15602
Szczegóły |
Tytuł |
15602 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15602 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15602 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15602 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wernic Wiesław
Old Gray
Siwowłosy
Przytrafiło się to — dokładnie sobie zapamiętałem — 10
kwietnia 1889 roku. Godzinę również mogę podać: kilka
minut po dziesiątej rano.
Znajdowałem się wówczas gdzieś (słowo „gdzieś"
najbardziej pasuje do okoliczności) na północ od doliny
Missouri i równocześnie na południe od rzeki Mlecznej. A
więc, jak łatwo odgadnąć, na obszarach terytorium
Montany, która w kilka miesięcy później, bo w listopadzie,
uzyskała prawa stanowe jako czterdziesty pierwszy stan
Unii amerykańskiej. Jechałem na północ, ku granicy
Kanady. Jeszcze przed jej przekroczeniem miałem się
spotkać z Karolem Gordonem, nieodstępnym towarzyszem
moich dalekich wypraw.
Z wysokości końskiego grzbietu wypatrywałem więc
znajomej sylwetki jeźdźca, a równocześnie mogłem
podziwiać zieleniejącą w wiosennym słońcu prerię,
ogromną niby morze, ograniczoną na dalekim zachodzie
szczytami Gór Skalistych. Czułem się świetnie, jak zwykle
na początku każdej podróży, nim zmęczenie da znać o sobie,
nim ciało, odwykłe od fizycznego Wysiłku, po wielu dniach
i nocach dostosuje się wreszcie do nowego rytmu życia
wśród pierwotnej przyrody. Moja beztroska została
ukarana. Nieoczekiwana klęska przygniotła mnie do ziemi.
W przenośni i dosłownie!
Pędziłem lekkim kłusem, spoglądając daleko, aby
5
w porę dostrzec ślad linii kolejowej, jaka miała (w myśl
informacji Karola Gordona) przeciąć mi drogę. Nagle —
stało się! Wyleciałem z siodła niby wyrzucony procą. Na
szczęście nie zahaczyłem butem o strzemię, upadłem więc
na piersi, nie na głowę, co najprawdopodobniej uchroniło
mnie od skręcenia karku, jak to się popularnie określa.
Lekko oszołomiony dźwignąłem się i spojrzałem na
wierzchowca. Usiłował również powstać. Bezskutecznie.
Miał złamaną nogę. Trafił kopytem w głęboką norę.
Zorientowałem się, że cała przestrzeń dokoła
podziurawiona została niczym sito podziemnymi
mieszkaniami piesków preriowych, chociaż nie dostrzegłem
nigdzie ani jednego przedstawiciela tego gatunku.
Najprawdopodobniej z jakichś tajemniczych powodów
opuściły swoje osiedle. A może wymarły? Ciekawie
zajrzałem do kilku norek — w żadnej nie znalazłem nawet
śladu czworonożnych lokatorów. Tym, którzy niewiele
wiedzą o pieskach preriowych powiem, że są to stworzonka
długości około dwunastu cali *, ważące niewiele ponad dwa
funty **, a setki takich osobników zamieszkuje podziemne
jamki wygrzebane pod poszyciem traw. Osiedli tych dniem
i nocą strzegą specjalne straże, alarmujące o
niebezpieczeństwie przenikliwym gwizdaniem.
Wielokrotnie byłem świadkiem takich alarmów,
wielokrotnie obserwowałem, jak pasący się beztrosko
tłumek zabawnych zwierzątek błyskawicznie znika pod
ziemią. Wszystko to prawda, jednak nigdy jeszcze nie
stałem się ofiarą preriowych piesków, a ściślej mówiąc ich
mieszkań. I oto przyszło mi — z jakże ciężkim sercem! —
zastrzelić własnego wierzchowca, nabytego zaledwie przed
trzema dniami. Innego wyjścia nie było!
Koń, który złamał nogę, skazany jest niestety na
12 cali, czyli ok. 30 cm 2 funty, czyli ok. 900 g
6
śmierć. Słyszałem co prawda, że pewien hodowca zdołał
ocalić swe ulubione zwierzę. Podobno trzymał je przez
wiele tygodni w stajni, podwiesiwszy nad podłogą na
specjalnie sporządzonych pasach, aż zestawiona i
ogipsowana noga zrosła się. Jakoby po tym zabiegu koń
poruszał się zupełnie sprawnie.
Może to prawda, może to bajka. Nie mogłem tego sposobu
wypróbować — nie miałem ani pasów, ani stajni w pobliżu.
W ponurym nastroju zwaliłem uprząż na jeden stos i
spojrzałem na zegarek. Wskazywał osiem minut po
dziesiątej. O dwunastej miałem spotkać się z Karolem
Gordonem tuż przy torach linii kolejowej, biegnących z
zachodu na wschód. Taka była nasza umowa. Lecz gdzież te
tory? Milę przede mną? Dwie? Dziesięć? Siadłem i
zapaliłem fajkę. Trzeba odpocząć przed dalszą wędrówką. I
to z takim ciężarem na plecach!
Przecież same siodło ważyło trzydzieści funtów, mimo że
należało do tych lżejszych, kowbojskich, kalifornijskiego
typu. A derka? A wypchane juki? A winchester, pled do
spania, metalowy kociołek? To wszystko miałem teraz
dźwigać na własnym karku, z perspektywą całodziennej
włóczęgi przez bezdroża. I co pocznie Karol? Zapewne po
bezskutecznym wypatrywaniu mnie przed, za i na samym
szczycie nasypu ruszy na poszukiwanie. Jakże jednak łatwo
minąć się niepostrzeżenie wśród pagórkowatego kraju...
Wypaliłem fajkę, podniosłem się, spojrzałem na stos bagaży
— poczułem przedsmak tego, co mnie czeka. Po chwili
zrolowany pled spoczął na mojej szyi niczym chomąto,
siodło — na karku, oba juki obciążyły me dłonie. I wtedy
okazało się, że na ziemi spoczywa jeszcze winchester i
kociołek. Czemuż to natura nie wyposażyła człowieka w
dodatkową parę rąk? Jednakże moja pomysłowość
pozwoliła pokonać trudności. Ko-
7
ciołek przywiązałem postronkiem do pasa, a broń
wsadziłem pod pachę. No i — w drogę!
Nie uszedłem kilku kroków, gdy zrolowany pled
przekrzywił się, a siodło runęło między trawy. Musiałem
raz jeszcze wszystko zaczynać od początku. I znów podjąłem
męczący marsz. Zwieszające się strzemiona biły mnie po
nogach, pled drapał szyję, a ciężar siodła i juków nie
pozwalał wyprostować pleców. Po przejściu stu jardów
poczułem się u kresu sił. Jeszcze tylko dziesięć kroków —
nakazałem sobie. Policzywszy do dziesięciu, zmusiłem się do
następnych.
Słońce sięgnęło szczytu nieba i prażyło jak w najgorętszy
dzień lata. Spływając strugami potu, marzyłem tylko o tym,
aby zrzucić z siebie nieszczęsny bagaż, zwalić się na ziemię,
wypić wiadro wody. Nieziszczalne marzenie, bo jak okiem
sięgnąć nie rósł najlichszy nawet krzaczek i żadna struga
nie przecinała mej drogi. Wreszcie dostrzegłem coś, co
zapowiadało upragniony koniec mordęgi. Oto przede mną,
nie dalej niż o pół mili, biegło wzniesienie zbyt regularnego
kształtu, aby mogło być dziełem przyrody. Z zachodu na
wschód, ginąc między wzgórzami, ciągnął się kolejowy
nasyp. Lecz to nie wszystko. U stóp nasypu pasł się koń, a
obok leżał człowiek. Karol Gordon?!
Usiłowałem wydać powitalny okrzyk, jednak gardło
miałem wyschnięte, a język sztywny jak kołek. Zdołałem
tylko cicho zabełkotać. Więc brnąłem w milczeniu poprzez
trawy, zataczając się z każdym krokiem, aż znalazłem się
tak blisko konia i człowieka, że mogłem stwierdzić
pomyłkę. To nie Karol odpoczywał na murawie, lecz ktoś
zupełnie mi obcy.
Jeszcze kilka jardów... Ostatkiem sił zwaliłem z siebie
ciężar, by paść na zbocze nasypu. Co za ulga! Serce biło jak
młot, w uszach szumiało, kark zdrętwiał, ręce i nogi były
całkowicie bezwładne. Gdyby w tej chwili
8
szarżowało na mnie stado bizonów, nie zdołałbym się
poruszyć.
I trudno się dziwić. Był to przecież wysiłek podjęty po
wielu miesiącach życia w mieście niewymagającego ode
mnie większej sprawności fizycznej.
- Gdybyś mógł spojrzeć teraz w lustro — usłyszałem jak
przez watę chropawy głos.
— Wyglądasz niczym rak wyjęty z wrzątku.
Nie starczyło mi siły na odpowiedź. Dyszałem tylko ciężko,
chrapliwie.
— Twarz masz opuchniętą, a oczy całkiem na wierzchu.
Kto słyszał tak gnać w samo południe? Straciłeś konia?
Oczywiście! Przez tę przeklętą łączkę, dziurawą jak
rzeszoto. Domyślam się, że złamał nogę. Kiepska
sprawa. Trzymaj... Ujrzałem nad głową dłoń ściskającą
płaską butlę obszytą skórą.
— Woda? — wyszeptałem półprzytomnie.
— A cóż by innego?
Usiadłem. Chwyciłem butelkę i przyłożyłem do warg. Jakże
mi ulżyło!
— Dziękuję — powiedziałem już bardziej normalnym
tonem, zwracając naczynie. — Gdybym tak mógł jeszcze
napoić... Do licha! Przecież już nie mam wierzchowca,
musiałem go zastrzelić.
— Przykre — zauważył nieznajomy. — Lecz służę ci
dobrą nowiną. Jeśli pomaszerujesz wzdłuż toru, ot tam —
wskazał ręką — za milę dostrzeżesz zabudowania farmy,
gdzie bez trudu nabędziesz nowe zwierzę.
— Czy tam jest jeziorko?
— Jest. Byłeś już kiedyś w tych stronach?
— Nigdy, lecz mój przyjaciel, z którym mam się spotkać
gdzieś tu przy nasypie kolejowym, powiedział, abym
kierował się na gospodarstwo położone nad jeziorkiem.
9
— To jesteś na dobrej drodze. Zapalisz?
Wydobył dwa cygara i spoczywaliśmy chwilą w milczeniu,
wypuszczając ustami sine obłoczki dymu.
Zerknąłem na zegarek. Od momentu kiedy padł mój koń,
minęło prawie półtorej godziny. Powinienem natychmiast
wstać i ruszyć, lecz sama myśl o nowym wysiłku
obezwładniała mnie.
— Już dobrze po jedenastej — zauważył nieznajomy
spoglądając w niebo.
Nigdy nie potrafiłem opanować sztuki orientowania się w
czasie z położenia słońca i wyglądu nieba.
— To samo pokazuje zegarek — popatrzyłem na niego z
uznaniem. — Znakomite cygaro, dziękuję.
Coś tam mruknął w odpowiedzi i pogrążył się w zadumie.
Miałem teraz okazję przyjrzeć mu się dokładnie. Nosił
odzież, która na pewno wzbudziłaby zainteresowanie
przechodniów w jakimkolwiek mieście. Skórzana kurta z
kozłowej skóry, nieco połatana, opadała na spodnie
również skórzane, czarnej barwy. Buty o krótkich
cholewach musiały na nogach właściciela przewędrować
wiele setek mil, znać to było po nich. Głowę zdobił
szerokoskrzydły kowbojski kapelusz, mocno wypłowiały.
Jeden z tych, które w razie potrzeby można napełnić wodą,
by napoić konia. Spod kapelusza sterczały kosmyki włosów
barwy śniegu, kontrastujące z cerą twarzy spalonej
słońcem i wiatrem. Gdyby nie ubiór i rysy oblicza, można
by uznać tego człowieka za Indianina.
Wierzchowiec nieznajomego pasł się kilka kroków dalej,
nierozsiodłany, i nie różnił się niczym od tysięcy koni
używanych przez rolników jako siła robocza. Ot, zupełnie
przeciętne zwierzę.
Skończyłem palić i utkwiłem wzrok w dalekiej linii
horyzontu marząc, iż nagle zza tej linii wyskoczy
galopujący jeździec. Oczywiście — Karol Gordon. Byłoby
to najlepsze zakończenie przygody.
10
I co za zbieg okoliczności! Jakby na potwierdzenie mych
pragnień nieznajomy sąsiad nagle zauważył:
— Mamy gościa.
Wytrzeszczyłem oczy. Falista preria była tak samo pusta,
jak przez cały okres mej dotychczasowej wędrówki.
W złym kierunku patrzysz. Bardziej w prawo.
Teraz skrył się za pagórkiem. O, jest!
Rzeczywiście! — krzyknąłem uradowany. — Szuka
mnie przyjaciel.
— Ten sam, z którym umówiłeś się nad jeziorkiem?
— Właśnie on.
— To dlaczego nadciąga z południa zamiast z zachodu?
— Nie wiem. Może wyjechał naprzeciw?
Dalekiego wędrowca dostrzegałem już wyraźniej.
Gnał wprost na nas, lecz jego sylwetka coraz mniej
przypominała postać Karola.
— To jednak nie on — westchnąłem.
W ciągu następnych minut rozpoznałem maść konia, strój
jeźdźca, a nawet rysy twarzy.
Młody, schludnie ubrany chłopak nie wyglądał na
przybysza z dalekich stron, jego odzież była zbyt czysta, a
wierzchowiec zbyt wypoczęty.
Zatrzymał się o krok, energicznie ściągając cugle. Niewiele
brakowało, a najechałby na moje wyciągnięte nogi.
— Żebyś tylko nie skręcił karku, chłopcze, przy takich
sztuczkach — odezwał się siwowłosy.
— Nie martw się, dziaduniu, i siedź spokojnie, a ty... — to
było do mnie — podnieś rączki w górę. No, już!
Głos zabrzmiał dźwięcznie, prawie wesoło, lecz ujrzałem
utkwione we mnie ponure spojrzenie. Och, to nie był żart.
11
Podniosłem ręce na widok wycelowanej lufy rewolweru.
— Czego chcesz?
Roześmiał się nonszalancko.
— Pragnę przetrząsnąć twoje bagaże. Nie ruszaj się, bo...
Lufa colta zatańczyła na wysokości moich piersi. W tej
chwili padł strzał, colt wyleciał z dłoni napast-
13
nika, a na murawę pociekła czerwona strużka. Chłopak
krzyknął, skręcił koniem w miejscu i pognał w bok.
— Wracaj do tatusia, syneczku! — krzyknął siwowłosy.
— I więcej nie próbuj takich sztuczek!
Ostatnich słów uciekający na pewno nie słyszał. Skryło go
najbliższe wzniesienie gruntu.
— Ale masz oko! — Powiedziałem do sąsiada. — Tak
trafić!
— Nie taka znowu sztuka. Smarkacz nie zwracał na
mnie uwagi, pukawka leżała pod ręką. Strzeliłem z kolana.
Znasz ten sposób?
— Znam, bardzo zawodny.
— Wystarczy nieco wprawy i dobra broń.
Podniósł z ziemi długą dwururkę i podał. Obejrzałem. Była
to istna armata o kalibrze rzadko spotykanym. Ciężka.
Obie lufy lśniły błękitną stalą, jakby przed chwilą opuściły
rusznikarski warsztat. Tylko kolba, pełna rys i drobnych
wgłębień, świadczyła o długim używaniu.
— Ależ to waży...
— Łatwo się przyzwyczaić, za to odrzut słaby, a celność
znakomita. Służy mi od dwudziestu prawie lat, i nie
zamieniłbym jej nawet na te najnowsze automatyczne cuda.
— Myślę, że nadaje się na niedźwiedzie.
— A jakże. Lecz nie tylko. Sam widziałeś. Pomyślałem, iż
zdumiewający strzał był w znacznie większym stopniu
wynikiem bystrego oka (i sprawnej ręki niż rusznikarskiej
techniki. Strzał z kolana, jak go niektórzy nazywają, polega
na tym, że lufę strzelby przykłada się do uda i odpowiednio
zginając nogę w kolanie naprowadza muszkę na cel. Jest to
prawdziwa sztuka, której sprostać nie potrafią nawet biegli
myśliwi. Po co więc strzelać z kolana? Po to, aby zmylić
przeciwnika. Przyłożenie kolby do ramienia jest przecież
14
ostrzeżeniem, lecz mało kto zwróci uwagę na pozornie
niedbały ruch ręki przysuwającej broń do nogi.
Siwowłosy wstał, przeszedł parę kroków i podniósł jakiś
ciemny przedmiot spoczywający wśród traw.
Rykoszet — stwierdził podając mi na otwartej
dłoni potężnego colta. — Ot, tu... — wskazał na błyszczącą
rysę. — Celowałem w magazynek, kula ześliznęła się i
smarkacz dostał w rękę.
Siadł tuż przy mnie, wydobył krótki myśliwski nóż i coś tam
począł majstrować przy broni.
popatrz — odezwał się po chwili.
Spojrzałem. Stalowy walec, w którym umieszcza się kule,
został wyjęty.
— Jak myślisz? Co z tym zrobię? — Nie czekając
na odpowiedź dodał: — właśnie to.
Zamachnął się ramieniem. Kawałek stali wyleciał wysoko,
a potem zginął wśród traw. Reszta broni odbyła podobną
drogę, tyle że w innym kierunku.
— Ot, i wszystko. Nigdy już żaden spragniony wrażeń
łobuz nie skorzysta z tego colta.
— Nie mogę pojąć, co skłoniło chłopaka do napadu. —
Nie wyglądał na krwawego mordercę ani na złodzieja.
— Pozory mylą, lecz chyba masz rację. Co go skłoniło?
Chęć pokazania swej odwagi, szukanie przygody, którą
można by pochwalić się przed rówieśnikami. Och, mnóstwo
przyczyn!
— Po nauczce, jaką otrzymał, na pewno odejdzie mu
chętka do następnego napadu.
Może tak, może nie. Kto raz wkroczył na niebezpieczną
ścieżkę, niełatwo z niej nie schodzi.
- Cóż znowu! — zaprotestowałem. — Nie słyszałeś o
rewolwerowcach, którzy drugą połowę życia spędzili jako
uczciwi obywatele kraju, często stawiani innym za wzór?
- A jakże, słyszałem. Lecz jeszcze częściej o bandy-
15
tach, dla których spokojne życie jest tylko drobnym
fragmentem w ich przestępczej działalności. Niekiedy
dłuższym, niekiedy krótszym. Ot, choćby dla przykładu
Henry Brown. Jego sprawa była głośna. Znasz tę historię?
Zaprzeczyłem.
— To jest przykład potwierdzający moją teorię.
Browna spotkałem w Caldwell. Taka mieścina przy
dawnym szlaku przepędu bydła, zwanym chisholmskim.
Wiesz, co to jest?
— Wiem — odparłem nieco podrażniony i równocześnie
rozbawiony.
Siwowłosy widać uznał mnie za typowego przedstawiciela
gromady greenhornów, ludzi niedoświadczonych i
niezaradnych, a równocześnie bezgranicznie
zarozumiałych. Pojawiali się coraz częściej na Dzikim
Zachodzie, w miarę jak ten Zachód cywilizował się, a linie
kolejowe ułatwiały podróżowanie.
Szlak chisholmski? Była to trasa masowych przepędów
bydła, jakie przez blisko dwadzieścia lat gnano z pastwisk
Teksasu na północ, dopóki rozbudowa kolei nie położyła
kresu uciążliwym wędrówkom.
— Caldwell — mówił dalej Siwowłosy (tak go w myślach
począłem nazywać) — leży na południu Kansasu,
niedaleko granic Oklahomy. Tam właśnie przybył
w czerwcu 1882 roku Henry Brown, wędrując właśnie
chisholmskim szlakiem wprost z południa. Nie wyglądał na
obdartusa. Ubranie nosił takie, na jakie stać kowboja lub
trapera, któremu nie powodzi się ani bardzo źle, ani bardzo
dobrze. Poza tym posiadał dwa sześciostrzałowe rewolwery
i mocno sfatygowany winchester. Takim go właśnie
ujrzałem. Nie nudzi cię moje opowiadanie?
Zaprzeczyłem całkiem szczerze. Bardzo lubię przysłuchiwać
się opowieściom związanym z dziejami Dzikiego Zachodu —
często wprawdzie ubarwianym przez kolej-
16
nego narratora, ale przecież zawsze tkwiło w nich ziarno
prawdy.
— Brown przybywszy do Caldwell zgłosił się do burmistrza
z prośbą o jakąkolwiek pracę. Burmistrz skwapliwie
skorzystał z okazji. Musisz wiedzieć, że Caldwell, podobnie
jak wiele pogranicznych miasteczek, nie cieszyło się dobrą
opinią. Mieszkańcy byli zbyt potulni, a nieproszeni goście,
ściągający tu z południa i zachodu, nazbyt przedsiębiorczy.
Nie mijał tydzień bez krwawej bijatyki. Na krótko przed
przybyciem Browna pijani kowboje zastrzelili miejscowego
marszala *. Brown został jego następcą.
Trzeba przyznać, że wzorowo pełnił służbę. Razem ze swym
pomocnikiem, Benem Wheelerem, oczyścił miasto z
włóczęgów, szulerów i rewolwerowców. Prawie nie
używając broni. Miejscowa gazeta pisała o nim pochwalne
hymny, nazywając go człowiekiem pociągającym za cyngiel
szybciej niż wszyscy mieszkańcy południowego zachodu.
Była to oczywista bzdura, bowiem Brown w okresie dwu lat
swego urzędowanie tylko dwukrotnie za cyngiel pociągnął.
Po raz pierwszy, gdy pijany Indianin opierał się
aresztowaniu; po raz drugi, gdy miejscowy szuler sięgnął
po rewolwer.
Już po sześciu miesiącach pracy Brown otrzymał w
prezencie nowy Winchester z napisem na srebrnej
plakietce: „Za cenne usługi — wdzięczni obywatele
Caldwell".
Istotnie mieli być za co wdzięczni, bo Caldwell stało się
najbardziej spokojnym, najbardziej bezpiecznym ze
Marszal — odpowiednik szeryfa; z tą tylko różnicą, że szeryf jest wybierany przez
mieszkańców, marszal pochodzi z nominacji władz miasta, okręgu, terytorium lub nawet
rządu federalnego. Marszalowie urzędowali na terenach, które nie uzyskały jeszcze
samorządowych praw stanów. Jednak zdarza się, iż szeryfowie wielkich miast przybierają
tytuły marszali uznając, iż taka nazwa bardziej odpowiada ich godności.
— Old Gray
17
wszystkich miast i osiedli Kansasu; Brown w swym
prywatnym życiu mógł służyć za wzór innym. Nigdy nie pił,
nie grał w karty, nawet nie używał tytoniu. Po prostu
chodząca cnota! Co ty na to?
Mruknąłem, że trafiają się tacy, ale raczej rzadko.
— Prawda. Według mnie lepiej unikać tego rodzaju
osobników. Każdy człowiek ma swoje słabości, tak już
świat został stworzony. U jednych szybko je zauważasz,
inni tak potrafią się kryć, że uchodzą za aniołów. I nagle
taki anioł okazuje się istnym diabłem. Najgorsze, że trudno
przewidzieć, w jakich okolicznościach, pojmujesz?
Uśmiechnąłem się na taki wywód.
— To znaczy — odparłem — że Brown okazał się diabłem
w anielskiej skórze?
— Otóż to! Wyobraź sobie, że w marcu 1884 roku Brown
poślubił miłą panienkę i kupił dom. Miasto szalało z
radości wierząc, że teraz Brown na zawsze zostanie w
Caldwell, a gdzie szukać lepszego marszala? Jakież było
zdziwienie i przerażenie, gdy w miesiąc po ślubie Brown
zniknął. Gubiono się w domysłach, lecz jeszcze nie tracono
nadziei, że wzorowy marszal powróci. Nieco później sprawa
się wyjaśniła, przyprawiając niektórych o ciężką chorobę
nerwową: Brown wraz ze swym pomocnikiem Benem
Wheelerem opuścili miasto. Nigdy nie dowiemy się
dlaczego. W drodze spotkali dwu włóczących się kowbojów
teksańskich. Historia zdążyła zanotować ich imiona i
nazwiska: Bill Smith i John i Wesley. O czym ta czwórka
rozmawiała na pustkowiu, nietrudno się domyślić, bo
razem ruszyli najkrótszą drogą do miasta Medicine Lodge,
pięćdziesiąt pięć mil od Caldwell. Przybyli tam wczesnym
rankiem. Bill objął straż przed wejściem do banku,
pozostała trójka wkroczyła do wnętrza. W biurze
znajdował się tylko kasjer i prezes. Strzelono do prezesa,
raniąc go ciężko, strzelono do kasjera, trafiając go
śmiertelnie, ale pa-
18
dając zdołał zatrzasnąć pancerne drzwi skarbca. Głośny
huk zaalarmował przechodniów. Bandyci wybiegli z lokalu,
wskoczyli na konie i ruszyli galopem poprzez zaludniające
się ulice. Nie znali miasta, nie znali okolicy, po kilku
godzinach, ścigani przez liczną grupę, zapędzili się w głąb
kanionu bez wyjścia. Po krótkiej wymianie strzałów
poddali się. Odprowadzono ich do miasta i zamknięto w
areszcie. Lecz na tym sprawa się nie kończy. Gdy szczegóły
napadu stały się powszechnie znane, rozwścieczony tłum
zebrał się przed więzieniem i mimo oporu szeryfa wtargnął
do środka. Więźniów wywleczono. Brown wyrwał się i
rzucił do ucieczki. Po kilku krokach padł przeszyty kulami.
Pozostałą trójkę wyprowadzono za granice miasta i
powieszono na gałęziach samotnego wiązu. Tak zakończyła
się próba rabunku.
— A co mówiono w Caldwell na temat śmierci tego
wzorowego marszala?
— Ba! — wykrzyknął Siwowłosy. — Nikt z mieszkańców
Caldwell nie wierzył, że to Brown dokonał napadu. Gdy
gazeta w Medicine Lodge opisała przebieg wydarzeń,
uznano tę informację za kłamstwo, za próbę pohańbienia
najlepszego z marszali. Sporo jeszcze czasu minęło, zanim
ujawniony życiorys Browna pozbawił tę postać anielskich
skrzydeł. Sprawa nabrała rozgłosu nawet poza granicami
Kansas. Okazało się, że Brown cieszył się niemałą
popularnością i w Nowym Meksyku, i w Teksasie. Ponurą
popularnością. W 1878 roku zabił okręgowego szeryfa i
dwu jego pomocników, później ukradł tabun koni w dolinie
rzeki Pecos i uciekł z nim do Teksasu, gdzie parał się
karcianą szulerką. Potem, nie wiadomo dlaczego, uspokoił
się. I już w roku 1880 został pomocnikiem szeryfa okręgu
Oldham, wzorowo pełniąc swą służbę. Z kolei powędrował
do Caldwell. Zaledwie jednak dwa lata wytrwał w roli
wzorowego stróża prawa. Stare nawyki wzięły górę.
Dlatego powia-
19
dam: kto raz wkroczył na przestępczą ścieżkę, niełatwo z
niej schodzi.
Nie zgadzałem się z taką opinią. Słyszałem o wielu
przestępcach, którzy po odbyciu więziennej pokuty nigdy
więcej nie dopuścili się najdrobniejszego wykroczenia.
— Pewnie zrozumieli — twierdziłem — że żaden
z nich nie uniknie sprawiedliwości. Uda się sto razy,
wpadnie za sto pierwszą próbą rabunku czy oszustwa.
Dlaczego? Bo takich ludzi rozzuchwala początkowe
powodzenie i coraz bardziej lekceważą grożące im
niebezpieczeństwa.
Spojrzał na mnie i przymrużył żartobliwie oko.
— Filozof z ciebie! Jednak w tym, co mówisz, sporo jest
prawdy. W ostatecznym rachunku żadne przestępstwo się
nie opłaca. Tylko że o tym nie wiedzą ci, którzy je
popełniają. A dlaczego popełniają? Z mnóstwa przyczyn, a
jedną z nich jest żądza przygód. Im bardziej ryzykownych,
tym bardziej upragnionych. Widzisz, ten chłopak nasłuchał
się czy też naczytał bajęd o rzekomym bohaterstwie ludzi
określanych ogólnym mianem „desperados", czyli
„straceńców", i stara się ich naśladować. Ot, i cała
prawda.
— Żal mi go.
— A mnie żal jego ojca. Musi mieć kłopoty z takim
synalkiem, jeśli sam jest uczciwym człowiekiem.
Podczas naszej rozmowy słońce zdążyło minąć szczyt nieba
— termin mego spotkania z Karolem dawno już upłynął.
Podniosłem się, spojrzałem z rozpaczą na stos rzemieni,
juków i siodło.
— Czas na mnie — powiedziałem.
— Nie spiesz się. Znowu ktoś tu zmierza. Może to nasz
chłopaczek wraca?...
Rzeczywiście, zza linii horyzontu wychynęła malutka
figurka. Rosła z każdą sekundą. Wydobyłem z juków
lornetkę.
20
Nie — stwierdziłem — to nie chłopak. Na szczęście.
Uniosłem broń i trzykrotnie wystrzeliłem w niebo. Głos
strzałów rozbrzmiał w przestrzeni słabym echem.
— Oszalałeś?! — krzyknął Siwowłosy.
.— To mój przyjaciel. Jestem tego pewien.
— Niepotrzebny hałas. Jeśli ten twój przyjaciel ma
oczy, znajdzie nas i bez tej kanonady.
Zerwałem kapelusz z głowy i począłem nim machać.
Jeździec musiał zauważyć te sygnały, bo nagle zboczył z
dotychczasowego szlaku i gnał prosto w naszym kierunku.
W końcu zbliżył się na odległość już tylko kilku jardów.
— Karol! — wrzasnąłem.
Zeskoczył z konia nie czekając, aż zwierzę zatrzyma się, i
podbiegł.
— W porę przybywasz — zawołałem nie kryjąc radości.
— I ja tak myślę — odparł.
Uściskał mnie, zerknął na Siwowłosego, rozejrzał się
dokoła.
— Nic się tu nie działo? — zapytał.
— A jakże! Skąd wiesz?
— Mówiono mi o dwóch bandytach, jacy pojawili się w
tych stronach. O... straciłeś konia?
— Złamał nogę. Co to za historia z bandytami?
— Niebezpieczna historia. — Siadł na zboczu nasypu,
trzymając strzelbę między kolanami. — Czekałem na ciebie
wędrując wzdłuż torów, a później odwiedziłem farmę. Milę
stąd. Nic tam o tobie nie słyszeli. Wtedy właśnie przygnał
syn farmera. Był ranny w dłoń. Opowiadał, że napotkał
dwu obwiesiów, którzy usiłowali go obrabować, lecz stawił
opór i wrócił tylko z drobną szramą.
— Na prawej ręce? — zagadnąłem.
— Na prawej. Możesz sobie wyobrazić, jak się zanie-
21
pokoiłem tą informacją. No, ale już wszystko w porządku.
— Słuchaj, Karolu, obejrzałeś ranę chłopca?
— Tak. Drobne zdarcie skóry.
— Oczywiście. Bo to był rykoszet. Kula trafiła w nasadę
rewolweru i ześliznęła się po niej.
— Najprawdopodobniej nie mylisz się, lecz skąd o
tym wiesz? Byłeś świadkiem?
— I świadkiem, i niedoszłą ofiarą.
— Co takiego?! Więc jednak bandyci tu zawitali.
— Nie było żadnych bandytów, myślę, że nigdy nie
istnieli. Ci dwaj obwiesie, o których mówił syn farmera,
to... my! — wskazałem na siebie i na Siwowłosego. — Ten
ranny chłopiec to gałgan i kłamca.
— Ależ...
— Wysłuchaj do końca. Gdyby nie mój towarzysz —
znowu skinąłem głową w kierunku nieznajomego —
zostałbym dokładnie oczyszczony z pieniędzy i broni.
Zaskoczył mnie ten chłystek jak najprawdziwszego
greenhorna.
— Jak to się stało?
Opowiedziałem szczegółowo o przebiegu zdarzenia.
— Strzał z uda! — wykrzyknął mój przyjaciel. — i Ho,
ho! Nie byle jaka to sztuka. Gratuluję! — Zwrócił się do
Siwowłosego. — Lecz doprawdy trudno mi uwierzyć, że
napastnikiem jest syn farmera. Bardzo sympatyczny
chłopak. Może to tylko zbieg okoliczności?
— Zdumiewający zbieg! Ta sama rana na tej samej dłoni.
— Poznałbyś chłopca?
— Oczywiście.
— No to jedziemy na farmę. Rzecz się tam
rozstrzygnie, a przy okazji nabędziemy konia. Dziwnie się
składa — powiedział półżartem — że ile razy okoliczności
nie pozwalają mi towarzyszyć ci w drodze, tyle razy
wpadasz w tarapaty.
22
Lecz jakoś z nich wychodzę. Natomiast ty, Karolu nie
potrafisz dotrzymywać terminów. Albo spóźniasz się kilka
godzin, albo też znikasz przed umówionym spotkaniem.
Przybyłem do Fort Benton tak, jak było ustalone, a tam
dowiedziałem się, że przed dwoma dniami wyjechałeś
„gdzieś na prerię", wyznaczając mi nasyp kolejowy jako
punkt orientacyjny. Ładny punkt! Ciągnący się milami!
Lecz w pobliżu farmy nad jeziorkiem. Prosiłem
Irvina, aby ci o tym powiedział.
— I powiedział, lecz ja nie miałem pojęcia, gdzie ta
farma się znajduje. Jak mogłeś tak postąpić?
Moje pretensje były uzasadnione. Miejsce spotkania
wybrał Karol. Fort Benton, miasteczko nad górną
Missouri, dobrze znałem. Miejscowy szeryf, Vincent Irvin,
którego Karol chciał odwiedzić, również był mi znany.
Wydawało się więc, że nasze spotkanie nie nastręczy
żadnych trudności. Jakież więc było moje zdumienie,
rozczarowanie i prawie... złość, gdy go nie zastałem.
Dodam, że Fort Benton leży niedaleko kanadyjskiej
granicy, którą obaj zamierzaliśmy przekroczyć. Tymczasem
musiałem odbyć długą wędrówkę po bezdrożach w
poszukiwaniu kolejowego nasypu i jakiejś tam farmy nad
jeziorkiem, straciłem konia i niewiele brakowało, a
stałbym się ofiarą rabunku.
Zwróciłem się do Karola:
— Może zechciałbyś mi wyjaśnić przyczynę twego
zniknięcia z Benton? Bo Irvin nie zdradził się ani słówkiem.
Skinął głową, co mogło oznaczać, że przyznaje mi rację, i
wesoło odpowiedział:
— Obiecuję wyjaśnić ci wszystko w stosownym czasie i
miejscu.
Tu zerknął na Siwowłosego. Nie nalegałem dłużej: jeśli
Karol pragnął zachować tajemnicę wobec obcych, na
pewno nie była to błahostka.
23
— Zgoda — oświadczyłem. — A teraz w drogę, po
konia. Zabierz manatki i nie pędź zbyt szybko. Moje
nogi już dosyć się napracowały.
Wskoczył na swego wierzchowca.
— Najpierw podaj mi siodło — zarządził.
Przez cały czas, to znaczy od chwili pojawienia się mego
przyjaciela, Siwowłosy nie odzywał się. Teraz
niespodziewanie zagadał:
— Jedziecie na farmę przy jeziorku, jeśli dobrze
zrozumiałem.
— Tak — uprzedziłem Karola.
— Ruszam z wami.
Było to bezceremonialne wproszenie się do towarzystwa.
Nie oponowałem jednak, ten człowiek niedawno uratował
mnie przed grabieżą.
— Będzie nam bardzo miło — odparłem.
Coś tam mruknął, a głośno powiedział:
— Chcę poinformować farmera o postępku jego syna.
Jeśli nie został w to wtajemniczony. Przed laty gościłem
nad jeziorkiem, a Sam Harfield wyświadczył mi kilka
usług. Wyglądał na uczciwego człowieka i mam nadzieję, że
się nie zmienił.
— Więc znasz tego chłopca! — wykrzyknąłem. — To
dziwne, że cię nie poznał.
— Nie mógł mnie poznać, gdyż go nigdy dotąd nie
widziałem. Harfield wspominał o swym synu,
przebywającym gdzieś w dalekim mieście. Pewnie teraz
wrócił. Wszystko się okaże, co ma się okazać. Jedźmy.
Uwinął się tak szybko, jakby był młodzieniaszkiem. Nie
byłem tym zaskoczony. Podczas wspólnych z Karolem
wędrówek niejeden raz spotykałem ludzi, którzy w
miastach wiedliby życie spokojne, unikając fizycznego
wysiłku, a tu na prerii znakomicie dawali sobie radę,
prześcigając niejednego gołowąsa. Sądzę, że wielka
żywotność traperów, eksplorerów i w ogóle westmanów
wywodzi się ze zdrowszego trybu życia na Da-
24
lekim Zachodzie. Obcowanie na co dzień z surową dla
człowieka przyrodą staje się źródłem energii na długie lata.
Dziś coraz mniej takich ludzi. Powoli wykrusza się grupa
samotnych wędrowców, a w miarę rozbudowy sieci
kolejowej zwiększa się z roku na rok liczba zadufanych w
sobie mieszczuchów, dostatecznie zasobnych w pieniądze,
by stać ich było na parotygodniowe wycieczki
krajoznawcze". Rzecz jasna, że tacy mają słabe lub całkiem
błędne pojęcie o wędrówkach przez pustkowia, a od
popełniania głupstw nie potrafi ich ustrzec zabierana w
taką „podróż" służba, równie niedoświadczona jak jej
pracodawcy. Przed laty spotkaliśmy na swej ścieżce
kawalkadę takich mieszczuchów. Jedynym w tej gromadzie
człowiekiem, który miał nieco oleju w głowie, był wynajęty
przewodnik. Gdyby nie nasza interwencja, sprawa
zakończyłaby się tragicznie.
Na bezkresnych terenach Dzikiego Zachodu tego rodzaju
ludzie są niebezpieczni sami dla siebie, bo usiłują
wprowadzić miejskie nawyki tam, gdzie nie sposób ich
utrzymać nie ryzykując własnym życiem. Powiem szczerze:
i ja kiedyś byłem taki. Na szczęście, dla mnie — przez
krótki okres.
Siwowłosy skończył obrządzać konia i zwrócił się do mnie:
— Z kim jedziesz?
Miałem zamiar odpowiedzieć, że oczywiście z Karolem,
jeśli tylko Siwowłosy zgodzi się wieźć moje bagaże, lecz mój
przyjaciel słusznie zauważył:
— Na dwu nie ma miejsca na moim koniu, skorzystaj,
Janie, z zaproszenia.
Siadłem za plecami nieznajomego i ruszyliśmy wzdłuż
kolejowego nasypu. Nie była to przyjemna wędrówka, bo
chociaż kłusowaliśmy wolno, jazda we dwójkę na grzbiecie
jednego zwierzęcia zawsze jest uciążliwa. W miarę jak
coraz boleśniej tłukła mnie po biodrze kol-
25
ba winchestera, którego musiałem przewiesić przez plecy,
nabierałem coraz większego wstrętu do takiego sposobu
podróżowania. Toteż z niecierpliwością wypatrywałem
zabudowań farmy. A co nas czeka na farmie? Jeśli młody
napastnik jest synem gospodarza?
Tym, którzy nigdy dotąd nie słyszeli o wiernym towarzyszu
mych dalekich wypraw, należy się kilka słów informacji.
Karola Gordona poznałem przypadkowo, pracując jako
lekarz szpitala w Milwaukee nad jeziorem Michigan. Do
szpitala Gordon trafił, a raczej przywlókł się, z paskudną
raną uda — dzieło pazurów szarego niedźwiedzia Gór
Skalistych, zwanego grizzli. Rana goiła się szybko dzięki
staraniom znachora plemienia Czarnych Stóp, wśród
których Gordon przebywał przez pewien czas po wypadku.
Wbrew rozsądkowi i przestrogom Indian zbyt wcześnie
jednak wyruszył na następną wędrówkę. W jakim celu?
Powiem krótko: Gordon parał się zanikającym już
traperstwem: polował na futerkowe zwierzęta, co — jak
później stwierdziłem — przynosiło niemałe zyski. Podczas
swej samotnej wyprawy na bezludne obszary północnej
Kanady, gdzie cennych czworonogów jeszcze nie brakuje,
Gordon o mało nie zginął. Wpadł w bagno i cudem chyba
zdołał się wydostać na twardszy grunt, lecz długie
przebywanie w grzęzawisku spowodowało otwarcie się
starej rany. Gdy zgłosił się do szpitala, jego noga dotknięta
była gangreną, a zakażenie groziło mu śmiercią. W takiej
sytuacji jedynym ratunkiem mogła być amputacja. Jednak
potrzebna jest na to zgoda pacjenta, a Gordon energicznie
się sprzeciwił.
Powiem krótko: Karol Gordon został wyleczony przy
pomocy ziół dostarczonych do szpitala przez dwu
indiańskich wojowników z plemienia Czarnych Stóp. Im
26
zawdzięczał powrót do normalnego życia, nie mnie. Jednak
podczas rekonwalescencji wielokrotnie dziękował mi za
opiekę i pomoc. W rzeczywistości ta pomoc była całkowicie
biernej natury: mogłem się sprzeciwić zastosowaniu
niezbadanych, nieznanych mi indiańskich leków. Nie
uczyniłem tego, chociaż było to ryzyko grożące surowymi
konsekwencjami w wypadku zgonu chorego. Czemu
zdecydowałem się na takie ryzyko? Ot, po prostu, wobec
braku zgody pacjenta na przeprowadzenie operacji, nie
widziałem innego sposobu ratowania jego życia. A ten
sposób okazał się skuteczny.
Cokolwiek sądziłoby się o indiańskich sposobach leczenia,
faktem jest, że opierają się one na doskonałej znajomości
ziół i sposobach stosowania liści czy kory rozmaitych
gatunków drzew i krzewów. Takie ziołolecznictwo wymaga
rzecz jasna odpowiedniej wiedzy, przekazywanej przez
indiańskich czarowników z pokolenia na pokolenie.
Doprawdy szkoda, że oficjalna medycyna dotychczas nie
zainteresowała się tym.
Moja znajomość z Karolem Gordonem nie zakończyła się
jednak na pożegnaniu w murach szpitala. Później, znacznie
później dowiedziałem się od Karola, jakie wiódł życie.
Przed laty pracował jako kowboj na dużej farmie w
okolicach Chicago. Jednakże skusiła go stugębna fama o
odkryciu pokładów złota w Czarnych Górach, w
Południowej Dakocie. Bardziej zresztą zadecydowała o tym
chęć przeżycia przygody niż pragnienie bogactwa. Kowboje
nigdy nie należeli do ludzi o wysokim poziomie kultury.
Prymitywni w obejściu — do tego stopnia, że niektórzy
hodowcy wynajmujący kowbojów do przepędu bydła, jako
warunek zatrudnienia stawiali zakaz używania wulgarnych
słów — często analfabeci. Otóż Karol Gordon w tym
zbiorowisku zaliczał się do wyjątków. Nie tyl-
27
ko bowiem ukończył szkołę, lecz czytał, a nawet dosłownie
„pożerał" książki.
Dlaczego więc został kowbojem? Przyczyną stało się
przedwczesne sieroctwo. Po śmierci rodziców znajomy ojca
przyjął chłopca do pracy na farmie. A kiedy dowiedział się
o jego zamiłowaniu do lektury, uprzystępnił mu własną
bibliotekę. Tam Karol znalazł szereg książek traktujących
o Dzikim Zachodzie i zafascynowany tą tematyką zapragnął
sprawdzić własne siły, a jednocześnie porównać książkowe
opisy z rzeczywistością. I to było głównym motywem jego
wyjazdu na ziemie Południowej Dakoty.
Gordon wrócił ze swej wyprawy bogatszy o niejedno
doświadczenie i... o pękaty woreczek złotego piasku. Jak mi
później opowiadał, wtedy również nauczył się
podstawowych zasad traperstwa od poznanego wojownika z
plemienia Dakotów. Potem przyłączył się do karawany
osadniczej, gospodarował na własnej farmie, aż paroletnia
katastrofalna susza zmusiła go do sprzedaży ziemi. Wraz z
towarzyszem niedoli, Vincentem Irvinem, wyruszył na
północ. Nieoczekiwany zbieg okoliczności pokrzyżował ich
plany zagospodarowania się na nowej ziemi. Vincent Irvin
został wybrany szeryfem Fort Benton, a Karol Gordon jął
się traperstwa. Spotkałem go właśnie w tym okresie jego
życia. W 1880 roku namówił mnie do krótkiej wyprawy
myśliwskiej na ziemie Dalekiego Zachodu i Północy.
Zasmakowałem w tego rodzaju wędrówkach i odtąd co
roku, wczesną wiosną, wyruszałem przy boku przyjaciela
poznawać kraj, jego mieszkańców i jego przyrodę. Gordon
nauczył mnie jazdy konnej, celnego strzelania i szeregu
innych umiejętności nieodzownych podczas włóczęgi po
bezdrożach. Dzięki niemu poznałem życie i zwyczaje Indian,
a nawet zaprzyjaźniłem się z plemieniem Czarnych Stóp, do
siedzib których Karol dwukrotnie mnie zaprowadził. To od
nich uzyska-
28
lem zaszczytny przydomek Orlego Pióra. Nigdy go nie
używałem, traktując to wyróżnienie ponad miarę moich
skromnych usług, jakie wyświadczyłem „czerwonym
braciom".
Z Karolem Gordonem wędrowałem przez południową
Kanadę, Arizonę, Nowy Meksyk, Oklahomę. Ba, nawet
zwiedziliśmy północny Meksyk zaproszeni tam przez
wspólnego przyjaciela, Pedro Gonzalesa. A teraz oto czekał
mnie daleki szlak, wiodący ku północy poprzez prerie
środkowej Kanady. Takie bowiem były nasze, a przede
wszystkim Karola, zamierzenia.
W swej wędrówce mieliśmy odwiedzić wsie Czarnych Stóp,
bitnego plemienia, którego tereny rozciągają się po obu
stronach granicy Stanów i Kanady, sięgając na południe
poza środkowy bieg rzeki Mlecznej, a na północy —
dopływów Północnego Saska tchewanu. Kraina to jeszcze
pierwotna, gdzie łatwiej napotkać łosia, wapiti lub
antylopę niż białego wędrowca. Żerują tam jeszcze resztki
bizonów wytępionych na południu, a bobrowe żeremia,
wśród spiętrzonych wód strumieni bez nazwy, nie należą do
rzadkości. Cieszyłem się na myśl, że znowu ujrzę kraj, w
którym przed laty, przy boku Karola, przeżyłem swą
pierwszą westmańską przygodę.
Na farmie
Linia torów wiodła nas najkrótszą drogą na zachód,
poprzez krainę falistą, porośniętą wiosenną trawą,
gdzieniegdzie ograniczoną ścianą lasów porastających
zbocza wzgórz. Oczy moje cieszyły się pięknem krajobrazu,
lecz radość mąciła niewygoda jazdy. Toteż z
westchnieniem ulgi przyjąłem zapowiedź końca podroży —
budowle różnego kształtu i wielkości, widoczne z grzbietu
pagórka, na który wspięły się nasze konie. Obok tych
zabudowań mieniła się w słońcu czarna jak sadze plama
wody. Jeziorko.
Nim zjechaliśmy w dolinę, obskoczyła nas sfora
szczekających psów, którą dopiero rozpędził nadjeżdżający
kowboj.
— Wszystko w porządku?! — krzyknął do Karola.
— W porządku.
— Pan Harfield kazał mieć oko na otoczenie.
— I słusznie, lecz tym razem oko można nieco przymknąć
— wesoło odpowiedział mój przyjaciel. I dodał: — Z tym
napadem to coś nie tak...
Zostawiliśmy zdumionego kowboja. Raźnym kłusem
podjechaliśmy pod szeroką werandę jednego z
najokazalszych domów. Stał najbliżej jeziorka, którego
ciemne wody oblewały piaszczystą łachę w odległości kilku
zaledwie kroków.
30
pierwszy zeskoczyłem z końskiego zadu — dobrze mi się ta
jazda dała we znaki! Daszek werandy rzucał cień na ścianę,
na okna i otwarte drzwi, tak że trudno było dostrzec czy
ktoś znajduje się wewnątrz. Przez paliki balustrady
otaczającej werandę ujrzałem tylko psa. Olbrzyma, chyba
rasy nowofunlandzkiej. Gapił się na mnie przez szparę,
później ziewnął przeciągle, pokazując zębiska, jakich nie
powstydziłby się niedźwiedź. Ciężkie i leniwe zwierzę
wyglądało niczym uosobienie łagodności. Bez wahania
postawiłem więc nogę na pierwszym schodku i wspiąłbym
się na drugi, gdyby Karol nie chwycił mnie za ramię.
— Nie spiesz się — przestrzegł.
— O co chodzi?
— O psa.
— O tego poczciwego leniucha? — zdziwiłem się.
— Tak. Jego pozorna ospałość i powolność są zwykłym
oszustwem. Jeśli wkroczysz na werandę, rzuci się na ciebie
nawet bez warknięcia. Tak go wytresowano.
Cofnąłem się.
— Masz rację — powiedział Siwowłosy — to bestia, lecz i
nieoceniony stróż w tych dzikich stronach.
— Taki dozorca może być kłopotliwy dla samego
gospodarza — zauważyłem.
— Och, nic podobnego. Hej, Sam! — krzyknął. —
Zabierz stąd swego smoka!
Z mrocznej głębi budynku nikt się nie odezwał. Siwowłosy
zawołał po raz drugi i dopiero wówczas w drzwiach
zamajaczyła czyjaś sylwetka. Na werandę wyszedł
mężczyzna w białej koszuli i takiej barwy spodniach, ale
pomiętych i nie pierwszej czystości, jakby ich posiadacz
przez długie godziny tarzał się po podłodze.
— Nareszcie jesteś — stwierdził Siwowłosy.
31
Człowiek w czystej koszuli i brudnych portkach zatrzymał
się, wytrzeszczył oczy i ryknął śmiechem.
— Nie! To nieprawdopodobne! Kogo ja widzę?!
— Przestań wrzeszczeć.
— To z radości. Jeszcze się nie zdarzyło, abyś przybył w
odpowiedniejszej chwili. Zupełnie jak na żądanie.
Marzyłem o tobie od kilku godzin. I oto jesteś. Co za traf!
Co za traf!
— Czy z powodu tych bandytów, którzy zaatakowali
twego syna?
— Już wiesz? Niesłychane!
— Wiem. Nie wymachuj ręką, bo zgubisz śrubę, którą z
takim mozołem wygrzebałeś spod łóżka. Ciekawe, kiedy
ostatnio szorowano podłogę w twojej budzie? A teraz
odpędź psa.
Farmer znowu zahuczał śmiechem.
— Przy mnie jest łagodny jak baranek.
— Zabierz go.
— No dobrze. Quiet! — krzyknął na psa. — Marsz stąd!
Tam! — wskazał na drzwi.
Zwierzę dźwignęło się z zaskakującą jak na swe rozmiary
zręcznością i zniknęło w głębi domu.
— Zaiste, stosowne imię * — mruknąłem do Karola. —
Jak na kpiny.
— Wybaczcie, panowie — dopiero teraz farmer zwrócił
się do nas. — Straciłem głowę ujrzawszy przyjaciela. Po
tylu latach. Proszę na górę. Teksas! — ryknął. — Hej,
Teksas! Rusz się. Co ja mam z tym chłopakiem!
Machnął ręką i w tej chwili coś stuknęło o deski.
— Mówiłem: nie gestykuluj tak gwałtownie — powiedział
Siwowłosy.
— O, do licha!
Farmer schylił się i bezradnie rozglądał dokoła.
Q u i e t (ang.) — spokojny
32
Wpadła w szparę — poinformował Siwowłosy.
Ależ ty masz wzrok! Hej, Teksas!
Daj nam coś do picia. Twój Teksas pewnie śpi
w jakimś kącie.
Old Gray, Old Gray — zaśmiał się rolnik — zawsze
jesteś wszechwiedzący. Bo na przykład, w jaki sposób
odgadłeś, że ja tę nieszczęsną śrubę wydobyłem spod łóżka?
Wystarczy nieco spostrzegawczości. Poznałem po
twoich spodniach. Otrzep je chociaż, bo wyglądasz jak
najgorszy brudas świata.
Farmer nic na to nie odpowiedział. Wzruszył ramionami i
odszedł w głąb domu.
— Uwaga — zwrócił się do nas Siwowłosy zniżając głos
— sprawę syna ja z nim omówię. Wy nie wspominajcie ani
słówkiem.
— Dlaczego? — zdziwiłem się, bo przecież cała ta
paskudna historia wiązała się przede wszystkim ze mną.
— Daj spokój, Janie — wtrącił się Karol. — Obaj
jesteśmy tu obcy, więc lepiej milczmy.
Osłupiałem. Czemu mój przyjaciel okazał się tak
ustępliwy? Chętnie porozmawiałbym w cztery oczy z
młodzieniaszkiem próbującym zbójeckiego procederu,
jednak — dla świętego spokoju — machnąłem lekceważąco
ręką, jakby cała sprawa przestała mnie interesować.
Farmer wrócił po kilku minutach niosąc w dłoniach i pod
pachami butelki z zielonkawego szkła. Za nim stąpał wysoki
i chudy dryblas w szerokoskrzydłym kapeluszu i
kowbojskim pasie wokół bioder. Dźwigał sporej wielkości
okrągły stół, który z łomotem postawił na środku werandy.
— A teraz krzesła — zarządził farmer. — Żywo, żywo,
Teksas! Ruszasz się jak mucha w miodzie.
- Old Gray
33
A więc to był Teksas. Oczywiście — przezwisko, nie
nazwisko. Na pewno przybysz z Teksasu. Wreszcie
siedliśmy na trzcinowych fotelach.
— Piwo, panowie — oświadczył gospodarz. —
Sprowadziłem je dopiero wczoraj. Niezłe, zupełnie niezłe.
Hej, stary chłopie — zwrócił się do Siwowłosego —
na twoją cześć!
Napełnił szklanki.
Spróbowałem, istotnie napój był godny uznania.
— Więc odnalazł pan poszukiwaną osobę? — zagadał
Harfield do Karola.
— Tak, nawet nie trwało to długo.
— Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Farmer znowu zahuczał śmiechem. Jego głos musiał robić
na każdym nowym słuchaczu zaskakujące wrażenie.
Zazwyczaj bowiem takim basem mówią mężczyźni tędzy,
najczęściej potężni. Nasz gospodarz był szczupły, niskiego
wzrostu i raczej niepozorny.
— Ha — odezwał się znowu. — I ja potrafię odgadywać,
niczym Old Gray.
35
— Ja nie odgaduję — sprzeciwił się Siwowłosy -
ja wiem.
— Bujasz, stary chłopie. Pijcie, panowie — zwrócił
się do nas. — Butelek nie zabraknie. Pełnych!
Pomyślałem, że rolnik czy hodowca może z niego jest
dobry, lecz sposobem bycia nie różni się od miejskiego
andrusa. Niejeden raz spotykałem podobnych mu
farmerów, tak ograniczonych umysłowo, że trudno było mi
pojąć, w jaki sposób potrafili zagospodarować ugory i
stawiać czoło rozlicznym przeciwnościom, póki żelazny
szlak nie połączył ich posiadłości ze światem, czyniąc je w
ten sposób bardziej bezpiecznym miejscem zamieszkania.
A przecież ich gospodarka rolna przynosiła wspaniałe
efekty. Porozumieć się z nimi nie było łatwo, a to głównie z
powodu ich zdumiewającej niemal dziecinnej wiary
dawanej bajędom i obrażania się na słuchacza usiłującego
sprostować mylne informacje. Hardzi i pewni siebie, a
równocześnie przerażająco ciemni. Z nich to przecież
wywodzili się zwolennicy linczu, rendżerzy * ścigający
przestępców, niemniej okrutni od ściganych, oraz —
niegdyś — łowcy skalpów, wzorujący się na najbardziej
krwawych zwyczajach indiańskich.
Obcowanie z Samem Harfieldem przez dłuższy czas było na
pewno uciążliwe, zwłaszcza dla takiego mieszczucha jak ja.
Ledwie tu przybyliśmy, a już począłem marzyć o jak
najszybszym opuszczeniu farmy.
— No i co z t�