na dziś, i tyle — zapewnił go Charlie beztroskim tonem. — Dopóki cię nie odwieziemy z powrotem do domu — dodała Susanna. Ale Raymond nie był już w stanie usłyszeć żadnych uspoka jających słów. Był teraz gdzie indziej, działał na najwyższych obrotach, wszystkie jego skomplikowane mechanizmy obronne pędziły z szybkością dwustu kilometrów na godzinę. Jego monotonny głos nabrał tempa, słowa płynęły gwałtownym potokiem 74 — No tak, będę tu długo... będę bardzo długo. Będę tu... najdłużej, a ja przecież... — Nie, Raymondzie, naprawdę me — Susanna spróbowała przekłuć ten balon narastającego strachu. v _ Wyjechałem. Wyjechałem na dobre. Wyjechałem na dobre z mojego domu. — Ależ nie. Raymondzie. To tylko na dziś. Przyrzekam ci. lej ton był tak kategoryczny i nie znoszący sprzeciwu, że natychmiast przeciął bełkot Raymonda. Wydawało się, że wreszcie ją usłyszał i że to go trochę uspokoiło. Ale nie do końca. — No tak, przesunęli moje łóżko. — A rzeczywiście — powiedział Charlie. — Lubisz, jak stoi pod oknem, tak? Nie ma sprawy, braciszku. Zaczął przesuwać łóżko na nowe miejsce, a Raymond obserwował go z niepokojem. Wreszcie łóżko znalazło się pod oknem i wyglądało na to, że samopoczucie Raymonda trochę się poprawiło, że poczuł się nieco mniej zdezorientowany. Ale me na długo. . . — Zabrali... Zabrali książki. Zabrali wszystkie książki — wybełkotał zdenerwowany. — Nie wszystkie, Ray— Charlie otworzył szufladę komody i wyciągnął egzemplarz Pisma Świętego, które Stowarzyszenie Św. Gideona umieszcza w każdym hotelowym pokoju Ameryki gwoli moralnego podbudowania samotnego podróżnego. —Proszę bardzo. . Raymond wyciągnął po książkę obie ręce, ale trzymał ją niezgrabnie, z rękami sztywno wyciągniętymi przed siebie, a jego czarne, podobne do guzików oczy nadal lustrowały pokój. Problemy mnożyły się z sekundy na sekundę. — Zabrali półki. — Niepotrzebne ci półki — powiedział Charlie z lekkim zniecierpliwieniem. — Dlatego włożyli książkę do szuflady. Ale logika nie była w stanie przemówić do Raymonda, jesh nie była tajemną logiką jego własnego wynalazku. W Wallbrook trzymał książki na abażurze lampy. Ale tu obudowa lampy była mniejsza i węższa niż w Wallbrook. Raymond wiedział jednak 75 tylko, że jest to miejsce na książki. Sięgnął do góry i wetknął Biblię za obudowę lampy. Wisiała tam przez moment, a potem przechyliła się i z trzaskiem spadła na podłogę. Katastrofa była przytłaczająca. Tak nie miało być. Zesztywniały ze strachu, Raymond wpatrywał się w leżącą na podłodze Biblię, jego ciałem wstrząsały drgawki, szeptał coś patrząc w podłogę, szybko i bardzo cicho. Szept, szept, szept. Szeptszeptszept. Ani Susanna ani Charlie nie mogli z tego zrozumieć ani słowa. — Co ty mówisz, Ray? — zapytał Charlie. — Nic nie mogę zrozumieć. Ale Raymond był poza ich zasięgiem, zamknięty na klucz we wnętrzu swojego własnego świata. Szeptszeptszeptszeptszept. Drgawka, drgawka, tik. Susanna poczuła na plecach zimny dreszcz. Teraz naprawdę się bała. Wyglądało na to, że Raymond znalazł się poza wszelką kontrolą, że minął punkt, z którego już nie ma powrotu. Obawiała się, że coś podobnego może się zdarzyć. Tego wszystkiego było za dużo dla Raymonda, było to zbyt nowe, zbyt groźne. Nie powinni byli go tu przywozić, gdyby tylko Charlie choć czasem zechciał jej posłuchać. Charlie podszedł do brata i zatrzymał się tak blisko, że ich twarze dzieliła odległość zaledwie kilku centymetrów. Ta bliskość dosłownie zmusiła Raymonda do spojrzenia mu w oczy, do słuchania. — Nie mogę ci pomóc, dopóki nie słyszę, co mówisz — powiedział Charlie zdecydowanym głosem. — Co...ty...u...diabła...mówisz? Raymond pomału oprzytomniał, podnosząc wzrok znad podłogi. Ale dalej podskakiwał i podrygiwał, jak marionetka pociągana za sznurki. Ze wzrokiem wlepionym w Charliego zaczął iść do tyłu, nerwowo pocierając jedną ręką o drugą i spazmatycznie potrząsając na boki głową. — Charlie, zabierzmy go do domu — powiedziała Susanna błagalnie, cierpiąc na widok tak ogromnego przerażenia. Schyliła się, żeby podnieść Biblię z podłogi. — Nic mu nie jest — Charlie zbył ją ruchem głowy. — Lubisz pizzę, Ray? 76 — Lubisz pizzę, Charlie Babbitt — odpowiedział Raymond głosem bez wyrazu. Ale jego podniecenie jakby odrobinę opadło. „Pizza" była słowem, które rozumiał, znajomym słowem z Wallbrook. Susanna zrobiła krok w kierunku Raymonda. — Myślę, że on chce... — Ja wiem, czego on chce. Jesteśmy braćmi. On lubi pizzę. Ja lubię pizzę. Lubimy z papryką i cebulą, co Ray? Lubimy? Paprykę? Lubimy? Ray nie miał pojęcia, jak się zabrać do odpowiedzi na takie pytanie. Charlie przeszedł do swojego pokoju, żeby zatelefonować. — Zamówię dużą. Chcesz do tego piwo, Ray? — zawołał przez ramię. — A może mleko? Raymond i Susanna zostali teraz sami, ale Raymond zachowywał się tak, jakby dziewczyna wcale nie istniała. Był bez reszty skoncentrowany na swoim łóżku. Coś... jest... nie tak. Coś... jest źle. Coś złe, irytująco złe. Przesunął łóżko o parę centymetrów w prawo i znów mu się przyjrzał. Jeszcze parę centymetrów. Wciąż źle. Raymond wpadł w panikę. — Fau-e-er-en, Fau-e-er-en — zawołał zdenerwowany. Przesunął łóżko o kilkanaście centymetrów w lewo i przyjrzał mu się uważnie. Ciągle źle. Panika rosła, zataczała coraz szersze kręgi, zaraz go zupełnie zatopi. — Fau-e-er-en! Gdzie jest mój człowiek — wrzasnął Raymond. — Fau-e-er-en! Mój człowiek! Ale nie było Vernona, który mógłby przyjść i zrobić, żeby wszystko było znów dobrze. Sami obcy. — Charlie, on się boi — szepnęła Susanna. — Może lepiej... Ale krzyk ustał tak samo nagle, jak się zaczął. Raymond wreszcie ustawił łóżko tak jak miało stać, jak musiało stać, i panika minęła równie szybko, jak się pojawiła. Charlie przyszedł z drugiego pokoju i sprawdził pozycję łóżka. — No, bardzo ładnie, Ray — pochwalił. — Jak skończysz, możesz przyjść i ustawić moje... A co jest w telewizji? „Sąd Publiczności"? Sędzia Wapner? Popatrz na zegarek. 77 Raymond spojrzał na zegarek, a potem powiedział, zwracając się do niego: — „Koło Fortuny" — poinformował tarczę. — Dzisiejsi... dzisiejsi zawodnicy... mają do wygrania... do wygrania fantastyczne nagrody. — Świetnie. Siadaj. Włączę ci. Posłuszny poleceniu Charliego, Raymond usiadł niewygodnie na samym brzeżku łóżka, nie zwracając uwagi na krzesło. Charlie skinął głową i włączył telewizor nastawiając odpowiedni kanał. Proszę bardzo, dokładnie, jak powiedział Raymond. „Koło Fortuny". — Niesamowite — roześmiał się Charlie. — Dzięki tobie dużo zaoszczędzę na programach. Przywrócony do stanu spokoju Raymond oglądał program, który był dla niego czymś o wiele bardziej realnym niż cokolwiek, co działo się poza małym ekranem. Charlie uśmiechnął się do Susanny z pewnością siebie: „Widzisz? Miałem rację. Wiem dokładnie, jak postępować z Raymondem. Nic prostszego." Wyjmując jej z ręki Biblię, ukląkł obok Raymonda i położył mu książkę na kolanach. — Masz swoją telewizję. Masz swoją książkę. Zaraz będzie pizza. Życie jest piękne, co? Raymond i Charlie popatrzyli na siebie — Raymond swoim nieruchomym spojrzeniem pustych czarnych oczu. — Ty się kiedykolwiek uśmiechasz? — zapytał Charlie. — Kiedykolwiek się uśmiecham — odpowiedział Raymond, nie spuszczając oczu. — Pokaż — rzucił mu wyzwanie Charlie. Uśmiechnął się do brata szeroko, pokazując wszystkie zęby, jednym ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów. Raymond patrzył na niego przez chwilę, a potem odwzajemnił uśmiech. Nie był to prawdziwy uśmiech, ale coś w rodzaju jego zewnętrznej imitacji. Przypominał uśmiech manekina na sklepowej wystawie, ale jednak w końcu był to przecież uśmiech! Pierwszy uśmiech Raymonda Babbitta. — Facet ma moż-li-woś-ci — roześmiał się Charlie. 78 ? * * * Siedząc na brzegu łóżka, Raymond obejrzał „Koło Fortuny", programy „To dobra cena" i „Zawrzyjmy układ", „Sąd Publiczności" i „Place Hollywood". Przyniesiono pizzę i Raymond zjadł trzy kawałki. Nie jadł jej w żaden z tradycyjnych sposobów — ani gryząc od brzegu do środka, ani od środka do brzegu, ani zawijając rogi do środka, żeby ser nie wypadł. Nie zaczął jeść wcale, dopóki Charlie nie pokroił mu jej na drobne kawałeczki, wszystkie dokładnie takiej samej wielkości, i dopóki każdy kawałek nie został nabity na wykałaczkę. Potem jadł pojedyncze kwadraciki powoli i metodycznie, w jakimś z góry ustalonym porządku, jeden po drugim zdejmując ustami z wykałaczek. Wydawało się, że nic mu nie przeszkadza, ani to, że pizza jest zimna jak lód, ani że sos zastygł na galaretę, ser jest twardy jak kamień, a oślizgłe krążki papryki wyschłe i poskręcane na brzegach. Uporawszy się z pizzą, Raymond zabrał się do torebki prażynek, jedząc je jedna za drugą, wciąż w tym samym tempie, mechanicznie podnosząc do ust rękę, jak obsługujący taśmę montażową robot. Zrobiło się późno; Charlie i Susanna już dawno przeszli do swojego pokoju, zjedli pizzę, obejrzeli telewizję i poszli do łóżka, gdzie teraz namiętnie uprawiali miłość, ale Raymond dalej wpatrywał się w odbiornik, żując swoje prażynki. W programie szło „Stare kino" — pokazywali jakieś stare arcydzieło, którego Raymond nie rozpoznawał, ale które mimo to oglądał. Miał je tuż pod nosem, ? tylko to się liczyło. Na ekranie jakiś mały chłopczyk oglądał w telewizji rysunkowy film. Do pokoju weszła jego mama. — Johnny! — powiedziała karcącym tonem. — Powiedziałeś ojcu, że odrabiasz lekcje. Proszę zgasić ten telewizor, młody człowieku. Natychmiast! Słysząc rozkazujący głos, Raymond posłusznie się podniósł, podszedł do telewizora i wyłączył go. W pokoju było ciemno. Podszedł z powrotem do łóżka i usiadł na brzegu, dokładnie w 79 tym samym miejscu, w którym siedział bez ruchu przez długie godziny. Wpatrywał się w ekran. Ekran był pusty. Nie było do roboty nic poza czytaniem, wobec tego Raymond przez chwilę czytał, a potem zamknął książkę. Potrzebował telewizji. Z sąsiedniego pokoju dochodziły stłumione odgłosy, głośne oddechy i sapanie, czasem krótki jęk. Raymond nie znał odgłosów miłości, ale niezbyt go to obchodziło, ponieważ w ich tle wyłowił inny dźwięk: głos telewizora, o którym Susanna i Char-lie zapomnieli idąc do łóżka. Charlie ma telewizję. Raymond nie_ ma telewizji. Wziął nie dojedzone prażynki i otworzył drzwi łączące oba pokoje. Charlie i Susanna, przykryci prześcieradłem i spleceni ze sobą na podwójnym łóżku, staczali śmiertelną walkę, w której połączyły się ich gorące usta i lędźwie. Byli tak pochłonięci miłosnym aktem, że nie usłyszeli, jak Raymond wchodzi do pokoju. Sam Raymond nawet nie spojrzał w ich kierunku, ponieważ na hipnotyzującym go ekranie David Letterman rozmawiał z zaproszonym do studia gościem. David Letterman — pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika wieczornej telewizyjnej rozrywki. Raymond usiadł na brzegu łóżka i odłożył torebkę z prażynkami na poruszające się rytmicznie prześcieradło. Torebka zaczęła podrygiwać, ale Raymond był zbyt skoncentrowany na Lettermanie, żeby to zauważyć. Sięgał rytmicznie do środka i wyciągał jedną prażynkę o smaku serowym za drugą, ani na moment nie spuszczając oczu z ekranu. Nie słyszał, że inne odgłosy w pokoju nabrały wzmożonej intensywności, w miarę jak kochankowie pospiesznie zbliżali się do orgazmu. Nie patrząc Raymond sięgnął w tył po kolejną prażynkę i zamiast niej złapał za ludzką nogę. Za nogę Susanny. Dało się słyszeć spazmatyczne westchnienie i Susanna zamarła w bezruchu. Obejrzała się powoli za siebie i zobaczyła przeżuwającego coś Raymonda, który siedział obok na łóżku i wpatrywał się w nią z wyrazem kompletnej pustki na twarzy. 80 — Ej... cześć! — powiedziała Susanna nerwowo i uśmiechnęła się do niego szeroko, żeby nie pomyślał, że jest na niego zła i znów nie zaczął swoich wybryków. Raymond odpowiedział jej swoim nowym nabytkiem: karykaturą uśmiechu. Oni pokazują zęby tobie, ty pokazujesz zęby im. Stłumiony głos Charliego dobiegł spod prześcieradła: — Ray, jesteś tu? — Jestem tu — odpowiedział Raymond. Charlie głęboko wciągnął powietrze, próbując zachować spokój. — Wobec tego wyjdź. Raymond wstał posłusznie i sięgnął po swoją paczkę prażynek. Jego oczy napotkały wzrok Susanny, ale nic nie powiedział i szurając nogami wycofał się z pokoju Charliego, wracając do siebie. Drzwi zamknęły się za nim. — Idź tam — powiedziała stanowczo Susanna. — Po co? Dziewczyna wyciągnęła rękę i zapaliła lampę przy łóżku. Z okrzykiem protestu Charlie podniósł ręce do oczu, broniąc się przed boleśnie ostrym światłem. — Powiedziałam, żebyś tam poszedł, Charlie. Jej głos brzmiał nagląco, a jej ciemne oczy, błyszczące z przejęcia wwiercały się w niego. — On się boi. Nigdy jeszcze nie wyjeżdżał. A poza tym zraniłeś jego uczucia. Gówno. Dotknięty trafnością jej słów, Charlie zrozumiał, że musi ustąpić, ale wcale nie poczuł się od tego lepiej. Przerwany akt miłosny był wspaniały. Był... tak blisko. Mamrocząc coś, wytoczył się z łóżka, wciągnął dżinsy i przez łączące oba pokoje drzwi powędrował do Raymonda. Susanna także wstała z łóżka, poszła do łazienki i puściła do wanny gorącą wodę na kąpiel. — Zdawało mi się, że ci powiedziałem, żebyś oglądał telewizję — Charlie popatrzył groźnie na brata. — Mój się skończył. Patrzę na twój — wyjaśnił Raymond. 6 — Rain Man 81 — Nie da się. Jestem zajęty. Rozejrzał się wokół siebie i znalazł Biblię: — Masz, poczytaj sobie swoją książkę. — Już czytałem — powiedział Raymond. Charlie westchnął i jego orzechowe oczy przebiegły pokój, rozjaśniając się na widok stosika motelowych prospektów. — A to już czytałeś? Raymond skinął głową. Teraz cierpliwość Charliego zaczęła się szybko wyczerpywać. Nie mógł uwierzyć, żeby Raymond rze- i czywiście przeczytał wszystko, co było w pokoju; pomyślał, że brat po prostu przerzucił kartki, czytając po kilka słów tu i ówdzie. Ale niech go szlag trafi, jeśli zgodzi się na to, żeby być niańką czterdziestoletniego mężczyzny, podczas gdy kusząco naga Susanna czeka w sąsiednim pokoju. W rozpaczy porwał książkę telefoniczną Cincinnati. — A to? — pomachał książką Raymondowi przed nosem. — Nie — przyznał spokojnie Raymond. — Dobrze — Charlie rzucił mu spis na kolana. — Rób, co ci się podoba. Ale siedź tutaj, rozumiesz? Nie było odpowiedzi. Raymond patrzył na książkę, na ściany, na podłogę — wszędzie, tylko nie na Charliego. — Nie siedź jak dupa! — wrzasnął Charlie. — Odpowiedz! Rozumiesz czy nie? Słowa Raymonda, wymruczane pod nosem, były ledwo do-, słyszalne: — Rozumiem czy nie. — No i dobrze — udobruchany Charlie otworzył drzwi łączące oba pokoje, i zostawiając je uchylone, poszedł z powrotem do siebie, rozglądając się za Susanna. Znalazł ją w wannie; jej ciemne włosy były zebrane i spięte luźno na czubku głowy, a ramiona i plecy miała rozkosznie zaróżowione od gorącej pary. Ale wyraz jej twarzy bynajmniej nie był zachęcający. — Wracaj tam natychmiast, Charlie — zażądała, a jej oczy miotały błyskawice. — Masz go przeprosić. Charlie gapił się na nią nie wierząc własnym uszom. 82 — Co ja miałem zrobić? — wrzasnął z oburzeniem. — Utulić go jak niemowlę? Nie jestem jego matką, na miłość Boską! — Nie! — odparowała Susanna. — Jesteś jego bratem. Jego młodszym bratem, jeśli już o to chodzi. — A to co ma znaczyć? — Mógłbyś mu okazać odrobinę szacunku! Szacunku? Takiemu idiocie, jak Raymond? Czy ona mówi serio? Ci Włosi ze swoimi pomylonymi pomysłami! Charlie uważnie przyjrzał się Susannie. Ani chybi, ma fioła na punkcie Raymonda. — Jeśli coś z nim jest nie tak, to nie jest to jego wina. I nie o każdym z nas można by powiedzieć to samo. Charlie usiłował nie tracić panowania nad sobą. Wiedział, że Susanna stara się mu dociąć, i doprowadzało go to do pasji. Nie był przyzwyczajony do tego, żeby go denerwowały kobiety. — Widzisz przecież, jaki on ma rozum — ciągnęła z przejęciem Susanna. — Kiedy go używa. Mógł być bardzo inteligentnym człowiekiem! Niezwykłym człowiekiem! W jej głosie zabrzmiała miękka nutka litości. — Mógł być twoim starszym bratem, kimś, kto byłby dla ciebie wzorem, kto by cię uczył różnych rzeczy... Charlie podniósł ręce, z dłońmi zwróconymi do przodu, przecinając tym gestem jej przemowę. Powiedział pojednawczo: — Spokojnie, mała. Podkręcasz się zupełnie bez powodu. Bez powodu! Czy nie dotarło do niego ani słowo z tego, co mówiła? Jej śródziemnomorski temperament wybuchł płomieniem. — Jak ty do cholery śmiesz nazywać swojego brata dupą? — zawołała, patrząc ze złością na Charliego. —Jeśli go tu przywlokłeś tylko po to, żeby go obrażać, to możesz go równie dobrze natychmiast odstawić z powrotem. Charlie wciągnął powietrze głęboko do płuc; jego mózg pracował na najwyższych obrotach. To był ten punkt zaczepienia, na który czekał, ale teraz nie wiedział już, czy chce go wykorzystać, czy nie. W końcu podjął decyzję i rzucił się przed siebie na łeb na szyję: 83 — A co by się stało... gdyby on miał w ogóle nie wrócić? — Cóż to znaczy, do cholery? — Susannę aż zatkało, a oczy rozszerzyły jej się ze zdziwienia. — To znaczy, że... — popatrzył jej prosto w oczy. — To znaczy, że go wziąłem i że mam zamiar go zatrzymać. To nagłe oświadczenie, spadające jak grom z jasnego nieba, zaparło Susannie dech w piersiach. Nic nie rozumiała. — A dlaczegóż u licha miałbyś to robić? — zapytała. — Nie wiem — przyznał się Charlie. — Byłem... na niego wściekły. — Na Raymonda? — Na mojego tatę. Teraz Susanna zgubiła się całkowicie. To co mówił Charlie nie miało żadnego sensu. — Jesteś wściekły na swojego ojca i wobec tego masz zamiar zatrzymać Raymonda? Charlie przygryzł wargę, unikając jej spojrzenia. — Tylko dopóki nie dostanę tego, co... —zawahał się, a potem dokończył cicho: — Tego, co należy do mnie. Oczy Susanny rozszerzyły się, a potem coraz bardziej się zwężały, w miarę jak to, co mówił Charlie, zaczynało nabierać znaczenia. — Tego, co należy do ciebie? — powtórzyła. — Jak to, należy do ciebie? — No, tata zostawił Rayowi... zostawił mu trochę pieniędzy. Aha, pieniądze! Teraz zaczynała rozumieć. Rozumieć i wpadać we wściekłość. — Tak? A ile? — zapytała go lodowatym tonem. Charlie odwrócił głowę, nie odzywając się ani słowem. — Charlie! Ile pieniędzy... zostawił... twój ojciec? — zapytała bardzo powoli i bardzo dobitnie. Charlie głęboko wciągnął powietrze, a potem złapał byka za rogi: - Trzy miliony. Wszystko. Co do grosza. 84 W wannie wybuchła gwałtowna burza i Susanna zerwała się z wściekłością na równe nogi. Kaskady wody płynęły ze wszystkich stron — woda kapała z sufitu, strugami lała się po ścianach. Charlie był przemoczony do nitki. Ociekając wodą, Susanna sięgnęła po bluzkę i naciągnęła ją na siebie, mokrymi palcami walcząc z guzikami. — Cholera! —wrzasnął Charlie. —Ty myślisz, ze kim ty... Ale Susanna odepchnęła go z drogi, wpadła do pokoju, porwała resztę ubrania i zaczęła je na siebie wciągać. Wciąż się wściekając, wepchnęła stopy w pantofle. Strząsając z siebie wodę jak mokry pies, nieszczęśliwy Charlie podreptał za nią do sypialni. — Kochanie, posłuchaj! To śmiesz... Cóż ty wyprawiasz, do licha? — przerwał ze zgrozą, ponieważ Susanna pakowała rzeczy. Wyciągnęła z szafy walizkę i bezładnie wrzucała do niej swoje ubrania. — Co to? Uciekasz w środku nocy? Roześmiał się w nadziei, że i ona się roześmieje, że zrozumie absurdalność tego wszystkiego. Cóż ją u licha obchodzi, że on zatrzyma tego swojego umysłowo upośledzonego brata jeszcze przez parę dni? Nie powinna sobie tym zaprzątać swojej ślicznej główki, tak czy nie? A poza tym, jak on już dostanie te pieniądze, czekają ich oboje różne wspaniałe rzeczy. Charlie Babbitt nie jest skąpcem. Umie zorganizować dziewczynie dobrą zabawę. Wszystko co musi zrobić, to uspokoić Susannę na tyle, żeby go przez chwilę posłuchała; pewien jest, że się z nim zgodzi. Pomoże mu. Ale Susanna nie miała ochoty ani się uspokoić i słuchać ani tym bardziej pomagać Charliemu Babbittowi w realizowaniu jego planów wobec Raymonda. Dalej pakowała się z wściekłością, wrzuciła kosmetyczkę na wierzch walizki i zatrzasnęła zameczki, przypieczętowując w ten sposób nieodwołalność swojej decyzji. — Ej, czekaj no! — zaprotestował Charlie. — Jesteś mi potrzebna. Dziewczyna odwróciła się do niego gwałtownie, a w jej oczach zapalił się niebezpieczny błysk. 85 __ A do czego? — wrzasnęła. — Do pilnowania dzieci? Ja nie mam trzech milionów dolców, Charlie! Twoja randka jest tam! — wskazała na uchylone drzwi do pokoju Raymonda, przez które można go było dostrzec, siedzącego na łóżku i bazgrzącego coś w panice w jednym ze swoich notesów, rzucającego ukradkowe spojrzenia na wrzeszczącą na siebie parę. Na jego widok serce Susanny ścisnęło się litością. Trochę to zredukowało jej tempo, ale nie dopuściła do tego, żeby ją wyhamowało zupełnie. Złapała walizkę i sięgnęła po torebkę, ale Charlie był pierwszy. Porwał ją i trzymał tak, żeby Susanna nie mogła jej dosięgnąć; zaczęli się szamotać. — Co ja takiego zrobiłem? — zapytał Charlie. —Poczekaj chwilę. — Oddaj...mi...zaraz...tę...torebkę — wycedziła Susanna przez zaciśnięte zęby. — Więc co ja takiego zrobiłem? Na czym polega ta cholerna zbrodnia? Zwolnił nieco uchwyt i Susannie udało się wydrzeć mu torebkę z zaciśniętych palców. — Wykorzystujesz Raymonda! — krzyknęła. — Wykorzystujesz mnie! Wszystkich wykorzystujesz! Zabolało go to, dotknęło do żywego. — Czy ja cię wykorzystuję? — zapytał Raymonda. — Tak — odpowiedział Raymond. — Zamknij się! —wrzasnął Charlie z wściekłością. Zwrócił się do Susanny: — On odpowiada na pytania sprzed pół godziny! Rzucił się do drzwi i otworzył je na oścież. Teraz przyszła kolej na niego: gotował się ze złości. Ogarnęła go wściekła pasja; bardzo się starał ją opanować, ale wymykała mu się spod kontroli. — Spójrz tylko na niego! — wrzasnął do Susanny, a Raymond, w stanie skrajnej paniki, zasłonił sobie uszy rękami i zaczął swój rozpaczliwy szept. — Na co mu trzy miliony dolarów? On nie ma ich na co wydać! On nawet nie wie, co to jest! 86 Susanna postawiła walizkę i spróbowała podejść do Raymonda, żeby go uspokoić, ale Charlie zagrodził jej drogę; jego orzechowe oczy płonęły, pełne wargi wyrzucały kipiące wściekłością słowa. — Te pieniądze po prostu tkwiłyby bezużytecznie u tego przeklętego doktora, do końca życia Raya! Na te słowa Susanna zatrzymała się w miejscu jak wryta. Rzuciła Charliemu spojrzenie bardziej zjadliwe od strączka najostrzejszej papryki. — Więc to zupełnie nie przypomina kradzieży, tak? — zapytała chłodnym, opanowanym głosem. Schwytany w pułapkę, Charlie zamknął usta, nie znajdując żadnej odpowiedzi. W tym oskarżeniu było trochę prawdy, a ta była bolesna. Susanna odepchnęła go i weszła do pokoju Raymonda, a Charlie ruszył za nią. — A kiedy to wszystko się skończy, co będzie z Raymondem? — zapytała Susanna, wciąż tym samym niebezpiecznie opanowanym tonem. Charlie spuścił wzrok. — No cóż... po prostu... po prostu wróci do Wallbrook. Albo gdzieś, gdzie jest jeszcze lepiej. Będzie... tak samo, jak przedtem. Nawet w jego własnych uszach zabrzmiało to niezręcznie i nieprzekonywaj ąco. Susanna uniosła brwi: — Tylko że ty będziesz miał jego pieniądze. — Co to znaczy, jego pieniądze? — wybuchnął Charlie. Całe pracochłonne udawanie, całe starannie zachowywane opanowanie wzięli diabli. Zupełnie stracił cały spokój i panowanie nad sobą. — Co to znaczy jego pieprzone pieniądze? Jak to, jego? Ten drań był też moim ojcem. Zostawił mi połowę? Pytam, czy mi zostawił połowę? Gdzie jest moja cholerna polowa? — Raymondzie, idziesz ze mną — powiedziała stanowczo Susanna, wyciągając do niego rękę. Ale Charlie złapał Raymonda za ramię i szarpnął gwałtow- 87 nie, odciągając go od Susanny. Lewą rękę zacisnął w pięść i wygrażał nią dziewczynie. Susanna zamarła w bezruchu. Przeniosła wzrok z oczu Char-liego na jego pięść i z powrotem. Teraz wiedziała już wszystko, co chciała wiedzieć. Sprawa była przesądzona; nie może tu zostać ani przez chwilę dłużej, nawet po to, aby uratować Raymonda przed jego zdemoralizowanym bratem. Odwracając się na pięcie, Susanna złapała walizkę i nie mówiąc ani słowa więcej, ruszyła w stronę drzwi. Charlie puścił ramię Raymonda i pobiegł za nią. — Niech to wszystko szlag trafi! Mam prawo do tych pieniędzy! Są moje! — zawył. Susanna gwałtownie odwróciła się w jego stronę. — Ty zwariowałeś! — rzuciła mu od drzwi oskarżenie. — Porwałeś tego człowieka! Rozumiesz? Porwałeś go! Charlie zatrzymał się w osłupieniu. — Jak ja mogę go porwać? Przecież to mój brat! — Czy ty myślisz, że ten Bruner po prostu przewróci się z boku na bok i spokojnie pogodzi z losem? Ale Charliego nie obchodził doktor Bruner ani to, co on przyjmie lub czego nie przyjmie. Chciał tylko znaleźć w oczach Susanny usprawiedliwienie, po to żeby jej nie stracić. Chciał, żeby spojrzała na całą sprawę z jego punktu widzenia. Sprytnie wymierzył strzał w jej najczulszy punkt — uczucie litości: — Mój ojciec czepiał się mnie przez całe życie! A teraz ty — czego ty chcesz? Susanna otworzyła drzwi na korytarz. — Wyjść — powiedziała, i już jej nie było. Charlie przez chwilę stał nieruchomo, wpatrując się w drzwi, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Potem, w gniewie i frustracji, gwałtownym ruchem otworzył drzwi i z powrotem je zatrzasnął z taką siłą, że zdawało się, że z framugi posypią się drzazgi. Drżał całym ciałem i ciężko dyszał. Cholerna dziwka! To do niczego, całkiem do niczego. Musi się wziąć w garść. Podszedł do nocnego stolika i wziął z niego paczkę lucky strike'ów bez filtra. Z trudem wyciągnął papie- 88 rosa, zapalił go drżącymi palcami i głęboko się zaciągnął, wciągając dym aż do dna płuc, czekając aż rozpocznie się jego uspokajające działanie. Po paru sekundach poczuł się troszkę lepiej. Więc to tak. Więc to będzie tak. Susanna poszła sobie. Wspaniale. Teraz zostali tylko on i Raymond; jest sam. W ten sposób będzie mu o wiele lepiej, okłamywał samego siebie, ponieważ już odczuwał dotkliwą tęsknotę za Susanna, brakowało mu jej boleśnie. Ale potężnym wysiłkiem woli zebrał się w garść i zaczął z powrotem normalnie oddychać. Raymond. Lepiej poszuka Raymonda i sprawdzi, czy wszystko w porządku, czy też może znów się wścieka w jakiś dziwaczny sposób. To wszystko musiało być dla niego dość okropne. Prawdziwe zakłócenie rutyny. Charlie poszedł z powrotem do pokoju Raymonda, z szerokim uśmiechem na twarzy, postanawiając być miły dla brata. To, co zobaczył, sprawiło, że stanął jak wryty, po prostu patrząc w osłupieniu. Raymond Babbitt rozgrywał mecz baseballu. Stał na środku nie istniejącego boiska, szykując się do rzutu, mierząc nie istniejącą piłką w stronę nie istniejącego gracza stojącego na stanowisku. Tu i teraz zupełnie przestały dla niego istnieć, wycofał się w świat rytualnej fantazji, która go miała chronić. Była to strategia dość podobna do lucky strike'ów Charliego, ale dla Raymonda stanowiła sprawę życia i śmierci. Musiał uciec, aby móc przeżyć. Teraz był gdzieś daleko — w świecie, w którym był znanym base-ballistą, graczem pierwszej ligi. Twarz miał ponurą, oczy małe, szalone i patrzące zezem. — Przygotowanie — mruknął Raymond. Postąpił zgodnie z tą zapowiedzią, ale miał złą koordynację, a jego ruchy były powolne i urywane. Zaciskał wargi, koncentrując się na piłce, którą miał za moment wypuścić z ręki. Na dźwięk uderzenia wyimaginowanego kija ruszył w stronę stanowiska, ale natychmiast zawrócił . — Faul. Charlie stał patrząc na niego, zdając sobie sprawę, że Raymond odszedł gdzieś, gdzie nie da się pójść za nim. 89 — Porwać go, co? — mówił szeptem wiedząc, że Raymond nie usłyszałby go nawet, gdyby wrzeszczał. — Byłoby o wiele prościej, Ray, gdybyś po prostu wypisał mi czek. Raymond robił przegląd poszczególnych stanowisk. Groźna sytuacja dla pierwszoligowego gracza, ci faceci na pierwszej i trzeciej bazie. Trzy auty, dwa pudła — następny rzut przesądzi o wyniku gry. A to zależy od niego, od Raymonda Babbitta, gwiazdy baseballu, pierwszego zawodnika Czerwonych z Cincin-nati w sezonie 1955 roku. Musi to utrzymać... musi utrzymać... — Decydujący rzut — szepnął Raymond w śmiertelnym przerażeniu. Rozdział szósty O której Raymond wygrał (lub może przegrał) swój pierwszoligowy mecz, tego Charlie nie miał się nigdy dowiedzieć, ponieważ zasnął, kompletnie wyczerpany, w niecałą godzinę po awanturze z Susanną. Z pokoju Raymonda nie dochodziły jednak żadne odgłosy, więc Charlie przypuszczał, że bratu udało się choć trochę pospać. Albo spał, albo też zdołał ostatecznie zaliczyć trzydzieści uderzeń. Kiedy Charlie zajrzał do niego wczesnym rankiem, Raymond siedział już, pełen oczekiwania, na brzegu łóżka. Był całkowicie ubrany, mokre włosy sterczały sztywnymi kosmykami na wszystkie strony. Wydawało się, że jest dość spokojny, choć głowę trzymał przekrzywioną na bok pod dziwnym, nienaturalnym kątem. Charlie zanotował sobie w pamięci, że Raymondowi przydałaby się świeża koszula i czysta bielizna, grzebień i szczoteczka do zębów. Ale właściwie po co? Niedługo będzie z powrotem w Wallbrook, może nawet jeszcze dziś, jeśli wszystko potoczy się zgodnie z planem. Charlie musi tylko poczekać aż zacznie działać centralka telefoniczna w Wallbrook i psychiatra znajdzie się przy swoim biurku: wtedy zadzwoni i zagra z doktorem Brunerem w otwarte karty. Nie miał zamiaru zatrzymać się w Cincinnati dłużej niż przez dzień lub dwa — tylko tyle, żeby dobić targu z psychiatrą, zwrócić Raymonda i wynieść się z powrotem do Los Angeles, gdzie jest jego miejsce. Zostawił tam zbyt wiele nie załatwionych spraw, żeby tracić tu czas. Jego dłużnicy na pewno zdążyli już zwerbować całe oddziały, aby go odnaleźć. 91 Ale zacząć trzeba od rzeczy najpilniejszych, a pierwszym punktem porządku dziennego jest śniadanie. Kilka przecznic od hotelu był jeden z tych najzwyklejszych barów z brudnymi łyżkami, którego klientelę stanowili głównie ludzie ze śródmieścia, wpadający tu na śniadanie lub lunch. Raymond wszedł za Char-liem do środka, jak zwykle powoli szurając nogami i obaj usiedli przy uprzątniętym stoliku pod oknem. Było jeszcze wcześnie i bar był prawie pusty. Przy ladzie siedziało kilku kierowców ciężarówek, maczając obwarzanki w czarnej kawie. — Dzień dobry panom — powiedziała ładna jasnowłosa kelnerka, podchodząc do ich stolika z nakryciami i serwetkami. Jej wielkie niebieskie oczy były wlepione w przystojnego Charliego Babbitta. Charlie podniósł wzrok. Była bardzo ładna, młoda i obdarzona pokaźnym biustem. Na początek posłał jej swój uśmiech numer cztery: Przystojny Chłopiec. — Tak, śliczny dzień — wyszczerzył zęby, znacząco unosząc brew. Kelnerka prawie mruczała jak kotka, podając im karty i pochylając kształtny biust, tak aby Charlie mógł się mu dobrze przyjrzeć. Raymond też go studiował, aż zezując z natężenia. Ale cała uwaga kelnerki była zwrócona na Charliego. Charlie wziął od niej kartę dań z jeszcze szerszym uśmiechem. — Dziękuję pani — nadal tym dwóm prostym słowom cały bogaty podtekst znaczeń. — Co jest dziś naprawdę świeże? — Chyba ja — zachichotała kelnerka, a z jej niebieskich oczu posypały się iskry. — Hmm — oczy Charliego przesuwały się w górę i dół po jej szczupłej postaci i zapytał z łobuzerskim uśmiechem: — Właśnie się zastanawiamy, co tu można znaleźć naprawdę podniecającego. Po zmroku... — Sally Dibbs — powiedział nagle Raymond. Odczytał nazwisko wypisane na plastykowej plakietce, którą kelnerka miała przypiętą nad kieszonką na piersi. — Cztery — sześć — jeden — zero — jeden — dziewięć — dwa. 92 Oczy dziewczyny rozszerzyły się ze zdziwienia i wpatrywała się w Raymonda, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. — Skąd... skąd pan zna mój telefon? — wyjąkała. Charlie ze zdziwieniem przenosił wzrok z Sally na Raymonda. Co u licha? Napotykając jego spojrzenie, Raymond zesztywniał przekonany, że zrobił coś złego. Spuścił oczy. — Książka telefoniczna — mruknął do Charliego. — Powiedziałeś: czytaj. Kelnerka zwracała swoją rozwichrzoną jasnowłosą główkę od Charliego do Raymonda, od Raymonda do Charliego, nie mając pojęcia, co o tym myśleć. Charlie roześmiał się; miał nadzieję, że ten śmiech zabrzmiał beztrosko. — Hm... no... on przypomina sobie różne rzeczy. — Za sekundę wracam — powiedziała kelnerka nerwowo i uciekła, powiewając wstążkami fartuszka związanymi na kokardę na plecach. Ten mały facet jest zdecydowanie jakiś dziwny. Teraz Charlie przypominał sobie różne rzeczy. „Niezwykłe zdolności", powiedział doktor Bruner mówiąc o Raymondzie. „Wysepki geniuszu". Tam w Wallbrook, kiedy Raymond zademonstrował swoją fenomenalną pamięć recytując „Wieczór Trzech Króli", Charlie potraktował to jako efektowną sztuczkę. Dziwaczną, być może, ale całkiem bezużyteczną. No tak, ale wtedy chodziło o Szekspira. Natomiast to jest co innego. Tu chodzi o liczby. Zdolność zapamiętywania liczb może się okazać przydatna, bardzo przydatna. Liczby kryją w sobie możliwości. Charlie zapalił lucky stri-??'? ? w zamyśleniu zaciągnął się głęboko, mierząc wzrokiem Raymonda, dostrzegając go w nowym świetle. Oświetlającym możliwości. — Jak ty to robisz? — Ja to robię — odpowiedział Raymond cicho. Wciąż jeszcze się bał, wciąż myślał, że brat się na niego gniewa, że zrobił coś naprawdę złego. Nie miał odwagi spojrzeć mu w twarz i przenosił wzrok z solniczki na nakrycia — wszędzie, byle tylko nie napotkać oczu Charliego. A Charlie to zrozumiał. Po raz pierwszy zaświtała mu iskier- 93 ka zrozumienia tego, co dzieje się w głowie Raymonda Babbit-ta. Odezwał się łagodnie, tonem pochwały: — To było świetne. Podobało mi się. Czy nauczyłeś się na pamięć całej książki telefonicznej? — Nie — powiedział Raymond, a Charlie rozpoznał w tym słowie sposób Raymonda na powiedzenie „tak". Charlie robił postępy. Zafundował bratu szeroki uśmiech. Raymond odwzajemnił mu się grymasem — karykaturą uśmiechu, którego Charlie go nauczył. Ty mnie, a ja tobie. Panika minęła. Winy zostały mu wybaczone. — Głodny? — zapytał Charlie, otwierając kartę. Raymond skinął głową. — Co byś chciał? „Chciał"? „Chcieć" należało do tej samej kategorii, co „lubić" czy „nie lubić". Zakładało wybór, preferencje. „Preferencja" natomiast jest kategorią, która dla chorego cierpiącego na autyzm nie niesie ze sobą żadnego znaczenia. Raymond nie potrafił świadomie „chcieć", po prostu brakowało mu odpowiedniego mechanizmu. Jedynymi rzeczami, jakich kiedykolwiek „chciał", były rzeczy niezbędne dla zachowania egzystencji: cegły do budowania murów obronnych — programy telewizyjne, łóżko ustawione dokładnie tak a nie inaczej; nigdy jednak nie umiałby o nich myśleć, ani też mówić, jako o czymś, czego „chciał". Nie znajdując odpowiedzi w swoim skomplikowanym lecz ograniczonym arsenale środków obronnych, mógł tylko siedzieć w milczeniu. — Ray — powtórzył Charlie cierpliwie. — Co byś chciał? Dużo jeszcze musiał się nauczyć. — Jest wtorek — wyrecytował Raymond, przywołując na pamięć starą rutynę z Wallbrook. — Śniadanie: naleśniki z syropem klonowym. — Akurat — roześmiał się Charlie. Raymondowi spodobało się to słowo. — Akurat — powtórzył. Nagle ogarnął go strach, zalewając go wysoką falą; rozejrzał się naokoło, twarz zaczęła mu się kurczyć: — Zabrali... zabrali wykałaczki — wyjąkał w panice. 94 — Słuchaj, to było dobre tam w motelu. Z pizzą. Ale w restauracji je się widelcem. Lekcja dobrych manier nie wywołała najmniejszego wrażenia. — Zabrali wykałaczki — powtórzył Raymond i było oczywiste, że zbliża się kolejny kryzys. Charlie wykonał szybkie posunięcie, aby mu zapobiec: — Do naleśników nie potrzeba wykałaczek — powiedział z naciskiem. — Spadają. Ale niełatwo było zapobiec kryzysowi Raymonda. Zmienił taktykę: — Nie mam mojego syropu klonowego — oświadczył swoim nosowym monotonnym głosem. — Uspokój się — odpowiedział Charlie. — Nie ma jeszcze żadnych naleśników, prawda? Nie nauczył się jeszcze, że zwykła logika jest zawsze złą drogą do celu, że Raymond działa według praw własnej niezwykłej logiki. ~~ — Ten., ten obiecany syrop... on jest... — Raymond zaczął się jąkać, podejmując jeden ze swoich wariackich monologów. Charlie zaczynał tracić cierpliwość. — Przecież jeszcze nic nie zamówiliśmy, do jasnej cholery — warknął. — Swoimi dziwactwami wypłoszyłeś kelnerkę. — No tak, będziemy tu cały dzień, bez syropu klonowego, bez... W Charliem coś pękło z trzaskiem. Oto sprytny i gładki Charlie Babbitt zostanie zaraz publicznie ośmieszony w jakimś cholernym barze! Na miłość boską! Znalazł się w Cincinnati, zamknięty jak w pułapce z tym świrem, do którego nie potrafi dotrzeć, a przecież przez cały czas bije mu licznik, ucieka mu życie. Susanna go rzuciła; nie ma ani grosza przy duszy; jego sprawy w Los Angeles zamieniają się w kupę gówna, i o ile rozumie, doktor Bruner wcale nie chce Raymonda z powrotem. Nagle poczuł nienawiść do brata, naprawdę go nienawidził za to wszystko, co mu się nie udało w jego własnym życiu, za tę milutką, przytulną koję, jaką wydało mu się życie Raymonda 95 — wszyscy są odpowiedzialni za niego, a on sam nie jest odpowiedzialny za nic. A szczególnie nienawidził go za to, że ojciec zostawił mu trzy miliony dolarów, a Charliemu nic. Ojciec powiedział mu „nie", zawsze mu mówił „nie", a w końcu powiedział „tak" jakiemuś umysłowemu. Dał swoje pieniądze idiocie, który nawet nie zna słowa „pieniądze" — tylko po to, żeby nie wpadły w ręce Charliego. Nachylając się nad stołem, Charlie mocno chwycił Raymonda za ramię, mówiąc gniewnym, cichym głosem przeznaczonym tylko dla niego: — Ludzie patrzą! Zupełnie jakbyś był jakimś cholernym półgłówkiem. Zamknij się natychmiast! Raymond od razu zamilkł. Zadowolony z efektu Charlie puścił ramię brata i Raymond zaczął je gwałtownie pocierać, nie spuszczając wzroku z Charliego. Sięgnął do plecaka, wyciągnął jakiś notes w czerwonej okładce, którego Charlie jeszcze nie wi- \ dział i zaczął w nim zapamiętale pisać, przenosząc zagniewane spojrzenie z Charliego na papier. — To, że się nie dostało syropu klonowego, to jeszcze nie „złowrogie wydarzenie" — powiedział Charlie sarkastycznie. Ale Raymond nie znał się na sarkazmie. — To jest Lista Poważnych Obrażeń. 15 lipca, 1988. Charlie Babbitt. Ściskał i posiniaczył i sprawił ból... Ostre poczucie winy przeniknęło Charliego, wprawiając go w jeszcze większą złość. Stłumił gniew i sięgnął po czerwony notes. — Pokaż mi to. Za nic w świecie. Raymond przesunął notes na drugi koniec stolika, chroniąc cenny przedmiot przed rękami i wścibskimi oczami Charliego. — Dobra, nie mówmy już o tym. Ha! — Charlie przywłaszczył sobie jedną ze strategii Raymonda. — Ha! Ha! Ha! — rzucił bratu wyzwanie. Ale Raymond nie miał zamiaru dać się nastraszyć. Już zdążył odciąć się od świata i zamknąć w sobie; był sam ze swoją List? Poważnych Obrażeń. Głowę miał nadal spuszczoną i dalej pisa 96 z nosem w notesie, zasłaniając go ramieniem, tak aby Charlie nie mógł odczytać magicznych słów. — No tak, jesteś pod numerem osiemnastym. Lista Poważnych Obrażeń. W 1988. * * * # Było już dobrze po wpół do dziesiątej, właściwie zbliżała się dziesiąta rano. Doktor Bruner na pewno już siedzi przy biurku. Charlie podszedł z ciężką garścią bilonu do wiszącego na ścianie automatu. Za nim, przy stoliku, siedział Raymond i jadł maleńkie kwadraciki naleśników ponabijane na wykałaczki. Trwało to cale wieki. Okazało się, że Charlie miał rację: naleśniki rzeczywiście spadają z wykałaczek. Wybierając cyfry numeru telefonu w Wallbrook na tarczy automatu Charlie nie tracił Raymonda z pola widzenia. Czuł ukłucia niezwykłego jak na niego zdenerwowania. Usta miał wyschnięte, a dłonie lekko spocone. Od dziesięciu lat — od czasu kiedy jako szesnastoletni chłopak odszedł z domu i zaczął samodzielne życie, Charlie Babbitt sam troszczył się o swoje sprawy. I w końcu wcale nieźle mu to szło. Jasne, mógł był robić mnóstwo rzeczy, na których mu cholernie zależało, ale chodziło głównie o to, żeby się utrzymać na powierzchni. I utrzymał się. Ba, osiągnął znacznie więcej. Ale Charlie Babbitt nigdy nie robił niczego podobnego do tego, co robił teraz. Uszczypliwe słowa Susanny brzęczały mu w głowie jak stado nachalnych pszczół. „Porwanie". „Szacunek". „Wszystkich wykorzystać". Było mu zdecydowanie nieprzyjemnie. Porwanie jest przestępstwem według prawa federalnego, a karą za nie jest dożywotnie więzienie. Czy można porwać własnego brata? Na drugim końcu linii telefon zadzwonił kilka razy, a potem ktoś podniósł słuchawkę. Odezwała się jakaś kobieta i Charlie poprosił doktora Brunera. Po kilku sekundach usłyszał znajomy głos: — Doktor Bruner, słucham. — Panie doktorze, mówi Charlie Babbitt. 7 — Rain Man 97 Nastąpiła chwila ciszy, a potem głos doktora zapytał spokój me: Ważne, z — Gdzie pan jest, synu.' — Nieważne — odpowiedział Charlie krótko kim. Znów obejrzał się na Raymonda. Jego brat właśnie upu ścił na podłogę wykałaczkę i zatłuszczony patyczek potoczył się pod stół. Raymond schylił się. szukając go tęsknym wzrokiem. — Musi go pan przywieźć z powrotem — powiedział psy chiatra. — Jasne, nie ma sprawy — odpowiedział Charlie uprzejmie — Jak tylko dostanę moje dziedzictwo. — To znaczy? stoliku Raymond podjął decyzję. Powoli zlazł z krzesła, orakach na podłodze i przystąpił do poszukiwań miliona dolarów, proszę pana. Chcę ~™* kolekcję złotych Przy: stanął na czwc drogocennej wy kałaczki. -oznaczy półt«* —— zalożyć kolekcję tylko swojej połowy. Ray m wykałaczek. _,_:, pQn wie. że nie mogę. tałaczeK.. — Nie mogę tego zrobić. Pan wie, ze mc » Raymond wyłonił się spod stołu ściskając zakurzoną zdo bycz: wykałaczkę utytłaną w syropie, maśle i jakimś nieopisanii ohydnym brudzie z podłogi. Wyglądał na tak zadowolone " ;" ' .....~1??? pomógł wyglądać __ ^ szybko Charne. - ^ __ Nie możesz mą ,e* cierpliwość i uprzej- br -? sb=tBtf? ? —sprzeciw* mość w głosie Bruner ^ przywiezc. stanowczość. -- ?os** ^ charlie spodziewał. ie Będzie trudnie mz się chyba me ]est por __ Niech pan słucha, o P . . , .„^„???? oaaecii. powiedział wstrzymuj P Raymond patrzył na brat Uwie ,e] potrzebując^ J _ ^ ^ ^ ściskając cenną wy^ac^mierPig1 liwie potrzebując aprobaty Charliego. Charlie potrząsnął głową. jsjje ma mowy. — Wiem o tym — odpowiedział doktor Bruner. — On tu zawsze był na zasadach dobrowolnego pobytu. Charlie poczuł, jak w miarę oddalania się groźby spędzenia reszty życia w więzieniu ogarnia go ciepła fala ulgi. — Ale nie o to chodzi — ciągnął lekarz. — Sprawą najważniejszą jest to, że tu można mu zapewnić najlepszą opiekę. My wiemy, czego mu trzeba, pan — nie. Nie szło tak dobrze, jak Charlie się spodziewał. Stracił cierpliwość i podniósł głos w gniewie: — Oszczędźmy sobie tych wszystkich bzdur. Mam prawo do połowy spadku po ojcu — oświadczył ostro. — Jeśli nie chce pan pójść ze mną na umowę, zabieram Raymonda ze sobą do Los Angeles. Wsadzę go tam do jakiegoś zakładu i wystąpię przeciwko panu o kuratelę. Raymond ze smutną miną trzymał brudną wykałaczkę w dwóch palcach. Charlie nie pozwala mu jej zatrzymać. Ale przecież nie można tego tak zostawić: on umrze z głodu. Szurając nogami ruszył na poszukiwanie innych wykałaczek, w stronę lady, gdzie stały kelnerki. Wyciągnął przed siebie brudny patyczek gestem pełnym nadziei, niemo prosząc o inny. Nikt jednak nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi, więc zaczął myszkować wokoło, próbując sam znaleźć wykałaczkę. — Jestem jego jedynym krewnym — rzeczowym tonem mówił do słuchawki Charlie, nie spuszczając niespokojnego wzroku z Raymonda, który — było to całkiem oczywiste — znów zamierzał go publicznie skompromitować. — Więc chce pan walczyć ze mną w sądzie, czy też może jednak uda nam się tę sprawę zakończyć od razu? Wszyscy patrzyli teraz na Raymonda, chociaż nikt nie miał dwagi się do niego zbliżyć. Kelnerka Sally tłumiła chichot, zakrywając usta dłonią. Z jakiegoś powodu doprowadziło to Char-rokiem, mocncliego do pasji. Kimże ona jest, u licha, żeby się wyśmiewać z Ray- pisame go,jak| ostatniej szansy To nie są pańskie pieniądze, proszę pana — mówił tym- 99 czasem doktor Bruner ale uwagę Charliego przyciągnął pogłę- biający się kryzys przy ladzie. — Wykałaczki! — wrzasnął. — On potrzebuje wykałaczek! — Nie mogę, proszę pana — ciągnął Bruner nieustępliwie. — Nie mogę. Sally podała Raymondowi nowe pudełko wykałaczek. Przyciskając je do piersi, ruszył z powrotem do stolika, żeby się znowu zabrać do swoich naleśników. — Wobec tego do widzenia w sądzie! — warknął Charlie, rzucając słuchawkę. Wściekły jak cholera ruszył w stronę stoli-'— *M"ru Vtórvm siedział Raymond i nabijał kwadraciki naleśni- estem pokazując Raymon Dziewczyna podniosła z podłogi pudełko i odczytała wypisa-„ą na nim cyfrę: ? — Dwieście pięćdziesiąt. Charlie wyszczerzył zęby do Raymonda: — Prawie zgadłeś. Dobra, chodźmy. Mamy kawał do przejechania, a czas leci. Ruszyli w stronę drzwi, a Sally Dibbs zawołała za nimi: — Hej! Cztery zostały w pudełku! ka, przy którym ka na nowe wykałaczki ~ °Sie^SzStdwi;;'osiemdz1es1ątdwie. __ O co chodzi? - zapytał Charhe. Przez całą drogę na lotnisko w Cincinnati Raymond siedział obok Charliego na przednim siedzeniu buicka, obserwując krajobraz, ale jednocześnie mrucząc pod nosem swoją wariacką litanię. Hasło wywoławcze programu radiowego, którego właśnie słuchali. W kółko, raz za razem, raz za razem, magiczne zaklęcie mające go ustrzec przed krzywdą. Charlie był w zbyt ponurym nastroju, żeby przerwać te czary. Niechże sobie ten cholerny wariat z wysepkami geniuszu, czy jak się to u licha nazywa, mruczy i mamrocze co mu się żywnie podoba. Charlie Babbitt ma swoje własne kłopoty. Tam w Los Angeles sprawa samochodów Lamborghini wciąż eszcze się waży. Charlie stracił tu mnóstwo cennego czasu; Bóg eden wie, co tam się pozawalało, kiedy go nie było. Zaparko- ali kabriolet na parkingu przy lotnisku i Charlie natychmiast „,«„„. .„„„»^_ ..-„ . _aparkował również Raymonda. Nawrzucał ćwierćdolarówek do — Raymona, u v lutomatu i wyciągnął z szufladki kilka opakowań chrupek i pra- dwie wykałaczki. ^ ^ zmienił się; w dalszym ciągi ^^ Posadził Raymonda na jednym z fotelików w hali odlo- Wyraz twarzy Kay ^w — ^^ CQ tQ maja maleńkie telewizorki wmontowane w po- nie było na ni^wyP1SXie osiemdziesiąt dwie, ^enJr?ali ecz — i zostawił go tam, pojadającego prażynki i oglądającego — Osiemdziesiąt > czterdzieści sześć razem, wy lrogram lokalnej telewizji kablowej i serię superdługich reklam. ?? nowe \vy^~ — Dalej! Idziemy! —rozkazał, gestem ???^?,^ dowi, że ma wstać. Ton jego głosu nie pozostawiał żadnej możli wości sprzeciwu. -L Raymond podniósł się niezgrabnie z krzesła, zrzucając pudełko z wykałaczkami na podłogę. Pudełko otworzyło się, a wykałaczki rozsypały się na wszystkie strony. — Cholera! —wybuchnął Charlie. 1 Ale Raymond spoglądał w dół na podłogę. — Osiem J~""4r>t «Wie. — powiedział spokojnie. — Osiem dziesiąt dwie — ? ?? ? — Wykałaczki r. Charlie niecierpliwie potrząsnął głową. i podłodze jest dużo więcej niż osiemdziesia powiedział Raymond. dwie. jam natomiast spróbował zadzwonić do firmy. czek. . siwienia ustami Charlie wpatrywa się. Tjzywając telefonicznej karty kredytowej, połączył się z Len- Z otwartymi ze ™^_r. ^&iL odwrócił głowę w ?????» ? Barisheni; od któreg0 się dowiedział, jak bardzo sprawy podłogę . Dwieście czterdzieści sześć. ku Sally Dibbs - Ile wykałaczek jest w takim pudełku? 100 logorszyły się w ciągu zaledwie dwóch dni pracy, jakie minęły fc jego wyjazdu. Pogorszyły się zdecydowanie. Na dźwięk głosu 101 Charl.ego Lenn, -«'"?'*?1?.™??,5»??? fonu, a Apacze « ,nz ta&bW^ Lamo ^ - "Ó\J*cŁTSS!^7«e ak,nal„a .,« nie ?? szczęść i niepowodzeń. nracuia w niedzielę — wtrącił - Dobra, mecham%meP"m"ążema znaleźć te końców, Charlie sarkastycznie. - Powiedz mu, ze ma znai _ _ me pracują w ^„.„dzmu,; dziś. Albo wypruję mu z brzucha wszy- Len ki. Ma je znaleźć jeszcze stkie flaki! Jeszcze przez kilkanaście sekund słuchał biadolenia ny'ego, przebiegając jednocześnie oczami halę w poszukiwaniu Raymonda. Jest, wciąż siedzi w fotelu, gapiąc się w telewizję i pojadając słone, przesiąknięte tłuszczem prażynki. — Lenny, ten facet od pożyczki to nie problem. Wyatt niej będzie w stanie odnaleźć samochodów, żeby je zabrać. Jak tylkcJ 7naidziemv te końcówki, wszystkim przejdzie złość, nawet.. znajdziemy s Lenny eg coś o kupcach, którzy bez żadnej litości wsiedli mu na kark. ™,^i;n ndeiść — orzekom Głos Lenny'ego znów zaczął mu bełkotać do ucha, jęcząd o kr - .....-------,'"'b 1 — I Charlie możesz im pozwolić odejść — Lenny, mc możesz, im uu^y\wiiv ~ — przekonywa! — Jeśli się wycofają, to skąd ja wezmę forsę na spłacenid Wyatta? I jak im zwrócę zaliczkę? Ta forsa jest w Mediolanie! Len " Charlie spojrzał na zegarek. Zbliża się godzina odlotu, w ;— Słuchaj, będę w Los Angeles za trzy godziny. Zadzwonię tjoynich. Tak, z lotniska, obiecuję. Dobra. Dobra. Trzymaj się, miody. Nie zawal sprawy. Odwiesił słuchawkę i jeszcze raz spojrzał na tarczę ??????. Niecałe dziesięć minut na przejście do samolotu. A Raymond rusza się powoli. Jeśli go popędzać, przestaje się ruszać w ogóle, podbiegając wielkimi susami do brata, wciąż przyklejonego do telewizora, Charlie zawołał: — No i jak z sędzią Wapnerem? Kto wygrał? Raymond nie oderwał wzroku od ekranu. — Adwokat. Odszkodowanie w wysokości trzystu dziewięćdziesięciu siedmiu dolarów. I koszta postępowania. — Wspaniale — powiedział Charlie z fałszywą serdecznością. — Podobała mi się jego twarz. Teraz Raymond podniósł oczy, zdziwiony i podejrzliwy. — „On" to dziewczyna. „On" to Ramona Quiggly. — Mamy sześć minut — powiedział Charlie żywo. — Pospieszmy się. Chwytając torbę, ruszył przodem wzdłuż hali w kierunku wyjścia na płytę lotniska, a Raymond podreptał za nim. Ręce miał niezgrabnie zwieszone po bokach, jak u małpy, głowę prze- oparł głowę o metalową obudowę aparatu, v^>«7c cfrii«trowanv v czoło. ? Nie mówiąc ani słowa sfrustrowany walił w obudowę pil ścią. Chryste Panie! Czy naprawdę już nikt nie potrafi myślel chyloną w bok, jak u psa. Charlie zaczynał się już orientować, że ' R sha Charlfta pozycja głowy wskazuje na stan, który doktor Bruner nazwał Słysząc kolejną serię skarg od Lenny eg rozpalol „brakiem strachu". Oznacza, że jak na razie wszystko jest w po- „?,,?,™,? ????? . I rzac|ku, ale nagłe zagrożenie bezpieczeństwa Raymonda może w każdej chwili przemienić ten stan w panikę. Właśnie tak, jak teraz. Hala miała wielkie okna wychodzące na pasy startowe, żeby szykujący się do odlotu pasażerowie także mogli przeżywać emocje związane ze startem i lądowaniem jumbo jetów i samolotów DC-10. Charlie wskazał ręką w kierunku odrzutowca stojącego tuż pod oknem i odwracając się przez ramię, zawołał do Raymonda: to cal — To nasz samolot, ten tam na dole. Piękny, co? Nigdy nie p leciałeś. Po prostu ruszyć głową? - Musisz sprzedać, ot co! - warknął do słuchawki. — Rui głową! Porozmawiaj! Błagaj! Pulsujący ból głowy przesunął mu się z tyłu czaszki obejm» • -^""it cip nnrliać di jąc okolice oczu i-teraz mrużąc oczy bólu starał się podjąć di cyzję- — Powiedz im, ze każdy dostanie dychę zniżki - powiedzj wreszcie. — To połowa naszego zysku. Powiedz im, ze nasz zysk, rozumiesz.' 103 102 Coś, jakiś rodzący się instynkt, kazało mu się odwrócić. Raymond zatrzymał się jak wryty i teraz wpatrywał się przez szybę ~-odrzutowiec. Już zaczął swój monotonny bełkot, w który! Charlie rozpoznał sygnał zbliżającego się najwyższego przeraf nia. • __ Katastrofa — mamrotał Raymond. — No tak... ten... sa molot... katastrofa w sierpniu. 16 sierpnia 1987 roku. Sto ????? dziesiąt sześć osób zostało... Wszyscy zostali... __To był inny samolot, Ray — szybko wtrącił Charlie. - Ten jest śliczny. Ten jest bezpieczny — Oszczędź mi tego notesu. Wierzę ci na słowo. \jl ruszył z powrotem do monitora, żeby poszukać innego lotu. i;in— Może Continental, co? -ja— Katas... — I pożar, wiem. Widzisz, Ray, każda linia ma jakąś katastrofę. Ale wszystkie inne samoloty są całkowicie... rnvCharlie przerwał, zdając sobie sprawę z bezużyteczności tej próby: tak jakby próbować wyłożyć zasady fizyki kwantowej se-terowi. Zmienił taktykę. — Czy jest może taka linia, na której nigdy nie było żadnej Katastrofa — ledwo dosłyszalnie mamrotał Raymond. — katastrofy? I pożar. — Ojantas — odpowiedział bez wahania Raymond. „Chryste! Co teraz? Dlaczego ja?" Charlie znów spojrzał na Charlie wydał z siebie sfrustrowane szczeknięcie odartego z zegarek. Jeśli będą mieli dużo szczęścia i jeśli się naprawdę pos- WSZelkiej wesołości śmiechu, pieszą, to mają jeszcze do odlotu całe cztery minuty. — q0§ wspaniałego! Po prostu polecimy przez pieprzoną — Musimy polecieć do domu, Ray. Mówił szybko, nagląco, mając nadzieję, że jego słowa dotrą do Raymonda. Australię! Miał dosyć. Więcej nie wytrzyma. Znów usłyszał ten licznik, odliczający godziny jego życia — a tymczasem on tkwi tu, pro- To bardzo ważne. A ty myślałeś, że co my tu robimy? Wi-wadząc logiczną dysputę z wariatem. Ślicznie! Raymond wsią- dzisz, to jest lotnisko. Tu się trzyma samoloty! Ale Raymond stał sztywno, nieruchomo, wpatrując się w samolot za szybą. Wyglądał jak sparaliżowany, niezdolny do zrobienia najmniejszego kroku. Charlie myślał z szybkością błyskawicy dzie do tego samolotu nawet gdyby Charlie miał go tam zanieść, wrzeszczącego i wierzgającego nogami. A jak już się oderwą od ziemi, jego brat nie będzie miał wyboru. Zaopatrzony w słuchawki, film na ekranie telewizora, torebeczki z fistaszkami i różne Ta katastrofa. Czy to była ta sama linia, co ta? Tak samo pySzności na plastykowych tackach, Raymond przetrwa chyba się nazywała? __Nazywała się — odpowiedział Raymond. __ Nigdy ich nie lubiłem — zgodził się Charlie. Przebiegł wzrokiem umieszczony w górze monitor z godzina- Angeles. __ A co powiesz na ... American o szóstej trzydzie... __Katastrofa — odpowiedział Raymond, z niemal namacalnym strachem w głosie. Sięgnął za siebie po plecak, po notes z Listą Złowrogich Wydarzeń, ostateczny dowód, ale Charlie powstrzymał go zdecydo wanym ruchem. 104 jakoś te trzy godziny lotu do Los Angeles. — Dość tego! Wsiadasz do samolotu i już! Charlie złapał Raymonda za rękaw i pociągnął go do przodu. Raymond natychmiast zrobił się sztywny, zupełnie sztywny, jak- mi odlotów i przylotów, szukając jakiegoś innego lotu do Los, by opanował go rigor mortis. Głowa kiwała mu się gwałtownie z boku na bok, przewracał oczami, włączały się po kolei wszystkie systemy alarmowe jego paranoi. Tym razem zagrożona była sama jego egzystencja. Katastrofa i pożar, katastrofa i pożar... Wygląd Raymonda był tak przerażający, że Charlie puścił go i cofnął się o krok do tyłu. Zdawał sobie sprawę, że jego brat już się wycofał w swój prywatny świat, świat, gdzie nie można go było dosięgnąć. Żadne pochlebstwa i żadne prażynki 105 nie mogłyby go teraz nakłonić do powrotu. Na przegubie ręki Charliego mijały sekundy, składając się na minuty. Zaraz zaczną się z nich składać godziny. Sytuacja wymagała zastosowania rozpaczliwych środków, środków przemocy. Znów złapał Raymonda, mocno chwytając go za ramię i usiłując pociągnąć za sobą. — Ray, dobijasz mnie — powiedział Charlie ochrypłym szeptem, przez zaciśnięte zęby. — Całe moje pieprzone życie roJ zlatuje się na kawałki. A teraz zbieraj się i wsiadaj do tego sa molotu! Raymond w dalszym ciągu potrząsał głową to w jedną stronę to w drugą. Nie. Nie. Nie. Nienienienienie. Ciało miał jak z kamienia i nie dało się go ruszyć z miejsca; był jak wrośnięty w zie mię. Zaczął już swój szaleńczy szept, który był sygnałem paniki. W rozpaczy Charlie mocno złapał brata zamykając go w silnym uścisku, próbując go pociągnąć za sobą. Chryste, ależ on jest ciężki jak na takiego małego i chudego faceta! Przytłaczający ciężar. Wykręcając całe ciało, Raymond zdołał uwolnić jedną rękę. Podniósł ją do ust i wpił się zębami w wierzch dłoni. Mocno. Naprawdę. Tak jakby to nie była jego własna ręka, tylko dłoń śmiertelnego wroga. — Przestań, przestań do jasnej cholery! — wrzasnął Charlie. — PRZESTAŃ! Robiło mu się niedobrze od tego widoku. W całym swoirr życiu nigdy nie widział takiego zachowania. Ale Raymond nie chciał, albo też nie mógł go posłuchać. Z całej siły wbijał zęby w rękę, przez cały czas wpatrując się w, Charliego wściekłym wzrokiem, tak jakby to jego gryzł, a nie1 siebie. Był to straszny widok. Sfrustrowany do ostateczności, rozwścieczony do granic przemocy, Charlie zupełnie stracił pa-] nowanie nad sobą. Podniósł w górę pięść i zaczął nią wygrażać] bratu. Ale Raymond nie ustąpił z pola: gryzł, wlepiał w niegd wściekły wzrok, gryzł. Sprawa była beznadziejna — ćwiczenie I bezskuteczności. 106 Charlie z westchnieniem opuścił pięść. Ramiona opadły mu w poczuciu klęski, uszedł z niego cały zapał do walki. Przegrał, i zdawał sobie z tego sprawę. — No dobrze, już dobrze — powiedział spokojnie do brata. — Pojedziemy samochodem, dobrze? Weźmiemy buicka i pojedziemy. Raymond? Dobrze? Raymond nie odpowiedział, ale Charlie wyczuł, że jego zesz-tywniałe ciało odrobinę się odprężyło. Rękę dalej trzymał w ustach, ale chyba przestał ją gryźć. Charlie zrobił głęboki wdech: — Powiedziałem ci, że wszystko w porządku — powiedział do brata tak cicho, że tylko Raymond mógł go usłyszeć. — Nie będzie samolotu. Chciałem...Chciałem... — zawahał się. — Chciałem cię przeprosić. Już dobrze? Już dobrze, Raymond? Ręka bardzo powoli wysunęła się z ust Raymonda, a szaleństwo zaczęło ustępować z jego podobnych do czarnych guziczków oczu. Bracia patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę, potem Charlie zawrócił i ruszył przed siebie w stronę wyjścia. W sekundę potem Raymond podreptał za nim, z głową wciąż przekrzywioną pod tym psim kątem. Rozdział siódmy — Móełbym poprowadzić, Charlie Babbitt? JechaH aulstradą na zachód, śliczny kabriolet marki Buick nożerał koleinę kilometry. Charlie prowadził spokojnie, z jedną Sana kSmcy, z łokciem opartym o ramę okna, wiatr wich-yfmu^mne, gęste włosy na czole z -d^^amuzyka hvł odnreżonv i wcale nie czuł się zbyt parszywie. SUniK oyi w śwetnym stanie; mieli dobry czas; jak dotąd Raymond zachowywał Sakiem przyzwoicie. Gdyby Charlie me nauczył się juz ??????? coTest grane, mógłby nawet sądzić, że jazda samo-hX:Va°wfaSmu przyjenjośl W ^ncu kto wie może buick niósł ze sobą wspomnienia przeszłości, może ?^«* -^SsI^^aSó^SLiKSt^ bawiony na Raymonda. ??? «su «»-.jas^ zwrócił w jego stronę groźnie zmarszczoną twarz: _ żebyś mi nigdy nie ruszał kierownicy, rozumiesz? - rozkazał ze złością- — Ani skrzyni biegów. Tu. ???????? ją bratu. Czekał, że Raymond znów zacznie swoje szept? albo ostanie drgawek, ale on tylko skulił się na siedzę niu z warzą-jak zwykle-absolutnie nieprzeniknioną JadTc z Lymondem do Los Angeles, Charlie miał mnostw< czasu żeby obmyśl plan działania. Teraz, kiedy wiedział, ? 108 nie grozi mu kara za porwanie, mógł przejść do kolejnego etapu, czyli porozumieć się telefonicznie ze swoim adwokatem w Los Angeles i przedstawić mu sytuację. Wiadomości były dobre: wręcz lepsze niż się spodziewał. Oczywiście, wyjaśnił adwokat, Raymond nie jest — i nigdy nie będzie — w stanie podjąć swoich trzech milionów dolarów. Oficjalne orzeczenie o jego chorobie psychicznej to najłatwiejszy element sprawy — jest przecież karta choroby i diagnoza. Kolejnym krokiem będzie ustanowienie opiekuna, ponieważ ten, kto będzie się opiekować Raymondem, będzie się także opiekować jego pieniędzmi. A gdzie znaleźć lepszego kandydata na oficjalnego opiekuna niż jego własny kochający brat, Charlie Babbitt? Taki był zatem ostateczny cel planu Charliego: uzyskać kuratelę nad Raymondem Babbittem. A jedyną rzeczą, jaka była mu do tego potrzebna, było przesłuchanie w sądzie, podczas którego jakiś szanowany psychiatra zeznawałby na jego korzyść. Ktoś, kto byłby w stanie dowieść, że Charlie Babbitt jest odpowiednim opiekunem dla Raymonda. I to będzie ta trudna część, ale Charlie miał bezgraniczne zaufanie do własnych zdolności i umiejętności manipulowania. Kilka kilometrów przed Tulsą w stanie Oklahoma Charlie zatrzymał się przy stacji benzynowej z budką telefoniczną i naładował sobie kieszenie bilonem. Nie chcąc zostawiać Raymonda samego w buicku, wciągnął go za sobą do budki i zamknął drzwi. We dwóch było im w budce dość ciasno i w oczach Raymonda pojawił się wyraz przerażenia, ale Charlie był zbyt zajęty studiowaniem książki telefonicznej, żeby to zauważyć. — Za mało tu — powiedział Raymond nerwowo. Cholera! Same prywatne numery. Kątem oka Charlie zauważył, że ręka Raymonda skrada się ku drzwiom, próbując je otworzyć. Niecierpliwym ruchem mocno zatrzasnął je z powrotem. — Za mało tu — powtórzył Raymond i jego ciałem zaczęły wstrząsać drgawki. 109 — Sekundę, Ray — powiedział Charlie z roztargnieniem. Nakręcił numer informacji: 555—1212. — Hallo, informacja? Czy ma pani spis psychiatrów w Tul-sie? Raymond usiłował teraz uwolnić się od szelek plecaka. W budce było tak ciasno, że nie mógł sobie z tym poradzić, a to było dla niego czymś nowym: plecak ma się dawać łatwo zdjąć i łatwo włożyć. — Nie, to nagły wypadek — powiedział Charlie natarczywym tonem. — Muszę znaleźć najlepszego psychiatrę w Tulsie. Raymond zdołał już zdjąć plecak i teraz przeszukiwał go rozpaczliwie, przyciskając całym ciałem do szklanej ściany budki, żeby nie spadł na podłogę. Różne przedmioty wysypywały się z niego i spadały na ziemię, a Raymond patrzył na to w przerażeniu. Źle. To źle. Tak nie ma się dziać. — Może ulicami — podpowiedział Charlie telefonistce, nieświadomy narastającej w Raymondzie paniki. — Czy mogłaby pani sprawdzić według ulic i poszukać kogoś w najdroższej dzielnicy? Przywołując całą szczerość, na jaką go było stać, wyładował ją prosto w słuchawkę — z obu luf: — Nie chciałbym pani straszyć, ale mogłaby pani uratować w ten sposób czyjeś życie... „Jasne: moje". — Bardzo pani dziękuję... Raymond znalazł wreszcie to, czego tak rozpaczliwie szukał: niebieski notes. I natychmiast zaczął coś w nim pisać. — Schilling! —zawołał Charlie uradowany. Wspaniałe nazwisko. Odpowiednie dla lekarza. — Chwileczkę. Wezmę tylko ołówek. Pod ręką był Raymond — akurat używał przedmiotów, których potrzebował Charlie: ołówka i papieru. Wobec tego Charlie wyrwał je z rąk niedowierzającego Raymonda i zapisał w notesie numer telefonu doktora. Tracąc oddech, Raymond zaczął walczyć z Charliem, usiłując odzyskać drogocenny notes. Ale brat po prostu odwrócił się do niego plecami i pisał dalej. 110 — Cztery-jeden-dziewięć-trzy, tak? Zapisałem. Wielkie dzięki. Odwiesił słuchawkę i — na oczach przerażonego Raymonda — oderwał kawałek kartki z numerem i wepchnął go do kieszeni, po czym jak gdyby nigdy nic wręczył okaleczony notes bratu. Twarz Raymonda wyglądała jakby wydarto z niej kawałki ciała, ale Charlie niczego nie zauważył. Wyrwawszy bratu drogocenny notes, Raymond natychmiast zaczął w nim pisać, rzucając Charliemu wściekłe spojrzenia. Szur-szur po papierze, nienawistny błysk, szur-szur, błysk. Charlie potrząsnął głową: — No wiesz, zabranie notesu nie jest przecież Poważnym Obrażeniem. — To w czerwonym. Ten jest niebieski. — Wybacz; gdzieś mi się zapodział czarodziejski klucz do twojego szyfru. Charlie roześmiał się. Z numerem telefonu tkwiącym bezpiecznie w kieszeni poczuł się o wiele raźniej. — No tak, jesteś już numer — zaczął Raymond nieszczęśliwym głosem. — Wiem, osiemnasty. — W 1988 — dokończył Raymond. Charlie odwrócił się z powrotem do telefonu, wyciągnął z kieszeni numer doktora i wrzucił do otworu kilka monet. — Za mało tu — zaprotestował Raymond. — Mało jest miło — odpowiedział Charlie wesoło, nie słysząc nutki paniki w głosie brata. — Na zewnątrz mogłoby ci się coś stać. A przecież nie chcesz stracić zabawy — rzucił spojrzenie Raymondowi, który podejrzliwie zerkał ku niemu zezem. — Tak, tak: będzie zabawa na twoją cześć. Malutkie prze-słuchanko w sprawie kurateli. Nasz prawnik już wszystko szykuje — przyłożył do ucha słuchawkę. Dobra: jest sygnał. — A wiesz, dlaczego ta zabawa będzie na twoją cześć? Raymond potrząsnął głową. — Bo jesteś facetem z trzema milionami. A to.... 111 Ktoś odebrał telefon i nagle cała uwaga Charliego skupiła się na rozmowie. — Tak. Czy zastałem doktora Schillinga? To zamiejscowa; dzwonię z Brummer w Missouri. Chodzi o nagły wypadek. Z tyłu odezwał się głos Raymonda, nagle pełen najprawdziwszej paniki: — Och! Tu... Tu za..! Charlie odwrócił się. Raymond wpatrywał się w tarczę swojego zegarka, a oczy niemal wychodziły mu z orbit. Był tak zdenerwowany, że nie mógł mówić, wydawał z siebie tylko zduszone, urywane sylaby pozbawione wszelkiego sensu. Ale Charlie musiał teraz skupić uwagę na tym, co mówił głos na drugim końcu linii. Niech się dzieje co chce, Raymond musi poczekać. — Proszę pani, będziemy w mieście po południu — Charlie mówił szybko, natarczywie. —Potrzebujemy porady. Bardzo. Świat Raymonda zaczął się rozlatywać na drobne kawałki. Stoi tu, zamknięty jak w pułapce w budce telefonicznej, a brat nie zwraca na niego najmniejszej uwagi. — Jest... jest jedenasta — jęknął wreszcie z rozpaczą. — Jedenaście minut do „Sądu Publiczności" sędziego Wapnera. Raymond nie mógł w to uwierzyć. Zegarek mówi mu, że jest jedenasta, a w zasięgu wzroku nie ma telewizora. Tylko kilka pomp z benzyną, automat z napojami i słodyczami i ta potworna szklana budka telefoniczna, w której go zamknął Charlie. W skrajnej rozpaczy zaczął obijać się o szyby. Drepcąc w kółko był jak zwierzątko, próbujące wydostać się z pułapki. Gdzie spojrzał, osaczały go szklane ściany. Jak lis czy łasica, gotów był odgryźć sobie nogę, gdyby się to okazało potrzebne. Chryste Panie! Raymond zupełnie świruje, a on nawet nie może się rozmówić z tym pieprzonym doktorem. Ciągle ta pieprzona recepcjonistka, która ma teraz władzę nad całym jego pieprzonym życiem! — Czy nie mógłby wyjątkowo zostać parę minut dłużej? -4 Charlie spróbował wlać w swój głos jak najwięcej miodu. Raymond bełkotał teraz coś bezładnie, oczy miał rozszerzo- 112 ne strachem i myślał tylko o jednym: o sędzi Wapnerze. Musi mieć Wapnera. Bo jak nie, wszystko się rozleci i on zupełnie się zgubi. Wapner był jednym z zawiasów w skomplikowanej machinie ochronnej, którą pracowicie konstruował przez tyle lat. Wapner znaczył nieobecność strachu. — Jedenaście minut do Wapnera, a my nie mamy telewizora...będzie...będzie... — nie śmiał nawet wypowiedzieć słów „za późno". Te dwa słowa mogłyby go zabić. — Wiem, rozumiem — Charlie niemal płakał do słuchawki, jednocześnie obserwując, jak Raymond rozpada się na jego oczach. — Przecież on jest lekarzem! Nie wyobraża sobie pani, jakie to... — Jesteśmy zamknięci w tym pudle... Zamknięci w nim na dobre... Bez telewizora... a jest... już jest... — Raymond obłędnie przewracał oczami, i Charlie zaczął się obawiać, że zemdleje. Był jak ptaszek, który tłucze się o pręty klatki, dopóki serduszko nie pęknie mu w piersi. — Błagam panią, słyszy pani? — żebrał Charlie. — Błaga panią człowiek. — Ooooo... Ooooo... — zaczął przeraźliwie wrzeszczeć Raymond. — Dobrze — postanowił Charlie z rozpaczą. — Niech pani sama porozmawia z pacjentem. Podetkał słuchawkę Raymondowi pod nos. — Ooooo! — wrzeszczał Raymond. — To będzie... To będzie... Ooooo! Charlie odsunął słuchawkę. — Proszę pani? Tak, oczywiście, że poczekam. Dobra robota, Raymondzie. — I to... I to nie są aktorzy... To prawdziwi... Prawdziwe strony... sprawy mają w rejestrach... — Tak, proszę pani, o szóstej. Na pewno się nie spóźnimy. Nie, przyrzekam pani, że się nie spóźnimy. Ani o minutę. I niech panią Bóg błogosławi. Charlie odwiesił słuchawkę; każdy najmniejszy mięsień drgał mu od nagłego uczucia ulgi. Pierwszy raz naprawdę przyj- 8 — Rain Man 113 rżał się bratu. Raymond tkwił wciśnięty w ścianę. Kompletnie się rozsypał, całkiem zaświrował. Nie był w stanie oddychać. — Ray — powiedział Charlie od niechcenia. — Co byś powiedział, gdybyśmy... no, może pojedziemy poszukać telewizora? W piersi Raymonda eksplodowało sprężone powietrze. Mógł tylko skinąć głową. Charlie wyciągnął rękę, gwałtownym ruchem otworzył drzwi budki, złapał Raymonda za ramię, wywlókł go na zewnątrz i popędził w stronę kabrioletu. — No tak, teraz już dziesięć minut do Wapnera... tjs # ? # Znajdowali się — oczywiście — na jakimś zadupiu, kompletnie bezludnym cholernym pustkowiu. Okolica była wiejska, domy stały w odległości wielu mil od siebie, oddzielone szerokimi połaciami pól. Po obu stronach drogi falowały wysokie łany lucerny. I żadnego domu w polu widzenia, żadnego motelu, nawet żadnego baru. Charlie rozglądał się bacznie w poszukiwaniu anten telewizyjnych na szczytach dachów, ale nie udało mu się dostrzec ani jednego dachu. Raymond zaczął już swój zwykły bełkot, oczy miał wlepione w tarczę zegarka, jedna za drugą wymieniał złowrogo mijające minuty. Dziewięć minut do Wapnera. Osiem minut do Wapnera. Jego podniecenie było zaraźliwe; Charlie sam zaczynał się denerwować, bezskutecznie przebiegając wzrokiem krajobraz po obu stronach drogi. Nareszcie jakaś farma. Prawdziwy, żywy dom, ze światłem i całą resztą. A co jeszcze ważniejsze, dysk anteny satelitarnej na podwórku za domem, co oznacza, że w tym domu odbiera się wiele kanałów. Uratowani, byli uratowani... prawie. Charlie przejechał pędem przez furtkę w ogrodzeniu ze sztachet i z całej siły nacisnął pedał hamulca. Zatrzymali tuż przed frontowym gankiem. Ale jak się dostać do środka? Raymond był już na progu samozniszczenia. Oczyma wyobraźni Charlie widział, jak unosi się w po- 114 wietrze obłokiem szaleńczego dymu — wszystko dlatego, że stracił odcinek „Sądu Publiczności". Gorączkowo myśląc, Charlie poprowadził Raymonda do frontowych drzwi. — No tak, teraz cztery minuty — oznajmił Raymond fatali-stycznie. Charlie złapał go za ramiona, zmuszając go do spojrzenia sobie prosto w oczy. — Chcesz wejść i obejrzeć program? — zapytał. Było to pytanie retoryczne, a Raymond był zbyt przerażony na to, żeby wyartykułować jakąś odpowiedź. Tylko ruchy jego głowy mówiły „tak", resztą ciała wstrząsały miarowe drgawki, był jak bomba zegarowa, która za moment wybuchnie. — Wobec tego posłuchaj mnie — powiedział Charlie z naciskiem. — W polu widzenia nie ma żadnej innej farmy, rozumiesz? To jest twoja jedyna szansa. Jeśli się wygłupisz, to nie wejdziesz. Słuchasz mnie? Raymond słuchał. Zrozumiał dość, aby jeszcze bardziej się przestraszyć. „Nie wejdziesz", „jedyna szansa" — to brzmiało groźnie. — Masz tu stać — rozkazał Charlie — i wyglądać normalnie! Wiesz, co to znaczy „normalnie"? Obrzucając Raymonda szybkim spojrzeniem, odpiął mu pasek i pociągnął spodnie w dół, ściągając mu je spod pach do pasa, jak u normalnego człowieka. Z powrotem zapiął pasek. — I nie noś spodni pod pachami — zganił go. — Wszystkich po wystraszasz. Stój spokojnie! I trzymaj dziób na kłódkę! Charlie otworzył usta i zamknął je gwałtownym ruchem, pokazując Raymondowi, co ma robić. Raymond powtórzył wszystko z idealną dokładnością. Otworzyć. Zamknąć. Zrozumiał. Nie było to wiele, ale będzie musiało wystarczyć. Charlie Babbitt głęboko wciągnął powietrze do płuc, przylepił sobie do twarzy Uśmiech Numer Pięć (szczery, przyjacielski) i zapukał do drzwi. Za plecami słyszał Raymonda, który podskakiwał raz po raz, jak dziecko, które chce siusiu, i szybkim gestem kazał mu się uspokoić. S'- 115 Drzwi otworzyła młoda kobieta, z zakatarzonym niemowlęciem na rękach i dwójką starszych dzieci czepiających się jej nóg. Zobaczyła przed sobą niewiarygodnie przystojnego młodego człowieka z otwartym uśmiechem na twarzy oraz stojącego za nim niepozornego mężczyznę koło czterdziestki, normalnie ubranego w normalne spodnie z normalnym paskiem w talii. — Dobry wieczór — powiedział grzecznie Charlie; sama zawodowa uprzejmość. — Jestem Donald Clemens z firmy A.C. Nielsen i spółka. Czy pani wie, na czym polega nasza praca? — Nielsen — powtórzyła kobieta. — To ci od badania opinii publicznej z telewizji? — Zgadza się — Charlie skinął głową z uznaniem, przyznając czerwony pasek pilnej uczennicy. — Zostali państwo wstępnie wybrani jako kandydaci do tytułu „Rodziny Nielsena" dla naszych trzech okręgów. Oczy kobiety rozszerzyły się, ale radość natychmiast ją opuściła. — Ja nie wiem, męża nie ma — zaczęła z wahaniem. Ale Charlie nie wypadł z roli. — Jeśli zostaną państwo wybrani — mówił dalej szybko — poniosą państwo część odpowiedzialności za kształt programów telewizyjnych, które ogląda cały naród. W zamian za to rodzina pani otrzyma co miesiąc czek na sumę dwustu osiemdziesięciu sześciu dolarów. Dwieście osiemdziesiąt sześć dolarów? Charlie niemal dostrzegał walkę, jaka toczyła się w umyśle kobiety. Niestety, zaczynało mu brakować czasu. Na jak długo Raymond zdoła się zebrać do kupy w obliczu gwałtownie kurczących się minut, jakie mu pozostały do sędziego Wapnera? — Może jak mąż... Charlie potrząsnął głową, przerywając jej w pół słowa. — To nasz jedyny objazd w tej okolicy, proszę pani — powiedział głosem, który wyraźnie sugerował, że sprawa jest nieodwołalna. — Jeśli pani jest zbyt zajęta, żeby się z nami zobaczyć, pojedziemy do innych kandydatów. Kobieta przygryzła wargę, rozdzierana niepewnością. Dwieś- 116 cie osiemdziesiąt sześć dolarów to piekielnie kusząca suma, zwłaszcza kiedy zbiory są takie marne ze względu na suszę. Z drugiej strony, jak Dwayne wróci do domu, będzie wściekły jak cholera, kiedy się dowie, że wpuściła do domu obcych. — Wszystko, czego nam trzeba — powiedział Charlie energicznym tonem — to żeby pani nam pokazała swój odbiornik. I pozwoliła przez chwilę popatrzeć na wybrany przez nas program. — Przez jak długo? Za plecami słyszał złowieszcze dźwięki dochodzące z miejsca, gdzie stał Raymond. — Tylko chwilkę — powiedział szybko. — Jak długo? — zapytała jeszcze raz kobieta. Odgłosy za plecami Charliego nasiliły się. — Pół godziny. Tyle wymaga... Kobieta patrzała teraz ponad ramieniem Charliego, próbując dostrzec, co się dzieje za nim. Zręcznym ruchem przesunął się w bok, zasłaniając widok. Sam nie wiedział, o co do cholery chodzi, wiedział natomiast, że z pewnością nie jest to normalne. — Kto to jest? — zapytała kobieta. Charlie nie odwrócił się; nie miał odwagi. Czuł, że zaczyna się pocić. — Hm... To mój partner, pan Bainbridge. Właśnie on ogląda te próbki programu. Twarz kobiety wyrażała teraz ciekawość połączoną z przerażeniem — był to dla Charliego znak, że za jego plecami dzieje się coś naprawdę poważnego. — Robi to już od... od jakichś... Przerwał niezręcznie, orientując się, że przegrał. Wzrok kobiety był wlepiony w Raymonda; śledziła każdy jego ruch z pełnym fascynacji niedowierzaniem. Charlie westchnął i odwrócił się niechętnie. Gracz pierwszej ligi Raymond Babbitt znów stał na stanowisku, zamknięty w jakimś fikcyjnym świecie rozgrywek o puchar świata, który go miał osłonić przed straszliwą rzeczywistością: światem, w którym do Wapnera zostało dziewięćdziesiąt sekund 117 i w którym nie ma telewizora. Szykował się do rzutu wykonując te swoje urywane, nieskoordynowane ruchy, wzrokiem przebiegał bazy, sprawdzając pozycje biegnących graczy. Znów było dwa do trzech dla przeciwnika. — Koniec gry — oznajmił. Charlie patrzył bezradnie, jak Raymond odbywa swoje przerażające przygotowania do rzutu i jak go potem wykonuje z podskokiem i niezgrabnym podrygiem. Cholera jasna! Odwrócił się z powrotem do drzwi i zobaczył, że tymczasem zamknęły mu się przed nosem. Naprawdę nie mógł mieć do niej pretensji. Sam by to zrobił, gdyby świr w rodzaju Raymonda Babbitta zaczął nagle rozgrywać mecz baseballu na jego ganku. Dziwne, obok zniecierpliwienia odczuwał także rozczarowanie — rozczarowanie z powodu nieobliczalnej przegranej Raymonda. A to obce i niemiłe uczucie rozczarowania jeszcze bardziej go rozwścieczyło. — No tak! Koniec gry! Odwołane! —wrzasnął do Raymonda ze złością. — Nie uda ci się obejrzeć programu. Mętne oczy Raymonda obracały się w orbitach; szybko prze-stępował z nogi na nogę. Nie mógł uwierzyć w to, co mówił Charlie. Nie będzie Wapnera? To koniec świata! Nie, niemożliwe. Wskazał na zegarek. — No tak... jest... jest... — Minuta do Wapnera — potwierdził Charlie. — I ty to zepsułeś. Sam sobie to załatwiłeś, koleś. Już cię tam wepchałem. Już byłeś w środku. Już pogryzałeś dmuchaną kukurydzę u niej na dywanie. Oskarżyciele, obrońcy, wszystko już było twoje. Tam rodzi się historia prawa, ale ty tkwisz na zewnątrz i tylko zerkasz do środka. Pętak z nosem przylepionym do szyby tylko dlatego, że... Ale Raymond już go nie słyszał. Zrozumiał tylko, że Wapnera nie ma i nie będzie i zupełnie wymknął się spod kontroli — przerażone zwierzątko uciekające do kryjówki tak daleko w głąb własnej głowy, że nic go już tam nie dosięgnie. Wciąż bełkotał, ale słowa nie miały żadnego sensu, nawet dla samego Raymonda. — To będzie... będzie... będzie... takie... Jąkając się, próbując się przez to przebić, nie znajdując spo- 118 sobu, aby wyrazić okropność tego, co się dzieje, nie znajdując słów, aby powiedzieć Charliemu, że jego świat rozpada się na kawałki, a on sam rozpada się razem z nim, Raymond sztywno wyciągnął przed siebie ręce i klasnął w dłonie. Raz, drugi, jak płetwy jakiejś zidiociałej foki. Klaskał tak i klaskał, nie mogąc przestać. Charlie zrozumiał, że musi coś zrobić, i to zrobić szybko. Jego brat rozsypywał się na jego oczach, rozpadał się na ostre odłamki szaleństwa. Odwrócił się do drzwi i zapukał. Otwarły się natychmiast — kobieta najwyraźniej stała tuż za nimi, obserwując Raymonda przez szybki. — Okłamałem panią — powiedział szybko Charlie. — Przepraszam. Ten człowiek... Ten człowiek, to mój brat. Kobieta przeniosła wzrok z szalonej foki na przystojnego chłopca, który stał przed nią. — Pana brat — powtórzyła niedowierzająco. Charlie skinął głową. — I jeśli w ciągu najbliższych trzydziestu sekund nie zacznie oglądać „Sądu Publiczności", to dostanie... no, dostanie ataku. Tu, u pani na ganku. Albo mi pani pomoże, albo będzie pani stała i przyglądała się temu. Kobieta wahała się przez chwilę. — My wolimy „Koło Fortuny" — powiedziała wreszcie. — Myśli pan, że to mu wystarczy? I nim minęło piętnaście sekund Raymond Babbitt siedział, tak jak miał obiecane, na dywanie przed telewizorem, na ekranie sędzia Wapner przewodniczył, bezstronnie wymierzał sprawiedliwość najprawdziwszym stronom, a świat z powrotem układał mu się w całość. I diabła tam z „Kołem Fortuny". Charlie odetchnął z ulgą — głośno i głęboko; nieszczęście zostało zażegnane, on sam zaś dostał, i to z pierwszej ręki, bardzo cenną lekcję. Nigdy, nigdy, ale to przenigdy nie należy pozwolić, aby Raymond Babbitt znalazł się w odległości większej niż minuta drogi od czynnego telewizora w okresie kwadransa poprzedzającego emisję programu Sąd Publiczności. Charliemu nie wolno do tego dopuścić — chyba że znowu chce zobaczyć, jak jego brat wybucha jak bomba atomowa. 119 Podczas gdy Raymond siedział sobie wygodnie przed telewizorem, pogryzając paluszki (w domu nie było prażonej kukurydzy) i zapamiętale oglądając sędziego Wapnera, zaś pani domu — która jak się okazało ma na imię Ewa — wraz z trójką dzieci siedziała na kanapie i równie zapamiętale oglądała Raymonda oglądającego sędziego Wapnera i robiącego staranne notatki w zielonym notesie, Charlie Babbitt udał się do kuchni, żeby się zająć interesami. Oczekiwano go w Los Angeles w ciągu trzech godzin od ostatniego telefonu, ale to było dwa dni temu, a tymczasem dotarł dopiero do Oklahomy. Sam, z pewnością miałby o wiele lepszy czas. Ale Raymond potrzebował więcej przerw w podróży niż czteroletnie dziecko — na siusiu, na małą przekąskę, na obiad, na częste programy telewizyjne. A teraz Charlie nie miał żadnego kontaktu z Los Angeles. Najważniejszym człowiekiem, którego należało dopaść jest Eldorf, mechanik firmy. Dłużnicy mogą poczekać. Lenny Barish będzie musiał po prostu jeszcze przez jakiś czas ich zwodzić. A co do Susanny — no cóż, to wciąż jeszcze jest zbyt bolesne. Charlie wstawił ją w myśli do odpowiedniej tabeli, odkładając ad acta do czasu, kiedy będzie się nią mógł zająć. Używając telefonu w kuchni kobiety, Charlie wykręcił numer Eldorf a i nerwowo gryząc paznokieć, czekał aż mechanik podniesie słuchawkę. Kiedy to w końcu zrobił, okazało się, że wiadomości są złe. Dalej nie ma końcówek do lamborghini; nie udało im się jeszcze znaleźć ani jednej. — Słuchaj, chodzi o cholerną końcówkę! — ryknął Charlie do słuchawki, przemierzając kuchnię tam i z powrotem. — Część za marne sto dolarów! Na oczy nie widziałeś takiej forsy, jaką utopiłem w ... W słuchawce zaterkotały skrzekliwe, pełne urazy wymówki Eldorf a. Charlie westchnął. W ten sposób nie dojdzie do niczego. Rzucił okiem na tarczę ??????. Jemu i Raymondowi pozostało do spotkania z doktorem Schillingiem niecałe pół godziny, a mieli przed sobą dobre pół godziny jazdy do Tulsy. Jeżeli się spóźnią, psychiatra może na nich nie zaczekać. Tymczasem jest 120 rzeczą pierwszorzędnej wagi, żeby Charlie skonsultował się z tym doktorem, ponieważ jego adwokat w Los Angeles dokładnie w tej chwili przygotowuje przesłuchanie w sprawie kurateli nad Raymondem Babbittem. — Więc zadzwoń na informację, dobra? Jeśli będzie trzeba, to do każdego cholernego mechanika w całej Kanadzie i USA. Zaoferuj im ile zechcą. Ktoś w końcu musi mieć taką część. Cholera! Powinien był wysłać te samochody do zarejestrowania do Oregonu, póki jeszcze nie było za późno. Teraz jest ugotowany. Ale naprawdę ugotowany będzie dopiero wtedy, kiedy się spóźni na wizytę u Schillinga. Z telewizora w living roomie dochodził głos sędziego Wapnera, który przedstawiał swoje decyzje w trzech ostatnich sprawach z dzisiejszego rejestru. — .. .i, zgodnie z tym orzeczeniem, zasądzić na rzecz powódki pełną żądaną sumę, w wysokości czterystu pięćdziesięciu dziewięciu dolarów. Uderzenia młotka zabrzmiały w uszach Charliego jak muzyka. Świetnie. Ten cholerny program nareszcie się skończył i to ani o sekundę nie za wcześnie. Teraz mogą jechać. Charlie rzucił do telefonu ostatnią groźbę: — Zrób to, zrób to, bo cię zabiję. Potem odwiesił słuchawkę i popędził do living roomu. — Użyłem karty, okay? — skłamał Ewie. Zanim dostanie rachunek za telefon, Charlie Babbitt nie tylko będzie już bardzo daleko stąd, ale będzie sobie żył długo i szczęśliwie z milionów swojego tatusia. — Wspaniała decyzja — powiedział serdecznie do Raymonda. — Dziękuję pani, Ewo. Dziękuję, dzieciaki. Chodź, Ray, jedziemy. — No tak — odpowiedział natychmiast Raymond — po krótkim komentarzu, który na pewno wszystkich państwa zainteresuje, przedstawimy wywiad ze stronami. Charlie potrząsnął głową, „nie". 121 — Już koniec, Ray. Ona wygrała. Króliki zdechły. Ten facet był draniem. Ma za nie zapłacić. Koniec, kropka. Raymond tylko spojrzał na Charliego z chłodną pustką w oczach, ale Charlie już znał to spojrzenie. Było naładowane złowieszczą zapowiedzią. — Spóźnimy się do Tulsy, Ray — powiedział Charlie pośpiesznie. — Doktor nie będzie na nas czekał. A to naprawdę waż... — Poprosimy... poprosimy strony... żeby... skomentowa-ły... Charlie usłyszał stłumiony grzmot podziemnego wulkanu i zamknął oczy od straszliwego wspomnienia rozpalonej, roztopionej lawy. — Ray — zaczął błagać z rozpaczą. — Wprowadziłem cię tu. Obejrzałeś program. Proszę cię tylko o jedną jedyną małą przysługę. Jeden... kompromis. Opuść ten dodatek i... — Skomentowały... dzisiejszą rozprawę... — zakończył Raymond, ostro zezując oczami jak czarne guziczki. Charlie usłyszał, jak grzmot się nasila, przybliża. Czuł jak z ziemi pod stopami zaczyna bić żar. — Jasne — powiedział opanowanym głosem; nienawidził w tej chwili Raymonda jak nigdy nikogo na świecie. Był bezradny i zdawał sobie z tego sprawę. I w tamtym momencie był przekonany, że w jakiś sposób Raymond także o tym wie. —Nie spiesz się. Raymond z powrotem rozsiadł się na dywanie, poświęcając całą uwagę reklamom. Włożył do ust następny paluszek i zacisnął na nim zęby z pełnym satysfakcji chrzęstem. * * * * Pokonanie trzydziestopięciomilowej trasy zajęło Charliemu dwadzieścia dwie minuty, podczas których nie zdejmował nogi z gazu dociśniętego do deski. Dzięki Bogu patrole drogowe polowały dziś wieczorem na kogo innego — w przeciwnym wypadku buick miałby policję na ogonie przez całą drogę do Tulsy. Char- 122 lie podjechał przed budynek służby zdrowia, w którym mieścił się gabinet doktora Schillinga, gwałtownie przycisnął hamulec i wyskoczył z samochodu. Przebiegł na drugą stronę, szybkim ruchem otworzył drzwiczki po stronie pasażera i wyciągnął Raymonda na podjazd. — Doktor jest po drugiej stronie ulicy. A teraz ruszaj się! Raymond ruszył na drugą stronę, jak zwykle powoli szurając nogami, ale Charlie zatrzymał go: — Stop, Ray. Chodź tutaj! Podszedł do Raymonda, rozpiął mu pasek, podciągnął spodnie wysoko do góry i z powrotem zapiął, przytrzymując w górze, tak jak je Raymond zwykle nosił. — No, tak jest dużo lepiej. A teraz chodźmy. Rozdział ósmy Doktor Schilling jeszcze na nich czekał; było dopiero trzy minuty po szóstej — nikt nie powie, że to duże spóźnienie. Charlie i doktor wymienili nazwiska i uścisnęli sobie ręce, a Raymond dreptał tymczasem po pokoju, oglądając wszystko dookoła z charakterystycznym dla siebie brakiem ekspresji. Bóg jeden wie, co on rejestruje, co zapisuje w tym swoim niezgłębionym umyśle. Wreszcie podszedł do wielkiego akwarium z syjamskimi rybkami, zatrzymał się, wyciągnął z plecaka notes — tym razem w czarnej okładce — i usadowił się koło akwarium, aby móc przyglądać się rybkom i zapisywać ich ruchy. — To mój brat — powiedział Charlie. — Cierpi na autyzm. O mało nie dodał „z wysepkami geniuszu", ale coś — nie bardzo wiedział co — kazało mu cofnąć te słowa jeszcze zanim je wypowiedział. Niezbyt wiele wiedział na temat tej cechy osobowości swego brata, ani jego zdolności •— poza umiejętnością zapamiętywania, której efekty widział na własne oczy, ale wyczuwał, że geniusz Raymonda-brata może zainteresować doktora Schillinga bardziej, niż on sam mógłby sobie tego życzyć. Chciał tylko odpowiedzi na parę pytań, a potem zaraz się stąd wyniosą. Charlie nie ma czasu na siedzenie w Tulsie i czekanie, aż Raymond przejdzie serię jakichś dziwacznych naukowych badań, z elektrodami podłączonymi do głowy. Opowiedział natomiast doktorowi to, co wiedział o Raymondzie — o jego napadach drgawek, o baseballu, ciągłym bazgraniu w różnych notesach, o tym, jak trzeba mu jedzenie kroić na małe kawałki i nabijać na wykałaczki, o rigor mortis i zapamiętałym bełkotliwym szepcie, 124 i o tym, że Raymond nie potrafi znieść myśli, że mógłby opuścić program z sędzią Wapnerem. Doktor Schilling był dystyngowanym, gładko ogolonym i bardzo elegancko ubranym mężczyzną; wyglądał na profesjonalistę. A jednak w jego oczach było coś, czemu Charlie nie ufał; jego głos też wydawał mu się nieco zbyt gładki. — Raymond, podobają ci się rybki? — zawołał doktor. — Żałosne — powiedział Raymond, wciąż skrobiąc w notesie. — Ray... Ale psychiatra szybkim gestem kazał Charliemu zamilknąć. Niech Raymond mówi, co chce. Wszystko, co mu przyjdzie do głowy. Bo po cóż oni są, właściwie? — Więc co mogę dla pana zrobić? — słowa doktora Schillinga były przeznaczone dla Charliego, ale wzrok miał skierowany na Raymonda. Oczy Charliego zwęziły się, przez moment się zastanawiał. Jaką część całej historii musi opowiedzieć temu człowiekowi? Więcej niżby chciał, zdecydował w końcu. — Mój prawnik twierdzi, że ta cała sprawa z kuratelą — on to nazywa opiekuństwem — więc, to podobno zależy tylko... tylko od tego, co psychiatra... zaleci sądowi — Charlie starał się brzmieć jak naiwne dziecko zagubione we mgle, młode i czarujące, niewinne i nieszkodliwe. Schilling natychmiast zrozumiał, o co chodzi i skinął głową. Nie jest to chyba przypadek braterskiej miłości. Chodzi o pieniądze — może duże pieniądze. — A więc? — Więc płacę panu. Za konsultację. — Konsultację — powtórzył psychiatra, z udanym brakiem zrozumienia. — Taaak — skinął głową Charlie. Był zdecydowany jakoś dotrzeć do tego faceta, nawet gdyby go to miało kosztować życie. — Niech mi pan powie, o co taki łapiduch, chciałem powiedzieć taki doktor, może go zapytać. Doktor Schilling uśmiechnął się i wzruszył ramionami. 125 — Skądże u licha miałbym to wiedzieć? — A o co pan by go zapytał?— nalegał Charlie. — Czy mu się podobają rybki. — I czego się pan dowiedział? — zapytał Charlie. — Są żałosne. Niech pan posłucha, tu nie ma żadnych gotowych odpowiedzi. Co mam panu powiedzieć? Charlie głęboko wciągnął powietrze do płuc a potem powoli je wypuścił. Wyłożył karty na stół: — Jak mam wygrać. — Wierzy pan w cuda, synu? — zapytał cicho psychiatra. Charlie Babbitt nie to chciał usłyszeć. — Posłuchaj pan, ta godzina jest droga. A czas mija. Doktor Schilling skinął głową i uśmiechnął się; nie był to uśmiech ani ciepły, ani przyjazny. — No cóż, u pańskiego brata występują wszystkie te... no nerwowe zachowania. Jak to, co pan teraz robi z paznokciem. Charlie natychmiast wyjął kciuk z ust — znów ogryzał paznokieć. Poczuł się naprawdę głupio, że znów go na tym przyłapano. Ten nawyk zupełnie niweczył wrażenie człowieka opanowanego i chłodnego, jakie zawsze starał się sprawiać. — To notowanie, baseball, wszystkie te rytuały. Chronią go przed strachem. — Wiem o tym — powiedział Charlie niecierpliwie. — Do czego pan zmierza? — Chcę tylko powiedzieć, że gdyby zaczęło u niego występować mniej tego typu rytualnych zachowań, doktor mógłby stwierdzić, że on mniej się boi. A wtedy mógłby zdecydować, że... — Mam na niego dobry wpływ — przerwał Charlie z namysłem, rozważając to, co powiedział doktor. Doktor Schilling znów skinął głową. — Trzeba by ustalić, że on jest zdrowszy, szczęśliwszy, poza zakładem. I wtedy, kiedy jest z panem. — Więc musiałby tylko zrezygnować z tego swojego wydziwiania, tak? — to wydało się Charliemu stosunkowo proste. 126 Psychiatra uśmiechnął się złośliwie. — A jeśli się panu to uda — powiedział — choćby z jednym tylko z rytualnych zachowań Raymonda i to w krótkim czasie, poprę pana kandydaturę do Nagrody Nobla. Charlie najeżył się, ale postanowił puścić sarkazm doktora mimo uszu; nie miał teraz na to czasu. — No cóż, spróbuję. — Na początek — powiedział doktor Schilling łagodnie — mógłby go pan nauczyć co i gdzie włożyć. Charliego Babbitta kompletnie zaskoczyła ta aluzja. Uczyć go takich rzeczy? Raymonda? Spojrzał zaszokowany na brata. Raymond był wciąż jeszcze całkowicie skoncentrowany na akwarium z syjamskimi rybkami, wciąż pracowicie coś bazgrał w notesie. Ale na papierze nie zostawał żaden ślad. W automatycznym ołówku Raymonda wypisał się grafit. — Nigdy pan nie zgadnie, o czym pomyślałem — Charlie wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ale doktor Schilling zgadł. — Ma pan na myśli seks? — zapytał i uśmiechnął się nie rozchylając warg. — To byłaby największa sztuka. * * * * Podczas długiej i nużącej jazdy ze śródmieścia Tulsy do motelu, w którym się ostatecznie zatrzymali — autostrada numer 44 do Oklahoma City, a potem autostrada numer 40 do Amarillo — bystry umysł Charliego usiłował rozwiązać zadanie: dane: cierpiący na autyzm Raymond; cel: zmienić głęboko zakorzenione przyzwyczajenia. Z pozoru łatwe, ale jak zmienić coś, czego się nie rozumie? Miał pewne dane na temat tego, w jaki sposób brat reaguje w pewnych sytuacjach i zaczynał umieć rozpoznawać niektóre spośród sytuacji wyzwalających psychotyczne zachowanie Raymonda, umiał więc także odpowiedzieć na pytanie „kiedy", nie miał natomiast zielonego pojęcia o tym, dlaczego Raymond zachowuje się tak, jak się zachowuje. Przechodził w myślach to wszystko, co w Wallbrook powie- 127 dział mu doktor Bruner. Żadnego kontaktu. Nie da się nawiązać z Raymondem kontaktu, ponieważ nie można do niego dotrzeć. W przypadku Raymonda Babbitta po prostu brak mechanizmów służących do nawiązywania kontaktu, nie mówiąc już o jakichś głębszych związkach. Charlie zaczynał rozumieć, o czym mówił doktor Bruner. A jeśli z facetem nie da się nawiązać kontaktu, to jak u licha miałoby się dać go zmienić? To był długi, męczący dzień — nawet dla Raymonda, który po drodze często zasypiał i który normalnie nigdy nie wyglądał na zmęczonego. Chętnie pozwolił zgasić telewizor jeszcze przed nocnym filmem i zgodził się pójść spać. Był w łazience i mył zęby, kiedy Charlie wszedł, żeby sobie przygotować kąpiel w wielkiej, starej metalowej wannie — motel był zbyt tandetny na to, aby zapewnić swoim gościom prysznic. Raymond zużył prawie pół tubki pasty do zębów i miał teraz wokół ust mnóstwo piany, jak wściekły pies. Szorował, szorował i szorował, a pastę miał wszędzie — na twarzy, na uszach, nawet brwi pokrywała mu biała warstewka piany. Pastą usmarowany był uchwyt szczoteczki do zębów, a także umywalka; paskudne pacyny pasty znaczyły posadzkę łazienki wokół stóp Raymonda. Natomiast sam Raymond gapił się w lustro nad umywalką, najwyraźniej bardzo zadowolony z widoku całej tej spienionej bieli. — Ray — zaprotestował Charlie, czując jak żołądek przewraca mu się z obrzydzenia. Ale Raymond nie zwrócił na niego żadnej uwagi. Wycisnął na szczoteczkę następną porcję piany i zaczął szorować jeszcze mocniej, produkując jeszcze więcej piany. — Lubisz myć zęby, co? — zauważył Charlie, kręcąc głową. Żadnej odpowiedzi. Raymond szorował dalej, jakby pod działaniem przymusu, obsesyjnie. Ten widok wyprowadził Charliego z równowagi; czegoś podobnego nie mógł znieść po takim długim i ciężkim dniu. W połączeniu z tłustym hamburgerem, którego przed godziną zjadł w barze, ten widok przyprawiał go o mdłości. — Przestań, dobra? — zażądał, tracąc cierpliwość. — Wy- 128 glądasz jak idiota. Gdyby konował z Kalifornii zobaczył cię w tym stanie, zamknąłby cię gdzieś i wyrzucił klucz. Ale Raymond szorował coraz mocniej. — Powiedziałem przestań! — ryknął Charlie z wściekłością. _— I nie żartowałem! Raymond nie przestał, ale mruknął coś przez pianę i Charlie pochwycił jego słowa: — Ty to lubisz, Charlie Babbitt. — Jak cholera! — Mówisz „śmieszny Rain Man, śmieszne zęby". Charlie zesztywniał. Czy naprawdę dobrze usłyszał brata? „Śmieszny Rain Man — śmieszne zęby". Rain Man? — Coś ty powiedział? — spytał, z naciskiem patrząc na Raymonda.^ — Śmieszny — wymamrotał Raymond przez pianę z pasty. — Dobrze już, co śmieszne? — Śmieszne zęby. — Nie — powiedział Charlie stanowczo. — To, co powiedziałeś przedtem. Ale Raymond skupił teraz całą uwagę na własnych zębach; znów przyglądał się sobie w lustrze, zapamiętale szorując i produkując coraz więcej piany. Charlie podszedł do umywalki i rozpakował z celofanu jedną z dwóch „sanitarnych" szklanek, jakie zapewniał swoim klientom motel. Napełnił ją wodą i podał Raymondowi. — Masz. Raymond patrzył na niego pustym spojrzeniem, jakby nigdy dotąd nie widział szklanki z wodą. — Wypłucz! — rozkazał Charlie. — I wypluj. Wciskając Raymondowi szklankę do ręki, jednocześnie odebrał mu ohydnie zapaskudzoną pastą szczoteczkę. Raymond stał trzymając tę obcą szklankę, jakby za moment miała mu wybuchnąć w ręce. — No już! — warknął Charlie. Raymond pospiesznie nabrał do ust wody i mocno przełknął, patrząc na Charliego w oczekiwaniu pochwały. Nie wiedząc, czy 9 — Rain Man 129 ma się śmiać, czy płakać, Charlie po prostu wzruszył ramionami. Lepsze to, niż nic. Raymond znów pociągnął łyk wody. Usta miał już względnie czyste, choć cała twarz była dalej wysmarowana pastą. Z poważnym wyrazem swoich brązowych oczu Charlie odebrał mu szklankę i delikatnie odstawił ją na umywalkę. Nie chciał wystraszyć Raymonda — nie teraz. — Ja lubię... jak ty myjesz zęby — odpowiedział. — Mówię... Ale Raymond nie podchwyci! kwestii. Nie powiedział nic. — „Śmieszny Raymond" — powiedział Charlie prawie szeptem, wpatrując się z uwagą w twarz brata. — Nie możesz mówić „Raymond" — powiedział Raymond rzeczowo. —Jesteś dziecko. Mówisz Rain Man. „Śmieszny Rain Man". Przez żyły Charliego popłynęła nagle wartka fala wspomnień — nie tyle wydarzeń, co uczuć, dawno utraconych uczuć. Uczuć miłości i spokoju, jakich nie doznawał już od ponad dwudziestu lat. Stał w łazience, skamieniały. Jak ogłuszony uderzeniem siekiery. — Ty... ty jesteś Rain Man? — wyjąkał wreszcie. Nie wiedział, co myśleć. Rain Mana przecież nie było. Był zmyślonym przyjacielem małego Charliego Babbitta. Raymond sięgnął do kieszeni i wyciągnął portfel. Był to jeden z tych szytych ręcznie portfeli, nad którymi pacjenci pracują podczas długich godzin terapii zajęciowej: dwa kawałki sprasowanego plastyku; górny wytłaczany, tak, aby imitował skórę, oba z gotowymi dziurkami na brzegach, przez które niezdarne palce bez większego trudu mogłyby przeciągnąć winylowy sznurek. Ostrożnie, bardzo ostrożnie, Raymond wyciągnął z tego portfela najcenniejszy przedmiot, jaki posiadał, po czym podał go Charliemu. Charlie wziął fotografię i zaczął jej się przyglądać. Była pognieciona i wytarta na brzegach, jak gdyby przez wiele lat często ją wyjmowano i oglądano. Bo tak właśnie było. Przedstawiała mniej więcej osiemnastoletniego chłopaka, o ciemnych 130 oczach w poważnej twarzy, z gładko przyczesanymi włosami. Patrzył w obiektyw nieruchomym spojrzeniem. Charlie go rozpoznał. Na kolanach trzymał nadąsanego chłopczyka, ściskającego w rączkach dziecinny kocyk. Maluch był mocno przytulony do chłopaka. Nie było żadnych wątpliwości: ten mały to był Charlie Babbitt, ten duży — Raymond Babbitt. Bracia. — Tata robił zdjęcie. Sam — oświadczył z dumą Raymond. Charlie nie mógł oderwać oczu od fotografii; niemal zaniemówił ze zdziwienia. On i Raymond. Charlie i Raymond. Charlie i Rain Man. — To ty mieszkałeś z nami... wtedy? — Mieszkałeś z nami, wtedy — powiedział Raymond. Czy tylko przedrzeźniał Charliego, czy też może wiedział, że jest starszym bratem, z należnymi mu z tego tytułu prawami? Mechanicznie siadając na brzegu wanny, Charlie dalej wpatrywał się w fotografię, usiłując jakoś poukładać sobie to wszystko w głowie. — Kiedy... kiedy wyjechałeś? — zapytał wreszcie cichym głosem. — Był czwartek — odpowiedział natychmiast Raymond. Czwartek?? Charlie mógł już tylko gapić się na niego bez słowa. — Padał śnieg na dworze. Na śniadanie miałem owsiankę. Ty wyplułeś. Więc Maria dała ci banany i mleko. I została z tobą, a tatuś wziął mnie do mojego domu. Dwudziestego pierwszego stycznia. 1965. W czwartek. — Jezu — szepnął Charlie. — Wtedy Mama umarła. Zaraz po Nowym Roku. — A ty miałeś kocyk. I machałeś mi z okna. Pa, pa, Rain Man! Pa, pa, Rain Man! Pa, pa, Rain Man! O tak. We czwartek. Gdzieś w pamięci Charliego odezwało się jakieś odległe echo. Zobaczył... pamiętał... śnieg. I potrzebny, uspokajający zapach starego poprzecieranego kocyka. I machanie. I potem płacz. Płacz za Rain Manem. Chciał Rain Mana, tylko że Rain 9" 131 Man nie przyszedł. Nigdy już nie przyszedł, wobec tego Charlie sobie wymyślił, że go sobie wymyślił. Charlie spojrzał na Raymonda, jakby go zobaczył po raz pierwszy w życiu. I to naprawdę był pierwszy raz w życiu. I w twarzy brata dostrzegł wspomnienie tamtej osiemnastoletniej twarzy, niegdyś tak drogiej i ukochanej, a teraz absurdalnie upapranej pastą do zębów i wypranej z wszelkiego wyrazu. — Owijałeś mnie — szepnął Charlie, wspominając przeszłość. — W ten kocyk. I śpiewałeś mi. Raymond przez chwilę wpatrywał się w Charliego, jak gdyby nie miał pojęcia, o czym brat mówi. Pustka. A potem, bardzo cicho, zaczął śpiewać. Prawie nie fałszując. — „She was just seventeen. You know what I mean. And the way she looked was be- yond compare..." — „So how could I dance with another" — wpadł w ton Charlie. — „O-oo-o" — zaśpiewał Raymond, trzęsącym się głosem naśladując falset Johna Lennona. — „When I saw her stand-ing there?" — skończyli prawie unisono. Piosenka skończyła się. Charlie zamilkł, wciąż jeszcze ogarnięty zdziwieniem. Spojrzał na brata, na swojego autystycznego brata, który przez dwadzieścia cztery lata przebywał w zamknięciu — na brata, którego niegdyś kochał i potrzebował w dziecinnej bezradności, a którego potem zapomniał i przemienił w twór własnej wyobraźni. — Lubiłem to. Kiedy mi śpiewałeś — powiedział do Raymonda z łagodną szczerością. Raymond spojrzał na niego i Charlie na moment uwierzył, że udało mu się do niego dotrzeć, że nadejdzie chwila prawdziwego kontaktu, ale Raymond odwrócił się z powrotem w stronę umywalki, wziął swoją usmarowaną szczoteczkę i wycisnął na nią następną porcję pasty. Jeśli w ogóle był między nimi jakiś kontakt, to został już zerwany. Charlie bardzo ostrożnie odłożył fotografię na brzeg wanny i 132 odkręcił kurtki. Zatkał odpływ korkiem i wanna zaczęła się napełniać. — Nie, nie, nie, nie, nie! — głos Raymonda był pełen przerażenia, łamał się od jakiegoś nieznanego, niewypowiedzianego strachu. Charlie szybko podniósł na niego oczy. Raymond wlepiał wzrok w podnoszący się w wannie poziom wody, a w oczach miał wyraz bezgranicznego lęku. — Nie, nie, nie! — krzyczał. — Uspokój się, Ray — polecił mu Charlie. — Co „nie"? — Nie, bo — Raymond splatał i rozplatał palce, a jego ciałem wstrząsały drgawki; Charlie rozpoznał objawy paniki. Musiał rozbroić Raymonda, zanim nastąpi wybuch. — Bo co? — zapytał. Ray, powiedz mi, bo co? — Bo...bo...bo... — bełkotał Raymond. A potem już innym głosem, ostrzejszym tonem, krzyknął: — Czego ty chcesz? I wydał z siebie głośny wysoki krzyk, mrożący krew w żyłach wrzask przerażenia i potykając się podbiegł do wanny, próbując dłońmi zatrzymać strumień wody, w panice nie zwracając uwagi na kurki. Woda rozprysnęła się na wszystkie strony, chlapiąc po ścianach i suficie, opryskując Charliego, od stóp do głów oblewając Raymonda. Charlie stal przez chwilę jak sparaliżowany, a potem złapał Raymonda, próbując siłą odciągnąć go od wanny. Ale Raymond był dla niego za silny. Wyrwał się i złapał Charliego za koszulę, trzymając go ze wszystkich sił. W oczach miał wyraz furii, jakiej Charlie jeszcze nigdy u niego nie widział. Z jego ust wydobywał się potok słów, wykrzykiwanych głosem, którego Charlie też jeszcze nigdy nie słyszał: — Nie! Nie! To ukrop! To go parzy! Teraz Raymond trzymał Charliego z taką siłą, że koszula zaczynała na nim pękać w szwach. Potrząsał nim, raz za razem, aż głowa zaczęła mu podskakiwać w przód i w tył. I przez cały czas wykrzykiwał tym obcym głosem, tym głosem przepełnionym nienawiścią. — Mówiłem ci, nie wolno! Mówiłem ci, nie wolno! Czego ty 133 chcesz? Chcesz zabić brata? Mówiłem ci! Mówiłem ci. Mówiłem ci... mówiłem ci... Głos zamarł, Raymond przestał potrząsać Charliem. Wpatrując się w niego, bardzo powoli wypuścił z rąk koszulę brata. Jego ciałem wstrząsały dreszcze, furia wylała się z niego do ostatniej kropli: zostało śmiertelnie przerażone dziecko. Na moment Raymond przestał być sobą i stał się swoim ojcem. To głos Sanforda Babbitta płynął z jego ust huczącym potokiem oskarżycielskiej furii. A Charlie, zakręcając wodę, nie był Charliem tylko Raymondem, Raymondem w ten straszliwy dzień sprzed dwudziestu czterech lat, w którym „to" się stało. A w wannie, niewidzialne ale bardzo prawdziwe, siedziało małe dziecko — Charlie, zaledwie dwuletni. A woda była gorąca, za gorąca. Teraz Charlie wszystko zobaczył. Wszystko sobie przypomniał. Osiemnastoletni chłopak, który po prostu chciał zrobić swojemu bratu kąpiel, ale nie umiał uregulować wody. Który nie potrafił najpierw sprawdzić temperatury. Chory na autyzm, który nie chciał nikogo skrzywdzić, który chciał tylko odtworzyć postępowanie swojej mamy Eleonory, która właśnie odeszła, żeby zamieszkać z aniołkami. Eleonory wkładającej małego Charliego do wanny. Puszczającej wodę. Ale woda była gorąca, za gorąca — nie dość gorąca, żeby poparzyć, ale dość gorąca, żeby mały Charlie zaczął płakać. I ojciec, wpadający do łazienki, oszalały, wrzeszczący w furii. Ojciec, który właśnie stracił żonę, którego starszy syn cierpi na autyzm i jest pozbawiony kontaktu z rzeczywistością, którego młodszy syn jest jeszcze małym dzieckiem, dzieckiem płaczącym, ponieważ Rain Man przygotował kąpiel za gorącą dla delikatnej dziecięcej skóry. I Raymond — obdarzony błogosławieństwem a zarazem przekleństwem absolutnej pamięci, niezdolny zapomnieć choćby jedno z tych przerażających słów, jakie ojciec wykrzykiwał pod jego adresem tamtego straszliwego dnia, noszący je gdzieś w głębi swojego uszkodzonego mózgu przez dwadzieścia cztery lata — aż wreszcie wydarł mu je z ust — głosem Sanforda Bab- 134 bitta — przerażający widok Charliego Babbitta i wanny napełniającej się wodą. A Charlie, który zawsze odczuwał pogardę wobec pechowców i nieudaczników — pogardę, nigdy litość — zobaczył to wszystko, i przepełniła go rozdzierająca litość dla brata. Delikatnie wyciągnął dłonie, obejmując głowę Raymonda. — No już dobrze, stary — powiedział łagodnie. — Już dobrze. Nie sparzyłem się. Wszystko w porządku. Czując dotyk rąk Charliego, Raymond zesztywniał. Nie dotykać. Nigdy go nie dotykać. Charlie cofnął ręce. — Poparzyłeś się — powiedział Raymond słabym, zduszonym głosem. — A byłeś... małe dziecko. Poparzyłeś. A ja musiałem pójść do... mojego domu — twarz miał odwróconą od Charliego i patrzył gdzieś ponad jego ramieniem. — Nie, Ray — powiedział żarliwie Charlie, szukając wzrokiem oczu Raymonda, próbując nawiązać kontakt. — Nie poparzyłem się. Był zwyczajnym bydlakiem. Spojrzyj na mnie. Spojrzyj na mnie. Proszę. To było wtedy, kiedy umarła mama. To dlatego cię wywiózł, stary drań. Ale spojrzenie Raymonda wciąż było skierowane na jakiś punkt ponad ramieniem Charliego, a na twarzy ciągle jeszcze miał ten sam nieprzytomny wyraz. Charlie odwrócił się i zobaczył, że z kurków nadal cieknie woda. Straszliwy, przerażający strumień wody, wypełniającej wannę. Charlie rzucił się do kurków i zakręcił je. Kiedy się odwrócił, zobaczył, że Raymond klęczy na mokrych kaflach podłogi. Klęczał tak bez ruchu, z rękami przyciśniętymi do piersi, ze wzrokiem wlepionym w kurki nad wanną, wreszcie uspokojone. — Ray? Ray! Już zakręciłem. Wszystko w porządku. Ale Raymond nie był już w stanie usłyszeć żadnych słów pociechy. Szok, jakim było ponowne przeżycie koszmaru sprzed dwudziestu czterech lat, okazał się zbyt mocny i Raymond wyłączył się — tak jak Charlie wyłączył wodę — odchodząc w jakąś krainę lodu i przenikliwego mrozu. Trząsł się i szczękał zębami, kołysząc się w przód i w tył, w przód i w tył, jakby się pró- 135 bował rozgrzać. Kołysał się tak i kołysał, z wzrokiem wlepionym w kurki. — Jezu! — krzyknął przerażony Charlie. — Zimno ci, Ray? Poczekaj chwilkę! Popędził do sypialni, rozglądając się za czymś, czego mógłby użyć, porwał z łóżka koc i zaniósł go do łazienki. Klękając na podłodze obok brata, delikatnie go okrył. Czując ciepło i szorstką, chropowatą fakturę wełnianego koca, Raymond odrobinę się odprężył. Dreszcze ustały. Po paru minutach przestał się też kołysać. Ale wciąż nie spuszczał nieruchomego wzroku z kurków nad wanną, jak gdyby kryły w sobie jakąś złośliwą, hipnotyzującą moc. I po para sekundach zaczął się szept. Szept. Szept. Szept. Szeptszeptszept. Mantra szaleństwa. — Co ty szepczesz, Ray? — zapytał Charlie łagodnie. — Jakieś tajemne myśli? Nachylił się nad bratem, żeby lepiej słyszeć. — Ce-ha-a-er-el-i-e — literował szeptem Raymond. Ce-ha-a-er-el-i-e... Ce-ha-a- er-el-i-e... — W kółko i w kółko, obronna litania, magiczne zaklęcie. Charlie przysiadł na piętach w zdziwieniu, a ostry ból litości rozszedł mu się z serca po całym ciele. Miał ochotę wyciągnąć ręce, objąć brata i przytulić go do siebie gestem pocieszenia, ale wiedział, że to tylko pogorszyłoby stan Raymonda. Nie dotykać. Nigdy go nie dotykać. Ale coś musiał przecież zrobić, jakoś przywrócić go rzeczywistości. Więc Charlie zaczął śpiewać. — „She was just seventeen. You know what I mean. And the way she looked was be- yond com-pare, So how could I dan-ce with another..." Szept Raymonda ucichł, a oczy przestały się wpatrywać w kurki. — „O-oo-o, when I saw her standing there?" — dokończył Charlie. Obrzucił brata szybkim spojrzeniem i wydało mu się, że napięcie Raymonda spadło, choć wciąż jeszcze pozostawał zamknięty w swoim własnym świecie, poza zasięgiem Charliego. 136 Chryste, przemknęło przez myśl Charliemu. Cóż za ironia! Kto teraz jest Rain Manem? Kto śpiewa, a kto jest dzieckiem zawiniętym w koc? Rain Man, kocham cię. Tylko, że Raymond nie umie kochać. Nigdy nie będzie umiał. Tego kawałka po prostu brakuje. rj* rj» SjC *** Było późno, bardzo późno. Raymond spał smacznie na jednym z bliźniaczych łóżek, ale w drugim Charlie leżał z szeroko otwartymi oczami, rozmyślając i paląc papierosa. Nie, nie tyle rozmyślając, co próbując nie myśleć. Charlie jeszcze nigdy w życiu nie był tak zmęczony. Był doszczętnie wypompowany, bolał go każdy najmniejszy mięsień. Czuł się tak, jakby go ktoś zbił, zbił na kwaśne jabłko i jakby wszystkie wnętrzności miał obolałe i posiniaczone od uderzeń. Jak dotąd, była to najgorsza noc w jego życiu — jeszcze gorsza od tych, które przeżywał po odejściu z domu, kiedy uciekał i kiedy był tak wystraszony, jak wystraszony może być tylko dzieciak pozbawiony domu, mamy i taty. Cierpiał, czuł się samotny i potrzebował pociechy od jakiejś ludzkiej istoty. Charlie Babbitt, który nigdy nie potrzebował nic od nikogo, który przechodził od jednego związku do drugiego nie spuszczając z oczu najbliższych drzwi z napisem „Wyjście", który wygrywał dla własnych interesów każdego, z kim się zetknął, który kazał innym tańczyć tak jak grał grajek, któremu nie płacił — ten sam Charlie Babbitt teraz przyznał przed samym sobą, że potrzebny mu jest ktoś, kogo mógłby kochać, ktoś, kto kochałby jego. Potrzebna mu jest Susanna. Jest późno, zgoda, ale w Santa Monica jest przecież o godzinę wcześniej. Charlie przyciągnął bliżej aparat i nakręcił numer Susanny. Słyszał, jak telefon dzwoni na drugim końcu linii i z sercem podchodzącym do gardła czekał, aż jego dziewczyna podniesie słuchawkę. — Halo? 137 — Cześć, to ja — powiedział cicho. Żadnej odpowiedzi. Nic. — No, nie odłożyłaś słuchawki. Czy to znaczy, że jesteśmy połączeni ze sobą? Susanna nie połknęła haczyka. — Co z twoim bratem? — spytała wreszcie. — Znasz Raya: przyjęcie za przyjęciem. Na to Susanna nie odpowiedziała ani słowa. Jeśli go nie stać na powagę... — Chcę... chcę tylko usłyszeć, że nie wszystko skończone — powiedział Charlie do słuchawki. Gdyby tylko mógł zobaczyć ją twarzą w twarz i nie musiał być zależny od cholernej linii telefonicznej. Gdyby tylko mógł wziąć ją w ramiona, potrafiłby ją przekonać, żeby do niego wróciła. Kiedy się nie odezwała, dodał: — Chcę powiedzieć, że mam pietra. Boję się, że wszystko skończone. Wstrzymując oddech, Charlie mocno przycisnął słuchawkę do ucha, żeby nie stracić żadnego dźwięku. Susanna westchnęła. — Nie pytaj mnie o to dzisiaj, Charlie. Nie spodoba ci się odpowiedź. Niech się to trochę odleży. Charlie zaśmiał się z goryczą: — To coś, w czym nie jestem najlepszy — czekanie, aż się sprawy odleżą. — Jest dużo rzeczy, w których nie jesteś najlepszy — odpowiedziała Susanna z taką samą goryczą. Zranił ją i to boleśnie, i nie miała ochoty natychmiast wskakiwać z powrotem na ring, żeby stoczyć kolejną zajadłą rundę z championem. Dopiero jak rany się zabliźnią. — Tak, no cóż — powiedział Charlie z trudem. — Wezmę jeden z notesów Raymonda. Zacznę robić listę. Czekał, aż Susanna zareaguje na ten żałosny żarcik, aż coś powie, a kiedy dalej się nie odzywała, bez ogródek wyłożył jej swój plan: — Mam zamiar... mam zamiar załatwić sobie kuratelę nad 138 Rayem. Przez sąd. Zacznę od spotkania z konowalem od czubków, zaraz po powrocie do domu. Czy on naprawdę zwariował? — Charlie, w żaden sposób tego nie wygrasz. Nie masz nawet jednej szansy na milion! — Wygram. Muszę wygrać. — Doktor Bruner opiekował się nim przez ponad dwadzieścia lat. A ty znasz go od czterech dni. Czy ty sam nie widzisz, jakie bzdury opowiadasz? Przerwała, niepewna, czy bardziej jej żal Raymonda czy Charliego. Ale Susanna miała silne poczucie lojalności: — Czy sam tego nie widzisz, kochany? — dodała z przejęciem. Ona nie rozumie. Nikt nie rozumie. — Słuchaj, zadzwonię do ciebie jak wrócę, dobrze? Susanna nie powiedziała „tak", ale nie powiedziała też „nie". Charlie pocieszył się tym, na ile umiał. — No to pa — szepnął do telefonu, a kiedy Susanna nie odpowiedziała, odwiesił słuchawkę na widełki i odstawił aparat z powrotem na stolik. Przewrócił się na plecy, sięgnął po popielniczkę i postawił ją sobie na piersi. Paląc powoli, wpatrywał się w ciemność. W motelowej łazience na dnie wanny z wodą pływała fotografia. Była pognieciona i nieco wyblakła, ale było na niej wyraźnie widać osiemnastoletniego chłopaka o poważnej twarzy i dziecko owinięte w kocyk. Braci. Rozdział dziewiąty Raymondowi trzeba było koniecznie kupić jakieś nowe ubranie. Jedyne spodnie i koszula już się bardzo ubrudziły, a bielizna przybrała odcień niezachęcającej szarości. Zaczynało być krucho z pieniędzmi. Gotówka się kończyła. Buick łapczywie pił benzynę — był przecież jednym z tych wiecznie spragnionych automobili z epoki poprzedzającej powstanie OPEC. Rachunki z moteli, za dwie osoby, także były spore; największą pozycję w budżecie stanowiły jednak posiłki i drobne przekąski, które Charlie przez cały dzień musiał kupować Raymondowi. Raymond był bowiem najszczęśliwszy — jeśli w ogóle można było tak powiedzieć — kiedy otwierał torebkę prażynek lub frytek. Konto bankowe Charliego leciało w dół na łeb na szyję, a kiedy spróbował użyć karty, maszyna odmówiła wypłacenia gotówki. Gdyby spróbował jeszcze raz, pe\vnie przeżułaby kartę i wypluła mu jej resztki w nos, a jego samego wpakowała do paki. Żyli teraz ze złotej karty kredytowej American Express, ale ponieważ Charlie od dwóch miesięcy nie płacił rachunków, z kredytem też zaczynało być cienko. Karta lada moment mogła zostać zablokowana i co wtedy zrobią? Charlie oczywiście nie dzielił się tymi kłopotami z bratem; nawet gdyby Raymond nie zrozumiał, co było całkiem prawdopodobne, to i tak mógł coś wywęszyć i dostać szału. Na przedmieściach Albuquerque Charlie zajechał do centrum handlowego, w którym był magazyn sieci K-Mart, i Raymond dostał od karty American Express zestaw nowych ubrań, 140 od stóp do głów: nową bieliznę i skarpetki, nowiutkie bawełniane spodnie i koszulę. Wyglądał jakby to nowe ubranie go łaskotało, ale przynajmniej podczas przymierzania tych wszystkich rzeczy nie uciekł i nie zrobił sceny. Po części żeby go za to nagrodzić, a po części po to, aby nie przytrafiła im się żadna niebezpieczna powtórka przedstawienia na ganku u Ewy, Charlie dorzucił do zakupów watchmana — mały przenośny telewizorek marki Sony na skórzanym pasku, który Raymond mógł bez trudu zabierać wszędzie ze sobą. W ten sposób, powiedział mu Charlie, zawsze będzie mógł mieć sędziego Wapnera pod ręką — dosłownie. Mimo że Raymond nie złapał żartu, watchman został przyjęty z czymś, co spośród dotychczasowych reakcji brata znanych Charliemu najbardziej przypominało entuzjazm. Było mu miło widzieć, że zrobił Raymondowi przyjemność. Raymond wyszedł z magazynu ubrany w swoje nowe ubranie. Charlie poszedł do sąsiedniej pralni, wrzucił do pralki brudne rzeczy Raymonda oraz kilka własnych, po czym zostawił brata na ławce przed rzędem pralek z torbą prażynek po meksykań-sku w ręce, a sam poszedł zatankować buicka. Kiedy wrócił do pralni, Raymond siedział dokładnie w tym samym miejscu, w którym go zostawił i obserwował ubrania krążące w bębnie suszarki. W kółko i w kółko. W kółko i w kółko. Charlie podszedł i usiadł obok niego na ławce. Raymond nie podniósł wzroku; oczy miał wlepione w suszarkę, w kółko i w kółko. — Widzisz, tego właśnie musisz się wystrzegać, kiedy będzie cię oglądał konował — zganił brata Charlie. — Takiego gapienia się na byle co. Zobaczy coś takiego i od razu cię wsadzi do klatki. Ale Raymond nie słuchał, myślami był gdzie indziej. — Widzisz to czerwone — powiedział głosem pozbawionym wyrazu. — Zawsze spada tak samo. Charlie spojrzał na krążące w bębnie pranie i zauważył wśród rzeczy swoją czerwoną koszulę, nie mógł jednak zrozumieć, co właściwie widzi w tym Raymond. Dla Charliego pra- 141 nie było po prostu praniem. Niczym mniej i niczym więcej. Potrząsnął głową, widząc, że mały watchman Sony stoi na ławce obok Raymonda. Był włączony — sam obraz bez dźwięku — po prostu stał sobie i migał bezgłośnie. Charlie podniósł go i wyłączył. — Powinieneś to wyłączać, kiedy nie oglądasz — poinstruował brata. — Jak wyładujesz baterie, to co będzie z Wapnerem, co? Raymond najwyraźniej nie słuchał. — Mama prała moje rzeczy. I patrzyliśmy. Jak teraz. Mówił bardzo cicho, wreszcie przywołując na pamięć jakieś dobre wspomnienie. Wspomnienie wolne od strachu. Mama. — Nie pamiętam jej — powiedział Charlie spokojnie. — Próbuję sobie przypomnieć. I czasem prawie, jakby... ale myślę, że to tylko ze zdjęć. — Czytałem jej. Na głos. Wszystkie historyjki — powiedział Raymond. Wzrok miał nadal wlepiony w kręcące się w bębnie pranie i obserwował, jak spada czerwona koszula. — Założę się, że jej śpiewałeś, co? — Nie. Ona śpiewała mnie. Ja śpiewałem tobie. W kółko i w kółko; oczy Raymonda śledzące każdy obrót. I — Ooooo! — zaśpiewał Charlie swoim najlepszym falsetem a la Beatlesi, próbując odwrócić uwagę Raymonda od prania, zachęcić go, aby zaśpiewał razem z nim. Jeżeli od razu nie zacznie zmieniać dziwacznych zachowań swojego brata, nie będzie miał żadnych szans, kiedy łapiduch weźmie się za niego podczas przesłuchania. Ale Raymonda nic nie obchodziła piosenka. Skupiony był wyłącznie na czerwonej koszuli, która za każdym razem opadała dokładnie na to samo miejsce w bębnie suszarki. Charlie zbliżył twarz do twarzy Raymonda: — Uśmiechnij się. Pokaż mi Czarusia — zażądał, demonstrując ten olśniewający uśmiech we własnym wykonaniu. Raymond zawahał się, po czym zaprezentował wierną kopię uśmiechu, pokazując zęby. 142 — Znakomicie! — pochwalił Charlie. — A teraz roześmiej się. Najlepiej, jak umiesz. Tym razem wahanie trwało nieco dłużej, ale w końcu Raymond zaprezentował swoją wersję uśmiechu: — He. He. He. — Moż-li-woś-ci, Ray. Masz moż-li-woś-ci — Charlie uśmiechnął się szeroko do brata. Raymond rzeczywiście robi postępy; Charlie poczuł się bardzo zadowolony z siebie. Tylko tak dalej, tylko tak dalej. — Ty masz możliwości, Charlie Babbitt. Tatuś mówił. Uśmiech Charliego zgasł na przykre wspomnienie ojca i jego surowego autorytetu. Jakże nienawidził tego słowa, kiedy ojciec wymawiał je tym swoim nie znoszącym sprzeciwu głosem! — Tak — powiedział bezbarwnym głosem. — Jeszcze jeden drobiazg. Mów do mnie Charlie, dobra? Bez Babbitta. Raymond nie odpowiedział. Jego wzrok skierował się z powrotem na suszarkę i znów bez reszty pochłonęło go pranie. W kółko, w kółko i w kółko. — To czerwone, co? — Charlie oparł policzek na lewej dłoni i obserwował, jak pranie krąży w bębnie suszarki. Raymond podniósł lewą dłoń do policzka identycznym gestem i przez parę spokojnych minut siedzieli obok siebie na ławce w pralni obserwując, jak czerwona koszula krąży w kółko i w kółko, w kółko i w kółko, i zawsze spada na to samo miejsce. Ale Charlie nie miał do dyspozycji tyle wolnego czasu, co Raymond —jest człowiekiem interesu i ma do załatwienia mnóstwo spraw. Zostawiwszy zatem Raymonda na przyglądaniu się koszuli, Charlie wyszedł przed pralnię do budki telefonicznej i wykręcił numer firmy. — Lenny, to ja. — Człowieku, przecież ja siedzę przy tym telefonie od trzech godzin — usłyszał oskarżycielski jęk. — Wiem, przepraszam. Miałem... miałem różne rzeczy do załatwienia. Jak miał wytłumaczyć Lenny'emu sprawę Raymonda? — Musiałem kupić... trochę ubrania i jeszcze inne rzeczy. 143 — Charlie, wszystko skończone — przerwał mu Lenny. — Wszystko skończone. — Uspokój się, młody. Jestem w Albuquerque. Będę tam za... — Wyatt znalazł samochody. Znalazł je, rozumiesz! Ma je. Są stracone. Charlie otworzył usta i z powrotem je zamknął, nie mówiąc ani słowa. Co można odpowiedzieć na wiadomość, że nastąpił koniec świata? Czuł, jak krew w żyłach zmienia mu się w lód, a serce staje się wielkim zimnym kamieniem ciążącym w piersi. Tak jak powiedział Lenny: wszystko skończone. Zamknął oczy, nie potrafił o niczym myśleć. Stało się najgorsze i w umyśle Charliego zapanowała absolutna pustka. — Bateman chce, żeby mu zwrócić zaliczkę. Wszyscy się tego domagają — Lenny przekazywał mu kolejne szczegóły na temat dnia klęski. —To dziewięćdziesiąt kafli, Charlie. Jak gdyby trzeba mu było o tym przypominać. Piętnaście tysięcy razy sześć równa się dziewięćdziesiąt tysięcy. Dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów. Równie dobrze mogłoby to być dziewięćdziesiąt milionów. I co z tego? On i tak ich nie ma. Nie ma nawet dziewięćdziesięciu centów. Jest zrujnowany, skończony, ugotowany, pogrzebany. Charlie Babbitt jest kompletnie załatwiony. — Mówi, że tak cię urządzi, że nie będzie cię stać nawet na to, żeby umyć komuś lamborghini — ciągnął Lenny, teraz już z wyraźną satysfakcją. Charlie zdrowo dał mu w kość, uciekając z miasta, nie dając znaku życia, zostawiając go, aby samotnie stawiał czoła natarciu. Teraz jego kolej dostać po uszach, i prawdę mówiąc Lenny nie czuł współczucia. — Daje czas do piątku. Co mu powiedzieć? Gdzieś wewnątrz czaszki Charlie poczuł głośny jak grzmot wybuch pustego śmiechu. Jakież znaczenie, do jasnej cholery, miało to, co Lenny mógłby teraz powiedzieć Wyattowi? Wyatt przekłuł balon jego życia i teraz ze świstem uchodzi z niego powietrze. 144 — Powiedz mu, że czek jest w drodze — powiedział i odwiesił słuchawkę. Oczyma wyobraźni widział własną przyszłość i nie był to radosny widok. ? * * * Charlie siedział w otępieniu, gapiąc się na stygnące na talerzu jedzenie. Pogrzebał w nim trochę widelcem, ale nic nie mogłoby go teraz zmusić do wzięcia czegokolwiek do ust. Nie jest głodny, już nigdy w życiu nie będzie głodny. Martwi nie jedzą. Zgasił luc-ky strike'a w samym środku mielonego kotleta i znów westchnął. W przeciwieństwie do Charliego, Raymond dobrze sobie podjadł. Malutkie kwadraciki hamburgera znikały mu w ustach prędzej niż zwykle — jeden po drugim. Raymond miał za sobą dobry dzień. Nowe ubranie i watchman marki Sony do oglądania Wapnera. Przyjemna przejażdżka samochodem tatusia pustą autostradą z Albuquerque do Joseph City w stanie Arizona. A teraz siedzą sobie w tym wygodnym zajeździe dla kierowców ciężarówek — w dużym nowoczesnym barze, gdzie właśnie zjadł pysznego hamburgera, i to z frytkami. Charlie pokroił mu wszystko i polał ketchupem. Raymond lubi smak ketchupu — zwłaszcza, gdy się nim poleje frytki. No i ta szafa grająca, na ścianie tuż nad ich stolikiem. Z masą piosenek. Sto czterdzieści. Wszystkie wypisane na czternastu plastykowych kartach; wybiera się jedną, wrzuca pieniążek, po czym naciska odpowiednie guziczki — jeden z cyfrą i jeden z literą — i oto ulubiona melodia. Zafascynowany Raymond błyskawicznie przerzucił karty: klik, klik, klik. Ktoś musiał wrzucić monetę, bo akurat szła piosenka. Kobiecy głos. Patsy Cline śpiewa „Słodkie marzenia". — E-19 — oświadczył Raymond. Charlie obojętnie popatrzył na siedzącego naprzeciw brata. Patsy Cline. I co z tego? Ale nagle coś mu przyszło do głowy: — Co to za numer, B-19? — E-19 — poprawił go Raymond. Jak to możliwe? Raymond tak szybko przerzucił katalog, że 10—RainMan 145 było wykluczone, żeby zdołał przeczytać jakiś tytuł, nie mówiąc już o zapamiętaniu czegokolwiek. Nikt nie byłby w stanie tego zrobić. — To ta piosenka, która leci? — To ta piosenka. Która leci. Charlie wpatrywał się w Raymonda, ogryzając paznokieć; w głowie świtał mu pomysł, a w sercu rodziła się nadzieja. — Zakryj oczy rękami — rozkazał. I pokazał Raymondowi, jak ma to zrobić. Raymond, który potrafił naśladować proste gesty, zasłonił oczy rękami. Charlie zaczął przerzucać plastykowe karty. — „Hazardzista", Kenny Rogers — rzucił na chybił trafił. — J-12 — odpowiedział Raymond błyskawicznie i prawidłowo. — „Zdradliwe serce", Hank Williams. — „Twoje zdradliwe serce" — poprawił z powagą Raymond. — Hank Williams, Junior. — Dobra, samochwało. Jaki numer? — L-4. Cholera, to zupełnie nieprawdopodobne! Zły nastrój Char-liego stopniał jak kostka lodu rzucona na rozgrzaną płytę. Na twarz wypłynął mu szeroki uśmiech: — „Błękitny księżyc Kentucky", Bill Monroe. — Z zespołem Bluegrass Boys, P-ll — odpowiedział natychmiast Raymond. Sukinsyn! I to z zasłoniętymi oczami! Jest genialny. Raymond Babbitt jest cholernym geniuszem! „Niezwykłe zdolności" — powiedział doktor Bruner. „Wysepki geniuszu". „Napiję się na tę intencję!", pomyślał radośnie Charlie. Te niezwykłe zdolności mogą uratować skórę Charliego Babbitta! — Ray, braciszku! Świetnie się zabawimy — obiecał. — Grałeś kiedyś w karty? Charlie kupił trzy talie kart do pokera i odrzucił dżokery. Używając maski buicka jako karcianego stolika, rozłożył je ko- 146 lorami i pokazał Raymondowi poszczególne sekwensy, od asa do króla. Potem przetasował wszystkie trzy talie razem, układając je w wysoki stos — po dwanaście asów, dwójek, trójek, i tak dalej — podczas gdy Raymond przyglądał mu się z zachwytem. — Ty uważasz? — zapytał Charlie. Raymond skinął głową. Uważa. — Jesteś gotowy? Znów skinięcie. Jest gotowy. Teraz Charlie wziął do rąk grubą potrójną talię i zaczął w zawrotnym tempie wykładać karty na maskę, jedną po drugiej, koszulkami w dół. Każda karta była widoczna przez ułamek sekundy, po czym natychmiast przykrywała ją następna. Pac, pac, pac, pac. Kiedy zostało trochę więcej ponad połowę kart, Charlie rzucił okiem na Raymonda, a potem położył resztę kart na masce, koszulkami do góry. — Dobra. Co zostało? Raymond nie wahał się ani przez sekundę: — Dziewięć asów, siedem króli, osiem waletów, siedem dziesiątek... Charlie podniósł rękę i potok słów natychmiast się urwał. Talent. Cholerny talent do liczenia kart, postrach amatorów gry w Black Jacka. Kasyna padną przed nim na kolana. Pitbossowie zadrżeliby z przerażenia, gdyby wiedzieli, jakie zdolności ma Raymond Babbitt. Zadrżeliby, wydaliby mu dożywotni zakaz siadania przy stoliku i wywiesili jego fotografię na widocznym miejscu w biurze każdego domu gry w Ameryce: „Czy znacie tego Człowieka?" Pomyśleć tylko: Charlie Babbitt siedzi na kopalni złota i nawet o tym nie wie. — Moż-li-woś-ci — mruknął Charlie radośnie, jednocześnie rozważając szanse. — Facet ma moż-li-woś-ci. Jesteś gotowy do ataku? — Gotowy. Do ataku. — No to jazda! Wsiadaj! Kiedy Raymond znalazł się bezpiecznie w buicku, Charlie nacisnął gaz i samochód wystartował jak wielkie ptaszysko. Kar- ni'- 147 ty sfrunęły z maski rozsypując się po nawierzchni i za buickiem pociągnął długi ogon kierów, trefli, pików i kar. Jadą do Los Angeles, ale najpierw krótki objazd. Wizyta w Las Vegas, amerykańskiej stolicy hazardu, po to, żeby Raymond mógł dowieść istnienia „wysepek geniuszu" na morzu swojego autyzmu. * * * ? Joseph City w stanie Arizona znajdowało się nie dalej niż o sto mil od Las Vegas, niecałe dwie godziny jazdy przez pustynię. Buick zjechał z autostrady numer 40 na autostradę numer 93, prosto do Vegas. Po drodze Charlie urządził Raymondowi wykład z reguł gry, podając każdą tylko jeden raz: teraz wiedział już, że Raymond nie jest w stanie zapomnieć nic z tego, co przeczytał lub usłyszał. — Dwadzieścia jeden. Zapamiętaj sobie, wygrywa dwadzieścia jeden. Rozdają karty z buta, ale to tylko nazywa się „but", to nie taki but, jaki się wkłada na nogę, więc nie spodziewaj się, że zobaczysz coś podobnego do twoich butów. Najważniejszą rzeczą jest zapamiętać, że stół musi stanąć na siedemnastu. Dealer nie może pociągnąć karty, jeśli ma siedemnaście. Jeśli on ma siedemnaście, a ty więcej niż siedemnaście, ale mniej niż dwadzieścia jeden, to wygrywasz. Chwytasz?? — Chwytasz. — Jak pociągniesz za wysoką kartę i przekroczysz dwadzieścia jeden, masz furę. Przegrywasz. Forsę. Chwytasz? — Chwytasz. — Jak pociągniesz dziesięć — dziesiątkę, waleta, damę albo króla — a potem asa, wygrywasz najwyżej. Black Jack. Chwytasz? — Chwytasz. — Jak chcesz, żeby dealer dał ci jeszcze jedną kartę, stukasz palcami w stół, o tak, albo mówisz: „jeszcze", a jak już nie chcesz ciągnąć, to kręcisz głową: nie, albo mówisz „dość". Jak 148 masz osiemnaście, nie ciągniesz. Nigdy nie ciągnij, jak będziesz miał osiemnaście albo więcej. Chwytasz? — Chwytasz. — Więc jak policzysz, co już zeszło i będziesz wiedział, co zostało — kupa dziesiątek albo blotek — to będziesz wiedział, czy brać czy nie. Lepiej pociągnąć i mieć więcej niż stanąć na niskiej liczbie, więc lepiej, jak dealerowi zostanie jeszcze dużo dziesiątek. Chwytasz? — Chwytasz. — W bucie będą co najmniej trzy talie naraz, może więcej. Może cztery, albo nawet pięć. Musisz wszystkie policzyć, wszystko jedno, ile będzie. Chwytasz? — Chwytasz. Mogę poprowadzić, Charlie Babbitt? — Nie. Teraz słuchaj. Jak zostanie kupa dziesiątek — dziesiątek i figur — to dobrze. Dobrze dla nas. Ponieważ Charlie nie dodał „chwytasz?", Raymond nie znalazł żadnej odpowiedzi. — No, powiedz — podpowiedział mu Charlie niecierpliwie. — Dziesiątki dobre, dziesiątki dobre, dziesiątki dobre, dziesiątki dobre! — wyglądało na to, że Raymond jest całkiem zadowolony z siebie — może dlatego, że Charlie był taki zadowolony z niego. — Dobra, i będziesz stawiał... — Jeden jak źle, dwa jak dobrze. — I jeszcze — podpowiedział Charlie, czekając aż Raymond wyrecytuje najważniejszą część lekcji, którą mu wbijał do głowy przez ostatnie piętnaście mil. — Trzymać dziób na kłódkę — Raymond otworzył usta, a potem gwałtownie je zamknął, patrząc na Charliego w oczekiwaniu pochwały. Charlie skinął głową. — Kasyna mają swoje reguły. Najważniejsza: nie lubią przegrywać. Wobec tego pod żadnym pozorem nie daj po sobie poznać, że liczysz. Raymond odwrócił się do brata i powiedział: — Ja liczę, ja liczę, ja liczę, ja liczę, ha! 149 — Jeżeli to powiesz w Las Vegas i jeżeli cię ktoś usłyszy, to już nigdy cię nie zobaczę. Nigdy. Raymond skurczył się na swoim siedzeniu, myśląc nad tym, co usłyszał. Całe podniecenie uszło z niego jak powietrze z przekłutego balonu. Wyglądał na tak przygnębionego, że Charlie uśmiechnął się do niego chcąc mu dodać otuchy, a Raymond — jak za naciśnięciem guzika — wyprodukował wierną kopię tego uśmiechu. — Charlie — zawołał radośnie. — Charlie! Teraz brzmiało to zupełnie inaczej niż tamten maniacki szept. * * * * W lotto czy na slot maszynach grać umie każdy. Można mieć na sobie łachmany i nosić pióra we włosach, można być skończonym, absolutnym świrem, a i tak można grać w lotto albo na slot maszynach. Ale kiedy się wkracza na salę w kasynie, kiedy się siada przy stoliku do Black Jacka, bakarata czy jakiejś innej gry dla dżentelmenów, w której stawki są naprawdę wysokie, to lepiej wyglądać dobrze — jak zwycięzca, którego stać na to, żeby przegrać. Ponieważ kasyno ma na ciebie oko, nie toleruje dziwacznego zachowania, nawet ze strony tych najbardziej nadzianych. Wobec tego Raymond jest w tej grze do tyłu o dwa punkty. Nie tylko zachowuje się jak mieszkaniec szpitala wariatów, ale również tak wygląda. Dobra, szata zdobi człowieka i dopóki American Express Charliego to wytrzyma, można coś zrobić z wyglądem Raymonda. Na początek przyzwoite strzyżenie i manicure. Jeszcze nowe ubranie — zamiast tych worowatych roboczych spodni z K- Mar-tu, a także buty — z ostrymi noskami i bardzo błyszczące — i Raymond zamieni się z brzydkiego kaczątka we wspaniałego łabędzia. Ale ten łabędź wcale nie jest bardziej normalny niż kaczątko i przyszłość jest jednym wielkim i niepokojącym znakiem zapytania. Kiedy się przesunie wzrok powyżej garnituru — na 150 oczy, puste i wpatrzone w jeden punkt lub — co jeszcze gorsze — rozbiegane we wszystkie strony — to co wtedy? A co będzie jak Raymond zaświruje akurat przy stole do Black Jacka? Dobry, stary, riieodgadniony Ray. Ani chwili nudy z tym facetem. Ale Charlie musi zaryzykować. Kilka przyzwoitych wygranych i zaraz się stąd zmyją. Musi wygrać przynajmniej tyle, żeby spłacić Wyatta i zwrócić klientom zaliczki. W przeciwnym wypadku już nigdy nie będzie mógł prowadzić w Los Angeles żadnych interesów. Może uda mu się uratować sprawę tych samochodów. Może nawet wróci do Los Angeles z fortuną w kieszeni. Bo i dlaczego by nie? Wielu innym się udało. Wszystko zależy od Raymonda. Gdy dotarli do Las Vegas zapadał wieczór i bulwar jarzył się wielokilometrowym pasem neonów: kości do gry, koła ze szprychami, flamingi, reklamy MGM, restauracji i barów. Raymond nigdy nie widział czegoś podobnego; oczy wychodziły mu z orbit i wykręcał szyję na wszystkie strony, żeby jak najlepiej widzieć tę jaskrawą i radosną feerię. Dziś jeszcze tani hotel. Jutro zajmą się doprowadzeniem Raymonda do porządku — na slot maszynach może grać każdy, nawet jeśli jest ubrany w jakieś szmaty i ma we włosach pióra, ale prawdziwe kasyno to zupełnie co innego — żeby się dobrze prezentował w wielkim kasynie. A potem, jutro wieczorem — to będzie wielki wieczór. Namierzą się na kasyno w Pałacu Cezara i niech tylko Ray pokaże co potrafi. Charlie westchnął i pokręcił głową. Szkoda, że nie należy do tych, którzy się modlą: dziś byłaby po temu naprawdę znakomita okazja. Rozdział dziesiąty Cuda się zdarzają. Prawdziwym cudem było, że następnego dnia rano u krawca złota karta American Express Charliego nie wymówiła mu posłuszeństwa. Zamiast się wściec, z uśmiechem przyjęła dotkliwy cios. Charliemu i Raymondowi wzięto miarę na dwa niemal identyczne garnitury według ostatniej włoskiej mody — lekko dopasowane, zwężające się spodnie, z dwurzędowymi marynarkami o wąskich klapach, z najlepszej angielskiej wełny. Morderczo drogie, oczywiście, ale któż mógłby być ich bardziej godzien, niż oni? Poza garniturami Charlie kupił dwie kremowe bawełniane koszule i dwa pasujące do nich zielone krawaty — jeden dla Raymonda i drugi dla siebie. Raymondowi chyba najbardziej podobały się właśnie krawaty, a zwłaszcza fakt, że jego krawat jest taki sam, jak brata. Podczas gdy Raymond usiłował podciągnąć sobie spodnie z powrotem pod pachy, Charlie wymógł na krawcu obietnicę, że oba garnitury zostaną dopasowane i będą gotowe do włożenia nie później niż o piątej po południu, jeszcze tego samego dnia. Kiedy złota karta znalazła się w otworze maszynki, która miała wydać wyrok, Charlie poczuł, że w brzuchu latają mu motyle wielkie jak drapieżne ptaszyska; zostało mu już tylko tyle gotówki, żeby wieczorem móc wejść do gry. Gdyby automat nie przyjął karty lub — co jeszcze gorsze — gdyby ją zatrzymał — oznaczałoby to koniec Charliego Babbitta i jego marzeń. Ale cuda naprawdę się zdarzają i karta wciąż cichutko mruczała w otworze. Dobra nasza! Następny etap to elegancki salon 152 fryzjerski dla panów, gdzie dokona się ostateczna przemiana Raymonda. Kosztowne strzyżenie, maseczka, manicure, czyszczenie butów — pełna dekoracja. Raymond siedział zafascynowany, w milczeniu obserwując cały proces przeróbki; jego oczy jak czarne guziczki rejestrowały wszystko bez zbędnej paniki. Tylko gorący ręcznik niemal przyprawił go o panikę. Kiedy zobaczył, że się zbliża, mokry i parujący, zesztywniał w krześle i Bóg jeden wie, co by się mogło stać, gdyby Charlie błyskawicznie nie zainterweniował. — Bez gorącego ręcznika. — Ależ proszę pana, to konieczne, żeby otworzyć pory. — Proszę słuchać, co mówię. Żadnego gorącego ręcznika. Więc Raymond mógł to dalej znosić: fryzjer strzygł, manicu- rzystka polerowała, butom nadano najwyższy połysk. To, co wyłoniło się w efekcie tego kosztownego serwisu wprawiło w zadziwienie nawet Charliego, który zaaranżował całą tę sprawę. Raymond wyglądał... normalnie. Lepiej niż normalnie — niemal wspaniale. Gdyby umiał ten stan utrzymać, zwłaszcza kiedy się go ubierze w jego kosztowny włoski garnitur, żadne kasyno w kraju nie odmówi mu wejścia. Mieli do zabicia cały dzień, więc Charlie zabrał Raymonda na przejażdżkę po Vegas, żeby mu pokazać okolicę. W dzień Las Vegas wyglądało tandetnie — jak dziwka, która poszła spać nie zmywając z twarzy makijażu. Budynki, oświetlone kolorowymi neonami i wieloma tysiącami watów energii elektrycznej, wyglądały jaskrawo i krzykliwie w ostrym pustynnym słońcu. Ale wydawało się, że Raymond nie ma nic przeciwko temu. Gapił się na wszystko: na długi pas bulwaru i wielkie hotele z wariacjami architektonicznymi na tematy arabskie i starorzymskie, z wysuniętymi przed fasady markizami ozdobionymi zdjęciami wielkich gwiazd; na tandetne kapliczki, w których można było wziąć ślub; na motele z automatami do gry zainstalowanymi w każdym pokoju, ba — we wszystkich łazienkach. Kilkadziesiąt lat temu Las Vegas było tylko przystankiem na drodze do Kalifornii, miejscem „ostatniej szansy", gdzie można było zatankować samochód i coś zjeść przed długą jazdą przez 153 zachodnią pustynię. Potem ktoś wpadł na sprytny pomysł zalegalizowania hazardu w Nevadzie. Prawie z dnia na dzień tu, na skraju pustyni, powstało miasto, poświęcone jednej jedynej rzeczy: hazardowi. Rozrywce przeznaczonej do tego, żeby ci odebrać pieniądze i zatrzymać je dla siebie. Wszędzie, gdzie się poszło w Las Vegas, można było przegrać przynajmniej kilka dolarów. W tandetnej restauracyjce, gdzie zatrzymali się na obiad, głównym motywem dekoracji była para kości do gry, „szczęśliwych siódemek" — na ścianie, na papierowych podstawkach pod talerze, na poplamionych tłuszczem kartach dań. Na każdym stoliku leżały karty do gry w lotto; wzdłuż ściany w głębi stał rząd flipperów. Kiedy kelnerka podchodziła, żeby odebrać zamówienie, mogła jednocześnie zabrać także karty i przeznaczone na hazard dolary. Głos wywołujący numery zagłuszał muzykę country płynącą z grającej szafy. Lotto zafascynowało Raymonda. Mógłby spędzić resztę dnia i cały wieczór, przyglądając się, jak ponumerowane piłeczki pingpongowe skaczą wesoło w bębnie, a potem wyskakują do gry, pokazując wygrywające numery. Było to jak liczenie i obserwowanie prania w bębnie suszarki jednocześnie. Patrząc na brata Charlie pomyślał, że jeśli ktoś w ogóle potrafi nauczyć się wygrywać w lotto, to tym kimś jest Raymond. Jego chytry genialny autystyczny umysł z pewnością dostrzegł już jakąś prawidłowość w pozornie przypadkowych sekwencjach numerów i teraz obliczał stopień prawdopodobieństwa. Ale lotto to gra o niskich stawkach dla starszych pań o włosach ufarbowanych na niebiesko, które spędzają cały dzień nad kilkoma kartami po dwa dolary od sztuki — jak nad jednym drinkiem. Drobne rybki. Charliemu chodziło o grubą rybę: grę o wysokie stawki w kasynie o wysokich stawkach. Black Jack w Pałacu Cezara. Wielka wygrana byłaby jeszcze większym cudem niż kupienie dwóch kosztownych garniturów na kartę kredytową z nie opłaconym kredytem. Ale Charlie liczył na ten cud, mimo że od czasu do czasu ogarniały go dręczące wątpliwości. Wszystko zależało od układu kilku kart i od fenomenalnej zdolności Raymonda do przewidze- 154 nia, jakie to będą karty, a także od tego, żeby nie dał się złapać ani nie wyciął jednego z tych swoich numerów — aktów samounicestwienia, które Charlie zdążył już tak dobrze poznać. Buick zatrzymał się na światłach. Raymond wpatrywał się zafascynowany w markizę nad wejściem jednego z wielkich hoteli, oświetloną niezliczonymi żarówkami. — Kupa lampek, co? — uśmiechnął się Charlie. — Kupa lampek. Co. — odpowiedział Raymond. -Ile? — Dwieście siedemdziesiąt osiem. — Rain Man przemówił — roześmiał się Charlie. Mieli szanse na zwycięstwo, ale czekała ich zacięta walka. $ $ $ $ Kolejny cud. Ubrania były gotowe na czas i — cud największy ze wszystkich — pasowały jak ulał. To znaczy garnitur Char-liego prezentował się doskonale, a garnitur Raymonda byłby doskonały, gdyby Raymond nie podciągnął sobie paska od spodni pod samą szyję, na co najwyraźniej miał ogromną ochotę. Wyglądali jak dwaj bardzo ładowani faceci. I jak dwaj potentaci ze wschodnich stanów, podjechali pod majestatyczny Pałac Cezara, wręczyli kluczyki parkingowemu i wkroczyli do hotelu. Raymond nigdy nie widział podobnego splendoru. Szedł tuż za Charliem, kręcąc głową na wszystkie strony i przyglądając się różnokolorowej wodzie w marmurowej fontannie, wielkim posągom rzymskich imperatorów, alei eleganckich butików po drugiej stronie hallu. Były też slot maszyny, i lotto, i Raymond patrzył zafascynowany na jedne i drugie. Charlie niemal go na chwilę zgubił, kiedy Raymond podreptał do flipperów, żeby spróbować szczęścia. Nic z tego nie wyszło, ponieważ nie dotarła do niego podstawowa zasada działania jednorękich bandytów: najpierw pieniądze, a dopiero potem dźwignie i guziki. Wciąż jeszcze bezskutecznie szarpał za dźwignię, kiedy Charlie go odnalazł i wrzucił do otworu ćwierćdolarówkę. Bęben zaczął się kręcić. Kręciła się także głowa Raymonda, 155 który go pilnie śledził. W końcu maszyna zatrzymała się. Dwa paski, cytrynka: przegrana. Ale mimo to, podekscytowany toczącą się grą w lotto i slot maszynami, Raymond ociągał się z odejściem, więc Charlie przyrzekł mu, że im prędzej zagrają w karty, tym prędzej tam wrócą. Kiedy szli wzdłuż hallu w stronę kasyna, usłyszeli za plecami nagły hałas. Odwrócili się, żeby zobaczyć co się dzieje. Jedna z maszyn wypłaciła komuś z grających wielką wygraną: głośno dzwoniły dzwonki, a do korytka sypały się srebrne dolarówki. Właścicielka wygranej, siwowłosa kobieta o imieniu Mitzi, podskakiwała i krzyczała z radości. Wszyscy tłoczyli się wokół niej, żeby jej pogratulować szczęścia. — Widzisz? Fajnie jest wygrać! — Charlie wykorzystał sytuację, aby wbić Raymondowi do głowy morał. — Wygrała. Jest szczęśliwa. Wszyscy ją ściskają. Raymond odwrócił się od sceny zwycięstwa i spojrzał prosto na Charliego. O sekundę za późno Charlie przypomniał sobie, że Raymond nie znosi, żeby go ktoś dotykał. Już sama możliwość, że go ktoś dotknie sprawiała, że cały sztywniał. — No... jak się wygra w karty, to nikt nikogo nie ściska. Mimo to nogi Raymonda, przyciągane odgłosami szczęścia, poniosły go z powrotem w stronę flipperów. Chciał jeszcze raz popatrzeć, jak obracają się bębny, jak pokazują się obrazki; chciał usłyszeć, jak dzwonki dzwonią dla niego. Charlie musiał go zatrzymać i to szybko. — Jeżeli nie zagramy w karty i nie wygramy pieniędzy, zabiorą cię z powrotem do czubków — szepnął Charlie do Raymonda. — A wiesz, jak cię tam zawiozą? Raymond nie odpowiedział, ale wlepiał w Charliego wzrok, czekając na odpowiedź. Wyciągając ręce w bok, Charlie przemienił się w samolot. Udając, że się wzbija w powietrze, wydał z siebie odgłos odrzutowego silnika: rrrrrrrrrrr... Był to komunikat okrutny, ale wyraźny i dobitny; natychmiast też dotarł do Raymonda. Odwracając się od flipperów, ruszył za Charliem w stronę sali. Dumnym krokiem, elegancko ubrani, bracia Babbittowie wkroczyli ramię w ramię do wielkiej 156 mrocznej okrągłej sali, gdzie działy się rzeczy prawdziwie doniosłe. Ich postawa — w wypadku Charliego szczera, w wypadku Raymonda — dokładna imitacja postawy Charliego — mówiła: — Przyszli gracze. Czas zacząć grę. Zróbcie przejście człowiekowi, który rozbił bank w Monte Carlo; ten drugi facet, to jego brat. Kasyno nie zna dnia ani nocy. Akcja toczy się przez całą dobę, codziennie, dzień po dniu. W kasynach panuje mrok, ale każdy stół oświetlają zawieszone nisko lampy, tak że jest on czymś w rodzaju wyspy, odizolowanej od innych, zamkniętej, mającej własne odrębne istnienie. W ten sposób gracze mogą się lepiej skoncentrować, a właściciele kasyna mogą skuteczniej śledzić akcję. Natomiast przeważająca część akcji toczącej się na rozległym oceanie wokół wysp to drobne kroczki ślicznych kelnerek roznoszących drinki. Spragnieni gracze nie muszą nawet odchodzić od stołów gry. Charlie opracował prosty system gry. Raymond będzie stawiał jeden żeton, jeśli uzna, że układ kart nie jest dla nich korzystny, dwa, jeśli but będzie pełny dziesiątek; był całkiem pewny, że uda im się wygrać. Dużymi stawkami zajmie się Charlie: utrzyma niskie, jeśli Raymond postawi jeden żeton, podwyższy — jeśli postawi dwa. Zaskórniak Charliego wystarczył akurat na garść żetonów. Nie czerwonych pięciodolarowych, ani nie czarnych studolaro-wych, ale porządną garść zielonych — każdy wart dwadzieścia pięć dolców. Przy odrobinie szczęścia uda im się może wymienić te zielone na czarne i białe — białe są warte po pięćset. Natomiast przy dużym szczęściu zagarną parę żółtych — każdy po patyku, a może nawet najlepsze ze wszystkich: fioletowe — warte okrągłe pięć koła. Kasyno było pełne i panował w nim duży ruch. Oceniając sytuację, Charlie poprowadził Raymonda obok stolików, przy których grano w kości i w ruletkę — obok kręcącego się koła ruletki trzeba go było przeciągnąć niemal siłą — do stołów w głębi, gdzie toczyła się gra w Black Jacka. - W co gramy? — szepnął do Raymonda. 157 Tylko dla sprawdzenia. — W karty. Dwadzieścia jeden. — Tak, to właśnie jest grane, Ray. Przy stołach do Blacka Jacka był taki tłok, że minęło kilka minut zanim znaleźli dwa wolne miejsca obok siebie. Charlie położył jeden stosik zielonych żetonów przed sobą, a drugi przed Raymondem. Potem zamknął oczy, głęboko wciągnął do płuc powietrze i przez moment trzymał kciuki w zaciśniętych pięściach — na szczęście. W godzinę później obaj siedzieli jeszcze przy stoliku; małe stosiki żetonów zmieniły się przez ten czas w bardzo duże, i były wśród nich nie tylko zielone: trafiały się czarne, a nawet było kilka żółtych. Talent Raymonda mógł naprawdę wzbudzić podziw; marzenia Charliego o szczęściu na jego oczach stawały się rzeczywistością. Charlie nie zdawał sobie sprawy z tego, na jak długo i jak głęboko jego brat — podobnie jak wszyscy chorzy na autyzm, o czym także oczywiście nie mógł wiedzieć — potrafi się skoncentrować na czymś, co go zdoła całkowicie wciągnąć. W ciągu ostatnich kilku dni wspólnej podróży Charlie obserwował jedynie ujemne strony takiej koncentracji. Wapner, na przykład. Kiedy Raymond szykował się do obejrzenia Sądu Publiczności, nawet trzęsienie ziemi nie mogłoby odwrócić jego uwagi. Gdy jego umysł był zajęty jakąś sprawą — choćby tak trywialną jak jedzenie — nic nie było w stanie go od niej oderwać. Inherentną cechą autystycznej osobowości Raymonda, charakterystyczną dla jego uszkodzonego mózgu, było to, że wszystkie sprawy miały dla niego jednakową wagę. Dla Raymonda Babbitta życie i śmierć wcale nie były ważniejsze od prażynek i Wapnera. Tę jednotorowość Charlie uważał dotąd za upór i dawało mu to zdrowo w kość, ale teraz zbierał jej obfite plony, ponieważ koncentracja Raymonda była doprawdy czymś jedynym w swoim rodzaju i wartym obejrzenia. I jeszcze jeden plus: Raymond był zbyt skoncentrowany, 158 żeby zachowywać się w swój dziwaczny sposób. Był całkowicie nieświadomy wszystkiego, co go otacza, nic więc nie zagrażało jego egzystencji. Całą uwagę skupiał na trzech taliach kart w bucie. Używał swego talentu do liczenia i robił to z pasją. Ale nie wszystko szło całkiem gładko. Przy ostatnim rozdaniu Raymond miał osiemnaście. Charlie pociągnął szóstkę i czwórkę. Doskonale. W żaden sposób nie groziła mu fura przy kolejnej karcie. Ale musiał pociągnąć dziesiątkę, żeby mieć dwadzieścia — pewną wygraną. Raymond postukał w stolik: sygnał, że prosi o jeszcze jedną kartę. Charlie otworzył usta, żeby zaprotestować. Nie ciągnie się przy osiemnastu. Podstawowa reguła. Przecież mówił Raymondowi, żeby nigdy nie ciągnął przy osiemnastu. Przy osiemnastu mówi się „dość". — Chce pan jeszcze jedną kartę? — zapytał ze zdziwieniem dealer. — On nie chce karty. Ray, masz osiemnaście — szybko wtrącił Charlie. — Chcę kartę — upierał się Raymond. Wzruszając lekko ramionami, dealer podał mu z buta kartę. Dziesiątkę trefl. Raymond miał furę. Co więcej, to powinna być dziesiątka Charliego. Raymond nie powinien był dobierać, a wtedy Charlie miałby swoje dwadzieścia. Prawie na pewno dosyć, żeby przebić stół, który stał na piętnastu. Obaj by wygrali. Ale coś się w Raymondzie przestawiło i teraz obaj przegrali to rozdanie. — Widzisz? Zabrałeś moją kartę — powiedział Charlie z naganą w głosie, nie umiejąc ukryć rozdrażnienia. Błąd. Biorąc go za słowo, Raymond podniósł dziesiątkę pik i położył ją starannie na kartach Charliego, nawet troszkę ją wygładzając, żeby się lepiej prezentowała. — Nie mogę zabrać twojej — powiedział Charlie, zwracając Raymondowi kartę. Muszę mieć swoją. Drugi błąd. — Jeszcze kupę zostało — powiedział Raymond z pewnością siebie. 159 Oczy dealera zabłysły. Tylko na ułamek sekundy, ale Charlie zauważył ten błysk i zaniepokoił się. Ale mimo to podwoił stawkę; rozdzielił karty i podwoił stawkę. Dealer rzucił mu szybkie spojrzenie, but na moment znieruchomiał. — Kupę, masę — powiedział Raymond. But ruszył naokoło stołu, rozdzielając karty między graczy. Dama dla faceta siedzącego na końcu, dziesiątka dla jego sąsiadki. Charlie dostał waleta. Sobie dealer dał kolejną damę. Fura dla stołu i Charlie zgarnął pokaźny stosik żetonów. — Kupę, masę — powiedział znów Raymond. Znów ten błysk w oku dealera, tym razem wyraźniejszy. Kupę, masę dziesiątek. Czyżby ten facet liczył? Może lepiej dodać do buta jeszcze jedną talię. Kolejną kartą w bucie była cutting-card: znak, że należy talie na nowo przetasować. Wypadła na Raymonda, który powinien włożyć ją z powrotem do buta i wyznaczyć w ten sposób moment kolejnego tasowania; wobec tego dealer grzecznie położył ją przed nim na zielonym suknie stołu. To kompletnie zdezorientowało Raymonda: Charlie nic takiego nie mówił. Dealer patrzył na niego z wyczekiwaniem, a Raymond zwrócił nic nie rozumiejący wzrok ku Charliemu. — Wsuń tę kartę między karty w bucie, Ray. — Gdzie? — Gdzie pan ma ochotę — powiedział dealer. Raymond podniósł kartę niepewnymi palcami i spojrzał na Charliego, szukając moralnego wsparcia. Charlie skinął głową zachęcająco, ale Raymond dalej trzymał kartę w ręce, niezdolny do wykonania żadnego gestu. Wpatrywał się to w białą tekturkę, którą trzymał w ręce, to w duży stos kart, który miał przed sobą w bucie. To na jedno, to na drugie, a tymczasem wszyscy naokoło przyglądali mu się i zastanawiali, co się właściwie dzieje. Charlie znów skinął głową, tym razem bardziej ponaglająco. Drętwiał ze strachu, że stół rozszyfruje Raymonda, że inni gracze zorientują się, że Raymond „nie ma wszystkich w domu". — Byle dziś — powiedział. 160 Raymond podniósł głowę; jego twarz była jednym wielkim znakiem zapytania. — Zróbże to dziś — powtórzył Charlie niecierpliwie. — Czwartek — odpowiedział Raymond i wrócił do rzeczy: nierozwiązywalnego dylematu — cutting-card i buta. Wysuwał rękę z białym kartonikiem w stronę buta, cofał, wysuwał, cofał... — Czy możesz ją tam wreszcie włożyć? — warknął Charlie, tracąc zimną krew i uderzając Raymonda w ramię. Raymond wzdrygnął się. Jego ręka wysunęła się do przodu i cutting-card zniknęła między kartami w bucie. Dramat zakończył się szczęśliwie, ale wszyscy przy stole obserwowali jak rozwija się jego akcja — patrzeli a może także się dziwili. — Zasłużyłem na wpisanie na listę? — zapytał Charlie beztroskim tonem, ale tylko na wpół żartem. Było mu naprawdę przykro, że uderzył Raymonda, nawet jeśli było to tylko klepnięcie w ramię. Raymond zastanowił się nad tym pytaniem. — To nie było Poważne Obrażenie — zdecydował. — No tak, jesteś numer osiemnaście... — W 1988, wiem — powiedział Charlie z uśmiechem. — Wobec tego powiedz mi, w jaki sposób można zostać usuniętym z listy? Rzucił bratu pełne przejęcia spojrzenie. — Można zostać wpisanym na listę. Nie można zostać usuniętym — odpowiedź Raymonda brzmiała zupełnie zdecydowanie. Charlie skinął głową ze smutkiem i zdziwiło go to, co czuł: wolałby, żeby jego nazwisko nie figurowało na Liście Poważnych Obrażeń jego brata. — Panowie stawiają? —podpowiedział dealer. Charlie podniósł wzrok z nagłym zdziwieniem. Na moment niemal zapomniał, gdzie się znajduje i po co tu jest. Przez moment był sam ze swoim bratem; on i Raymond wyeliminowali na chwilę wszystkich innych ludzi. Cztery pary oczu należących do dealera i pozostałych graczy wpatrywały się w niego ze zdziwieniem próbując odgadnąć, co się właściwie dzieje. 11 — Rain Man 161 Raymond położył przed sobą jeden żeton — znak dla Char-liego, że układ kart nie jest dla nich korzystny. Wobec tego Charlie także postawił jeden żeton. — Uuups — powiedział nagle Raymond. Zły znak. Położył jeszcze jeden żeton. Charlie pospiesznie wysunął do przodu pokaźny stosik żetonów. — Skończyliście, chłopcy? — zapytał rozbawiony dealer. Zaczął rozdawać karty. Raymond pociągnął dziewiętnaście, a Charlie... — Black Jack! — oznajmił dealer. — Stół płaci podwójnie. Pozostali gracze mieli furę, ale dealer dobrał piątkę kier do szesnastu, które miał wcześniej. — Dwadzieścia jeden! Black Jack — oświadczył, zgarniając wszystkie żetony oprócz żetonów Charliego. Charlie wyszczerzył zęby w uniesieniu zgarniając wygraną. Sąsiad Raymonda przy stoliku, siwiejący wyższy urzędnik w drogim garniturze, nachylił się do Raymonda i powiedział: — Podoba mi się pański krawat. — Zielony. — Zauważyłem. — W moim domu — zwierzył mu się Raymond — jeśli się nie włoży zielonego na Świętego Patryka, to się dostaje... dostaje się blachę... potężną blachę... i kopa. Oczy siwowłosego mężczyzny rozszerzyły się ze zdziwienia. — No, do Świętego Patryka jeszcze osiem miesięcy. Teraz gra została przerwana. Pitboss, mężczyzna nazwiskiem Calloway, robił właśnie obchód stołów i zatrzymał się przy nich w towarzystwie umundurowanego strażnika. Czas na odbiór kasety pełnej pieniędzy, przeniesienie jej do sejfu kasyna oraz na przeliczenie żetonów, które zostały u dealera i sprawdzenie, czy ich liczba zgadza się z wysokością wypłat. Pitboss miał w ręce skoroszyt z klamrą, spinającą plik żółtych arkusików. Raymondowi na ten widok oczy mało nie wyskoczyły z orbit. Klamra do papierów! Przydałoby mu się coś takiego! — Tylko tak dalej — powiedział sąsiad Raymonda, z zazdrością wskazując na stos żetonów przed Charliem. — Będzie- 162 cie mogli nosić dolary na Świętego Patryka! Zdradzicie nam swój sekret? Jak wy to robicie, chłopcy? — Oszukujemy — powiedział lekkim tonem Charlie. Pitboss podliczał teraz stół, zapisując liczby na swoim żółtym papierze. Raymond nie spuszczał z niego oczu i w wyobraźni także robił notatki we własnym wyimaginowanym notesie. Dealer uśmiechnął się do niego. — Liczy moje żetony — powiedział do Raymonda. Wyraz twarzy Raymonda zupełnie się nie zmienił. — Jest sto osiemdziesiąt dwa białe, i sto pięćdziesiąt dziewięć zielonych, i dziewięćdziesiąt cztery czerwone, i siedemdziesiąt trzy czarne — powiedział jednym tchem. Calloway podniósł wzrok z nagłym zdziwieniem. Skończył liczyć, porównał własny wynik z wynikiem Raymonda i jego twarz przybrała wyraz jeszcze większego zdziwienia. — Tak, dziękuję — powiedział wpatrując się w Raymonda, który odpowiedział na jego wzrok swoim pozbawionym wyrazu spojrzeniem. Dealer uniósł brwi ze zdziwieniem. — Co? To pan przez cały czas liczył? Wyglądało na to, że Raymonda ogarnia panika. To było pytanie, przed którym ostrzegał go Charlie i jeśli teraz coś zawali, Charlie już nigdy go nie zobaczy. Nigdy, nigdy i nigdy! Otworzył szeroko usta i gwałtownie zamknął je z powrotem. Zamknąć dziób. — On pyta o żetony, Ray — wtrącił pospiesznie Charlie, zanim Raymond zdążył powiedzieć coś kompromitującego. — Tak — zwrócił się do dealera — on to lubi. Charlie zaczynał się czuć odrobinę niepewnie. Za dużo już tego gadania wokół Raymonda; poświęcają mu niepotrzebnie zbyt wiele uwagi. Pitboss odszedł z kasetą pełną pieniędzy i but znów ruszył wokół stołu. Raymond położył przed sobą dwa żetony, dając Charliemu znak, że w bucie zostało jeszcze kupę dziesiątek. Charlie, idąc za wskazówką, postanowił postawić większą stawkę. Tysiąc dolarów: najwyższa stawka wieczoru. Wóz albo przewóz. 163 Dobry kochany Raymond. Pociągnął dwadzieścia. Sam Charlie — niezłe jedenaście. Każde dziesięć da mu teraz Black Jacka. Szansa wygranej rysuje się wręcz doskonale. Charlie podwoił stawkę. Na kolejną kartę czekało teraz jego dwa tysiące dolców! Raymond dał dealerowi znak głową, prosząc o jeszcze jedną kartę. Nad stolikiem przebiegło zbiorowe westchnienie. Ciągnął mając dwadzieścia punktów! Dość już, że przedtem ciągnął przy osiemnastu, mimo wszystkich nauk Charliego. Ale przy dwudziestu?! Szansa na furę urosła do astronomicznych rozmiarów — zwłaszcza że w bucie było jeszcze kupę dziesiątek. A poza wszystkim innym, przy dwudziestu Charlie miałby niemal pewną wygraną: dealer miał szesnaście. — Nie chcesz dodatkowej karty, Ray — powiedział Charlie bardzo kategorycznie. — Masz dwadzieścia. Ale Raymond dalej dawał dealerowi znaki: tak, ciągnę. — Nie najlepszy pomysł, Ray — odezwał się siedzący koło niego starszy dżentelmen. — Ray, podwajam przy jedenastu — warknął Charlie rozpaczliwie przez zaciśnięte zęby. — To jest dwa tysiące dolarów! Raymond nawet nie spojrzał w jego stronę. Charlie nachylił się do niego. Czas postraszyć. — Ray, jeżeli zabierzesz moją dziesiątkę, to... to podciągnę ci spodnie w górę o pół metra. Będą ci się trzymały na uszach! — Ciągnę kartę — powiedział Raymond do dealera. Jego twarz była zupełnie pozbawiona wyrazu. Dealer omiótł stół spojrzeniem i wzruszył ramionami. Nie jego interes, jeśli gracze to kompletni wariaci. Przesunął but w stronę Raymonda i dal mu dodatkową kartę. To był as. As! Raymond ma dwadzieścia jeden. Teraz karta dla Charliego: dama. Charlie ma dwadzieścia jeden. Charlie nie mógł uwierzyć własnym oczom. Głośno przełknął ślinę, dłonie miał mokre od potu. Co do Raymonda, to powiedział tylko: — Dwadzieścia jeden. Black Jack. 164 * * * * W kasynie dzieje się niewiele rzeczy, o których kasyno nie wie. Każde kasyno ma „oczko w niebie" — niewielkie pomieszczenie, z którego urzędnicy mogą obserwować przez lustrzaną szybę wszystko, co się dzieje w dole. I jak tylko zobaczą coś dziwnego, coś... niecodziennego, mogą się temu dobrze przyjrzeć, zaobserwować rozwój wydarzeń i zdecydować, jaką podjąć akcję... Od godziny „oczko w niebie" kasyna skierowane było na Charliego i Raymonda Babbittów. Donahue, strażnik z lornetką w ręku, patrzył, jak przed Charliem rośnie stos żetonów. Szef zmiany, tęgi mężczyzna nazwiskiem Rosielli, podszedł do niego od tyłu i zajrzał mu przez ramię. — Ci sami dwaj? — zapytał. — Tak. Facet idzie w górę — odpowiedział Donahue. — Co widzisz? Strażnik w zamyśleniu opuścił lornetkę. — Otwarcie nie oszukuje. Nie widzę żadnych podejrzanych manipulacji. I zmieniamy talie, więc nie może znaczyć kart. — Pozostaje liczenie — oczy Rosiellego zwęziły się. — Liczy. Trzeba zwiększyć zawartość buta. Donahue wzruszył ramionami. — Już zwiększyliśmy. Jest sześć talii. Nikt na świecie nie byłby w stanie liczyć wszystkiego, co schodzi z sześciu talii. — Więc po prostu ma szczęście. Ale Rosielli sam w to nie wierzył. Musi być coś, coś bardzo ważnego, co umknęło ich uwadze. Donahue znów skierował lornetkę w dół, obserwując stół, przy którym grano w Black Jacka. — Szczęście, które trwa bardzo długo i ani na moment go nie opuszcza. Jak maszyna. Rosielli zastanawiał się przez chwilę. Ściągnął brwi i jego twarz przybrała surowy wyraz. — Nagrajcie go na taśmę video — zdecydował. - Kelso już zamówił taśmę — powiedział Donahue. Rozdział jedenasty Kiedy wreszcie wstali od stolika, Charlie był wykończony, wypompowany z całej energii. Czul się tak, jakby ktoś usmażył mu mózg w gorącym oleju. Raymond natomiast zupełnie nie wyglądał na zmęczonego. Był w dalszym ciągu cały nabuzowa-ny, gotów ciągnąć grę przez następne parę godzin. Liczenie kart wprawiało go w euforię; nawet jemu udzieliło się coś z podniecenia wygraną. Zdawał sobie sprawę, że dobrze się spisał i że Charlie Babbitt jest z niego zadowolony. Było jeszcze wcześnie — przed ósmą. Mimo to instynkt mówił Charliemu, że czas przestać, teraz, kiedy mieli jeszcze przed sobą dużo czasu. Wygrali dużo, bardzo dużo. Jutro też jest dzień. Jeszcze jeden dzień w Vegas i będą mogli opuścić miasto jak dwaj zwycięzcy cesarze, niesieni na ramionach niewolników. Ten stolik zrobił się już dla Charliego odrobinę niewygodny. On i Raymond ściągnęli na siebie zbyt żywą uwagę dealera i pozostałych graczy. Wygląda na to, że ten przystojny siwowłosy mężczyzna jest Raymondem po prostu zafascynowany. Jutro, przy innym stole, z innym dealerem i z innymi graczami, mogą powtórzyć występ. To znaczy Raymond może. Charlie jest tylko na doczepkę, a przynajmniej tak mu się wydaje. Ponadto Charliemu potrzebny był jutrzejszy dzień, żeby załatwić z Raymondem parę spraw, kilka istotnych drobiazgów, o których przedtem nie pamiętał; to wszystko, co Raymond dziś pozawalał, ściągając na siebie uwagę. Jutro wieczorem Raymond będzie absolutnie doskonały, a pojutrze — w ostatnim 166 dniu „objazdu" — będą już w triumfalnym poczuciu zwycięstwa wracać do Los Angeles. Ale najpierw Charlie musi się wykąpać i porządnie wyspać ...no i jeszcze raz porozmawiać z Susanną. Od czasu, gdy zadarła ogon i zwiała z Cincinnati, nie opuszczało go uczucie pustki gdzieś w środku. Tęsknił za nią, chociaż nie przyszło mu do głowy przyznać tego ani przed samym sobą ani przed nią. Brakowało mu po części jej niewyrafinowanego poczucia humoru, po części seksu, ale przede wszystkim tego, że była taka pozbierana, taka trzeźwa, taka normalna. Spróbujcie przez większą część tygodnia podróżować w towarzystwie chorego cierpiącego na autyzm — po paru dniach będziecie mieli wrażenie, że sami ulegacie halucynacjom. Jeszcze kilka dni z Raymondem i Charlie też będzie uzależniał plan dnia od Wapnera. Zaczynał się też niepokoić o zbliżające się przesłuchanie w sprawie kurateli nad Raymondem. Potrzebował moralnego wsparcia Susanny, musiał mieć świadomość, że jest i że trzyma za niego palce, gdy stacza batalię z jakimś tam psychiatrą. Poza tym Charlie chciał dowieść Susannie, tak samo jak psychiatrze, że był naprawdę dobry dla brata. To było dla Charliego wyzwanie, sprawa honoru. A może jeszcze coś więcej. Może i sobie chciał czegoś dowieść. Zaparkowawszy Raymonda przy stoliku w barze — z wodą sodową z imbirem w wysokiej szklance i z michą świeżych frytek — Charlie poszedł do hallu i zadzwonił do Susanny. Zamiast jej podniecającego włoskiego akcentu usłyszał monotonny głos automatycznej sekretarki i odwiesił słuchawkę. Z uczuciem fru stracji, poddał się kaprysowi. Pewnym siebie krokiem podszedł do recepcji i zameldował siebie i Raymonda w podwójnym apartamencie. Zasłużyli sobie na to — zwłaszcza Raymond; zwycięzcy zasługują, żeby zbierać śmietankę z mleka. Przegrani zostają w motelach, zwycięzcy nocują w podwójnych apartamentach w Pałacu Cezara. Wrócił do baru z kluczami w ręce, opadł na krzesło obok Raymonda i zamówił whisky z lodem. Podwójną. Raymond rozglądał się dookoła i jego oczy niemal rzucały iskry. 167 Wszystko to było nowe, wszystko było cudowne i godne zapamiętania. Był tak podekscytowany, że ledwo mógł usiedzieć na miejscu i wiercił się na krześle. — Potrzebujesz iść do łazienki? — zapytał Charlie, błędnie interpretując te sygnały. Raymond rzuci! mu w milczeniu spojrzenie, które Charlie nauczył się już rozpoznawać jako „nie". Kiedy Raymond mówił „nie", oznaczało to „tak". Kiedy nie mówił nic, prawdopodobnie chciał powiedzieć „nie". — A ja tak — powiedział Charlie zmęczonym głosem. — Chodźmy. Ale Raymond patrzył gdzieś ponad ramieniem Charliego, wyraźnie zafascynowany tym, co widział. Charlie odwrócił się i poszedł za wzrokiem brata. Na wysokim barowym stołku siedziała wspaniała, może dwudziestoletnia dziewczyna. Ładna buzia, śliczne włosy, świetne ciało. Najwyraźniej profesjonalistka. Dziewczyny w Las Vegas należą do najładniejszych na świecie — a przynajmniej te, które pracują w najelegantszych hotelach. Siedziała na wpół odwrócona od nich, widoczna prawie z profilu, nie zdając sobie sprawy z uporczywego wzroku Raymonda. Raymond przyglądał się dziewczynie, a Charlie — wzruszony i rozbawiony jednocześnie — przyglądał się, jak Raymond przygląda się dziewczynie. — Wrócę za minutkę — powiedział z uśmiechem. — Nie ruszaj się stąd. Obiecujesz? Raymond skinął głową, nie spuszczając oczu z dziewczyny. Charlie wyciągnął rękę i pieszczotliwym ruchem zburzył Raymondowi włosy, pamiętając, aby cofnąć dłoń, zanim brat zesztywnieje od tego dotknięcia. — Bądź grzeczny. Gdy Charlie zniknął w toalecie, dziewczyna odwróciła się i pochwyciła wzrok Raymonda. Jej nieskazitelną twarz natychmiast rozjaśnił promienny zawodowy uśmiech. Nie był to jednak uśmiech pozbawiony czułości, ponieważ była jeszcze zbyt młoda, zbyt ładna i zbyt dobrze jej się wiodło, aby życie zdążyło ją oduczyć litości. 168 Naśladując ją, Ray posłał jej najlepszy z uśmiechów Charliego — Czaruś. Z daleka, z tym uśmiechem na twarzy, wyglądał na dobrze ubranego mężczyznę, który miałby ochotę trochę się zabawić. Wobec tego dziewczyna wstała i biorąc ze sobą kieliszek, podeszła do stolika Raymonda i usiadła obok niego, patrząc mu w oczy. — Dobry wieczór — powiedziała miękko. Raymond zawahał się, przeszukując pamięć w nadziei, że odnajdzie coś stosownego, co mógłby powiedzieć. Znalazł rozmowę Charliego z młodą kelnerką w barze w Cincinnati. Tą, która dała mu całe nowe pudełko wykałaczek. — Tak, śliczny dzień — powiedział, z idealną wiernością odtwarzając beztroski, uwodzicielski ton Charliego. — Co jest dziś naprawdę świeże? „Chyba ja, kotku" brzmiała oczekiwana odpowiedź, ale teraz dziewczyna patrzyła na Raymonda dziwnym wzrokiem. Wygląda na normalnego faceta. Czysty i zadbany, garnitur wyraźnie od dobrego krawca, a jednak jest w nim coś... coś dziwnego. Ten uśmiech, na przykład. Niby piękny, wręcz olśniewający, ale wcale się nie zmienia. Trzyma się jego twarzy jak przyklejony. I te słowa... — Prawdę mówiąc — Raymond ciągnął swoją niesamowitą reprodukcję kwestii Charliego — właśnie się zastanawiamy... — My? — dziewczyna szeroko otworzyła oczy i szybko się rozejrzała, myśląc, że może czegoś lub kogoś nie zauważyła. — ...co tu można znaleźć naprawdę podniecającego. Po zmroku... — No cóż, kochanie, chyba znów chodzi o mnie — powiedziała dziewczyna zalotnie, przysuwając się trochę bliżej. Ale Raymond zamilkł, jak zabawka z wyładowaną baterią. Nie mógł dalej prowadzić rozmowy, ponieważ doszedł do miejsca, do którego Charlie doszedł w rozmowie z kelnerką zanim Raymond ją wystraszył tak, że uciekła w popłochu. Nie miał już nic więcej w pamięci. A jeśli chodzi o samodzielne porozumiewanie się, to nie było ono w stylu Raymonda. A jednak było w niej coś, co go pociągało, coś, czego nie potrafił określić, ale co 169 dawało mu poczucie braku strachu. W gruncie rzeczy, mimo że sobie tego nie uświadamiał, chodziło o jej ulotne podobieństwo do Vanny White z telewizyjnego programu Koło Fortuny. Niemal zawsze, kiedy Raymond siedział i oglądał Koło Fortuny, patrząc jak Vanna przerzuca listy, jednocześnie żuł coś smacznego i czuł się niezagrożony. Ta dziewczyna nawet ubierała się trochę podobnie do Vanny — nagie ramiona, dużo błyskotek. Teraz siedziała kolo Raymonda i patrzyła na niego uwodzicielsko. Najwyraźniej oczekiwała, że będzie kontynuował rozmowę. Uśmiech zniknął mu z twarzy, która znów przybrała swój zwykły pusty, odrobinę zdezorientowany wyraz. Powoli i z wysiłkiem, Raymond powiedział: — Jestem Raymond. Błyszczysz się. O, mój Boże. Dziewczyna, która już zaczęła się do niega przysuwać, wyprostowała się i rzuciła mu ostre spojrzenie. Któi to jest, jakiś półgłówek? Umysłowy? Ani rusz nie mogła zrozumieć, o co chodzi komuś takiemu jak Raymond i nie miała żadnego doświadczenia w postępowaniu z kimś takim. Ale była zbyt bystra, żeby nie zauważyć, że jest to ktoś inny, ktoś zagubiony, ktoś, kto nie płynie równym kursem. I jej serce małej dziewczynki wybiegło mu na spotkanie, tak jak wybiegłoby naprzeciw zabłąkanemu kotu czy psu. A poza tym interesował ją; nigdy dotąd nie siedziała tak blisko kogoś takiego jak Raymond i odkryła, że chce dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Ale była dziew czyną pracującą i wobec tego musiała posuwać się naprzód, ro biąc to, co do niej należy. — Dziękuję ci, Raymondzie — powiedziała miękko. — Aj; mam na imię Iris. W odpowiedzi na jego nieśmiałe skinięcie głową, ciągnęła: — Czy ja ci się podobam, Raymondzie? Tym razem skinięcie było śmielsze, bardziej zdecydowane. — Dlaczego to powiedziałeś? — zapytała z ciekawością. -To o tym zmroku, i w ogóle. — Bo tak się mówi — odpowiedział Raymond z powagą. -Do ładnych dziewcząt. Jak Sally Dibbs. Znam jej numer teleb nu. Cztery sześć jeden zero jeden dziewięć dwa. 170 Iris wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni Raymonda, bardzo delikatnie. Natychmiast zesztywniał, nie tak bardzo jak zawsze, ale dość, aby ją skłonić do cofnięcia ręki. Nie czuła się ani dotknięta, ani zła — po prostu była ciekawa. Przez głowę przelatywały jej pytania. Czy ten facet naprawdę jest tak nieszkodliwy, na jakiego wygląda? Czy jest po prostu opóźniony w rozwoju? A jeśli jest opóźniony w rozwoju, to dlaczego siedzi w barze w Pałacu Cezara ubrany w taki drogi garnitur? I pytanie dla Iris najważniejsze: czy może tu liczyć na jakieś pieniądze? Czy tego faceta da się na coś naciągnąć? — On nie ma pieniędzy — odezwał się z tyłu męski głos; niemal jakby ktoś czytał w jej myślach. Iris odwróciła głowę. Jakiś absolutnie olśniewający młody ^owiek patrzył na nią wrogo, ze zmarszczonymi brwiami i ściągniętymi w dół kącikami ust. — Nie ma sprawy, kotku — powiedziała Iris ze swoim najlepszym zawodowym uśmiechem. — Tylko tak sobie rozmawiamy. Charlie nachylił się nad stolikiem: — Czas spać. Powiedz dobranoc — polecił lakonicznie bratu. Raymond z uporem pokręcił głową. Nie ma jeszcze ochoty iść. A poza tym jest za wcześnie, żeby się kłaść spać. — Ray, chodź na górę — powtórzył Charlie. — Ty idź na górę. My rozmawiamy — usta Raymonda przybrały uparty, wręcz wyzywający wyraz. — Który pokój? — wtrąciła szybko Iris. — Ja go przyprowadzę na górę. Charlie zastanowił się. Z jednej strony nie ufał tej małej dziwce i nie chciał jej ani na moment zostawiać samej z bratem. Kto wie, co mogłaby z niego wyciągnąć? Poza tym, jakiś fałszywy ruch mógłby doprowadzić Raymonda do jednego z tych jego ataków. Z drugiej strony, rozpoznawał w uporze Raymonda coś, co mogło również skończyć się niezłym kłopotem jeszcze tu, w barze. W każdej chwili Raymond mógł zdecydować, że pora na jeden z tych dziwacznych napadów niepokoju; robił to 171 już przedtem, przy o wiele mniejszej prowokacji. Najwyraźniej uważa, że ta młoda dziwka jest czymś, czego chce na swój dziwaczny sposób — tak jak chce rzeczy w rodzaju sędziego Wap- nera. . Z kolei z trzeciej strony, czyż ten psychiatra w Tulsie, ten doktor Schilling nie powiedział, że seks w przypadku Raymonda jest rzeczą niemożliwą? Cud? A czyż Charliemu me chodzi o to, żeby dowieść podczas przesłuchania, że udało mu się dokonać w Raymondzie Babbitcie zmian na lepsze? A co, jes i cos się ? stanie między Raymondem i tą dziewczyną? Nawet jesh to cos nie będzie pełnym aktem, to czyż nie będzie to dowód, ze pod opieką brata Raymond nauczył się wychodzić naprzeciw innej ludzkiej istocie*? . . . - A z czwartej strony, czy Raymondowi me należy się jakieś małe co nieco za tę wielką wygraną przy stoliku? Charlie podjął decyzję. — W porządku — powiedział do Ins. — Poczekam na was tam. , . Rzucił dziewczynie spojrzenie, które mówiło wyraźnie „tylko niech ci nie przyjdzie do głowy zrobić jakieś głupstwo! odszedł i stanął przy barze, skąd mógł mieć na nich oko Czuł się odrobinę zazdrosny, chociaż nie było to uczucie, które był skłonny uznawać. Iris odwróciła się z powrotem do Raymonda. — On chyba mnie nie lubi. _ Nie trzeba było być wybitnym naukowcem, zęby do tego dojść. — To mój brat. Mieszkam w jego pokoju. — Wygląda bardzo młodo jak na twojego brata. Ile ty masz lat, Raymondzie? . , , Było to pytanie, na które Raymond nie miał odpowiedzi, i jego twarz zaczęła wykrzywiać się w grymasie, który pojawia! się zawsze, kiedy Raymond czuł się przyparty do muru. — O co chodzi? — zapytała Iris, nie rozumiejąc. — Ile ja mam lat, Iris? Dziewczyna uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, przygładza- 172 jąc włosy Raymonda, które rozburzył Charlie. Czując to dotknięcie, ciało Raymonda zesztywniało na ułamek sekundy. Ale było coś w jej miękkiej kobiecej dłoni na jego włosach, co przyniosło ze sobą niejasne wspomnienie mamy, i z powrotem się odprężył. — Masz czterdziestkę, kotku — powiedziała półgłosem Iris, myląc się tylko o kilka lat. — I jesteś... bardzo atrakcyjny. Raymond, widzisz, ja... jakby to powiedzieć... ja teraz pracuję, więc będę już musiała iść. Ale było bardzo miło cię poznać. Wstała, ale coś w twarzy Raymonda, jakieś nieme błaganie, jakie wyczytała w jego oczach, dotarło do niej i kazało jej usiąść z powrotem. Oczywiście, Raymond nie jest... normalny. Nie ma żadnego doświadczenia z kobietami; widać to gołym okiem. Nie ma pieniędzy — tego Iris była całkiem pewna. A interes jest w końcu interesem. Dziewczyna musi robić użytek ze swojej urody, póki ją jeszcze ma. Kariera zawodowa mającej wzięcie panienki z Las Vegas to jakieś siedem lat, góra. To znaczy okres, w którym dyrektorzy najlepszych hoteli pozwalają dziewczynie kręcić się w hallu czy barze i zadawać z gośćmi. Ale czasem jeszcze zanim takiej stuknie trzydziestka, musi dać się zepchnąć w dół drabiny i zacząć pracować w barach i hotelach niższej kategorii. Iris przeżywa swoje najlepsze lata: okres, kiedy na twarzy nie ma jeszcze zmarszczek, a ciało jest silne i jędrne — nigdzie żadnych obwisłości. Ale czas mija, a czas to pieniądz. A jednak w tym niedużym człowieczku, który mieszka w pokoju swojego młodszego brata, który ani na moment nie spuszcza z niego zagniewanego wzroku, jest taka samotność i takie zagubienie... I ona mu się chyba naprawdę podoba. Iris zawahała się na czas kilku uderzeń serca, a potem podjęła decyzję. — Czy chciałbyś się ze mną umówić na randkę? Raymond skinął głową z powagą: — A co to jest? — To kiedy... kiedy się rozmawia. Czasem tańczy. Tylko przez jakiś czas. Chciałbyś? Wyraz twarzy Raymonda powiedział jej, że tak. 173 — Dobrze, wobec tego później. Tutaj. O dziesiątej. Zanim pójdę do pracy. Iris wstała, uśmiechając się do Raymonda. — Powiedz bratu. O dziesiątej. Tutaj. Odchodząc odwróciła się do Raymonda i pokiwała mu ręką, na co odpowiedział doskonałą imitacją tego gestu. Kiedy Char-lie wrócił do stolika, zobaczył na twarzy Raymonda wyraz, którego nie widział od chwili, gdy podarował mu watchmana marki Sony. Był to wyraz, który w ograniczonym repertuarze Raymonda Babbitta oznaczał zadowolenie z siebie. $ $ $ $ W zależności od punktu widzenia, podwójny apartament Charliego byl albo wspaniały i luksusowy, albo tandetny i przeładowany. Nie żałowano środków, żeby ładowanym facetom zapewnić godne ich bogactwa otoczenie. Grube miękkie wykładziny pod stopami, migocące żyrandole nad głową, wyściełane wygodne meble, część sypialna na górze, z luksusowymi aksamitnymi narzutami na wielkich łóżkach — wszystko to było pomyślane tak, aby wywrzeć należyte wrażenie. W przypadku Raymonda wrażenie było niezaprzeczalne. Rozglądał się na wszystkie strony, wchłaniając wszystko co widział, magazynując w pamięci. Apartament był wyposażony we wszystkie nowoczesne urządzenia, służące wygodzie gości. Przypomniał sobie słowa z telewizyjnych reklam. Teraz widział, co te słowa znaczą. — Podoba ci się ten pokój? — zapytał Charlie marszcząc brwi. — Mnie nie. Nie ma tu nic... przytulnego. Niedbale rzucił klucz i podszedł do barku nalać sobie drinka. Charlie Babbitt jechał na jałowym biegu, czuł się dziwnie przygnębiony. Proszę bardzo — zwycięzca, z całą masą forsy w kieszeniach; przecież powinien się czuć, jakby złapał Pana Boga za nogi, a tymczasem był przygnębiony. — Wygrywanie. Wygrywanie to fajna rzecz, ale to ty wygrywasz — głos Charliego załamał się. — Ja tylko patrzę. 174 Patrzę. Raymond starał się zrozumieć. — Jak tam... na pranie, Charlie Babbitt? Charlie pokręcił głową: — Nie. Patrzenie na pranie nie daje mi poczucia przegranej. Spojrzał w górę na brata, który tymczasem wszedł po schodach na swoją antresolę — sypialnia Charliego była piętro niżej — i właśnie uruchamiał 36-calowy telewizor. — Patrzenie, jak ratujesz moją skórę chyba trochę mnie wytrąca z równowagi. Wszedł za Raymondem na górę. Nagle okazało się, że jest dla niego rzeczą ważną, żeby brat go zrozumiał. Raymond siedział na brzegu ogromnego łoża, próbując jak działa pilot telewizora. Charlie przeszedł na drugą stronę, rzucił się na łóżko i westchnął. — Wygraliśmy dziś kupę forsy, Ray. Dość, żeby prawie wszystkich pospłacać. I żebym mógł znowu żyć tak jak przedtem. Charlie zaczął coś do siebie szeptać, szeptszeptszeptszept — tak jak to zawsze robił Raymond, kiedy się czegoś przestraszył. Raymond nie słyszał, co mówi brat, wobec tego przelazł na czworakach na drugą stronę łóżka i zbliżył ucho do ust Charliego- — A to jest niedobra wiadomość — wyszeptał Charlie. Raymond nigdy jeszcze nie widział, żeby Charlie był przygnębiony. Zły, roześmiany, prowokacyjny, nadęty, uganiający się za swoimi sprawami — tak, ale przybity? Nigdy. Nie rozumiał, co to znaczy „przybity", nie miał na to słowa. Raymond nigdy nie był przygnębiony. Był albo w stanie strachu, albo w stanie braku strachu, albo na etapie przejściowym z jednego z tych stanów do drugiego. Patrzył na brata nic nie mówiąc, zakłopotany, trochę zaniepokojony. Charlie Babbitt zajął miejsce Vernona, stając się osobą, od której zależy zaspokojenie potrzeb Raymonda. Przygnębienie Charliego wprawiało Raymonda w niepokój. Lubił, kiedy Charlie się uśmiecha; wywoływało to u niego stan braku strachu. Ale teraz Charlie się nie uśmiechał. 175 — Tajemne myśli — mruknął Charlie, siadając na łóżku i przeciągając się. Poza Raymondem nie miał nikogo, komu mógłby się zwierzyć, a nigdy nie wiedział dokładnie, co Raymond rozumie a czego nie. Dostrzegając minę brata, uśmiechnął się do niego krzywo: — To znaczy, że odzyskałem moje dawne życie, Ray. I że go nie chcę. I że nie rozumiem... Uśmiech zbladł i zniknął, a do brązowych oczu Charliego wkradł się jakiś nowy nieznany wyraz: — Nie rozumiem, dlaczego w ogóle kiedyś chciałem — zakończył cicho. Nagle ogarnęło go wyczerpanie i Charlie poczuł, że się rozpada. Ziewnął szeroko, aż łzy popłynęły mu z kącików oczu. Mimo że godzina jest jeszcze dość wczesna, czas do łóżka; mają za sobą długie, pełne wrażeń popołudnie, a jutro na pewno będzie następny wielki dzień. Kusiło go, żeby po prostu zamknąć oczy i zasnąć — tak, jak był, skulony na łóżku, całkowicie ubrany, nie zdejmując nawet butów. Ale to nie miało żadnego sensu. Obudziłby się po para godzinach, cały lepki, czując się okropnie, nowy garnitur i koszula byłyby do niczego; miałby ból głowy i ohydny smak w ustach. Lepiej zrobić, co trzeba. Charlie zwlókł się z łóżka i ruszył do łazienki, żeby umyć zęby. Już po drodze zaczął zrzucać z siebie ubranie — najpierw marynarkę, a potem krawat i koszulę, zostawiając za sobą na dywanie kłębki zmiętej odzieży. Cholera! Jeśli chce te rzeczy włożyć jutro wieczorem, powinien o nie lepiej zadbać. Z westchnieniem ruszył z powrotem swoim własnym śladem, pozbierał ubranie i powiesił je na wieszaku, żeby służba hotelowa mogła wszystko wyczyścić i wyprasować. Raymond poszedł za Charliem do łazienki, wciąż starając się zrozumieć to, co mu brat powiedział. Dostrzegł wyraz oczu Charliego i zauważył zmieniony ton jego głosu, ale nie miał pojęcia, co to znaczy. Charlie odkręcił tubkę z pastą i sięgnął po szczoteczkę z praw- 176 dziwego włosia, którą przygotował dla niego hotel. Wyciskając na nią pastę, przez dłuższą chwilę patrzył na swoje odbicie w lustrze, uważnie i surowo, jakby widział się po raz pierwszy. Już od dziesięciu lat Charlie Babbitt żyje na własny rachunek, zabiegając o swoje sprawy z bezwzględnością, która mu zapewniła przetrwanie. Ale przez ten czas wiele utracił — nie tylko dom i to, co pozostało z jego rodziny, ale także okres dorastania. Musiał się stać mężczyzną niemal z dnia na dzień. Dorastał cholernie szybko, za szybko. Teraz, w wieku dwudziestu sześciu lat, czuje się stary. I — co jeszcze gorsze — samotny. Cholera jasna, jest samotny! Charlie Babbitt siedzi zamknięty w więzieniu, które sobie sam wybudował. Ratując własną skórę, zapominał o innych ludziach. Budując własne wały obronne, nadepnął na niejeden odcisk; swoim pośpiechem narobił sobie wrogów; odepchnął od siebie wszystkich i nabawił się paranoi. Teraz nikt z wyjątkiem Susanny nie ma odwagi się do niego zbliżyć. A Susannę być może właśnie stracił. Dzwoni do niej i trafia tylko na automatyczną sekretarkę, a Susanna nie próbuje zadzwonić do niego. Pod wieloma względami Charlie jest dokładnie taki sam, jak Raymond. Raymond też musiał walczyć o życie, też musiał wybudować wokół siebie obronny mur, który go chroni przed innymi ludźmi. Gdzieś w głębi swego jestestwa Charlie też bał się, że go ktoś dotknie — zupełnie tak samo, jak Raymond. Każdy z nich stworzył sobie swój własny świat, świat, w którym mieszka tylko on sam; każdy z nich jest ośrodkiem własnego istnienia i każdego z nich obchodzi tylko to, co dotyczy jego własnej wygody i bezpieczeństwa. Tyle, że Raymond urodził się upośledzony, podczas gdy Charlie osiągnął własne upośledzenie po latach ciężkiej pracy i systematycznych ćwiczeń. Raymond nie może nawiązać kontaktu z drugim człowiekiem, ponieważ jego umysł jest uszkodzony: brakuje w nim jakiejś niezbędnej części. Charlie nie potrafi nawiązać z nikim kontaktu, bo kazał samemu sobie zapomnieć, jak to się robi. Uczucia oznaczały spadek tempa i tylko stwarzały przeszkody na jego drodze. Po raz pierwszy Charlie Babbitt zrozu- 12 — Rain Man 177 miał, do czego zmierzał przez te wszystkie lata: jak się odciął, jak się oddzielił grubą warstwą izolacji od niewygodnych ludzkich uczuć. Zrozumiał także coś więcej, coś jeszcze ważniejszego. Raymond nigdy nie był z nikim blisko, ponieważ nie potrafił; Charlie nigdy nie był blisko innej ludzkiej istoty, ponieważ nie chciał. Charlie Babbitt jest gładki jak łasica; potrafi łatwo i zręcznie manipulować wszystkimi i wszystkim naokoło. Raymond Babbitt nie potrafi wprawdzie jeść widelcem, ale gdzieś w głębi — tam, gdzie tkwią rzeczy naprawdę ważne — jest lepszym człowiekiem, ponieważ nigdy nikogo nie skrzywdził. Szlag może trafić! Charlie Babbitt zaczął ten pomylony maraton przez kraj, żeby utrzymać swojego autystycznego brata jako gwarancję okupu, aby wycisnąć na jego nic nie rozumiejącym mózgu nowe wzorce zachowań, nawet jeśli miałyby się okazać fałszywe, bezużyteczne czy nietrwałe, a wszystko po to, żeby w końcu położyć łapę na dużej forsie. Co za wspaniały plan, a w dodatku wydawało się, że działa! A teraz ta cholerna forsa nagle przestała się liczyć. Wywlekając Raymonda z bezpiecznego otoczenia, w którym zdołał przetrwać przez dwadzieścia cztery lata, Charlie ani przez chwilę o nim nie pomyślał. Czemuż on, Charlie Babbitt, taki wspaniały, taki mądry, miałby się zastanawiać nad wygodą i prawami pacjenta szpitala wariatów? Przypominając sobie bezmyślne posunięcia i beztroskie okrucieństwo, z jakim traktował Raymonda w ciągu ostatnich kilku dni, Charlie aż zadrżał ze wstydu. Chciał powiedzieć bratu, jak bardzo jest mu przykro. Ale wiedział, że Raymond nie zrozumie. Mimo to czuł, że zawdzięcza mu bardzo wiele — więcej niż tę wygraną w karty. Brązowe oczy Raymonda napotkały w lustrze nad umywalką spojrzenie orzechowych oczu Charliego. Wciąż jeszcze było w nich pytanie — pytanie bez odpowiedzi. Charlie uśmiechnął się do niego szeroko, uspokajająco: — No to może byś mi opowiedział o tej swojej panience? — Niebrzydka, co? Panienka? — No, ta dziewczyna. W barze. 178 — Iris —powiedział Raymond. — Mamy randkę. Później. Dziś. O dziesiątej. Tutaj. Powiedz bratu. Randkę? Charlie uśmiechnął się jeszcze szerzej, rozciągając wargi po obu stronach szczoteczki, którą wciąż jeszcze miał w ustach. — Muszę... tańczyć. Na mojej randce — powiedział Raymond głosem, w którym brzmiał strach. Charlie wyjął szczoteczkę z ust. — E, tam! Taniec to nic trudnego — zapewnił brata. — Później ci pokażę, jak to się robi. Tylko daj mi z godzinkę odpocząć. Ale Raymond nie poczuł się uspokojony. — Teraz — powiedział z naciskiem. — Teraz... ja nie umiem teraz. Najwyraźniej sprawa była dla niego bardzo ważna, i nowy Charlie, Charlie pełen dobrych postanowień, skinął głową. Wypłukał usta z pasty, odłożył szczoteczkę i ruchem ręki polecił Raymondowi, żeby poszedł za nim. Obaj weszli z powrotem do sypialni, gdzie Charlie włączył radio, kręcąc gałką, aż znalazł jakąś łagodną muzykę, łatwą do słuchania romantyczną melodię spływającą po strunach. — Dobra. Podejdź i stań do mnie twarzą. Wyciągnij ręce. Nie, nie cofaj się. Chcesz się nauczyć tańczyć, czy nie? Więc to jest właśnie taniec. Musisz obejmować partnerkę. Nie, nie patrz pod nogi — pouczał Charlie. — Przesuwaj się tam, gdzie cię prowadzę. I staraj się trzymać muzyki. Ruszyli szurając stopami, pomału i niezręcznie; Charlie prowadził, Raymond grał rolę jego partnerki. Mimo swojej niezręczności i nie najlepszej koordynacji, radził sobie całkiem nieźle. Był wyprężony i trzymał ręce sztywno przed sobą, ale stopy jakimś cudem niemal idealnie utrzymywały rytm. — Bardzo dobrze ci idzie — powiedział Charlie po paru minutach dreptania w kółeczko. — Niedługo ty będziesz mógł prowadzić mnie. Po następnych paru minutach Charlie spróbował obrotu. Raymond potknął się, ale zaraz z powrotem chwycił rytm. Jeszcze 12* 179 raz spróbowali obrotu, i tym razem Raymondowi udało się bez kłopotu. Zamienili się pozycjami. Teraz prowadził Raymond i radził sobie z tym zadaniem nad podziw dobrze. Twarz miał poważną, wargi zaciśnięte; masę energii pochłaniało już samo pamiętanie o tym, żeby nie patrzyć pod nogi. — Ty draniu! — zdziwił się Charlie. — Więc umiesz, tak? Raymond nie odpowiedział, ale poprowadził Charliego do obrotu. A potem jeszcze raz. — Dobra jest, Ray. Możesz teraz iść tańczyć z każdą cholerną dziewczyną! — Charlie roześmiał się, dumny z brata, a także dumny z siebie. — No, powtórz! — Tańczyć... z... cholerną... dziewczyną... —powtórzył jak echo Raymond. Charliego zalała nagła fala nieoczekiwanego wzruszenia i na chwilę się zapomniał. Na czas kilku uderzeń serca zapomniał, kim jest Raymond, pamiętając tylko, że to jego brat. Jego brat, Rain Man. Objął Raymonda i mocno przytulił do siebie. Raymond zesztywniał, ogarnięty przerażeniem. Nikt jeszcze nigdy go tak nie obejmował; nikt go tak nie ściskał, prawie dusząc. Poczuł, że nie może oddychać i nagle wyzwolił się cały jego strach. Charlie uprzytomnił sobie, co się dzieje równie szybko, jak szybko chwilę wcześniej o tym zapomniał. To jest Raymond, a Raymond świruje, kiedy się go dotyka. Cofnął się, puszczając brata. Ale panika Raymonda nie minęła. Oddychał ciężko, niemal dyszał, przewracał oczami na wszystkie strony. — Ej, człowieku! — krzyknął Charlie, podskakując wokół brata jak bokser na ringu, starając się go uspokoić. — Bracia ciągle tak robią! To nic nieprzyzwoitego. Bracia! Przecież jesteś moim bratem! Ale było już za późno; Raymond był już daleko. Wykręcał dłonie, splatając i rozplatając palce. Charlie poczuł, że z jakiegoś powodu ogarnia go złość. Był zbyt zmęczony, aby móc jasno myśleć. A poza tym czuł się głęboko dotknięty, choć jeszcze sam przed sobą się do tego nie przyznał. Nie zdawał sobie też sprawy z tego, że chce — musi — w jakiś sposób dotrzeć do Raymonda, wymóc na nim przyznanie 180 się do łączących ich związków krwi. Czyż to nie ten sam Rain Man, który mu śpiewał, gdy był jeszcze małym dzieckiem owiniętym w kocyk? Nie chciał uwierzyć, że gdzieś w głębi w Raymondzie nie czai się jakaś emocjonalna świadomość tej więzi, tylko czekając, aż Charlie wydobędzie ją na powierzchnię. Siłą, jeśli będzie trzeba. — Więc jesteś, czy nie jesteś moim cholernym bratem? — zawołał porywczo. Raymond nie potrafił zrozumieć, dlaczego Charlie zrobił się nagle taki zły, ale zrozumiał to pytanie. Bracia. Jest bratem. Bratem Charliego Babbitta. Skinął głową z przerażeniem, nie spuszczając oczu ze swojego brata, Charliego Babbitta. Znał to słowo; oznaczało stosunek, którego nie potrafił pojąć. — Wobec tego uściskaj mnie, do jasnej cholery! Charlie skoczył do Raymonda i znów otoczył brata ramionami w potężnym uścisku. Oszalały ze strachu, Raymond zaczął z całej siły odpychać Charliego i przez parę minut zmagali się ze sobą w milczeniu, obijając się po pokoju, złączeni niezgrabnym uściskiem. Ale Charlie nie puszczał. Po głowie kołatała mu szalona myśl, że jeśli będzie obejmował Raymonda dość długo i dość mocno, to wreszcie zmusi go do reakcji. Że jego gorące uczucie, jego potrzeba kontaktu z Rain Manem, przebiją się w głąb jaźni Raymonda, jego Raya, jego brata; wydobędą na powierzchnię tę zagubioną, prawdziwą, normalną ludzką istotę, która się w nim kryje. Zbierając siły, których istnienia nigdy sobie nie uświadamiał — siły, jakie rodzą się tylko z najwyższego przerażenia — Raymond odepchnął Charliego mocno i gwałtownie, wyrywając się z jego uścisku. Teraz strach opanował go już bez reszty, a ucieczka w głąb jego niedostępnej jaźni wyzwoliła wszystkie formy rytualnych zachowań — niezrozumiały szept, pospieszny i szalony, wyłamywanie sobie palców, sztywne ręce i nogi, patrzące ślepo oczy. Ale Charlie wciąż nie dawał za wygraną. Był zdecydowany nie ustąpić, nie dopuścić do tego, żeby Rain Man mu się wym- 181 knął. Lekarze mylą się; z całą pewnością się mylą. Gówniarze —. co oni mogą wiedzieć? Czy któryś z nich jest bratem Raya? Raymond to cała rodzina, jaka mu została na tym świecie i nie ma zamiaru pozwolić mu żyć i umrzeć samotnie na autystycznej pustyni. On, Charlie Babbitt, go uratuje, odniesie sukces tam, gdzie wszystkie konowały poniosły porażkę. — Gówno! — wysapał, podskakując naokoło brata. — Ray, naprawdę mnie dotknąłeś do żywego ! A zranione uczucia to najgorsza rana! Pospieszny szept Raymonda nie ustawał, a Charlie napierał na niego, zmuszając go do cofnięcia się w kąt pokoju. Strategia szoku; Charlie uczepił się mocno upartej teorii, że jeśli tylko uda mu się przestraszyć brata dość mocno, ten strach przywróci go normalności. — Mam zamiar założyć Listę Poważnych Obrażeń — zagroził Charlie. — A ty będziesz miał numer pierwszy. Pierwszy! W 1988. Znów rzucił się na brata, obejmując go, trzymając go tak mocno, że Raymond nie mógł mu się wyrwać. — No, dalej! Uściskaj mnie też! — nalegał. — Obejmij mnie. Obejmij mnie też, Ray. Tylko raz. Jeden jedyny raz. No! Przekonasz się, jakie to wspaniałe uczucie! Łzy napłynęły mu do oczu i szczypały go pod powiekami; nigdy jeszcze niczego nie pragnął tak mocno, jak teraz tego, aby Rain Man odwzajemnił jego uścisk. Nie czuł tak silnego wzruszenia od dnia, w którym, dwadzieścia cztery lata temu, Rain Man odszedł, aby już nigdy nie wrócić. Wtedy płakał, teraz płakał też. Chciał, żeby Rain Man wrócił. Raymond, całkowicie opanowany przez strach i pełną frustracji wściekłość na własną bezradność, podniósł do ust rękę i zaczął gryźć wierzch dłoni, z całej siły. Była to najbardziej ekstremalna demonstracja jego autystycznych zachowań, nieświadomy akt samozniszczenia. Ten widok sprawił, że Charlie nagle wyzbył się złudzeń, odzyskał umiejętność myślenia. W ułamku sekundy zrozumiał, raz na zawsze, że Rain Mana już nie ma, że nie było go nigdy, że 182 istniał tylko w jego dziecięcych wspomnieniach. W tym drobnym ciele nie kryje się żadna normalna ludzka istota. Raymond Babbitt jest chory na autyzm. Kropka. Koniec cytatu. Być może w jakimś niewielkim stopniu potrafi się cieszyć jakimiś niewielkimi radościami. Ma też pewne niezwykłe zdolności, owe „wysepki geniuszu", fakt. Jeśli go traktować z miłością i troską, może nawet sprawiać wrażenie, że dokonały się w nim jakieś niewielkie zmiany na lepsze. Ale Raymond Babbitt nigdy nie będzie normalny. Nigdy. Nie będzie. Normalny. Charlie poczuł się tak, jakby mu wylano na głowę kubeł zimnej wody. Natychmiast puścił Raymonda, cofając się z dłońmi uniesionymi w górę we wspólnym wszystkim ludziom geście rezygnacji. No juz. Popatrz, już nic nie robię. Uspokój się. Ray, pro- szę cię! Ale Raymond podążał przez pustynię rozciągającą się gdzieś w głębi jego umysłu, szukając jakiejś fortecy, w której mógłby się okopać, próbując ocalić życie, obsesyjnie gryząc dłoń. Nie czuł bólu, a jeśli nawet czuł, to łączył go z tajemną magią, którą uprawiał, aby przetrwać. Chwytając go za rękę, Charlie wyrwał mu dłoń spomiędzy zębów. Wierzch dłoni pokrywały krwawe ślady zębów, a Charlie miał na ten widok ochotę rozpłakać się z poczucia winy. Zapomnij o tym, zapomnij! — błagał. — Nigdy już tego me zrobię. Przyrzekam ci. Nigdy, nigdy. Pomału, bardzo pomału, Raymond zaczął się trochę uspokajać. Spazmatyczny oddech wyrównał się. Ale w jego oczach, w sztywnej pozie drobnego ciała, wciąż jeszcze czaił się strach. — Wygłupiłem się, wiesz? — powiedział Charlie cicho i z bezgranicznym smutkiem. — Bracia się obejmują. My nie jesteśmy braćmi. * * ? * Jak letnia burza ze światłami błyskawic, rykiem grzmotów i ulewą zamieniającą ulice w wartkie strumienie, walka była gwał- 183 towna, ale szybko się skończyła i równie szybko została zapomniana — przynajmniej jeśli idzie o Raymonda. Charlie poszedł wziąć prysznic i włożyć z powrotem pomięte ubranie, żeby doprowadzić Raymonda do baru na jego randkę o dziesiątej, a tymczasem Raymond siedział na łóżku i oglądał mecz w telewizji, spokojnie czekając, aż nadejdzie godzina, kiedy będzie tańczył z Iris. Charlie właśnie wyłonił się z łazienki i wiązał krawat, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Zanim zdążył podejść, drzwi otworzyły się. Stała w nich Susanna, z zaróżowionymi policzkami i potarganymi włosami, wyglądając tak, jakby rzuciła wszystko i popędziła na lotnisko, żeby złapać samolot i żeby nim potem lecieć w nocy nad pustynią. Tak właśnie zrobiła. Wyglądała cudownie. Charlie podbiegł, żeby ją uściskać, przytulił ją do siebie ze śmiechem. — Hej, wyglądasz fantastycznie — powiedział, zanurzając twarz w jej gęstych poskręcanych włosach. — Ray, Susanna przyjechała! Raymond odwrócił się i popatrzył na nią z powagą. Susanna pomachała mu ręką, a on powtórzył ten gest. — Skąd wiedziałaś, że się zatrzymaliśmy w Cezarze — oczy Charliego były pełne zdziwienia i szczęścia. — Rozmawiałam z Lennym — dziewczyna opuściła swoje błyszczące czarne oczy a potem odważnie popatrzyła Charliemu prosto w twarz: — Przykro mi z powodu firmy — powiedziała cicho. Charlie lekko wzruszył ramionami: — Nic się nie martw. Tu się działy różne dziwne rzeczy. Ray, powiedz jej, cośmy robili. — Graliśmy w karty. Graliśmy w Black Jacka i ja liczyłem karty — powiedział natychmiast Raymond. — Co? — Susanna aż straciła oddech ze zdziwienia. — To długa historia — wtrącił pospiesznie Charlie, chcąc jak najprędzej zostać z Susanna sam na sam. — Pomówimy o tym, jak się trochę prześpimy. 184 Zaborczym gestem schwycił ją za rękę i poprowadził w stronę swojej sypialni. — Jak się masz, Ray? — zawołała odwracając się przę^ ra— mię. — Nie wiem. # * Ą: & Było im w łóżku lepiej, niż kiedykolwiek dotąd; ani Susafn^ ani Charlie nie pamiętali, żeby kiedykolwiek byj0 {m t„, ^0^ brze. Czy dlatego, że Charlie był tak zmęczony, że stać eo ł->vła tylko na łagodną czułość, czy dlatego, że tak długo sje n- wj^ dzieli, czy może dlatego, że dawał wyraz jakimś na nowo od ale- zionym uczuciom, któż to może wiedzieć? W każdym razie gdy już dali upust namiętności, leżeli obok siebie nadzy, na no tiie-cionej pościeli, wyczerpani, ale bliscy sobie i pełni czułości Susanna przeciągnęła delikatnie paznokciem po naeim ramieniu Charliego, wzdłuż ręki aż do dłoni. — Czy jesteś naprawdę szczęśliwy, że mnie widzisz? -^ zapytała cichym głosem. Charlie pochylił się nad nią i przesunął ustami p0 ;e; drobnej kształtnej piersi: — Jasne, że tak. A jak ci się wydaje? Czy nie zachowuje się jak ktoś, kto jest szczęśliwy? — Pytam, bo nigdy mi tego nie mówisz. Na przykład te?°> czy za mną naprawdę tęskniłeś. Nie za tym — zrobiła ręka szeroki gest, mając na myśli seks, który im obojgu sprawił pr^ed chwilą tyle radości — ale za mną. Za Susanna. — Wiesz, że tak — zaczął Charlie, ale Susanna mu prze wała: — To dlaczego mi tego nie powiesz? — zapytała z błyskiem w oczach. — „Susanno, tęskniłem za tobą. Chcę cię zobac? rć" Przecież znasz te wszystkie słowa. Język ma miliony takich st<^>w Byłoby miło... W tej chwili ktoś zapukał do drzwi i Charlie Wyskoczył zł<óż-ka. 1.85 — Uratowany przez nagły dzwonek do drzwi — mruknęła Susanna. — Wejdź! — zawołał Charlie, owijając sobie ręcznik wokół bioder i otwierając drzwi. Stał za nimi Raymond, trzymając w ręku swojego watchma-na. — Sześć minut do mojej randki. — To on ma randkę? — zapytała Susanna ze zdziwieniem. Charlie podskakiwał na jednej nodze, wciągając spodnie. — No, coś w tym rodzaju. Susanno, ubierz się szybko. Za sześć minut musimy być na dole. — Pięć — powiedział Raymond. * * * * Cała trójka znalazła się na dole w barze na minutę przed dziesiątą. Raymond wciąż jeszcze ściskał swojego watchmana, z oczyma wlepionymi w malutki ekranik. Bezpiecznie w kieszeni marynarki miał schowane coś, co Charlie Babbitt mu dał, żeby dał Iris. — Wiesz, Ray, mogłeś zostawić telewizor w pokoju. Nie musisz go zabierać na randkę. — Tańczą — powiedział Raymond. Wyciągnął do nich swojego watchmana. Na trzycalowym ekranie pięknie stepowali Fred Astaire i Ginger Rogers; suknia Ginger powiewała wokół niej jak obłok, a stopy Freda poruszały się po scenie jak gwiezdny pył, który stał się ciałem. — Jak ona wygląda? — szepnęła Susanna do Charliego. Raymond usłyszał, co powiedziała. — Jak jedzenie w kafeterii — powiedział. — Ma skórę do jedzenia w kafeterii. Charlie odrzucił głowę w tył i głośno się roześmiał. — No, tego chyba jeszcze nie słyszeliśmy. — A to dobrze? — zapytała Susanna unosząc w górę brew. Gdy się rozglądali po barze szukając oczyma Iris, podszedł do nich jeden z pracowników kasyna. 186 — Pan Babbitt? — Tak, to ja — odpowiedział Charlie. — Pan Kelso chciałby z panem zamienić słówko. Uff. Charlie poczuł nagłe ukłucie niepokoju. To nie brzmi zbyt dobrze. Wygrał za dużo cholernej forsy i te mydłki nie są z tego zadowolone. Tylko spokojnie. Nie wydaje się, żeby kasyno miało mu uścisnąć dłoń i złożyć swoje gratulacje, ale z drugiej strony nie wyglądało także na to, żeby go mieli zastrzelić. Tylko spokój, powiedział sobie Charlie. Nie dać się rozłożyć. Nic na ciebie nie mają. Jesteś czysty. Mimo to nie było zbyt przyjemnie. — Susanna, popilnujesz go przez parę minut? Kiedy Charlie odchodził, Raymond na moment oderwał oczy od swojego watchmana: tylko tyle, żeby spojrzeć na zegarek. — Nie ma jej tu. Jest dziesiąta dwie. Nie ma jej tu — oznajmił Raymond. Susanna patrzyła na niego z niepokojem. Ale nie wyglądało na to, żeby Raymond był zbytnio wytrącony z równowagi; był wciąż jeszcze całkowicie pochłonięty oglądaniem filmu z Fredem i Ginger na ekraniku swojego watchmana. Charlie poszedł za pracownikiem kasyna przez drzwi z napisem „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony" i poszli korytarzem, wzdłuż którego biegł długi rząd drzwi. Wszystkie prowadziły do biur członków personelu kasyna. Na końcu korytarza były drzwi z napisem: „J. Eugene Kelso", a pod spodem, mniejszymi literami: „Szef do Spraw Bezpieczeństwa". Znaleźli się w pokoju sekretarki, elegancko umeblowanym, z nowoczesnymi obrazami na ścianach i z lśniącym hebanowym biurkiem, przy którym siedziała sekretarka tak urodziwa, że mogłaby być modelką. Skinęła im głową i urzędnik poprowadził Charliego w stronę szerokich dębowych drzwi gabinetu; zapukał delikatnie; otworzył drzwi przed Charliem, przypilnował, żeby wszedł do środka i odszedł, cicho zamykając je za sobą. Gabinet szefa do spraw bezpieczeństwa był przestronny i elegancko urządzony; głośno krzyczał do Charliego o wielkich 187 pieniądzach i zrobił na nim wielkie wrażenie. Detektyw otworzył drzwi i ruchem ręki poprosił Charliego, żeby wszedł do środka. Za wielkim antycznym biurkiem siedział dystyngowany pan o przystojnej twarzy i siwiejących włosach. Char-lie otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Uśmiechnięty starszy pan, który przez cały wieczór siedział obok Charliego, ten, który zadawał Raymondowi te wszystkie pytania — wysoki urzędnik kasyna, szef do spraw bezpieczeństwa, Eugene Kelso. Charlie poczuł, że uginają się pod nim kolana. Najwyższym wysiłkiem zmusił się do tego, żeby opanowanym krokiem podejść do krzesła i spokojnie na nim usiąść, zamiast bezwładnie opaść na siedzenie. Przez dłuższą chwilę obaj mężczyźni milczeli, a potem pan Kelso powiedział spokojnym głosem: — Moje gratulacje, panie Babbitt. Ile to pan wygrał — niech sprawdzę... — spojrzał na pokwitowanie wypłaty — osiemdziesiąt sześć tysięcy trzysta dolarów. To duża suma pieniędzy. — Nie tak bardzo — odpowiedział Charlie, zachowując pozory opanowania, a serce tłukło mu w piersiach jak młot. — W porównaniu z prawdziwymi szczęściarzami... — Nie chodzi o kwotę. Chodzi o potencjalne możliwości... zniszczenia. Pan Kelso odchylił się do tyłu w skórzanym fotelu i złączył dłonie czubkami palców. — Umiejętność liczenia kart w bucie złożonym z sześciu talii, to nie byle co. Rzecz godna uwagi. Mojej uwagi. Sam nie gram w karty z nikim — nie lubię kart. Charlie zrobił najlepszą ze swoich niewinnych min: — Naprawdę nie mam pojęcia o czym pan... — Mamy monitory — przerwał mu ostro pan Kelso, a w jego głosie pojawił się chłód. — Badamy taśmy video. I porównujemy z danymi z innych kasyn. Z taśm wynika, że powinien pan zabrać swoją wygraną i opuścić ten stan. Charlie otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale szef do spraw bezpieczeństwa nie pozwolił mu dojść do głosu. 188 — Wystarczy, że pan zamknie buzię i pojedzie do domu I to najlepsza pana szansa jak na razie. Spojrzał na Charliego ostro: — Na pana miejscu bym z niej skorzystał Groźba w głosie pana Kelso była lekka, ale dobrze wyczuwalna. Sztylet owinięty w aksamit. Charlie Babbitt poczuł nagle gwałtowną potrzebę znalezienia się znów w Los Angeles Miał ochotę wrócić do domu. ? & & * Iris nie przyszła na randkę. O dziesiątej dziesięć Raymond był już gotów dać za wygraną i wrócić na górę. Ponieważ niczego me oczekiwał, me zaznał także rozczarowania i wydawał się całkiem zadowolony z propozycji Susanny, żeby pójść do apartamentu i tam oglądać telewizję. Prawdę mówiąc, tak bardzo wciągnął go film z Fredem i Ginger na maleńkim ekraniku że wcale nie myślał o Iris. Powoli poszedł z Susanną do windy, nie spuszczając oczu z ekranu. Susanna spojrzała mu przez ramię. Na ekranie Fred i Ginger tańczyli cudownie w takt melodii „They can't take that away from me". — Iris pewnie też tak tańczy — powiedziała wesoło Susanna. — Szkoda. Ale będą inne. Mnóstwo ładnych dziewcząt uwielbiałoby... z tobą tańczyć, Raymond. Raymond nie zareagował; cała jego uwaga była skupiona na Ginger. — Iris była naprawdę ładna, co? — Nie wiem. Nadjechała winda, drzwi otworzyły się bezszelestnie Susanna wsiadła i czekała na Raymonda. Wszedł powoli, szurając nogami, wciąż z najwyższą uwagą oglądając swój film. Byli w windzie sami. — Czy to była najładniejsza dziewczyna, jaką widziałeś? — nalegała Susanna. — Nie wiem — powtórzył Raymond. 189 Windę wypełniała muzyka: Ginger i Fred wykonywali jeden ze swoich tanecznych numerów. Pod wpływem impulsu Susanna wyciągnęła rękę i nacisnęła czerwony guzik z napisem „Stop". Winda drgnęła, a potem zatrzymała się gwałtownie. Przerażony Raymond podniósł wzrok znad ekranu. — Podoba mi się ta muzyka — powiedziała łagodnie Susanna. — Czy mógłbyś mi pokazać? Jak chciałeś tańczyć z Iris? Sytuacja była dla Raymonda zbyt nieoczekiwana; zupełnie nie wiedział, jak się zachować. Ale w Susannie było coś tak swojskiego i tak miłego, że nie poczuł strachu. Dziewczyna delikatnie wyjęła mu telewizorek z ręki i odstawiła go na podłogę. Muzyka popłynęła w górę, ogarniając ich swoją słodyczą. Susanna podeszła bliżej do Raymonda, wyciągając ręce w tanecznej pozie. — Tak ma być? — zapytała. Raymond po prostu stał w miejscu, patrząc na nią pustym wzrokiem, z głową charakterystycznie przekrzywioną na bok. Susanna uśmiechnęła się do niego, jakby mu chciała dodać odwagi, delikatnie uniosła jego ręce i położyła je sobie na ramionach. Pomaleńku zaczęła tańczyć... po kilku taktach Raymond zaczął tańczyć razem z nią. Ich ciała przytuliły się do siebie i tańczyli w koło w ciasnym pudle windy, pozwalając się prowadzić melodii. Raymond przypominał sobie, czego nauczył go Charlie i powtarzał jego ruchy, nadając im pewien styl. Własny styl. Piosenka dobiegła końca i Susanna i Raymond rozdzielili się. — Iris straciła piękny taniec — powiedziała łagodnie Susanna. — I pocałunek. Pocałunek? Zdziwiona Susanna zrobiła krok do tyłu. — Charlie Babbitt powiedział. Jak będzie dla mnie miła. Pocałować. Susanna zastanowiła się przez moment, a potem skinęła głową. Podeszła do Raymonda i powiedziała miękko: — Pokaż mi, jak. 190 Raymond złożył wargi w dziobek, jak dziecko, któremu kazano pocałować starą ciotkę. Potrząsając głową i uśmiechając się, Susanna powiedziała: — Otwórz usta. I pocałuj... Jakbyś jadł coś bardzo miękkiego. I bardzo dobrego. Rozchyliła wargi, pokazując Raymondowi, jak to trzeba zrobić. Dokładnie ją naśladując, Raymond rozchylił wargi i przyjął swój pierwszy pocałunek w życiu. Susanna pocałowała go delikatnie i czule. Stali przez parę sekund ze złączonymi ustami, a potem Susanna cofnęła się i zapytała: — Jak było? — Było wilgotno — odpowiedział Raymond. — Wobec tego zrobiliśmy to jak trzeba — roześmiała się dziewczyna. Sięgając do kieszeni marynarki, Raymond wyjął małą niespodziankę, którą tam trzymał dla Iris i wyciągnął rękę w stronę Susanny. Dziewczyna w zdziwieniu przeniosła wzrok z jego twarzy na dwieście dolarów, które jej oferował, a potem znów spojrzała mu w twarz. — Charlie Babbitt mówił — powiedział Raymond. Rozdział dwunasty Podróż do Los Angeles minęła szybko. Opływające buicka powietrze było gorące i suche, ale nie nieprzyjemne. Susanna siedziała na przednim siedzeniu obok Charliego; Raymond siedział z tyłu i na zmianę albo obserwował pustynny krajobraz, albo oglądał western na ekranie swojego watchmana, którego trzymał w ręce. Susanna starannie zabandażowała mu rękę, którą sobie tak dotkliwie pogryzł. Od czasu do czasu pochylał się do przodu, w kierunku przedniego siedzenia, przypominając Char-liemu, że obiecał go zabrać na mecz Dodgersów. W Los Angeles. Czy nie po to jadą do Los Angeles? Żeby zobaczyć, jak grają Dodgersi? Charlie Babbitt powiedział. Charlie prawie już zapomniał o obietnicy, to było przecież tydzień temu, ale teraz upewnił Raymonda, że wizyta na stadionie Dodgersów to pewnik. Tak jest zapisane w górze, na pewno. Każdy mięsień w ciele Charliego głośno domagał się odpoczynku. Czuł się tak, jakby nie spał od tygodnia, ponieważ kochali się z Susanna przez całą noc. W końcu ile razy jeszcze nadarzy im się okazja, żeby pójść do łóżka w podwójnym apartamencie hotelu pierwszej klasy? Mimo zmęczenia Charlie czuł się dobrze. Ma w kieszeni pieniądze na spłacenie wierzycieli, jego dziewczyna jest znów obok niego, brat siedzi na tylnym siedzeniu; kasyno nie nakarmiło rekinów szczątkami jego poćwiartowanego ciała. Życie nie jest w końcu aż tak nędzne. Raz pozwolił nawet Raymondowi poprowadzić buicka. Przez pięć minut. Na drodze było pusto, samochód jechał nie więcej niż dwadzieścia mil na godzinę. Pedał gazu przyciskała 192 wprawdzie stopa Charliego, ale na kierownicy spoczywały ręce Raymonda, a Susanna przez cały czas śmiała się histerycznie na tylnym siedzeniu. — Kierujesz, człowieku! Uważaj na drogę! — ostrzegał Charlie. — Jestem... świetnym... kierowcą — powiedział Raymond. W Santa Monica wysadzili Susannę przed domem i ruszyli w stronę domu Charliego. Charlie mieszkał w skromnym mieszkaniu w jednym z tych niezliczonych domów w stylu hiszpańskim, od których roi się na bocznych ulicach Los Angeles. Wszystkie wyglądają tak samo. Niejadalne gąbczaste owoce spadają z wysokiego drzewa avocado na terakotowe dachówki dachu. W środku dziedziniec z basenem otoczonym podłużnymi liśćmi agapanta i — w okresie kwitnienia — okrągłymi główkami niebieskich kwiatów. Czasem nie jest to agapant, tylko pomarańczowa kliwia. Wielka różnica. Wszystkie mieszkania na parterze wychodzą na dziedziniec. Każde mieszkanie na pierwszym i drugim piętrze ma drzwi na balkon, który wychodzi na basen. Trzeciego piętra nie ma. Wnętrza mieszkań dowodzą inspiracji motywami misji hiszpańskich: ozdobne tynki na ścianach, kominki z fałszywych cegieł, maleńkie kuchenki. Jedyną różnicą jest wysokość czynszu, to zaś zależy od topografii; płaci się za lokalizację. Mieszkanko Charliego znajdowało się na obrzeżach Brentwood, akurat na tyle blisko, żeby mieć ten sam kod pocztowy; czynsz był więc astronomiczny. Charlie otworzył Raymondowi drzwi i wnosząc walizki, potrącił go, zawadzając o plecak. Raymond stał w progu jak wryty, rozglądając się dookoła. — Tu mieszkamy? — zapytał wreszcie. — No tak, przesunęli łóżko. — Ray, tu ja mieszkam — powiedział Charlie spokojnie. — A ja gdzie mieszkam? — Twój pokój jest tam — Charlie wskazał na mały pokoik, którego czasem używał jako pokoju gościnnego, a czasem jako domowego biura. Stało tam biurko, parę kartotek i dwa krzesła, ale łóżko było 13 — Rain Man 193 złożone i wyglądało jak kanapa. Szurając nogami, Raymond poszedł się rozejrzeć. I natychmiast się zaniepokoił. — No tak, ktoś ukradł łóżko. Mój pokój... jest... bez... no bez... bezłóżkowy. Ja będę bez... bez łóżka... w... — W 1988 — dokończył Charlie z uśmiechem, który chyba trochę Raymonda uspokoił. — Masz pokój czarodziejski. Ta kanapa przemienia się w łóżko. A potem przesuniemy je pod okno. Lubisz, żeby było pod oknem. Tak jak ma być. Raymond rozważył to rozwiązanie i uznał, że jest do przyjęcia. Ale natychmiast wyłonił się następny problem. — No tak, moje książki... — Słusznie — Charlie zdecydowanie skinął głową. — Kupimy ci książki. Idź i zrób listę. Wszystkiego, co nam będzie potrzebne. Udało się. Raymond ochoczo wszedł do swojego pokoju, zdejmując plecak i szukając właściwego notesu. Lubił robić listy; listy bardzo uspokajają — poza Listą Poważnych Obrażeń i Listą Złowrogich Wydarzeń. Tymczasem Charlie podszedł do automatycznej sekretarki, żeby sprawdzić rozmowy. Według licznika było ich trzy. Przewinął taśmę i włączył odtwarzanie. „Potwierdzam termin spotkania pana Babbitta z doktorem Marstonem" — w kobiecym głosie brzmiał wyraźny brytyjski akcent. Najwyraźniej pierwszorzędna, droga sekretarka. „Jutro rano o dziesiątej. Roxbury Drive czterysta pięćdziesiąt." Klik. Dobrze — spodziewał się tego telefonu. „Cześć, to ja" — usłyszał miękki akcent Susanny. „Chciałam tylko sprawdzić, czy szczęśliwie dojechaliście do domu. I tyle. Mam nadzieję, że wszystko w porządku." Klik. Od samego dźwięku jej głosu zrobiło mu się ciepło na sercu. — Czy mogę teraz popatrzeć na telewizję? — zapytał Raymond z drugiego pokoju. „Panie Babbitt, tu Walter Bruner" — ostatni telefon był dla Charliego zupełnym zaskoczeniem. „Jestem w hotelu „Bon-adventure". Sądzę, że powinniśmy porozmawiać." 194 Klik. Cholera jasna! Bruner! Charlie nie był przygotowany na rozmowę z Brunerem. Poczuł, że żołądek opada mu gdzieś do kolan. Nie sądził, że psychiatra zada sobie aż tyle trudu, żeby go wytropić. Ale właściwie dlaczego nie miałby tego zrobić? Gra idzie o trzy miliony dolców. Za takie pieniądze Charlie zgodziłby się nosem popychać fistaszek przez całą drogę stąd do Nowej Zelandii. I to ubrany w baletową spódniczkę. Tylko że Wallbrook wydawał się teraz taki odległy, jakby należał do zamierzchłej przeszłości. Charlie już nie łączył Raymonda z Wallbrook. Są braćmi. Charlie zadzwonił do Brunera do hotelu i umówił się z nim; do spotkania zostało mu akurat tyle czasu, żeby się ogolić, wziąć szybki prysznic i włożyć dżinsy i sportową koszulę. Raymond był u siebie w pokoju; bardzo szczęśliwy siedział na swoim łóżku-kanapie oglądając poranne powtórzenie programów i pogryzając prażynki. Kiedy doktor Bruner zadzwonił do drzwi mieszkania, Charlie wpuścił go niechętnie, patrząc mu przez ramię i sprawdzając, czy nie przyprowadził ze sobą jakichś osiłków, którzy mogliby przemocą uprowadzić Raymonda. Ale doktor był sam i nawet nie wydawał się zdenerwowany. Wszedł do mieszkania z uśmiechem i z jednym tylko pytaniem: — Raymond? — Tam. Bruner podszedł do drzwi pokoju Raymonda i zajrzał do środka. Raymond wyglądał zdrowo, spokojnie i bardzo po ray-mondowemu. Bruner zauważył, że ma zabandażowaną rękę, ale nic na ten temat nie powiedział. — Czy moglibyśmy gdzieś spokojnie porozmawiać? — zapytał psychiatra. — Na zewnątrz. Obaj mężczyźni wyszli na dziedziniec, pozostawiając drzwi uchylone, tak aby Charlie mógł usłyszeć, gdyby jego brat czegoś potrzebował. — Przejdę od razu do sedna sprawy — powiedział rzeczowo 195 lekarz. — Właśnie teraz mój adwokat rozmawia z pańskim. I wyjaśnia mu... pewne... prawdy o życiu. — Prawdy o życiu — powtórzył Charlie nie podnosząc głosu. Bruner skinął głową i sięgnął do kieszeni. Wyciągnął jakiś bardzo oficjalnie wyglądający dokument i podał go Charliemu, który patrzył na papier, nie biorąc go do ręki. — To jest tymczasowy zakaz zabraniający panu, pod odpowiedzialnością karną, zabierania stąd Raymonda. Aż do zakończenia przesłuchań. Doktor patrzył na niego wyczekująco, ale wyraz twarzy Charliego nie uległ żadnej zmianie. Niech go szlag trafi, jeśli pozwoli się temu konowałowi wyprowadzić z równowagi. — Widzi pan, Charlie — ciągnął doktor Bruner — po przesłuchaniu Raymond zostanie zobowiązany do pobytu w Wall-brook. Pierwszy raz w życiu. I będzie zawdzięczał to właśnie panu. Charlie arogancko zadarł podbródek: — O tym zadecyduje sędzia, prawda? — Sędzia posłucha rzeczoznawcy. Niejakiego doktora Mar-stona. Jesteście z nim umówieni na jutro rano. — Świetnie. Może ten się odznacza otwartym umysłem. Ale znów poczuł, jak żołądek objeżdża mu do kolan. Sprzysięgli się przeciwko niemu, te wszystkie konowały trzymają ze sobą. — Przekazałem mu całą kartotekę Raymonda — powiedział doktor Bruner z cieniem uśmiechu na twarzy. — Cale pudła. To nie zwykła formalność, synu. Pański brat jest bardzo... bardzo upośledzoną jednostką. Czy pan tego nie zauważył? — Powinien go pan zobaczyć teraz — warknął Charlie. — Ile potrafi. Na miłość boską, on się śmieje! — Wiem — odpowiedział Bruner — Susanna mi mówiła. „Susanna? Co tu u licha jest grane?" — Widziałem się z nią dzisiaj — wyjaśnił psychiatra. — Uważa, że Raymond zrobił postępy — uśmiechnął się. — Ona nawet uważa, że pan zrobił postępy. Mam nadzieję, że ma rację. 196 To znaczy, jeśli chodzi o pana. Bo co do pańskiego brata, ja wiem, że łatwo można dać się ponieść entuzjazmowi. Zmiana otoczenia, nowe przygody i wydaje się, że rozkwitają. Na chwilę. Charlie czuł, jak wzbiera w nim gniew. Cóż ten facet może wiedzieć o dniach, które on spędził z Raymondem? Nic, zero! Nawet go tam nie było! Nic nie widział! — Osiągają pewien poziom — ciągnął lekarz. A potem następuje regres. Wielu lat autyzmu nie można wyleczyć podczas jednych krótkich wakacji, Charlie. Bruner potrząsnął głową. — Wobec tego, póki sprawa się nie skończy, to się nie skończy — odparował Charlie. Uśmiech na twarzy Brunera zbladł i ustąpił miejsca surowości: — To od początku była przegrana sprawa, Charlie. Pana ojciec upoważnił mnie do opieki nad spadkiem udzielając mi wszelkich plenipotencji. Czyli nawet jeśli uzyska pan prawo do opieki nad Raymondem, nie będę musiał zapłacić panu złamanego grosza. To był mocny cios i wyraz twarzy Charliego wyraźnie świadczył o tym, że zaskoczył go i dosięgną! celu. Ale nie odezwał się ani słowem, zdecydowany nie stracić panowania nad sobą. — A teraz mam dla pana niespodziankę — ciągnął doktor Bruner. — Przyniosłem ze sobą książeczkę czekową. Jest własnością Raymonda. A ja jestem gotów wypisać panu czek. Na bardzo pokaźną sumę. — A to dlaczego? — Nie sądzę, żeby pan miał jakąkolwiek szansę, Charlie. Ale i tak nie mam zamiaru ryzykować. Stawką jest życie, szczęście i los pańskiego brata. A to są dla mnie rzeczy bardzo cenne. Nie mam ochoty grać o taką stawkę, bez względu na to, jak małe byłoby ryzyko. — Chce mnie pan kupić — usta Charliego wykrzywił cyniczny uśmiech. „Obawia się, że jednak mam jakąś szansę" — pomyślał. 197 — Odpowiadam za to, aby pieniądze Raymonda były wydawane z korzyścią dla niego. A ten wydatek uważam za najbardziej celowy w swoim życiu. — Ile? — Dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. I żadnych zobowiązań. Po prostu się pan usunie. Doktor Bruner wyjął książeczkę czekową i pióro marki Mont Blanc ze złotą stalówką, wypisał czek i uprzejmie wręczył go Charliemu. Charlie wziął czek i przyjrzał mu się z powagą. Był pięknie wypisany; pismo doktora Brunera mogłoby służyć jako wzór kaligrafii. „Charles Babbitt. Suma dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów, zero centów". Coś wspaniałego. Aż żal wymieniać takie cudo na gotówkę. Charlie zastanawiał się przez moment nad wspaniałym życiem, jakie mogłaby mu zapewnić suma ćwierć miliona dolarów. Potem, nie mówiąc ani słowa, przedarł czek na cztery równiutkie kawałki i uprzejmie podał doktorowi Brune-rowi. Spotkanie było skończone. * * ? ? Raymond wbił sobie naturalnie do głowy, że następnego dnia rano wybiorą się na stadion Dodgersów obejrzeć prawdziwy mecz baseballu. Więc kiedy Charlie musiał mu powiedzieć, że w najbliższej przyszłości nie zanosi się na taką wyprawę, Raymond oczywiście natychmiast tak się zdenerwował, że znów zamknął się w swojej skorupie i zaczął rozgrywać jedno ze swoich własnych pierwszoligowych spotkań. Był to najgorszy z możliwych scenariuszy: za kilka godzin mieli się znaleźć w gabinecie doktora Marstona, żeby dowieść ekspertowi od spraw psychiatrii, że Raymond Babbitt ma się lepiej u swojego brata i że Charlie Babbitt dokonał rzeczy wspaniałych — cudów niemal — ze swoim autystycznym bratem. A tymczasem ów autystyczny brat właśnie zamknął się na cztery spusty w świecie jednej ze swoich groteskowych fantazji. 198 — Frank Robinson, trzecie uderzenie! — zawołał Raymond ze stanowiska. Był bardzo zły na Charliego Babbitta. Charlie Babbitt przecież obiecał. — Harmon Killebrew, trzecie uderzenie! — Słuchaj — próbował wyjaśnić Charlie po raz szósty z rzędu. — Nie możemy dziś pójść na mecz Dodgersów; mamy przesłuchanie, nasze ważne przesłuchanie! — Henry Aaron, trzecie uderzenie! — Raymond miał dobrą passę, eliminując wszystkich wielkich, jednego po drugim, w miarę jak przychodziła ich kolej na odbicie piłki. Jego szybki rzut był nie do pokonania, podkręcana piłka stanowiła postrach graczy szykujących się do wejścia na boisko. — Ray, przestań na moment — błagał Charlie. Raymond zatrzymał się w pół rzutu, z jedną nogą w powietrzu, ściskając mocno wyimaginowaną piłkę w dłoni ubranej w wyimaginowaną rękawicę. — Przykro mi z powodu tego meczu. A jeśli jeden facet mówi „przepraszam", drugi powinien powiedzieć... — Pete Rosę, trzecie uderzenie! — Dobra — Charlie z goryczą wzruszył ramionami. — Wypchaj się. — Babę Ruth, trzecie uderzenie! — Dobra — warknął Charlie u kresu cierpliwości. — Dosyć tego! Ale Raymond rzucał coraz mocniej i coraz szybciej. — Mickey Mantle, trzecie uderzenie! Eliminował z gry największe gwiazdy; legendarni gracze nie budzili w nim najmniejszych obaw. — Ray, powiedziałem przestań! — Charlie zrobił parę kroków w stronę Raymonda, zdecydowany przywrócić go rzeczywistości. — Charlie Babbitt, trzecie u... — Faul! — krzyknął Charlie i Raymond zatrzymał się jak wryty. Faul? Nie wypadł z gry? Przez dłuższą chwilę bracia stali na- 199 przeciw siebie oko w oko, a potem Raymond podniósł nogę i zaczął jedno ze swoich długich przygotowań do rzutu. — Chcesz mnie wyeliminować? — zapytał Charlie. — Wobec tego zagrajmy naprawdę! I wyprowadziwszy osłupiałego Raymonda z domu, skręcił z rogu ulicy i pomaszerował w kierunku placu zabaw w pobliskim parku. Po drodze zatrzymali się tylko raz: żeby kupić Charliemu opakowanie z sześcioma puszkami piwa. Gorący lipcowy dzień — jeden z tych dni, w które psy dyszą wywieszając długie suche języki, a koty śpią godzinami zwinięte w kłębek gdzieś w cieniu. Dzieci wychodzą zagrać w coś na dworze, ale ich sportowy zapał szybko stygnie i potem leżą na trawie popijając z puszek lemoniadę, rozmawiając o piłce zamiast w nią grać. Dwóch chłopców — po dziesięć, może po jedenaście lat — właśnie tak sobie leżało. Przyszli do parku, żeby trochę poćwiczyć rzuty, ale upał ich pokonał. Wyciągnęli się więc na trawie, popijając coca-colę i przyglądając się, jak drużyna lokalnych gwiazd rozgrywa mecz koszykówki. Piłka i kij leżały porzucone na trawie. — Ej, chłopcy! — zawołał Charlie. — Pożyczylibyście na chwilę piłki i kija? Za dziesięć dolców? Za dziesięć dolców? On to mówi serio? Jasne, psze pana! Mniejszy chłopiec podniósł piłkę i rzucił Raymondowi. Raymond złapał ją niezgrabnie obiema rękami, w czym przeszkadzał mu bandaż; jakoś udało mu się ją utrzymać i przycisnął cenny przedmiot do piersi. Rozegrał w życiu niejeden pierwszoligowy mecz baseballu, ale nigdy jeszcze nie miał w rękach prawdziwej baseballowej piłki. Przyglądał jej się z nabożnym podziwem. Charlie podniósł z trawy kij i wskazał na puste boisko w pobliżu. — Będziemy tam. Z kijem w ręce i opakowaniem piwa pod pachą pobiegł w stronę boiska, a Raymond ruszył za nim drobnymi kroczkami, z oczyma pełnymi zdziwienia. 200 Charlie przyklęknął, żeby oczyścić płytę bazy z kurzu i piasku. Raymond przeszedł przez ogrodzenie z łańcucha i ruszył w kierunku środkowej części boiska. — Zaczekaj no, asie! Stanowisko jest tam! Będziesz przecież rzucał, prawda? Rzucał? Raymond Babbitt ma rzucać? Nagłe poczucie rzeczywistości wprawiło go w osłupienie i stał jak wrośnięty, w bezgranicznym zdziwieniu. — Ruszaj się, dziecino! Sędzia nie będzie czekał do nocy! Kucając za pięciokątem bazy, Charlie objął rolę gracza chwytającego piłkę w drużynie Raymonda. Raymond niepewnym krokiem podszedł do stanowiska. Charlie uderzył pięścią w otwartą dłoń, jakby miał na niej baseballową rękawicę i na cały głos wywrzeszczał własną wersję litami zachęt, jakimi zazwyczaj gracz, którego zadaniem jest złapać piłkę, częstuje gracza szykującego się do rzutu. — Nie gap się, jakbyś trzymał w łapie jakiś cholerny granat. Wiesz, co się z tym robi! Pokaż im! Raymond rozglądał się wokół pustego boiska, nie wiedząc, co ma zrobić. Ani jak. — Ostatnie z dziewięciu spotkań — zawołał Charlie, zmieniając się w komentatora sportowego, wprowadzając brata w akcję. — Zwycięzca jesiennych rozgrywek zremisował trzy do trzech. Drużyna Czerwonych z Cincinnati o jeden punkt od zakończenia czterdziestoletniego okresu upokorzeń. Raymond napotkał spojrzenie Charliego i wytrzymał je. — Udali się po pomoc do swojego asa — oznajmił Charlie. — Człowieka, któremu zawdzięczają wszystko, do czego doszli. Raymond Babbitt. Legendarny Rain Man. Dał się ubłagać: zagra jeszcze ten jeden jedyny raz. Odpowiadając na pytanie zawarte we wzroku brata, Charlie skinął głową. Potrafisz, Ray. Potrafisz, Rain Manie. — Najpierw rzut na rozgrzewkę. Do przygotowania! Raymond trzymał ręce na wysokości pasa. Nogą wykonywał te śmieszne drobne kopnięcia — jak zawsze, kiedy szykował się do rzutu. Podniósł rękę i z całej siły rzucił piłkę. Poszybowała 201 wysoko w powietrzu, przynajmniej na trzy metry nad głową Charhego, zawisła na moment w górze i spadła na ziemię kurz^łoT ~ WrZ3Snąt CharHe- ~ C° Za Piłka! ??1?0 sie za- Raymond odsłonił zęby w swoim nieruchomym uśmiechu Punktów przybywa, został jeszcze tylko jeden gracz. Wynik remisowy, jeden możliwy wygrany bieg na trzeciej bazie; dalsze dwa na drugiej i pierwszej. Czy da radę? Czy Rain Man Babbittl? teg° gr°Źneg0 Prze™ka> Charhego Tymczasem Charlie, vy swojej drugiej roli gracza z drużyny Raymonda, podniósł piłkę i podszedł do stanowiska z poważnym wyrazem twarzy. To ważny rzut dla Czerwonych z Uncinnati. trzech graczy rm boisku, dwóch wyeliminowanych Jeszcze tylko ten ostatni Jankes stoi na ich drodze do rot grywek w Pucharze Świata, do których tak bardzo starają się Cały sportowy świat i wszyscy kibice wstrzymali oddech a obaj gracze nachylili do siebie konfidencjonalnie głowy, usta a-jąc dalszą strategię. ? ^' USLdld - To będzie dla nich zaskoczenie, asie - mówił Charlie półgłosem, jakby wszyscy naokoło próbowali podsłuchać -Rzut bez przygotowania. - Bez przygotowania? _ przeraził się Raymond. — Bazy obsadzone —przypomniał mu Charlie. lie ?? ął gł°Wą' ??2????§??? wzrokiem bazy. Char- lie wziął go za ramię, sprowadził ze stanowiska i podprowadził poł drogi w stronę bazy podstawowej. — No, to przenosimy stanowisko tutaj niaSaRie Zbud°wal ?°??2??- zgarniając butem na kupkę suchy piasek. Raymond me miał pojęcia, co się dzieje; oglądając się przez ram sp ląda} ?? prawdziwe st Jow.skJ ? ??,?? *??? o caie metry w tyle. Charlie wyjaśnił mu strategię- iest^m w,?" 8?°,80? nie,będziesz musiał tak mocno rzucać. Nie jestem w stanie złapać takiej moCnej piłki. Nikt by nie dał rady. 202 Raymond skinął głową. Brzmi sensownie. Charlie przykucnął za bazą, wchodząc w rolę gracza szykującego się do złapania piłki. — Okay! — krzyknął. — Włączaj bieg. Ładuj, celnie i gładko. I pamiętaj, bez przygotowania. Raymond wykonał slaby rzut; piłka wzniosła się wysokim łukiem w powietrze i wylądowała w pobliżu bazy. Charlie podniósł do góry kciuk: postraszyłeś ich, Ray. Ale muszą biec! Jankesi robią w portki! — Stop! — wrzasnął. — Koniec gry! Potoczył piłkę z powrotem do Raymonda, podniósł z ziemi kij i zważył go w ręce, sprawdzając ciężar i rozmiar, przecinając powietrze próbnym wymachem. Teraz był jednocześnie sprawozdawcą i graczem przeciwnej drużyny, mającym odbić piłkę. Energicznie stanął na pięciokącie bazy. — Rezerwa Jankesów. Będzie grał... tak! Młot! Charlie Babbitt, zwany Młotem. Jednym zamachem kija Młot może odwrócić sytuację! Tłum szaleje — Charlie przez moment naśladował rozszalały tłum, a potem zaczął skandować: — CHAR-LIE-MŁOT! CHAR-LIE-MŁOT! Na stanowisku gracz szykujący się do rzutu przebiegł wzrokiem boisko, upewniając się, że nikt nie próbuje zbytnio oddalić się od bazy. Potem stanął twarzą w stronę przeciwnika, z miną wyrażającą pełną determinację. To musi być eliminujący rzut. Od tego zależy puchar. — A więc zaraz się ze sobą zmierzą. Siła przeciwko sile. Bracia Babbittowie mają o wszystkim zadecydować, i czegóż więcej można żądać? Wymach... Raymond wyciągnął rękę, zamachnął się i wyrzucił piłkę wysokim łukiem jakiś metr poza bazę podstawową. Ale mimo to Młot wziął potężny rozmach... i nie trafił. — Pierwsze uderzenie! Raymond aż zatańczył w miejscu z podniecenia, a Charlie pobiegł po piłkę. — Rain Man próbuje zewnętrznego rogu — zawołał śpiewnie, naśladując głos sprawozdawcy sportowego najlepiej jak tyl- 203 ko potrafił. — Jest dziś w pełnej formie. Charlie będzie musiał ruszyć pełną parą... Charlie cofnął się na swoją pozycję i przygotował się do wy-machu, wahając się odrobinę, cofając o parę centymetrów. Wy-mach. Przygotowanie. Oto rzut! Piłka wysokim łukiem poszybowała w powietrzu, zmierzając wprost w kierunku bazy. Młot zrobił potężny wymach, rozminął się z piłką o kilometr, piłka spadła na ziemię o parę centymetrów przed pięciokątem bazy. — Drugi rzut! Teraz Raymond dosłownie drżał z podniecenia. Kiedy Charlie po raz drugi zamachnął się i nie trafił, zaczął podskakiwać w miejscu. Była to najbardziej zadziwiająca rzecz, jaka mu się kiedykolwiek przydarzyła; ważniejsza nawet od tańca z Susanną w hotelowej windzie. Wspanialsza niż liczenie kart. To była pierwsza liga, Puchar Świata z Rain Manem Babbittem na stanowisku pierwszego gracza drużyny. Grającego z samymi wielkimi, z gwiazdami. — Tym razem Młot chybił o kilometr! Raymond Babbitt jest dziś absolutnym panem boiska — Charlie potoczył piłkę z powrotem do Raymonda. Wynik wynosi w tej chwili dwa dla Rain Mana... Raymond podniósł piłkę, ale nie podjął przygotowania do rzutu. Stał w miejscu, potrząsając głową. — Co jest? — zapytał jego pomocnik, podchodząc do stanowiska na kolejną naradę. — Zły znak — powiedział Raymond. — Mogę mu posłać silną i wysoką? Drugi zawodnik zastanowił się przez moment, a potem wzruszył ramionami: — A co u licha? Dlaczego by nie? Charlie wrócił na pozycję gracza przeciwnej drużyny, gotów do wymachu. To mógł być decydujący rzut. Nie trafił dwa razy, a dla Czerwonych gra toczy się o udział w rozgrywkach pucharowych. Wszystko zależy teraz od niego, od Rain Mana. Rain Man przez dłuższą chwilę przygotowywał się do rzutu, wykonując ręką szerokie koła, zbierając się do wysłania w stronę 204 bazy długiej, mocnej piłki. Piłka nawet nie zbliżyła się do bazy, nie dotarła w pobliże głowy Charliego, mimo to jednak Młot zanurkował w powietrzu, wylądował na ziemi i potoczył się po boisku, chroniąc głowę przed uderzeniem twardej piłki. Pierwszy aut, punkt dla Rain Mana. — No cóż, brat przeciwko bratu — zawołał sprawozdawca, biegnąc po piłkę. — Ale nie może być mowy o miłości, kiedy stawką jest Puchar Świata. Dwa plus jeden na korzyść Raymonda Babbitta. Potoczył piłkę do Raymonda i podniósł z boiska kij. Wrócił na stanowisko i zawołał do Raymonda, tym razem swoim własnym głosem. Nie ma już Rain Mana i nie ma Młota. Są Charlie Babbitt i Raymond Babbitt, jeden przeciwko drugiemu. — Dobra, Ray. To mój rzut. Mam zamiar posłać tę cholerną piłkę aż do Kansas! Słowa Charliego i ton jego głosu sprawiły, że Raymond się zawahał. Popatrzył na brata, który stał na stanowisku wymachując potężnym kijem i pierwsze ukłucia strachu zaczęły się wkradać do jego serca. Cofnął się o parę kroków, schodząc ze stanowiska. — Stójże tam, do jasnej cholery! Zachowaj się jak mężczyzna! Pokaż no ten swój wspaniały łuk! Mam zamiar trafić, Ray! Pokażę ci, pętaku! Zdenerwowany Raymond wrócił na kopczyk z ziemi i długo przygotowywał się do rzutu. Wkładając weń wszystko, na co go było stać, posłał piłkę do Charliego. To była długa, wolna piłka. Jakimś cudem popłynęła w powietrzu dokładnie w kierunku bazy podstawowej, gdzie mógłby w nią bez trudu trafić nawet ślepy. Ale jeszcze większym cudem Charlie wykonał zamach, wkładając w ten ruch wszystko, na co go było stać — i zupełnie nie trafił. Zupełnie! Słychać było świst kija w powietrzu, a potem... już nic. Potężny rozmach obrócił Charliem, a potem bezceremonialnie rzucił go na ziemię: Charlie wylądował na siedzeniu, w samym środku pokrytego piachem pięciokąta bazy. Młot, duma Jankesów, nie trafił w gwóźdź. Charlie stracił punkt, i to Raymond go wyeliminował. Charlie 205 wprost nie mógł w to uwierzyć; nie mógł w to uwierzyć, do jasnej cholery! Nie trafił! Trzeci rzut. I eliminacja. Ostateczna eliminacja. Koniec gry. Koniec rozgrywek. Raymond Babbitt, Rain Man Babbitt, przeszedł i zapewnił drużynie Czerwonych z Cincinnati udział w pucharze. Rain Man wyeliminował z gry Charliego Młota. Z triumfalnym wrzaskiem Raymond podskoczył do góry — zwycięzca! I na zbudowanym przez Charliego zaimprowizowanym stanowisku wykonał zwycięski taniec. Ale kiedy zobaczył Charliego, siedzącego na ziemi, wyglądającego tak, jakby właśnie stracił najlepszego przyjaciela, jego radosne podniecenie ulotniło się w ciągu sekundy. Powoli podszedł do niego szurając nogami, z niemym pytaniem w czarnych oczach. Charlie podniósł wzrok i ze zdziwieniem zobaczył stojącego nad nim brata. A potem Raymond usiadł obok niego. Brat koło brata, każdy zamknięty w swoim własnym świecie... Nagle Charlie poczuł, że jego twarzy dotyka czyjaś dłoń. Dłoń Raymonda. Dłoń Raymonda — wysuwa się w jego stronę, dotyka jego twarzy. I cichy szept Raymonda: — Ce-ha-er-el-i-eeeee... Minęła zaledwie sekunda i dłoń się cofnęła. A może mu się tylko zdawało. Natomiast jego własne uczucie było czymś bardzo prawdziwym. — Postawić ci piwo? — Charlie uśmiechnął się krzywo do Raymonda, sięgając po puszki z zimnym jak lód piwem, które kupił po drodze. Wyciągnął dwie, otworzył, podał jedną bratu. Raymond wlepił wzrok w puszkę, którą trzymał w ręce: — No tak, zgubili kufel. — E, tam — Charlie uśmiechnął się serdecznie do brata. — Kufle są dla panienek. Mężczyźni piją tak. Przechylając głowę, pociągnął długi łyk z puszki. Raymond przyglądał mu się uważnie, a potem zrobił to samo. Kiedy odjął puszkę od ust, na jego twarzy malował się niesmak. — Wiesz, Ray, ja naprawdę próbowałem trafić w tę piłkę — powiedział Charlie ze smutkiem. — Ale... — Dobrze rzuciłem — odpowiedział Raymond. 206 Charliemu łzy napłynęły do oczu, i zamrugał oczami: — Cholernie dobrze —zgodził się. Znów pociągnął długi łyk z puszki i wytarł usta o rękaw. __ Szkoda, że on tego nie widział — powiedział Charlie cicho. — Jak mnie pokonałeś. Wymienili spojrzenia, ale było oczywiste, że Raymond nie zrozumiał. — Mówię o tacie, Ray. Raymond zastanawiał się przez chwilę: — Tata cię trzymał. Całował. Całował? Nonsens! — Coś ty? Naprawdę? — Coś ty naprawdę — potwierdził Raymond. — Tak, może kiedyś... jak byłem mały. Nie wiedział, jaki... dzielny facet ze mnie wyrośnie. Szkoda, że go tu dziś nie ma. Pokazałbym mu — powiedział Charlie z goryczą. — Tata wiedział. O pokazywaniu. Teraz z kolei Charlie nie zrozumiał, a Raymond o tym wiedział. __ Mówię: „gdzie mój brat Charlie Babbitt". Tata mówi: „W Kalifornii. Ale zobaczysz kiedyś..." Raymond urwał. Charlie podniósł lodowato zimną puszkę do ust i mocno pociągnął długi łyk. — Kiedyś. On im wszystkim pokaże. Niebo pociemniało, pojaśniało, pociemniało i znów pojaśniało i świat przewrócił się do góry nogami. Cała mocno skrywana dziesięcioletnia uraza wylała się z serca Charliego i wsiąkała teraz w ziemię razem z piwem z puszki, która przechyliła się w jego bezwładnych palcach. Ojciec go kochał. On im wszystkim pokaże. To powiedział Sanford Babbitt. Więc kochał swojego syna, a Charlie nigdy o tym nie wiedział, a teraz jest już za późno. Za późno. Pierwszy raz w życiu Charlie pomyślał nie o bólu, jaki sprawił mu ojciec, ale o cierpieniu, jakie musiał sprawić ojcu on. Tyle cierpienia przez tyle lat. Najpierw z powodu Raymonda, potem przez śmierć żony, potem przez Charliego, wokół którego zogniskowały się wszystkie nadzieje i oczekiwania. I 207 wszystko na nic. Ponieważ zabrakło prawdziwego kontaktu między ojcem i synem. Wargi mu zadrżały i odwrócił głowę. A kiedy znów spojrzał na Raymonda, napotkał jego zatroskany wzrok. Raymond. Jego brat. Jego Rain Man. Charlie przysunął twarz do twarzy Raymonda i niemal dotknął czołem jego czoła. Ale to Raymond pochylił się tak, że ich głowy rzeczywiście się dotknęły. Raymond dotknął go dwukrotnie i to w ciągu jednego dnia. Bracia patrzyli sobie w oczy. Lekarze mogą sobie mówić co chcą, a oni się dotknęli. Prawdziwy kontakt. — Tajemniczy uścisk — szepnął Charlie. — Prawdę mówiąc, jestem świetnym kierowcą — odpowiedział Raymond. Rozdział trzynasty Charlie Babbitt był gotów dać im w tyłek; użyć wszystkich chytrych sztuczek i wybiegów, wszystkich przebiegłych strategii i wszystkich obelg, jakich go nauczyło dziesięć lat samodzielności. On i Rain Man wygrają w tym spotkaniu, pod warunkiem, że Raymond rzeczywiście nauczył się swojej roli i że będzie wiedział, jak ją zagrać. Te cholerne konowały zaraz się przekonają, że porwali się na zbyt wiele, zadzierając z braćmi Babbittami. Kto w końcu ma większe prawo do Raymonda — jakiś zakład dla upośledzonych, czy jego własny brat, krew z jego krwi? Mimo to, naciskając guzik windy w podziemnym garażu budynku przy Roxbury Drive, Charlie musiał jeszcze raz sam siebie upewnić: kto jest najlepszy? My jesteśmy najlepsi. Bracia, na których nie ma mocnych. Wyglądali elegancko w swoich garniturach włoskiego kroju z Las Vegas i w jednakowych krawatach. Wielka rzecz, istni dwaj gogusie. Charlie przywołał na twarz uśmiech i zważył w ręku teczkę. Winda nadjechała. Na drzwiach widniała prosta tabliczka z brązu z napisem „Doktor Philip Marston". Charlie otworzył drzwi, przepuszczając Raymonda przodem. Jak zwykle, Raymond zatrzymał się w wejściu, tamując ruch. Charlie nie mógł wejść, więc tylko zerknął do środka ponad ramieniem brata. — Pan Babbitt? — ten sam głos z brytyjskim akcentem, co na taśmie automatycznej sekretarki Charliego. Luksusowa sekretarka doktora Marstona, wiotka piękność, ze słowem „sprawność" wypisanym na czole tradycyjną angiel- 14—Rain Man 209 ską czcionką. Świetnie do niej dopasowane luksusowe wnętrze także stwarzało to samo wrażenie spokojnej elegancji w dobrym stylu: fotele w pokrowcach z wyblakłego perkalu, ale na ścianach sztychy wysokiej klasy. Nieodzowne akwarium z tropikalnymi rybkami. Czy każdy amerykański psychiatra ma w gabinecie akwarium? —pomyślał Charlie. Raymond skinął głową. Tak, pan Babbitt. — Ma pan ochotę na kawę? — zapytała uprzejmie młoda kobieta. Miała w ręce tacę, a na niej dwie filiżanki, niewielki dzbanuszek z kawą, śmietankę i cukier. Raymond pokręcił głową. Nie chce kawy. — Proszę usiąść. Momencik — i zniknęła w gabinecie doktora Marstona. Charlie wszedł za Raymondem do poczekalni i obaj usiedli. Charlie skorzystał z okazji, żeby przeprowadzić z bratem powtórkę przed kolejną rundą meczu: — Dobra, pamiętasz wszystko? — No tak, pamiętasz. — Nie, nie „no tak". Nie mówimy „no tak". — No tak, nie mówimy. — No. Wszystko spokojne. Ręce spokojne. Głos spokojny. Nie rozglądasz się — Charlie zaprodukował serię nerwowych ruchów głowy Raymonda. — Żadnego notowania. Żadnego szybkiego mówienia. I — przede wszystkim — żadnego czego? — Żadnego szeptania — wyrecytował Raymond. Żadnego literowania. Żadnego baseballu. Charlie z aprobatą pokiwał głową. — A jak zapytają o rękę? Raymond położył dłonie na wyimaginowanej kierownicy i pokazał, jak prowadzi wyimaginowany samochód. Wspaniale. Mają zwycięstwo w kieszeni. Z uśmiechem wyciągnął rękę, wygładził klapy marynarki brata i poprawił elegancki węzeł krawata. — Uda ci się — powiedział półgłosem. — Będę z ciebie dumny. 210 Rozpiął Raymondowi pasek i obciągnął na dół spodnie, tak aby nie podchodziły aż pod pachy. Potem z powrotem zapiął pasek. Wyjął grzebień, rozczesał starannie włosy Raymonda, przywracając kształt drogiej fryzurze z Las Vegas. No i proszę — rewelacyjnie. Raymond wyjął Charliemu grzebień z ręki i przesunął nim po włosach brata, niszcząc sznyt z Las Vegas. Potem odpiął mu pasek i podciągnął spodnie jak się dało najwyżej. No i proszę — rewelacyjnie. — Moż-li-woś-ci — powiedział Raymond. Charlie uśmiechnął się i otworzył teczkę. Były w niej wszystkie rzeczy Raymonda, wszystko, co zawsze nosił ze sobą w plecaku. — Dobra, wszystko jest tutaj. Jak zacznie ci czegoś brakować, albo zaczniesz o czymś myśleć, po prostu spojrzyj sobie na moją teczkę. Będziesz wiedział, że wszystko mamy tutaj. Widzisz? Skarpetki, telewizor, wszystkie notesy. Sięgnął do środka i wyjął czerwony, pokazując go Raymondowi: — Na przykład Lista Poważnych Obrażeń. Charlie przerzucił stronice, dochodząc wreszcie do własnego nazwiska: — Charlie Babbitt, numer osiemnasty. W 1988 roku. Obok nazwiska Charliego Raymond wyrysował starannie gwiazdkę, odnośnik: „patrz u dołu strony". Tam była druga gwiazdka a obok niej uwaga: „Charliemu Babbittowi wybaczono. 18 lipca, 1988". Wybaczono. Charlie wpatrywał się w te słowa, aż zatarły mu się przed oczami. Wybaczono! Jezu Chryste, to nie byle co! Chciał się tą chwilą podzielić z bratem. Ale kiedy podniósł wzrok, Raymond był zajęty obserwowaniem akwarium. — Żałosne — mruknął z satysfakcją. — Żałosne ryby. — Ile... ile do ciebie dociera? — zapytał Charlie cicho. Ale Raymond, zajęty rybkami, nie odpowiedział. — Ray, popatrz na mnie. Coś z natarczywości, jaka zabrzmiała w głosie Charliego mu- 14" 211 siało dotrzeć do Raymonda, bo podniósł wzrok i popatrzył bratu w oczy. Charlie mówił powoli i z wielkim trudem — absolutny kontrast z jego zwykłą zuchwałością i pewnością siebie. — Gdybym musiał... z kimś porozmawiać. O czymś ważnym... tylko dzisiaj... Patrzył Raymondowi w oczy. Ile brat potrafi zrozumieć z tego, co Charlie próbuje mu powiedzieć? — Czy możesz mnie posłuchać? Czy mógłbyś spróbować... naprawdę posłuchać? Tylko ten jeden jedyny raz? Raymond przekrzywił głowę na bok, rozważając pytanie. Potem zaczął kiwać głową potakująco, i kiwał tak prawie przez minutę, a Charlie czekał cierpliwie, aż przestanie. Kiedy wreszcie przestał, Charlie zaczął mówić bardzo cicho, ale na jego twarzy malował się prawdziwy ból. To była dla niego ogromnie ważna sprawa. — Ray, ja nie wiem, czego chcę. To chyba rodzinne, co? Raymond nie złapał gorzkiego żartu, ale w końcu Charlie wcale tego nie oczekiwał. — Nie ma na świecie takiej rzeczy, której bym chciał — ciągnął Charlie, a głos mu się trochę załamywał. Czuł się taki zagubiony, taki zdezorientowany, taki zrozpaczony. Opanowały go wszystkie te uczucia, których się tak usilnie starał oduczyć. Charlie Babbitt zawsze wiedział nie tylko czego chce, ale także, jak to zdobyć. A teraz cały jego system wartości leżał mu u stóp w gruzach. — Więc co ja mam robić? — zapytał Raymonda. Istniały pytania, na które Raymond Babbitt umiał udzielić poprawnej odpowiedzi. Ile wykałaczek leży na podłodze? O której zaczyna się program z Wapnerem w środkowej strefie czasu? A we wschodniej? A w zachodniej? Ile pieniędzy wygrał taki a taki zawodnik w Kole Fortuny, kiedy, i za co? Ale nie miał odpowiedzi na pytanie Charliego Babbitta. I Charlie Babbitt o tym wiedział. A jednak trzymał się rozpaczliwie tej części Raymonda, która należała wyłącznie do niego. Przebaczenia. Nikomu nigdy nie udało się zostać usuniętym z Listy Poważnych Obrażeń, z wyjątkiem Charliego Babbitta. 212 To musi się liczyć. I stoi tu, czarno na białym, w czerwonym notesie. Charlie raz jeszcze odczytał błogosławione słowa. Sekretarka doktora Marstona wróciła do pokoju. Zobaczyła obu braci siedzących obok siebie. Starszy wyglądał nieskazitelnie, porządnie uczesany, inteligentne spojrzenie. Ale młodszy, ten biedny chory na autyzm, rozczochrany, ubrany w karykaturę garnituru pana Babbitta, tępe spojrzenie. Biedactwo. — Jeśli pan jest gotowy, doktor może już przyjąć pańskiego brata — powiedziała rzeczowym tonem. Do Raymonda. Kiwając głową, Raymond wstał, obciągając marynarkę gestem podpatrzonym u Charliego. Zwrócił się do brata, dając mu znak, żeby z nim poszedł. Do Charliego sekretarka powiedziała słodkim protekcjonalnym tonem: — Może coś podać? Soczek z jabłek? Oranżadę? Przez chwilę Charlie tylko wlepiał w nią wzrok; w gardle podnosiła mu się fala ironicznego śmiechu, z trudem próbował wepchnąć ją z powrotem. Wstał, przygładził włosy, ściągnął w dół spodnie i podniósł teczkę. — Whisky z wodą sodową — rzucił osłupiałej sekretarce, mijając ją po drodze do sanktuarium doktora Marstona. Ale jego wewnętrzny śmiech zawierał w sobie domieszkę triumfu: to on doprowadził Raymonda do takiego stanu; on i tylko on doprowadził go do takiego miejsca, z którego mógł wystartować, żeby wprowadzić w błąd przemądrzałą angielską sekretarkę. Ironiczny toast na cześć Charliego Babbitta! Poczuł się podniesiony na duchu, gotowy na wszystko. Doktor Bruner czekał w gabinecie razem z doktorem Mar-stonem. Czekali tam obaj — eksperci. — Dzień dobry, Raymondzie — powiedział doktor Bruner. — Co za piękny garnitur. Bardzo elegancki. Raymond nie odpowiedział na ten komplement; szybkim spojrzeniem omiótł gabinet Marstona: Degas na ścianie, wysokie regały zapchane książkami. Setkami książek. — Raymondzie, to jest doktor Marston. W odróżnieniu od eleganckiego otoczenia, doktor Marston 213 przedstawiał się całkiem zwyczajnie. Zamiast garnituru miał na sobie sportową koszulę i spodnie — bez krawata, bez marynarki, podwinięte rękawy. Był młodszy od Brunera i przystojniejszy. — One... one wszystkie są pana? —zapytał Raymond. — Mówi o książkach — pospieszył z wyjaśnieniem Charlie. — Podziwia te wszystkie książki. — Lubisz książki, prawda? — głos Marstona był niski i brzmiał uspokajająco. — Raymond uwielbia czytać — powiedział doktor Bruner. — I pamięta każde słowo. To naprawdę niezwykłe. Raymond nie odezwał się, a Charlie zdecydował, że najlepiej będzie, jak też zamknie buzię. Na kłódkę. — Śliczny opatrunek, Raymondzie — powiedział doktor Bruner. Charlie zamarł z przerażenia. Zaczyna się. — Co sobie zrobiłeś? Nastąpiła pauza, Charlie wstrzymał oddech. Jeśli Raymond nie opowie historyjki dokładnie tak, jak ją razem przerobili... — W aucie taty — powiedział Raymond, dokładnie tak, jak to Charlie z nim przećwiczył. — Zamknęło mi drzwi na rękę. Tu — wskazał na wierzch dłoni. — Aha — Marston odchylił się w tył na krześle i zmierzył ich obu wzrokiem. A potem powiedział wprost do Charliego: — Panie Babbitt, jak pan wie, to nie jest postępowanie prawne. Żadnych prawników, żadnego sędziego, tylko ludzie, którym... którym zależy na Raymondzie. Oho. Coś w głosie doktora Marstona kazało Charliemu ruszyć na najwyższych obrotach, wyzwalając wszystkie najgorsze podejrzenia. — To niełatwo powiedzieć, panie Babbitt — ciągnął lekarz — ale... — Pan się już zdecydował — przerwał mu ze złością Charlie. Usta miał zaciśnięte w wąską linię, a orzechowe oczy rzucały błyskawice. Spojrzał na Marstona, a potem na Brunera; sprzy- 214 mierzyli się przeciwko niemu, tak jak to uknuli od samego początku. Wiedział, że tak będzie. Myśleli, że nie będzie miał z nimi żadnych szans. No więc popełnili pieprzony błąd! Nie uda im się go wystraszyć. Doktor Marston pokręcił głową, ale Charlie i tak widział napis na ścianie —jasno i wyraźnie: „Przegrałeś, gówniarzu". Nie dadzą mu nawet żadnej szansy. Nie obchodzi ich, jak Raymond się zmienił, jak umie sobie teraz radzić ze sobą i ze światem. Przegrasz. No więc niech go szlag trafi, jeśli się tak łatwo podda. Zostało jeszcze parę rund, zanim Charlie Babbitt zejdzie z ringu- — Nie jestem sądem ani sędzią — powiedział doktor Marston cicho. — Jestem lekarzem i moim zadaniem jest przedstawić w sądzie opinię. Wallbrook jest wspaniałą instytucją. Doktor Bruner natomiast jest wybitnym fachowcem. Bardzo wybitnym, muszę panu powiedzieć. A choroba pańskiego brata jest nieuleczalna. I szczegółowo udokumentowana. Charlie wstał; twarz miał nieprzeniknioną, głos zimny jak lód. — Dobra, chodź, Ray. Ci faceci marnują nasz czas. Lepiej chodźmy sobie pograć w piłkę. Do zobaczenia w sądzie, panowie. — Chwileczkę, synu — powiedział doktor Bruner. — Ten człowiek próbuje panu coś wytłumaczyć. Nikt tu nie jest pana wrogiem. — Tak, jasne — rzucił Charlie z pogardą. — Mnie nikt nie chce zamknąć w zakładzie do końca życia — teraz gniew opanował go bez reszty. — Ale gdyby tak było, tylko jeden człowiek w tym pokoju, tylko jeden człowiek na całym świecie ująłby się za mną. On! Wszystkie oczy zwróciły się na Raymonda, który tymczasem wyciągnął z teczki Charliego swój telewizorek i teraz pracowicie nastawiał kanał. Nie bardzo wyglądał na obrońcę i bohatera. — I jeśli wam się zdaje, że mi go odbierzecie, to uprzedzam was, że będzie to walka na noże. 215 — Proszę przestać, Charlie — powiedział doktor Bruner cicho, ale bardzo zdecydowanie. — Wie pan, synu, pański ojciec, mimo wszystkich swoich wad, nigdy nie używał własnej ambicji do walki z prawdą. O pańskim bracie. — Ambicji, co? — powiedział Charlie zapalczywie. — Niech pan spojrzy do lustra, kolego. Ray zrobił większe postępy przy mnie w ciągu sześciu dni niż przy panu w ciągu całych cholernych dwudziestu lat! A pan nie może się z tym pogodzić. I taka jest prawda! Marston i Bruner wymienili wymowne spojrzenia. Potem doktor Marston zwrócił się do Raymonda: — Ray, byliście z bratem na wspaniałej wycieczce. Co robiliście? Nie odrywając oczu od ekranu, Raymond powiedział: — Widziałem ogród, gdzie jest tata. Grałem w karty. Pobiłem Charliego Babbitta. I prowadziłem auto... — No, no! — roześmiał się doktor Marston. — W głowie się kręci od tego wszystkiego. A Charliego spytał: — Prowadził samochód? Zanim Charlie zdążył odpowiedzieć, Raymond przerwał. Strasznie mu się podobało, że może opowiedzieć o tych podniecających paru dniach: — I to szybko. I spotkałem prostytutkę, i... — Opowiedz mi, jak to było — doktor Marston uniósł brwi w zdziwieniu. — To była Iris. Jest ładna. Charlie zaczynał czuć się niepewnie. Nic z paplaniny Raymonda nie zostało uprzednio przećwiczone. Hazard, kobiety lekkich obyczajów — nie najlepsze dowody braterskiej miłości i troski o pacjenta cierpiącego na autyzm. Wszystko nie tak! Nie tak miało być! Ale nie śmiał przerwać Raymondowi: licho wie, czym by się to mogło skończyć. — Gdzie poznałeś Iris, Raymondzie? — zapytał doktor Bruner. — Gdzie się pije drinki. 216 — W barze — powiedział Bruner, a Raymond skinął głową. W barze. — Skąd wiedziałeś, że to prostytutka? — Charlie Babbitt mówił. Mówił, że jest miła dla mężczyzn za pieniądze. Mówił: od pieniędzy ludzie robią się mili. Dał mi pieniądze, żeby jej dać. Teraz Charlie poczuł, że musi się wtrącić: — Miała z nim tylko zatańczyć! To wszystko było zupełnie niewinne! — Czy pan wie, co zrobiłby Raymond, gdyby go objęła ładna dziewczyna? — zapytał surowo Bruner. — Zacząłby z nią tańczyć! — wrzasnął Charlie. Marston i Bruner uśmiechnęli się, ale Raymond powiedział spokojnie: — Tańczyłem z Susanną. Trudno powiedzieć, kto się bardziej zdziwił: lekarze, czy Charlie. Z Susanną? Dlaczego mu tego nie powiedziała? — Nie jak Charlie Babbitt — dodał Raymond. Wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę, a doktor Marston zapytał: — Co to znaczy, Raymondzie? To było bardzo kłopotliwe pytanie. Raymond splótł dłonie — oczywisty znak, że jest zakłopotany i zaczyna się denerwować. Zaczął mówić bardzo szybko; słowa to płynęły wartkim strumieniem, to zamierały w chwilach trwożnej ciszy: — Charlie Babbitt... objął źle. Trzymał mnie... dalej, bracia. .. tak robią, to... to normalne — podniecenie Raymonda rosło, a jego drobnym ciałem zaczynały wstrząsać drgawki. Poważne obrażenie... poważne obrażenie... w... 1988... i —- teraz Raymond odwrócił się i spojrzał prosto na Charliego — i... me jesteśmy... my nie jesteśmy... nie jesteśmy braćmi. „O Jezu! Wszystko zawaliłem! Zepsułem wszystko, co było do zepsucia!" — pomyślał Charlie w nagłym przebłysku zrozumienia. Pierwszy raz zobaczył dragą stronę medalu: zły wpływ jaki miał na Raymonda — nie tylko to, co było dobre. Głośno zaś powiedział z głębokim smutkiem: 217 ? — Myślałem... że mi wybaczono. — Czasem —powiedział Raymond. Czasem. Wzdychając z głębi duszy, Charlie zwrócił się do doktora Brunera, próbując wyjaśnić: — Zawaliłem. Chciałem go zmusić, żeby mnie objął. Myślałem, że... że właśnie ja potrafię się przebić... że go zmuszę, żeby objął brata... żeby pocałował dziewczynę... — Przecież pocałowałem dziewczynę — oświadczył Raymond triumfalnym głosem. Przez pokój przebiegło westchnienie zdziwienia. — Pocałowałeś Iris? — zapytał Charlie z niedowierzaniem. Raymond pokręcił głową: — Susannę. W windzie. Po tańczeniu. Zapadła chwila ciszy, podczas której trzej mężczyźni rozważali ten cud. Potem doktor Marston powiedział łagodnie: — Powiedz mi, Raymondzie, jak to było? — Było wilgotno. To załatwiało sprawę. Charlie pozwolił sobie na triumfalny uśmieszek, który doktor Marston zauważył i zrozumiał. — Stan Raymonda bywa mylący — powiedział. — Dla nas wszystkich. Każdy z nas chciałby być tym jednym jedynym. Na tym polega twój wdzięk, Raymondzie. Raymond skinął głową na potwierdzenie. — Lubiłeś pobyć trochę poza domem, co? Zabawnie było? Znów skinienie głowy. ? — Ale teraz czas wracać — powiedział Marston łagodnym, ale zdecydowanym głosem. Ani mowy! Po trupie Charliego Babbitta! — Słuchajcie no! — Charlie z krzykiem poderwał się na nogi. — Nie chcemy ani pieniędzy doktora ani jego ojcowskich rad! Otwórzcie wreszcie oczy! Rayowi i mnie jest dobrze razem! Doktor Bruner, który nie odzywał się od kilku minut, pochylił się w przód na krześle i spojrzał na Raymonda przenikliwym wzrokiem. Jak dobrze? Już czas się tego dowiedzieć. — Opowiedz mi jeszcze raz, co sobie zrobiłeś w rękę, Raymondzie. Jak" to było naprawdę? Wzrok Raymonda unikał spojrzenia doktora. — No tak, w aucie taty drzwi... i te drzwi... — bełkotał. — To „no tak" znaczy, że on się denerwuje — powiedział Bruner do Marstona. — Tak jakby... — On kłamie — przerwał Charlie. — Dla mnie. To była tylko moja wina. To się stało, kiedy go obejmowałem. Trzymałem go mocno i nie chciałem puścić. Myślałem, że jak go będę tak trzymał... w uścisku... to nastąpi kontakt. Że... może on zrozumie, że mi na nim zależy. Ale on się wściekł. O mało sobie nie odgryzł ręki. Charlie odwrócił się do doktora Marstona, błagając go wzrokiem i słowami: — Moja wina. Moja. Zrozumiałem. Obiecuję... Ale doktor Bruner wstał, smutno potrząsając głową, i ze straszliwą nieodwołalnością Charlie zrozumiał, że przegrał. Gra była prawie skończona. — Pan się stara, Charlie, ale to za trudne. Bruner miał rację, i w sensie teoretycznym i w praktycznym. Stan Raymonda był czymś, co w ostatecznym rozrachunku potrafili w pełni zrozumieć tylko specjaliści. I tylko oni byli sobie w stanie z nim poradzić. Nawet przy całej dobrej woli świata, zadanie całkowicie przerastało możliwości Charliego. W całej sytuacji nie brak jednak było ironii, ironii bogatej w podteksty. Najbardziej imponującym elementem relacji Raymonda podczas tego przesłuchania nie było to, że tańczył, że prowadził samochód, że grał w karty, czy nawet że pocałował dziewczynę. Nie, najbardziej frapujące było to, że skłamał. Skłamał, żeby osłonić Charliego Babbitta, swojego brata. Ponieważ autystyczni pacjenci nie kłamią. Kłamstwo zakłada cel, zamiar, jakiś punkt, do którego chce się dojść, coś, co chce się osiągnąć, jakiś powód do kłamstwa. Cierpiący na autyzm jak Raymond — nawet ci z nienaruszonymi wyższymi funkcjami — nie znają żadnej z tych rzeczy. Oni nie robią planów, i nie kłamią. Chociaż Charlie nie mógł o tym wiedzieć, zarówno Bruner jak i Marston zorientowali się natychmiast. Obaj lekarze zrozu- 219 mieli, że między braćmi Babbittami nawiązał się prawdziwy kontakt, że Raymond rzeczywiście nawiązał kontakt z jakąś inną ludzką istotą. To był cud. Tak, może cud, ale tylko chwilowy. Jak owa żaba w studni ze znanej zagadki matematycznej, człowiek cierpiący na autyzm może od czasu do czasu podskoczyć o kilkanaście centymetrów w górę cembrowiny, ale zawsze musi spaść z powrotem na dół. W zagadce żaba ostatecznie wydostaje się ze studni, ale w życiu nigdy nie przydarza się to chorym na autyzm. Studnia jest za głęboka, żabie nie wystarcza możliwości. A teraz zadanie doktora Brunera polegało na tym, żeby to wytłumaczyć Charliemu. Podszedł do Raymonda, który siedział nerwowo ściskając malutki telewizorek kupiony mu przez Char-liego i stanął za jego krzesłem. — Raymondzie, czego ty chcesz? Reakcja była natychmiastowa i zgodna z przewidywaniami. Raymond od razu popadł w stan zupełnego pomieszania. Zaczął bezlitośnie wykręcać sobie ręce. Jego drobne ciało podrygiwało na krześle. Oczy biegały na boki. Jeśli Brunerowi potrzebny był żywy model zaburzeń umysłowych, to go teraz miał jak na dłoni. Ale on chciał czegoś więcej. Chciał raz na zawsze wyjaśnić — nie tylko swojemu koledze Marstonowi, ale również Charliemu Babbittowi — że taka choroba, na jaką cierpi Raymond jest nieuleczalna. I że wszelka różnica zdań, wszelka nadzieja, jest daremna i szkodliwa, i nie może przynieść Raymondowi Babbittowi żadnych, ale to żadnych korzyści. — Powiedz mi, Raymondzie, czego ty chcesz? Tym razem głośniej. Raymond wił się w swoim cierpieniu, niezdolny do myślenia, niezdolny do powiedzenia czegokolwiek. Spróbował popatrzyć na Charliego, ale Bruner przeszedł na drugą stronę krzesła, zasłaniając go przed jego wzrokiem. Raymond wydawał cienkie, piszczące odgłosy, zaczynał mieć kłopoty z oddychaniem. Rozlatywał się na kawałki, wycofując się w ten ukryty świat ochronnych rytuałów, z którego Charłie tak bardzo się starał go wyciągnąć. 220 — Patrz na mnie — rozkazał doktor Bruner. — Czego ty . chcesz? — Niech pan przestanie! — krzyknął rozpaczliwie Charlie. — To go doprowadza do szaleństwa. A pan o tym wie! — patrząc wściekłym wzrokiem na Brunera, zwrócił się do Marstona. Ale Marston przyglądał się Raymondowi z zawodowym zainteresowaniem. — Co to? Co wywołuje ten stan? — Jeśli go zapytać, czego chce — odpowiedział Charlie. — On tego nie lubi. Doktor Bruner nalegał, zdecydowany doprowadzić ten pokaz do ostatecznych granic, zbadać beznadziejną głębię upośledzenia Raymonda Babbitta i wyciągnąć ją na światło dzienne jako dowód. — Musisz mi odpowiedzieć — nalegał Bruner, a Raymond już zaczął swój paranoiczny szept. — Masz mi natychmiast powiedzieć. Czego ty chcesz? Raymond odszedł, całkowicie, tak daleko w głąb samego siebie, że nikt go już nie mógł dosięgnąć. Ześliznął się z krzesła na podłogę, wciąż szepcząc, na czworakach, kiwając się w przód i w tył, w przód i w tył, z absolutnie niewidzącymi ciemnymi oczyma. Teraz zęby zaczęły mu szczękać, ciałem wstrząsały dreszcze, jakby lodowaty chłód z głębi ziemi przenikał do szpiku jego biednych kości. — Nie chodzi o to, że on tego nie lubi — wyjaśnił doktor Bruner doktorowi Marstonowi. — To go przeraża. Obezwładnia. Ponieważ on tego nie wie. Tymczasem szept Raymonda nie ustawał, ale teraz zrobił się odrobinę głośniejszy, tyle tylko, żeby go można było usłyszeć. Ale usłyszeli. — Ce-cha-er-el-i-e... Ce-cha-er-el-i-e... Ce-cha-er-el-i-e... — literował Raymond. Magiczna mantra, obronne zaklęcie. — Właśnie, że wie — powiedział Charlie, przeciskając się obok Brunera. Klękając na podłodze obok brata, wyciągnął rękę, żeby go delikatnie dotknąć. Ale zanim jego dłoń dotknęła policzka Raymonda, zreflektował się i szybko ją cofnął. — Ray, spojrzyj na mnie, proszę cię! Z dręczącą powolnością Raymond podniósł drżącą głowę i spojrzał w twarz brata. Byli oddaleni od siebie zaledwie o parę centymetrów. — Powiedz mi, Ray — Charlie mówił bardzo cicho, prawie szeptem. —Ja naprawdę chcę to wiedzieć. Czego chcesz? Oczy Raymonda napotkały jego wzrok: — Czego TY chcesz, Charlie Babbitt? Charlie uśmiechnął się do brata i potrząsnął głową. — Nie tak. Czego ty chcesz, CHARLIE? Raymond zawahał się przez sekundę, a potem powiedział: — Nie tak. Czego ty chcesz, CHARLIE? — Ja chcę... ciebie. Charlie wstał i stanął twarzą w twarz z lekarzami — sprytny sprzedawca używanych samochodów naprzeciw dwóch uczonych. — A więc — wyznał z krzywym uśmieszkiem — potrzebuję swojego brata. Po raz pierwszy w życiu przyznał, że czegoś potrzebuje. A w głębi duszy czuł, że nie pozwolą mu tego mieć. — Ce-ha-er-el-i-eeeee... —powiedział Raymond, ponieważ to zawsze skłaniało Charliego do uśmiechu. — Ce-ha-er-el-i-eeeee... Charlie znów opadł na kolana obok brata. Przeniknęło go głębokie uczucie miłości i — rzecz dziwna — to uczucie dodało mu sił, a zarazem skłoniło do poniechania dalszej walki. Właściwie bitwa była już rozegrana. Ale Charlie nie był pokonany, a Raymond był zwycięzcą. W bitwie o Raymonda, która się między nimi rozegrała, doktor Bruner przedstawił Raymonda od najgorszej strony, a Charlie — od najlepszej. Jedno i drugie, to był właśnie Raymond: i to najlepsze, i to najgorsze. Raymond wróci do Wallbrook, gdzie rozumieją jego potrzeby i gdzie się będą nim zajmować. Ale wróci ze wspomnieniami, których przedtem nie miał, z przeżyciami, które będzie mógł wspominać, przeżywać na nowo. Mecz baseballu, w którym Rain Man wyeliminował Charliego Młota. Taniec w windzie. Pocałunek. 222 . ? «f ^r7v stole do Black Jacka w Las Wielki i spektakularny trmmf przyśle e^ ^^ ^ q Vegas. I wspomnienie o bracie, ^ Cha^eSTuchaj - powiedział Charlie do Raymonda powoli - możliwe, że «.^«trRaUtŁzważa to, co usłyszał. Po-Wszyscy widzieli, jak Raymon fel) a z niego wyblakłą i tern sięgnął do kieszeni ? ^f%* dodatkowo poznaczoną wytartą na brzegach fotografia ^^ _ plamami z wody po kąpieli w wanme ^ ?? ? char. fT^i^^^^'zaclsnął na ??] ]eg° jały w ciszy. Łzy napłJJ^htó.emu^ ^ ±& me wzruszenia. Łzy ^tamazbratem ^^ a wtedy_ ostatni raz są razem, »<™?? Bracia Babbittowie stary - ????5^ Lpół -ci sobie po] na wy~ cieczkę! . braci, ich przytulone do siebie Widząc dotykające się ręce or , dwóch spędzlło ze twarze, doktor Bruner uśmiechnął s^ ? źn.e. ^^ w tyffi sobą zaledwie tydzień, ale ?*?™°™ J czasie bardzo dobry wpływ na Charliego. ISIS — Ray, spojrzyj na mnie, proszę cię! Z dręczącą powolnością Raymond podniósł drżącą głowę i spojrzał w twarz brata. Byli oddaleni od siebie zaledwie o parę centymetrów. — Powiedz mi, Ray — Charlie mówił bardzo cicho, prawie szeptem. — Ja naprawdę chcę to wiedzieć. Czego chcesz? Oczy Raymonda napotkały jego wzrok: — Czego TY chcesz, Charlie Babbitt? Charlie uśmiechnął się do brata i potrząsnął głową. — Nie tak. Czego ty chcesz, CHARLIE? Raymond zawahał się przez sekundę, a potem powiedział: — Nie tak. Czego ty chcesz, CHARLIE? — Ja chcę... ciebie. Charlie wstał i stanął twarzą w twarz z lekarzami — sprytny sprzedawca używanych samochodów naprzeciw dwóch uczonych. — A więc — wyznał z krzywym uśmieszkiem — potrzebuję swojego brata. Po raz pierwszy w życiu przyznał, że czegoś potrzebuje. A w głębi duszy czuł, że nie pozwolą mu tego mieć. — Ce-ha-er-el-i-eeeee... —powiedział Raymond, ponieważ to zawsze skłaniało Charliego do uśmiechu. — Ce-ha-er-el-i-eeeee... Charlie znów opadł na kolana obok brata. Przeniknęło go głębokie uczucie miłości i — rzecz dziwna — to uczucie dodało mu sił, a zarazem skłoniło do poniechania dalszej walki. Właściwie bitwa była już rozegrana. Ale Charlie nie był pokonany, a Raymond był zwycięzcą. W bitwie o Raymonda, która się między nimi rozegrała, doktor Bruner przedstawił Raymonda od najgorszej strony, a Charlie — od najlepszej. Jedno i drugie, to był właśnie Raymond: i to najlepsze, i to najgorsze. Raymond wróci do Wallbrook, gdzie rozumieją jego potrzeby i gdzie się będą nim zajmować. Ale wróci ze wspomnieniami, których przedtem nie miał, z przeżyciami, które będzie mógł wspominać, przeżywać na nowo. Mecz baseballu, w którym Rain Man wyeliminował Charliego Miota. Taniec w windzie. Pocałunek. 222 Wielki i spektakularny triumf przy stole do Black Jacka w Las Vegas. I wspomnienie o bracie, Charliem Babbitcie. Nie, o Charliem. — Słuchaj — powiedział Charlie do Raymonda powoli — możliwe, że ci każą ode mnie odejść. Wszyscy widzieli, jak Raymond rozważa to, co usłyszał. Potem sięgnął do kieszeni i wyciągnął portfel, a z niego wyblakłą i wytartą na brzegach fotografię, teraz dodatkowo poznaczoną plamami z wody po kąpieli w wannie. To było śliczne zdjęcie — osiemnastoletni Raymond i dwuletni Charlie. Rain Man i Charlie. Bracia. Wręczył fotografię Charliemu i zacisnął na niej jego palce. Dotykając go. Dłoń Charliego znalazła się w dłoni Raymonda. Sekundy mijały w ciszy. Łzy napływały Charliemu do oczu. Łzy smutku i wzruszenia. Łzy rozstania z bratem — mimo pewności, że to nie ostatni raz są razem, że Charlie będzie go odwiedzał, a wtedy — powspominają sobie dobre czasy! Bracia Babbittowie, stary — to wspaniałe duo, niepokonany zespół — ci sobie pojadą na wycieczkę! Widząc dotykające się ręce braci, ich przytulone do siebie twarze, doktor Bruner uśmiechnął się. Tych dwóch spędziło ze sobą zaledwie tydzień, ale Raymond najwyraźniej wywarł w tym czasie bardzo dobry wpływ na Charliego. Wydanie I Ark. wyd. 11. Ark. druk. 7. Papier offset ki. III 700 x 1000 Skład wykonały Prasowe Zakłady Graficzne w Ciechanowie Druk i oprawa Zakładv Graficzne w Gdańsku Zam. 305/91