15654
Szczegóły |
Tytuł |
15654 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15654 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15654 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15654 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
COLIN FORBES
EKSPRES POD LAWINĄ
Tytuł
AVALANCHE EXPRESS
Przełożyła Monika Kluczyńska
Warszawa : Mizar : Amber, 1993.
isbn 83-85309-53-5
dla Jane
Od autora
Chciałbym wyrazić podziw i wdzięczność dla nieżyjącego już
sir Williama Collinsa, kawalera orderu Imperium Brytyjskiego,
który dodał odwagi bardzo wielu autorom, łącznie ze mną, i który
był moim zdaniem jednym z największych wydawców naszego stulecia.
CZĘŚĆ PIERWSZA
SPARTA
* 1 *
Bazylea i Zurych, Szwajcaria
Pierwszego grudnia była środa. Pierwsza środa miesiąca,
ustalony dzień. Było bardzo zimno, a na ulicach historycznego
szwajcarskiego miasta, które w ubiegłych wiekach stanowiło
centrum wielu politycznych intryg, leżał głęboki śnieg.
Dworzec w Bazylei. Na torze pierwszym stał samotny wagon
sypialny, na którym wisiała tablica z napisem:
WAGON - LIT MOSKWA - MIŃSK - BREST - WARSZAWA - BERLIN
FRANKFURT - HELDELBERG - BAZYLEA Tablica przywodziła na myśl
wizję romantycznej, niebezpiecznej podróży. Pusty wagon, z
którego wysiedli już pasażerowie i obsługa, miał obcy, niemal
złowrogi wygląd, zwłaszcza gdy wiedziało się, skąd przybył. Co
tydzień ten pojedynczy wagon, przyłączany i odłączany od różnych
składów, wędrował z serca komunistycznego imperium do Europy
Zachodniej. Tu jego droga dobiegała końca.
Wyjechał z Moskwy w poniedziałek, dwudziestego dziewiątego
listopada o czwartej po południu. Tego dnia odbyło się zebranie
Biura Politycznego, poświęcone ocenie przebiegu wielkich manewrów
wojskowych, którymi kierował osobiście marszałek Griegorij
Traczkow.
Wagon wjechał na stację w Bazylei pierwszego grudnia
dwadzieścia minut po dziewiątej. Teraz była dziewiąta
czterdzieści pięć. Przed pobliską restauracją dworcową stało
dwóch mężczyzn w ciemnych płaszczach i kapeluszach, którzy
pozornie nie zwracali uwagi na pusty wagon. Niższy i bardziej
krępy palił francuskiego papierosa, starając się nie okazywać
przy tym wstrętu.
- Jak na razie nic się nie dzieje - mruknął po niemiecku.
- Cierpliwości, Gustawie - odparł jego wyższy i szczuplejszy
towarzysz. - Nasza praca polega na czekaniu.
Młoda Angielka siedząca przy restauracyjnym stoliku
niedaleko drzwi zerknęła na zegarek i wypiła łyczek kawy, której
nie zamawiała.
Zapłaciła już rachunek i była gotowa do wyjścia. Elsa Lane
miała najbardziej niepozorny wygląd pod słońcem. Nosiła wymięty
prochowiec wojskowego kroju. Ciemne włosy zwisały w strąkach,
wielki kapelusz z obwisłym rondem i okropne okulary w grubej,
rogowej oprawie niemal całkowicie zasłaniały twarz. Stroju
dopełniały znoszone pantofle ze ściętymi obcasami i odrapana
walizka w przygnębiającym szarym kolorze. Elsa piła dalej kawę,
dopóki zegarek nie wskazał punkt dziesiątej. Wstała z miejsca w
chwili, gdy sekundnik dotarł do dwunastki.
Podniosła walizkę i wyszła z restauracji. Za drzwiami minęła
dwóch ludzi w ciemnych płaszczach i kapeluszach. Młodszy z nich,
ten o krępej budowie, spojrzał na nią i odwrócił z niechęcią
wzrok.
Kroczyła powoli, przygarbiona, jakby ciążyła jej walizka, i
rozglądała się wokół spojrzeniem krótkowidza. Gustaw, który
zapalił właśnie drugiego gauloisea (w chwilach napięcia dużo
palił, nawet zagraniczne papierosy) wskazał kciukiem na jej
plecy.
- Ale pasztet! - syknął do kolegi.
- Patrz tam, gdzie trzeba! - zgromił go szeptem Fischer.
Takie nazwisko figurowało w paszporcie, który miał w
kieszeni.
Został on starannie podrobiony przez specjalistów z działu
fałszowania dokumentów w podziemiach siedziby KGB przy placu
Dzierżyńskiego.
Fischer zaczynał się niepokoić. Dworzec zapełniał się ludźmi
czekającymi na transalpejski ekspres z Bazylei do Wiednia i na
inne pociągi.
Dwaj mężczyźni podeszli bliżej torów, żeby móc łatwiej
obserwować wagon sypialny, Elsa Lane zaś, jakby zdezorientowana,
przystanęła pośród ruchliwego tłumu.
W tej samej chwili od strony głównego wejścia pojawił się
niski, pulchny mężczyzna w białej kurtce stewarda. Pod osłoną
tłumu zbliżył się szybko do tylnych drzwi wagonu sypialnego z
Rosji. Wszedł pewnie, jakby miał do tego wszelkie prawo, i
zniknął w środku.
Fischer, wyższy od towarzysza, wyciągnął szyję i ponad
głowami ludzi dostrzegł, co się stało.
- Ktoś jest w wagonie - szepnął. - Ubrany jak steward. -!
Złapał za ramię krępego, który ruszył naprzód. - Jeszcze nie.
Poczekaj, aż wysiądzie. Będziemy musieli czymś zakryć ten
jego biały kitel...
- Zdjął płaszcz i przewiesił go przez rękę. Czekali.
Steward w białej kurtce był w trzecim przedziale. Zamknął
drzwi, podniósł blat narożnej umywalki i wsunął głęboko rękę w
rurę odpływową. Trochę potrwało, zanim udało mu się oderwać
kasetę, przyklejoną wewnątrz rury wodoodporną taśmą. W wagonie
mógł się w każdej chwili pojawić szwajcarski strażnik kolejowy.
Zwykle kaseta łatwiej dawała się wyjąć. Wzmocnił chwyt, pociągnął
mocno i wreszcie miał ją w ręku. Oderwał z niej resztki taśmy,
zbił je w kulkę i schował do kieszeni.
W hali dworcowej było coraz tłoczniej. Steward wysiadł z
wagonu i poszedł szybkim krokiem w stronę wyjścia. Fischer i
Gustaw przepychając się łokciami ruszyli jednocześnie za nim.
Steward otarł się o Elsę, która utknęła w wirze spieszących się
pasażerów, i szedł dalej do wyjścia. Wówczas go dogonili. Tłum
nagle zrzedniał, został tylko jeden oparty o ścianę mężczyzna
czytający gazetę. Był średniego wzrostu i miał sumiaste wąsy.
Fischer pod osłoną trzymanego na ręku płaszcza wbił stewardowi w
plecy lufę lugera kalibru 9 mm.
- Tylko spróbuj zwiać, a będzie po tobie. Dalej, przejdź
tam...
Zaprowadzili stewarda w pusty kąt hali na prawo od wyjścia.
- Włóż ten płaszcz - rozkazał Fischer chowając lugera do
kieszeni marynarki. Pobladły steward wykonał polecenie. Fischer
zerknął na wąsatego mężczyznę w okularach, lecz ten najwyraźniej
był bez reszty pochłonięty gazetą. - Teraz masz wsiąść do tego
mercedesa przy chodniku - polecił. - Na tylne siedzenie...
Na dworze padał śnieg. Po tłocznej hali ulica wydawała się
niemal pusta. Przed stacją oprócz mercedesa stała zaparkowana
parę metrów przed nim furgonetka z pralni, bez nazwy firmy.
Gustaw wsiadł za stewardem na tylne siedzenie i obszukał go
z wprawą. Fischer siadł za kierownicą i odwrócił się do tyłu.
- Cholera, nic nie mogę znaleźć. Tylko to - Gustaw pokazał
kłębek porwanej i zmiętej wodoodpornej taśmy przylepnej.
- Przeszukaj go jeszcze raz, tylko się streszczaj, bo nie
zdążymy na ekspres.
Pod osłoną oparcia Fischer owinął lufę lugera wełnianym
szalikiem.
To stłumi odgłos strzału. Zostawią przykryte kocem zwłoki
stewarda w samochodzie. Policja nieprędko je odkryje. Mercedes
pochodził z wypożyczalni w Mannheim, w Niemczech. Szwajcarskie
gliny pójdą tym śladem, a zanim dotrą do wypożyczalni, obaj z
Gustawem zdążą dojechać do Wiednia.
Matt Leroy, wąsacz w ubraniu angielskiego kroju, wyszedł bez
pośpiechu przed stację, uderzając się od niechcenia po udzie
zwiniętą gazetą. Kierowca furgonetki z anonimowej pralni
dostrzegł ten znak we wstecznym lusterku, rzucił kilka słów
siedzącemu obok mężczyźnie, wysiadł i podszedł do mercedesa z
naręczem czystych ręczników.
Pochylił się do okna i gdy Fischer gwałtownie odwrócił się
ku niemu, powiedział cicho po niemiecku:
- Wysiądź z wozu i wejdź na tył furgonetki.
Fischer patrzył wybałuszonymi oczami na naręcze ręczników, z
którego wyglądała lufa pistoletu.
- Ale pozwolisz, że najpierw się tym zaopiekuję...
Człowiek w kombinezonie zgarnął lewą ręką lugera z kolan
Fischera i schował go do kieszeni. Gustaw na tylnym siedzeniu
również patrzył w otwór lufy ukrytej w zwiniętym ręczniku.
Zawiniątko dzierżył drugi ubrany w kombinezon mężczyzna, który
przed chwilą szarpnięciem otworzył tylne drzwiczki. Steward
również nie tracił czasu i zdążył już uwolnić Gustawa od jego
automatycznego pistoletu.
Matt Leroy patrzył z wnętrza hali dworcowej, jak dwójka
jeńców wsiada pod eskortą na tył furgonetki. Drzwi się
zatrzasnęły, steward siadł za kierownicą i włączył silnik.
Dopiero gdy furgonetka ruszyła z miejsca, Leroy pobiegł na
perony. Widząc, że na wielkim zegarze jest osiem po dziesiątej,
zwolnił do szybkiego marszu. Do odjazdu ekspresu "Transalpin"
zostały jeszcze dwie minuty.
W pozbawionym okien pudle furgonetki Fischer usłyszał hałas
silnika i poczuł, że ruszyli z miejsca. Dla odwrócenia uwagi
ludzi, którzy ich ujęli, odezwał się do swojego towarzysza:
- Co on mógł stamtąd zabrać? I kiedy zdążył się tego
pozbyć...
Wciąż mówiąc spróbował zadać siedzącemu obok mężczyźnie cios
kolanem w krocze. Ten jednak odsunął się w porę, zatoczył
pistoletem i rąbnął nim Fischera w skroń, robiąc lakoniczną
uwagę:
- Bardzo głupie.
Skinął głową i uśmiechnął się do Gustawa, na którego kark w
tejże chwili spadła rękojeść drugiego pistoletu. Oba ciosy były
śmiertelne.
Ich ofiary leżały martwe na podłodze kołyszącej się na
wybojach furgonetki.
Nazajutrz o świcie szwajcarski policjant, który patrolował
brzeg Renu w okolicach Schaffhausen, zauważył nie opodal
wodospadu olbrzymi kufer, który utknął pomiędzy dwoma wielkimi
głazami.
Przeszkodę opływała rwąca, spieniona woda. Sprowadzenie
wyposażonego w dźwig kutra policji rzecznej i zakotwiczenie go w
odpowiedniej pozycji poniżej wodospadu zabrało cztery godziny.
Piąta upłynęła na wydobywaniu kufra z rzecznej pułapki. Po
wyciągnięciu go na brzeg znaleziono w środku upchane ciasno
zwłoki dwóch nagich mężczyzn, których w żaden sposób nie dało się
zidentyfikować. Obaj zginęli od silnego ciosu w głowę.
Gdy Matt Leroy wychodził niespiesznym krokiem przed stację i
klepnięciem zwiniętej w rulon gazety po nogawce dawał sygnał
kierowcy anonimowej furgonetki, Elsa Lane wsiadała do ekspresu
"Transalpin" z Bazylei do Wiednia. Miał on odjechać o dziesiątej
dziesięć rano i zatrzymywać się dopiero w Zurychu. Korytarz
trzynastego wagonu pierwszej klasy był pusty. Weszła do łazienki
i zamknęła drzwi. Potem szybko zdjęła wymięty prochowiec,
zniszczone pantofle, rogowe okulary i ogromny kapelusz. Ściągnęła
z głowy czarną perukę i szybko przeczesała jasne włosy.
Postawiła zniszczoną szarą walizkę na pokrywie sedesu i
odsunęła zamek błyskawiczny, spod którego ukazał się elegancki
neseser ze świńskiej skóry. Wyjęła z nesesera buty od Gucciego,
które wsunęła na stopy, a następnie pasującą do nich torebkę tej
samej firmy i sobolowe futro, w które się ubrała. Zwinęła w
tobołek zdjęty z neseseru szary pokrowiec, perukę, kapelusz,
prochowiec i stare buty i to wszystko wsadziła pod drogą
bieliznę. Po zamknięciu walizki zrobiła makijaż i przejrzała się
szybko w lustrze. Okulary powędrowały do torebki od Gucciego. Gdy
po chwili wyłoniła się z łazienki, nikt nie rozpoznałby w niej
czupiradła, które weszło tam przed paroma minutami.
Ruszyła korytarzem do przedziału, gdzie miała zarezerwowane
miejsce. Wyglądała teraz zupełnie inaczej, nie tylko dzięki
zmianie stroju. Wydawała się wyższa i szczuplejsza, gdy przestała
się garbić.
Szła sprężystym krokiem, a ruchy miała zwinne i energiczne.
Dotarła do pustego przedziału i weszła do środka. Zdjęła sobole i
położyła je na siedzeniu obok. Na trzecim postawiła elegancki
neseser. Teraz mogła być pewna, że będzie miała cały przedział
dla siebie. Usiadła, skrzyżowała smukłe, piękne nogi i spojrzała
na zegarek: było osiem po dziesiątej. Za dwie minuty odjazd.
Pierwszym przystankiem na długiej trasie do Wiednia miał być
Zurych. Otworzyła torebkę, gdzie w zamykanej na suwak przegródce
ukryła kasetę, którą dał jej steward.
Wyjęła cygarniczkę z kości słoniowej, wetknęła do niej
papierosa, przypaliła go i głęboko zaciągnęła się dymem.
- Kurczę, znowu mnie ściska w dołku - powiedziała głośno do
siebie. - Kiedy się wreszcie pozbędę tego strachu?
Przypomniała sobie, co powiedział jej kiedyś Harry Wargrave:
- Gdy przestajesz się bać, nic po tobie w tej robocie.
Strach jest potrzebny, żeby zachować dobry refleks.
Podniesiona tym nieco na duchu rozluźniła napięte mięśnie,
rozsiadła się wygodnie i czekała, aż jej puls wróci do normy.
Jeszcze bardziej pokrzepił ją widok Matta Leroya, który
szedł po peronie. Leroy minął jej okno i wsiadł do poprzedniego
wagonu.
Pomyślała, że tym razem zdążył w ostatniej chwili. Ciekawe
dlaczego?
Ekspres ruszył z miejsca, wynurzył się spod wielkiej hali
dworca Hauptbahnhof w padający śnieg i nabierając prędkości na
jednogodzinny odcinek do Zurychu, skierował się na wschód.
Kilka minut później, gdy jechał już całym pędem, do
przedziału Elsy wszedł szwajcarski konduktor. Bez pośpiechu
sprawdzał bilety i korzystając z okazji przyglądał się ukradkiem
pasażerce. Był wrażliwy na kobiecą urodę. "Wystrzałowa" -
pomyślał dziurkując bilet i zerknął na nią jeszcze raz. Oddała mu
spojrzenie, a w szarych, jakby nakreślonych jedną poziomą linią
oczach był cień kokieteryjnego uśmiechu. Miała subtelne rysy,
prosty nos, pełne, pięknie wykrojone usta i znamionujący upór
podbródek. Twarz piękna, a zarazem nie pozbawiona charakteru i
stanowczości.
- Życzę pani przyjemnej podróży, madame - pożegnał ją,
starannie wymawiając angielskie słowa i znacząco spojrzał w okno.
-Mimo nie najlepszej pogody.
Wyszedł z przedziału zamykając za sobą drzwi.
"Spostrzegawczy facet" - stwierdziła w duchu Elsa chowając z
powrotem do torebki bilet powrotny. Zwrot "madame" świadczył, że
konduktor zauważył obrączkę na jej palcu, choć tak naprawdę w
wieku dwudziestu ośmiu lat była osobą stuprocentowo samotną. To
Harry Wargrave uparł się, żeby ją włożyła.
- Kobieta zamężna przyciąga mniejszą uwagę niż podróżująca
samotnie dziewczyna - powiedział.
Konduktor spotkał na korytarzu Matta Leroya, który oparty o
poręcz palił papierosa.
- Prosiłem o przedział dla palących - rzucił wyjaśniająco i
niezgodnie z prawdą Leroy - i oto co mi dali.
Wskazał ręką za siebie na pusty przedział dla niepalących.
Na jednym z siedzeń leżała jego torba podróżna. Z wymowy pasażera
konduktor wywnioskował, że ma do czynienia z Anglikiem. Akcent
ten był jednak efektem żmudnych starań. Leroy wyrobił go sobie
podczas dwuletniej służby na stanowisku oficera ochrony w
ambasadzie Stanów Zjednoczonych przy Grosvenor Square. By
dopełnić obrazu, miał na sobie płaszcz z wielbłądziej wełny,
zakupiony na Savile Row .
- Jest wiele wolnych miejsc w przedziałach dla palących
-zaproponował konduktor przecinając bilet.
- Nieważne - zbagatelizował Leroy. - Już niedaleko do
Zurychu.
W rzeczywistości umyślnie wybrał ten przedział, aby być
blisko Elsy Lane. Konduktor ruszył dalej wzdłuż pociągu, a Leroy
spojrzał na zegarek i pogładził bujne wąsy. W rozkładzie ich
podróży jak zawsze nie przewidziano żadnej rezerwy czasowej.
Pozostawało tylko mieć nadzieję, że przybędą do Zurychu bez
opóźnienia. Leroy tak jak Elsa wykupił bilet powrotny, choć miał
go nigdy nie wykorzystać. Zdaniem Harryego Wargravea był to
następny ważny szczegół.
- Jeśli wasze bilety wpadną w oko komuś niepowołanemu,
będzie wyglądało na to, że wracacie do Bazylei.
Ekspres wjechał na Hauptbahnhof w Zurychu dokładnie
dwanaście minut po jedenastej. Elsa Lane stała już z neseserem na
końcu wagonu, by móc wysiąść, gdy tylko pociąg się zatrzyma.
Minąwszy szybko barierkę, przy której sprawdzano bilety, zaniosła
neseser na postój taksówek naprzeciw hotelu Schweizerhof. Wsiadła
do pierwszego w kolejce wozu i zatrzasnąwszy drzwiczki
powiedziała miękkim, niskim głosem:
- Na lotnisko, szybko. Jestem już trochę spóźniona...
Matt Leroy obrał inną drogę. Trzymając w ręku naszykowane
kluczyki pobiegł do bocznego wyjścia wzdłuż tylnej ściany
szerokiej hali, mijając ladę przechowalni bagażu. Dopadł citroena
zaparkowanego przy stacji. Silnik zapalił za pierwszym
przekręceniem kluczyka.
Wóz podstawiono zaledwie kilka minut przedtem. Leroy
wyjechał przed budynek dworca w samą porę, by dostrzec Elsę w
oddalającej się taksówce. Wyglądała przez okno, żeby mógł ją
łatwo zobaczyć.
Jechał w dyskretnej odległości za nią na lotnisko położone
piętnaście kilometrów za miastem.
Leroy przy swoich trzydziestu czterech latach miał zwodniczo
stateczną prezencję inteligenta. Nie pasował do niej jednak
uporczywy, czujny wzrok, jakim zza okularów w srebrnej oprawce
śledził taksówkę, która jechała przed nim. Często zerkał we
wsteczne lusterko, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie śledzi. Wraz
z grupą pomocniczą, która w Bazylei pozbyła się prześladowców
stewarda, miał ochraniać Elsę i pilnować, aby bezpiecznie dotarła
na lotnisko w Zurychu. Jak zawsze pod koniec comiesięcznej
podróży kamień spadł mu z serca, kiedy taksówka Elsy zatrzymała
się przed gmachem lotniska, a ona sama, trzymając w ręku swój
neseser od Gucciego, wysiadła i wbiegła do środka. Zaparkował
citroena i wszedł za nią.
W głębi sali dostrzegł wysokiego, ciemnowłosego Anglika,
który sądząc z pozorów zajęty był przeglądaniem książek na
stoisku. Leroy odetchnął: tu kończyło się jego zadanie. Teraz
pałeczkę przejmował Harry Wargrave.
Harry Wargrave miał trzydzieści siedem lat i żył trzykroć
intensywniej niż przeciętny zjadacz chleba w tym wieku. Miał metr
osiemdziesiąt trzy wzrostu, szczupłą sylwetkę o zwinnych ruchach,
długi nos, i wystające kości policzkowe i szerokie usta, w
kącikach których krył się uśmiech. Jego brwi, równie ciemne jak
gęsta czupryna, często lekko się unosiły, gdy mierzył ludzi nieco
kpiącym spojrzeniem. Zarówno mina, jak i cała postać w płaszczu
przeciwdeszczowym o wojskowym kroju sugerowały człowieka o
beztroskim podejściu do problemów, który żyje na luzie i niczym
się zbytnio nie przejmuje. Niejednej osobie przyszło żałować tego
fałszywego mniemania, a kilka zabrało je ze sobą do grobu.
W wieku lat dziewiętnastu Wargrave zdobył ostrogi w
lotnictwie i brytyjskiej marynarce wojennej. Miał oddzielną
licencję na pilotowanie śmigłowców. Pływał na kutrach
torpedowych. Twierdził, że ma kręćka na punkcie mechaniki:
- Jak widzę coś nowego, co się porusza, muszę się nauczyć to
prowadzić - zwykł mawiać.
Przeniesiony do wywiadu marynarki w randze komandora -
porucznika, został przydzielony do ambasady brytyjskiej w
Waszyngtonie.
Miał pomagać w wykrywaniu działających w Stanach agentów
radzieckiego wywiadu, którzy przekazywali Moskwie ściśle tajne
wojskowe dane techniczne, będące wspólną własnością Amerykanów, "
i Brytyjczyków. Lecz to był dopiero początek. Po pewnym czasie, z
powodu biegłej znajomości francuskiego, niemieckiego, włoskiego i
serbochorwackiego, został przeniesiony do Secret Service,
cieszącej się opinią najlepszej służby wywiadowczej na świecie,
mimo wysiłków co poniektórych pisarzy, którzy opisywali ją jako
bandę patentowanych głupców.
Po okresach służby w krajach Europy Zachodniej, podczas
których miał okazję współpracować z kilkoma szefami wywiadów,
wysłano go do Aten, lecz jego tamtejsza działalność wciąż była
okryta tajemnicą.
- To największe pole bitwy naszych czasów - wyraził się raz
o Bałkanach. - Jak człowiek tam przeżyje, to znaczy, że da sobie
radę wszędzie.
W wieku trzydziestu sześciu lat przeszedł na emeryturę i
wyemigrował do Kanady, gdzie dzięki pomocnym radom multimilionera
i potentata przemysłowego, Williama Rivertona, pomnożył
dziesięciokrotnie swój niewielki kapitał. Decyzję odejścia ze
służby umotywował z właściwą sobie brutalną szczerością:
- Z tym jest tak jak ze startowaniem w wyścigach
samochodowych. Trzeba się wycofać przed czterdziestką albo z
ciebie zimny trup.
Ze swego stanowiska obserwacyjnego przy stoisku z książkami
miał baczne oko na wszystko. Choć na pozór ani razu nie spojrzał
w tamtą stronę, widział, jak Elsa Lane wchodzi za barierkę, na
salę odlotów, a pracownik lotniska kładzie jej neseser na taśmie
bagażowej.
Zerknął na zegarek: jedenasta trzydzieści siedem. Krucho z
czasem, Elsie, chwała jej za to, jeszcze raz udało się zdążyć.
Zresztą sam nalegał na błyskawiczny przebieg akcji. Doprowadziło
to nawet do sprzeczki z Mattem Leroyem, lecz Wargrave zbijał
wszystkie na pierwszy rzut oka całkiem sensowne obiekcje
Amerykanina.
- Rozkład jest na styk, żadnego marginesu błędu -
argumentował Leroy. - Za mało czasu na wszystko. Absolutne
minimum na wyjęcie kasety z wagonu sypialnego, zaledwie kilka
minut do odjazdu ekspresu, a jeszcze pociąg musi przyjechać
punktualnie do Zurychu, żeby Elsa zdążyła na lotnisko i swój lot.
- Właśnie - przytaknął lakonicznie Wargrave.
- Rany boskie! To wszystko, co masz do powiedzenia?
- Im szybciej lis ucieka, tym większą ma szansę, że ogary
nie wpadną na jego trop - stwierdził Wargrave z sardonicznym
uśmiechem. - Napięty plan sprawi nam trudności, ale jeszcze
większe sprawi przeciwnikowi. Widziałeś kiedy jastrzębia, który
rzuca się na ofiarę? Pikuje błyskawicznie w dół, a potem podrywa
się i znika.
Będziemy go naśladować.
Ostatnia chwila, żeby wsiąść do tego samego samolotu, którym
leciała Elsa. Już miał odejść od stoiska i przejść do odprawy,
kiedy dostrzegł tuż obok siebie Matta Leroya. Amerykanin wziął do
ręki książkę Harolda Robbinsa, Wargrave nadal stał w swobodnej
pozie, niczym nie okazując nerwowego napięcia, które w nim
narosło. Wedle ściśle przestrzeganych instrukcji Leroy mógł się
do niego zbliżyć tylko w razie nagłego niebezpieczeństwa.
Głośniki po raz ostatni wzywały pasażerów na lot 160 linii
Swissair.
Leroy odłożył książkę na jakieś pisma. Dłuższą chwilę zajęły
mu manipulacje z płaceniem i chowaniem portfela. Wargrave zawołał
do siebie ekspedientkę i poprosił o egzemplarz tej samej
powieści.
Dziewczyna położyła ją przed nim, obok książki Leroya.
Zapłacił i poczekał, aż dziewczyna odejdzie, by obsłużyć innego
klienta. Wziął kupioną przez Leroya książkę i rzucił się biegiem
do bramki, przez którą wcześniej przeszła Elsa.
Wybrał miejsce po przeciwnej stronie przejścia, jeden rząd
za Elsą Lane w pierwszej klasie samolotu DC-10. Elsa siedziała
założywszy nogę na nogę i wyglądała przez okno. "Jest na co
popatrzeć" -pomyślał z podziwem Wargrave, zapinając pas
bezpieczeństwa. Zresztą ta poza była wynikiem polecenia, jakie
sam dał Elsie rok temu, gdy zaczęły się ich comiesięczne wyprawy.
- W samolocie zawsze pokazuj nogi...
- Doprawdy? - spytała ironicznie dziewczyna. - Czyżby
groziła mi utrata służbowej niewinności na wysokości dziewięciu
kilometrów nad Atlantykiem?
- Nie są to zbyt sprzyjające okoliczności - przyznał. - Ani
mi w głowie napastować cię w takich warunkach. Ale gdyby ktoś
przyłapał mnie na patrzeniu w twoją stronę, od razu będę miał
wiarygodne wytłumaczenie.
- Czy przypadkiem nie szuka pan jedynie pretekstu, by pod
przykrywką czynności służbowych dać folgę lubieżnym ciągotom?
Wargravea zatkało. Nie po raz pierwszy w rozmowie z Elsą nie
wiedział, co odpowiedzieć. Wciąż podziwiając jej długie, smukłe
nogi wspominał, jak łatwo udało się dziewczynie wprawić go w
konsternację.
Dopiero gdy silniki głośniej zawyły i samolot zaczął kołować
na pas startowy, Wargrave przeniósł wzrok na pozostałych
pasażerów.
"Niewłaściwa kolejność" - zganił się w duchu. Na pierwszym
miejscu powinni być pasażerowie, potem nogi Elsy. Najpierw
obowiązek,! potem przyjemność. Kiedy będzie wolno wstać z
miejsca, pójdzie do toalety, żeby wyjąć i przeczytać wiadomość,
którą Matt Leroy zostawił w książce.
Leroy palił papierosa wygodnie usadowiony w zaparkowanym
koło lotniska citroenie, z ogrzewaniem włączonym na maksimum, i
czekał na start samolotu. Śnieg przestał padać, lecz nisko
wiszące szare chmury groziły dalszymi opadami. Był dopiero
grudzień, a meteorolodzy już przebąkiwali o tym, że nadciąga
najsroższa od wielu lat zima. Była w tym pewna prawidłowość, bo
ostatnie lato zapisało się jako najbardziej upalne od niemal
ćwierć wieku. Na Europę spadła klęska suszy, nawet w południowej
Anglii temperatura podskoczyła powyżej dziewięćdziesięciu stopni.
"A teraz będziemy marznąć na kość. To się pewnie nazywa
zachowanie równowagi w przyrodzie" -konkludował w myślach Matt.
Spojrzał w górę i zobaczył samolot.
DC-10 wznosił się ostro w górę, zostawiając za sobą
rozciągniętą szarą smugę spalin. Po chwili zniknął z oczu,
wchłonięty przez gęste chmury. Nie leciał do Stanów Zjednoczonych
ani do Wielkiej Brytanii, jak można by było przypuścić, gdyby
akcja grupy Wargravea miała miejsce trzy lata wcześniej. Portem
jego przeznaczenia był Montreal w Kanadzie.
* 2 *
Montreal i Waszyngton
W Montrealu była trzecia trzydzieści po południu czasu
miejscowego.
Na dziesiątym piętrze wieżowca Baton Rouge otworzyły się
drzwi windy i wyszli z nich Elsa Lane i niosący jej walizkę
Wargrave.
Wciąż była środa, pierwszego grudnia. Elsa spojrzała w obie
strony korytarza i podeszła żwawym krokiem do drzwi, na których
była tabliczka z napisem "Riverton Corp, Inc". Weszli do środka,
gdzie za wielkim, zwalistym biurkiem siedziała recepcjonistka.
Wargrave, w ciemnych okularach, odezwał się do niej nie wyjmując
cygara z ust i imitując amerykański akcent:
- Jesteśmy umówieni. Pani Perkins i Clyde Wilson. Pan
Riverton nas oczekuje.
Elsa miała czarną perukę i rogowe okulary, które włożyła,
kiedy jechali z lotniska wynajętym samochodem. Recepcjonistka nie
obdarzając jej cieniem uwagi, powiedziała coś do interkomu i
oznajmiła, że mogą wejść. Elsa pierwsza przekroczyła dobrze
znajomy próg.
Wargrave wszedł za nią i zamknął starannie drzwi. Zza biurka
znacznie mniejszego niż biurko recepcjonistki uniósł się na ich
spotkanie niski, lecz mocno zbudowany mężczyzna o nie
zdradzającej uczuć twarzy pokerzysty. Był to William Riverton,
legendarny król kanadyjskiego przemysłu.
- Miło widzieć was z powrotem całych i zdrowych - powitał
ich krótko. Podszedł powolnym, miarowym krokiem do masywnych
drzwi w bocznej ścianie, otworzył je i odsunął się, wpuszczając
przodem gości. Podczas drugiej wojny światowej Riverton kierował
jedną z tajnych organizacji kontrwywiadowczych na zachodniej
półkuli.
Nawet teraz, w wieku siedemdziesięciu trzech lat, emanował
niezwykłym magnetyzmem i olbrzymią siłą woli, utajoną w
nieruchomych rysach i oczach. W spojrzeniu, jakim Wargrave
obrzucił starego weterana, kryło się coś bliskiego przywiązaniu.
Wielki przegrzany pokój, do którego weszli, nie miał okien.
Oświetlały go umieszczone pod sufitem jarzeniówki. Rząd
zegarów na jednej ścianie pokazywał czas w różnych miejscach
globu: w Zurychu, Bukareszcie, Moskwie.
- Siadajcie, musicie być zmęczeni. Jak poszło? Napijecie się
kawy? - spytał głos z amerykańskim akcentem.
Julian Haller uściskał Elsę, pomógł jej zdjąć płaszcz. Był
dobrze zbudowanym mężczyzną po pięćdziesiątce, średniego wzrostu,
o przerzedzających się siwo-białych włosach i szlachetnym zarysie
czoła.
Jego powitalny uśmiech promieniował pewnością siebie i
pogodą ducha.
Tylko oczy patrzyły badawczo, jakby szukając objawów
napięcia i sprawdzając, czy wszystko w porządku.
- Tak dużo lepiej - stwierdził z aprobatą, gdy dziewczyna
ściągnęła perukę i okulary.
- Dzięki, Julianie. - Elsa obdarzyła go najbardziej
promiennym uśmiechem ze swojego repertuaru. - Kawa jest tym,
czego mi w tej chwili potrzeba. Ta różnica czasu zupełnie mnie
wykończyła.
- Dopiero co zaparzona, jakbyśmy się umówili - Nalał kawę z
dzbanka i dodał śmietanki dokładnie według gustu Elsy. - Na tym
małym stoliku jest szkocka dla ciebie, Harry - dodał. -Ed dał nam
znać z lotniska o waszym przylocie. - Podał filiżankę Elsie i
spojrzał na Wargravea, który pod przeciwległą ścianą wkładał
wyjętą z torebki Elsy kasetę do magnetofonu. - Skąd ten pośpiech?
- Mieliśmy maleńki kłopot w Brukseli - odparł Wargrave.
-Wygląda na to, że ktoś depcze po piętach Angelowi. Jacyś dwaj
uzbrojeni faceci capnęli Neckermanna w chwilę po tym, jak
przekazał kasetę Elsie.
Elsa obróciła się na krześle.
- Nigdy o niczym mi nie mówisz! - powiedziała
oskarżycielsko. - Podczas jazdy z lotniska było mnóstwo czasu.
- Widać, że jesteś zmęczona. Pomyślałem, że lepiej z tym
poczekać. - Wargrave zaczął składać relację z wypadków. Haller
zapalił papierosa. Uśmiech zniknął mu z twarzy, zastąpiła go
głęboka uwaga. - Leroy spisał się dobrze, wręcz znakomicie -
zakończył Wargrave. - Zrozumiał, co się dzieje, i jego ludzie
uratowali Neckermanna.
- A co z tymi dwoma, którzy go porwali?
- Pewnie wylądowali na dnie Renu - rzekł niefrasobliwie
Wargrave. Dostrzegł grymas Elsy i pospiesznie zaczął mówić dalej:
- No to włączam kasetę od naszego tajemniczego przyjaciela.
Wszyscy gotowi?
Napięcie nagle wzrosło. Taśma zaczęła się przesuwać i
zabrzmiał przyciszony, ochrypły, wyraźnie umyślnie zmieniony
głos, przemawiający do nich poprawną angielszczyzną z Moskwy, z
odległości sześciu i pół tysiąca kilometrów - głos, który, jak
wiedzieli, należał do jednego z członków Biura Politycznego,
znanego im tylko pod kryptonimem Angelo.
Gdy ucichł, w pokoju zapanowała cisza. Była to najbardziej
katastrofalna wiadomość, jaką otrzymali od Angela. Elsa,
zazwyczaj spokojna i opanowana, siedziała jak porażona,
zapomniawszy o zapalonym papierosie, którego trzymała w palcach.
Haller również zastygł nieruchomo za swoim biurkiem, z głową
przekrzywioną lekko na bok, jakby wciąż słuchał chropawego głosu.
Wargrave, który miał najwięcej zimnej krwi z całej ich trójki,
wyjął kasetę i popatrzył na Hallera.
- A więc, jakie jest następne posunięcie?
- Złap pierwszy samolot do Waszyngtonu. Uprzedzę Bruna, że
jesteś już w drodze. - Haller otworzył szufladę, sprawdził
rozkład lotów i spojrzał na zegar, który wskazywał miejscowy
czas. - Jeżeli się solidnie pospieszysz, Harry...
- Już się zmywam.
Haller własnym kluczem otworzył drzwi prowadzące do biura ,
Rivertona. Wargrave włożył ciemne okulary i wybiegł z pokoju.
Mijając wielkiego przemysłowca uniósł na chwilę dwa palce w
minisalucie i otrzymał w odpowiedzi skinienie głową. Po minucie
siedział już za kierownicą samochodu z wypożyczalni. . Jadąc z
dozwoloną szybkością dotarł na lotnisko w samą porę, by zdążyć na
najbliższy lot do Waszyngtonu. Kiedy samolot oderwał się od ziemi
i zniknął w warstwie chmur, Wargrave rozparł się wygodnie w
fotelu, nie zamykając oczu w obawie, że zaśnie. Kaseta tkwiła w
wewnętrznej kieszeni jego marynarki. Po podróży przez wiele stref
czasowych dopadało go już zmęczenie. Wiedział jednak, że na razie
może pożegnać się ze spaniem. Leciał bowiem na spotkanie z
Brunem.
Ten kryptonim oznaczał Josepha Moynihana, prezydenta Stanów
Zjednoczonych.
Na lotnisku Dullesa James Ryder, duży, brzuchaty Amerykanin
w ciemnych okularach i płaszczu z miękkiej wełny, nadającym mu
wygląd człowieka na stanowisku, postąpił według ustalonego
schematu.
Przystanął z walizką w ręku i spojrzał na tablicę przylotów,
która zawiadamiała o lądowaniu samolotu z Montrealu. Wmieszał się
w tłum ludzi, którzy wysiedli z samolotu, i razem z nimi podszedł
do wyjścia. Tam się zatrzymał. Podczas gdy część podróżnych
wsiadała do autobusu, a inni do taksówek, spoglądał z
niecierpliwością na zegarek, jakby poirytowany tym, że jego
własny środek lokomocji się spóźnia.
Dziesięć minut później do krawężnika podjechał niebieski
cadillac.
Ryder stał bez ruchu. Z cadillaca wysiadł wysoki mężczyzna w
liberii szofera. Obszedł samochód i otworzył tylne drzwiczki.
Ryder bez słowa podziękowania wgramolił się do środka i usadowił
na tylnym siedzeniu. Szofer siadł z powrotem za kierownicą.
- Dobra, jedziemy. Tylko szybko! - polecił Ryder i zaczął
czytać wyciągnięte z kieszeni czasopismo.
W godzinach popołudniowego szczytu jechali do Białego Domu.
Podczas całej jazdy nie zamienili ze sobą ani słowa. Gdy
dotarli na miejsce, okazali dyżurnemu ochroniarzowi z Secret
Service specjalne przepustki, opatrzone własnoręcznym podpisem
Josepha Moynihana.
Nie było dalszych formalności i natychmiast zaprowadzono ich
do poczekalni, z której wchodziło się do Owalnego Gabinetu. Tu
zgodnie z instrukcją pracownik Secret Service zostawił ich samych
i zamknął od zewnątrz drzwi.
Ryder usiadł na krześle i wydobył pismo z kieszeni, Harry
Wargrave zaś zdjął czapkę z daszkiem, obciągnął kurtkę liberii i
zastukał do drzwi prowadzących do gabinetu. Nawet szef ochrony
prezydenta nie wiedział, że to właśnie szofer jest tym ważnym
gościem. Wargrave po wylądowaniu samolotu udał się prosto do
pomieszczenia na lotnisku, które przeznaczono wyłącznie do jego
użytku i do którego tylko on miał klucz. Tam przebrał się szybko
w przygotowaną liberię szofera.
Potem poszedł na parking po cadillaca i podjechał do
miejsca, w gdzie czekał na niego Ryder. Ryder był członkiem
prezydenckiej ochrony i służył po prostu za figuranta. Nie miał
pojęcia, kim jest Wargrave, lecz nie zadawał żadnych pytań.
Wykonywał rozkazy samego prezydenta, nie przekazując ich treści
nikomu, nawet własnemu szefowi.
Wargrave zapukał do drzwi gabinetu. Otworzył mu sam
Moynihan.
Ruchem ręki zaprosił go do środka i zamknął za nim drzwi.
- Jakiś kryzys, Harry? - spytał nagląco.
- Naszym zdaniem tak, panie prezydencie.
Wargrave podszedł do biurka, na którym stał magnetofon, i
włożył kasetę. Joseph Moynihan wrócił za biurko i nalał ogromną
porcję szkockiej. Pchnął szklankę po blacie w stronę Wargravea.
Prezydent był wysoki i silnie zbudowany. Lubił swobodny
strój.
Teraz też nie nosił marynarki. Wywierał imponujące wrażenie,
nie tylko ze względu na wzrost i solidną budowę. Miał okrągłą
twarz, ruchliwe błękitne oczy i rzadko potrafił wytrzymać w
bezruchu dłużej niż kilka minut. Szorstki i bezpośredni, tryskał
witalnością, a kiedy mówił, podkreślał swe wypowiedzi wyrazistą
mimiką fizjonomii.
W wieku czterdziestu jeden lat był najmłodszym mężem stanu,
jaki w tym stuleciu zasiadł w Białym Domu. Wyróżniał się też
wśród innych polityków najbardziej antyradziecką postawą od
wybuchu Rewolucji Październikowej. Przysiadł na skraju biurka,
założył ręce na piersiach i w tej pozie słuchał nagranej relacji
człowieka, który niegdyś otrzymał pseudonim Angelo.
- Raport od Angela. Europa Zachodnia stoi w obliczu
poważnego niebezpieczeństwa. W zeszłym miesiącu odbyły się pod
dowództwem marszałka Traczkowa wielkie próbne manewry, będące
przygotowaniem do inwazji na Niemcy, Francję, Belgię i Holandię.
Plan inwazji zakłada, że radzieckie czołgi dotrą do Hamburga w
trzydzieści minut od godziny zero. W ciągu czterdziestu ośmiu
godzin mają być założone trzy główne przyczółki mostowe na Renie.
W inwazji weźmie udział sto sześćdziesiąt dywizji, w tym sto
zmechanizowanych, pięćdziesiąt pancernych i dziesięć
powietrznych. Przednie oddziały wojsk pancernych mają w ciągu
tygodnia dotrzeć do portów nad kanałem La Manche. Próbną operację
pod nazwą "Grzmot burzy" przeprowadzono na pograniczu Ukrainy i
Kazachstanu, w skali odległości dokładnie odpowiadających tym,
jakie Armia Czerwona będzie musiała przebyć w Europie
Zachodniej...
Angelo sypał dalszymi szczegółami na temat przebiegu
operacji "Grzmot burzy". Sztab radzieckich sił zbrojnych
odwzorował wchodzący w grę obszar na podobnym topograficznie
terenie zachodniej Rosji.
Wołga odegrała rolę Renu. Ustawiono fałszywe tablice drogowe
-nieczytelne dla amerykańskich satelitów szpiegowskich,
orbitujących prawie pięćset kilometrów nad powierzchnią Ziemi - z
napisami "Paryż 30 km", "Hamburg 45 km", "Calais 80 km", a leżące
w tych odległościach rosyjskie miasta zastąpiły zachodnie
odpowiedniki.
W symulowanych działaniach wojennych jedno zgrupowanie
sowieckiej armii odegrało rolę sił obronnych NATO. Głównym
zgrupowaniem atakującej Armii Czerwonej, której liczebność -
zgodnie ze stanem faktycznym - przeszło trzykrotnie przewyższała
siły NATO, dowodził sam marszałek Traczkow. Przebieg manewrów
wykazał, że armia jest w pełni zdolna do błyskawicznego,
frontalnego ataku, na którym opierał się cały plan inwazji.
Dowództwo zamierzało zająć w krótkim czasie jak największe
terytorium i postawić świat przed faktami dokonanymi. W ten
sposób malało ryzyko odwetowego ataku nuklearnego ze strony
Stanów Zjednoczonych.
Nagranie dobiegało końca. Ostatnie słowa Angela zadźwięczały
donośnie: "Amerykanie powinni natychmiast urządzić pokazową
demonstrację siły, aby ukrócić wojownicze zapędy marszałka
Traczkowa i jego popleczników, którzy są w tej chwili o krok od
zdobycia przewagi głosów w Biurze Politycznym KPZR".
Taśma się zatrzymała. W Owalnym Gabinecie na krótko zapadła
taka sama paraliżująca cisza, jak w wieżowcu Baton Rouge w
Montrealu. Lecz reakcja minęła szybko: gdy Wargrave wyłączył
magnetofon, Moynihan podniósł się z biurka, przerywając bezruch,
w którym wytrwał słuchając nagrania.
- Chyba można określić to jako poważny kryzys - skomentował.
- Przekazane przez satelity materiały potwierdzają, że w rejonie
wymienionym przez Angela przeprowadzono wielkie manewry wojskowe.
Rzecz jasna, wtedy nie wiedzieliśmy, o co w nich chodziło.
W dodatku jest jeszcze kwestia lasera. Zarówno nasi, jak i
moskiewscy naukowcy twierdzą, że są bliscy osiągnięcia przełomu w
tej dziedzinie.
- Na czym ten przełom ma polegać?
- Pewnego dnia, możliwe, że już wkrótce, wysyłane na dalekie
odległości wiązki laserowe będą mogły wprowadzać w błąd systemy
sterujące pocisków samo-naprowadzających. Oznacza to, że każdy
pocisk wróci do punktu, z którego został wystrzelony. Jaki będzie
skutek? Koniec nuklearnego straszaka. A co za tym idzie, Sowieci
będą mogli używać w Europie swoich wojsk wyposażonych w broń
konwencjonalną bez obawy, że uderzą w nich nasze rakiety.
- Co wobec tego należy uczynić, żeby wybrnąć z obecnej
sytuacji? - spytał Wargrave.
- To!
- Moynihan nacisnął guzik interkomu. - Ed, zwołaj za godzinę
zebranie Rady Bezpieczeństwa. Nie obchodzi mnie, gdzie, u diabła,
wszyscy się podziewają. Ściągnij ich tutaj w komplecie.
Wargrave w duchu podziękował opatrzności, że to właśnie
Joseph Moynihan urzęduje w Białym Domu. Ilu poprzednich
prezydentów mogło się wykazać taką szybkością decyzji? Jakby na
potwierdzenie jego niewypowiedzianych myśli prezydent oświadczył
energicznie:
- To zebranie jest tylko formalnością. Już postanowiłem,
jakie kroki należy podjąć. Sparta odwaliła wspaniałą robotę. Chcę
ci osobiście wyrazić uznanie, Harry. - Wyciągnął rękę i
potrząsnął mocno prawicą Wargravea. Miał mocny uścisk. - Przekaż
to samo Julianowi Hallerowi.
Dwadzieścia cztery godziny później, po powrocie do
Montrealu, Wargrave zdał sobie sprawę z tego, jak potężny był
impet reakcji Moynihana. Pod osłoną nocy trzy dywizje powietrzno
- desantowe w Fort Worth w Teksasie wsiadły na pokład wielkiej
floty powietrznej transportowców Lockheed C-SA. Prezydent, wciąż
bez marynarki, aż do świtu konferował przez telefon kolejno z
kanclerzem Niemiec Zachodnich, premierem Wielkiej Brytanii,
prezydentem Francji i głównodowodzącym sił NATO w Brukseli. Przez
cały ten czas wielkie samoloty transportowe odrywały się od ziemi
i kierowały nad Atlantyk, w stronę sąsiedniego kontynentu. Miały
dotrzeć do Europy rano, w pełnym blasku dnia, aby efekt
psychologiczny był jak największy.
O dziewiątej, kiedy godzina szczytu osiągała swoje apogeum,
spieszący do pracy londyńczycy z zaskoczeniem usłyszeli
przetaczający się po niebie grzmot wielu silników. Gdy podnieśli
oczy, zobaczyli nieskończoną rzekę amerykańskich samolotów
lecących tuż pod pułapem chmur. Olbrzymia flotylla ciągnęła się
aż po horyzont.
Niecałą godzinę później ta sama powietrzna armada
przeleciała nad Brukselą, a po następnej wylądowała w Niemczech
Zachodnich. By nie pozostawić żadnych wątpliwości co do znaczenia
owej demonstracji, Moynihan nadał w telewizji krótkie, utrzymane
w typowym dla niego bezpośrednim stylu, oświadczenie, przekazane
przez satelitę do wszystkich zakątków globu:
- Nasze stanowisko było i jest jasne: amerykańska linia
obrony nadal leży na wschodniej granicy Niemiec, która styka się
z blokiem państw pod okupacją sowiecką. Wsparcie przysłane przez
nas do Europy jest tego najlepszym dowodem, a w razie potrzeby na
tym się nie skończy.
Pochwała prezydenta: "Sparta odwaliła wspaniałą robotę"
dotyczyła siatki o takiej nazwie, specjalnej komórki
wywiadowczej, której baza operacyjna mieściła się w Montrealu, w
Kanadzie, poza granicami Stanów Zjednoczonych. Aby wyjaśnić, w
jaki sposób powołano do życia ten unikatowy twór, musimy cofnąć
się o rok do czasów, gdy wiceprezydent Moynihan świeżo objął
stanowisko prezydenta po swoim poprzedniku, który zginął
tragicznie w wypadku na nartach w Colorado.
* 3 *
Praga, Czechosłowacja
W owym czasie Matt Leroy, który później ochraniał Elsę Lane
podczas jej comiesięcznych wojaży z Bazylei na lotnisko w
Zurychu, właśnie kończył pełnienie obowiązków oficera służby
bezpieczeństwa w ambasadzie Stanów Zjednoczonych w Pradze. Ósmego
grudnia pogoda była ładna, choć w Tatrach Wysokich spadło dużo
śniegu.
Ambasador amerykański wydawał wieczorem przyjęcie dla kilku
członków radzieckiego Biura Politycznego, którzy przebywali z
wizytą w Czechosłowacji. Dla Leroya, który miał nazajutrz wracać
do Stanów, zapowiadał się wieczór pełen wrażeń.
- Pierwszy raz mam szansę zobaczyć z bliska swojego głównego
wroga - zwierzył się adiutantowi.
Ambasador nie podzielał jego entuzjazmu. Właśnie otrzymał
instrukcję, wystosowaną osobiście przez świeżo zatwierdzonego na
swoim urzędzie szefa państwa Josepha Moynihana. Depesza była
utrzymana w charakterystycznym dosadnym tonie, który potem miał
stać się powszechnie znany: "Nie nadskakujcie zbytnio ćwokom z
Kremla. Proszę zachować pełną rezerwy uprzejmość i pod żadnym
pozorem nie wznosić toastów z okazji tej ich cholernej polityki
odprężenia, która z daleka jedzie fałszem".
Matt Leroy z wyrazem zamyślenia krążył wśród tłumu gości pod
siejącymi blask kandelabrami i popijał drobnymi łyczkami swego
burbona. Jego niby to nieobecne spojrzenie, które niczego nie
omijało, badało wszystkich przenikliwie. Jednym z ważniejszych
gości był minister handlu Anatolij Zarubin. Pierwszy zaczepił
Leroya i trącił się z nim kieliszkiem.
- Za politykę odprężenia, przyjacielu, aby pomyślnie nam się
rozwijała - wzniósł toast w bezbłędnej angielszczyźnie.
- Za odprężenie - powtórzył bez entuzjazmu Leroy.
Zarubin był niski i ciemnowłosy. Miał równo przycięty wąsik
i promieniał pogodą ducha. Podobno był niezgorszym podrywaczem.
Leroy po chwili rozmowy poczuł mimowolną sympatię do tego
gadatliwego wesołka, który z fanatycznym podziwem wyrażał się o
utworach jazzowych Davea Brubecka.
- Mam wszystkie jego płyty i wciąż je sobie puszczam -
paplał bez wytchnienia. - Najbardziej lubię "Take Five". Mogę jej
słuchać bez końca.
Zdaniem Leroya pozostali goście z Kraju Rad byli dużo mniej
sympatyczni. Około dziewiątej przyjęcie zaczęło się rozkręcać.
Wódka lała się strumieniami, szczególnie w najbliższym otoczeniu
marszałka Grigorija Traczkowa, potężnego mężczyzny pod
sześćdziesiątkę. Sowiecki minister obrony przybył w pełnym
umundurowaniu. Na jego szerokiej piersi błyszczało kilka rzędów
orderów. "Wystarczyłoby tego na otwarcie lombardu przy Pierwszej
Alei" - pomyślał cierpko Leroy. Marszałek wyraźnie starał się
upić wszystkich obecnych i wznosił toast po toaście.
- Za politykę odprężenia! Precz z wyścigiem zbrojeń! Czy
jest tu ktoś, kto nie chce ze mną za to wypić? Niech się pokaże,
ten wróg pokoju!
Leroy, który dyskretnie go obserwował, dostrzegł gruby,
mięsisty nos, agresywny zarys szczęk, wystające z nosa i uszu
kłaki włosów.
"Wygląda wypisz wymaluj na takiego sukinsyna, za jakiego
uchodził pomyślał. - Niech Bóg ma w swojej opiece jego
podwładnych". Nie przerywał powolnej wędrówki wśród gości,
szukając wzrokiem pewnego człowieka. Tak się dziwnie składało, że
nie wiedział nawet, jak on wygląda. Czy w tym gęstym tłumie był
gdzieś pułkownik Igor Karpiński?
Karpiński, zastępca dyrektora KGB, był dla szefów zachodnich
służb bezpieczeństwa postacią na tyle nieuchwytną, że otrzymał
przydomek Cień. Pewne było tylko to, że istniał. Jego dossier w
Waszyngtonie składało się z kilku linijek, a nawet ich treść była
mętna i hipotetyczna. "Krążą pogłoski o jego kontaktach z G.R.U,
sowieckim wywiadem wojskowym... Przypuszcza się, że w różnych
okresach odbywał pod fałszywymi nazwiskami służbę w sowieckich
ambasadach na zachodzie". I to było mniej więcej wszystko.
W chwilę później Leroy zobaczył innego członka Biura
Politycznego, którego podobizny nie powiesiłby sobie nad łóżkiem.
Jego pojawienie się było pewną niespodzianką, gdyż nie figurował
na sporządzonej przed przyjęciem liście gości. Leroy udając, że
popija burbona, obserwował spod oka budzącą strach postać -
generała Siergieja Marienkowa, dyrektora KGB. Szef tajnej policji
trzymał się na uboczu, jakby wolał mieć wszystkich w zasięgu
wzroku. Był to pięćdziesięciopięcio-letni mężczyzna, niski, krępy
i szeroki w barach.
Ubrany w elegancki granatowy garnitur stał całkiem
nieruchomo, a jego twarz o mocnych szczękach miała
nieprzenikniony wyraz. Widząc, jak przesuwa po zebranych
spojrzeniem spod krzaczastych brwi, można było sądzić, że
kataloguje w myśli wszystkich obecnych. "I tak pewnie było" -
pomyślał Leroy. Marienkow, w przeciwieństwie do Karpińskiego,
miał w