15638

Szczegóły
Tytuł 15638
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15638 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15638 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15638 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrzej Zimniak SAMOTNY MYŚLIWY Daleko w dole zieloną niecką zapadała między garby wzgórz rozległa, słoneczna dolina. Szczotkę świerków przerzynały białe nitki pozornie nieruchomych strumieni, a jaśniejsze łysiny wyrębowisk — niedawno zabliźnione rany lasu — odznaczały się świeżą, młodą zielenią. Zawisłe w wodnistym błękicie chmury odciskały się na ziemi rozcapierzonymi plamami cienia, a pociemniały w tych miejscach bór skrywał w swoim wnętrzu nieodgadnioną groźbę. Ledwie widoczną ścieżyną, wijącą się pośród dołów po wykarczowanych pniakach, szła dziewczyna. Obnażonym ramieniem, palcami swobodnie zwieszonej dłoni, wskazywała niedbałym gestem skraj pobliskiego lasu. Wokół niej tysiące kwiatów wieńczyły wesołą chmurą gąszcz łodyg zielska bujnie krzewiącego się na rozerwanej ziemi. Pośladki dziewczyny, wtłoczone w obcisłe spodnie, żyły własnym życiem, zmieniały położenie z każdym krokiem, przelewały się kolejno w górę i w dół, nic nie tracąc ze swojej spoistości i elastyczności dobrze wytrenowanych mięśni. Linus uważnie, chociaż bez cienia emocji obserwował rozgrywające się wokół niego sceny. Niespiesznym ruchem wcisnął mocniej na skronie hełm o ażurowej konstrukcji, przerzucając przez ramię ciasno zwinięty pęk kabli. Kontury strzelistych świerków na skraju lasu zatarły się, błękitne niebo poszarzało, bokami napływała ciemniejąca mgła. Linus zaklął i włączył rejestrator, po czym przerzucił dźwignię samoczynnego naprowadzania. Natychmiast odczuł wibracje silników korekcyjnych, niewielkie przeciążenie wtłoczyło go w róg fotela. Bura mgła rozwiała się tak nagle, że musiał zmrużyć oczy. Mechanizm szukał jeszcze przez chwilę najlepszej ostrości obrazu, przesterowując go raz w jedną, raz w drugą stronę. W końcu przeciążenia ustały, jedynie sporadycznie sapała któraś z dysz, likwidując drobne odchyłki. Droga poszerzała się i, pełna dziur i piargów, opadała stromo ku skrajowi lasu. Wspinali się nią jacyś ludzie, poły ich czarnych płaszczy rozwiewał wiatr, gęste włosy rozrzucone były w nieładzie. Wchodzili coraz szybciej, wbiegali jakby, za nic mając stromiznę zbocza, już tylko lekko dotykali stopami gruntu, posuwając się tanecznym krokiem, wyrzucając ręce daleko od siebie, ręce z palcami zakrzywionymi jak szpony. Ich twarze zniekształcił grymas ni to wściekłości, ni to złośliwej uciechy, który zastygł na stałe jak maska. Dziewczyna zatrzymała się na skraju stromizny, rozkładając szeroko ramiona. Kołysała przy tym nieznacznie biodrami, przemieszczając ciężar ciała z jednej nogi na drugą, co upodobniało jej wiotką sylwetkę do postaci podlotka. Może zresztą nim była, dziecko wydane na pastwę wampirów? Miał ją blisko, coraz bliżej, już niemalże w zasięgu ręki, jej plecy wygięły się delikatnym łukiem, i wtedy dopiero odwróciła się. Zrobiła to gwałtownie, nagłym szarpnięciem tułowia wykonując półobrót w powietrzu. Linus, choć przywykły do niespodzianek i otrzaskany z najdziwniejszymi widokami, drgnął i nie był w stanie powstrzymać pierwszego odruchu ucieczki. Krwistokarminowe ściągnięte wargi odsłaniały zakrzywione zęby wyszczerzone w grymasie wściekłości. Lecz alabastrowa gładkość skóry, kształtny nos i kocie, zielone oczy nadawały obliczu wyraźne znamiona piękna, podkreślonego jeszcze mimiką żywiołowej agresji. Jak zwykle w momencie kulminacji wrażeń obraz zamazał się i znikł. Linus z westchnieniem ulgi opadł na wilgotne oparcie fotela. W kabinie było zimno, jak podczas każdego seansu, na kablach aparatury drobnymi kropelkami kondensowała wilgoć. Instalacja klimatyzacyjna, pracująca przez cały czas pełną mocą, w ciągu niewielu minut doprowadziła temperaturę do optymalnej wartości. Można było wreszcie zejść z fotela, do którego nieprzyjemnie kleiła się skóra obnażonych przedramion, wyleźć z gąszczu aparatury i przemknąć cichaczem do kabiny mieszkalnej, zupełnie niepotrzebnie skradając się i nasłuchując. Niepotrzebnie chociażby dlatego, że załoga statku składała się z jednej osoby. Gdy spod poduszki wydobywał płaską butelkę, czuł się jak uczniak sięgający przez parkan po gruszki sąsiada. Taka sama zaprawiona lękiem i niepewnością, dławiąca radość! Alkohol palącą strugą rozlał się po gardle i przeniknął aż do żołądka. Życie jest jednak piękne! Drżącymi palcami odnalazł wśród pościeli zakrętkę. Po umieszczeniu butelki na dawnym miejscu wyskoczył na środek kabiny i wywinął ramionami potężnego młyńca, zupełnie jakby tłukł po łbach zastęp niewidzialnych przeciwników. Zadyszany, oparł się o niski stolik. Dobrze czuł się tutaj, w tej łupinie, mikroskopijnej kapsułce unoszącej odrobinę ciepła, światła i życia pośród ogromu bezmiernej pustki. Samotnie spędzał tygodnie i miesiące, oddzielony milionami kilometrów od ludzi, którzy zawsze wyśmiewali jego dziwactwa i dokuczali mu dlatego, że był trochę inny, może trochę gorszy od nich. Zastanawiał się nieraz, komu zrobił krzywdę. Bo przecież musiał być jakiś powód… — Trzeba tam iść — mruknął i raźnym krokiem ruszył z powrotem, z pewnym trudem przeciskając się przez wąskie drzwi. — Jeszcze jakieś dwa, trzy miesiące, no, może pół roku i nie obędzie się bez poszerzenia przejścia — mówił sam do siebie. Za pancerną szybą kopuły obserwacyjno–sterowniczej płonęły roje gwiazd. Statek szedł równym, spokojnym ciągiem, przemierzając objęty zwiadem sektor Morza Snów. Powoli wspiął się na swój fotel. Przez te wszystkie samotne lata całkowicie oduczył się pośpiechu przy pracy — miał przecież tyle czasu! Jego leniwe zazwyczaj ruchy ulegały znacznemu przyspieszeniu tylko w dwóch wypadkach: w trakcie seansu i kiedy przypominał sobie o butelce. Lecz seanse nie zdarzały się ostatnio zbyt często. Opuścił oparcie do oporu i ułożył się wygodnie. Było mu ciepło i dobrze. A może by tak pójść jeszcze raz do kabiny i wypić resztę? Przez chwilę walczył z pokusą, lecz w końcu nie ruszył się z miejsca. Zalewał się rzadko, na co dzień wystarczał mu lekki szmerek pod czaszką. Gdy tak leżał zwrócony twarzą ku szczytowi kopuły, zdawało mu się, że ze wszystkich stron opływa go gwiezdny pył, jak padający drobnymi płatkami śnieg. Ziemia była jedną z tych drobin, nieodróżnialnym od innych niebieskim punkcikiem. Tak, tutaj czuł się dobrze, był spokojny i bezpieczny. Lecz ostatnio, gdy seanse zdarzały się rzadziej, nie mógł opanować niepokoju, a nawet strachu. Podobny strach, pamiętał to dobrze, nawiedzał go w dzieciństwie, kiedy zbyt długo przebywał sam w pokoju. Potem, gdy wreszcie po jego wołaniu przychodził ktoś z dorosłych, ciągnąc za sobą ostre zapachy papierosów i piwa, i rzucał gniewnymi słowami, zaciskał tylko piąstki i odwracał się do ściany. Łykając łzy żałował, że dosłyszano jego krzyk. Kto wie, wtedy może wszystko jeszcze było do odwrócenia. Teraz już nie. Jest za późno, za późno o kilkadziesiąt lat — co można zrobić z podstarzałym, łysiejącym już mężczyzną z chorobliwą skłonnością do tycia? — Najważniejsze w tym wszystkim są skłonności do tycia — powiedział głośno i wybuchnął śmiechem, a echo zawtórowało spod gwiaździstej kopuły. W nagłym napadzie wesołości trząsł się jeszcze kilka minut, po czym legł wyczerpany i zamknął oczy. Z krótkiej drzemki zbudził się nagle, bez przejściowego okresu sennego zamroczenia. Miał nieodparte wrażenie, że ktoś obserwuje go z ciemnego kąta kabiny. Pięścią przetarł obrzmiałe powieki i rozejrzał się. Wtedy dostrzegł coś, co kazało mu natychmiast skoncentrować całą uwagę. Ociężałą powolność zastąpiły zwinne, celowe ruchy. Nieznaczną zmianą położenia dźwigni steru poprawił trajektorię, likwidując przy okazji powolny obrót statku wokół osi podłużnej. Zachłannie wpatrywał się w nieregularny kłąb jasnej mgły, przesuwający się na tle ogników gwiazd. Znów rozpoczęło się polowanie. Prowadził statek ręcznie, bo czuła i niemalże niezawodna w innych sytuacjach aparatura była teraz ślepa w zielonych oknach monitorów ani na moment nie pojawił się ścigany obiekt. Zwiększył szybkość, przez cały czas utrzymując różowiejący obłok w mechanicznych celownikach wizyjnych, i zbliżał się teraz po asymptocie do toru jego lotu. Obiekt rósł w oczach. Zmieniając zabarwienie i pączkując wachlarzowatymi wypustkami mgły upodobnił się do umykającej ośmiornicy. Linus prowadził teraz statek dokładnie po linii jego ruchu, był tuż za nim. Jeszcze kilka sekund, niecierpliwe zwiększenie ciągu, mały skok do przodu i różowa mgła gwiaździsto rozwianymi trenami liznęła kadłub, jaśniejącą poświatą ogarnęła kopułę obserwacyjną. To było tak, jakby dostał się do wnętrza przez mlecznobiały ekran rozdarty impetem własnego ruchu. Zamazane postacie przenikały się bezładnie, a oślepiające światło nawarstwiało na każdej linii kontrastu gamę barw całego widma spektralnego. W żółtej poświacie jak w morskich falach przybrzeżnej płycizny trzepotały się nierozpoznawalne stwory, długimi i szerokimi kończynami wykonując chaotyczny taniec, będący wypadkową ruchów własnych i zawirowań wzbierającego przyboju. Linus gwałtownym ruchem sięgnął po hełm urządzenia rejestrującego, o którym zapomniał podczas denerwującego pościgu. Lecz przestrzeń za pancerną szybą poszarzała nagle, jakby jakiś kosmiczny wiatr przegnał ostatnie strzępy mgły, i wokół zaroiły się znowu gwiazdy, zrazu jeszcze przyćmione, potem rozpalające się pełnym blaskiem. Oburącz chwycił ażurową misę hełmu i wcisnął ją na skronie. Dopiero potem ostrożnie uruchomił silniki hamujące. Po nieznośnie długich sekundach kłąb różowej mgły dogonił statek i ponownie otoczył rozwianymi warkoczami. Sterując na wyczucie, dał lekki ciąg do przodu, aby chociaż częściowo skompensować efekt hamowania. Cóż ujrzy tym razem, gdy dryfujący we mgle statek trafi wreszcie w rejon kontaktu? Może obraz niesamowitych, roztrzepotanych w żółtej toni tworów wyostrzy się i… Właśnie, co? W ciągu lat poszukiwań wielekroć rejestrował pojawianie się obiektów nie mających odpowiedników w rzeczywistości. Ostatni tego rodzaju seans szczególnie mocno wrył mu się w pamięć: gruszkowate kształty monstrualnych rozmiarów, przelewające się ameboidalnie góry elastycznej galarety, rozdęte szare banie uderzające o siebie i wnikające jedna w drugą, a środkiem szedł sobie z rękami w kieszeniach mały człowieczek, śmieszny jak ołowiany żołnierzyk, przemierzał wskroś piętrzące się w bezgłośnym bulgocie masywy, maszerował przez nie jak przez świat ułudy, jak przez poranne, snujące się nad drogą mgły… Nagle wokół rozpoczął się ruch. Linus natychmiast przerzucił dźwignię automatycznego naprowadzania, nit chcąc narażać się na powtórne opuszczenie obiektu. Wibracje silników korekcyjnych gwałtownym dreszczem przebiegły konstrukcję rakiety, ostre przyspieszenia szarpnęły fotelem najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Mechanizmy, ślepe na zachodzące na zewnątrz zjawisko, naprowadzały statek na optymalną pozycję kierując się ostrością postrzeganego przez człowieka obrazu, transmitowanego przewodami bezpośrednio do głównego komputera. Jaśniejący przestwór zapełnił się nadbiegającymi zewsząd postaciami. Jeszcze jedno cmoknięcie dysz, płaskie uderzenie oparcia fotela i groteskowa gra rozmytych kształtów i barw przedzierzgnęła się w wyraźny ruchomy obraz. Po zielonej murawie biegali piłkarze w jaskrawych strojach, a wyżej, ponad pełnymi trybunami na tle żółtopomarańczowego nieba, powiewały dziesiątki flag. Obraz był tak wyraźny, że Linus jakby słyszał daleki gwar tłumu, dźwięczne głosy trąbek i ostre gwizdki sędziów, wiedząc dobrze, że jest to złudzenie — całkowicie niema scena stanowiła jedynie grę barwnych plam, wędrujący w międzyplanetarnej pustce miraż, fantasmagoryczne odbicie marzenia sennego jakiegoś anonimowego, przypadkowego nadawcy. Przerzucił odpowiednią dźwignię i aparatura zaczęła zapisywać jego wrażenia wzrokowe. Początkowe uczucie zawodu znikło: z rosnącym zaciekawieniem obserwował, jak wybita wysoką świecą piłka płynnym ruchem wędruje od gracza do gracza, wylatuje daleko na trybuny, jak do kontuzjowanego zawodnika podbiega lekarz, klęka, a potem wzniesioną ręką przywołuje sanitariuszy z noszami. Piłka nożna była jednym z jego dziwactw. Nie chodziło o to, że pasjonował się rozgrywkami, bo wtedy za dziwaków należałoby uznać przynajmniej dwadzieścia procent populacji ludzkiej. Linus był kibicem–analitykiem. Godzinami mógł badać utrwaloną na taśmie grę, przy czym wielokrotnie oglądał te same sceny, usiłując do końca zrozumieć wszystkie świadome i podświadome motywy postępowania zawodników. Powiększając obraz widział na ich młodych, często jeszcze chłopięcych twarzach ból, złość, zaciętość, niezdecydowanie, strach, a nierzadko też łzy. Lecz najpiękniejsze były chwile spontanicznie eksplodującej radości, kiedy to w nie kontrolowanym uniesieniu ci młodzi mężczyźni skakali i obejmowali się jak dzieci. Sen zakończył się nietypowo, jak program telewizyjny: równocześnie z gwizdkiem sędziego obwieszczającego upłynięcie ostatniej minuty gry. Strzępy świecącej mgły zrzedły i wsiąkły w czarny przestwór, wsączyły się gdzieś w gwiezdny piasek. Fotel szarpnął się jak żywy — to automatyczny pilot włączył ciąg. Linus od razu cofnął zapis i rozpoczął swoją ulubioną analizę. Spędził przy tym zajęciu kilka godzin, notując wskazania licznika dla co lepszych scen, aby mógł je później bez trudu odszukać. I zapewne kontynuowałby pracę, gdyby ssanie w żołądku nie kazało mu wreszcie pomyśleć o posiłku. Zsunął się ze swojego posterunku obserwacyjnego i ciężko poczłapał do kajuty. Dopiero teraz poczuł, jak obrzmiałe sennością powieki ciężko opadają mu na oczy. Po drodze odruchowo skontrolował pracę aparatury i urządzeń statku. Wszystko działało prawidłowo. Podczas posiłku zaskoczył go basowy brzęczyk. Zaklął i hermetyczną pokrywą uszczelnił tacę z obiadem. Butelka, przemknęło mu przez głowę, żeby się nie stłukła. Rzucił się w kierunku koi, lecz ciążenie już zelżało i w ciągu kilku sekund zanikło zupełnie, pozwalając nie umocowanym przedmiotom unosić się w powietrzu jak w gęstej cieczy. Linus z impetem uderzył w ścianę wystawionymi w obronnym geście ramionami, odbił się od niej i poszybował coraz mocniej zakrzywiającym się torem w kierunku sufitu. To zaczęły swoją pracę boczne silniki, odwracające statek o sto osiemdziesiąt stopni. Za chwilę ciążenie stopniowo zwiększy się do normalnego, a pojazd kosmiczny wyhamuje i poszybuje z powrotem, patrolując systematycznym ruchem wahadła obszar mu wyznaczony. Linus, krążąc jak ćma wokół bani lampy sufitowej, spotkał się tam ze swoją butelką. „Jesteś, kochana!” Objął ją niemal czule i przycisnął do włochatej piersi. „Nie domyślasz się nawet, jaki piękny sen mieliśmy dzisiaj.” Bluszcz, pnący się po drewnianych kratkach oddzielających stoliki, wydawał się kolorowy; ukryte w nim barwne lampy rozmazanymi refleksami znaczyły błyszczące powierzchnie liści. Lekkie podmuchy ciepłego wiatru przynosiły spoza żywopłotu brzęk sztućców i zapachy drażniące podniebienie. Żywy, kobiecy śmiech przypominał dźwięk srebrnych dzwonków. To musi być młoda dziewczyna. Śmieje się tak swobodnie, ufnie. Jeszcze nie boi się niczego, myśli, że świat należy do niej. — Może podać coś szanownemu panu? — U wejścia do loży, otoczonej z trzech stron liściastymi ścianami, stał nienagannie ubrany kelner. — Nn… nie, dziękuję — zająknął się Linus. — Jeszcze poczekam. — Jak pan sobie życzy. — Wspaniały smoking, do którego człowiek stanowił zaledwie dodatek, pochylił się lekko. Znów został sam. Poczuł gorąco na piersiach i plecach, czoło i nasadę nosa miał mokre od potu. „Szanownemu panu. Może podać.” Ma mnie za głupiego, drwi sobie w żywe oczy. Czy ja naprawdę nie pasuję tutaj aż tak bardzo? Lekkie kroki na chodniku głównej alei, chrzęst żwiru pod butami. Nie, to jakaś para, ona w zwiewnej niebieskiej sukni, tak piękna jak na fotografii w żurnalu. Szybko odwrócił głowę, by nie pomyślała, że na nią patrzy. Mam tyle tych fotografii, wożę stale ze sobą całą walizkę. One wszystkie są piękne, nieskazitelnie gładka skóra, równe zęby, kształtne wargi rozchylone w wiecznym uśmiechu… Proporcjonalnie zbudowane, wzorowe ciała. Tak, brzuchy i tyłki wystawione do obiektywów, czuły uśmiech na myśl o zwitkach czeków. Żaden gest nie jest przeznaczony dla mnie, odbiorca pozostaje bezosobowym wielomilionowym molochem. Chociaż… niektóre z tych zdjęć są moją własnością, to ja oglądam je stale, tylko ja dotykam tych ust, zębów, piersi. Czy takie współżycie nie przybliża, nie przywiązuje? Moment, wyrwany z nieskończonej rzeki czasu, tę setną część sekundy, kiedy przez rozwartą szczelinę migawki wnika obraz i nasyca sobą emulsję, można rozciągnąć, dorobić jakieś indywidualne „przed” i „po”, to nie jest niedozwolone. Patrząc na wdzięcznie przegiętą Katie czy wewnętrznie napiętą Betty wiem, co robiły przed chwilą, o czym ze mną rozmawiały i co z tego wyniknie za moment, gdy przejdziemy już dalej, poza punkt czasoprzestrzeni określony błyskiem flesza. Czy po tym wszystkim one nie są już wyłącznie moje? Głuchy łomot bębna wyrwał go z zamyślenia. Kaskada głębokich, aż bolesnych dźwięków przenikała z łatwością przez pajęczynę ścianki zarośli, wprawiała w drżenie cienką porcelanę na stołach, zmuszała gości do przerywania rozmów. Łoskot narastał niepokojąco, aby za chwilę opaść stopniowo aż do granicy słyszalności, a potem nagle wtargnąć na odstąpione obszary, zawładnąć terenem w dzikim dudnieniu murzyńskich tam–tamów. Dołączyły do niego, najpierw jakby nieśmiało, później coraz pewniej, inne instrumenty, aż wreszcie miarowa, rytmiczna, pełna upiększeń i solowych popisów melodia popłynęła daleko w wieczorne niebo. Znowu stukot obcasów. Obejrzał się powstając jednocześnie. Nie, to kelner. Czy ten McCally już nie przyjdzie? Zapomniał? Co mu wypadło? Rozmyślnie wystawił mnie do wiatru? A może ma w zwyczaju spóźniać się tym bardziej, im mniej ważne ma spotkanie? Jeśli nie przyjdzie, to cała gehenna ubłagiwania sekretarek, rozmów wstępnych i nie kończących się wędrówek i telefonów pójdzie na marne. Po co tak się męczyłem? Czy sprawa rzeczywiście jest aż tak ważna? — Dobry wieczór, widzę, że pan już czeka, panie Linus. Naprzeciwko siadał niepokaźnej postury człowiek, wyciągając rękę ponad stołem. Uścisnął mu końce palców zapominając powstać. — Jestem McCally. — Przybyły spojrzał wyczekująco. Wydawało się, że szare tęczówki jego oczu zrobione są ze stali. Linus wzdrygnął się. — Linus, Linus Gha…lena. — Zawsze jąkał się, gdy był zdenerwowany. — W porządku. — Przez małą, trójkątną twarz przybysza przemknął nikły uśmieszek. — Kelner! — Do usług. — Jak spod ziemi wyrosły aż dwa smokingi. — Chcemy coś lekkiego na przekąskę. Lubi pan frutti di marę? — zwrócił się do Linusa. — Tak, o… oczywiście. — Świetnie. I wino! Orkiestra przestała grać; nagle zrobiło się cicho, tylko sztućce pobrzękiwały w zastygłym powietrzu. — Mamy chwilę czasu — zagaił McCally — możemy pogadać. Co ma pan ciekawego? — Ja… To jest… — Linus czuł suchość w gardle. Łapczywie łyknął z kielicha, który podsunął mu jeden z kelnerów. — Niech pan się nie denerwuje. — MacCally uspokajająco podniósł dłoń, po czym z apetytem zabrał się do jedzenia. — Rozmawiamy zupełnie prywatnie — dodał już z pełnymi ustami — proszę o tym pamiętać. Widzi pan, ja lubię różnych telepatów, somnambulików, jasnowidzów, przybyszów stamtąd. — Wskazał w górę. — Coś w tym wszystkim jest, ale… dopiero po pracy mogę wysłuchać tych ludzi. Linus poczuł, jak robi mu się gorąco, a w piersi rośnie parząca bania. — Panie ministrze — powiedział głośno, aby przemóc denerwującą chrypkę. — Ja… — Ciszej! — syknął McCally. — I proszę bez tytułów! — Jak pan sobie życzy. — Teraz słowa formowały się łatwiej. — Chciałem wyjaśnić, że nie należę do wyznawców żadnej z sekt uznających zjawiska nadprzyrodzone. Jestem pilotem drugiej klasy i pracownikiem Służby Kosmicznej. — Ooo…! — McCally aż otworzył usta. — I widział pan talerze latające? — Pan jest z pewnością lepszy ode mnie pod każdym względem i właśnie dlatego nie musi pan posługiwać się kpiną. — Linus sam dziwił się swojej determinacji. — Dobrze powiedziane, punkt dla pana. O czym zatem chciał pan mi donieść? — Zauważyłem ciekawe zjawisko… — Gdzie i kiedy? — W obszarze Morza Snów. Pracuję nad zjawiskiem Murraya jako… — A, przypominam sobie — znowu przerwał McCally. — Zjawisko Murraya, było o tym głośno przed kilkunastu laty. Potem wszystko przycichło. I co, ciągle zapisujecie te sny? — Oczyświcie, chociaż nie na taką skalę jak kiedyś. Natura zjawiska nie jest do końca wyjaśniona… — Niech pan będzie szczery: wcale nie jest wyjaśniona! Już przypomniałem sobie wszystko. Nie wiadomo, na jakiej zasadzie nadawany jest obraz, skąd bierze się do tego energia i dlaczego w takim właśnie kształcie materializuje się gdzieś za orbitą Marsa, zawsze w określonym sektorze. No i dlaczego rejestrują jego obecność tylko ludzie, a nie na przykład kamery telewizyjne i błony światłoczułe? Wszystko, co zbadaliście dotychczas, to przyczynki, mało istotne szczegóły! — Może ma pan rację, chociaż uzbierało się dwanaście tomów opracowań. — Papier jest cierpliwy, drogi panie. Może być i dwieście. — To prawda — poddał się Linus czując, że w żadnym wypadku nie przegada rozmówcy. — A ja chciałem jeszcze trochę zamącić ten i tak niezbyt klarowny obraz. — Cały zamieniam się w słuch. — McCally spojrzał po raz pierwszy na zegarek. — Nastąpiło zjawisko dodatniego przesunięcia czasowego. — Czyżby podróż w czasie…? — Nie. Oglądałem obraz z przyszłości. — To już lepiej. Czyli rodzaj jasnowidztwa, przepowiedni? Pytia? — Ależ nie. To było wydarzenie pokazane dokładnie. Do najdrobniejszych szczegółów. — Przecież jasnowidztwo to właśnie odsłanianie przyszłości. — Minister ziewnął dyskretnie, przysłaniając usta dłonią. — O ile wiem, jest to zawsze przewidywanie ogólnikowe, które czasem rzeczywiście się sprawdza. W tym przypadku wszystko było identyczne: każdy ruch ręki, wyraz twarzy, nawet przelatujące ptaki. Dwie kopie tego samego filmu! — Co to było? — Wszystko jedno; mecz futbolowy. — Nie zachodzi możliwość… no… omyłki? — Taśmy z zapisami oddałem zaraz po powrocie, na tydzień przed dniem rozgrywek. Można sprawdzić. — Aha. No dobrze, zakonotuję to sobie w pamięci pod hasłem hmm… powiedzmy, jasnowidzenie realistyczne. Oczywiście jest to kartoteka nieoficjalna, hobbystyczna. Lubię kolekcjonować takie przypadki. — Uśmiechnął się i ponownie spojrzał na zegarek. Linus był już tak mokry, jakby przed chwilą wyszedł spod prysznica. Spodziewał się dyskusji, niedowierzania, skrupulatnego sprawdzania danych. Wszystkiego, tylko nie tego, co go spotkało. Mimo to z niezwykłym u niego zdecydowaniem brnął dalej. — Chciałbym jeszcze… chwilę. Ja., widziałem także rzeczy zupełnie niezrozumiałe, obrazy, których nie mógłby chyba wymarzyć sobie żaden człowiek. — Skąd ta pewność? — Ministrowi naprawdę zaczynało się śpieszyć. — Też nie wierzyłem, dopóki nie… obejrzałem tego meczu z przyszłości i nie poszedłem jeszcze raz na tę rozgrywkę tutaj, na Ziemi. — Ach, o tym pan myśli. — W oczach McCally’ego pojawił się błysk zrozumienia. — Pan sugeruje… kontakt z innymi? To ciekawe. Taka hipoteza stanowi eleganckie zakończenie całej relacji. Doskonale! Linus zacisnął pięści. Ten mały, lecz ważny człowieczek doprowadzał go do pasji. Przygląda się jego historii jak interesującemu egzemplarzowi znaczka pocztowego, po to tylko, aby włączyć ją do prywatnej kolekcji osobliwości. Ignorant czy szaleniec? Odczuwał zniechęcenie i swój zwykły lęk. Jeszcze raz spróbował wziąć się w garść. — Chcę uprzedzić pańskie pytanie: dlaczego oni nie nawiążą z nami normalnego kontaktu? Na przykład: dlaczego nie przyleci tutaj ich ambasador z radcą i sekretarką? A więc… — Proszę pana — McCally pochylił się nad stołem — powiem panu dwie rzeczy. Po pierwsze: nie jestem aż tak głupi, jak pan sądzi. Robię to, co można w określonych warunkach. Druga sprawa wymaga nieco szerszego omówienia i chyba — znów spojrzał na zegarek — nie wyczerpiemy tematu. Pan wybaczy, ale umówiłem się tutaj na kilka kolejnych ważnych spotkań, jestem człowiekiem bardzo zajętym. Spróbuję jednak zacząć. Nie, proszę mi teraz nie przerywać. Wygląda pan na człowieka mądrego, kompleksy nie zawsze przeszkadzają w myśleniu. A więc wie pan zapewne, że siłą napędową działania jednostek zasadniczo są: popęd płciowy i chęć zaspokojenia szeroko pojętych potrzeb materialnych. Jeśli przeniesiemy się na szczebel społeczeństwa, podobny ciężar gatunkowy będą miały znów sprawy ekonomiczne oraz ściśle z nimi związane problemy wzajemnych zależności pionowych, czyli władzy w korelacjach wewnętrznych i zewnętrznych. Te cztery zagadnienia, po dwa na każdym poziomie bytu, stanowią wyznaczniki istnienia Homo sapiens! To święte krowy, których nikt i nic nie może tknąć bez wywołania burzy. Czy pan teraz rozumie? Widzę, że nie bardzo. A więc: gdyby pańskie zielone ludziki naruszyły istniejącą w obrębie tego układu chwilową równowagę, wszyscy natychmiast zainteresowaliby się przyczynami zjawiska i rozpoczęto by badania na wielką skalę. Dopóki zaś to nie zachodzi i wydarzenia rozgrywają się na peryferiach naszych ziemskich spraw podstawowych, to nawet o najciekawszych fenomenach ludzie co najwyżej będą sobie szeptać po kątach, tak samo jak o psychokinezie i reinkarnacji, w celu wzajemnego wywoływania dreszczyków emocji. Owszem, tego rodzaju metafizyczne sensacyjki są potrzebne, ale niekonieczne, podobnie jak kultura i sztuka. Jak wiadomo z historii, bez literatury, drogi panie, nie mogą obyć się tylko literaci i krytycy, a ci są w stanie łatwo zmienić zawód. Tak, żyjemy jako ludzie na tym padole, więc jesteśmy skazani na korzystanie z danych nam możliwości. Urojenia są męczące. Pan wciąż mi nie wierzy? Dam przykład: w miasteczku na rynku baba uniosła się dwa metry w górę. Wszyscy widzieli, było ponad trzystu świadków. I tak unosiła się co tydzień w każdy dzień targowy. Wierzy pan? Bo ja tak. No i co z tego? Przyjechali dziennikarze, zrobili zdjęcia. A wie pan, dlaczego nic z tego nie wynikło? Bo historia nie miała dalszego ciągu w żadnej z czterech wymienionych grup podstawowych problemów. Kobieta nikogo nie mogła nauczyć latać, i jej szczęście, bo dopiero wtedy, gdy stwierdzono całkowitą nieprzydatność lewitacji dla sił zbrojnych, puszczono ją z poligonu. Pan się uśmiecha, a ja mówię poważnie. Pańskie sny dotrą co najwyżej na łamy bulwarowej prasy. Ja zaś, jeśli nie chcę być zaliczony w poczet pomylonych apostołów, mogę jedynie prywatnie kolekcjonować dane. Rozgadałem się, a nasza godzina już dawno minęła. Muszę pana pożegnać, dziękuję bardzo za interesującą opowieść. Witam, dobry wieczór szanownej pani ambasador! Ostatnie słowa McCally’ego skierowane były do eleganckiej kobiety, która zatrzymała się u wejścia do ich loży. Minister zerwał się z miejsca i dwukrotnie ucałował podaną mu smukłą białą dłoń. Linus pożegnał się niezgrabnie i wyszedł na chodnik biegnący środkiem alei. Orkiestra grała rytmiczne tango, po marmurowym parkiecie płynęły roześmiane pary. Dróżki i tunele wycięte w szerokich ścianach bluszczu misterną siecią łączyły dziesiątki dyskretnie rozmieszczonych stolików, przy których setki ludzi mile spędzały wieczór. No tak, jedzą i kochają się, tyle że w ładnej oprawie… Nietrudno zgadnąć, której ze swoich czterech świętych krów dosiada teraz McCally. Długo szedł ciemniejącą aleją i dopiero w starym parku, gdzie pod kępami drzew nie było już żadnych ławek i nie żarzyły się ogniki papierosów, spojrzał w pogodne niebo. Sam będę szukał. Chcę od nich w końcu tak niewiele… Po co te poszukiwania? Na co ci one są potrzebne? Natarczywe pytanie zadawał ten sam dobrze znany głos, który kazał mu rezygnować z przyjaźni, z miłości, z życia pośród ludzi. Znajomy bezwład ciepłym ciężarem wypełnił ręce i nogi, zaległ na piersi. Przecież nie warto… Zdecydowanie, jak nigdy dotychczas, sprzeciwił się wewnętrznemu nakazowi. Nie! Może właśnie dlatego, że nic nie wyszło tutaj, na Ziemi… Pośród gwiazd jest inne życie. Za wszelką cenę trzeba iść wciąż po ulotnych tropach snów i marzeń, być może jedynych wspólnych poziomach aktywności dla obu Istnień. Nie myślał już o możliwości kontaktu dwóch cywilizacji. Zdążył natomiast uwierzyć, że właśnie dla niego jest to ostatnia szansa. listopad 1982