15654

Szczegóły
Tytuł 15654
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15654 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15654 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15654 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

COLIN FORBES EKSPRES POD LAWINĄ Tytuł AVALANCHE EXPRESS Przełożyła Monika Kluczyńska Warszawa : Mizar : Amber, 1993. isbn 83-85309-53-5 dla Jane Od autora Chciałbym wyrazić podziw i wdzięczność dla nieżyjącego już sir Williama Collinsa, kawalera orderu Imperium Brytyjskiego, który dodał odwagi bardzo wielu autorom, łącznie ze mną, i który był moim zdaniem jednym z największych wydawców naszego stulecia. CZĘŚĆ PIERWSZA SPARTA * 1 * Bazylea i Zurych, Szwajcaria Pierwszego grudnia była środa. Pierwsza środa miesiąca, ustalony dzień. Było bardzo zimno, a na ulicach historycznego szwajcarskiego miasta, które w ubiegłych wiekach stanowiło centrum wielu politycznych intryg, leżał głęboki śnieg. Dworzec w Bazylei. Na torze pierwszym stał samotny wagon sypialny, na którym wisiała tablica z napisem: WAGON - LIT MOSKWA - MIŃSK - BREST - WARSZAWA - BERLIN FRANKFURT - HELDELBERG - BAZYLEA Tablica przywodziła na myśl wizję romantycznej, niebezpiecznej podróży. Pusty wagon, z którego wysiedli już pasażerowie i obsługa, miał obcy, niemal złowrogi wygląd, zwłaszcza gdy wiedziało się, skąd przybył. Co tydzień ten pojedynczy wagon, przyłączany i odłączany od różnych składów, wędrował z serca komunistycznego imperium do Europy Zachodniej. Tu jego droga dobiegała końca. Wyjechał z Moskwy w poniedziałek, dwudziestego dziewiątego listopada o czwartej po południu. Tego dnia odbyło się zebranie Biura Politycznego, poświęcone ocenie przebiegu wielkich manewrów wojskowych, którymi kierował osobiście marszałek Griegorij Traczkow. Wagon wjechał na stację w Bazylei pierwszego grudnia dwadzieścia minut po dziewiątej. Teraz była dziewiąta czterdzieści pięć. Przed pobliską restauracją dworcową stało dwóch mężczyzn w ciemnych płaszczach i kapeluszach, którzy pozornie nie zwracali uwagi na pusty wagon. Niższy i bardziej krępy palił francuskiego papierosa, starając się nie okazywać przy tym wstrętu. - Jak na razie nic się nie dzieje - mruknął po niemiecku. - Cierpliwości, Gustawie - odparł jego wyższy i szczuplejszy towarzysz. - Nasza praca polega na czekaniu. Młoda Angielka siedząca przy restauracyjnym stoliku niedaleko drzwi zerknęła na zegarek i wypiła łyczek kawy, której nie zamawiała. Zapłaciła już rachunek i była gotowa do wyjścia. Elsa Lane miała najbardziej niepozorny wygląd pod słońcem. Nosiła wymięty prochowiec wojskowego kroju. Ciemne włosy zwisały w strąkach, wielki kapelusz z obwisłym rondem i okropne okulary w grubej, rogowej oprawie niemal całkowicie zasłaniały twarz. Stroju dopełniały znoszone pantofle ze ściętymi obcasami i odrapana walizka w przygnębiającym szarym kolorze. Elsa piła dalej kawę, dopóki zegarek nie wskazał punkt dziesiątej. Wstała z miejsca w chwili, gdy sekundnik dotarł do dwunastki. Podniosła walizkę i wyszła z restauracji. Za drzwiami minęła dwóch ludzi w ciemnych płaszczach i kapeluszach. Młodszy z nich, ten o krępej budowie, spojrzał na nią i odwrócił z niechęcią wzrok. Kroczyła powoli, przygarbiona, jakby ciążyła jej walizka, i rozglądała się wokół spojrzeniem krótkowidza. Gustaw, który zapalił właśnie drugiego gauloisea (w chwilach napięcia dużo palił, nawet zagraniczne papierosy) wskazał kciukiem na jej plecy. - Ale pasztet! - syknął do kolegi. - Patrz tam, gdzie trzeba! - zgromił go szeptem Fischer. Takie nazwisko figurowało w paszporcie, który miał w kieszeni. Został on starannie podrobiony przez specjalistów z działu fałszowania dokumentów w podziemiach siedziby KGB przy placu Dzierżyńskiego. Fischer zaczynał się niepokoić. Dworzec zapełniał się ludźmi czekającymi na transalpejski ekspres z Bazylei do Wiednia i na inne pociągi. Dwaj mężczyźni podeszli bliżej torów, żeby móc łatwiej obserwować wagon sypialny, Elsa Lane zaś, jakby zdezorientowana, przystanęła pośród ruchliwego tłumu. W tej samej chwili od strony głównego wejścia pojawił się niski, pulchny mężczyzna w białej kurtce stewarda. Pod osłoną tłumu zbliżył się szybko do tylnych drzwi wagonu sypialnego z Rosji. Wszedł pewnie, jakby miał do tego wszelkie prawo, i zniknął w środku. Fischer, wyższy od towarzysza, wyciągnął szyję i ponad głowami ludzi dostrzegł, co się stało. - Ktoś jest w wagonie - szepnął. - Ubrany jak steward. -! Złapał za ramię krępego, który ruszył naprzód. - Jeszcze nie. Poczekaj, aż wysiądzie. Będziemy musieli czymś zakryć ten jego biały kitel... - Zdjął płaszcz i przewiesił go przez rękę. Czekali. Steward w białej kurtce był w trzecim przedziale. Zamknął drzwi, podniósł blat narożnej umywalki i wsunął głęboko rękę w rurę odpływową. Trochę potrwało, zanim udało mu się oderwać kasetę, przyklejoną wewnątrz rury wodoodporną taśmą. W wagonie mógł się w każdej chwili pojawić szwajcarski strażnik kolejowy. Zwykle kaseta łatwiej dawała się wyjąć. Wzmocnił chwyt, pociągnął mocno i wreszcie miał ją w ręku. Oderwał z niej resztki taśmy, zbił je w kulkę i schował do kieszeni. W hali dworcowej było coraz tłoczniej. Steward wysiadł z wagonu i poszedł szybkim krokiem w stronę wyjścia. Fischer i Gustaw przepychając się łokciami ruszyli jednocześnie za nim. Steward otarł się o Elsę, która utknęła w wirze spieszących się pasażerów, i szedł dalej do wyjścia. Wówczas go dogonili. Tłum nagle zrzedniał, został tylko jeden oparty o ścianę mężczyzna czytający gazetę. Był średniego wzrostu i miał sumiaste wąsy. Fischer pod osłoną trzymanego na ręku płaszcza wbił stewardowi w plecy lufę lugera kalibru 9 mm. - Tylko spróbuj zwiać, a będzie po tobie. Dalej, przejdź tam... Zaprowadzili stewarda w pusty kąt hali na prawo od wyjścia. - Włóż ten płaszcz - rozkazał Fischer chowając lugera do kieszeni marynarki. Pobladły steward wykonał polecenie. Fischer zerknął na wąsatego mężczyznę w okularach, lecz ten najwyraźniej był bez reszty pochłonięty gazetą. - Teraz masz wsiąść do tego mercedesa przy chodniku - polecił. - Na tylne siedzenie... Na dworze padał śnieg. Po tłocznej hali ulica wydawała się niemal pusta. Przed stacją oprócz mercedesa stała zaparkowana parę metrów przed nim furgonetka z pralni, bez nazwy firmy. Gustaw wsiadł za stewardem na tylne siedzenie i obszukał go z wprawą. Fischer siadł za kierownicą i odwrócił się do tyłu. - Cholera, nic nie mogę znaleźć. Tylko to - Gustaw pokazał kłębek porwanej i zmiętej wodoodpornej taśmy przylepnej. - Przeszukaj go jeszcze raz, tylko się streszczaj, bo nie zdążymy na ekspres. Pod osłoną oparcia Fischer owinął lufę lugera wełnianym szalikiem. To stłumi odgłos strzału. Zostawią przykryte kocem zwłoki stewarda w samochodzie. Policja nieprędko je odkryje. Mercedes pochodził z wypożyczalni w Mannheim, w Niemczech. Szwajcarskie gliny pójdą tym śladem, a zanim dotrą do wypożyczalni, obaj z Gustawem zdążą dojechać do Wiednia. Matt Leroy, wąsacz w ubraniu angielskiego kroju, wyszedł bez pośpiechu przed stację, uderzając się od niechcenia po udzie zwiniętą gazetą. Kierowca furgonetki z anonimowej pralni dostrzegł ten znak we wstecznym lusterku, rzucił kilka słów siedzącemu obok mężczyźnie, wysiadł i podszedł do mercedesa z naręczem czystych ręczników. Pochylił się do okna i gdy Fischer gwałtownie odwrócił się ku niemu, powiedział cicho po niemiecku: - Wysiądź z wozu i wejdź na tył furgonetki. Fischer patrzył wybałuszonymi oczami na naręcze ręczników, z którego wyglądała lufa pistoletu. - Ale pozwolisz, że najpierw się tym zaopiekuję... Człowiek w kombinezonie zgarnął lewą ręką lugera z kolan Fischera i schował go do kieszeni. Gustaw na tylnym siedzeniu również patrzył w otwór lufy ukrytej w zwiniętym ręczniku. Zawiniątko dzierżył drugi ubrany w kombinezon mężczyzna, który przed chwilą szarpnięciem otworzył tylne drzwiczki. Steward również nie tracił czasu i zdążył już uwolnić Gustawa od jego automatycznego pistoletu. Matt Leroy patrzył z wnętrza hali dworcowej, jak dwójka jeńców wsiada pod eskortą na tył furgonetki. Drzwi się zatrzasnęły, steward siadł za kierownicą i włączył silnik. Dopiero gdy furgonetka ruszyła z miejsca, Leroy pobiegł na perony. Widząc, że na wielkim zegarze jest osiem po dziesiątej, zwolnił do szybkiego marszu. Do odjazdu ekspresu "Transalpin" zostały jeszcze dwie minuty. W pozbawionym okien pudle furgonetki Fischer usłyszał hałas silnika i poczuł, że ruszyli z miejsca. Dla odwrócenia uwagi ludzi, którzy ich ujęli, odezwał się do swojego towarzysza: - Co on mógł stamtąd zabrać? I kiedy zdążył się tego pozbyć... Wciąż mówiąc spróbował zadać siedzącemu obok mężczyźnie cios kolanem w krocze. Ten jednak odsunął się w porę, zatoczył pistoletem i rąbnął nim Fischera w skroń, robiąc lakoniczną uwagę: - Bardzo głupie. Skinął głową i uśmiechnął się do Gustawa, na którego kark w tejże chwili spadła rękojeść drugiego pistoletu. Oba ciosy były śmiertelne. Ich ofiary leżały martwe na podłodze kołyszącej się na wybojach furgonetki. Nazajutrz o świcie szwajcarski policjant, który patrolował brzeg Renu w okolicach Schaffhausen, zauważył nie opodal wodospadu olbrzymi kufer, który utknął pomiędzy dwoma wielkimi głazami. Przeszkodę opływała rwąca, spieniona woda. Sprowadzenie wyposażonego w dźwig kutra policji rzecznej i zakotwiczenie go w odpowiedniej pozycji poniżej wodospadu zabrało cztery godziny. Piąta upłynęła na wydobywaniu kufra z rzecznej pułapki. Po wyciągnięciu go na brzeg znaleziono w środku upchane ciasno zwłoki dwóch nagich mężczyzn, których w żaden sposób nie dało się zidentyfikować. Obaj zginęli od silnego ciosu w głowę. Gdy Matt Leroy wychodził niespiesznym krokiem przed stację i klepnięciem zwiniętej w rulon gazety po nogawce dawał sygnał kierowcy anonimowej furgonetki, Elsa Lane wsiadała do ekspresu "Transalpin" z Bazylei do Wiednia. Miał on odjechać o dziesiątej dziesięć rano i zatrzymywać się dopiero w Zurychu. Korytarz trzynastego wagonu pierwszej klasy był pusty. Weszła do łazienki i zamknęła drzwi. Potem szybko zdjęła wymięty prochowiec, zniszczone pantofle, rogowe okulary i ogromny kapelusz. Ściągnęła z głowy czarną perukę i szybko przeczesała jasne włosy. Postawiła zniszczoną szarą walizkę na pokrywie sedesu i odsunęła zamek błyskawiczny, spod którego ukazał się elegancki neseser ze świńskiej skóry. Wyjęła z nesesera buty od Gucciego, które wsunęła na stopy, a następnie pasującą do nich torebkę tej samej firmy i sobolowe futro, w które się ubrała. Zwinęła w tobołek zdjęty z neseseru szary pokrowiec, perukę, kapelusz, prochowiec i stare buty i to wszystko wsadziła pod drogą bieliznę. Po zamknięciu walizki zrobiła makijaż i przejrzała się szybko w lustrze. Okulary powędrowały do torebki od Gucciego. Gdy po chwili wyłoniła się z łazienki, nikt nie rozpoznałby w niej czupiradła, które weszło tam przed paroma minutami. Ruszyła korytarzem do przedziału, gdzie miała zarezerwowane miejsce. Wyglądała teraz zupełnie inaczej, nie tylko dzięki zmianie stroju. Wydawała się wyższa i szczuplejsza, gdy przestała się garbić. Szła sprężystym krokiem, a ruchy miała zwinne i energiczne. Dotarła do pustego przedziału i weszła do środka. Zdjęła sobole i położyła je na siedzeniu obok. Na trzecim postawiła elegancki neseser. Teraz mogła być pewna, że będzie miała cały przedział dla siebie. Usiadła, skrzyżowała smukłe, piękne nogi i spojrzała na zegarek: było osiem po dziesiątej. Za dwie minuty odjazd. Pierwszym przystankiem na długiej trasie do Wiednia miał być Zurych. Otworzyła torebkę, gdzie w zamykanej na suwak przegródce ukryła kasetę, którą dał jej steward. Wyjęła cygarniczkę z kości słoniowej, wetknęła do niej papierosa, przypaliła go i głęboko zaciągnęła się dymem. - Kurczę, znowu mnie ściska w dołku - powiedziała głośno do siebie. - Kiedy się wreszcie pozbędę tego strachu? Przypomniała sobie, co powiedział jej kiedyś Harry Wargrave: - Gdy przestajesz się bać, nic po tobie w tej robocie. Strach jest potrzebny, żeby zachować dobry refleks. Podniesiona tym nieco na duchu rozluźniła napięte mięśnie, rozsiadła się wygodnie i czekała, aż jej puls wróci do normy. Jeszcze bardziej pokrzepił ją widok Matta Leroya, który szedł po peronie. Leroy minął jej okno i wsiadł do poprzedniego wagonu. Pomyślała, że tym razem zdążył w ostatniej chwili. Ciekawe dlaczego? Ekspres ruszył z miejsca, wynurzył się spod wielkiej hali dworca Hauptbahnhof w padający śnieg i nabierając prędkości na jednogodzinny odcinek do Zurychu, skierował się na wschód. Kilka minut później, gdy jechał już całym pędem, do przedziału Elsy wszedł szwajcarski konduktor. Bez pośpiechu sprawdzał bilety i korzystając z okazji przyglądał się ukradkiem pasażerce. Był wrażliwy na kobiecą urodę. "Wystrzałowa" - pomyślał dziurkując bilet i zerknął na nią jeszcze raz. Oddała mu spojrzenie, a w szarych, jakby nakreślonych jedną poziomą linią oczach był cień kokieteryjnego uśmiechu. Miała subtelne rysy, prosty nos, pełne, pięknie wykrojone usta i znamionujący upór podbródek. Twarz piękna, a zarazem nie pozbawiona charakteru i stanowczości. - Życzę pani przyjemnej podróży, madame - pożegnał ją, starannie wymawiając angielskie słowa i znacząco spojrzał w okno. -Mimo nie najlepszej pogody. Wyszedł z przedziału zamykając za sobą drzwi. "Spostrzegawczy facet" - stwierdziła w duchu Elsa chowając z powrotem do torebki bilet powrotny. Zwrot "madame" świadczył, że konduktor zauważył obrączkę na jej palcu, choć tak naprawdę w wieku dwudziestu ośmiu lat była osobą stuprocentowo samotną. To Harry Wargrave uparł się, żeby ją włożyła. - Kobieta zamężna przyciąga mniejszą uwagę niż podróżująca samotnie dziewczyna - powiedział. Konduktor spotkał na korytarzu Matta Leroya, który oparty o poręcz palił papierosa. - Prosiłem o przedział dla palących - rzucił wyjaśniająco i niezgodnie z prawdą Leroy - i oto co mi dali. Wskazał ręką za siebie na pusty przedział dla niepalących. Na jednym z siedzeń leżała jego torba podróżna. Z wymowy pasażera konduktor wywnioskował, że ma do czynienia z Anglikiem. Akcent ten był jednak efektem żmudnych starań. Leroy wyrobił go sobie podczas dwuletniej służby na stanowisku oficera ochrony w ambasadzie Stanów Zjednoczonych przy Grosvenor Square. By dopełnić obrazu, miał na sobie płaszcz z wielbłądziej wełny, zakupiony na Savile Row . - Jest wiele wolnych miejsc w przedziałach dla palących -zaproponował konduktor przecinając bilet. - Nieważne - zbagatelizował Leroy. - Już niedaleko do Zurychu. W rzeczywistości umyślnie wybrał ten przedział, aby być blisko Elsy Lane. Konduktor ruszył dalej wzdłuż pociągu, a Leroy spojrzał na zegarek i pogładził bujne wąsy. W rozkładzie ich podróży jak zawsze nie przewidziano żadnej rezerwy czasowej. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że przybędą do Zurychu bez opóźnienia. Leroy tak jak Elsa wykupił bilet powrotny, choć miał go nigdy nie wykorzystać. Zdaniem Harryego Wargravea był to następny ważny szczegół. - Jeśli wasze bilety wpadną w oko komuś niepowołanemu, będzie wyglądało na to, że wracacie do Bazylei. Ekspres wjechał na Hauptbahnhof w Zurychu dokładnie dwanaście minut po jedenastej. Elsa Lane stała już z neseserem na końcu wagonu, by móc wysiąść, gdy tylko pociąg się zatrzyma. Minąwszy szybko barierkę, przy której sprawdzano bilety, zaniosła neseser na postój taksówek naprzeciw hotelu Schweizerhof. Wsiadła do pierwszego w kolejce wozu i zatrzasnąwszy drzwiczki powiedziała miękkim, niskim głosem: - Na lotnisko, szybko. Jestem już trochę spóźniona... Matt Leroy obrał inną drogę. Trzymając w ręku naszykowane kluczyki pobiegł do bocznego wyjścia wzdłuż tylnej ściany szerokiej hali, mijając ladę przechowalni bagażu. Dopadł citroena zaparkowanego przy stacji. Silnik zapalił za pierwszym przekręceniem kluczyka. Wóz podstawiono zaledwie kilka minut przedtem. Leroy wyjechał przed budynek dworca w samą porę, by dostrzec Elsę w oddalającej się taksówce. Wyglądała przez okno, żeby mógł ją łatwo zobaczyć. Jechał w dyskretnej odległości za nią na lotnisko położone piętnaście kilometrów za miastem. Leroy przy swoich trzydziestu czterech latach miał zwodniczo stateczną prezencję inteligenta. Nie pasował do niej jednak uporczywy, czujny wzrok, jakim zza okularów w srebrnej oprawce śledził taksówkę, która jechała przed nim. Często zerkał we wsteczne lusterko, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie śledzi. Wraz z grupą pomocniczą, która w Bazylei pozbyła się prześladowców stewarda, miał ochraniać Elsę i pilnować, aby bezpiecznie dotarła na lotnisko w Zurychu. Jak zawsze pod koniec comiesięcznej podróży kamień spadł mu z serca, kiedy taksówka Elsy zatrzymała się przed gmachem lotniska, a ona sama, trzymając w ręku swój neseser od Gucciego, wysiadła i wbiegła do środka. Zaparkował citroena i wszedł za nią. W głębi sali dostrzegł wysokiego, ciemnowłosego Anglika, który sądząc z pozorów zajęty był przeglądaniem książek na stoisku. Leroy odetchnął: tu kończyło się jego zadanie. Teraz pałeczkę przejmował Harry Wargrave. Harry Wargrave miał trzydzieści siedem lat i żył trzykroć intensywniej niż przeciętny zjadacz chleba w tym wieku. Miał metr osiemdziesiąt trzy wzrostu, szczupłą sylwetkę o zwinnych ruchach, długi nos, i wystające kości policzkowe i szerokie usta, w kącikach których krył się uśmiech. Jego brwi, równie ciemne jak gęsta czupryna, często lekko się unosiły, gdy mierzył ludzi nieco kpiącym spojrzeniem. Zarówno mina, jak i cała postać w płaszczu przeciwdeszczowym o wojskowym kroju sugerowały człowieka o beztroskim podejściu do problemów, który żyje na luzie i niczym się zbytnio nie przejmuje. Niejednej osobie przyszło żałować tego fałszywego mniemania, a kilka zabrało je ze sobą do grobu. W wieku lat dziewiętnastu Wargrave zdobył ostrogi w lotnictwie i brytyjskiej marynarce wojennej. Miał oddzielną licencję na pilotowanie śmigłowców. Pływał na kutrach torpedowych. Twierdził, że ma kręćka na punkcie mechaniki: - Jak widzę coś nowego, co się porusza, muszę się nauczyć to prowadzić - zwykł mawiać. Przeniesiony do wywiadu marynarki w randze komandora - porucznika, został przydzielony do ambasady brytyjskiej w Waszyngtonie. Miał pomagać w wykrywaniu działających w Stanach agentów radzieckiego wywiadu, którzy przekazywali Moskwie ściśle tajne wojskowe dane techniczne, będące wspólną własnością Amerykanów, " i Brytyjczyków. Lecz to był dopiero początek. Po pewnym czasie, z powodu biegłej znajomości francuskiego, niemieckiego, włoskiego i serbochorwackiego, został przeniesiony do Secret Service, cieszącej się opinią najlepszej służby wywiadowczej na świecie, mimo wysiłków co poniektórych pisarzy, którzy opisywali ją jako bandę patentowanych głupców. Po okresach służby w krajach Europy Zachodniej, podczas których miał okazję współpracować z kilkoma szefami wywiadów, wysłano go do Aten, lecz jego tamtejsza działalność wciąż była okryta tajemnicą. - To największe pole bitwy naszych czasów - wyraził się raz o Bałkanach. - Jak człowiek tam przeżyje, to znaczy, że da sobie radę wszędzie. W wieku trzydziestu sześciu lat przeszedł na emeryturę i wyemigrował do Kanady, gdzie dzięki pomocnym radom multimilionera i potentata przemysłowego, Williama Rivertona, pomnożył dziesięciokrotnie swój niewielki kapitał. Decyzję odejścia ze służby umotywował z właściwą sobie brutalną szczerością: - Z tym jest tak jak ze startowaniem w wyścigach samochodowych. Trzeba się wycofać przed czterdziestką albo z ciebie zimny trup. Ze swego stanowiska obserwacyjnego przy stoisku z książkami miał baczne oko na wszystko. Choć na pozór ani razu nie spojrzał w tamtą stronę, widział, jak Elsa Lane wchodzi za barierkę, na salę odlotów, a pracownik lotniska kładzie jej neseser na taśmie bagażowej. Zerknął na zegarek: jedenasta trzydzieści siedem. Krucho z czasem, Elsie, chwała jej za to, jeszcze raz udało się zdążyć. Zresztą sam nalegał na błyskawiczny przebieg akcji. Doprowadziło to nawet do sprzeczki z Mattem Leroyem, lecz Wargrave zbijał wszystkie na pierwszy rzut oka całkiem sensowne obiekcje Amerykanina. - Rozkład jest na styk, żadnego marginesu błędu - argumentował Leroy. - Za mało czasu na wszystko. Absolutne minimum na wyjęcie kasety z wagonu sypialnego, zaledwie kilka minut do odjazdu ekspresu, a jeszcze pociąg musi przyjechać punktualnie do Zurychu, żeby Elsa zdążyła na lotnisko i swój lot. - Właśnie - przytaknął lakonicznie Wargrave. - Rany boskie! To wszystko, co masz do powiedzenia? - Im szybciej lis ucieka, tym większą ma szansę, że ogary nie wpadną na jego trop - stwierdził Wargrave z sardonicznym uśmiechem. - Napięty plan sprawi nam trudności, ale jeszcze większe sprawi przeciwnikowi. Widziałeś kiedy jastrzębia, który rzuca się na ofiarę? Pikuje błyskawicznie w dół, a potem podrywa się i znika. Będziemy go naśladować. Ostatnia chwila, żeby wsiąść do tego samego samolotu, którym leciała Elsa. Już miał odejść od stoiska i przejść do odprawy, kiedy dostrzegł tuż obok siebie Matta Leroya. Amerykanin wziął do ręki książkę Harolda Robbinsa, Wargrave nadal stał w swobodnej pozie, niczym nie okazując nerwowego napięcia, które w nim narosło. Wedle ściśle przestrzeganych instrukcji Leroy mógł się do niego zbliżyć tylko w razie nagłego niebezpieczeństwa. Głośniki po raz ostatni wzywały pasażerów na lot 160 linii Swissair. Leroy odłożył książkę na jakieś pisma. Dłuższą chwilę zajęły mu manipulacje z płaceniem i chowaniem portfela. Wargrave zawołał do siebie ekspedientkę i poprosił o egzemplarz tej samej powieści. Dziewczyna położyła ją przed nim, obok książki Leroya. Zapłacił i poczekał, aż dziewczyna odejdzie, by obsłużyć innego klienta. Wziął kupioną przez Leroya książkę i rzucił się biegiem do bramki, przez którą wcześniej przeszła Elsa. Wybrał miejsce po przeciwnej stronie przejścia, jeden rząd za Elsą Lane w pierwszej klasie samolotu DC-10. Elsa siedziała założywszy nogę na nogę i wyglądała przez okno. "Jest na co popatrzeć" -pomyślał z podziwem Wargrave, zapinając pas bezpieczeństwa. Zresztą ta poza była wynikiem polecenia, jakie sam dał Elsie rok temu, gdy zaczęły się ich comiesięczne wyprawy. - W samolocie zawsze pokazuj nogi... - Doprawdy? - spytała ironicznie dziewczyna. - Czyżby groziła mi utrata służbowej niewinności na wysokości dziewięciu kilometrów nad Atlantykiem? - Nie są to zbyt sprzyjające okoliczności - przyznał. - Ani mi w głowie napastować cię w takich warunkach. Ale gdyby ktoś przyłapał mnie na patrzeniu w twoją stronę, od razu będę miał wiarygodne wytłumaczenie. - Czy przypadkiem nie szuka pan jedynie pretekstu, by pod przykrywką czynności służbowych dać folgę lubieżnym ciągotom? Wargravea zatkało. Nie po raz pierwszy w rozmowie z Elsą nie wiedział, co odpowiedzieć. Wciąż podziwiając jej długie, smukłe nogi wspominał, jak łatwo udało się dziewczynie wprawić go w konsternację. Dopiero gdy silniki głośniej zawyły i samolot zaczął kołować na pas startowy, Wargrave przeniósł wzrok na pozostałych pasażerów. "Niewłaściwa kolejność" - zganił się w duchu. Na pierwszym miejscu powinni być pasażerowie, potem nogi Elsy. Najpierw obowiązek,! potem przyjemność. Kiedy będzie wolno wstać z miejsca, pójdzie do toalety, żeby wyjąć i przeczytać wiadomość, którą Matt Leroy zostawił w książce. Leroy palił papierosa wygodnie usadowiony w zaparkowanym koło lotniska citroenie, z ogrzewaniem włączonym na maksimum, i czekał na start samolotu. Śnieg przestał padać, lecz nisko wiszące szare chmury groziły dalszymi opadami. Był dopiero grudzień, a meteorolodzy już przebąkiwali o tym, że nadciąga najsroższa od wielu lat zima. Była w tym pewna prawidłowość, bo ostatnie lato zapisało się jako najbardziej upalne od niemal ćwierć wieku. Na Europę spadła klęska suszy, nawet w południowej Anglii temperatura podskoczyła powyżej dziewięćdziesięciu stopni. "A teraz będziemy marznąć na kość. To się pewnie nazywa zachowanie równowagi w przyrodzie" -konkludował w myślach Matt. Spojrzał w górę i zobaczył samolot. DC-10 wznosił się ostro w górę, zostawiając za sobą rozciągniętą szarą smugę spalin. Po chwili zniknął z oczu, wchłonięty przez gęste chmury. Nie leciał do Stanów Zjednoczonych ani do Wielkiej Brytanii, jak można by było przypuścić, gdyby akcja grupy Wargravea miała miejsce trzy lata wcześniej. Portem jego przeznaczenia był Montreal w Kanadzie. * 2 * Montreal i Waszyngton W Montrealu była trzecia trzydzieści po południu czasu miejscowego. Na dziesiątym piętrze wieżowca Baton Rouge otworzyły się drzwi windy i wyszli z nich Elsa Lane i niosący jej walizkę Wargrave. Wciąż była środa, pierwszego grudnia. Elsa spojrzała w obie strony korytarza i podeszła żwawym krokiem do drzwi, na których była tabliczka z napisem "Riverton Corp, Inc". Weszli do środka, gdzie za wielkim, zwalistym biurkiem siedziała recepcjonistka. Wargrave, w ciemnych okularach, odezwał się do niej nie wyjmując cygara z ust i imitując amerykański akcent: - Jesteśmy umówieni. Pani Perkins i Clyde Wilson. Pan Riverton nas oczekuje. Elsa miała czarną perukę i rogowe okulary, które włożyła, kiedy jechali z lotniska wynajętym samochodem. Recepcjonistka nie obdarzając jej cieniem uwagi, powiedziała coś do interkomu i oznajmiła, że mogą wejść. Elsa pierwsza przekroczyła dobrze znajomy próg. Wargrave wszedł za nią i zamknął starannie drzwi. Zza biurka znacznie mniejszego niż biurko recepcjonistki uniósł się na ich spotkanie niski, lecz mocno zbudowany mężczyzna o nie zdradzającej uczuć twarzy pokerzysty. Był to William Riverton, legendarny król kanadyjskiego przemysłu. - Miło widzieć was z powrotem całych i zdrowych - powitał ich krótko. Podszedł powolnym, miarowym krokiem do masywnych drzwi w bocznej ścianie, otworzył je i odsunął się, wpuszczając przodem gości. Podczas drugiej wojny światowej Riverton kierował jedną z tajnych organizacji kontrwywiadowczych na zachodniej półkuli. Nawet teraz, w wieku siedemdziesięciu trzech lat, emanował niezwykłym magnetyzmem i olbrzymią siłą woli, utajoną w nieruchomych rysach i oczach. W spojrzeniu, jakim Wargrave obrzucił starego weterana, kryło się coś bliskiego przywiązaniu. Wielki przegrzany pokój, do którego weszli, nie miał okien. Oświetlały go umieszczone pod sufitem jarzeniówki. Rząd zegarów na jednej ścianie pokazywał czas w różnych miejscach globu: w Zurychu, Bukareszcie, Moskwie. - Siadajcie, musicie być zmęczeni. Jak poszło? Napijecie się kawy? - spytał głos z amerykańskim akcentem. Julian Haller uściskał Elsę, pomógł jej zdjąć płaszcz. Był dobrze zbudowanym mężczyzną po pięćdziesiątce, średniego wzrostu, o przerzedzających się siwo-białych włosach i szlachetnym zarysie czoła. Jego powitalny uśmiech promieniował pewnością siebie i pogodą ducha. Tylko oczy patrzyły badawczo, jakby szukając objawów napięcia i sprawdzając, czy wszystko w porządku. - Tak dużo lepiej - stwierdził z aprobatą, gdy dziewczyna ściągnęła perukę i okulary. - Dzięki, Julianie. - Elsa obdarzyła go najbardziej promiennym uśmiechem ze swojego repertuaru. - Kawa jest tym, czego mi w tej chwili potrzeba. Ta różnica czasu zupełnie mnie wykończyła. - Dopiero co zaparzona, jakbyśmy się umówili - Nalał kawę z dzbanka i dodał śmietanki dokładnie według gustu Elsy. - Na tym małym stoliku jest szkocka dla ciebie, Harry - dodał. -Ed dał nam znać z lotniska o waszym przylocie. - Podał filiżankę Elsie i spojrzał na Wargravea, który pod przeciwległą ścianą wkładał wyjętą z torebki Elsy kasetę do magnetofonu. - Skąd ten pośpiech? - Mieliśmy maleńki kłopot w Brukseli - odparł Wargrave. -Wygląda na to, że ktoś depcze po piętach Angelowi. Jacyś dwaj uzbrojeni faceci capnęli Neckermanna w chwilę po tym, jak przekazał kasetę Elsie. Elsa obróciła się na krześle. - Nigdy o niczym mi nie mówisz! - powiedziała oskarżycielsko. - Podczas jazdy z lotniska było mnóstwo czasu. - Widać, że jesteś zmęczona. Pomyślałem, że lepiej z tym poczekać. - Wargrave zaczął składać relację z wypadków. Haller zapalił papierosa. Uśmiech zniknął mu z twarzy, zastąpiła go głęboka uwaga. - Leroy spisał się dobrze, wręcz znakomicie - zakończył Wargrave. - Zrozumiał, co się dzieje, i jego ludzie uratowali Neckermanna. - A co z tymi dwoma, którzy go porwali? - Pewnie wylądowali na dnie Renu - rzekł niefrasobliwie Wargrave. Dostrzegł grymas Elsy i pospiesznie zaczął mówić dalej: - No to włączam kasetę od naszego tajemniczego przyjaciela. Wszyscy gotowi? Napięcie nagle wzrosło. Taśma zaczęła się przesuwać i zabrzmiał przyciszony, ochrypły, wyraźnie umyślnie zmieniony głos, przemawiający do nich poprawną angielszczyzną z Moskwy, z odległości sześciu i pół tysiąca kilometrów - głos, który, jak wiedzieli, należał do jednego z członków Biura Politycznego, znanego im tylko pod kryptonimem Angelo. Gdy ucichł, w pokoju zapanowała cisza. Była to najbardziej katastrofalna wiadomość, jaką otrzymali od Angela. Elsa, zazwyczaj spokojna i opanowana, siedziała jak porażona, zapomniawszy o zapalonym papierosie, którego trzymała w palcach. Haller również zastygł nieruchomo za swoim biurkiem, z głową przekrzywioną lekko na bok, jakby wciąż słuchał chropawego głosu. Wargrave, który miał najwięcej zimnej krwi z całej ich trójki, wyjął kasetę i popatrzył na Hallera. - A więc, jakie jest następne posunięcie? - Złap pierwszy samolot do Waszyngtonu. Uprzedzę Bruna, że jesteś już w drodze. - Haller otworzył szufladę, sprawdził rozkład lotów i spojrzał na zegar, który wskazywał miejscowy czas. - Jeżeli się solidnie pospieszysz, Harry... - Już się zmywam. Haller własnym kluczem otworzył drzwi prowadzące do biura , Rivertona. Wargrave włożył ciemne okulary i wybiegł z pokoju. Mijając wielkiego przemysłowca uniósł na chwilę dwa palce w minisalucie i otrzymał w odpowiedzi skinienie głową. Po minucie siedział już za kierownicą samochodu z wypożyczalni. . Jadąc z dozwoloną szybkością dotarł na lotnisko w samą porę, by zdążyć na najbliższy lot do Waszyngtonu. Kiedy samolot oderwał się od ziemi i zniknął w warstwie chmur, Wargrave rozparł się wygodnie w fotelu, nie zamykając oczu w obawie, że zaśnie. Kaseta tkwiła w wewnętrznej kieszeni jego marynarki. Po podróży przez wiele stref czasowych dopadało go już zmęczenie. Wiedział jednak, że na razie może pożegnać się ze spaniem. Leciał bowiem na spotkanie z Brunem. Ten kryptonim oznaczał Josepha Moynihana, prezydenta Stanów Zjednoczonych. Na lotnisku Dullesa James Ryder, duży, brzuchaty Amerykanin w ciemnych okularach i płaszczu z miękkiej wełny, nadającym mu wygląd człowieka na stanowisku, postąpił według ustalonego schematu. Przystanął z walizką w ręku i spojrzał na tablicę przylotów, która zawiadamiała o lądowaniu samolotu z Montrealu. Wmieszał się w tłum ludzi, którzy wysiedli z samolotu, i razem z nimi podszedł do wyjścia. Tam się zatrzymał. Podczas gdy część podróżnych wsiadała do autobusu, a inni do taksówek, spoglądał z niecierpliwością na zegarek, jakby poirytowany tym, że jego własny środek lokomocji się spóźnia. Dziesięć minut później do krawężnika podjechał niebieski cadillac. Ryder stał bez ruchu. Z cadillaca wysiadł wysoki mężczyzna w liberii szofera. Obszedł samochód i otworzył tylne drzwiczki. Ryder bez słowa podziękowania wgramolił się do środka i usadowił na tylnym siedzeniu. Szofer siadł z powrotem za kierownicą. - Dobra, jedziemy. Tylko szybko! - polecił Ryder i zaczął czytać wyciągnięte z kieszeni czasopismo. W godzinach popołudniowego szczytu jechali do Białego Domu. Podczas całej jazdy nie zamienili ze sobą ani słowa. Gdy dotarli na miejsce, okazali dyżurnemu ochroniarzowi z Secret Service specjalne przepustki, opatrzone własnoręcznym podpisem Josepha Moynihana. Nie było dalszych formalności i natychmiast zaprowadzono ich do poczekalni, z której wchodziło się do Owalnego Gabinetu. Tu zgodnie z instrukcją pracownik Secret Service zostawił ich samych i zamknął od zewnątrz drzwi. Ryder usiadł na krześle i wydobył pismo z kieszeni, Harry Wargrave zaś zdjął czapkę z daszkiem, obciągnął kurtkę liberii i zastukał do drzwi prowadzących do gabinetu. Nawet szef ochrony prezydenta nie wiedział, że to właśnie szofer jest tym ważnym gościem. Wargrave po wylądowaniu samolotu udał się prosto do pomieszczenia na lotnisku, które przeznaczono wyłącznie do jego użytku i do którego tylko on miał klucz. Tam przebrał się szybko w przygotowaną liberię szofera. Potem poszedł na parking po cadillaca i podjechał do miejsca, w gdzie czekał na niego Ryder. Ryder był członkiem prezydenckiej ochrony i służył po prostu za figuranta. Nie miał pojęcia, kim jest Wargrave, lecz nie zadawał żadnych pytań. Wykonywał rozkazy samego prezydenta, nie przekazując ich treści nikomu, nawet własnemu szefowi. Wargrave zapukał do drzwi gabinetu. Otworzył mu sam Moynihan. Ruchem ręki zaprosił go do środka i zamknął za nim drzwi. - Jakiś kryzys, Harry? - spytał nagląco. - Naszym zdaniem tak, panie prezydencie. Wargrave podszedł do biurka, na którym stał magnetofon, i włożył kasetę. Joseph Moynihan wrócił za biurko i nalał ogromną porcję szkockiej. Pchnął szklankę po blacie w stronę Wargravea. Prezydent był wysoki i silnie zbudowany. Lubił swobodny strój. Teraz też nie nosił marynarki. Wywierał imponujące wrażenie, nie tylko ze względu na wzrost i solidną budowę. Miał okrągłą twarz, ruchliwe błękitne oczy i rzadko potrafił wytrzymać w bezruchu dłużej niż kilka minut. Szorstki i bezpośredni, tryskał witalnością, a kiedy mówił, podkreślał swe wypowiedzi wyrazistą mimiką fizjonomii. W wieku czterdziestu jeden lat był najmłodszym mężem stanu, jaki w tym stuleciu zasiadł w Białym Domu. Wyróżniał się też wśród innych polityków najbardziej antyradziecką postawą od wybuchu Rewolucji Październikowej. Przysiadł na skraju biurka, założył ręce na piersiach i w tej pozie słuchał nagranej relacji człowieka, który niegdyś otrzymał pseudonim Angelo. - Raport od Angela. Europa Zachodnia stoi w obliczu poważnego niebezpieczeństwa. W zeszłym miesiącu odbyły się pod dowództwem marszałka Traczkowa wielkie próbne manewry, będące przygotowaniem do inwazji na Niemcy, Francję, Belgię i Holandię. Plan inwazji zakłada, że radzieckie czołgi dotrą do Hamburga w trzydzieści minut od godziny zero. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin mają być założone trzy główne przyczółki mostowe na Renie. W inwazji weźmie udział sto sześćdziesiąt dywizji, w tym sto zmechanizowanych, pięćdziesiąt pancernych i dziesięć powietrznych. Przednie oddziały wojsk pancernych mają w ciągu tygodnia dotrzeć do portów nad kanałem La Manche. Próbną operację pod nazwą "Grzmot burzy" przeprowadzono na pograniczu Ukrainy i Kazachstanu, w skali odległości dokładnie odpowiadających tym, jakie Armia Czerwona będzie musiała przebyć w Europie Zachodniej... Angelo sypał dalszymi szczegółami na temat przebiegu operacji "Grzmot burzy". Sztab radzieckich sił zbrojnych odwzorował wchodzący w grę obszar na podobnym topograficznie terenie zachodniej Rosji. Wołga odegrała rolę Renu. Ustawiono fałszywe tablice drogowe -nieczytelne dla amerykańskich satelitów szpiegowskich, orbitujących prawie pięćset kilometrów nad powierzchnią Ziemi - z napisami "Paryż 30 km", "Hamburg 45 km", "Calais 80 km", a leżące w tych odległościach rosyjskie miasta zastąpiły zachodnie odpowiedniki. W symulowanych działaniach wojennych jedno zgrupowanie sowieckiej armii odegrało rolę sił obronnych NATO. Głównym zgrupowaniem atakującej Armii Czerwonej, której liczebność - zgodnie ze stanem faktycznym - przeszło trzykrotnie przewyższała siły NATO, dowodził sam marszałek Traczkow. Przebieg manewrów wykazał, że armia jest w pełni zdolna do błyskawicznego, frontalnego ataku, na którym opierał się cały plan inwazji. Dowództwo zamierzało zająć w krótkim czasie jak największe terytorium i postawić świat przed faktami dokonanymi. W ten sposób malało ryzyko odwetowego ataku nuklearnego ze strony Stanów Zjednoczonych. Nagranie dobiegało końca. Ostatnie słowa Angela zadźwięczały donośnie: "Amerykanie powinni natychmiast urządzić pokazową demonstrację siły, aby ukrócić wojownicze zapędy marszałka Traczkowa i jego popleczników, którzy są w tej chwili o krok od zdobycia przewagi głosów w Biurze Politycznym KPZR". Taśma się zatrzymała. W Owalnym Gabinecie na krótko zapadła taka sama paraliżująca cisza, jak w wieżowcu Baton Rouge w Montrealu. Lecz reakcja minęła szybko: gdy Wargrave wyłączył magnetofon, Moynihan podniósł się z biurka, przerywając bezruch, w którym wytrwał słuchając nagrania. - Chyba można określić to jako poważny kryzys - skomentował. - Przekazane przez satelity materiały potwierdzają, że w rejonie wymienionym przez Angela przeprowadzono wielkie manewry wojskowe. Rzecz jasna, wtedy nie wiedzieliśmy, o co w nich chodziło. W dodatku jest jeszcze kwestia lasera. Zarówno nasi, jak i moskiewscy naukowcy twierdzą, że są bliscy osiągnięcia przełomu w tej dziedzinie. - Na czym ten przełom ma polegać? - Pewnego dnia, możliwe, że już wkrótce, wysyłane na dalekie odległości wiązki laserowe będą mogły wprowadzać w błąd systemy sterujące pocisków samo-naprowadzających. Oznacza to, że każdy pocisk wróci do punktu, z którego został wystrzelony. Jaki będzie skutek? Koniec nuklearnego straszaka. A co za tym idzie, Sowieci będą mogli używać w Europie swoich wojsk wyposażonych w broń konwencjonalną bez obawy, że uderzą w nich nasze rakiety. - Co wobec tego należy uczynić, żeby wybrnąć z obecnej sytuacji? - spytał Wargrave. - To! - Moynihan nacisnął guzik interkomu. - Ed, zwołaj za godzinę zebranie Rady Bezpieczeństwa. Nie obchodzi mnie, gdzie, u diabła, wszyscy się podziewają. Ściągnij ich tutaj w komplecie. Wargrave w duchu podziękował opatrzności, że to właśnie Joseph Moynihan urzęduje w Białym Domu. Ilu poprzednich prezydentów mogło się wykazać taką szybkością decyzji? Jakby na potwierdzenie jego niewypowiedzianych myśli prezydent oświadczył energicznie: - To zebranie jest tylko formalnością. Już postanowiłem, jakie kroki należy podjąć. Sparta odwaliła wspaniałą robotę. Chcę ci osobiście wyrazić uznanie, Harry. - Wyciągnął rękę i potrząsnął mocno prawicą Wargravea. Miał mocny uścisk. - Przekaż to samo Julianowi Hallerowi. Dwadzieścia cztery godziny później, po powrocie do Montrealu, Wargrave zdał sobie sprawę z tego, jak potężny był impet reakcji Moynihana. Pod osłoną nocy trzy dywizje powietrzno - desantowe w Fort Worth w Teksasie wsiadły na pokład wielkiej floty powietrznej transportowców Lockheed C-SA. Prezydent, wciąż bez marynarki, aż do świtu konferował przez telefon kolejno z kanclerzem Niemiec Zachodnich, premierem Wielkiej Brytanii, prezydentem Francji i głównodowodzącym sił NATO w Brukseli. Przez cały ten czas wielkie samoloty transportowe odrywały się od ziemi i kierowały nad Atlantyk, w stronę sąsiedniego kontynentu. Miały dotrzeć do Europy rano, w pełnym blasku dnia, aby efekt psychologiczny był jak największy. O dziewiątej, kiedy godzina szczytu osiągała swoje apogeum, spieszący do pracy londyńczycy z zaskoczeniem usłyszeli przetaczający się po niebie grzmot wielu silników. Gdy podnieśli oczy, zobaczyli nieskończoną rzekę amerykańskich samolotów lecących tuż pod pułapem chmur. Olbrzymia flotylla ciągnęła się aż po horyzont. Niecałą godzinę później ta sama powietrzna armada przeleciała nad Brukselą, a po następnej wylądowała w Niemczech Zachodnich. By nie pozostawić żadnych wątpliwości co do znaczenia owej demonstracji, Moynihan nadał w telewizji krótkie, utrzymane w typowym dla niego bezpośrednim stylu, oświadczenie, przekazane przez satelitę do wszystkich zakątków globu: - Nasze stanowisko było i jest jasne: amerykańska linia obrony nadal leży na wschodniej granicy Niemiec, która styka się z blokiem państw pod okupacją sowiecką. Wsparcie przysłane przez nas do Europy jest tego najlepszym dowodem, a w razie potrzeby na tym się nie skończy. Pochwała prezydenta: "Sparta odwaliła wspaniałą robotę" dotyczyła siatki o takiej nazwie, specjalnej komórki wywiadowczej, której baza operacyjna mieściła się w Montrealu, w Kanadzie, poza granicami Stanów Zjednoczonych. Aby wyjaśnić, w jaki sposób powołano do życia ten unikatowy twór, musimy cofnąć się o rok do czasów, gdy wiceprezydent Moynihan świeżo objął stanowisko prezydenta po swoim poprzedniku, który zginął tragicznie w wypadku na nartach w Colorado. * 3 * Praga, Czechosłowacja W owym czasie Matt Leroy, który później ochraniał Elsę Lane podczas jej comiesięcznych wojaży z Bazylei na lotnisko w Zurychu, właśnie kończył pełnienie obowiązków oficera służby bezpieczeństwa w ambasadzie Stanów Zjednoczonych w Pradze. Ósmego grudnia pogoda była ładna, choć w Tatrach Wysokich spadło dużo śniegu. Ambasador amerykański wydawał wieczorem przyjęcie dla kilku członków radzieckiego Biura Politycznego, którzy przebywali z wizytą w Czechosłowacji. Dla Leroya, który miał nazajutrz wracać do Stanów, zapowiadał się wieczór pełen wrażeń. - Pierwszy raz mam szansę zobaczyć z bliska swojego głównego wroga - zwierzył się adiutantowi. Ambasador nie podzielał jego entuzjazmu. Właśnie otrzymał instrukcję, wystosowaną osobiście przez świeżo zatwierdzonego na swoim urzędzie szefa państwa Josepha Moynihana. Depesza była utrzymana w charakterystycznym dosadnym tonie, który potem miał stać się powszechnie znany: "Nie nadskakujcie zbytnio ćwokom z Kremla. Proszę zachować pełną rezerwy uprzejmość i pod żadnym pozorem nie wznosić toastów z okazji tej ich cholernej polityki odprężenia, która z daleka jedzie fałszem". Matt Leroy z wyrazem zamyślenia krążył wśród tłumu gości pod siejącymi blask kandelabrami i popijał drobnymi łyczkami swego burbona. Jego niby to nieobecne spojrzenie, które niczego nie omijało, badało wszystkich przenikliwie. Jednym z ważniejszych gości był minister handlu Anatolij Zarubin. Pierwszy zaczepił Leroya i trącił się z nim kieliszkiem. - Za politykę odprężenia, przyjacielu, aby pomyślnie nam się rozwijała - wzniósł toast w bezbłędnej angielszczyźnie. - Za odprężenie - powtórzył bez entuzjazmu Leroy. Zarubin był niski i ciemnowłosy. Miał równo przycięty wąsik i promieniał pogodą ducha. Podobno był niezgorszym podrywaczem. Leroy po chwili rozmowy poczuł mimowolną sympatię do tego gadatliwego wesołka, który z fanatycznym podziwem wyrażał się o utworach jazzowych Davea Brubecka. - Mam wszystkie jego płyty i wciąż je sobie puszczam - paplał bez wytchnienia. - Najbardziej lubię "Take Five". Mogę jej słuchać bez końca. Zdaniem Leroya pozostali goście z Kraju Rad byli dużo mniej sympatyczni. Około dziewiątej przyjęcie zaczęło się rozkręcać. Wódka lała się strumieniami, szczególnie w najbliższym otoczeniu marszałka Grigorija Traczkowa, potężnego mężczyzny pod sześćdziesiątkę. Sowiecki minister obrony przybył w pełnym umundurowaniu. Na jego szerokiej piersi błyszczało kilka rzędów orderów. "Wystarczyłoby tego na otwarcie lombardu przy Pierwszej Alei" - pomyślał cierpko Leroy. Marszałek wyraźnie starał się upić wszystkich obecnych i wznosił toast po toaście. - Za politykę odprężenia! Precz z wyścigiem zbrojeń! Czy jest tu ktoś, kto nie chce ze mną za to wypić? Niech się pokaże, ten wróg pokoju! Leroy, który dyskretnie go obserwował, dostrzegł gruby, mięsisty nos, agresywny zarys szczęk, wystające z nosa i uszu kłaki włosów. "Wygląda wypisz wymaluj na takiego sukinsyna, za jakiego uchodził pomyślał. - Niech Bóg ma w swojej opiece jego podwładnych". Nie przerywał powolnej wędrówki wśród gości, szukając wzrokiem pewnego człowieka. Tak się dziwnie składało, że nie wiedział nawet, jak on wygląda. Czy w tym gęstym tłumie był gdzieś pułkownik Igor Karpiński? Karpiński, zastępca dyrektora KGB, był dla szefów zachodnich służb bezpieczeństwa postacią na tyle nieuchwytną, że otrzymał przydomek Cień. Pewne było tylko to, że istniał. Jego dossier w Waszyngtonie składało się z kilku linijek, a nawet ich treść była mętna i hipotetyczna. "Krążą pogłoski o jego kontaktach z G.R.U, sowieckim wywiadem wojskowym... Przypuszcza się, że w różnych okresach odbywał pod fałszywymi nazwiskami służbę w sowieckich ambasadach na zachodzie". I to było mniej więcej wszystko. W chwilę później Leroy zobaczył innego członka Biura Politycznego, którego podobizny nie powiesiłby sobie nad łóżkiem. Jego pojawienie się było pewną niespodzianką, gdyż nie figurował na sporządzonej przed przyjęciem liście gości. Leroy udając, że popija burbona, obserwował spod oka budzącą strach postać - generała Siergieja Marienkowa, dyrektora KGB. Szef tajnej policji trzymał się na uboczu, jakby wolał mieć wszystkich w zasięgu wzroku. Był to pięćdziesięciopięcio-letni mężczyzna, niski, krępy i szeroki w barach. Ubrany w elegancki granatowy garnitur stał całkiem nieruchomo, a jego twarz o mocnych szczękach miała nieprzenikniony wyraz. Widząc, jak przesuwa po zebranych spojrzeniem spod krzaczastych brwi, można było sądzić, że kataloguje w myśli wszystkich obecnych. "I tak pewnie było" - pomyślał Leroy. Marienkow, w przeciwieństwie do Karpińskiego, miał w