15561
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 15561 |
Rozszerzenie: |
15561 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 15561 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 15561 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
15561 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
JOHN
JaKes
BUNTOWNICY
Z angielskiego przełożyła Irena Dawid-Olczyk
Świat Książki
Tytuł oryginału THE REBELS
Projekt okładki i stron tytułowych Zofia Sokołowska
Redakcja Barbara Nowak
Redakcja techniczna Alicja Jablońska-Chodzeń
Korekta Jolanta Rososińska Aniceta Tomasiak
Licencyjne wydanie klubu "Świat Książki" za zgodą UNIV-COMP Sp. z o.o.
Copyright (c) by John Jakes and Book Creations, Inc. 1994
(c) Copyright for the Polish edition by UNIV-COMP Sp. z o.o., Warszawa 1994
(c) Copyright for the Polish translation by Irena Dawid-Olczyk
Świat Książki, Warszawa 1997
Pomyślisz, że poniósł mnie entuzjazm, lecz nie będziesz miała racji. Jestem aż za dobrze świadom trudu, krwi i ceny, jaką przyjdzie nam zapłacić za utrzymanie w mocy naszej deklaracji, za powstanie i obronę Stanów. Już teraz mogę dostrzec blask sławy i oświecenia. Mogę dostrzec, że koniec wieńczący nasze dzieło będzie wart więcej niż wszystkie nakłady. I to zatriumfuje w dniu podpisania, gdybyśmy nawet kiedykolwiek przeklinali ten dzień, czego, ufam w Bogu, robić nie będziemy.
John Adams
w liście do swej żony Abigail Filadelfia, 2 lipca 1776
Dla mojej córki Andrei
KSIĘGA PIERWSZA
Nasze życie, nasz los, nasz uświęcony honor
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Smak stali ___________
Brytyjskie bębny rozpoczęły w powolnym marszowym rytmie. Na początku nieliczne, z czasem dołączały kolejne. W końcu głuchy odgłos werbli rozległ się wzdłuż południowo-wschodniego krańca półwyspu Charleston.
Przez moment ich dźwięk zdawał się przesycać gorące, letnie powietrze. Huk armat ustawionych na Coppy Hill w Bostonie i okręty krążące wokół półwyspu działały paraliżująco.
Po lewej stronie Filipa Kenta chudy Murzyn uzbrojony w strzelbę na wiewiórki niespokojnie wyszczerzył zęby.
- Wygląda na to, że Tommy już po obiedzie - zagadnął.
- Chyba tak - odpowiedział Filip. Miał trudności z mówieniem. Jego gardło było tak wysuszone, że ledwie szeptał.
Wsadził wycior do lufy swego cennego angielskiego muszkietu, zwanego Brown Bess. Postukał dwa razy wyciorem, by mieć pewność, że szczypta prochu, kartonowa przybitka i kula są dobrze umiejscowione. Modlił się w myślach, żeby znaleźć gdzieś odrobinę wody do picia. Żołądek mu zaburczał, skręcając się z głodu. O racjach żywnościowych, które zafasował o zachodzie słońca, w czasie ćwiczeń w Cambridge, zdążył już dawno zapomnieć.
W dodatku był obolały. Przez całą noc wraz z innymi żołnierzami kopał redutę. Najpierw mieli wiele wątpliwości, czy szczyt wzgórza Breed jest właściwym miejscem na okopywanie się, czy lepiej zdecydować się na przesmyk łączący Charleston z lądem, łatwiejszy do obrony.
9
W końcu spory rozstrzygnął oficer nazwiskiem Gridłey, specjalista inżynier. Zadecydował, że wzgórze Breed będzie lepsze.
Kryjąc się w ciemności, Amerykanie wykopali kwadratową fortyfikację długości około czterdziestu metrów, o kształcie strzały z grotem skierowanym na wschód, by patrzeć na łąkę nachyloną w stronę rzeki Charles.
Murzyn należał do regimentu Massachusetts, a może do sił Connecticut pod dowództwem starego zwycięzcy Indian, Putnama, który okopał się za nimi na pagórku w posiadłości farmera Bunkera. Czarny mężczyzna pojawił się, gdy Filip przykucnął i nakrył głowę podczas wystrzeliwania kuli armatniej. Pocisk wysadził krater na zboczu schodzącym do rzeki Mystic. Kiedy Filip spojrzał w górę, Murzyn się uśmiechał, nieśmiało głaszcząc otwór lufy swej antycznej broni. Wyglądał jak obdartus, co rzucało się w oczy, chociaż żołnierze armii amerykańskiej chodzili zazwyczaj brudni i obszarpani. Był zapewne wolnym człowiekiem mimo czarnego koloru skóry. Armia nie gardziła ochotnikami...
Filip i Prince wymienili niespokojne spojrzenia. Obydwaj słyszeli bębny i obydwaj próbowali wzruszać ramionami i cynicznie wyszczerzać zęby, jak gdyby ten dźwięk nic ich nie obchodził, choć każdy z nich czuł co innego. Filip był już prawie tak ciemny jak Salem Prince. Miał brud na skórze, kolanach, bryczesach, połatanych pończochach, a nawet na przepoconej koszuli. W zamieszaniu panującym wśród ludzi wbiegających do reduty i wybiegających z niej nie można było się zorientować, do jakich należeli jednostek. Jedynie kilku nosiło mundury. Ale rotacja była ciągła i wciąż napływali nowi ochotnicy. W momentach gdy wybuchał pocisk armatni i wszyscy zakrywali sobie głowy, ci, którzy nie wytrzymywali upału, brudu i strachu, korzystali z okazji, żeby wypełznąć i zniknąć. Filip rozumiał ich, jemu też świeżo wykopana reduta przypominała otwarty, przygotowany grób.
Człowiek po prawej stronie Filipa wspiął się na palce i wyjrzał na przedpole. Jeszcze jeden pocisk wybuchnął. I następny. Fontanna grudek ziemi obsypała Filipa.
Zamknął oczy, a pod powiekami ukazała mu się przerażająca wizja. Ciała, nie zidentyfikowane, w brudnym cuchnącym dole. Boże, a jeżeli jedno z nich...?
"Filip Kent, urodzony we Francji, pod Chavaniac, w roku pańskim
tysiąc siedemset pięćdziesiątym trzecim. Zginął w piękną sobotę, siedemnastego sierpnia tysiąc siedemset siedemdziesiątego piątego roku".
Anno - pomyślał z bólem. Jakoś to będzie, wyjdę stąd cały. Muszę.
Werble zawarczały. Kolejny wybuch wstrząsnął powietrzem. Ale Filip już przyzwyczaił się do zgiełku.
Amerykanie pracowali nocą nad swoją fortyfikacją. Jakiś bystrooki oficer z okrętu ,,Lively" odkrył ją o świcie. Pierwsza salwa padła około godziny czwartej.
Kilku amerykańskich żołnierzy krzyknęło z przerażeniem. Wkrótce potem kula urwała głowę człowiekowi nazwiskiem Pollard, który pracował na zewnątrz reduty. Korpus padł na wilgotną trawę, a nikłe jeszcze światło poranka ukazało krew tryskającą z szyi. Zwłoki stanowiły widome ostrzeżenie, gdyby ktoś jeszcze miał jakiekolwiek wątpliwości co do losu, jaki może spotkać obrońców wzgórza Breed.
W miarę jak wstawał dzień, okazało się, że ani z lądu, ani z okrętów Anglicy nie są w stanie wyrządzić wielkich szkód reducie. Do tej pory kanonada osiągnęła jedynie taki skutek, że Amerykanie mieli zszargane nerwy i na każdej twarzy dał się zauważyć strach. Strach i nieunikniona myśl: "Dziś odwaga wstąpienia do armii walczącej z królem Jerzym III może mnie kosztować życie".
Filip chciał spojrzeć na przedpole, ale kanonada wzmogła się. Mimo to zaryzykował spojrzenie, lecz dostrzegł jedynie dym i płomienie.
O Boże - pomyślał ze zgrozą - spalili Charleston! Przeklęci!
Pod gradem kul rozgrzanych do czerwoności dachy małych domów zajęły się ogniem. Przerażeni mieszkańcy już opuścili swoje domostwa.
- Posiłki przybywają do nich łodziami - poinformował ktoś.
- Królewska Marynarka - dodał ktoś inny.
- Regularne oddziały już zaczynają - następny głos wyraźnie drżał. - Spójrzcie tylko...
- Bądźcie cicho. Bo nie usłyszycie rozkazu: "ognia".
Ten twardy, zdecydowany głos należał do komendanta polnego -wysokiego, szpakowatego pułkownika Prescotta of Pepperella. Pomimo tłumu w reducie Filip zobaczył, jak dowódcy wypadła lornetka z rąk, a jego głowa zwróciła się do tylnego wyjścia z umocnień. A jeżeli reduta zostanie zdobyta? - pomyślał Kent coraz bardziej przygnębiony. Wizja wzgórza jako grobu wydała mu się coraz bliższa.
Nagle usłyszał podniecone szmerki:
- Warren!
- Czy to nie doktor Warren?
Bardzo przystojny, elegancki blondyn uzbrojony w muszkiet i szablę wkroczył do reduty. Był to znany bostoński lekarz, jeden z czołowych bojowników o sprawę patriotów w Massachusetts. Filip poznał Warrena w okresie swej pracy w drukarni Edesa i Gilla.
- Do usług - powiedział bez uśmiechu Warren do Prescotta. Prescott przez moment stał wpółodwrócony tyłem. Odwracając się
przodem do doktora i przekrzykując bicie bębnów oraz strzały armatnie powiedział:
- Generale Warren - zasalutował - przekazuję panu komendę!
- Nie, pułkowniku! Przybyłem tu jako ochotnik. Moja komisja jak na razie istnieje tylko na papierze. Czekamy na podpis. Pozwoli pan, że zajmę miejsce wśród żołnierzy.
Rozległ się szmer aplauzu, gdy lekarz, postać powszechnie znana, przedstawiciel najwyższej amerykańskiej władzy, przeszedł w swym szamerowanym złotem płaszczu na czoło reduty. Prescott zniknął w wąskim, bocznym przejściu, żeby zająć się niespodziewanym problemem. Od strony szczytu wzgórza osunęła się ściana wykopu.
Werble znów przyśpieszyły rytm. Filip pomyślał, że pora wyjrzeć. Przesunął się do przodu i wtedy dostrzegł go Warren.
- Kent? - upewnił się, podchodząc i wyciągając dłoń na powitanie.
- Tak. Witam, doktorze Warren.
- Z trudem cię poznałem.
- To zajęcie jest raczej brudzące. tk<
- Ale to "czysta robota". A więc służysz?
- Uważam, że wszyscy powinniśmy.
- Słyszałem, że się ożeniłeś? Z córką mecenasa Ware,a?
- Owszem. Anna mieszka w wynajętych pokojach razem z ojcem.
- Jeżeli będziemy walczyć jak lwy, to może wkrótce znów będziecie razem.
Skinąwszy dłonią, doktor wrócił na poprzednie miejsce pod ścianą. Jego obecność zwracała uwagę i przyciągała gapiów. Wraz z Johnem Hancockiem, Johnem i Samuelem Adamsami, złotnikiem Paulem Revere,em stanowili elitę bostońskich patriotów, popychających Amerykanów z Massachusetts do zbrojnej konfrontacji z królewskimi. To,
że człowiek o takiej pozycji i prestiżu przybył do potencjalnej pułapki śmierci, jaką była reduta, podniosło żołnierzy na duchu. A wśród nich i Filipa Kenta.
Zastanawiał się, która może być godzina. Sądząc po kącie padania promieni słonecznych, minęła trzecia. Pomimo nie milknącej kanonady Filip wspiął się na palce, żeby spojrzeć choć przez krótką chwilę w twarz niebezpieczeństwu, któremu mieli stawić czoło w letnie popołudnie. Dech zaparło mu w piersiach. Czerwone linie przecinały półwysep jedna za drugą. Dłoń Filipa mimowolnie zacisnęła się na lufie muszkietu Brown Bess. Chłodny pot strachu ciekł między palcami.
Purpura. Jak okiem sięgnąć łąki się czerwieniły. Przynajmniej tysiąc, a może i dwa tysiące czerwonych kurtek. A do tej pory siły Amerykanów musiały stopnieć o połowę.
Brytyjczycy, wyćwiczeni w utrzymywaniu szyku, wspinali się po kamienistych zboczach, nie łamiąc szeregów. Ich flagi łopotały w gorącym wietrze.
Szli jak na ćwiczeniach. Wolnym, miarowym krokiem. Ciągle naprzód. W rytm werbli rozbrzmiewających między salwami dział.
Długie szeregi sięgały aż do rzeki Mystic. Kompania flankowała kompanię. Szli wprost na redutę, a niżej kierowali się na pośpiesznie wzniesiony faszynowy płot, który miał zatrzymać kule muszkietów. I dalej kompanie szły w stronę kamiennego muru, ciągnącego się od płotu aż po brzeg rzeki. Za tymi prowizorycznymi fortyfikacjami równie przypadkowi żołnierze czekali, żeby stawić czoło najlepiej wyszkolonej armii ówczesnego świata.
Filip odwrócił się, żeby spojrzeć na Boston. Wzdłuż rzeki Charles tysiące ludzi wyglądało z okien, stało na dachach, by patrzeć, jak baterie dział na wzgórzu Copp rozkwitają obłokami dymu.
Jak zahipnotyzowany, Filip powrócił wzrokiem do szeregów pełznących po zboczu wzgórza. Ktoś powiedział, że atakiem dowodzi osobiście generał William Howe, jeden z trzech wyższych oficerów, którzy w połowie maja przybyli wesprzeć doświadczeniem generała Tomasza Gage,a.
- Nie strzelać! - padła komenda z głębi reduty. - Wstrzymać ogień, czekać na rozkaz! Pozwólcie bękartom podejść na odległość strzału.
To się może źle skończyć - pomyślał Filip. Naliczył dziesięć kompanii czerwonych kurtek w pierwszym rzucie. A za nimi jeszcze
dziesięć. Setki szkarłatnych postaci posuwających się miarowo naprzód. Nadchodzili.
Filip czuł pot spływający mu po ciele. Wyobrażał sobie, jak czują się Anglicy odziani w sztywne sukno, uginający się pod ciężarem koców, racji żywnościowych i broni. Jak do tej pory nie zmieniali rytmu, chyba że wspinając się lub obchodząc przeszkody. Można było już odróżnić twarze. Zauważać szczegóły. Blizna na czole, rude, krzaczaste brwi, policzki błyszczące od potu.
- Wstrzymać ogień! - padł znów rozkaz. - Czekać na komendę Prescotta!
Łykając nerwowo ślinę, Filip oparł się o nasyp. Z muszkietem w ręce starał się chwilę odpocząć. Murzyn Salem Prince i inni żołnierze też starali się odsapnąć. Filip dostrzegł Prescotta na przedpolu. Pułkownik kroczył tam i z powrotem, schylając głowę, gdy pociski gwizdały mu przy uszach.
Bębny nie ustawały. Filip rozpoznawał poszczególne formacje. Oprócz regularnej piechoty szła lekka piechota i pełni pychy grenadierzy. Kroczyli naprzód, by roznieść w pył bandę Amerykanów, którzy byli tak głupi, że okopali się na wzgórzu pod Bostonem.
Filip Kent najbardziej bał się nieuchronności miarowego marszu. I błysku bagnetów zatkniętych na lufach muszkietów.
Niewielu Amerykanów na wzgórzu Breed miało to śmiercionośne zwieńczenie broni. Koloniści pogardzali bagnetami. Filip zastanawiał się, czy nie popełniali błędu.
Po wybuchu walk w Lexington i Concord w kwietniu Filip znalazł się wśród tysięcy ochotników. Amerykańskie oddziały zaskakiwały brytyjskie siły, wyłaniając się zza kamiennych przydrożnych murków i zadając dotkliwe straty. Amerykanie upijali się triumfem, po cóż żmudne ćwiczenia, po cóż regularne oddziały, jeżeli bystre oko i pewna dłoń kolonisty siały popłoch w szeregach wroga.
Dziś jednak karta mogła się odwrócić. Zboczami wzgórza zbliżała się najdoskonalsza armia świata. Zdyscyplinowana, w pełnym uzbrojeniu. I nie przestająca posuwać się naprzód, gdzie reduta wykopana w jedną noc, płot i prowizoryczny mur chroniły kolonistów.
Jeśli trzeba iść, rzucić się na ich bagnety - przemknęło przez głowę Filipa - to pójdziemy!
II
- Na miły Bóg - gorączkował się Salem - czy damy się wystrzelać bez walki?
Filip myślał podobnie, ale rozkaz to rozkaz.
- Pułkownik zakazał strzelać, dopóki nie będą bardzo blisko. Powoli, nieubłaganie, grenadierzy i lekka piechota zbliżali się po
trawiastym zboczu. Filip otarł pot z czoła, czując się tak, jakby miał zemdleć.
Nie spał całą noc, był głodny i wyczerpany. Walka wydała mu się naraz niedorzecznością. Jak koloniści, mieszkańcy kraju, który uznał za swoją ojczyznę, śmieli przeciwstawić się wojskom największego imperium od czasów cesarstwa rzymskiego. To było szaleństwo, inaczej nie dało się tego określić.
Filip znów wysunął głowę nad krawędź nasypu. Twarze wroga stawały się coraz lepiej widoczne. Niektórzy mieli zdrową, rumianą cerę, inni ziemistą. Byli wśród nich młodzieńcy, którym wąs ledwie się sypał, i weterani wielu wojen. W dole, za kamiennym murem, odezwały się pierwsze strzały, muszkiety wybuchały kłębami gęstego dymu. W angielskich szeregach padli pierwsi żołnierze.
- Ognia! - rozległ się rozkaz w reducie.
Filip ujął swój muszkiet Brown Bess i wystrzelił, nie tracąc czasu na celowanie. Muszkiet nie był precyzyjną bronią. Filip zobaczył, jak młody gwardzista, niewiele starszy od niego, pada na trawę.
Amerykański ostrzał kosił Anglików niczym dojrzały łan. Ale nieprzebrane rzesze wroga ciągle szły naprzód. Jeżeli było to konieczne, po ciałach poległych i rannych towarzyszy. Nie przystając, ładowali broń i składali się do strzału.
Filip słyszał nad sobą gwizd angielskich kul. Jedna przeleciała mu tuż nad głową i zaryła się w nasypie za nim. W reducie też były ofiary, ale w porównaniu z przerzedzonymi szeregami grenadierów i lekkiej piechoty straty były niewielkie. Amerykanie ładowali broń i strzelali raz za razem. Filip nie miał czasu myśleć o niczym innym. Istniała tylko kolejność czynności. Proch, kula, przybitka.
- Prędzej! Prędzej! - przynaglali oficerowie. - Ładować! Strzelać! Ognia! Ognia! Ognia, do diabła!
, - Patrz! - wykrzyknął Salem Prince. - Spójrz! Tam! Filip zerknął nie przerywając utrząsania prochu w lufie. Brytyjskie
kompanie złamały szyk. Wstrzymały marsz i na komendę zrobiły "w tył zwrot". Pomaszerowały na Wzgórze Mortona, gdzie przed atakiem ludzie posilali się, a dla wielu był to ostatni posiłek. Amerykanie w reducie zaczęli wiwatować. Filip nie przyłączył się do radosnych okrzyków. Polizał dłoń oparzoną rozpaloną lufą, oparł się o nasyp za sobą i ciężko dyszał.
Bardzo chciał pić, choć odrobinę wody! Nie było ani kropli. Słońce prażyło przez kożuch gęstego dymu. Odrętwiałymi palcami Filip przechylił swój róg z prochem. Był już w połowie pusty. Jego towarzysze utyskiwali na podobne braki. Zapasy się kończyły.
- Utrzymać pozycję! - padła komenda.
Wiadomo było, że wróg łatwo nie zrezygnuje. Filip zamknął oczy, nie chciał umierać. Jak każdy. Tuż obok tarzał się w błocie żołnierz z przestrzelonymi wnętrznościami. Jakiś kolega metodycznie przesypywał jego proch do swego rogu, zbierał rozsypane pociski i przybitki.
Werble oddaliły się. Na jak długo? Filip czuł, że następnym razem Anglicy spróbują nowej strategii. Zwarty szyk, żelazna dyscyplina zwykle prowadziły ku zwycięstwu armię króla Jerzego. Tym razem, jak do tej pory, okazały się nieskuteczne.
Zresztą nieważne, w jaki sposób, gdy wedrą się już do reduty z bagnetami zatkniętymi na lufach... Wolał o tym nie myśleć.
III
Po Concord Filip pławił się w euforii zwycięstwa przez ładne parę tygodni.
Brytyjczycy uciekli, wycofali się do Bostonu. I amerykańska armia, hołota, zbieranina, ale przecież armia, otoczyła miasto, które, będąc kolebką patriotów, po dziesięciu latach utarczek stało się punktem zapalnym konfliktu. Małe lokalne oddziały zostały zorganizowane w większe jednostki. Przypadkowo sformowanym wojskiem dowodził stary generał Artemas Ward. Tego lipcowego popołudnia nie było go wśród żołnierzy, znajdował się w Cambridge, złożony chorobą. Mieszkańcy Massachusetts zgłaszali się na ochotnika w kwietniu, deklarując służbę do końca roku; ośmiomiesięczni ochotnicy, tak mawiali oficerowie. I nie był to wesoły dowcip. Przybywały też oddziały z bratnich
kolonii: Rhode Island, New Hampshire, Connecticut. Old Put, indiański wódz, przyprowadził trzydziestu ludzi i stado owiec na wszelki wypadek.
Tymczasową stolicą polityczną był Watertown, a kwaterę główną wojska umiejscowiono w Cambridge.
Decyzje jednak zapadały w Watertown, to stamtąd otrzymano rozkaz, na mocy którego pułkownik Benedict Arnold wyruszył na zachód w sprawie nowych zaciągów.
Arnold połączył swe siły z Ethanem Allenem, dowodzącym formacją Zieloni Górale. Pomimo stałych sporów o dowództwo wspólnie zmusili do poddania się mały garnizon fortu Ticonderoga nad jeziorem Champlain. Doniosłość zwycięstwa leżała nie tyle w militarnej randze, ile w zdobyciu magazynów wojskowych, w szczególności armat. Nikt dokładnie nie znał liczby zdobytych dział, ale nawet jedno miało olbrzymią wartość dla patriotów.
Do chwały - lub niesławy, zależnie od punktu widzenia - potyczek pod Lexington i Concord koloniści dołożyli teraz chwałę zdobycia królewskiego fortu i armat "...w imię Najwyższego i Kongresu Kontynentalnego", jak sformułował to Allen w nocie do komendanta fortu. Raczej wątpliwe, czy na drugim Kongresie Kontynentalnym, który rozpoczął obrady w maju, zdawano sobie sprawę, że fort został zdobyty w jego imieniu. Dopiero posłaniec przywiózł obradującym tę elektryzującą wiadomość. Powróciwszy, kurier zrelacjonował, że Kongres zamierza ustanowić stanowisko głównodowodzącego w Massachusetts.
A przecież nie tylko sukcesy militarne grzały tej wiosny serce Filipa. Pod koniec kwietnia poślubił Annę Ware, dziewczynę z Bostonu, o której względy starał się przez półtora roku. Ojciec panny młodej, wyłupiastooki mecenas Ware, rozpolitykowany patriota, dał młodej parze niezbyt chętne błogosławieństwo. Anna spodziewała się dziecka i ślub w małym kościółku w Watertown był niejako wymuszony okolicznościami. Jak wiele młodych amerykańskich par w tamtych czasach, Filip i Anna z niepokojem patrzyli w,przyszłość. Plany Filipa związane z pracą w charakterze drukarza musiały zostać odłożone na czas wojny. Mogła ona zakończyć się wkrótce zadośćuczynieniem krzywd i pojednaniem. Kongres miał nadzieję na takie rozwiązanie i dążył do niego.
Filip wiedział, że są podżegacze, jak Samuel Adams z Bostonu,
którzy gotowi byli ciągnąć wojnę aż do całkowitego uniezależnienia trzynastu stowarzyszonych kolonii od Korony.
Ponownie ładując swój muszkiet, Filip z trudem mógł uwierzyć, że łąki zasłane zwłokami i rannymi były tymi samymi sielankowymi miejscami, gdzie zeszłej jesieni usiłował niezdarnie uwieść swoją Annę. Całe przedwojenne życie wydawało się tak dalekie, że aż nierealne. Dzieciństwo we francuskim Auvergne, wyjazd do Anglii, kłopoty z arystokratyczną rodziną Amberly, emigracja do Ameryki, praca u Bena Edesa drukarza-patrioty. Filip przeszedł długą drogę od sympatii dla idei powstańców do walki po ich stronie.
Sprawa patriotów była najważniejsza, ale w to parne lipcowe popołudnie, gdy wokół szalała śmierć, Filip czuł, że bardzo pragnie żyć. Chciał znowu zobaczyć Annę, wziąć na ręce nowo narodzone dziecko.
I on, i Anna byli zgodni co do tego, że jego miejsce jest na polu walki. Anna była równie zaangażowana uczuciowo w sprawę patriotów jak on. I kiedy powiedział jej, że przenosi się do Harvard College, pośpiesznie zmienionego na koszary, pocałowała go tylko, tłumiąc łzy.,
Zeszłej nocy Reverend Langdon, przewodniczący College,u, modlił się za żołnierzy, którzy wyruszyli z Harvardu na półwysep Charleston. Chodziło o powstrzymanie brytyjskich prób ufortyfikowania Dorches-ter Heights, ufortyfikowania, które podobno szykowano na niedzielę osiemnastego lipca.
Amerykanie, według oceny Filipa nie więcej niż setka, wymasze-rowali wyposażeni w narzędzia do kopania, koce i bardzo skąpe racje żywności. Zostawili generała Warda jęczącego z bólu i Reverenda Langdona ekspediującego do Andover bibliotekę uczelni. Gdyby Brytyjczycy kiedykolwiek wyruszyli z Bostonu i dotarli do Harvardu, książkom groziło spalenie, tak jak to się stało w Charlestonie.
Na wzgórzu Breed Filip nie miał już w sobie nic z otuchy, którą napełniła jego serce potyczka pod Concord.
Wewnątrz reduty słychać było jęki rannych. Salem Prince powiedział cicho:
- Znów nadchodzą.
Filip zacisnął powieki i zaczerpnął głęboki haust śmierdzącego powietrza. Murzyn miał rację. To były bębny.
IV
Drugi atak bardzo przypominał pierwszy. Jacyś głupcy tam dowodzą - pomyślał Filip. Amerykanie strzelali, strzelali i strzelali. I po raz drugi miarowy marsz czerwonych kurtek został powstrzymany, a zwały trupów na przedpolu reduty stały się jeszcze trudniejsze do przebrnięcia. Teraz koloniści naprawdę mieli się z czego cieszyć. Ale radość trwała krótko.
- Zostało mi prochu na dwa, najwyżej trzy strzały - powiedział Filip do Murzyna stojącego obok, gdy atak odparto. Dym w reducie zgęstniał, szczypał w oczy, drapał w gardle.
- Lepiej wynośmy się stąd - odparł Salem Prince, rzucając pusty róg. - Pociski już się kończą.
- Jeżeli macie proch - podszedł do nich oficer - strzelajcie czymkolwiek, kamieniami albo tym - podniósł gwóźdź z drewnianej konstrukcji reduty.
I zniknął w dymie, zostawiając Filipa wpatrującego się w gwóźdź osłupiałymi oczyma.
Która mogła być godzina? Pół do piątej? Piąta? Filip wyjrzał zza umocnienia, zobaczył setki grenadierów i żołnierzy lekkiej piechoty, wzgórze czerwieniło się od ich szkarłatnych mundurów i krwi. Usiłował dojrzeć coś dalej, poprzez kłęby dymu.
- Generał Howe zmądrzał! - wykrzyknął, łapiąc Murzyna za ramię. Oczy Prince,a były pełne strachu. Teraz angielskie szeregi wyglądały
inaczej. Żołnierze pozbyli się ciężkiego ekwipunku, zdjęli hełmy i futrzane czapy. Niektórzy ściągnęli nawet szkarłatne kurtki.
Doktor Warren stojący nieopodal, też ściągał z siebie swój wspaniały płaszcz.
- Myślę, że tym razem mają zamiar przedrzeć się! - krzyknął. -Howe ma tyle prochu, ile tylko zapragnie. Pewnie wie, że u nas już z tym krucho.
- Dlaczego, do diabła, nie wysyła się kogoś po proch? - zapytał któryś z żołnierzy.
- Już wysłano - odpowiedział Warren.
- I gdzie on jest?
• - Nie wiem - pokręcił głową Warren. - Może go złapali - gorzki uśmiech wykrzywił mu usta. - A może uciekł, to żaden wyjątek dzisiejszego popołudnia.
Warkot bębnów wyraźnie się zbliżył. Filip przełknął nerwowo ślinę i załadował muszkiet.
Anglicy podchodzili przez łąki. Tym razem wyglądali znacznie groźniej, przekraczali ciała poległych towarzyszy, nie rozglądając się wokół. Filip gołym okiem widział wściekłość i determinację na ich twarzach.
Krew bryzgała im spod butów, ale nie zwalniali kroku. W końcu Amerykanie zaczęli strzelać. Przez kilka chwil wyglądało na to, że powtórzy się strategia dwóch pierwszych ataków. Szeregi zachwiały się, słychać było krzyki.
Dym w reducie wżerał się w gardła, dusił, rozciągał się nad Amerykanami jak śmiertelny całun. Przerażony Filip po omacku załadował muszkiet gwoździem. Pomyślał, że broń może eksplodować, ale nic takiego się nie stało. W dymie nie mógł ocenić skuteczności strzału.
Bagnety zatknięte na angielskich muszkietach zdawały się coraz bliższe. Filip bardziej wyczuł, niż usłyszał zmianę natężenia dźwięku. Amerykański ogień powoli cichł.
- Ognia! - krzyczał gdzieś z lewej strony pułkownik Prescott.
- Nie mamy prochu - odpowiedziały mu ochrypłe głosy. Strzały prawie ucichły, ich miejsce zajął nowy przerażający dźwięk.
Amerykanie stłoczeni w reducie słyszeli, jak rozlega się po drugiej stronie ziemnego wału. Monotonny, miarowy zaśpiew:
- Naprzód! Naprzód! Naprzód! - dopingowali się nawzajem Anglicy.
Filip wyjrzał na przedpole, wróg był coraz bliżej. Proch się skończył.
Najpierw kilku Anglików ruszyło biegiem w kierunku reduty, przerywając szyk. Za nimi biegli inni, coraz więcej. Wkrótce cały pierwszy szereg szarżował z nastawionymi bagnetami. Salem Prince oparł łokcie o brzeg umocnienia i wystrzelił swą ostatnią kulę. Resztki prochu użyczył mu Filip.
Kula trafiła w czoło sierżanta grenadierów, kładąc go na miejscu.
Pojedyncze strzały nie przestraszyły Anglików. Atakowali ze swoim okrzykiem:
- Naprzód! Naprzód! Naprzód!
W ostatnich, dramatycznych sekundach oczekiwania Filip uniósł nad głową muszkiet jak maczugę, boleśnie świadom swoich szans w starciu z bagnetami. Brytyjska dyscyplina dawała wyniki. Po dwóch nieudanych atakach trzeci miał się zakończyć sukcesem.
- NAPRZÓD! NAPRZÓD! NAPRZÓD!
Bagnet zalśnił nad głową Filipa. Zasłonił się muszkietem ściskanym kurczowo oburącz. Piechociarz atakujący z góry, z krawędzi reduty, zwalił się do wnętrza, z roztrzaskaną nogą. Jego bagnet trafił w pierś Salema Prince,a.
Murzyn padł krzycząc. Anglik usiłował wstać, ale Filip powalił go, grzmocąc z całej siły kolbą w głowę. Raz za razem, ciężko dysząc, aż usłyszał trzask rozbijanej czaszki. Anglik padł obok zwłok Murzyna. Lecz na miejsce tego jednego zabitego wroga biegły setki następnych. W dymie nie tylko nie można było dostrzec przyjaciela, ale odróżnić go od wroga.
- Odwrót! - krzyczał któryś z amerykańskich oficerów. - Odwrót! Marsz na Bunker! Opuścić redutę!
I rozpętało się piekło! Histeria!
Marynarze wspierający oddziały piechoty wskakiwali do reduty, strzelając z bliska. Filip, kopiąc i wywijając muszkietem, torował sobie drogę do wąskiego przejścia. Kaszlał, dym zapierał mu dech. Jakieś widmo z bagnetem wyłoniło się z kłębów dymu, Filip kopnął Anglika w łydkę, pchnięcie prześlizgnęło się po policzku Kenta i trafiło w oko posuwającego się za Filipem Amerykanina z Rhode Island. Krew trysnęła Filipowi na kark ciepłą strugą. Chciał krzyczeć, ale powstrzymał się. W tłoku dojrzał doktora Warrena wywijającego muszkietem. Przez chwilę promień słońca przedarł się przez chmury dymu i oświetlił twarz lekarza. Warren wyglądał jak postać na medalu lub dawnej monecie. I wtedy bagnet przebił mu żebra. Warren poszedł przed siebie sztywno niczym mechaniczna lalka. Filip ze ściśniętym sercem patrzył, jak przywódca patriotów znika w tumanach dymu.
Filip przedzierał się naprzód. Przed sobą widział światło, wyjście z reduty.
Uniósł poziomo swoją Brown Bess i grzmocił, wyrąbując sobie drogę. Nie widział wrogów i przyjaciół, tylko jasny punkt przed sobą, swój jedyny cel.
Paliło go w piersiach, wyrwał się na otwartą przestrzeń i popędził na wzgórze Breed. Za sobą słyszał jęki i krzyki reduty. I wycie czerwonych kurtek, śpiew zemsty.
V
Słońce zachodziło gdzieś za całunem dymu. Musi być koło szóstej -pomyślał Filip, z trudem gramoląc się na szczyt wzgórza Bunker. Tam okopali się ludzie Old Puta.
Okopy były puste.
Wszędzie, jak okiem sięgnąć, koloniści uciekali. Biegli w stronę wąskiego skrawka lądu stanowiącego jedyną drogę odwrotu. Filip był jednym z nich. Zgodnie z ostatnim rozkazem: "Odwrót", jaki do niego dotarł, ratował swoje życie.
Charlestown Neck był prawie nie do przebycia. Tłum mężczyzn tratował się, przepychał, walczył, byle tylko posunąć się choć odrobinę do przodu.
Nagle salwa armatnia przeorała przesmyk na pół. Fala powietrza rzuciła ludzi na ziemię. Coś ciężkiego i lepkiego uderzyło Filipa w głowę. Spojrzał. To była ludzka ręka oderwana od ciała.
Wytarł twarz i powstrzymując mdłości, walczył dalej o swoje życie,
0 każdy krok naprzód. Obok niego jakiś zwariowany człowiek z Rhode Island krzyczał triumfalnie:
- Podobno Angole stracili ponad tysiąc, a my najwyżej setkę!
To może być prawda - pomyślał Filip, torując sobie drogę krok po kroku. Tak, to nie było niemożliwe, ale gdyby nawet poległo pięćdziesiąt razy tyle Anglików, ile Amerykanów, tylko wariat mógł widzieć w tym zwycięstwo kolonistów.
Po dwóch nieudanych atakach nie wahali się ruszyć po raz trzeci.
i zdobyć redutę. Z bagnetami na muszkietach - Filip nie mógł zapomnieć tej strasznej broni.
Czuł się zniechęcony, przygnębiony. Jeszcze bardziej zniechęcony niż, jak mu się wtedy wydawało, podczas wszystkich najtrudniejszych chwil w swoim życiu: ponurej morskiej podróży, gdy jego matka Maria Charboneau zmarła, a on, zanim postawił stopę na amerykańskiej ziemi, przybrał nowe nazwisko. Miną lata, może kiedyś będzie się mówiło o wzgórzu Breed jako o sukcesie. Ale Filip widział jasno, że to była klęska.
Biegnąc w przydymionym krwawym świetle zachodzącego słońca, zdawał sobie sprawę, że sytuacja się zmieniła. On, jego żona i nie narodzone dziecko muszą stawić czoło przyszłości, która może być równie ciemna jak ten lipcowy dzień.
Ich los będzie losem trzynastu zbuntowanych kolonii. Imperium brytyjskie będzie domagać się szacunku. A dobry król Jerzy zrobi wszystko, by rzucić zbuntowanych Amerykanów na kolana. Ogniem
i żelazem.
Walka patriotów może być bardzo długa.
A jej wynik przesądzony. i;,--"!,.,.,
ROZDZIAŁ DRUGI . .,
__ Wzgórze Sermon _^_______
- Jud, kochanie?
Nad jej nagim udem sięgnął po butelkę rumu, którą się dzielili. Lipcowy wieczór wypełniał chatkę upałem, podkreślając zapach kobiety. Mdłą kombinację potu i kurzu z farmy, woń, która podniecała go niezawodnie. Jeśli skonsumował dostateczną ilość rumu.
- Jud? - powtórzyła.
- CO? ./..;;,.
- Czy to wszystko na dzisiaj?
- Nie, moja piękna! Do diabła, nie z takim widokiem!
Pił, aż opróżnił butelkę i upuścił ją. Stuknęła głucho o podłogę. Odwrócił się do kobiety, kładąc dłoń na skrawku nagiego uda, skrawku nakrapianym blaskiem księżyca. Pokierowała jego palcami, w górę przez ciężki brzuch do piersi. Zaśmiała się niskim, chropawym śmiechem ladacznicy.
- O, jak dobrze. Stary głupiec długo nie wróci. Musi pokazać panom, że wypełnia swoje obowiązki, jak trzeba. Gdyby wiedział, że może spotkać kogoś z tego lepszego świata w swoim własnym łóżku - zachichotała.
- Lottie, przestań gadać głupoty - ofuknął ją i zamknął usta pocałunkiem, który w połowie był przejawem pożądania, a w połowie karą.
Odepchnęła go, słoma zachrzęściła, gdy potoczył się w kąt chaty.
- Nie traktujesz mnie dziś odpowiednio, Judsonie Fletcherze! Całujesz, jakbyś chciał ugryźć!
- Wybacz!
Sięgnął po butelkę, przypomniał sobie, że jest pusta. Pragnienie wciąż w nim płonęło. Ale kiedy nie płonęło?
- To wszystko? Nic więcej nie masz do powiedzenia? Jedynie wybacz?
- A co jeszcze mam mówić, Lottie? To nie konwersacja jest twoją mocną stroną. Więc weźmy się za to, w czym jesteś naprawdę wspaniała. Zgoda?
Znów wyciągnął rękę, by sięgnąć po jej nagość. Jego dłoń znalazła się w smudze światła. Silna, kształtna dłoń młodego mężczyzny ze złotymi włoskami powyżej nadgarstka.
Kobieta jednak była niezadowolona.
- Nie, mój panie. Chcę wiedzieć, dokąd uciekają twoje myśli, Jud. Jego śmiech naśladował rubaszne męskie rechoty rozlegające się
nad flaszką w tawernie czy na walkach kogutów: Dziwnie łatwo przyszedł ten śmiech młodemu paniczowi.
- Pokażę ci, dokąd idą, moja miła - odparł, pochylając nagie plecy, podczas gdy jego usta poszukiwały... Wyszarpnęła się i zaczęła z nim drażnić.
- Słuchaj - powiedziała z obraźliwą nutką - wykrzykiwałeś jakieś imię ostatnim razem.
; - Do diabła! Niemożliwe!
- Ależ tak! Słyszałam! Tu, w tej chacie!
- Możliwe! Byłem podniecony i wykrzyknąłem twoje imię.
- O nie, mój panie. To nie pani Lottie Shaw była tą, której chciałeś. - Kolejny zjadliwy uśmieszek. - Chociaż to od niej dostałeś to, czego chciałeś. Nieładnie, panie Fletcher.
Porwał się na równe nogi, naprawdę rozwścieczony. Stał nagi w świetle księżyca, przemykającym przez zasłony. Nie wykończona chata nie miała szyb w oknach.
- Na miłość boską, kobieto! Dostajesz ode mnie, czego ci trzeba! Ten stary wrak, twój ojczulek, wydał cię za mąż, żeby...
- Pragnę trochę szacunku - zaskamlała młoda kobieta. - Trochę uczucia! Nie chcę, żebyś używał sobie na mnie i wykrzykiwał: "Peggy! Peggy!" Myślisz, że ja nie wiem, która to Peggy?! - krzyczała coraz cieniej, z rosnącą złością. - Myślisz, że cała okolica nie widzi, komu chcesz przyprawić rogi?
Trafił na butelkę i kopnął ją w stronę, skąd dochodził potok pretensji. Krzyknęła, uchylając się. Na zewnątrz żółty kundel zaczął ujadać.
Judson złapał swoje ubranie i spiesznie wciągał je na siebie. Wtedy Lottie zrozumiała swój błąd. Przeskoczyła naga przez smugę księżycowego blasku i skruszona przytuliła policzek do jego piersi. Czuł jej młode ciało napierające na jego biodro. Upychając w gacie swoją elegancką koszulę, z gorsem przyozdobionym koronkami, Judson złośliwie podsunął łokieć pod nos Lottie. Ze złotymi lokami i niebieskimi oczami wyglądał w świetle księżyca jak zjawa z kobiecych marzeń. Lottie zaczęła naprawdę rozpaczać.
- Kotku! Nie szalej! Za dużo gadam! Chodź tu do mnie! Pogódźmy się! Judson pochylił się nad nią, wysoki, pięknie ubrany, o wydatnym
nosie i ze śladem jakiejś miękkości wokół ust. Zacisnął palce na jej pulchnym ramieniu. Wyglądał jak jakiś biblijny anioł zemsty, gdy gniew płonął w jego oczach.
- Jeżeli jeszcze kiedyś wymienisz jej imię w mojej obecności - mówił cicho - lub się dowiem, że powiedziałaś o tym komukolwiek, wrócę tu, Lottie, i zabiję cię. Pomyśl o tym.
Już wolniej wciągnął buty z kosztownej rosyjskiej skóry, podniósł z klepiska płaszcz z ciemnozielonego aksamitu i dumnym krokiem opuścił chatę. Odgonił żółtego kundla i dosiadł pewnie pięknego deresza. Wierzchowiec aż raził wyglądem pod rachityczną jabłonką, którą farmer posadził u bramy. Jeszcze drżąc z gniewu, panicz wyjechał galopem z podwórka i ruszył drogą na Rappahannock, do domu.
Był piękny lipcowy wieczór. Sięgnął do kieszeni siodła, włożył głębiej rękę, w końcu zaklął. Był wpółpijany, a chciał się zalać w pestkę. I nie miał rumu.
Lottie Shaw też była czymś w rodzaju lekarstwa zażywanego w tajemnicy. Ale dzisiaj, przyłapując go na wykrzykiwaniu JEJ imienia, Lottie ostudziła zapały Juda. Bez litości wbił ostrogi w boki deresza i popędził zakurzoną drogą w słodko pachnącą letnią noc. Pogrążył się w ciemnościach, lecz nie mógł uciec od bólu, jaki wywoływał nawet sam dźwięk imienia Peggy.
II
Jazda drogą Caroline County w Wirginii zawsze przypominała mu jego najlepszego przyjaciela z chłopięcych lat George,a Clarka, drugiego z sześciu synów farmera Johna Clarka.
Wiele dzieliło George,a od Judsona w latach, gdy obaj dorastali. Chociażby to, że ojciec jednego był biednym farmerem, a drugiego zamożnym plantatorem. Może przyczyną był fakt, że każda istota ludzka, bez względu na wiek, lubi mieć kogoś, kto byłby jej towarzyszem i uczniem. A George, choć dwa lata młodszy, bardzo wcześnie odkrył, że Judson nie jest typowym plantatorskim synkiem. Rzeczywiście Judson nienawidził wzgórza Sermon. Bardziej podobało mu się studiowanie leśnych bezdroży pod kierunkiem George,a, który wałęsał się po okolicy, odkąd wyrósł z pieluch. Na przykład dzisiaj wystarczyło Judsonowi podnieść głowę, żeby odnaleźć na niebie Gwiazdę Północy i Krzyż.
Włócząc się z Clarkiem dniami i nocami, nauczył się wielu rzeczy. Jak dostrzec owada w trawie czy czaplę ukrytą w przybrzeżnych zaroślach. Gdzie znajdują się barcie dzikich pszczół, pełne wonnego miodu. Jak rozpoznać trujące rośliny i jagody. W jaki sposób dostrzec nocnego włóczęgę po drugiej stronie łąki i zobaczyć, co się dzieje na horyzoncie, w odległości trzydziestu kilometrów. Dzięki tej ostatniej umiejętności George zyskał sobie przydomek Sokolego Oka. I bardzo mu się przydawała w jego wędrówkach.
Bywali na targach w Richmondzie. Spotykali nieokrzesanych, ubranych jak Indianie mężczyzn ze strzelbami na wiewiórki, którzy snuli opowieści o świecie po drugiej stronie gór Blue Ridge, Błękitnej Ściany, jak je nazywali mieszkańcy Wirginii. Wędrowcy, wypluwając prymki tytoniu w sposób cudownie łamiący wszelkie kanony dobrego wychowania, opowiadali o rozległych lasach, morzach trawy i oceanach chmur za górami. Było tam dość zwierzyny, żeby człowiek nie tylko wyżywił się przez całe swoje życie, ale i kupił wszystko, czego potrzebował, za skóry i futerka.
Trzy lata później przyjaciel i mentor Judsona zniknął. Przekroczył Błękitną Ścianę wykazując odwagę, której brakowało młodemu Fle-tcherowi.
No i George Clark nie był zakochany w kobiecie, której prawdopodobnie nigdy nie miał zdobyć.
Dwukrotnie George pojawił się z krótką wizytą w rodzinnym domu. Zapraszano wtedy Judsona, by dzielił z Clarkami wieczorny posiłek i słuchał zadziwiających opowieści George,a.
Opisywał surową przygraniczną osadę, wyrosłą przy Fort Hill, gdzie dwie rzeki wpływały do jednej, zwanej przez Indian O-hi-o - Piękną
Wodą, La Belle Riviere według francuskich traperów. George Clark płynął wzdłuż tej legendarnej rzeki z myśliwymi w łodzi wydrążonej z pnia topoli, długiej na jakieś osiemnaście metrów, wyplamionej krwią i tłuszczem zwierząt.
Podczas swej drugiej podróży dotarł rzeką do Indian zwanych Mingo, nauczył się ich narzecza i zimował wraz z nimi. Wypowiadał się z najwyższym zachwytem o mądrości i umiejętnościach łowieckich ich wodza imieniem Logan.
Judsonowi było trudno zebrać wszystkie zadziwiające szczegóły tych opowieści. Ale po jakimś czasie w jego wyobraźni powstała zdumiewająca i zachwycająca leśna kraina, po której przemykali ciemnoskórzy tropiciele śladów. Królestwo, gdzie człowiek brał sobie ziemię, jeżeli jej potrzebował. I każdy był sobą, takim, jakim pragnął być, a nie ukształtowanym przez żądania innych.
Zachodnia puszcza była właściwym miejscem dla Judsona, zapewniał George przez kilka krótkich popołudni, dopóki znów nie zniknął. Wyglądał inaczej, był chudszy, za to twardy jak rzemień. Przypominał rudowłosego ducha, który swobodnie wędrował po dalekich krainach. Zetknięcie z nim za każdym razem uświadamiało Judsonowi ograniczenia własnego życia.
Wizyty przyjaciela zasmucały Judsona. Wielu przedsiębiorczych ludzi podążało tą drogą, ba, nawet całe rodziny. Powstawały kompanie mające na celu badanie i eksploatowanie bogactwa dzikiej przyrody. Może i on, Judson Fletcher, powinien umieć spakować się i wyruszyć na zachód, może to właśnie tam było jego miejsce.
Judson miał jeszcze jeden problem, problem, który nazwał dziś po imieniu, w chwili gdy powinien był wyszeptać imię Lottie Shaw.
Judson widział w myślach twarz przyjaciela, jakby ją rzeczywiście miał przed oczami. Jego oczy nigdy nie były spokojne, zawsze czujne, zawsze w ruchu. Szukające... Czego?
Wolności? Wciąż uciekającej linii horyzontu?
- To te przeklęte rude włosy! - krzyknął Judson, w ostatnim momencie uchylając się przed gałęzią, która byłaby urwała mu głowę.
Znów wyprostował się w siodle i pomyślał, że rude włosy George,a były najbardziej bezbolesnym usprawiedliwieniem różnic między nimi. W rodzinie Clarków mówiono, że prawdziwi mężczyźni to rudzielcy. A z sześciu synów Johna Clarka sześciu miało płomiennorude czup-
ryny, od najstarszego George,a Rogera, zmarłego przed trzema laty, po najmłodszego, pięcioletniego Williama.
Dlaczego, do wszystkich diabłów, ja się nie urodziłem rudy - przemknęło przez głowę Judsona. Było to wygodnym wytłumaczeniem wszystkiego, co uważał za złe w swoim życiu. Co go omijało.
Bolało. Jak wspomnienie przyjaciela, który miał coś, czego jaś-niepaniczowi Judsonowi Fletcherowi nie stawało.
III
¦¦i Judson tak gnał deresza, że wierzchowiec spienił się po pachwiny. Kiedy to zauważył, zmitygował się, zjechał na pobocze drogi i poprowadził zwierzę za uzdę. Koń rżał, stąpając ciężko.
Judson czknął i podrapał krocze przez wspaniałe, perłowoszare spodnie. Z jego szczęściem mógł złapać trypra od nadobnej Lottie.
Naraz zauważył coś, co opierało się o ogrodzenie. Kucnął, zaklął zdziwiony, palcami dotykając kukły ze słomy. U jej stóp leżał kawałek łupku. Podniósł go i wyszedł z cienia drzew. W końcu udało mu się odczytać słowo niezdarnie wyskrobane na łupku. Poczuł zimny dreszcz w krzyżu.
- Buckra - powiedział półgłosem. I powtórzył: - Buckra. Zachodnioafrykańskie określenie białego człowieka. Wziął kawałek
szarej, łupkowej dachówki i wyszedł na drogę. W świetle księżyca dojrzał więcej. Drewniany kołek przymocowany do dziwnej konstrukcji z łupku. Wszystko było wysmarowane czymś ciemnym.
Judson uklęknął i przesunął palcem po ciemnej substancji. Poczuł strużki potu ściekające mu po plecach. Próbował zagłuszyć obawy, mówiąc głośno:
- To musi być krew kurczaka albo świni...
Nagle usłyszał stukot kopyt w dole drogi. Sięgnął ręką do prawego buta, gdzie dyskretnie ulokowany w cholewie tkwił cienki sztylet, przyjaciel dżentelmena. Odwrócił się przez ramię, naraz trzeźwy i uważny.
Zobaczył latarnie kołyszące się na zakręcie, jakieś pół tuzina jeźdźców. Wyszedł im naprzeciw, na środek drogi.
- Hej! Tu Judson Fletcher!
Jeźdźcy wstrzymali konie. To była grupa patrolująca drogi w po-
szukiwaniu zbiegłych niewolników. Na czele jechał na pięknym gniadoszu przystojny, o miłej aparycji, Seth McLean. Za nim biednie ubrany, niepozorny Tom Shaw na mizernej kobyle.
- Dobry wieczór, panie Fletcher! - odezwał się Shaw z akcentem uniżoności.
- Dobry wieczór, Shaw - w tonie Judsona było tyle arogancji, że Shaw skurczył się w siodle jak smagnięty biczem. - Panie Wells, panie Sąuire, Seth - podkreślił serdecznością różnice społeczne.
- Przewietrzasz się, Judsonie? - spytał Seth z niewinnym uśmieszkiem.
- Właśnie!
Cóż za ironia, te dwuznaczne słowa padły z ust tego, któremu naprawdę chciał przyprawić rogi i nigdy nie miał tego zrobić.
- Znalazłem tu coś, co panowie powinni zobaczyć. Poprowadził ich do pokłutej kukły, reakcja była natychmiastowa.
- Wiedziałem, że ci czarni coś knują! - wykrzyknął Tom Shaw. -Moja Lottie przysięgała, że słyszała bębny dwie noce temu. Znad rzeki. To przy tej drodze!
- Niemożliwe - stwierdził Seth. - Wiesz, że w okolicy, plantatorzy nie pozwalają Murzynom mieć bębnów. Za łatwo by się porozumiewali. U mnie nie mają nic prócz wołowych kości. Tym niech sobie grzechoczą do woli. Panowie - zwrócił się do swoich towarzyszy - czy możecie kontynuować patrol beze mnie? Chciałbym porozmawiać poufnie z moim przyjacielem Judsonem. Może będzie w stanie nam pomóc.
Judson nie mógł sobie wyobrazić, jak to mogłoby być możliwe, ale pozostałym zdawało się to naturalne i byli gotowi odjechać sami. Złapał więc swego wierzchowca i wkrótce jechał truchtem przed Sethem w kierunku, z którego patrol przybył.
- Nie chciałem mówić o tym przy Tomie Shaw - powiedział Seth po dłuższej chwili milczenia - ale może nie było nic groźnego w tym, co słyszała jego żona nocą.
- Nie wiem - odparł sztywno Judson. - Nigdy nie słyszałem murzyńskich bębnów.
- Wiem - zaśmiał się Seth. - Za to często szelest spódnic mężatek. Judson poczuł, że sztywnieje, ale Seth poklepał go przyjaźnie po
ramieniu. Młody Fletcher uspokoił się. Zapewne nie było nic osobistego w tym żarcie. Cała okolica znała jego słabość.
- Były znaki, że możemy popaść w kłopoty - powiedział Seth poważniejąc.
- Masz na myśli czarnych?
Seth skinął głową wyraźnie zakłopotany.
- Na twoim terenie? - dopytywał się Judson.
- Możliwe.
Judson był zaskoczony, gdyż Seth McLean rozsądnie traktował swoich trzystu niewolników.
- Nie widzę związku ze mną - wzruszył ramionami Judson.
- Wyjaśnię ci to nad szklaneczką porto, jeśli pozwolisz.
Seth pokłusował prosto w kierunku świateł swego eleganckiego domu nad zatoką Rappahannock. Judson patrzył w oświetlone okna drugiego piętra, jego serce dobrze wiedziało, które należały do pokoju Peggy.
Jechał za McLeanem w dół ścieżką przez pole tytoniu. Zielone liście dojrzewały do letnich zbiorów. Chuda sylwetka Setha rysowała się na tle świateł u wejścia. Ściągając cugle, Judson czuł się jak przestępca. Seth był przyzwoitym człowiekiem. Jednocześnie sytuacja wydawała mu się przewrotnie śmieszna. Jakby mucha zapraszała pająka do swego domu.
IV
Wielki zegar, wykonany aż w Londynie, napełniał tykaniem pokój biblioteczny. Kwadrans po północy. Seth nalał sobie wina, Judson wolał rum z Rhode Island. Ze szklaneczką w ręce usadowił się w fotelu, usiłując ukryć niepokój. Jak dotąd zawsze czuł się świetnie; wpełznął do łóżka pierwszej mężatki, gdy miał piętnaście lat.
W korytarzu rozległy się kroki i Judson poczuł bicie serca, zanim zrozumiał, że są zbyt ciężkie jak na kobietę, zwłaszcza damę.
W drzwiach stanął siwy Murzyn w liberii. Seth spojrzał na niego.
- To wszystko na dziś, Andrew. Sam obsłużę naszego gościa.
Z uprzejmym mruknięciem, mającym oznaczać nazwisko Judsona, niewolnik się wycofał. Seth ujął kieliszek w obie dłonie.
- Judsonie, czy nie słyszałeś nic o niezadowoleniu wśród niewolników?
- Znasz mnie, przyjacielu. Spódnice szeleszczą kusząco. Kości do
gry grzechoczą, konie rżą, kury gdaczą. A mój ojciec, przeklęty staruch, przeklina nieźle, także mnie - gorzki uśmiech wykrzywił usta Judsona. - W sumie to zbyt wiele hałasu, bym dosłyszał coś znaczącego. Domyślam się, że z tobą jest inaczej.
- Cóż, jak mówiłem, były pewne znaki. Większa zuchwałość niż zwykle. Mój nadzorca został zmuszony do użycia bata trzy razy w tym tygodniu.
- Nasz nie musi być zmuszany - kwaśno przerwał mu Judson. - Wręcz szuka okazji.
- Shaw - przypomniał sobie McLean - młodszy brat starego Toma.
- Właśnie - pokiwał głową Fletcher - okrutnik, analfabeta. Nie to co twój William.
- Ale i William jest naciskany. Pewne sprawy powracają cyklicznie, Judsoni