JOHN JaKes BUNTOWNICY Z angielskiego przełożyła Irena Dawid-Olczyk Świat Książki Tytuł oryginału THE REBELS Projekt okładki i stron tytułowych Zofia Sokołowska Redakcja Barbara Nowak Redakcja techniczna Alicja Jablońska-Chodzeń Korekta Jolanta Rososińska Aniceta Tomasiak Licencyjne wydanie klubu "Świat Książki" za zgodą UNIV-COMP Sp. z o.o. Copyright (c) by John Jakes and Book Creations, Inc. 1994 (c) Copyright for the Polish edition by UNIV-COMP Sp. z o.o., Warszawa 1994 (c) Copyright for the Polish translation by Irena Dawid-Olczyk Świat Książki, Warszawa 1997 Pomyślisz, że poniósł mnie entuzjazm, lecz nie będziesz miała racji. Jestem aż za dobrze świadom trudu, krwi i ceny, jaką przyjdzie nam zapłacić za utrzymanie w mocy naszej deklaracji, za powstanie i obronę Stanów. Już teraz mogę dostrzec blask sławy i oświecenia. Mogę dostrzec, że koniec wieńczący nasze dzieło będzie wart więcej niż wszystkie nakłady. I to zatriumfuje w dniu podpisania, gdybyśmy nawet kiedykolwiek przeklinali ten dzień, czego, ufam w Bogu, robić nie będziemy. John Adams w liście do swej żony Abigail Filadelfia, 2 lipca 1776 Dla mojej córki Andrei KSIĘGA PIERWSZA Nasze życie, nasz los, nasz uświęcony honor ROZDZIAŁ PIERWSZY Smak stali ___________ Brytyjskie bębny rozpoczęły w powolnym marszowym rytmie. Na początku nieliczne, z czasem dołączały kolejne. W końcu głuchy odgłos werbli rozległ się wzdłuż południowo-wschodniego krańca półwyspu Charleston. Przez moment ich dźwięk zdawał się przesycać gorące, letnie powietrze. Huk armat ustawionych na Coppy Hill w Bostonie i okręty krążące wokół półwyspu działały paraliżująco. Po lewej stronie Filipa Kenta chudy Murzyn uzbrojony w strzelbę na wiewiórki niespokojnie wyszczerzył zęby. - Wygląda na to, że Tommy już po obiedzie - zagadnął. - Chyba tak - odpowiedział Filip. Miał trudności z mówieniem. Jego gardło było tak wysuszone, że ledwie szeptał. Wsadził wycior do lufy swego cennego angielskiego muszkietu, zwanego Brown Bess. Postukał dwa razy wyciorem, by mieć pewność, że szczypta prochu, kartonowa przybitka i kula są dobrze umiejscowione. Modlił się w myślach, żeby znaleźć gdzieś odrobinę wody do picia. Żołądek mu zaburczał, skręcając się z głodu. O racjach żywnościowych, które zafasował o zachodzie słońca, w czasie ćwiczeń w Cambridge, zdążył już dawno zapomnieć. W dodatku był obolały. Przez całą noc wraz z innymi żołnierzami kopał redutę. Najpierw mieli wiele wątpliwości, czy szczyt wzgórza Breed jest właściwym miejscem na okopywanie się, czy lepiej zdecydować się na przesmyk łączący Charleston z lądem, łatwiejszy do obrony. 9 W końcu spory rozstrzygnął oficer nazwiskiem Gridłey, specjalista inżynier. Zadecydował, że wzgórze Breed będzie lepsze. Kryjąc się w ciemności, Amerykanie wykopali kwadratową fortyfikację długości około czterdziestu metrów, o kształcie strzały z grotem skierowanym na wschód, by patrzeć na łąkę nachyloną w stronę rzeki Charles. Murzyn należał do regimentu Massachusetts, a może do sił Connecticut pod dowództwem starego zwycięzcy Indian, Putnama, który okopał się za nimi na pagórku w posiadłości farmera Bunkera. Czarny mężczyzna pojawił się, gdy Filip przykucnął i nakrył głowę podczas wystrzeliwania kuli armatniej. Pocisk wysadził krater na zboczu schodzącym do rzeki Mystic. Kiedy Filip spojrzał w górę, Murzyn się uśmiechał, nieśmiało głaszcząc otwór lufy swej antycznej broni. Wyglądał jak obdartus, co rzucało się w oczy, chociaż żołnierze armii amerykańskiej chodzili zazwyczaj brudni i obszarpani. Był zapewne wolnym człowiekiem mimo czarnego koloru skóry. Armia nie gardziła ochotnikami... Filip i Prince wymienili niespokojne spojrzenia. Obydwaj słyszeli bębny i obydwaj próbowali wzruszać ramionami i cynicznie wyszczerzać zęby, jak gdyby ten dźwięk nic ich nie obchodził, choć każdy z nich czuł co innego. Filip był już prawie tak ciemny jak Salem Prince. Miał brud na skórze, kolanach, bryczesach, połatanych pończochach, a nawet na przepoconej koszuli. W zamieszaniu panującym wśród ludzi wbiegających do reduty i wybiegających z niej nie można było się zorientować, do jakich należeli jednostek. Jedynie kilku nosiło mundury. Ale rotacja była ciągła i wciąż napływali nowi ochotnicy. W momentach gdy wybuchał pocisk armatni i wszyscy zakrywali sobie głowy, ci, którzy nie wytrzymywali upału, brudu i strachu, korzystali z okazji, żeby wypełznąć i zniknąć. Filip rozumiał ich, jemu też świeżo wykopana reduta przypominała otwarty, przygotowany grób. Człowiek po prawej stronie Filipa wspiął się na palce i wyjrzał na przedpole. Jeszcze jeden pocisk wybuchnął. I następny. Fontanna grudek ziemi obsypała Filipa. Zamknął oczy, a pod powiekami ukazała mu się przerażająca wizja. Ciała, nie zidentyfikowane, w brudnym cuchnącym dole. Boże, a jeżeli jedno z nich...? "Filip Kent, urodzony we Francji, pod Chavaniac, w roku pańskim tysiąc siedemset pięćdziesiątym trzecim. Zginął w piękną sobotę, siedemnastego sierpnia tysiąc siedemset siedemdziesiątego piątego roku". Anno - pomyślał z bólem. Jakoś to będzie, wyjdę stąd cały. Muszę. Werble zawarczały. Kolejny wybuch wstrząsnął powietrzem. Ale Filip już przyzwyczaił się do zgiełku. Amerykanie pracowali nocą nad swoją fortyfikacją. Jakiś bystrooki oficer z okrętu ,,Lively" odkrył ją o świcie. Pierwsza salwa padła około godziny czwartej. Kilku amerykańskich żołnierzy krzyknęło z przerażeniem. Wkrótce potem kula urwała głowę człowiekowi nazwiskiem Pollard, który pracował na zewnątrz reduty. Korpus padł na wilgotną trawę, a nikłe jeszcze światło poranka ukazało krew tryskającą z szyi. Zwłoki stanowiły widome ostrzeżenie, gdyby ktoś jeszcze miał jakiekolwiek wątpliwości co do losu, jaki może spotkać obrońców wzgórza Breed. W miarę jak wstawał dzień, okazało się, że ani z lądu, ani z okrętów Anglicy nie są w stanie wyrządzić wielkich szkód reducie. Do tej pory kanonada osiągnęła jedynie taki skutek, że Amerykanie mieli zszargane nerwy i na każdej twarzy dał się zauważyć strach. Strach i nieunikniona myśl: "Dziś odwaga wstąpienia do armii walczącej z królem Jerzym III może mnie kosztować życie". Filip chciał spojrzeć na przedpole, ale kanonada wzmogła się. Mimo to zaryzykował spojrzenie, lecz dostrzegł jedynie dym i płomienie. O Boże - pomyślał ze zgrozą - spalili Charleston! Przeklęci! Pod gradem kul rozgrzanych do czerwoności dachy małych domów zajęły się ogniem. Przerażeni mieszkańcy już opuścili swoje domostwa. - Posiłki przybywają do nich łodziami - poinformował ktoś. - Królewska Marynarka - dodał ktoś inny. - Regularne oddziały już zaczynają - następny głos wyraźnie drżał. - Spójrzcie tylko... - Bądźcie cicho. Bo nie usłyszycie rozkazu: "ognia". Ten twardy, zdecydowany głos należał do komendanta polnego -wysokiego, szpakowatego pułkownika Prescotta of Pepperella. Pomimo tłumu w reducie Filip zobaczył, jak dowódcy wypadła lornetka z rąk, a jego głowa zwróciła się do tylnego wyjścia z umocnień. A jeżeli reduta zostanie zdobyta? - pomyślał Kent coraz bardziej przygnębiony. Wizja wzgórza jako grobu wydała mu się coraz bliższa. Nagle usłyszał podniecone szmerki: - Warren! - Czy to nie doktor Warren? Bardzo przystojny, elegancki blondyn uzbrojony w muszkiet i szablę wkroczył do reduty. Był to znany bostoński lekarz, jeden z czołowych bojowników o sprawę patriotów w Massachusetts. Filip poznał Warrena w okresie swej pracy w drukarni Edesa i Gilla. - Do usług - powiedział bez uśmiechu Warren do Prescotta. Prescott przez moment stał wpółodwrócony tyłem. Odwracając się przodem do doktora i przekrzykując bicie bębnów oraz strzały armatnie powiedział: - Generale Warren - zasalutował - przekazuję panu komendę! - Nie, pułkowniku! Przybyłem tu jako ochotnik. Moja komisja jak na razie istnieje tylko na papierze. Czekamy na podpis. Pozwoli pan, że zajmę miejsce wśród żołnierzy. Rozległ się szmer aplauzu, gdy lekarz, postać powszechnie znana, przedstawiciel najwyższej amerykańskiej władzy, przeszedł w swym szamerowanym złotem płaszczu na czoło reduty. Prescott zniknął w wąskim, bocznym przejściu, żeby zająć się niespodziewanym problemem. Od strony szczytu wzgórza osunęła się ściana wykopu. Werble znów przyśpieszyły rytm. Filip pomyślał, że pora wyjrzeć. Przesunął się do przodu i wtedy dostrzegł go Warren. - Kent? - upewnił się, podchodząc i wyciągając dłoń na powitanie. - Tak. Witam, doktorze Warren. - Z trudem cię poznałem. - To zajęcie jest raczej brudzące. tk< - Ale to "czysta robota". A więc służysz? - Uważam, że wszyscy powinniśmy. - Słyszałem, że się ożeniłeś? Z córką mecenasa Ware,a? - Owszem. Anna mieszka w wynajętych pokojach razem z ojcem. - Jeżeli będziemy walczyć jak lwy, to może wkrótce znów będziecie razem. Skinąwszy dłonią, doktor wrócił na poprzednie miejsce pod ścianą. Jego obecność zwracała uwagę i przyciągała gapiów. Wraz z Johnem Hancockiem, Johnem i Samuelem Adamsami, złotnikiem Paulem Revere,em stanowili elitę bostońskich patriotów, popychających Amerykanów z Massachusetts do zbrojnej konfrontacji z królewskimi. To, że człowiek o takiej pozycji i prestiżu przybył do potencjalnej pułapki śmierci, jaką była reduta, podniosło żołnierzy na duchu. A wśród nich i Filipa Kenta. Zastanawiał się, która może być godzina. Sądząc po kącie padania promieni słonecznych, minęła trzecia. Pomimo nie milknącej kanonady Filip wspiął się na palce, żeby spojrzeć choć przez krótką chwilę w twarz niebezpieczeństwu, któremu mieli stawić czoło w letnie popołudnie. Dech zaparło mu w piersiach. Czerwone linie przecinały półwysep jedna za drugą. Dłoń Filipa mimowolnie zacisnęła się na lufie muszkietu Brown Bess. Chłodny pot strachu ciekł między palcami. Purpura. Jak okiem sięgnąć łąki się czerwieniły. Przynajmniej tysiąc, a może i dwa tysiące czerwonych kurtek. A do tej pory siły Amerykanów musiały stopnieć o połowę. Brytyjczycy, wyćwiczeni w utrzymywaniu szyku, wspinali się po kamienistych zboczach, nie łamiąc szeregów. Ich flagi łopotały w gorącym wietrze. Szli jak na ćwiczeniach. Wolnym, miarowym krokiem. Ciągle naprzód. W rytm werbli rozbrzmiewających między salwami dział. Długie szeregi sięgały aż do rzeki Mystic. Kompania flankowała kompanię. Szli wprost na redutę, a niżej kierowali się na pośpiesznie wzniesiony faszynowy płot, który miał zatrzymać kule muszkietów. I dalej kompanie szły w stronę kamiennego muru, ciągnącego się od płotu aż po brzeg rzeki. Za tymi prowizorycznymi fortyfikacjami równie przypadkowi żołnierze czekali, żeby stawić czoło najlepiej wyszkolonej armii ówczesnego świata. Filip odwrócił się, żeby spojrzeć na Boston. Wzdłuż rzeki Charles tysiące ludzi wyglądało z okien, stało na dachach, by patrzeć, jak baterie dział na wzgórzu Copp rozkwitają obłokami dymu. Jak zahipnotyzowany, Filip powrócił wzrokiem do szeregów pełznących po zboczu wzgórza. Ktoś powiedział, że atakiem dowodzi osobiście generał William Howe, jeden z trzech wyższych oficerów, którzy w połowie maja przybyli wesprzeć doświadczeniem generała Tomasza Gage,a. - Nie strzelać! - padła komenda z głębi reduty. - Wstrzymać ogień, czekać na rozkaz! Pozwólcie bękartom podejść na odległość strzału. To się może źle skończyć - pomyślał Filip. Naliczył dziesięć kompanii czerwonych kurtek w pierwszym rzucie. A za nimi jeszcze dziesięć. Setki szkarłatnych postaci posuwających się miarowo naprzód. Nadchodzili. Filip czuł pot spływający mu po ciele. Wyobrażał sobie, jak czują się Anglicy odziani w sztywne sukno, uginający się pod ciężarem koców, racji żywnościowych i broni. Jak do tej pory nie zmieniali rytmu, chyba że wspinając się lub obchodząc przeszkody. Można było już odróżnić twarze. Zauważać szczegóły. Blizna na czole, rude, krzaczaste brwi, policzki błyszczące od potu. - Wstrzymać ogień! - padł znów rozkaz. - Czekać na komendę Prescotta! Łykając nerwowo ślinę, Filip oparł się o nasyp. Z muszkietem w ręce starał się chwilę odpocząć. Murzyn Salem Prince i inni żołnierze też starali się odsapnąć. Filip dostrzegł Prescotta na przedpolu. Pułkownik kroczył tam i z powrotem, schylając głowę, gdy pociski gwizdały mu przy uszach. Bębny nie ustawały. Filip rozpoznawał poszczególne formacje. Oprócz regularnej piechoty szła lekka piechota i pełni pychy grenadierzy. Kroczyli naprzód, by roznieść w pył bandę Amerykanów, którzy byli tak głupi, że okopali się na wzgórzu pod Bostonem. Filip Kent najbardziej bał się nieuchronności miarowego marszu. I błysku bagnetów zatkniętych na lufach muszkietów. Niewielu Amerykanów na wzgórzu Breed miało to śmiercionośne zwieńczenie broni. Koloniści pogardzali bagnetami. Filip zastanawiał się, czy nie popełniali błędu. Po wybuchu walk w Lexington i Concord w kwietniu Filip znalazł się wśród tysięcy ochotników. Amerykańskie oddziały zaskakiwały brytyjskie siły, wyłaniając się zza kamiennych przydrożnych murków i zadając dotkliwe straty. Amerykanie upijali się triumfem, po cóż żmudne ćwiczenia, po cóż regularne oddziały, jeżeli bystre oko i pewna dłoń kolonisty siały popłoch w szeregach wroga. Dziś jednak karta mogła się odwrócić. Zboczami wzgórza zbliżała się najdoskonalsza armia świata. Zdyscyplinowana, w pełnym uzbrojeniu. I nie przestająca posuwać się naprzód, gdzie reduta wykopana w jedną noc, płot i prowizoryczny mur chroniły kolonistów. Jeśli trzeba iść, rzucić się na ich bagnety - przemknęło przez głowę Filipa - to pójdziemy! II - Na miły Bóg - gorączkował się Salem - czy damy się wystrzelać bez walki? Filip myślał podobnie, ale rozkaz to rozkaz. - Pułkownik zakazał strzelać, dopóki nie będą bardzo blisko. Powoli, nieubłaganie, grenadierzy i lekka piechota zbliżali się po trawiastym zboczu. Filip otarł pot z czoła, czując się tak, jakby miał zemdleć. Nie spał całą noc, był głodny i wyczerpany. Walka wydała mu się naraz niedorzecznością. Jak koloniści, mieszkańcy kraju, który uznał za swoją ojczyznę, śmieli przeciwstawić się wojskom największego imperium od czasów cesarstwa rzymskiego. To było szaleństwo, inaczej nie dało się tego określić. Filip znów wysunął głowę nad krawędź nasypu. Twarze wroga stawały się coraz lepiej widoczne. Niektórzy mieli zdrową, rumianą cerę, inni ziemistą. Byli wśród nich młodzieńcy, którym wąs ledwie się sypał, i weterani wielu wojen. W dole, za kamiennym murem, odezwały się pierwsze strzały, muszkiety wybuchały kłębami gęstego dymu. W angielskich szeregach padli pierwsi żołnierze. - Ognia! - rozległ się rozkaz w reducie. Filip ujął swój muszkiet Brown Bess i wystrzelił, nie tracąc czasu na celowanie. Muszkiet nie był precyzyjną bronią. Filip zobaczył, jak młody gwardzista, niewiele starszy od niego, pada na trawę. Amerykański ostrzał kosił Anglików niczym dojrzały łan. Ale nieprzebrane rzesze wroga ciągle szły naprzód. Jeżeli było to konieczne, po ciałach poległych i rannych towarzyszy. Nie przystając, ładowali broń i składali się do strzału. Filip słyszał nad sobą gwizd angielskich kul. Jedna przeleciała mu tuż nad głową i zaryła się w nasypie za nim. W reducie też były ofiary, ale w porównaniu z przerzedzonymi szeregami grenadierów i lekkiej piechoty straty były niewielkie. Amerykanie ładowali broń i strzelali raz za razem. Filip nie miał czasu myśleć o niczym innym. Istniała tylko kolejność czynności. Proch, kula, przybitka. - Prędzej! Prędzej! - przynaglali oficerowie. - Ładować! Strzelać! Ognia! Ognia! Ognia, do diabła! , - Patrz! - wykrzyknął Salem Prince. - Spójrz! Tam! Filip zerknął nie przerywając utrząsania prochu w lufie. Brytyjskie kompanie złamały szyk. Wstrzymały marsz i na komendę zrobiły "w tył zwrot". Pomaszerowały na Wzgórze Mortona, gdzie przed atakiem ludzie posilali się, a dla wielu był to ostatni posiłek. Amerykanie w reducie zaczęli wiwatować. Filip nie przyłączył się do radosnych okrzyków. Polizał dłoń oparzoną rozpaloną lufą, oparł się o nasyp za sobą i ciężko dyszał. Bardzo chciał pić, choć odrobinę wody! Nie było ani kropli. Słońce prażyło przez kożuch gęstego dymu. Odrętwiałymi palcami Filip przechylił swój róg z prochem. Był już w połowie pusty. Jego towarzysze utyskiwali na podobne braki. Zapasy się kończyły. - Utrzymać pozycję! - padła komenda. Wiadomo było, że wróg łatwo nie zrezygnuje. Filip zamknął oczy, nie chciał umierać. Jak każdy. Tuż obok tarzał się w błocie żołnierz z przestrzelonymi wnętrznościami. Jakiś kolega metodycznie przesypywał jego proch do swego rogu, zbierał rozsypane pociski i przybitki. Werble oddaliły się. Na jak długo? Filip czuł, że następnym razem Anglicy spróbują nowej strategii. Zwarty szyk, żelazna dyscyplina zwykle prowadziły ku zwycięstwu armię króla Jerzego. Tym razem, jak do tej pory, okazały się nieskuteczne. Zresztą nieważne, w jaki sposób, gdy wedrą się już do reduty z bagnetami zatkniętymi na lufach... Wolał o tym nie myśleć. III Po Concord Filip pławił się w euforii zwycięstwa przez ładne parę tygodni. Brytyjczycy uciekli, wycofali się do Bostonu. I amerykańska armia, hołota, zbieranina, ale przecież armia, otoczyła miasto, które, będąc kolebką patriotów, po dziesięciu latach utarczek stało się punktem zapalnym konfliktu. Małe lokalne oddziały zostały zorganizowane w większe jednostki. Przypadkowo sformowanym wojskiem dowodził stary generał Artemas Ward. Tego lipcowego popołudnia nie było go wśród żołnierzy, znajdował się w Cambridge, złożony chorobą. Mieszkańcy Massachusetts zgłaszali się na ochotnika w kwietniu, deklarując służbę do końca roku; ośmiomiesięczni ochotnicy, tak mawiali oficerowie. I nie był to wesoły dowcip. Przybywały też oddziały z bratnich kolonii: Rhode Island, New Hampshire, Connecticut. Old Put, indiański wódz, przyprowadził trzydziestu ludzi i stado owiec na wszelki wypadek. Tymczasową stolicą polityczną był Watertown, a kwaterę główną wojska umiejscowiono w Cambridge. Decyzje jednak zapadały w Watertown, to stamtąd otrzymano rozkaz, na mocy którego pułkownik Benedict Arnold wyruszył na zachód w sprawie nowych zaciągów. Arnold połączył swe siły z Ethanem Allenem, dowodzącym formacją Zieloni Górale. Pomimo stałych sporów o dowództwo wspólnie zmusili do poddania się mały garnizon fortu Ticonderoga nad jeziorem Champlain. Doniosłość zwycięstwa leżała nie tyle w militarnej randze, ile w zdobyciu magazynów wojskowych, w szczególności armat. Nikt dokładnie nie znał liczby zdobytych dział, ale nawet jedno miało olbrzymią wartość dla patriotów. Do chwały - lub niesławy, zależnie od punktu widzenia - potyczek pod Lexington i Concord koloniści dołożyli teraz chwałę zdobycia królewskiego fortu i armat "...w imię Najwyższego i Kongresu Kontynentalnego", jak sformułował to Allen w nocie do komendanta fortu. Raczej wątpliwe, czy na drugim Kongresie Kontynentalnym, który rozpoczął obrady w maju, zdawano sobie sprawę, że fort został zdobyty w jego imieniu. Dopiero posłaniec przywiózł obradującym tę elektryzującą wiadomość. Powróciwszy, kurier zrelacjonował, że Kongres zamierza ustanowić stanowisko głównodowodzącego w Massachusetts. A przecież nie tylko sukcesy militarne grzały tej wiosny serce Filipa. Pod koniec kwietnia poślubił Annę Ware, dziewczynę z Bostonu, o której względy starał się przez półtora roku. Ojciec panny młodej, wyłupiastooki mecenas Ware, rozpolitykowany patriota, dał młodej parze niezbyt chętne błogosławieństwo. Anna spodziewała się dziecka i ślub w małym kościółku w Watertown był niejako wymuszony okolicznościami. Jak wiele młodych amerykańskich par w tamtych czasach, Filip i Anna z niepokojem patrzyli w,przyszłość. Plany Filipa związane z pracą w charakterze drukarza musiały zostać odłożone na czas wojny. Mogła ona zakończyć się wkrótce zadośćuczynieniem krzywd i pojednaniem. Kongres miał nadzieję na takie rozwiązanie i dążył do niego. Filip wiedział, że są podżegacze, jak Samuel Adams z Bostonu, którzy gotowi byli ciągnąć wojnę aż do całkowitego uniezależnienia trzynastu stowarzyszonych kolonii od Korony. Ponownie ładując swój muszkiet, Filip z trudem mógł uwierzyć, że łąki zasłane zwłokami i rannymi były tymi samymi sielankowymi miejscami, gdzie zeszłej jesieni usiłował niezdarnie uwieść swoją Annę. Całe przedwojenne życie wydawało się tak dalekie, że aż nierealne. Dzieciństwo we francuskim Auvergne, wyjazd do Anglii, kłopoty z arystokratyczną rodziną Amberly, emigracja do Ameryki, praca u Bena Edesa drukarza-patrioty. Filip przeszedł długą drogę od sympatii dla idei powstańców do walki po ich stronie. Sprawa patriotów była najważniejsza, ale w to parne lipcowe popołudnie, gdy wokół szalała śmierć, Filip czuł, że bardzo pragnie żyć. Chciał znowu zobaczyć Annę, wziąć na ręce nowo narodzone dziecko. I on, i Anna byli zgodni co do tego, że jego miejsce jest na polu walki. Anna była równie zaangażowana uczuciowo w sprawę patriotów jak on. I kiedy powiedział jej, że przenosi się do Harvard College, pośpiesznie zmienionego na koszary, pocałowała go tylko, tłumiąc łzy., Zeszłej nocy Reverend Langdon, przewodniczący College,u, modlił się za żołnierzy, którzy wyruszyli z Harvardu na półwysep Charleston. Chodziło o powstrzymanie brytyjskich prób ufortyfikowania Dorches-ter Heights, ufortyfikowania, które podobno szykowano na niedzielę osiemnastego lipca. Amerykanie, według oceny Filipa nie więcej niż setka, wymasze-rowali wyposażeni w narzędzia do kopania, koce i bardzo skąpe racje żywności. Zostawili generała Warda jęczącego z bólu i Reverenda Langdona ekspediującego do Andover bibliotekę uczelni. Gdyby Brytyjczycy kiedykolwiek wyruszyli z Bostonu i dotarli do Harvardu, książkom groziło spalenie, tak jak to się stało w Charlestonie. Na wzgórzu Breed Filip nie miał już w sobie nic z otuchy, którą napełniła jego serce potyczka pod Concord. Wewnątrz reduty słychać było jęki rannych. Salem Prince powiedział cicho: - Znów nadchodzą. Filip zacisnął powieki i zaczerpnął głęboki haust śmierdzącego powietrza. Murzyn miał rację. To były bębny. IV Drugi atak bardzo przypominał pierwszy. Jacyś głupcy tam dowodzą - pomyślał Filip. Amerykanie strzelali, strzelali i strzelali. I po raz drugi miarowy marsz czerwonych kurtek został powstrzymany, a zwały trupów na przedpolu reduty stały się jeszcze trudniejsze do przebrnięcia. Teraz koloniści naprawdę mieli się z czego cieszyć. Ale radość trwała krótko. - Zostało mi prochu na dwa, najwyżej trzy strzały - powiedział Filip do Murzyna stojącego obok, gdy atak odparto. Dym w reducie zgęstniał, szczypał w oczy, drapał w gardle. - Lepiej wynośmy się stąd - odparł Salem Prince, rzucając pusty róg. - Pociski już się kończą. - Jeżeli macie proch - podszedł do nich oficer - strzelajcie czymkolwiek, kamieniami albo tym - podniósł gwóźdź z drewnianej konstrukcji reduty. I zniknął w dymie, zostawiając Filipa wpatrującego się w gwóźdź osłupiałymi oczyma. Która mogła być godzina? Pół do piątej? Piąta? Filip wyjrzał zza umocnienia, zobaczył setki grenadierów i żołnierzy lekkiej piechoty, wzgórze czerwieniło się od ich szkarłatnych mundurów i krwi. Usiłował dojrzeć coś dalej, poprzez kłęby dymu. - Generał Howe zmądrzał! - wykrzyknął, łapiąc Murzyna za ramię. Oczy Prince,a były pełne strachu. Teraz angielskie szeregi wyglądały inaczej. Żołnierze pozbyli się ciężkiego ekwipunku, zdjęli hełmy i futrzane czapy. Niektórzy ściągnęli nawet szkarłatne kurtki. Doktor Warren stojący nieopodal, też ściągał z siebie swój wspaniały płaszcz. - Myślę, że tym razem mają zamiar przedrzeć się! - krzyknął. -Howe ma tyle prochu, ile tylko zapragnie. Pewnie wie, że u nas już z tym krucho. - Dlaczego, do diabła, nie wysyła się kogoś po proch? - zapytał któryś z żołnierzy. - Już wysłano - odpowiedział Warren. - I gdzie on jest? • - Nie wiem - pokręcił głową Warren. - Może go złapali - gorzki uśmiech wykrzywił mu usta. - A może uciekł, to żaden wyjątek dzisiejszego popołudnia. Warkot bębnów wyraźnie się zbliżył. Filip przełknął nerwowo ślinę i załadował muszkiet. Anglicy podchodzili przez łąki. Tym razem wyglądali znacznie groźniej, przekraczali ciała poległych towarzyszy, nie rozglądając się wokół. Filip gołym okiem widział wściekłość i determinację na ich twarzach. Krew bryzgała im spod butów, ale nie zwalniali kroku. W końcu Amerykanie zaczęli strzelać. Przez kilka chwil wyglądało na to, że powtórzy się strategia dwóch pierwszych ataków. Szeregi zachwiały się, słychać było krzyki. Dym w reducie wżerał się w gardła, dusił, rozciągał się nad Amerykanami jak śmiertelny całun. Przerażony Filip po omacku załadował muszkiet gwoździem. Pomyślał, że broń może eksplodować, ale nic takiego się nie stało. W dymie nie mógł ocenić skuteczności strzału. Bagnety zatknięte na angielskich muszkietach zdawały się coraz bliższe. Filip bardziej wyczuł, niż usłyszał zmianę natężenia dźwięku. Amerykański ogień powoli cichł. - Ognia! - krzyczał gdzieś z lewej strony pułkownik Prescott. - Nie mamy prochu - odpowiedziały mu ochrypłe głosy. Strzały prawie ucichły, ich miejsce zajął nowy przerażający dźwięk. Amerykanie stłoczeni w reducie słyszeli, jak rozlega się po drugiej stronie ziemnego wału. Monotonny, miarowy zaśpiew: - Naprzód! Naprzód! Naprzód! - dopingowali się nawzajem Anglicy. Filip wyjrzał na przedpole, wróg był coraz bliżej. Proch się skończył. Najpierw kilku Anglików ruszyło biegiem w kierunku reduty, przerywając szyk. Za nimi biegli inni, coraz więcej. Wkrótce cały pierwszy szereg szarżował z nastawionymi bagnetami. Salem Prince oparł łokcie o brzeg umocnienia i wystrzelił swą ostatnią kulę. Resztki prochu użyczył mu Filip. Kula trafiła w czoło sierżanta grenadierów, kładąc go na miejscu. Pojedyncze strzały nie przestraszyły Anglików. Atakowali ze swoim okrzykiem: - Naprzód! Naprzód! Naprzód! W ostatnich, dramatycznych sekundach oczekiwania Filip uniósł nad głową muszkiet jak maczugę, boleśnie świadom swoich szans w starciu z bagnetami. Brytyjska dyscyplina dawała wyniki. Po dwóch nieudanych atakach trzeci miał się zakończyć sukcesem. - NAPRZÓD! NAPRZÓD! NAPRZÓD! Bagnet zalśnił nad głową Filipa. Zasłonił się muszkietem ściskanym kurczowo oburącz. Piechociarz atakujący z góry, z krawędzi reduty, zwalił się do wnętrza, z roztrzaskaną nogą. Jego bagnet trafił w pierś Salema Prince,a. Murzyn padł krzycząc. Anglik usiłował wstać, ale Filip powalił go, grzmocąc z całej siły kolbą w głowę. Raz za razem, ciężko dysząc, aż usłyszał trzask rozbijanej czaszki. Anglik padł obok zwłok Murzyna. Lecz na miejsce tego jednego zabitego wroga biegły setki następnych. W dymie nie tylko nie można było dostrzec przyjaciela, ale odróżnić go od wroga. - Odwrót! - krzyczał któryś z amerykańskich oficerów. - Odwrót! Marsz na Bunker! Opuścić redutę! I rozpętało się piekło! Histeria! Marynarze wspierający oddziały piechoty wskakiwali do reduty, strzelając z bliska. Filip, kopiąc i wywijając muszkietem, torował sobie drogę do wąskiego przejścia. Kaszlał, dym zapierał mu dech. Jakieś widmo z bagnetem wyłoniło się z kłębów dymu, Filip kopnął Anglika w łydkę, pchnięcie prześlizgnęło się po policzku Kenta i trafiło w oko posuwającego się za Filipem Amerykanina z Rhode Island. Krew trysnęła Filipowi na kark ciepłą strugą. Chciał krzyczeć, ale powstrzymał się. W tłoku dojrzał doktora Warrena wywijającego muszkietem. Przez chwilę promień słońca przedarł się przez chmury dymu i oświetlił twarz lekarza. Warren wyglądał jak postać na medalu lub dawnej monecie. I wtedy bagnet przebił mu żebra. Warren poszedł przed siebie sztywno niczym mechaniczna lalka. Filip ze ściśniętym sercem patrzył, jak przywódca patriotów znika w tumanach dymu. Filip przedzierał się naprzód. Przed sobą widział światło, wyjście z reduty. Uniósł poziomo swoją Brown Bess i grzmocił, wyrąbując sobie drogę. Nie widział wrogów i przyjaciół, tylko jasny punkt przed sobą, swój jedyny cel. Paliło go w piersiach, wyrwał się na otwartą przestrzeń i popędził na wzgórze Breed. Za sobą słyszał jęki i krzyki reduty. I wycie czerwonych kurtek, śpiew zemsty. V Słońce zachodziło gdzieś za całunem dymu. Musi być koło szóstej -pomyślał Filip, z trudem gramoląc się na szczyt wzgórza Bunker. Tam okopali się ludzie Old Puta. Okopy były puste. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, koloniści uciekali. Biegli w stronę wąskiego skrawka lądu stanowiącego jedyną drogę odwrotu. Filip był jednym z nich. Zgodnie z ostatnim rozkazem: "Odwrót", jaki do niego dotarł, ratował swoje życie. Charlestown Neck był prawie nie do przebycia. Tłum mężczyzn tratował się, przepychał, walczył, byle tylko posunąć się choć odrobinę do przodu. Nagle salwa armatnia przeorała przesmyk na pół. Fala powietrza rzuciła ludzi na ziemię. Coś ciężkiego i lepkiego uderzyło Filipa w głowę. Spojrzał. To była ludzka ręka oderwana od ciała. Wytarł twarz i powstrzymując mdłości, walczył dalej o swoje życie, 0 każdy krok naprzód. Obok niego jakiś zwariowany człowiek z Rhode Island krzyczał triumfalnie: - Podobno Angole stracili ponad tysiąc, a my najwyżej setkę! To może być prawda - pomyślał Filip, torując sobie drogę krok po kroku. Tak, to nie było niemożliwe, ale gdyby nawet poległo pięćdziesiąt razy tyle Anglików, ile Amerykanów, tylko wariat mógł widzieć w tym zwycięstwo kolonistów. Po dwóch nieudanych atakach nie wahali się ruszyć po raz trzeci. i zdobyć redutę. Z bagnetami na muszkietach - Filip nie mógł zapomnieć tej strasznej broni. Czuł się zniechęcony, przygnębiony. Jeszcze bardziej zniechęcony niż, jak mu się wtedy wydawało, podczas wszystkich najtrudniejszych chwil w swoim życiu: ponurej morskiej podróży, gdy jego matka Maria Charboneau zmarła, a on, zanim postawił stopę na amerykańskiej ziemi, przybrał nowe nazwisko. Miną lata, może kiedyś będzie się mówiło o wzgórzu Breed jako o sukcesie. Ale Filip widział jasno, że to była klęska. Biegnąc w przydymionym krwawym świetle zachodzącego słońca, zdawał sobie sprawę, że sytuacja się zmieniła. On, jego żona i nie narodzone dziecko muszą stawić czoło przyszłości, która może być równie ciemna jak ten lipcowy dzień. Ich los będzie losem trzynastu zbuntowanych kolonii. Imperium brytyjskie będzie domagać się szacunku. A dobry król Jerzy zrobi wszystko, by rzucić zbuntowanych Amerykanów na kolana. Ogniem i żelazem. Walka patriotów może być bardzo długa. A jej wynik przesądzony. i;,--"!,.,., ROZDZIAŁ DRUGI . ., __ Wzgórze Sermon _^_______ - Jud, kochanie? Nad jej nagim udem sięgnął po butelkę rumu, którą się dzielili. Lipcowy wieczór wypełniał chatkę upałem, podkreślając zapach kobiety. Mdłą kombinację potu i kurzu z farmy, woń, która podniecała go niezawodnie. Jeśli skonsumował dostateczną ilość rumu. - Jud? - powtórzyła. - CO? ./..;;,. - Czy to wszystko na dzisiaj? - Nie, moja piękna! Do diabła, nie z takim widokiem! Pił, aż opróżnił butelkę i upuścił ją. Stuknęła głucho o podłogę. Odwrócił się do kobiety, kładąc dłoń na skrawku nagiego uda, skrawku nakrapianym blaskiem księżyca. Pokierowała jego palcami, w górę przez ciężki brzuch do piersi. Zaśmiała się niskim, chropawym śmiechem ladacznicy. - O, jak dobrze. Stary głupiec długo nie wróci. Musi pokazać panom, że wypełnia swoje obowiązki, jak trzeba. Gdyby wiedział, że może spotkać kogoś z tego lepszego świata w swoim własnym łóżku - zachichotała. - Lottie, przestań gadać głupoty - ofuknął ją i zamknął usta pocałunkiem, który w połowie był przejawem pożądania, a w połowie karą. Odepchnęła go, słoma zachrzęściła, gdy potoczył się w kąt chaty. - Nie traktujesz mnie dziś odpowiednio, Judsonie Fletcherze! Całujesz, jakbyś chciał ugryźć! - Wybacz! Sięgnął po butelkę, przypomniał sobie, że jest pusta. Pragnienie wciąż w nim płonęło. Ale kiedy nie płonęło? - To wszystko? Nic więcej nie masz do powiedzenia? Jedynie wybacz? - A co jeszcze mam mówić, Lottie? To nie konwersacja jest twoją mocną stroną. Więc weźmy się za to, w czym jesteś naprawdę wspaniała. Zgoda? Znów wyciągnął rękę, by sięgnąć po jej nagość. Jego dłoń znalazła się w smudze światła. Silna, kształtna dłoń młodego mężczyzny ze złotymi włoskami powyżej nadgarstka. Kobieta jednak była niezadowolona. - Nie, mój panie. Chcę wiedzieć, dokąd uciekają twoje myśli, Jud. Jego śmiech naśladował rubaszne męskie rechoty rozlegające się nad flaszką w tawernie czy na walkach kogutów: Dziwnie łatwo przyszedł ten śmiech młodemu paniczowi. - Pokażę ci, dokąd idą, moja miła - odparł, pochylając nagie plecy, podczas gdy jego usta poszukiwały... Wyszarpnęła się i zaczęła z nim drażnić. - Słuchaj - powiedziała z obraźliwą nutką - wykrzykiwałeś jakieś imię ostatnim razem. ; - Do diabła! Niemożliwe! - Ależ tak! Słyszałam! Tu, w tej chacie! - Możliwe! Byłem podniecony i wykrzyknąłem twoje imię. - O nie, mój panie. To nie pani Lottie Shaw była tą, której chciałeś. - Kolejny zjadliwy uśmieszek. - Chociaż to od niej dostałeś to, czego chciałeś. Nieładnie, panie Fletcher. Porwał się na równe nogi, naprawdę rozwścieczony. Stał nagi w świetle księżyca, przemykającym przez zasłony. Nie wykończona chata nie miała szyb w oknach. - Na miłość boską, kobieto! Dostajesz ode mnie, czego ci trzeba! Ten stary wrak, twój ojczulek, wydał cię za mąż, żeby... - Pragnę trochę szacunku - zaskamlała młoda kobieta. - Trochę uczucia! Nie chcę, żebyś używał sobie na mnie i wykrzykiwał: "Peggy! Peggy!" Myślisz, że ja nie wiem, która to Peggy?! - krzyczała coraz cieniej, z rosnącą złością. - Myślisz, że cała okolica nie widzi, komu chcesz przyprawić rogi? Trafił na butelkę i kopnął ją w stronę, skąd dochodził potok pretensji. Krzyknęła, uchylając się. Na zewnątrz żółty kundel zaczął ujadać. Judson złapał swoje ubranie i spiesznie wciągał je na siebie. Wtedy Lottie zrozumiała swój błąd. Przeskoczyła naga przez smugę księżycowego blasku i skruszona przytuliła policzek do jego piersi. Czuł jej młode ciało napierające na jego biodro. Upychając w gacie swoją elegancką koszulę, z gorsem przyozdobionym koronkami, Judson złośliwie podsunął łokieć pod nos Lottie. Ze złotymi lokami i niebieskimi oczami wyglądał w świetle księżyca jak zjawa z kobiecych marzeń. Lottie zaczęła naprawdę rozpaczać. - Kotku! Nie szalej! Za dużo gadam! Chodź tu do mnie! Pogódźmy się! Judson pochylił się nad nią, wysoki, pięknie ubrany, o wydatnym nosie i ze śladem jakiejś miękkości wokół ust. Zacisnął palce na jej pulchnym ramieniu. Wyglądał jak jakiś biblijny anioł zemsty, gdy gniew płonął w jego oczach. - Jeżeli jeszcze kiedyś wymienisz jej imię w mojej obecności - mówił cicho - lub się dowiem, że powiedziałaś o tym komukolwiek, wrócę tu, Lottie, i zabiję cię. Pomyśl o tym. Już wolniej wciągnął buty z kosztownej rosyjskiej skóry, podniósł z klepiska płaszcz z ciemnozielonego aksamitu i dumnym krokiem opuścił chatę. Odgonił żółtego kundla i dosiadł pewnie pięknego deresza. Wierzchowiec aż raził wyglądem pod rachityczną jabłonką, którą farmer posadził u bramy. Jeszcze drżąc z gniewu, panicz wyjechał galopem z podwórka i ruszył drogą na Rappahannock, do domu. Był piękny lipcowy wieczór. Sięgnął do kieszeni siodła, włożył głębiej rękę, w końcu zaklął. Był wpółpijany, a chciał się zalać w pestkę. I nie miał rumu. Lottie Shaw też była czymś w rodzaju lekarstwa zażywanego w tajemnicy. Ale dzisiaj, przyłapując go na wykrzykiwaniu JEJ imienia, Lottie ostudziła zapały Juda. Bez litości wbił ostrogi w boki deresza i popędził zakurzoną drogą w słodko pachnącą letnią noc. Pogrążył się w ciemnościach, lecz nie mógł uciec od bólu, jaki wywoływał nawet sam dźwięk imienia Peggy. II Jazda drogą Caroline County w Wirginii zawsze przypominała mu jego najlepszego przyjaciela z chłopięcych lat George,a Clarka, drugiego z sześciu synów farmera Johna Clarka. Wiele dzieliło George,a od Judsona w latach, gdy obaj dorastali. Chociażby to, że ojciec jednego był biednym farmerem, a drugiego zamożnym plantatorem. Może przyczyną był fakt, że każda istota ludzka, bez względu na wiek, lubi mieć kogoś, kto byłby jej towarzyszem i uczniem. A George, choć dwa lata młodszy, bardzo wcześnie odkrył, że Judson nie jest typowym plantatorskim synkiem. Rzeczywiście Judson nienawidził wzgórza Sermon. Bardziej podobało mu się studiowanie leśnych bezdroży pod kierunkiem George,a, który wałęsał się po okolicy, odkąd wyrósł z pieluch. Na przykład dzisiaj wystarczyło Judsonowi podnieść głowę, żeby odnaleźć na niebie Gwiazdę Północy i Krzyż. Włócząc się z Clarkiem dniami i nocami, nauczył się wielu rzeczy. Jak dostrzec owada w trawie czy czaplę ukrytą w przybrzeżnych zaroślach. Gdzie znajdują się barcie dzikich pszczół, pełne wonnego miodu. Jak rozpoznać trujące rośliny i jagody. W jaki sposób dostrzec nocnego włóczęgę po drugiej stronie łąki i zobaczyć, co się dzieje na horyzoncie, w odległości trzydziestu kilometrów. Dzięki tej ostatniej umiejętności George zyskał sobie przydomek Sokolego Oka. I bardzo mu się przydawała w jego wędrówkach. Bywali na targach w Richmondzie. Spotykali nieokrzesanych, ubranych jak Indianie mężczyzn ze strzelbami na wiewiórki, którzy snuli opowieści o świecie po drugiej stronie gór Blue Ridge, Błękitnej Ściany, jak je nazywali mieszkańcy Wirginii. Wędrowcy, wypluwając prymki tytoniu w sposób cudownie łamiący wszelkie kanony dobrego wychowania, opowiadali o rozległych lasach, morzach trawy i oceanach chmur za górami. Było tam dość zwierzyny, żeby człowiek nie tylko wyżywił się przez całe swoje życie, ale i kupił wszystko, czego potrzebował, za skóry i futerka. Trzy lata później przyjaciel i mentor Judsona zniknął. Przekroczył Błękitną Ścianę wykazując odwagę, której brakowało młodemu Fle-tcherowi. No i George Clark nie był zakochany w kobiecie, której prawdopodobnie nigdy nie miał zdobyć. Dwukrotnie George pojawił się z krótką wizytą w rodzinnym domu. Zapraszano wtedy Judsona, by dzielił z Clarkami wieczorny posiłek i słuchał zadziwiających opowieści George,a. Opisywał surową przygraniczną osadę, wyrosłą przy Fort Hill, gdzie dwie rzeki wpływały do jednej, zwanej przez Indian O-hi-o - Piękną Wodą, La Belle Riviere według francuskich traperów. George Clark płynął wzdłuż tej legendarnej rzeki z myśliwymi w łodzi wydrążonej z pnia topoli, długiej na jakieś osiemnaście metrów, wyplamionej krwią i tłuszczem zwierząt. Podczas swej drugiej podróży dotarł rzeką do Indian zwanych Mingo, nauczył się ich narzecza i zimował wraz z nimi. Wypowiadał się z najwyższym zachwytem o mądrości i umiejętnościach łowieckich ich wodza imieniem Logan. Judsonowi było trudno zebrać wszystkie zadziwiające szczegóły tych opowieści. Ale po jakimś czasie w jego wyobraźni powstała zdumiewająca i zachwycająca leśna kraina, po której przemykali ciemnoskórzy tropiciele śladów. Królestwo, gdzie człowiek brał sobie ziemię, jeżeli jej potrzebował. I każdy był sobą, takim, jakim pragnął być, a nie ukształtowanym przez żądania innych. Zachodnia puszcza była właściwym miejscem dla Judsona, zapewniał George przez kilka krótkich popołudni, dopóki znów nie zniknął. Wyglądał inaczej, był chudszy, za to twardy jak rzemień. Przypominał rudowłosego ducha, który swobodnie wędrował po dalekich krainach. Zetknięcie z nim za każdym razem uświadamiało Judsonowi ograniczenia własnego życia. Wizyty przyjaciela zasmucały Judsona. Wielu przedsiębiorczych ludzi podążało tą drogą, ba, nawet całe rodziny. Powstawały kompanie mające na celu badanie i eksploatowanie bogactwa dzikiej przyrody. Może i on, Judson Fletcher, powinien umieć spakować się i wyruszyć na zachód, może to właśnie tam było jego miejsce. Judson miał jeszcze jeden problem, problem, który nazwał dziś po imieniu, w chwili gdy powinien był wyszeptać imię Lottie Shaw. Judson widział w myślach twarz przyjaciela, jakby ją rzeczywiście miał przed oczami. Jego oczy nigdy nie były spokojne, zawsze czujne, zawsze w ruchu. Szukające... Czego? Wolności? Wciąż uciekającej linii horyzontu? - To te przeklęte rude włosy! - krzyknął Judson, w ostatnim momencie uchylając się przed gałęzią, która byłaby urwała mu głowę. Znów wyprostował się w siodle i pomyślał, że rude włosy George,a były najbardziej bezbolesnym usprawiedliwieniem różnic między nimi. W rodzinie Clarków mówiono, że prawdziwi mężczyźni to rudzielcy. A z sześciu synów Johna Clarka sześciu miało płomiennorude czup- ryny, od najstarszego George,a Rogera, zmarłego przed trzema laty, po najmłodszego, pięcioletniego Williama. Dlaczego, do wszystkich diabłów, ja się nie urodziłem rudy - przemknęło przez głowę Judsona. Było to wygodnym wytłumaczeniem wszystkiego, co uważał za złe w swoim życiu. Co go omijało. Bolało. Jak wspomnienie przyjaciela, który miał coś, czego jaś-niepaniczowi Judsonowi Fletcherowi nie stawało. III ¦¦i Judson tak gnał deresza, że wierzchowiec spienił się po pachwiny. Kiedy to zauważył, zmitygował się, zjechał na pobocze drogi i poprowadził zwierzę za uzdę. Koń rżał, stąpając ciężko. Judson czknął i podrapał krocze przez wspaniałe, perłowoszare spodnie. Z jego szczęściem mógł złapać trypra od nadobnej Lottie. Naraz zauważył coś, co opierało się o ogrodzenie. Kucnął, zaklął zdziwiony, palcami dotykając kukły ze słomy. U jej stóp leżał kawałek łupku. Podniósł go i wyszedł z cienia drzew. W końcu udało mu się odczytać słowo niezdarnie wyskrobane na łupku. Poczuł zimny dreszcz w krzyżu. - Buckra - powiedział półgłosem. I powtórzył: - Buckra. Zachodnioafrykańskie określenie białego człowieka. Wziął kawałek szarej, łupkowej dachówki i wyszedł na drogę. W świetle księżyca dojrzał więcej. Drewniany kołek przymocowany do dziwnej konstrukcji z łupku. Wszystko było wysmarowane czymś ciemnym. Judson uklęknął i przesunął palcem po ciemnej substancji. Poczuł strużki potu ściekające mu po plecach. Próbował zagłuszyć obawy, mówiąc głośno: - To musi być krew kurczaka albo świni... Nagle usłyszał stukot kopyt w dole drogi. Sięgnął ręką do prawego buta, gdzie dyskretnie ulokowany w cholewie tkwił cienki sztylet, przyjaciel dżentelmena. Odwrócił się przez ramię, naraz trzeźwy i uważny. Zobaczył latarnie kołyszące się na zakręcie, jakieś pół tuzina jeźdźców. Wyszedł im naprzeciw, na środek drogi. - Hej! Tu Judson Fletcher! Jeźdźcy wstrzymali konie. To była grupa patrolująca drogi w po- szukiwaniu zbiegłych niewolników. Na czele jechał na pięknym gniadoszu przystojny, o miłej aparycji, Seth McLean. Za nim biednie ubrany, niepozorny Tom Shaw na mizernej kobyle. - Dobry wieczór, panie Fletcher! - odezwał się Shaw z akcentem uniżoności. - Dobry wieczór, Shaw - w tonie Judsona było tyle arogancji, że Shaw skurczył się w siodle jak smagnięty biczem. - Panie Wells, panie Sąuire, Seth - podkreślił serdecznością różnice społeczne. - Przewietrzasz się, Judsonie? - spytał Seth z niewinnym uśmieszkiem. - Właśnie! Cóż za ironia, te dwuznaczne słowa padły z ust tego, któremu naprawdę chciał przyprawić rogi i nigdy nie miał tego zrobić. - Znalazłem tu coś, co panowie powinni zobaczyć. Poprowadził ich do pokłutej kukły, reakcja była natychmiastowa. - Wiedziałem, że ci czarni coś knują! - wykrzyknął Tom Shaw. -Moja Lottie przysięgała, że słyszała bębny dwie noce temu. Znad rzeki. To przy tej drodze! - Niemożliwe - stwierdził Seth. - Wiesz, że w okolicy, plantatorzy nie pozwalają Murzynom mieć bębnów. Za łatwo by się porozumiewali. U mnie nie mają nic prócz wołowych kości. Tym niech sobie grzechoczą do woli. Panowie - zwrócił się do swoich towarzyszy - czy możecie kontynuować patrol beze mnie? Chciałbym porozmawiać poufnie z moim przyjacielem Judsonem. Może będzie w stanie nam pomóc. Judson nie mógł sobie wyobrazić, jak to mogłoby być możliwe, ale pozostałym zdawało się to naturalne i byli gotowi odjechać sami. Złapał więc swego wierzchowca i wkrótce jechał truchtem przed Sethem w kierunku, z którego patrol przybył. - Nie chciałem mówić o tym przy Tomie Shaw - powiedział Seth po dłuższej chwili milczenia - ale może nie było nic groźnego w tym, co słyszała jego żona nocą. - Nie wiem - odparł sztywno Judson. - Nigdy nie słyszałem murzyńskich bębnów. - Wiem - zaśmiał się Seth. - Za to często szelest spódnic mężatek. Judson poczuł, że sztywnieje, ale Seth poklepał go przyjaźnie po ramieniu. Młody Fletcher uspokoił się. Zapewne nie było nic osobistego w tym żarcie. Cała okolica znała jego słabość. - Były znaki, że możemy popaść w kłopoty - powiedział Seth poważniejąc. - Masz na myśli czarnych? Seth skinął głową wyraźnie zakłopotany. - Na twoim terenie? - dopytywał się Judson. - Możliwe. Judson był zaskoczony, gdyż Seth McLean rozsądnie traktował swoich trzystu niewolników. - Nie widzę związku ze mną - wzruszył ramionami Judson. - Wyjaśnię ci to nad szklaneczką porto, jeśli pozwolisz. Seth pokłusował prosto w kierunku świateł swego eleganckiego domu nad zatoką Rappahannock. Judson patrzył w oświetlone okna drugiego piętra, jego serce dobrze wiedziało, które należały do pokoju Peggy. Jechał za McLeanem w dół ścieżką przez pole tytoniu. Zielone liście dojrzewały do letnich zbiorów. Chuda sylwetka Setha rysowała się na tle świateł u wejścia. Ściągając cugle, Judson czuł się jak przestępca. Seth był przyzwoitym człowiekiem. Jednocześnie sytuacja wydawała mu się przewrotnie śmieszna. Jakby mucha zapraszała pająka do swego domu. IV Wielki zegar, wykonany aż w Londynie, napełniał tykaniem pokój biblioteczny. Kwadrans po północy. Seth nalał sobie wina, Judson wolał rum z Rhode Island. Ze szklaneczką w ręce usadowił się w fotelu, usiłując ukryć niepokój. Jak dotąd zawsze czuł się świetnie; wpełznął do łóżka pierwszej mężatki, gdy miał piętnaście lat. W korytarzu rozległy się kroki i Judson poczuł bicie serca, zanim zrozumiał, że są zbyt ciężkie jak na kobietę, zwłaszcza damę. W drzwiach stanął siwy Murzyn w liberii. Seth spojrzał na niego. - To wszystko na dziś, Andrew. Sam obsłużę naszego gościa. Z uprzejmym mruknięciem, mającym oznaczać nazwisko Judsona, niewolnik się wycofał. Seth ujął kieliszek w obie dłonie. - Judsonie, czy nie słyszałeś nic o niezadowoleniu wśród niewolników? - Znasz mnie, przyjacielu. Spódnice szeleszczą kusząco. Kości do gry grzechoczą, konie rżą, kury gdaczą. A mój ojciec, przeklęty staruch, przeklina nieźle, także mnie - gorzki uśmiech wykrzywił usta Judsona. - W sumie to zbyt wiele hałasu, bym dosłyszał coś znaczącego. Domyślam się, że z tobą jest inaczej. - Cóż, jak mówiłem, były pewne znaki. Większa zuchwałość niż zwykle. Mój nadzorca został zmuszony do użycia bata trzy razy w tym tygodniu. - Nasz nie musi być zmuszany - kwaśno przerwał mu Judson. - Wręcz szuka okazji. - Shaw - przypomniał sobie McLean - młodszy brat starego Toma. - Właśnie - pokiwał głową Fletcher - okrutnik, analfabeta. Nie to co twój William. - Ale i William jest naciskany. Pewne sprawy powracają cyklicznie, Judsonie. Obawiam się, że nadchodzi czas niepokoju. Przesłuchałem Andrew i jego żonę. Oboje są nam niezwykle oddani, ale niewiele wiedzą o tym, co się dzieje w czworakach. Orientują się jednak, że niezadowolenie wśród czarnych zatacza szerokie kręgi. Rozprzestrzenia się... Judson pociągnął spory łyk rumu. Czuł, jak alkohol wypełnia jego wnętrze. Tym razem nie przyniósł ulgi, lecz palący ogień. Zapadło milczenie. Zegar tykał głośno, w kątach pokoju cień wydawał się złowieszczy. Napisy na złoconych grzbietach książek zamazywały się i chybotały w świetle świec. - Rozprzestrzenia? Skąd? - Z Sermon Hill. Mój Andrew słyszał, że Murzyn imieniem Larned jest motorem wszystkiego. - Larned - Judson przypomniał sobie muskularną jak rzeźba postać o czarnej, aż granatowej skórze. - Wielki samiec. Do licha, prawdziwy olbrzym. Przywieziony do Bostonu z zachodniej Afryki. Mój ojciec mówi, że dawno nie zrobił tak świetnej inwestycji. - Wielki reproduktor? - Tak. Przy tym sprytny z natury. I to może być jego problemem. - Lub naszym - Seth McLean zmarszczył ciemne brwi, kontrastujące z jego bladą twarzą. - Przypuszczasz, że Larned może podżegać buntowników? - spytał niedbale Judson, podchodząc do bocznego stolika, na którym stał alkohol. - Niewykluczone. Wziął dorodną żonę. Młodą kobietę, nazywa się, niech pomyślę, Dicey. Trzy dni temu była taka - Judson nakreślił ręką łuk, obrazując wielki brzuch. - Urodziła bliźniaki po Larnedzie. Słyszałem na Boże Narodzenie, jak Shaw się chwalił, że też ją popychał. - To pewnie wystarczy, żeby były kłopoty. - Nie sądzę, by Larned o tym wiedział. Te dziewki boją się mówić swoim mężczyznom. - Ktoś inny mógł się nie bać. Słyszałeś o czymś jeszcze? - Jakieś dwa tygodnie temu - przypomniał sobie Judson - Shaw wymierzył Dicey osiem batów. Błahy powód. - Ale nie błahy dla szczególnie bystrego, urażonego Murzyna. - Można się domyślić, jak to było - pokiwał głową Judson. - Shaw chciał skorzystać z praw nadzorcy i wziąć Dicey z pełnym brzuchem. Odmowa stała się powodem chłosty. - Kolejna krzywda wyrządzona Larnedowi. Judson powstrzymał się od komentarzy. - Lekceważenie przyczyn - skomentował Seth - może zaowocować niepożądanymi skutkami. - I myślisz, że źródło znajduje się w naszej posiadłości? - spytał Judson niespokojnie. - Tak. Jeżeli wybuchnie bunt... Nie dokończone zdanie zawisło w powietrzu. Judson spojrzał na zasłony wydęte powiewem wiatru. Nie chciał być w nic wciągnięty. - Seth, rozumiem cię doskonale. Ale, na Boga, człowieku, co mogę zrobić? - Kilka razy rozmawiałem z twoim ojcem w nadziei, że nakłonię go do lepszego traktowania niewolników. Cóż, nie miałem szczęścia. - Myślisz, że ja będę miał go więcej? - Judson zaśmiał się rubasznie. - Boże, Seth, nie wiesz, że on mnie nienawidzi? - Nie - zaprzeczył cicho Seth. - Nie wierzę, żeby to mogła być prawda. - Gówno. Jestem drugim synem. Tylko drugim. - Przecież ty i Donald jesteście krwią z jego krwi i kością z jego kości! - I obaj jesteśmy zdrajcami. Donald, ponieważ poszedł do Raleigh Tavern, a ja, ponieważ podążałem za nim. Duchem w każdym razie -dodał Judson z kwaśnym uśmieszkiem. Miał na myśli członków House of Burgess zbierających się w tawernie z inicjatywy pana Patricka Henry,ego, prawnika z Hanover County. Henry był najwybitniejszym mówcj w okolicy i naturalnym przywódcą. W Ciągu dziesięciu lat przekonał sporą część mieszkańców Wirginii d0 przeciwstawienia się konserwatywnym plantatorom Ten człowiek swymi gorącymi przemówieniami ukazał Wirginii ogrom deptania Praw kolonistów prrez Koronę. I kiedy w maju poprzedniego roku królewski gubernator lord Dunmore zaostrzył przepisy, Patrick Henry natychmiast doprowadził do rozłamowej sesji w Raleigh. Tam wybrano delegację na Kongres Kontynentalny Obecnie wraz z Donaldem Fletcherem znajdowali się na drugim Kongresie gdzie Henry zyskał sobie popularność płomiennymi mowami Deklarował, że ma przed sobą alternatywę: wolność albo śmierć Żadnych kompromisów. Gubernator Dunmore pośpiesznie potępił działalność Henry,ego, co tylko wzmogło jego popularność wśród patriotów z Wirginii. - Podejrzewam, że mój ojciec wydiłostałby Donalda szpicruta gdyby tylko Donald na to pozwolił. Lista politycznych wrogów Fle-tchera seniora jest długa: Donald, dakj tu obecny, Henry a nawet pułkownik Washington z Fairfaksu, ponieważ też pojechał do Filadel fu. Ale... - juds0n znów sobie nalał, upijał się planowo - pan na Sermon najchętniej zajmuje się moją osobą. Marnotrawcą, na którego edukację wydał tyle pieniędzy u Williama i Mary. Kiedyś stwierdził ze lepiej by Wydał te pieniądze, wycieiając funtowymi banknotami woły w oborze - Judson przypił do niewidzialnego wroga - Wiesz święty Angus Fletcher w jednym ze swych mniej biblijnych nastrojów, - Wciąż nie rozmawiacie ze sobą? - Cóż - judson cedził słowa przez zęby - rozmawiamy co miesiąc a czasem i dwa razy w miesiącu. , - Ale musi chyba rozmawiać z Shawem. Spróbuj spowodować -aby ten człowiek złagodził swoje zachowanie, przynajmniej dopóki nie znajdziemy źródła niepokoju i nie zażegnamy nadciągającego buntu - Seth! - Judson łyknął rumu i pokręcił przecząco głową - Zrozum ja nie mam żadnego wpływu na wzgórzu Sermon. Czasami zastanawiam się, dlaczego w ogóle pozwala mi się tam mieszkać - Ponieważ jesteś synem Angusa Fletchera! Judsonie, w imię Drzv-jazni, spróbuj! y - W porządku-Judson znów napełnił swą szklaneczkę - powiem cos. Rzucę uwagę albo dwie. Byłbym nierozważny, obiecując więcej - To na początek - Seth wyciągnął r^kę. - Dziękuję ci - Muszę iść - Judson wychylił zawartość jednym haustem, zastanawiając się, dlaczego ustąpił Sethowi. Znał odpowiedź, to była jedyna droga, by złagodrić poczucie winy. Cień u drzwi bibliottki kazał mu rzucić szybkie spojrzenie. Stała tam wiotka, ciemnowłosi, o jasnej cerze, ubrana w nocny strój w kolorze brzoskwini. Wysoki kołnierz i wykwintny krój podkreślający figurę nadawały jej sylwetce elegancję. Był w niej spokój i była łagodność. Stuprocentowa dama, którą kochał od siedemnastego roku życia. Ale ona była godną szacunku Peggy Ashford, a on zawsze tylko Judsonem Fletcherem, czymś gorszym. Przez dwa lata, zaniki wyszła za mąż, stanowili parę. W tym okresie Judso i nigdy jej nie dotknął, ani razu nie pocałował. Może właśnie dlatego d") dzisiaj serce tłukło mu się w piersi na samą myśl o niej. Seth wiedział doskonale, że tych dwoje miało się ku sobie. Spotykali się na polowaniach, na balach w sąsiedztwie, a niekiedy także na rozstajach drag. Cały czas towarzyszyło temu wzrastające niezadowolenie rodziny kshfordów. Judson zapewnił sobie w okolicy jak najgorszą sławę. Burdy, popijawy, pokątne romanse. W końcu rodzina zmusiła Peggy , żeby zaprzestała widywać Judsona. Była posłuszną córką, choć t-a złamało jej serce. I wtedy pojawił się Seth. Kiedy małżeństwo zostało zaaranżowane i postanowione, Seth oczekiwał, że jego przyjacie-l zachowa się jak dżentelmen. I Judson nie pragnął skandalu ze względu na Peggy. Dał jej spokój. Teraz Seth uważał, że jakkolwiek Judson mógł ciągle odczuwać pewne męskie instynkty, to nigdy nie pozwoliłby tym instynktom przerodzić się w czyny. A Peggy, jalo prawdziwa dama, była poza wszelkimi podejrzeniami. Jeśli idzie o pogłoski o aferach Judsona z żonami innych mężczyzn, to w swej szlachetności Seth nie do końca w nie wierzył. Judson wiedział, że przyjaciel r"ie doceniał siły i stałości jego uczuć. Peggy Ashford McLean była dla młodego Fletchera niczym relikwiarz boleśnie opromieniający jego -jlugawe życie. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego ją kocha. Była młoda,słodka, atrakcyjna, bystra, ale nad kanałami Wirginii żyło wiele takiebmłodych dam. Co takiego było w szczególnej kombinacji spojrzenia ci"mnych oczu, uśmiechów i kobiecych gestów, że nigdy nie mógł pogodzić się z tym, że ją stracił? Może dlatego, że kiedy zaczynał się do niej zalecać, wiedział już doskonale, że nigdy nie pozwolą mu jej poślubić. Dla mężczyzny takiego jak on stałe cierpienie miało swoje uroki. - Melissa powiedziała mi, że mamy gościa - odezwała się z uśmiechem. - Dobry wieczór, Judsonie. - Dobry wieczór - zdołał się ukłonić. - Właściwie już wychodzę. Ze strachu, że nie ukryje swych uczuć, ledwie śmiał na nią zerknąć. Oczywiście widywał ją po ślubie. Na balach, na targach w Richmondzie. Ale podczas tych spotkań nigdy nie mógł odczytać wyrazu jej twarzy. Wydawało mu się, że cokolwiek kiedykolwiek do niego czuła, to już minęło. Słowa małżeńskiej przysięgi automatycznie zamknęły przeszłość. Zachowywała się względem niego przyzwoicie i poprawnie. Uprzejmie. - Jesteś wcześniej w domu, Seth - zwróciła się do męża. - Chciałem pomówić z Judsonem. Namówić go, żeby pomógł nam w sprawie niepokojów wśród czarnych. - Ostrzegałem go, że może lepiej byłoby się zwrócić do dzięcioła -rzucił Judson z wesołym uśmiechem, idąc szybko za kobietą. Unikając spojrzenia oczu, które znał tak dobrze, podszedł do imponujących drzwi wejściowych. - Jeżeli będę miał się czym pochwalić, w co wątpię, dam znać! - krzyknął wychodząc. Gnał wzdłuż zatoki Rappahannock, nie oglądając się za siebie. Nie chciał widzieć dużego białego domu Setha McLeana, z rzędami chat niewolników i stodołami z tyłu. Ale całą drogę Peggy jechała z nim. Światło gwiazd odbijających się w rzece połyskiwało na jego mokrych od łez policzkach. V -:5; Wzgórze Sermon było wspaniałą posiadłością, pięćset akrów żyznej tytoniowej ziemi obrabianej przez pięciuset niewolników i niewolnic. Dom stał frontem do rzeki, jak u McLeana, ale Sermon miało własną przystań, gdzie na wielkie łodzie ładowano ośmiusetfuntowe beczki pełne brązowych liści. Odkąd Judson Fletcher pamiętał, łodzie zabierały beczki z tytoniem w dół rzeki, gdzie u ujścia kotwiczyły statki handlowe. Czy i tego roku tak będzie w obliczu pogarszających się stosunków z Anglią? Na to pytanie nikt nie umiał odpowiedzieć. Wieści o wymianie ognia między królewskimi a kolonialnymi wojskami rodziły wątpliwości. Nie tylko co do pomyślnych transakcji handlowych, ale i co do spokojnego życia. Dwa dni później Judson już o tym nie myślał. Aby spełnić prośbę Setha, wstał wcześniej. Na miłość boską, o wschodzie słońca. Udał się do kwater niewolników. Murzyni sypiali w małych pobielanych chatkach ustawionych w dwuszeregu, frontem do siebie. Na początku alei stał domek nadzorcy. Przed nim Judson zauważył tłum Murzynów. Podchodząc bliżej, usłyszał świst bata. Przez tłum niewiele mógł dojrzeć. Odszedł. Mijał chatki bez okien, gdzie małe czarne dzieciaki wałęsały się, szukając czegoś jadalnego, albo kucały robiąc pod siebie kupę. Lub siedziały na progu, iskając się nawzajem i badając skrupulatnie swe znaleziska. Warunki życia niewolników na wzgórzu Sermon nie były ani lepsze, ani gorsze niż na innych plantacjach. Tylko że na tamtych plantacjach nie było Shawa. Judson podszedł do zbiegowiska z drugiej strony. Rozpoznając go, rozstąpili się skwapliwie. Spytał jednego bystrzej wyglądającego samca: - Kto jest karany? - Dicey. Pan Shaw mówi, że ona już może pracować. Dicey mówi, że nie. - O Boże. Gdzie jest jej mąż? - Już w polu. Przez chwilę Murzyn patrzył mu w oczy tak sugestywnie, że Judsonowi się wydawało, iż usłyszał: "To dobrze dla pana Shawa, prawda?" Ale to pewnie tylko pozory. Przepchnął się przez tłum, żeby zobaczyć, jak chudy, nędznie ubrany brat męża Lottie wznosi długi pejcz, by jeszcze raz naznaczyć żółto-brązowe plecy Dicey. Shaw podniósł głowę, spojrzał groźnie. Zobaczył przed sobą białego mężczyznę w butach, pończochach, spodniach, koszuli; jeden z synów właściciela. Judson wskazał na dziewkę obnażoną do pasa. Shaw lubił karać dziewuchy klęczące w pyle, z głową opartą o kolana. Plecy Dicey przekreślały dwa krwawe ślady. - Ma pan ochotę przyłożyć jej kilka razy? - spytał Shaw z ledwie ukrytą nutką pogardy w głosie. Judson i nadzorca, delikatnie mówiąc, nie przepadali za sobą. - Ty ignorancie, sukinsynu. To na ciebie trzeba wziąć bata. Dziewka powiła bliźniaki tylko pięć dni temu! - Judson uniósł w górę rozczapierzone palce. - Pięć! - Najwięcej trzy dni wałkonienia się. Potem każę im wracać do pracy - wymamrotał Shaw. - Dicey, ubierz się i wracaj do swojej chaty - polecił Judson. - Do następnego poniedziałku. *. - Chwileczkę, to ja tu kieruję... - zaczął Shaw. ¦>.."¦ Judson wystąpił naprzód, wyrwał mu bat i okręcił wokół szyi. - Co mówisz? - spytał, pociągając oba końce. - Nic, panie Judsonie - wysapał Shaw, ciężko dysząc i wybałuszając oczy. Boże, jak śmierdział. - Bierz te czarne woły do roboty i nie wywołuj niepotrzebnych kłopotów - Judson rozplatał bicz z jego szyi i popchnął go lekko do przodu. - To bat chroni nas od kłopotów! Judson odwrócił się. Przed sobą miał ogorzałą twarz wykrzywioną wściekłością. - Czy masz jeszcze coś do dodania, Shaw? - spytał groźnym szeptem. Nadzorca przełknął ślinę, patrząc jak Dicey zbiera swoje ubrania i ucieka. - Nie - wymamrotał. - Nie mam. Ale Judsonowi nie umknął nienawistny błysk w oczach Shawa. I spojrzenia samców, i dziewek, którzy rozstąpili się, dając drogę paniczowi. Pora już była pójść na śniadanie do nie wykończonego, dwupiętrowego domu, liczącego dwadzieścia trzy pokoje. Dziwne - pomyślał przechodząc przez tłum Murzynów - w istocie bardzo dziwne. Jego jasne włosy błyszczały w słońcu, a on miał niesamowite uczucie, że czarni nienawidzą w równym stopniu jego i Reuvena Shawa. Może powodem jest tylko kolor skóry, to, że są biali. Tak jak bycie czarnym czyni z człowieka przedmiot kupna, chłosty i obiekt wyżycia się pracodawcy. I mijając grupki wybierające się w pole i komentujące niedawne wydarzenie, nie przyszło mu do głowy, żeby się obejrzeć. Ani na nich, ani na Shawa. VI Srebrna zastawa lśniła. Jej wypolerowana powierzchnia odbijała twarz zasuszoną, siwe włosy i rozwścieczone oczy. Wchodząc na werandę, Judson przeniósł wzrok z odbicia na pierwowzór - jego ojciec był zasuszonym człowiekiem o cienkich kościach i skórze jak pergamin. Angus Fletcher nigdy specjalnie nie dbał o swój wygląd, nawet przy towarzyskich okazjach. Tego ranka pończochy opadały mu na trzewiki, spodnie miał rozdarte na kolanach, a koszulę mokrą od potu. Wszedł statecznie na werandę, potrząsając głową. - Pan Shaw zdał mi sprawozdanie - zwrócił się do syna. - Przeszkadzałeś mu w pracy, kiedy poszedłem obejrzeć, jak postępują naprawy na nadbrzeżu. - A ja właśnie otrzymałem list od Donalda - Judson uśmiechem usiłował zakryć swój niepokój. - Kurier przyniósł go z Richmondu przed kwadransem. - Dziwne, że ośmielił się naruszyć cudzy grunt - powiedział ojciec i usiadł w wielkim trzcinowym fotelu. - Możesz zatrzymać ten list dla siebie. Mnie nie interesuje gwiazda zdrajców z Północy. To, że mój własny syn dał się wciągnąć w brudne sprawy tych perfidnie przebiegłych ludzi ze Wschodu... Judsona rozśmieszyło określenie, jakie torysi nadali wpływowym patriotycznym przywódcom z Massachusetts. - Ojcze, teraz tym bardziej musisz umieścić pułkownika Washingtona na liście zdrajców. Donald mówi, że delegaci Kongresu zatwierdzili go na dowódcę wojsk kontynentalnych. To się zdarzyło w połowie miesiąca. Washington otrzyma rangę generała i uda się do Bostonu, by przejąć dowodzenie - zajrzał do listu, ubawiony złością ojca. -Będzie więcej walki. Anglicy zwyciężyli na jakimś wzgórzu Breed, ale nasi dzielnie stawali... - Twoi, nie nasi! - Angus Fletcher odsunął list ręką. - Ci głupcy przywiodą nas wszystkich do zguby! Powinniśmy poprosić o pokój, zanim sprawy zajdą za daleko. - Wykonał swój charakterystyczny ruch głową. - "Błogosławieni miłosierni! Albowiem oni..." "...miłosierdzia dostąpią" - dokończył Judson półgłosem. Ze wszystkich denerwujących zwyczajów jego ojca najgorsze było ciągłe odwoływanie się do Pisma Świętego. Szczególnie chętnie powo- i "ł de na świętego Mateusza. Właśnie samtąd wzięła się nazwa Kon toS dziedziczonej po ojcu plantacji na wzgórzu. S C^będzfemy cytować dalej? - spyt*! Judson. - Błogosławi mil°S cTcęusłyszeć, do jasnej cholery, co cytowało Shawa? Judson wpatrywał się w ojca. Pomimo "ieku, imał prawie szesc-dzkstkę Tego szczupła sylwetka sugerowała sporą sile. Pracował Im nnie nad interesami posiadłości przelały tydzień z wyjątkiem niedzlelT Wtedy rano udawał się do kocioła, a całe popołudnie Tod ł sie samotme w swojej sypialni. I okazywał wszystkiego, co bodą trochę przypominałoby zabawę, zeb3nie kalać dnia pańskiego Smry Sowlk ma w sobie pewną biblią dostojność - pomyślał Judson przyglądając się jego sylwetce n3 tle rysujących się za n,ą WZSSyn jednak nie przypominał sobie jakiej,olwiek czułości czy nawet zwykłej grzeczności ze strony ojca. Kiedy fał jeszcze małym chłopcem, oTclc raktował go z surowością należną Wziom w pełni dojrzałym. Chcąc nie chcąc żądał od dziecka więcej, mśono było w stanie osiągnąć. Hudson zrezygnował z prób zadowolenia oja, mając dziesięć lat. ^,gdy nie był ani dość bystry, ani dość święty, ty dogodzić ojcu. I to, byc n^^ttS^- Nie m.gł dziedziczy, A więc był mnie?ważny od Donalda. A przecież zwi.zek między pierworodnym a oicem bvł bardzo podobny. Donald, dziesięć lat starszy od Judson, od trzydziestego piątego roku życa cierpiał na podagrę. Kiedy Angas nie widz.ał, popijał porto [czerwone wino. I nigdy nie ukrywał, jak wielką dumą napawa go to, 7e reorezentuie Wirginię na Kongresie. Judson prawie nie pamiętał swojej maki, zmarła, gdy miał cztery lata Donald wspominał ją jako miłą, położną kobietę, przemykającą cicho po domu w ciągłym lęku przed męiem. Urażony wybuchem ojca w sprawie Shawa, Judson powiedział. - Cytat który mam na myśli, przyw idzie nas do tematu. Pamiętasz" ojcze/miłosierdzie zasługuje na raiiosierdzie. A Shaw robił co móeł żeby temu zaprzeczyć. Angus skrzywił się i potrząsnął ręcznym dzwonkiem. Po chwih służący w liberii - służba domowa stanowa wyższą kastę n.z robotnicy oTn! bezszelestnie podszedł z tyłu <* starego pana z pucharem źródlanej wody. Angus nie oglądając się, wyciągnął rękę za siebie. Oczekiwał, że napój znajdzie się w jego dłoni, i tak też się stało. Wypił duszkiem i zwrócił się do syna: - Mów bez wybiegów. Mam dużo pracy. - Shaw chłostał Dicey. Powstrzymałem go. - Powstrzymałeś go? Nie zarządzasz Sermon. I jeżeli nie zmienisz swych kurewskich obyczajów, a przede wszystkim poglądów politycznych, nie dostaniesz nawet złamanego szylinga po mojej śmierci. - Już słyszałem te groźby - odparł Judson, z trudem zachowując spokój. - Wydaje mi się, że aktualnie masz pilniejszą sprawę na głowie - streścił swą rozmowę z Sethem i opisał kukłę znalezioną na drodze. Opowieść jakby trochę poruszyła Angusa Fletchera. W końcu drgnęła mu dłoń i woda zadrżała w naczyniu. Tylko po to, żeby podrażnić starca, Judson skrzyżował nogi, wyciągnął się i ziewnął. - Dalej, dalej - przynaglił ojciec. Judson odczekał jeszcze chwilę, zanim kontynuował: - Seth słyszał pogłoskę, że nasz niewolnik Larned może być odpowiedzialny za podburzanie okolicy. Odkąd Dicey została kobietą Larneda, powstrzymywałem Shawa, mając nadzieję, że to oszczędzi nam. kłopotów, ale również dlatego, że to, co robił, było złe. - Oszczędź mi swoich fałszywych żalów. - Dlaczego, ojcze, myślałem, że cenisz sobie żale. 3 Angus poczerwieniał. ?.: - W porządku - Judson wzruszył ramionami - niepotrzebnie rozważamy tu kwestie moralne. Myślałem, że robię dobry uczynek w twojej sprawie. Czyż nie lepiej nieco się powstrzymać niż zobaczyć, na przykład, Sermon w ogniu? Bunty już się zdarzały. - Tutaj nigdy. I nie zdarzą się. Zakuję w łańcuchy tych nie mytych synów Chama, zanim... - widząc, że Judson podnosi rękę w niemym proteście, zaryczał: - Co?! Co?! - Obawiam się, ojcze, że twoja znajomość Biblii jest błędna. Imię Cham oznacza śniady, nie czarny. Jeżeli syn Noego miał jakichkolwiek faktycznych potomków, to znaczy innych niż ci z bajkowych opowieści - policzki Angusa pociemniały - to byli nimi niewątpliwie Egipcjanie lub lud zwany Berberami. INa pewno nie są nimi biedne bękarty, niebieskie ptaki przywożone z zachodniej Afryki. - Od kiedy to jesteś ekspertem od Pisma Świętego - parsknął Angus. - Przecież płaciłeś za moje lekcje - odparował Judson, uśmiechając się czarująco. - Nie tylko nie jesteś lojalnym poddanym Jego Wysokości, ale w dodatku przynosisz wstyd tym, od którjch pochodzisz! Pomyśleć, że straciłem ciężkie pieniądze, by wypełnić twoją głowę takimi bezbożnymi... chwastami! - Te, jak je nazywasz, chwasty wyrosły na podatnej glebie Sermon. Angus chlusnął synowi w twarz zimną wodą z pucharka. Judson poderwał się. Miał ochotę skoczyć staremu człowiekowi do gardła. Usiadł jednak z powrotem, rozkładając nonszalancko ramiona na oparciu krzesła. Tylko żyły pulsowały mu z powstrzymywanej wściekłości. Angus Fletcher odstawił naczynie, wstał i podszedł do syna. Wyglądał imponująco, wyłaniając się z cienia werandy. Głos mu się łamał. - Miesiąc po miesiącu modliłem się do Boga, abyś zrozumiał, do czego zostałeś urodzony, Judsonie Fletcher. Na kolanach błagałem Pana, by pomógł ci pojąć, ile wysiłku i walki kosztowało doprowadzenie tej posiadłości do dzisiejszego stanu. - Mówisz o czarnej walce, czarnym wysiłku. I czarnej krwi! - Twój dziad pracował i zginął po to... - Och! Przestań, na miłość boską! - Bluźnierco! Wezwałeś imię Pana nadaremnie! - Tak! Bo znowu słyszałem te wybielania. Mam tego dosyć! - warknął Judson. - Znam od dawna prawdziwą historię, inni plantatorzy w tej okolicy doszli uczciwszą drogą do majątku. Twój ojciec musiał uciekać z Glasgow może, co bardzo prawdopodobne, z powodu zbrodni. W każdym razie nigdy nie podpisywał niczego własnym nazwiskiem. I tak naprawdę nie przestrzegał żadnych umów. Jeszcze po latach chełpił się tym. Pojawił się tutaj, w Wirginii, uwiódł córkę farmera i musiał się z nią ożenić. Wkrótce potem teść zginął, spadając z konia. Dziwnym trafem był z nim wtedy jego zięć, a mój dziadek. Uwierz mi, znam aż nadto dobrze tę część historii naszej rodziny. I będę ci o tym przypominał, dopóki nie przestaniesz mieć się za jakiegoś biblijnego patriarchę władającego bydlętami. Te czarne samce i dziewki to ludzkie istoty! Do licha! Brudni, tępi, ale ludzie. Seth McLean to rozumie! - Seth McLean jest głupcem pełnym słabości. Ma jedną dziesiątą tego, co ja, bo jest dziesięć razy mniej bystry. - I dziesięć razy mni"j brutalny! - wykrzyknął Judson. - I dziesięć razy mniej niemoralny! Angus Fletcher próbował uderzyć syna, ale Judson złapał go za cienki przegub i z łalwością odepchnął. Stary człowiek ciężko dyszał. Judson zaniepokoił się i pożałował swych słów, ale już po chwili zrozumiał, że przyśpieszony oddech oznacza gniew, a nie cierpienie. - Wychowałem kłamcę, pijaka, rozpustnika! - Który chce tylko, na rany Chrystusa... - Nie będziesz bluźnit w mojej obecności. - ...nie zamknąć ocziti w tym strasznym miejscu! - Masz dwadzieścia ^ięć lat i spójrz na siebie! Jedyne twoje zajęcie to rozwiązłość. Twoja głowa jest pełna grzechu i trujących bzdur! Jeżeli już poznałeś wszystkie dziwki w Richmondzie, uciekaj. Idź za swym przyjacielem, tym głupawym George,em Clarkiem, który już pewnie gdzieś zdechł pod drzewem jak dzikie zwierzę. Albo jedź do swego cholernego braciszka i dołącz do zdrajców w Filadelfii. Judson wrzał wewnętrznie. Obawiał się, że uderzy ojca i zrobi mu krzywdę. By nie dopuścić do sytuacji, której wkrótce będzie żałować, Judson znów uciekł się do cytatu z Biblii: "A jeśli cię kto zmuszać będzie, abyś szedł z nim jedną milę, to idź z nim dwie". - Pohamuj swój plu j>awy język! Nie masz prawa powtarzać słów naszego Zbawiciela. - Jeżeli choć trochę rozumiesz słowa swego Zbawiciela, zrobisz coś w sprawie Reuvena Sha^ra! - Zrobię! Karzę mu wzmóc dyscyplinę. I przeszukać chaty. Jeżeli znajdą bębny, dam sto irazów za jedno uderzenie. - Powiadomię Setha McLeana o twojej decyzji - Judson wstał purpurowy z gniewu. - O, jestem pewien, że powiadomisz - zadrwił Angus. - By mieć jeszcze jedną sposobność do lubieżnego spojrzenia na jego żonę. Judson stanął jak rażony gromem. Po raz pierwszy od początku rozmowy Angus Fletcher wyraźnie panował nad sytuacją i bardzo go to cieszyło. Śmiejąc się, ciągnął dalej: - Nie tylko ja mam sekrety, które są publiczną tajemnicą. Myślisz, że nie pamiętam, co czujesz do kobiety McLeana? Że nie widzę, jak jeździsz co noc pod jej dom? Jeszcze jeden dowód, że twój przyjaciel Seth to głupiec. Ja tam bym dobrze widział, co kto czuje do mojej żony. I kto chce mi przyozdobić głowę. - Ty stary bękarcie. Czasami zapominam, jaki z ciebie chytry lis -powiedział Judson z nutką podziwu. - A więc przejrzałeś mnie. - Już dawno. Ale ciągle odkrywam nowe plugastwa, ku mojemu nieustającemu rozgoryczeniu. Wcale się nie zdziwiłem, kiedy Ashfor-dowie w końcu zabronili swojej córce widywać się z tobą. - Twoja wiara we mnie jest doprawdy wzruszająca. Angus zignorował uwagę, unosząc palec mentorskim gestem: - Jakiż przyzwoity człowiek zechciałby cię za zięcia? Każdej kobiecie, która cię poślubi, zgotujesz piekło swą rozpustą. Jeśliby nawet została matką, czeka ją rozpacz aż po grób, że jej dziecko skażone będzie krwią takiego ojca. - Skażone?! - ryknął Judson. - Czyją krwią skażone? Jeżeli już, to twoją krwią! - Jest w tobie coś niszczącego, Judsonie - pokręcił głową stary Angus. - Lepiej byłoby zabić dziecko, którego byłbyś ojcem, niż pozwolić zatruwać czarcią krwią kolejne pokolenia. - Bądź przeklęty, ty świętoszkowaty hipokryto!!! - krzyknął Judson. - Jeżeli w moich żyłach płynie czarcia krew, to popatrz w lustro. Zobaczysz, skąd ją wziąłem! Jeśli te słowa dotknęły Angusa, umiał to ukryć. Jego rysy ułożyły się w wyraz zadowolonej z siebie pobożności, fałszywej dobroduszności, której tak nienawidził Judson. - Zachowujesz się jak człowiek, który nie umie zapanować nad sobą. Jak szaleniec - stwierdził Angus. - A wszystko dlatego, że sam doskonale wiesz, iż Peggy McLean powinna dziękować Bogu, że uchroniono ją przed poślubieniem ciebie. - Przypuszczam - Judson mówił z trudem, dygotał - przypuszczam, że odczuwasz ogromną satysfakcję, gdy mówisz tak do tego, z kim łączy cię wspólna krew. - Przysparza mi to wiele cierpienia. - Ty stary... Nie będąc w stanie kontynuować rozmowy, Judson zbiegł po stopniach werandy. - Mógłbyś mieć tyle przyzwoitości - zawołał za nim Angus - żeby trzymać się od niej z daleka. Ona dobrze wie, czemu kręcisz się koło McLeana. Są rzeczy, których się po prostu nie robi. ;. V:ł\bv, Judson purpurowy ze złości kroczył przed siebie. Musiał użyć całej siły woli, by nie dać się ponieść gniewowi, gdy głos Angusa przechodził w falset. - I pamiętaj, że "każdy, kto patrzy na niewiastę i pożąda jej, popełnił już w sercu swym cudzołóstwo". Judson wpadł do domu bocznym wejściem, a czarni służący rozpierzchli się przed nim. Pobiegł na piętro do swego pokoju. Zmieniając przepoconą koszulę na świeżą, rozdarł ja na pół. Nienawidził swego ojca. Choć z pewnością on sam też przyczynił się do tej upokarzającej sceny. Dokuczał staremu człowiekowi i dręczył go. A ojciec odpłacał tym samym. Co się z nimi działo? Co w nim, Judsonie, było takiego strasznego? Błędy Donalda nie były tak straszliwymi zbrodniami jak tryb życia Judsona. W oczach ojca głównym grzechem Donalda było przekonanie, że nie można już dłużej tolerować ucisku Ameryki przez Anglię. Judson natomiast do swej opinii cudzołożnika dziś dołożył jeszcze złą sławę obrońcy niewolników. Po dziesięciu minutach Judson galopował jedną ze ścieżek przecinających plantację. Dwie pełne butelki rumu bulgotały obiecująco w torbie przytroczonej do siodła. Migały mu czarne głowy na polach, odwracające się na tętent kopyt konia. Jedna twarz rzuciła mu się w oczy. Z gąszczu tytoniowych liści jak leśny demon wyłonił się Larned z nagim torsem. Patrzył, jak panicz przejeżdża, i Judson czuł na plecach palące spojrzenie. Biały. Syn plantatora. To, co zrobił dla Dicey, nie miało znaczenia. Larned z pewnością interpretował to na swój sposób, przypisując Judsonowi jakieś podłe motywy. Na przykład to, że chciał utrzymać dziewkę w dobrej formie do pracy albo dla swoich własnych zachcianek. I po co było się mieszać, skoro budziło to tylko niechęć obu stron? Judson wiedział, że stupięćdziesięcioletniego problemu niewolnictwa i narosłych wokół niego konfliktów nie rozwiąże się jednym przyjaznym gestem. Zdawał sobie sprawę, że ta sytuacja będzie stałym zarzewiem gwałtu, dopóki nie zostanie radykalnie rozwiązana. Ale świadomość nie łagodziła przykrości. Rolnictwo, jakie znał, opierało się na wyczerpującej pracy fizycznej. Trudno było zastąpić czarnych robotników białymi, którzy byli o wiele mniej przydatni i pożądani. Ludzie tacy jak jego dziadek, najemnicy, pracowali jedynie do momentu wygaśnięcia umowy kontraktowej. Tylko że akurat jego dziadek nie miał zamiaru czekać nawet tak długo. Problem znalezienia stałej siły roboczej narastał na początku wieku osiemnastego. I wtedy ktoś w Anglii wpidł na szatański pomysł. Z jednej strony oczyszczano ojczysty kraj i drobnych przestępców -złodziei, dziwek; ludzi, których występki nie były tak poważne, by zarzucić im pętle na szyję. Z drugiej strona wysyłano za ocean tanią siłę roboczą, która dopiero w Ameryce rniała na swoją podróż zapracować. W ten sposób legalnie odzyskiwali wolność, a ci bardziej niecierpliwi lub przedsiębiorczy uwalniali się bardzo szybko. Oczywiście przybysze z Europy o kryminalnej przeszłości nie byli łatwymi podwładnymi. Któryż plantator ni* wolał nabyć zastraszonego, niepiśmiennego i pracującego za darmo afrykańskiego Murzyna? Czarnego, którego prawna pozycja od początku była nie ustalona, a właściwie nie istniała. Kolor skóry czynił go łatwym do odszukania w razie ucieczki, podczas gdy najgorszy londyński przestępca był nieuchwytny dzięki temu, że był biały. W ten sposób to, co zaczęło się od poszukiwania taniej siły roboczej, doprowadziło do degeneracji, do absolutnego władania jednej istoty ludzkiej nad drugą. Judson doznawał ironicznej przyjemności myśląc o czasach, kiedy pierwsi Murzyni pojawili się na kontynencie amerykańskim. Angielska załoga statku będącego własnością holenderskiego armatora przywiozła czarnych i sprzedała w Jamestown w tysiąc sześćset dziewiętnastym roku, a więc rok przed przybyciem do ameiykańskiego brzegu "May-flower" z czterdziestoma niepokornymi purytańskimi rodzinami na pokładzie. Najznamienitsze rodziny amerykańskie szczyciły się pochodzeniem od tych z "Mayflower". Od dwudziestki z Jamestown nikt nie wyprowadzał drzew genealogicznych. Początkowo słowo "niewolnik" było rzadko używane. Stopniowo moralność zmieniała się, obyczaje twardniały, a język je odzwierciedlał. I czarni robotnicy na mocy coraz dalej idących praw stali się zwykłymi sprzętami domowymi. Bez nadziei na wolność. Teraz niewolnictwo było dobrze zorganizowaną instytucją produkującą przemoc i represję po jednej stronie, a strach i nienawiść po drugiej. Judson mógł tylko przewidywać konflikt między tymi, którzy słuchali głosu sumienia, a tymi, którzy słyszeli jedynie świst bata. Te refleksje wpędziły go w nastrój ciężkiego przygnębienia. Leżał na skraju plantacji, zastanawiając się nad możliwym wybuchem zatargu z miejscowymi czarnymi. Potem zaczął rozmyślać nad własnym losem i jego nastrój jeszcze się pogorszył. Dlaczego, na rany Chrystusa, dopuścił się takiego nadmiaru słów i uczynków zarówno w obecności ojca, jak i osób trzecich? Patrząc ponad polami tytoniu wi dział białe ściany rezydencji Sermon. I żałował, że nie jest gdziekolwiek, byle nie być tutaj. Choćby za Błękitną Ścianą, ze swoim przyjacielem Clarkiem. W dzikiej krainie bez prawa, bez biblijnych kazań, hipokryzji i rodzących się buntów... I żadnej Peggy prześladującej go swym widokiem. Słowa ojca powróciły, znów dźwięcząc mu w uszach. Skażona, czarcia krew... Próbował odsunąć od siebie wewnętrzne przeświadczenie, że Angus powiedział prawdę. Prawdę budzącą grozę i niesmak. I strach. Strach, który mógł spłukać tylkc rum. W miarę ubywania płynu z butelki był w stanie przekonać sam siebie, że wystarczyłaby ucieczka z Wirginii. Że jego demony nie ośmieliłyby się ruszyć za nim w pogoń. Zapadł w odrętwienie, umysłowy letarg. Przed jego oczami przesuwały się obrazy: płomiennowłosy George Clark kroczył pośród drzew równie wysoki jak one, maga Peggy przyzywała go lubieżnymi gestami z uśmiechem dziwki na wargach, ojciec kipiący gniewem, z ręką wzniesioną do ciosu, skinął i błyskawica rozdarła niebo. Judson obudził się nagle. Leżał na plecach w trawie. Poczuł chłód. Na tle rozgwieżdżonego nieba stał jego deresz, z opuszczoną głową, nieruchomy jak rzeźba. Na zachodzie resztka czerwieni plamiła horyzont: Judson polizał wnętrze rozpalonych, wyschniętych ust. Usłyszał dźwięk, cień dźwięku, tak cichy, że najlżejszy powiew wiatru zagłuszał go co chwila. Ale on dobrze wiedział, co to za stukot. Dłoń uderzała w napiętą skórę bębna. ?,,: Po tym, jak rozpozna] odgłos, dźwięki umilkły, ale mógłby przysiąc, Że niesamowity, złowieszczy stukot przywędrował od strony Sermon. ROZDZIAŁ TRZECI _____________Narodziny_____________ Obszarpany, zawszony i brudny Filip Kent szedł błotnistą drogą przez obóz armii amerykańskiej. Był wyczerpany. Nie z powodu kopania fortyfikacji i kolejnych dołów kloacznych, kiedy stare się przelewały. Nuda, nuda była najgorsza. Nużące, nie kończące się oczekiwanie. Do tego dochodziła ciągle troska o Annę, jego żonę. Widywał ją raz, dwa razy w tygodniu, jeśli dopisało mu szczęście. W czasie oblegania Bostonu przepisy i rozkazy nie były ściśle sprecyzowane. Czasami zdarzało mu się otrzymać pozwolenie na wybranie się do Watertown po południu, często jednak okazywało się to niemożliwe. Z góry nigdy nie dało się przewidzieć. Dziś wieczorem miał szczęście. Drobny, wrześniowy deszczyk pogarszał warunki w już i tak nędznym obozie. Stawiany był bez planu, w miarę jak przez całe lato przybywały ochotnicze regimenty z różnych kolonii i według własnych pomysłów lokowały się jeden obok drugiego. Na początku lipca dowództwo kontynentalnej armii objął nowy człowiek George Washington z Wirginii i wprowadził pewne zmiany. A jednak nie udało mu się w pełni zapanować nad chaosem, chociaż rozkazy odnośnie do dyscypliny i procedury wewnątrzobozowej nadchodziły każdego dnia z Wadsworth House w Cambridge. Filip Kent, szeroki w ramionach, młody ciemnooki mężczyzna z włosami związanymi na karku, nie bardzo wyglądał na żołnierza, gdy tyrał w błocie, z łopatą zamiast muszkietu w rękach. Ale większość tutaj nie przypominała wojskowych. Były oczywiście wyjątki. Na przykład ci z Rhod Island, ulokowani w gniazdowatych namiotach wyposażonych w zasłonę u wejścia. Ich obozowisko niewiele różniło się od brytyjskiego. Tak samo rzucał się w oczy Dwudziesty Pierwszy Regiment z Massachusetts. Mężczyźni z Marblehead. W czasach pokoju pracowali jako rybacy i cieśle okrętowi, a teraz w niebieskich kurtkach z płótna żaglowego i luźnych białych, marynarskich spodniach wyglądali porządnie. W przeciwieństwie do większości Amerykanów, którzy nie tylko byli odziani i wyglądali jak motłoch, ale zachowywali się również jak motłoch. Miejsca, w których mieszkali, świetnie to odzwierciedlały. Większość, także Filip, gnieździła się w szałasach skleconych z czegokolwiek, co można było znaleźć, przynieść z domu albo po prostu ukraść. Dwudziesty Dziewiąty Regiment obozował między Cambridge a amerykańską linią obronną. Skąd rozciągał się widok na rzekę Charles. Idąc przez obóz, Filip widział wielką rozmaitość schronień, od namiotów z płótna żaglowego po szałasy z kamienia umocnionego darnią. Niektóre oddziały po prostu żyły na ziemi, pod wiecznie mokrymi pałatkami z koców. Trudno też było odróżnić oficerów od prostych żołnierzy. Generał Washington czynił starania, żeby wyposażyć swe wojsko choć w namiastkę munduru. W zamieszaniu organizacyjnym nie omieszkał wysłać do Kongresu Kontynentalnego prośby o dziesięć tysięcy bluz strzeleckich, podobnych do damskich koszul. Ale do momentu zawieszenia Kongresu na początku sierpnia prośba nie doczekała się żadnego odzewu. Washington w tym czasie zalecił oficerom noszenie kokard, szali, epoletów, czegokolwiek, co mogło ich wyróżnić. Niestety ludzie im podlegający niewiele sobie z tego robili. Armia zgromadzona pod Bostonem składała się głównie z farmerów i rzemieślników. Nikt nie wiedział, czy wojna wybuchnie z pełną siłą, czy też zostanie zażegnana w wyniku rozmów podjętych przez Kongres, wówczas już reprezentujący wszystkie kolonie oprócz Georgii. Ludzie, którzy napływali do armii, nie rozumieli potrzeby wojskowej dyscypliny i bezustannie czuli się urażeni. Filip pamiętał przewidywania, że taka postawa może zniweczyć wysiłki i przesądzić o klęsce. Taki pogląd wyrażał jego przyjaciel, gruby bostoński księgarz Henry Knox. Teraz działał gdzieś na liniach umocnień, jako ktoś w rodzaju nadzwyczajnego inspektora art CałCNto dokładnie nie wiedział, ilu żołnie Bostonem, mówiono, że od dwunastu do r zabraniały hazardu, świętokradczych te w ćwiczeniach i pracach ziemnych. Reak bvł gniew i nieposłuszeństwo. Kilku przenikliwych dowódców dost i próbowało mu zaradzić. Jednym z nich t pogromca Indian, weteran wojny siedrn^ utrzymywać swych ludzi w pogotowiu be Od czasu ostrzału wzgórza Breed w _nierii. Filip nie widział go nauczyli się nie obawiać brytyjskiej artyler ^ . . , _""a,-(tm)n/ Wiec rU ostrzał trwał prawie bez przerwy. Więc Pu na przedpole po łuski po pociskach. Na odrobina rumu. Za kule z prochem nag__ trunku, jeśli oczywiście po drodze nie rozewi chciał, żeby i jego regiment miał takiega Teraz, gdy kroczył przez błoto, jego świata, innego życia. Watertown i A. ludziom usiłującym oczyścić swe musz: dwóch ochotników sikających otwarcie towany zwyczaj. Szedł wśród namiotów jących odgłosami kłótni, picia i zakaz= dosłyszał kobiece śmiechy wskazujące, zdarzały. Ale Filip szedł z rękami wbity płaszcza i myślami był już przy swojej Termin się zbliżał, brzuch ogromma i większość czasu spędzała w łóżku, w p mecenas Ware. Najgorsze było to, że chirurg z Coi wynajął w połowie lata, by zaglądał d- w bójce podczas sprzeczki przy kartac Filip opłacił chciwego lekarza pienia pracy w bostońskiej drukarni Edesa i osobiście, gdy rozpoczął swoją działaln town. Ale teraz pieniądze nie mogły by Annie. -i*. .*.,*<>* y przybyło do obozu pod radziestu tysięcy. Rozkazy j rstw i żądały uczestnictwa (pą niektórych ochotników sgło narastanie problemu -i Iz Putnam z Connecticut, iletniej. Generał starał się *"wym. ¦3cu amerykańscy żołnierze • i Ale przy pogodnym niebie lam wysyłał swych żołnierzy ujrodą za każdy wypad była adzano większymi porcjami tały śmiałka na strzępy. Filip sełnego inwencji dowódcę, nyśli zwróciły się do innego jia. Przestał przyglądać się Diety. Nie zauważony minął ; boku drogi, to był akcep-przybudówek rozbrzmiewa-stej gry w kości. ICilka razy e i te zakazane praktyki się ni w kieszenie przemoczonego ^s"nie. - 3 Osłabła w ostatnim miesiącu - -ckoju, który wynajął jej ojciec, niecticut, lekarz, którego Filip :Anny raz w tygodniu, zginął i dzmi zaoszczędzonymi w czasie Silla. Ben Edes wręczył mu je b"ć na rzecz patriotów w Water- óiżyte, chirurg nie mógł pomóc Cd kilku dni Filip szil_ Do tej pory bez rezultat_ Ocierając twarz mole^ norę. Obejrzał się, słyszy. Powinien być ostrożniej ka - najbardziej zapaln Szedł szybko, udaj kilkunastu kopiących, ^. Stanowczo za bardzo zr uczestników bójki. Ws^ mett z Wirginii dotarł kilometrów w trzy tyg dziwą sensacją. Odro ogorzali, gwałtowni w tarce: grube białe strs i przytroczonymi zwie= matycznie zepchnęli w sobie równych. Wzro Podobnie jak ich dzi w muszkietach. Ludzie z lasów Wir-choć twierdzili, że cz^r Wyzywali wszystkich_ trafiając w butelki z "• Filipa biła ledwie na Choć ładowanie s^= możliwości nasadzenL_ Z każdej odległości t- przywykłe do ogarn^ wspinały się do mor^^ Tego popołudnia nazbyt często. Nosilm__ i twarze powalonych-uszy w gęstym błoć 1, ku zdumieniu Fili. Przyśpieszył kroi ii Prawie biegł brze lał jak szalony kogoś, kto zastąpiłby chirurge -w. - i od deszczu, skręcił za róg, mijając kolejn c narastającą burdę za plecami. Do diabł: ry i trzymać się z , ...... - Anna ofuknęłaby cię za te słowa, Filipie - mecenas Ware próbował się uśmiechnąć. - Nie, nie ofuknęła, wręcz wychłostałaby cię swoim ostrym języczkiem, jak to tylko ona potrafi. Filip milczał, więc wymuszony uśmiech Ware,a szybko zgasł. Chłopak wstał i zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju. By przez chwilę nie myśleć o Annie i o niemożności udzielenia pomocy, zmienił temat: - Czy wiadomo coś o petycji? - miał na myśli trwożliwą 01ive-Brauche, rezolucję opracowaną w Filadelfii przed przerwaniem Kongresu. Petycja wzywała Jerzego III do zaniechania wojny i podjęcia prób pojednawczych, zanim konflikt się rozwinie. - Wysłano ją w lipcu - potrząsnął głową Ware. Podróż morska trwa od sześciu do dziesięciu tygodni. Jeszcze długo nie dostaniemy odpowiedzi. A poza tym wiesz, jaka to może być odpowiedź. Król, podobnie jak jego ministrowie, dąży do ostatecznej rozgrywki. Zbyt wiele faktów na to wskazuje, żeby myśleć inaczej. Filip wiedział, że słowa małego prawnika są prawdziwe. Podobnie postrzegał sprawy Samuel Adams. A także doktor Benjamin Franklin, wybitny amerykański uczony i dyplomata, którego Filip poznał w Londynie, a po raz drugi spotkał w Filadelfii zeszłej wiosny. Nie, nie mógł nawet marzyć o zakończeniu walki, zanim czas jego służby się zakończy. Postanowił nie pić wina, ale teraz zmienił zdanie i nalał sobie pół kieliszka. Wino ogrzało jego żołądek, ale nie nastrój. - Nie mam wątpliwości - ciągnął Ware, stłumiwszy kichnięcie -kiedy w końcu Jego Wysokość odpowie na petycję, to będą to słowa skazujące nas na potępienie. Spotkałem Hancocka pewnego dnia. Podobno jeszcze zanim Kongres zamknął obrady, rozeszły się pogłoski, że Jego Wysokość rozesłał agentów po Europie. Do Brunszwiku, Hesji, Anspach... Filip potrząsnął głową, nie rozumiejąc. - To księstwa w Niemczech. Chętnie przychylą nieba Domowi Hanowerskiemu. .-- Przychylą nieba? , - W kwestii wysłania wojsk. Przeciwko rebelii. - Czy Niemcy sprzymierzą się z Anglią? ) - Dla pieniędzy? Wszystko jest możliwe. - Jeżeli chodzi o mnie, liczy się tylko Anna. Muszę kogoś znaleźć. - Będę szukał, ale nie mam wielkich nadziei. Ja... - Ware zaniósł się gwałtownym kaszlem... - Może ojciec też powinien leżeć - zasugerował Filip. - Nie - zaprotestował Ware. - Wiem, że musisz wracać do oddziału. Będę zajmował się Anną. I nie myśl, że powinieneś tu siedzieć i gawędzić ze mną. Idź tam, gdzie chciałbyś być: do niej. Filip podziękował mu i wszedł do sypialni. Prawie godzinę siedział na łóżku swojej żony, trzymając jej rozpaloną dłoń i słuchając chrapliwego oddechu. Kiedy łapały ją bóle, jęczała głucho. Dłonie mu zesztywniały i stały się lodowate, gdy usłyszał, jak zegar w saloniku wybił jedenastą. Był spóźniony co najmniej o godzinę. - Anno! Anno! - czuł się beznadziejnie, żadne inne słowa nie przychodziły mu do głowy. Nie odpowiedziała. Wyszedł. Mecenas Ware spał z otwartymi ustami. Filip zawinął się w przemoczony płaszcz i prawie biegiem ruszył do obozu, chory ze strachu o żonę. III Po dwóch dniach niebo się wypogodziło i brytyjski ostrzał zaczął się ponownie. W świetle poranka Filip siedział przed swoim namiotem, usiłując wgryźć się w kawał peklowanej wołowiny, twardej jak podeszwa, która stanowiła jego dzienną rację żywnościową. Nawet zapijanie miejscowym piwem, warzonym ze świerkowych pączków, nie czyniło tego specjału jadalnym. Po obozowisku krążył dowcip o znamienitym, arystokratycznym oficerze Earlu of Percy, któremu podano na obiad pieczony bat. Na ziemi obok Filipa leżała pośpiesznie napisana karteczka od Abrahama Ware,a. Teść pisał, że gorączka Anny spadła, że czuła się słaba i że pytała o męża. Filip spodziewał się, że przez dwa najbliższe dni nie będzie mógł wybrać się do Watertown. Na jego nogach położył się czyjś długi cień. Spojrzał w górę i drgnął, rozlewając piwo z kufla. Drągal z bandy stał nad nim, zasłaniając słońce. Filip sprężył się w sobie, zaalarmowany. ..... Spojrzał w twarz mę=3^zyzny, ale nie dostrzegł w niej żadnych niechętnych uczuć. Nieśmiały uśmiech o-^dsłaniał część brzydkich zębów mężczyzny z Wirginii. Wysoki facet " beznadziejnie brzydkiej twarzy drapał się w krocze, przestępując z r* *gi na nogę. W jednej ręce trzymał wspaniałą strzelbę Kentucky. W ko tbcu powiedział: - Cześć. - Cześć - odparł Fili-p przyjaźnie, choć ostrożnie, i skinął głową. Po dłuższej chwili prz^: jbysz powiedział: - Wysłali do Cambrići-fe. Zgubiłem się. Patrzę, a ty tu sobie siedzisz. Pijmy siałem więc, podejcM \i podziękuję, że nie wącham kwiatków od spodu. - Co tam - machnął igką Filip. - Ten pijak niewiele by zdziałał. - Nie mów. Strzaska-By kark w drzazgi, jak nic. Naprawdę dziękuję. - Czy twoi chłopcy sustali ostro ukarani? - Niech mnie diabli, cżeli nie - powiedział swą powolną miękką angielszczyzną kontrastwjLcą z nosową nowoangielską wymową Filipa. - Obcięli pół racji, zr: kazali opuszczać kwatery. Wychodzą tylko na służbę. Następnym r" em nikt nawet palca nie podniesie. Washington zapowiedział, że po~^sdzi nam kota, a ten człowiek nie rzuca słów na wiatr. - Uważasz go pewni* za dobrego żołnierza. - Nie znam lepszego ^ tich mnie kule biją. Różnica między pułkownikiem, to znaczy genersalem, a niektórymi dzięciołami z jego sztabu, na przykład Charliem L^e, polega na tym, że Washington dwa razy nie posłuży się złym wriJelcem. Nie jest za dokładny, ale to chłop z jajami i zna się na waTLe w lesie. Można mu zaufać, a tym wymuskanym gogusiom, jak Le i jego banda, ufać nie należy. A właśnie -brzydal wyciągnął spracowaną dłoń - stoi, stoi i nawet się porządnie nie przywitał, chamisko _Jestem Experience Tait z okolic Albemarle. Mówią mi Eph. Uścisnęli sobie dłoni t. • - Nazywam się Kem l Filip Kent. - Cóż, nie jesteś z^a duży, ale niezły z ciebie zabijaka, jak na cwaniaczka - Tait wyszczerzył swoje zniszczone zęby w uśmiechu. U - Dzięki. W ustach crłowieka z Wirginii to naprawdę komplement. .>¦ - No, lepiej polecę - Tait znów splunął. - Wkrótce pewnie znów się pokażę. Muszę zszyć rękę naszemu porucznikowi. Pieprzony głupek, mógłby nauczyć się trzymać porządnie szpadę. No, na razie. - Chwileczkę, panie Tait - Filip pobiegł za nim. - Eph, mówiłem przecież. Wszyscy mówią Eph. - Mówiłeś też coś o zszywaniu ręki. Czy jesteś kimś w rodzaju lekarza? - Tylko w głębi kraju! - Tait wzruszył ramionami. - Tam muszę być kowalem, balwierzem, robię maść na czyraki, pomagam cielącym się krowom i rodzącym kobietom, łącznie z moją starą. W Blue Ridge człowiek musi nieźle się nakręcić, żeby przeżyć. Filip poczuł gulę rosnącą mu w gardle. Bał się poprosić. A nuż Tait odmówi. Ale nie wahał się długo: - Eph, czy znalazłbyś chwilę, żeby łyknąć sosnowego piwa? - Może, minutę - ożywił się Tait. - Piję równie szybko jak strzelam - wyszczerzył zęby, potrząsając strzelbą. - No, to chodźmy - wskazał Filip. Experience Tait spojrzał znacząco swym jedynym zdrowym okiem na namiot Filipa. - Tam, w środku, jest jakiś twój kumpel? I weźmiemy się energicznie do rzeczy? Tylko że ja nie mogę sobie pozwolić na kolejną bójkę. - Przyniosę piwo i wypijemy na zewnątrz. Chciałbym cię prosić o przysługę, jeżeli poważnie mówiłeś o odwdzięczeniu się. - Cholera, nie mam zamiaru ci płacić, czy coś w tym rodzaju -obruszył się Tait. - Nie. Chodzi o inną sprawę. I tylko ty możesz to zrobić. - Brzmi średnio - skomentował Eph, gdy Filip zniknął w środku. - Ostrzegano nas, by trzymać się z daleka od tych bostońskich cwaniaczków. Potrafią odpruć człowiekowi guziki od majtek, nie ściągając spodni. Odłożył jednak swoją lśniącą strzelbę z Kentucky na bok i czekał na piwo. / •¦ •;¦ ^/." rr;s.;,:v , •: o:; , , ,:......, ; iij . ,. i,; IV i;fi":i Ą\. Filip chodził tam i z powrotem, tam i z powrotem... Mecenas Ware między kolejnymi kichnięciami i łykami wina początkowo wyrażał swoje zdenerwowanie. Ale kiedy nie doczekał się śladu odzewu ze strony zięcia, wypróżnił karafkę i poszedł spać, rzuciwszy jeszcze raz okiem na zamknięte drzwi. Filip czekał już trzy godziny. Oczy go piekły. Żołądek bolał, nie miał nic w ustach od wczesnego ranka. Przepocone ubranie śmierdziało. Zegar tykał głośno, a kolejne uderzenia były niczym wystrzały. Przestań myśleć, przestań wymyślać takie rzeczy - upominał Filip samego siebie. Ale nic nie mógł na to poradzić. Wszystko, co kochał, wszystko, co miało dla niego jakąkolwiek wartość na tym świecie, leżało tam, za zamkniętymi drzwiami. Czasami słyszał jakiś dźwięk. Cichy. Plusk wody. Stłumiony krzyk Anny. Pomruk drugiego głosu. W jego głowie roiły się najtragiczniejsze myśli. Śmierć. Kalectwo. Rozwiązanie tak ciężkie, że nigdy już nie będzie chciała narazić się na cierpienie. Pisk przykuł Filipa do miejsca. Stanął jak wryty na środku dywanu. Blady jak trup, wpatrywał się w zamknięte drzwi. Piszczenie znów zaszemrało w ciszy. Filip otarł swój szorstki, nie ogolony policzek. Przeciął pokój, i stanął nad teściem, którj spał w fotelu. Filip potrząsnął nim niecierpliwie. Ware zamruczał, mlassął ustami. Nie spuszczając wzroku z drzwi, Filip znów nim potrząsnąt. Dlaczego tam było tak cicho? Nagle mecenas Ware podskoczył: - Boże! Co się stało? Czy Anna...? Zanim skończył, drzwi się otworzyły. Experience Tait zakomunikował: - No, wszyscy odwalili kawał roboty. Teraz chce mi się pić jak diabli. Jeżeli nie macie tu jakiegoś trunku, to poślijcie po coś zacnego, bo zasłużyłem na nagrodę za swoją pracę. Mówiąc to drągal z Wirginii wycierał ręce w ścierkę, którą był przepasany. Dłonie zostawiły jasnoczerwone plamy na szmatce; Eph miał ręce zakrwawione aż po łokcie. Zza pasa wystawało mu długie ostrze wąskiego noża. - - No, chodź - Tait skinął na Filipa zniecierpliwiony - nie chcesz zobaczyć swojego nowo narodzonego dziecka? A ty, kurduplu - zwrócił się do Ware,a - poszukaj mi czegoś do picia. >.: Ware oblizał wargi, gapiąc się na drzwi: - Czy, czy ona? - Świetnie! Znakomicie! Ale chce widzieć jego, nie ciebie - skinął na oszołomionego Filipa. - Ruszże się. Jesteś w końcu mężem czy nie! Filip spojrzał na zegar. Kwadrans po dwunastej. Piętnaście minut po dwunastej w południe, dwudziestego września tysiąc siedemset siedemdziesiątego piątego roku w Watertown, Massachusetts, narodził się jego syn; Experience Tait powiedział przecież "nowo narodzony". Filip odepchnął zakrwawionego Taita i potykając się, wpadł w drzwi. Z półmroku sypialni dochodziło cudowne, ciche mlaskanie. To dziecko ssało. - Anno! - krzyknął. - Chryste! Nie skacz jej nad główką! - krzyknął za nim Tait. Filip nie zwrócił na to uwagi. Po raz drugi w swoim dorosłym życiu płakał głośno i bez wstydu. v ;•-? Anna Ware Kent obudziła się, podparła na poduszce i kilku zwiniętych kocach. Filip klęczał przy łóżku obok dwóch misek z zabarwioną na różowo wodą. W jednej pływało coś, co wyglądało jak kawałek czerwonej liny. Twarz Anny mimo bladości i widocznego zmęczenia promieniała. W ramionach trzymała mały tłumoczek, z którego wystawała czerwona główka, prawie tak brzydka jak Eph Tait. Filip nie znajdował słów. Sięgnął drżącą dłonią w kierunku zaciśniętej piąstki, której najdłuższy palec był krótszy niż długość jego paznokcia. - Możesz go dotknąć - powiedziała Anna, uśmiechając się z czułością. - Jest przede wszystkim twój. Filip ciągle zdziwiony pogłaskał końcem palca czerwoną piąstkę. Dzieciątko natychmiast wykrzywiło buzię i zakwiliło, a Anna ciszyła je nucąc bez słów. Gdy ucichło, spojrzała na męża wzrokiem pełnym miłości. - Filipie, musimy wybrać dla niego jakieś imię. Czy już o tym myślałeś? - Kiedyś. Chciałem, żeby miał na imię Abraham, jeśli wszystko dobrze pójdzie. ; y :V% " - Papa się ucieszy. - Czy bardzo bolało, kochanie? - Dosyć - posłała mu słaby uśmiech. - Ale pan Tait jest bardzo delikatnym człowiekiem. Jego dłonie wydają się duże, ale palce ma giętkie i zręczne jak kobieta. Gdzie go znalazłeś? - W błocie. Opowiem ci innym razem. Eph jest z Wirginii, jak generał Washington. - Wiem, mówił mi. Tak mi się zdaje. Nie wszystko pamiętam. - A to co? - spytał Filip, podnosząc z podłogi świeżo wystrugany klocek. Na środku widniały ślady zębów. - A, to - Anna obróciła się z trudnością. - Gryzłam go, gdy bóle były najsilniejsze. Pan Tait nie uznaje podawania wina ani piwa w czasie rozwiązania. Ale sam był bardzo spragniony. Poza wskazówkami dla mnie mógł mówić tylko o zapłacie w płynie. Liczył na nią. - Anna zakołysała lekko dziecko, pokryta meszkiem główka schowała się cała w płótnie. - Jak ci tam jest, Filipie. - Znośnie. Tęsknię za tobą. Dni wloką się i wloką. - Żadnych działań po ich stronie. - Strzelają, to wszystko. Na początku tego miesiąca Washington wysłał ekspedycję do Kanady. Nie wiem, czy to cokolwiek da. Ale wszyscy w obozie, jak do tej pory jest nas może piętnaście, może dwadzieścia tysięcy, stają się niespokojni i nerwowi. Albo Anglicy opuszczą Boston, albo sami ich wygnamy. Skoro nie ma rozejmu, są tylko te dwa wyjścia. - Parę dni temu papa mówił, że nadzieja na rozejm to głupota. - Obawiam się, że ma rację. Ale moja ośmiomiesięczna służba skończy się pod koniec roku i nie będzie to już miało dla mnie aż takiego znaczenia. Będę już stale z tobą. Głos Anny zabrzmiał krystalicznie czysto, gdy spytała spokojnie: - Co masz na myśli? - Myślę, że gdy mój czas służby się skończy, wrócę do cywila. Kolonie nie są w stanie zwyciężyć Wielkiej Brytanii. - Zgadzam się z tobą. Na pewno nie z mężczyznami, którzy wybierają się do domu. Chować się pod babski fartuch -jej orzechowe oczy błyszczały. Taką Annę pamiętał. - Anno, na miłość boską - zaprotestował. - Teraz jestem ojcem. Mam obowiązki! - Wątpię, abyś był jedynym ojcem w kolonijnej armii. - Ale powinniśmy się zająć naszą przyszłością. - To znaczy? Co proponujesz, Filipie? Przyłączenie się do to-rysów? - Anno! - Rozumiem. Więc jakie są twoje plany? - rzuciła mu wyzwanie. Wiedział aż nadto dobrze, czego od niego oczekuje. - Czy chcesz pełznąć z powrotem do Bostonu i drukować pisma popierające króla? Jak miałabym powiedzieć o tym naszemu synowi? Jak ty mógłbyś mu o tym powiedzieć? - Anno! Wiesz równie dobrze jak ja, że to powstanie nie ma żadnych szans. Wszyscy wiedzą, iż mniej niż jedna trzecia ludzi w koloniach jest z niego zadowolona. - I uważasz, że to źle? k - Oczywiście, że nie. Ale... r - I to daje ci prawo opuścić obóz? - Dobry Boże! Ależ ty potrafisz być uparta! - Tak. Bo kiedy wiosną wróciłeś z Filadelfii, podjąłeś decyzję. Wybrałeś stronę, po której stoisz. Czyżbyś o tym zapomniał, jak pojawiły się trudności? Myślałam, że człowiek, którego poślubiłam, nie zapomina tak łatwo. Trafiła. Zaczerwienił się. Zapanowała chwila ciszy pełnej napięcia. Filip spojrzał na nią przeciągle i skinął głową. - Myślę, że masz rację. Przepraszam. Na jej twarzy pojawił się jeden z cierpkich, lecz pełnych uczucia uśmiechów i powiedziała: - Wybaczone. Nie winię cię za tę chwilę słabości. Papa mówił mi o żałosnych warunkach i nędznej dyscyplinie w armii. - Armia! To zbiorowisko nie zasługuje na taką nazwę. W obozie myśli się tylko o kolejnych minutach. Jesz, śpisz, kopiesz, ostrzał milknie, znów się rozlega. Nie widzisz w tym wszystkim sensu. - I właśnie dlatego - pogłaskała go po policzku - potrzebujesz żony, kochanie moje. Roześmiał się, napięcie minęło. Jak podczas ich niekiedy burzliwych zalotów, to znowu była Anna, która porządkowała jego często pogmatwane myśli. I za to i jeszcze za wiele innych rzeczy tak bardzo ją kochał. !;c> ¦¦><*¦" Wiedziała, że w dalszym ciągu jest zakłopotany. nu;-! - Nie martw się, nie zapomnimy o naszych planach. Dom dla naszej rodziny i własny zakład drukarski dla ciebie. Kent i Syn brzmi nieźle, prawda? - Wspaniale. Najwspanialej na świecie. Objął ją, ale dziecko znów zakwiliło. Nucąc niemowlęciu, Anna znów je wkrótce ukoiła. Filip, przejęty niemalże grozą, wpatrywał się w niekształtny tłumoczek. Z ciała jego i jej. Wiedział, że był tylko jednym z niezliczonej liczby mężczyzn, którzy przez wieki doświadczali tej najwyższej radości. A jednak nie mógł powstrzymać natłoku uczuć. Jakby był biblijnym Adamem wpatrującym się w pierwsze dziecko na świecie. Swojego syna. - Na Boga - wyszeptał w końcu nabożnie - on jest dużym chłopcem, prawda? - Jakieś siedem, osiem funtów. Tak mówił pan Tait. Ale nie chciałabym, żebyś tylko na niego patrzył. - Dlaczego nie? - Filip zmarszczył brwi. Ciepła kochająca dłoń pogładziła jego twarz. - Bo chciałabym, żebyś mnie pocałowah , ) VI Kiedy Filip i Eph szli z powrotem o świcie w kierunku obozowiska, Filip powiedział nowemu przyjacielowi, że zmienił zdanie. Jeśli wojna potrwa dłużej niż do grudnia, on zaciągnie się ponownie. Szalone oczy Taita błysnęły w świetle wchodzącego słońca. - Do diabła, głupcze - odpowiedział. - W taki właśnie sposób miłe młode dziewczęta, takie jak twoja żona, zmieniają się we wdowy. Ale wiesz co? Ja zrobię to samo. - Mówiłeś, że masz żonę, prawda Eph? - Tak. I czternaścioro młodych w Albemarle. - Czternaścioro! Mój Boże, Eph! Nie wyglądasz tak staro. - Zacząłem, kiedy miałem lat czternaście. Poza tym to nieważne, jaki jest stary, tylko jaki twardy - dał Filipowi przyjaznego kuksańca w bok i czknął. Ale zaraz spoważniał, widząc spojrzenie towarzysza. -Czym, do diabła, się martwisz? - Widzisz, właściwie myślałem o opuszczeniu armii. Dopóki nie porozmawiałem z Anną. Ona pomogła mi zobaczyć rzeczy właściwie. - Nie przejmuj się. Mógłbym wrócić do domu, sezon polowań wkrótce się zacznie. Góry są piękne o tej porze roku. A tutaj zbyt szybko się oziębia. Ale wiesz, tysiąc razy wolę, żeby moja rodzina zapamiętała mnie jako Anglika, choćby nawet poległego, a nie jako kogoś, kto całował dupę tego holenderskiego królewskiego osła, byleby przeżyć. - Tak też mi to Anna wyłożyła. - Oj, chyba trochę inaczej. Ona jest damą. A wasze damy nie klną ani w połowie tak kwieciście jak kobiety z Wirginii. - Masz rację - zgodził się Filip ze znużonym uśmiechem. Z dala usłyszał bostońskie baterie. Zaczynał się dzienny ostrzał. Uśmiech zniknął, jakby go nigdy nie było. ROZDZIAŁ CZWARTY ______Bunt______ I Zmęczony delegat Donald Fletcher w połowie sierpnia przybył na I wzgórze Sermon wynajętym powozem. Powitanie, jakie ojciec zgotował starszemu synowi, było krótkie i czysto formalne. Członkowie rodziny spotykali się w długim, przestronnym salonie głównego budynku, gdzie spożywali posiłki prawie się do siebie nie odzywając. Donald, człowiek opanowany, a nawet flegmatyczny, spędzał większość czasu w towarzystwie brata. Kiedy tylko mogli, jadali w wielkiej kuchni, z dala od Angusa. Towarzystwo czarnej służącej krzątającej się przy wielkim piecu było znacznie sympatyczniejsze. Zdaniem Judsona Donald nie wyglądał dobrze. Przytył. Twarz już wcześniej zaokrąglona, teraz wyglądała na napuchniętą. Oczy miał ciągle zaczerwienione ze zmęczenia. Nie był w stanie ani wsiąść na konia, ani z niego zsiąść bez pomocy. Jego lewa noga poniżej kolana była stale owinięta bandażami. Nie przestał pić wina, choć lekarze twierdzili, że to pogarsza jego podagrę. Donald ożenił się późno, w wieku trzydziestu lat. Jego żona, córka dobrze prosperującego plantatora tytoniu z Richmondu, zmarła w połogu trzynaście miesięcy po ślubie. Dziecko, dziewczynka, przeżyło matkę tylko o kilka dni. Po tej tragedii jedyną przyjemnością Donalda, a może pocieszeniem, stała się polityka. Jego zaangażowanie w sprawy kolonii gwarantowało stałe napięcie na wzgórzu Sermon. Angus Fletcher odmówił rozmów ze swym starszym synem zarówno o polityce, jak i o zarządzaniu plantacją, choć to ostatnie winno być tematem rozmowy z pierworodnym, a więc zwyczajowym spadkobier- cą. Donald powiedział Judsonowi, że podejrzewa, iż Angus już dawno ustanowił swą ostatnią wolę. Wierzył, że ojciec był gotów sprzedać posiadłość i rozdzielić pieniądze między krewnych, żyjących w Szkocji. Ich imiona i miejsca zamieszkania były pieczołowicie odnotowane w Biblii, stale leżącej przy jego łóżku. Donald twierdził, że kilkakrotnie pokazywał mu tę listę, niejako dla ostrzeżenia. Ale starszy syn raczej godził się z biegiem wydarzeń. Poza tym zajmowały go ważniejsze sprawy, które stały się tematem dyskusji pewnego pochmurnego dnia na początku września. Bracia objeżdżali okolicę na koniach. Około południa kończyli przejażdżkę w pobliżu przystani nad rzeką. Niewolnicy pod nadzorem Shawa rozładowywali wozy. Gdy bracia zjechali na brzeg, Judson zauważył, że wiele czarnych twarzy zwróciło się ku nim. W oczach czarnych błyskała niechęć, a może coś więcej? - Boże, gniew prawie wisi w powietrzu - wysapał Donald, jego zadyszka wyraźnie pogłębiła się podczas pobytu w Filadelfii. - Tak, ale stary nie chce pozbyć się ciężkiej ręki Shawa. - Słyszałem, że złapali tego od bębna. Judson skinął głową. Jego niebieskie oczy wędrowały wzdłuż rzeki okrywającej się mgłą. O tej porze roku powinny już się pokazać łodzie na tytoń. Długie na dwanaście metrów i szerokie na dwa, ręcznie ciosane, łączone po kilka, by nieść duże ładunki. Na razie nikt nie wiedział, czy łodzie przypłyną. Większość agentów faktorii, najczęściej stronników tory sów, jeszcze się nie pokazała na plantacjach, żeby sfinansować transakcję. - Do kogo należał? - Ten od bębna? Do Setha McLeana, jeden z polowych. Zmajstrował bęben po cichu, z dala od szałasów, z koźlęcej skóry, ze starych bukłaków. Seth kazał to spalić, a winnemu wymierzyć pięćdziesiąt plag. Okaleczono człowieka. Seth nie lubi takich rzeczy, ale nie można było postąpić inaczej.Donald podrapał się w mięsisty nos, gdy Judson podszedł, aby pomóc bratu zsiąść. W czasie tej czynności Donald prawie spadł. Oparty o Judsona poszedł utykając na koniec pomostu, gdzie rzeka Rappahannock toczyła swoje wody. Na północnym wschodzie niebo poszarzało, zapowiadając burzę przed końcem dnia. Donald starał się stać prosto, wspierając się na lasce, którą zawsze nosił. Nie patrząc na Judsona zauważył: , .,. ,....., , , ....i.. - Twój głos nie brzmiał przekonująco, gdy mówiłeś, że Seth dobrze zrobił. - Czy żyjąc tutaj można być pewnym czegokolwiek? Poza nienawiścią starego do nas obu. Donald pozwolił ciszy brzmieć przez chwilę. - Czy według Setha problem został rozwiązany? - Cząstkowo, powiedziałbym. Judson klepnął się w kark, zabijając komara na spoconej skórze. Spojrzał na zachód, na zamglone wzgórze poniżej ciemniejących chmur. Czuł wzrastające niezadowolenie. Donald przestąpił z nogi na nogę. Jeżeli Sermon stało się dla ciebie odrażające, to co tu jeszcze robisz? - A gdzie miałbym pójść? - spytał młodszy brat, wzruszając ramionami. - Właśnie o tym chciałbym z tobą porozmawiać. Judson drgnął. Jego niebieskie oczy zaćmił cień podejrzenia. Donald mówił tonem dyrektora szkoły. Zauważywszy wyraz twarzy brata, uspokoił go gestem. - Chyba się tego spodziewałeś. Stary wyłożył to jasno w kilku rozmowach, jakie ze mną przeprowadził. - Pijesz za dużo. Jesteś zupełnie bezwartościowy. I tylko czekasz - to jego słowa, nie moje -żeby objąć majątek.- Nie zaprzeczyłbym temu - odpowiedział Judson chłodno. - Więc co cię tu trzyma? - spytał Donald z cieniem współczucia. -Żona McLeana? - Donaldzie! Do licha! Wiesz, że to skończone. - W praktyce. W to uwierzę. Ale rany w sercu mężczyzny nie leczą się tak szybko. Mówię z doświadczenia - dodał po chwili. - Nie będę jednak nalegał, jeżeli nie chcesz o tym mówić. I całe szczęście - odpowiedział w duchu Judson - bo nie będę musiał cię okłamywać. Ciężko mu było ukrywać prawdę przed jedynym członkiem rodziny, z którym mógł naprawdę rozmawiać. Ciężko, ale inaczej nie mógł. Nie mógł już więcej zrażać sobie "ludzi godnych szacunku". Po prostu nie mógł sobie na to pozwolić. - Jud - zaczął Donald patrząc na rzekę - konflikt między tobą a ojcem narasta. Musisz opuścić plantację na jakiś czas. - Powtarzam: dokąd miałbym się udać? - Mam pewne pomysły. Jak dotąd, nic sprecyzowanego, ale chciałbym uwzględnić zarówno twój, jak i mój interes. Judson usiadł na brzegu, mącąc wodę obcasem swego buta z rosyjskiej skóry. Za sobą słyszał pomruki czarnych wyładowujących wielkie beczki leczniczych liści. Jeden z pomocników Shawa krzyczał gniewnie, a potem świsnął bat. Winny zawył z bólu. Judson wolał się nie oglądać. Czekał, aż Donald zacznie mówić dalej. - Jak wiesz, muszę za tydzień lub dwa wrócić do Filadelfii. Długie godziny obrad, zbyt obfite picie i jedzenie nie służą mi. Podczas ostatniej sesji trzy tygodnie spędziłem w łóżku, a resztę czasu byłem na chodzie tylko z wielkim wysiłkiem. A to ważna praca i gdy delegacje zbiorą się ponownie, tym bardziej gdy król odrzuci petycję, obrady muszą się toczyć bez przeszkód. Chciałbym pojechać na północ pewny, że gdy mnie siły zawiodą, to ktoś godny zaufania zostanie zatwierdzony na moje miejsce. Gdy dotarło do niego, o czym mówi brat, Judson omal nie wybuchnął śmiechem. - Chcesz, bym ja był twoim zastępcą? - Jeżeli zastępstwo będzie konieczne, to tak. Judson oszołomiony pomysłem milczał. W końcu potrząsnął głową. - Pochlebia mi, Donaldzie, że wziąłeś pod uwagę moją osobę. Ale szczerze wątpię, by członkowie delegacji powitali z otwartymi ramionami kogoś takiego jak ja - uśmiechnął się kpiąco. - Dżentelmen, który rzadko jest trzeźwy, na pewno nie zasługuje na to zaszczytne miano. - Ale ty jesteś moim bratem. A co ważniejsze, twoje poglądy są właściwe. - W przeciwieństwie do mojej moralności? - A co ty myślisz, że moralność delegatów jest taka nieskazitelna. Zasiadałem przy jednym stole z doktorem Franklinem i obserwowałem, jak obficie raczył się maderą. Ja nie jestem członkiem konklawe, Judsonie. Dopóki nie spowodujesz publicznego skandalu, nie przekraczasz granic przyzwoitości. - Przez całe lata - powiedział Judson rozbawiony - starałem się dowiedzieć, gdzie się one znajdują. Ale każdy człowiek zakreśla je inaczej, tak mi się zdaje. Nie chciałbym oczywiście, żebyś zachorował, lecz przyznaję, że propozycja jest intrygująca. - Sam widzisz. - To prawda, że byłbym więcej niż szczęśliwy opuszczając tę przeklętą plantację z powodu takiej propozycji. Więc możesz po prostu, tak po prostu podnieść rękę i wyznaczyć mnie na swoje miejsce? - Oczywiście, że nie. Musiałbyś być formalnie wybrany. Ale jest już precedens. Richard Henry Lee przeprowadził wybór brata Francisa Lightfoota, kiedy stary Bland musiał pojechać do domu z powodu swej choroby. Szepnąwszy słówko, gdzie trzeba, mógłbym to załatwić. Mam na przykład bardzo dobre stosunki z Tomem Jeffersonem z Albermarle. Zasługuje na najwyższe poważanie mimo swego młodego wieku. Tak, myślę, że cała rzecz jest do zrobienia. Ale pamiętaj, nie mogę ci zaręczyć, że to zastępstwo stanie się konieczne. Byłbym jednak spokojniejszy, mając pewność, że jeśli podagra zmusi mnie znów do położenia się, moje miejsce zajmie człowiek równie zdeterminowany jak ja. Gotów stanąć przeciwko królowi i jego ministrom. Przez chwilę Judson czuł się kuszony. Ku swemu wstydowi pragnął prawie, by jego starszy brat zachorował. Znowu potrząsnął głową. - Och, nie sądzę, żeby to wyszło, Donaldzie. Nie mam żadnego doświadczenia politycznego. - Doskonale zdaję sobie z tego sprawę.-Niektórzy z delegatów też bardzo krótko się tym zajmują. I chciałbym ci coś jeszcze powiedzieć, Jud. Mówię to jako brat. Powinieneś odpowiedzieć sobie na pytania: kim jesteś i gdzie jest twoje miejsce. Życie, jakie prowadzisz teraz, z pewnością nie daje ci ani przyjemności, ani satysfakcji. - Nienawidzę tego, na miłość boską - dzikość była w oczach Judsona. - Więc chociaż nie zamykaj drogi możliwościom, które mogą zmienić twoją sytuację. Chcę od ciebie zapewnienia, że mogę na tobie polegać, gdy będę cię potrzebować. Wiatr gnał chmury na zachód. Judson obserwował, jak pierwsze krople deszczu spadają na wyblakłe drewno pomostu. - Zgoda - powiedział z lekkim wzruszeniem ramion, które miało ukryć próżność. Donald rozwiązał bolesną zagadkę, nad którą Judson biedził się godzinami. Wiedział, że nie powinien pozostać na wzgórzu Sermon, gdzie niezadowolenie ojca i bliskość Peggy Ashford McLean stwarzały ciągłą udrękę. Ale z pewnością nie nadawał się do grona patriotów prowadzących mądre dyskusje w Filadelfii. Więc gdzie? Gdzie? Wpatrywał się posępnie w przecinane błyskawicami chmury na zachodzie. Znów wracała do niego przeklęta prawda. Był człowiekiem niezdolnym przystosować się do żadnych warunków. Jego ojciec wcale nie był w błędzie mówiąc, że w jego żyłach płynie diabelska krew. A na domiar złego Judson nie tylko nie wiedział, gdzie jest jego miejsce na świecie. On nawet nie miał pojęcia, jak się tego dowiedzieć. Palce Donalda spoczęły na jego ramieniu, silny uścisk dłoni brata zaskoczył go. Współczujące spojrzenie zaczerwienionych, zmęczonych oczu najpierw przestraszyło Judsona, a potem napełniło jego znękaną duszę ciepłem, którego nie oczekiwał od... Boże, od lat. - Dziękuję - powiedział Donald. - Wiesz bracie, że popełniłeś straszny błąd - zaśmiał się z fałszywą brutalnością, pomagając bratu wsiąść na konia. - Kto to może wiedzieć? Może odkryjesz, że masz dar wymowy godny cezara. Poza tym prawdą jest, że zimy w Filadelfii są straszne, za to damy są całkiem niczego sobie. Kokieteryjne. - Tak? Czy przekonałeś się o tym we własnym łóżku? - Obawiam się - skrzywił się Donald - że te przeklęte bandaże stanowią pewną zaporę, można to tak nazwać. Ale ty, wystarczy, że się rozejrzysz. - Nie wspomniałeś o niczym staremu, prawda Donaldzie? - A po co? To nie jego sprawa. ,¦ - Jego czy nie jego, wyświadcz mi tę przysługę i nic mu nie mów. W przeciwnym razie będę musiał zamieszkać pod gołym niebem. - Bardzo prawdopodobne - zaśmiał się Donald. - Nie obawiaj się, nie puszczę pary z ust. Pierwszy wyładowany wóz właśnie opuszczał przystań, gdy w strugach deszczu odjeżdżali w kierunku domu. Wielkie beczki przypominały, że łodzie mogą nigdy nie przybyć. Jeden z niewolników, krzywiąc się z bólu, obrzucił ich ponurym spojrzeniem. Donald nie widział, Judson udał, że nie widzi. ¦A W drugim tygodniu września Donald Fletcher wyjechał, podniesiony na duchu listem od Toma Jeffersona. Przyjaciel pisał, że być może wkrótce Kongres będzie reprezentował wszystkie trzynaście kolonii wschodniego wybrzeża. Oporna dotąd Georgia planowała wysłać reprezentację. Po wyjeździe Donalda Judson również odebrał niespodziewaną przesyłkę. Cztery ciasno zapisane stronice datowane przed prawie ośmioma miesiącami. Przyniósł je jeden z chłopców Clarka. List nadszedł wraz z innymi wysłanymi na wschód przez przyjaciela Judsona, George,a. Cały pakiet został nadany w Pittsburghu. Chłopak Clarków poinformował od razu Judsona, że George napisał, iż czuje się dobrze i jest dobrej myśli. Jako członek oddziałów granicznych Wirginii przeprowadzał rekonesans pod dowództwem królewskiego gubernatora księcia Dunmore i wziął udział w akcji przeciwko "dzikim" pod koniec ubiegłego roku. Dunmore osobiście wyruszył w góry na czele ekspedycji liczącej ponad tysiąc ludzi. Celem było ograniczenie napadów indiańskich szczepów. Zdaniem niektórych tubylcy zostali sprowokowani. Bezpośrednią przyczyną indiańskich napadów było zagarnięcie ich ziemi w zachodniej Pensylwanii i osadnictwo poniżej rzeki, zwanej przez Indian Ohio. W liście do Judsona George Clark pisał o-udanej potyczce w miejscu zwanym Point Pleasant. Tam wódz plemienia Shawnee, zwany Corns-talk, został pokonany razem ze swoimi sprzymierzeńcami. Ale większość listu zajmowały przygody zapierające dech w piersiach. W czasie swoich wcześniejszych wypraw George Clark oglądał ciemne zatoki i bujną roślinność brzegów jedynie z łodzi. Ale teraz w końcu postawił swą stopę na ziemi Kentucky. W liście opisywał straszny, morderczy marsz przez pustkowia, gdzie zwierzęta się podkradały, by polizać solne osady. A wędrowcy zdumiewali się na widok kości wystających z mułu. George pisał, że osobiście widział wybielone przez czas żebra długie jak dach chałupy, a grube jak trzy kufry. Wierzę, że to, na co patrzyliśmy, było szczątkami fantastycznych bestii, które mogły włóczyć się po naszej ziemi przed nadejściem rodzaju ludzkiego. Ja przynajmniej nigdy nie słyszałem o szkieletach tak wielkich, chyba że w bajkach dla dzieci. Umysł Judsona nie był w stanie pojąć tak dziwnych rzeczy, ale wiedział, że jego przyjaciel na pewno nie wymyślił tych historii, by go zadziwić. Czytając ten fragment, czuł mrowienie w krzyżu z emocji. Kentucky, już formalnie podzielone na trzy wielkie hrabstwa, należało nominalnie do Wirginii. Teraz szczyciło się kilkunastoma białymi osadnikami. W tysiąc siedemset sześćdziesiątym dziewiątym pewien człowiek z Karoliny Północnej przekroczył barierę gór, by zbadać nowe tereny. Powrócił ze swoją rodziną do nowej ziemi, żyznej i bogatej. Klan Boone,ów przechodził wielokrotnie przez przełęcz zwaną Cumberland Gap. Mieszkańcy granicznych placówek żyli w stałym niebezpieczeństwie. Przyczyna była prosta: Kentucky od wieków stanowiło teren polowań dla plemion Creek i Cherokee, a także dla znacznie bardziej dzikich Miamis, Shawnee i Wyandot. Pomimo możliwości ataków Indian z dwóch stron Clark widział w dziewiczym Kentucky ziemię obiecaną dla ludzi o wolnej duszy. Tak rozległych posiadłości, mój przyjacielu, niewątpliwie nie oglądały jeszcze ludzkie oczy. Na tej ziemi człowiek może oddychać słodkim, niczym nie skażonym powietrzem. Kroczyć cały dzień przez las, z gałęziami nad głową jak sklepienie katedry. Gleba jest żyzna i zwierzyna zadziwia swą obfitością. Tłuste perliczki i bizony wypasają się w bambusowych gajach wznoszących się wyżej niż jeździec na koniu. Niezliczone łososie, jelenie, barwne ptaki nie znające strachu przed człowiekiem. W Kentucky każdy musi polegać jedynie na sobie, moja dusza znalazła zarówno piękno wszechogarniające, jak i ogromne przestrzenie, których zbadanie nadaje w końcu sens mojemu życiu. List kończył się krótkim, ale szczerym życzeniem, by Judson był w dobrym zdrowiu i żeby jego przyjaciel mógł znowu podzielić się z nim osobiście swymi doświadczeniami. Nie było to nieprawdopodobne, zważywszy, że narastający konflikt z Anglią może skłonić go do powrotu do Wirginii. List podziałał na wyobraźnię Judsona równie silnie jak wizyty George,a. Napełnił go też jeszcze większym poczuciem samotności i rozdrażnieniem. Zaszył się w kącie gospody nad rzeką i czytał bez końca, wciąż od nowa. Rum ubarwiał jeszcze obrazy, które pojawiły się w wyobraźni. Jego rudowłosy przyjaciel kroczył pod wysokimi zielonymi łukami, słuchając śpiewu dzikich ptaków, a czasami przysiadał przy ogniskach. Nazwy rozbrzmiewały w głowie Judsona. Pittsburgh. Kentucky. Ohio. Shawnee. Mimo że opisy ziem za górami były bardzo ogólnikowe, w wyob- raźni Judsona malowały się obrazy co dzień piękniejsze i bardziej kolorowe. I codziennie sprawiające większy ból. Wybrał się do Richmondu. Odbył tę podróż tylko po to, by spędzić dwa dni w łóżku z wesołą kurewką, która nie wzdychała demonstracyjnie z wielkiego uczucia, jak to robiła Lottie Shaw. Po drodze często słyszał, że George Clark rzeczywiście dobrze się spisał w boju pod Point Pleasant. Jego imię powtarzano w tawernach obok tak znanych traperów jak Kenton, Girty czy Boone. Dzięki ludziom pokroju George,a wyprawa Dunmore,a odnosiła sukces. Bóg wie, czy Judson Fletcher mógłby coś takiego powiedzieć o swoim życiu. III W pierwszych dniach listopada nadszedł list od Donalda, który donosił bratu, że do Filadelfii przybył szkuner zza oceanu ze złymi wieściami. Jerzy III w sierpniu formalnie odmówił przyjęcia petycji i ogłosił amerykańskie kolonie za zbuntowane. Donald pisał: Zarówno John Adams, jak i Bay triumfują. Zrozumiale, że wkrótce miniemy granice, do których możliwy byl kompromis, jeśli już tego nie uczyniliśmy. Ta p...a podagra znów przykuła mnie do łóżka. Dodatkowo cierpię jeszcze na coś, co jeden z tutejszych łapiduchów określił jako przewężenie dróg oddechowych na skutek wilgotnego, jesiennego powietrza. IV - Ohydne, perfidne nasienie szatana! - krzyknął Angus zbyt cierpiący, by tknąć kotlet wieprzowy i groszek na swoim talerzu. - Zwyrod-nialec! Heretyk! Starszy pan zacisnął pięść i rąbnął w politurowany salonowy stół, aż zadźwięczały świeczniki. Łyżka spadła z brzękiem na podłogę. Po czwartym czy piątym kieliszku wina Judson Fletcher wyciągnął się w fotelu po przeciwnej stronie stołu. Przestraszony służący podniósł łyżkę pod srogim okiem Angusa. Mamrocząc złorzeczenia, stary Fletcher zakrył oburącz oczy. Wysokie okna skąpo oświetlonego pokoju były otwarte na listopadowy mrok. Popołudnie okazało się niezwykle ciepłe jak na tę porę roku. Judson miał rozpięty kołnierzyk. - Cały czas sądziłem, że ty i Jego Ekscelencja byliście jednomyślni - powiedział od niechcenia. - Nie potrzebuję twoich uwag - Angus trzasnął pięścią w stół. Ty przeklęty zdrajco! - Godzisz we mnie - uśmiechnął się Judson - a przecież lord Dunmore jest zdrajcą dla tych, którzy mieli go za przyjaciela. Próbował stworzyć lojalną armię, tego od niego oczekiwano. Ale obiecać wolność każdemu czarnemu, który opuści swego pana, by wstąpić w jej szeregi, to, powiedzmy szczerze, diabelski pomysł. Kiedy Seth o tym usłyszał, był zły jak najzagorzalszy powstaniec. Angus otworzył usta, lecz wściekłość nie pozwoliła mu wykrztusić nawet słowa. Judson patrzył na niego zawstydzony swoim zachowaniem. Nie musiał tego mówić. Okazja jednak sama pchała się w ręce. Jednym zarządzeniem torysowski gubernator podkopał pozycję każdego plantatora, a więc jak dotąd najwierniejszego poddanego króla. Ludzie tacy jak Seth McLean mogli szybko zmienić poglądy, gdy podstawy ich bytu były zagrożone. Ale Angus, wierzący zarówno we władzę królewską, jak i system niewolniczy, nie był taki giętki. Już wczoraj, kiedy zadziwiająca nowina zaczęła krążyć po sąsiedztwie, załamał się. - Myślałem, że poprawisz mi nastrój - warknął na syna. - A ty jeszcze cieszysz się z tego, zupełnie jakbyś nie miał mózgu! Czy ty sobie w ogóle wyobrażasz zamieszanie, jakie może spowodować Dunmore? Udało się nam przykryć kocioł, w którym wrzało przez całe lato. A ten głupiec znów odkrył. Tylko sam Pan Bóg w swojej mądrości wie, czym to się skończy. Judson kołysał się w fotelu. Buty zastukały na podłodze z desek. Wyglądający na wzburzonego Reuven Shaw stał pod jednym z wysokich okien. Czarny bicz niczym wąż otaczał jego prawe ramię. - Do diabła, Shaw! - warknął Angus. - Nigdy nie wolno przerywać mi obiadu, wiesz o tym. - Tak, panie - nadzorca był nienaturalnie blady. - Wiem o tym, ale... Dwie suszarnie się palą. Pokój jakby zamarł. Angus obrócił się równie blady jak Shaw. - Pali się? - Tak, panie. Czułem, że coś wisi w powietrzu przez cały dzień. Czarni byli niespokojni. Mam grupę starającą się opanować ogień, ale... - Czarni to zrobili? - podskoczył Angus. - A któż by, panie Fletcher? Połowa mężczyzn zwiała ze swoich chat tuż po zachodzie słońca. Przypuszczam... - Zwiali? - zagrzmiał Angus. - I nie miałeś nikogo, kto by tego dopilnował? Kto był dzisiaj pomocnikiem? - Moim pomocnikiem był Beau - Shaw otarł usta rękawem. - Pan zna Beau, to dobry Murzyn. Właśnie znalazłem go koło stawu. Jego ciało leżało na brzegu, a jego głowa... głowa pływała. Shaw zamilkł, wyglądał, jakby dostał mdłości. Nic dziwnego - pomyślał Judson. Poczuł chłód mimo ciepła wieczoru. Zdarzały się bunty niewolników w południowych koloniach, ale rzadko. Zawsze jednak początek był straszny, tragiczny, ponieważ właściciele • i nadzorcy ustępowali liczebnie zbuntowanym czarnym. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że krążą po okolicy z nożami? -wyszeptał Angus. - Niech pan pomyśli, poćwiartowali Beau. Larneda nie ma na pewno, sprawdziłem - nadzorca wyglądał na chorego. Judson przepił do Shawa kielichem wina w szyderczym toaście: - Gratulacje. Podobno uderzyłeś go dwa razy dziś po południu. - Bękart, przechwalał się, że się zaciągnie do czarnej armii Dunmore^. Powinienem był wykastrować go jeszcze latem. - Musztarda po obiedzie - zasyczał Angus. - Dlaczego nie słyszałem dzwonu? - Najpierw przyszedłem zdać sprawę panu. Nie ma zbyt wiele pracy przy tych dwóch suszarniach. - Idź i zadzwoń tym przeklętym dzwonem! - krzyknął Angus. -Musimy ostrzec wszystkich białych wzdłuż rzeki, zanim ta zaraza się rozprzestrzeni. Przekleństwa starego człowieka świadczyły o strachu, który go ogarnął. Judson zauważył, że czarni służący podający do stołu gdzieś znikli. Angus przebiegł przez biuro do swego gabinetu. Jego przejście wzbudziło podmuch, który zachybotał płomieniami świec. Dziwaczny cień podnoszącego się Judsona zatańczył na ścianie. Nadzorca spojrzał pytająco na młodego pana. - Jeżeli liczysz na mnie, że wezmę udział w zabijaniu Murzynów -Judson zdał sobie sprawę, że był więcej niż podchmielony. Miał kłopoty z artykułowaniem słów. - Nie. - Jak powiedział starszy pan - Shaw patrzył wilkiem - potrzeba każdego mężczyzny. - Gówno - Fletcher pokręcił głową. - Nie przyłączam się. Nie pomogę. Reuven Shaw zadrżał, lecz nie ze strachu. Zgromadził ślinę i splunął na podłogę. Po czym obrócił się na pięcie i wybiegł w połyskującą czerwono ciemność. Judson wychylił resztę swego wina. Umieścił piękny kryształowy kielich z powrotem na wypolerowanym stole, gdy dobiegł go odrażający, straszliwy krzyk. Pomknął ku oszklonym drzwiom, potem w dół trawnikiem, za róg wielkiego domu. Z tyłu widział płomienie strzelające z suszarni oraz samców i dziewki biegających wkoło z krzykiem, jakby podsycali ogień swą histerią. Kilku uzbrojonych w baty usiłowało zapanować nad sytuacją. Zanim dobiegł do rogu, jego but natrafił na jakąś przeszkodę w równo przyciętej murawie. Zatrzymał się, schylił i poczuł mdłości. Reuven Shaw leżał jak rozbita lalka. Martwy. Głęboka rana ziała z jego szyi. Odległe światło ognia odbijało się w wilgotnej od krwi koszuli. Na zewnątrz odezwał się wielki dzwon kołyszący się na żelaznej konstrukcji w kształcie Y. Ale wcześniej Judson usłyszał szelest po swej lewej stronie, koło ciemnych okien cieplarni. - Jezu Chryste - szepnął, schylając się, gdy postać o barwie hebanu krzyknęła do niego z cienia. Światło pożaru błysnęło na ciężkim nożu do odrąbywania liści. Murzyn rzucił się do tyłu, przeklinając w zacho-dnioamerykańskim dialekcie. Słowa przeszły w wycie, gdy Judson nastąpił mu na nadgarstek. Mordercza prawa dłoń rozwarła się, nóż wypadł. Judson złapał go i przesunął do tyłu. Jakiś cień padł na trawnik. Judson zobaczył swego ojca z przypa-saną szablą i angielskimi pistoletami w rękach. - Zabij go! - rozkazał Angus, gdy przerażony niewolnik walczył, by się podnieść. Judson zawahał się. Z gardła Angusa wydobył się dźwięk znamionujący potępienie. W dwóch skokach dopadł niewolnika, który osłaniał twarz purpurowymi ramionami, krzycząc: - Panie Fletcher, nie! Angus przystawił pistolet do piersi Murzyna i wystrzelił. Bim-bom -dzwon Sermon Hill bił na alarm w listopadową noc. Angus potraktował syna ostatnim miażdżącym spojrzeniem. I zniknął za rogiem domu. Judson odwrócił się plecami do przerażających zwłok z wielką dziurą w piersiach. Suszarnia załamała się z trzaskiem płonącego drewna i strzelającymi w niebo snopami iskier. Niewolników, wychłos-tanych i przywołanych do porządku, ustawiono z wiadrami w szeregi, ciągnące się aż od cieplarni. Usłyszał jeszcze dwa strzały, kolejne krzyki, a potem gdzieś za polami rozległo się wycie, które obudziło potworne przerażenie wgryzające się w jego umysł. Niewolnicy zrywali łańcuchy nie tylko w posiadłości Fletcherów. Ta świadomość sprawiła, że Judson biegł jak szalony. Na górę po schodach, najpierw do pokoju po pistolet, nóż i bat. Potem do stajni, przez czerwony chaos, by rzucić siodło na deresza. Próbował nie słuchać niemiłosiernych uderzeń bata chłostającego niewolników wracających do chat. Ogień wydawał się opanowany. Rozprzestrzenił się na dachy sąsiednich suszarni, ale niewolnicy na drabinach gasili go. Judson dosiadł konia, szarpnął dziko cuglami i ruszył galopem między chaty i w dół do głównej drogi. Na rozstajach spotkał grupkę mężczyzn z sąsiedztwa, przybyłych z pobliskich posiadłości na dźwięk dzwonu. Ściągnęli cugle, wykrzykując pytania. - Z drogi! Na bok! Gdy nie usłuchali wezwania, spiął wierzchowca, przeskoczył przydrożny rów i pogalopował na przełaj torturowany tym, co dojrzał poprzez drzewa. Dom Setha McLeana. W ogniu. Popędzając bezustannie deresza, wpadł na ścieżkę skręcającą do posiadłości McLeana. Po drodze jeszcze dwa razy doszło go dzikie wycie. Podjechawszy bliżej, zobaczył, że się pomylił. To nie dom płonął, lecz chaty niewolników. Ale główne drzwi wielkiego budynku były otwarte. Ze środka wydobywały się przerażające szlochy. Zeskoczył z konia i wbiegł na werandę, między wysokie białe kolumny. Słyszał za sobą odgłosy ludzi podążających jego śladem. Zatrzymał się w drzwiach, ujrzał dziesięciu jeźdźców uzbrojonych w szable i muszkiety. W oddali słychać było bicie dzwonu. Judson wytarł pot spływający mu na oczy, wszedł do holu i krzyknął. Seth McLean, pocięty polowym nożem, leżał na parkiecie. Nie miał jednego ucha, jednego ramienia, jednej stopy. Wywołujący mdłości zapach krwi przesycał powietrze. Judson usłyszał jakiś ruch na pociemniałej werandzie. Wycelował pistolet. Dwie czarne dziewczyny w długich sukienkach i chustkach na głowach wyłoniły się z ciemności. Obydwie bardzo młode i zapłakane służące. - Na górze - powiedziała jedna z nich drżącym głosem. - Rany Boga! Panie Fletcher, na górze! Przed domem jeźdźcy zsiedli z koni. Judson zawahał się na chwilę,; znów pijany. Ale już nie od wina. Od rzezi. Od prawdy nie do uniknięcia. Od tego, co się zdarza, gdy ktoś pociągnie za koniec łańcucha przyczyn i skutków. Niech Bóg przeklnie jego ojca za to, że tego nie rozumiał. Gdzieś wyżej krzyczała kobieta. Judson wbiegł po schodach po trzy stopnie naraz, odchodząc od zmysłów. Serce tłukło mu się tak gwałtownie, że aż bolała pierś. Obraz zarżniętego Setha spowodował napływ żółci. Ale biegł wciąż długim korytarzem w kierunku krzyku, tam gdzie dwie świece tworzyły w mroku wysepki żółtego światła. Na końcu korytarza dostrzegł otwarte drzwi z lewej strony. Krzyk dochodził stamtąd. Szaleństwo, strach jak szaleństwo. Zawołał jej imię: "Peggy!" i zatrzymał się w progu, skamieniały z nienawiści, nienawidząc tego, co zobaczył. Leżała na podłodze, połowa negliżu w strzępach, reszty w ogóle nie było. Nad nią stał młody czarnuch ze spodniami opuszczonymi do kostek. W ręce błyszczał mu nóż. Niewolnik odwrócił się, słysząc kroki. W drugiej ręce zwisał strzęp pastelowej tkaniny. Za nim Peggy zawodziła i wiła się, z nogami szeroko rozwartymi. Błyskawiczne spojrzenie ukazało Judsonowi tajemnicze miejsce, o którym marzył tak często - kręcone ciemne włosy kontrastujące z białą skórą. Ujrzał też jej małe jędrne piersi, ale nie czuł podniecenia, tylko przerażenie. Żona Setha krzycząc zasłoniła twarz ramieniem. Niewolnik desperacko machnął nożem. Gatki wokół kostek sprawiły, że potknął się. Judson walnął pistoletem w jego nadgarstek. Nóż upadł na podłogę. Murzyn się zawahał, już w strachu. Judson wolną ręką chwycił go za spocony podbródek. Czuł ogromne napięcie, jakby włożył cały ciężar w bark i ramię. Noga mu się wykrzywiła, nie był w stanie stać prosto. Ale potrzebował tylko chwili... Młody niewolnik wiedział, co nadchodzi. Jego usta się otworzyły. Judson wepchnął lufę między zęby czarnego i nacisnął cyngiel. Ciało czarnucha poskoczyło i osunęło się na piersi Peggy. Pod ciężarem, którego nie rozpoznawała, skurczyła się znów, odpychając go oszalałymi rękami. Judson próbował nie widzieć krwawej dziury po strzale, krwi rozbryźniętej na ścianie i zmierzwionym łóżku. Kopnął zwłoki, odsuwając je na bok, położył jeszcze dymiący pistolet na dywanie i pochylił się nad zmaltretowaną kobjetą. Chciał coś powiedzieć i wtedy zauważył coś jeszcze: świeże krople mlecznej substancji na kędzierzawym trójkącie między nogami. I zasychające plamy na wewnętrznej stronie ud. Zamknął oczy, ściskając czoło dłonią, dopóki nie odzyskał kontroli nad sobą. I wtedy, najdelikatniej jak umiał, dotknął jej włosów. - Peggy? - wyszeptał. - Peggy, spójrz na mnie, to ja, Judson. Wierzchem dłoni mimowolnie pogładził jej policzek. Znów krzyknęła, cofając swe nagie ciało jak najdalej... - Peggy, już dobrze. Na miłość boską, spójrz na mnie - błagał, nie czując łez spływających mu po policzkach. - Spójrz na mnie! -powtórzył. Otworzyła oczy, te piękne świetliste oczy, których pragnął tak długo. Jej spojrzenie było nieprzytomne, patrzyła w przestrzeń. Podniosła rękę, coś jakby zaświtało w jej spojrzeniu. Ale zgasło. Skurczyła się, zasłaniając ręką twarz, a z jej ust zaczęły wydobywać się krzyki, jeszcze głośniejsze i bardziej piskliwe niż poprzednio. Podciągnęła pod siebie kolana, cofając biodra jak najdalej... Z suchymi już oczami Judson zbiegł na dół i znalazł obie zapłakane służące. Zza domu dochodziły znajome dźwięki, trzask bicza i szczęk ładowanej broni. - Idźcie do niej - polecił Judson. - Zamknijcie się na klucz i zajmijcie się nią. Nie otwierajcie drzwi, dopóki nie pojawi się ktoś, kogo znacie osobiście. Biały. Jeśli coś się jeszcze stanie, wrócę i zabiję was obie! Usłuchały bez wahania, Judson zniknął w ciemnościach. IV Około czterdziestu ludzi odpowiedziało na wezwanie dzwonu z Sermon Hill tej nocy. Nadciągnęli na koniach przez pola tytoniu z pochodniami w rękach. Przede wszystkim młodzi, uzbrojeni w szpady, bicze, muszkiety, tratując każdego czarnego poruszającego się swobodnie. Judson jeździł z jednym oddziałem i wykonywał swoje zadanie. Strzelał, zabijał. Ale tylko częściowo był świadom tego, co się dzieje. Bunty, które wybuchły na Sermon Hill, u McLeana i jeszcze na jednej plantacji w dole rzeki były raczej niepodobne do tych z dawnych lat, ale pod jednym względem się nie różniły. Wybuch wściekłości i rozpaczy, źle zorganizowany i zaplanowany, zaczął przygasać, jak tylko plantatorzy ze wspaniałą bronią i kajdankami dosiedli koni. Kiedy biali wrócili ze swej wyprawy, wiodąc buntowników, w najlepszym wypadku w kajdanach, sprawa była zakończona. O północy na Sermon Hill przybyła grupa z ciałem wielkiego, muskularnego Larneda o granatowej skórze. Wleczono trupa za nogi na powrozie. Niewolnik został trafiony kulą w plecy, gdy próbował przepłynąć Rappahannock. Głośne pluskanie zaalarmowało grupę białych. Zabili go na brzegu rzeki. - Biedny, głupi czarnuch - zauważył jeden z nich bez najmniejszego żalu. - Próbował przepłynąć na drugi brzeg, nie mając pojęcia o drodze do Williamsburga. Angus Fletcher rozkazał odciąć głowę trupa i wystawić na żerdzi przed domkiem zabitego nadzorcy. Gdy minęła północ, udało się osaczyć coraz więcej niewolników. Większość schwytanych błagała o litość twierdząc, że robili to, co uważali za słuszne: "Myślałem, że idę walczyć pod generałem Dunmo". W celu wszczęcia buntu Larned z kilkoma innymi puścili w obieg wiadomość o wspaniałej ofercie Dunmore,a. Judson słuchał przestraszonych, ciemnych tłumaczeń i smutno potrząsał głową. Każdego uciekiniera czekała w najlepszym wypadku mordercza chłosta, po której mógł zostać kaleką na całe życie. Jądro oporu zostało zduszone. Kilkoro butowników, którzy nie byli dość szybcy, by uciec z Sermon Hill po wybuchnięciu pożaru, bezmyślnie schroniło się na górze jednej z suszarń. Angus Fletcher rozkazał wyciąć krzaki wokół drewnianego budynku. Powiedziano mu, że wśród grupki jest Dicey, kobieta Larneda. Judson patrzył z pewnej odległości, siedząc na koniu. Angus zapalił pochodnię. Stary Szkot spojrzał na swego syna z wyrazem potępienia i przyłożył pochodnię do wiązki chrustu pod ścianą. Już po chwili rozszedł się swąd palonego ciała. Okrzyki bólu mieszały się z trzaskiem ognia. Zwęglone drzwi otworzyły się. Dicey pojawiła się usmolona, błagająca o litość. Angus Fletcher kazał ją zastrzelić. .t Plantator z dopiero co załadowanym muszkietem wyświadczył mu tę grzeczność. Judson skierował deresza jak najdalej od rzezi. Czekał,na pociechę w alkoholu. Tak, dużo alkoholu i tak szybko, jak tylko mógł pić. Ale najpierw poszukał lojalnej służby. Sytuacja u McLeanów opanowana. Matkę i ojca Peggy powiadomiono. Ze trzydziestu czarnych zabito na miejscu. Oznaczało to dużo mniejsze straty ekonomiczne, niż gdyby rebelia potrwała jeszcze kilka godzin. Idąc na górę, Judson słyszał śmiejących się i gratulujących sobie sąsiadów. Zamknął się w swoim pokoju i zaczął pić na umór. Do nieprzytomności. Ale długo mu się to nie udawało, zanim zmorzył go sen, słyszał jeszcze okropne, ostatnie już krzyki z suszarni. A może rozbrzmiewały one tylko w jego wyobraźni? Broda opadła mu na pierś. Judson usiłował ująć sprawę z punktu widzenia czystej ekonomii. Dla Angusa śmierć tych kilkorga w płonącej suszarni była dobrą inwestycją. Przykład odstraszający innych na miesiące, a nawet lata... Teraz już nic nie przeszkadzało mu pogrążyć się w drzemce. A przecież wciąż słyszał krzyki niewolników. I Peggy. VI Pogrzeb Setha McLeana odbył się w nieskalanie białym prez-biteriańskim kościółku dziesięć kilometrów od Sermon Hill. Uczestniczyła w nim cała okolica oprócz wdowy. Trzy dni wcześniej jej ojciec zabrał ją z domu McLeanów w zamkniętym powozie. Miała powracać do zdrowia, jeśli to w ogóle było możliwe, pod troskliwą opieką najbliższej rodziny. W tym czasie plantacją miał się zajmować Williams, zarządca McLeana. Judson wyjechał do kościoła dziesięć minut po tym, jak jego ojciec opuścił Sermon Hill. Nie zabiegał o towarzystwo starego. Pastor zakończył właśnie wychwalanie Setha i przeszedł do rozważania niezgłębionych i tajemniczych wyroków Pana, który zarządza ludzkimi losami, gdy Judson podniósł się w jednej z tylnych ławek. Pił od zmierzchu; szczerze mówiąc, pociągnął ostatni łyk jeszcze w drzwiach wiejskiego kościoła. Zakłócił uroczystość, krzycząc do pastora: - Bóg nie zabił Setha. Nie zrobili też tego czarni. W istocie sami to uczyniliśmy. Kilku ze starszych podeszło do Judsona i wyprowadziło go ze świątyni. Śmiał się jak oszalały. Czuł gorycz, gdy ładowali go na konia i wysłali w drogę. Potem wrócili do kościółka, potrząsając głowami. Tam, w środku - pomyślał Judson, wyjmując kolejną butelkę z torby przytroczonej do siodła - w pierwszej ławce siedział Angus Fletcher pogrążony w modlitwie. Z pochyloną głową prosił o odpuszczenie grzechów. Przede wszystkim tych, które lęgły się w szatańskim umyśle jego młodszego syna. VII Grudniowy ranek szarzał za oknem, deszcz uderzał o szyby. Judson pozwolił opaść zasłonie na widok opuszczonej przystani na Rappahan-nock. Przystań była pusta. W końcu znaleziono agenta handlowego i łodzie przypłynęły. Tegoroczne zbiory przyniosły skromniejszy zysk niż zazwyczaj. Handel z angielskimi portami nie ustał zupełnie, ale większość plantatorów uważała, że nie da się tego uniknąć. Tak jak już nie dało się uniknąć wojny. Judson jeszcze raz przejrzał ubrania przygotowane do spakowania. Odkrył, że się pomylił, licząc kalesony i dołożył jeszcze dwie pary do stosu. Nie myślał przytomnie. Prześladowały go obrazy Peggy McLean. Najpierw Peggy, której pożądał. Roześmiana, o ciepłym spojrzeniu. A potem udręczona twarz krzyczącej dziewczyny, którą znalazł w sypialni McLeanów. Kończył liczyć bieliznę, gdy powrócił drugi obraz. Wzdrygnął się. Miał na to jedno lekarstwo. Stosował je bezustannie prawie od trzech dni. Odłożył butelkę i wziął złożone arkusze papieru. Trzymając je w ręku, zszedł chwiejnym krokiem po kręconych schodach do gabinetu ojca, przylegającego do cieplarni. Judson otworzył drzwi, wszedł i zamknął je za sobą z głośnym trzaśnięciem. Angus Fletcher, siedzący naprzeciwko okna z widokiem na chaty niewolników i nową suszarnię, wyjął z ust glinianą fajkę i spojrzał groźnie. Pokój przesiąknął zapachem liści z Sermon Hill. - Wiesz, że żądam, by mi nie przeszkadzano, gdy pracuję nad księgowością, Judsonie. - Stary człowiek machnął cybuchem fajki w kierunku otwartych ksiąg. - Wydaje mi się, ojcze, że jesteś zajęty paleniem fajki, a nie księgami. - Boże - stwierdził Angus, wznosząc oczy ku niebu - wybacz mu jego nieustający brak szacunku. - Och, przypuszczam, że on jest zajęty grzesznikami, którzy mu się naprzykrzają bardziej niż ja. - Judson wyszczerzył zęby i pokazał ojcu zapisane arkusze. - Myślałem, że chcesz się dowiedzieć, co pisze Donald. List przyszedł dwa dni temu, a jeszcze nie pytałeś... - Działalność w gnieździe żmij nic mnie nie obchodzi - uciął Angus. - Cóż - oświadczył Judson z jeszcze jednym głupawym uśmieszkiem - nie potrzebujesz już zaliczać Donalda do żmij. To zwróciło uwagę starego człowieka. Judson z goryczą zauważył niepokój przebijający przez kamienną maskę. Pomyślał, że o niego Angus nigdy się tak nie troszczył. - No i co pisze Donald? - spytał Angus. - Podagra przysparza mu cierpień. Do tego jeszcze zapalenie opłucnej. Gdy tylko zdoła zorganizować sobie podróż, wróci do domu. - Pozwól, że spojrzę - Angus wyciągnął żylastą dłoń. - Przykro mi, ale są w tym liście fragmenty bardzo osobiste. , Judson złożył list i włożył za pasek. Angus possał fajkę. - Sprawia ci przyjemność dopiekanie mi. - Tak - przyznał Judson w chwili szczerości. - To twoja radość, twój ulubiony sport, to i pijaństwo. - Na miłość boską, nie zaczynaj znowu. - Judson! Ile razy mam ci powtarzać, byś powstrzymał się od bluźnienia w mojej obecności! - W porządku - wzruszenie ramion miało ukryć jego ból. Mimo dzielących ich różnic i niedoskonałości charakterów Judson wiedział, że powinien kochać tego człowieka. I być w zamian kochanym. Czasami to, że obaj byli do tego niezdolni, powodowało straszne cierpienie. Judson szybko odzyskał panowanie nad sobą. Jego zwykła maska uśmiechniętej arogancji wróciła na swoje miejsce. - Mam dla ciebie dobrą nowinę. Już nie będziesz musiał znosić moich bluźnierstw. - Co masz na myśli? - Pakuję się i wyjeżdżam do Filadelfii. Mam zastąpić Donalda na Kongresie, dopóki nie powróci do zdrowia. Angus Fletcher oniemiały opadł na swój ręcznej roboty fotel ze świerkowego drewna. Ale nie na długo. - Rzeczywiście twoja krnąbrność nie ma granic. Odwracając się na pięcie, Judson rzucił przez ramię: - Przecież ci mówiłem, że po tym incydencie w kaplicy stanę się godny szacunku. - Godny szacunku - parsknął stary. - Głupszy z minuty na minutę. - Mówiłem, nie zaczynaj... - Bez tej dziwki, Lottie Shaw, przez większość nocy. Tak. O tym także wiem. - Jakby chcąc ukryć coś osobistego, Angus pozamykał księgi jedną po drugiej. - Nie trzeba mi żadnych rachunków, ojcze. Wyjeżdżam, to wszystko. "., - Jak zamierzasz podróżować? - Konno - pytanie zbiło go z tropu. - Nie mogę ci dać ani jednego Murzyna - zaznaczył Angus. - Rozumiem. Wynajmę jakichś białych tragarzy i przyślę po kufer. - Ohydny jesteś... w oczach Pana. Hańba twemu dziedzictwu, twemu wychowaniu. - Do diabła! - wybuchnął Judson. - Nie mam innych poglądów niż Donald. - Donald jest niewinnym dzieckiem wprowadzonym w błąd w porównaniu z tobą. Zawstydziłeś mnie przed zgromadzeniem. Twoja troska o wdowę po McLeanie okrywa skandalem nazwisko Fletcher. Nie, nie zaprzeczaj. Miałeś kogoś, kto codziennie dopytywał się o nią. Gdyby nie stała się jej krzywda tamtej nocy, nigdy nie ścigałbyś buntowników. - Całkiem dobrze zaplanowałeś ten atak! Gdyby tylko raz, jeden raz, stary rozmawiał z nim uprzejmie. Raz! Ale to była płonna nadzieja. Zdawał sobie sprawę, że i z jego strony * brakowało wysiłków. Ciągnął dalej: - Cóż mogę dodać do twoich słów? Przedstawiłeś miażdżące dowody, stoję tu oskarżony, lecz pełen dumy! Dumy! - Kiedy w końcu zerwiesz ze swoją bezczelnością? - prawie wykrzyknął stary Angus. Judson posłał mu najbardziej czarujący ze swoich uśmiechów. - W dniu, w którym zaczniesz smażyć się w piekle. Co, jak mam nadzieję, jest twoim przeznaczeniem. Angus zbladł, zamrugał, wilgoć pokazała się pod powiekami. Zapytał stłumionym głosem: - Co ty masz przeciwko mnie, Judsonie? Dlaczego mnie tak nienawidzisz? - Często zastanawiałem się nad tym samym w twoim stosunku do mnie, ojcze. Do widzenia. I ruszył do drzwi. Głos Angusa odzyskał dawną oschłość: - Jeszcze chwilę! Judson odwrócił się i ujrzał tak dobrze znaną surowość na obliczu ojca. Moment wahań i bólu, gdy mogli zbliżyć się do siebie, minął bezpowrotnie. W tej chwili czuł tylko, że chce mu się pić. - Nie aprobujesz mojej lojalności wobec władzy - zaczął Angus spokojnie - dzięki której rodzina Fletcherów nabierała znaczenia. Nie aprobujesz systemu pracy na plantacji, która przynosi zysk. Z pewnoś- cią nie masz zamiaru wziąć pod uwagę moich sugestii, jeśli chodzi o twoje nadto swobodne obyczaje. Wydaje mi się, że nie masz czego szukać w Sermon Hill - oparł się o biurko zaciśniętą pięścią, przyciskając ją do stosu ksiąg rachunkowych. - Czy jasno się wyraziłem? Nic, ani grosza! - Rozumiem, że jest to twój sposób poinformowania mnie, że nie będę miał żadnego udziału w twoim testamencie - ta wiadomość nie była obojętna, choć należało się jej spodziewać. : - Tak jest. Zmęczyłeś mnie. Jedź do Filadelfii... usuń się z posiadłości, a ja nigdy nie pozwolę ci już postawić na niej stopy! - Och! - Judson próbował zaprezentować jeszcze jeden grymas, ale nie był w stanie. - Odrobina przynęty na haczyku? Jeśli okażę skruchę, to wszystko będzie dobrze? - Czy to taka krzywda? Uratowałbym twą duszę, gdybym tylko mógł, skoro sam nie chcesz tego uczynić - w głosie starego człowieka brzmiało zmęczenie. - Wydaje się, że szukasz własnej zguby. - Takie myśli są dla mnie zbyt głębokie - powiedział Judson, wzruszając ramionami. Gdzieś w środku coś się w nim załamało z rozdzierającym bólem. Zamknął na chwilę oczy, a otwierając je, nie zdobył się na swój pogardliwy uśmiech. - Żegnam, panie. - Zrozumiałeś mnie, Judsonie? - Oczywiście. "I jeżeli twa prawa ręka stanie się powodem upadku, odetnij ją i odrzuć od siebie. Bo lepiej dla ciebie... - Przestań. - jeżeli stracisz jeden ze swych członków... - Przestań, na miłość boską! - niż żeby całe ciało twoje miało pójść do piekła". W porządku, odbędę za ciebie służbę w piekle. W ten sposób będziesz naprawdę zadowolony z siebie, nieskazitelny i niemal święty. Przez chwilę! Dopóki nie dołączysz do mnie. Wyszedł, trzaskając głośno drzwiami. Deszcz dzwonił o szyby, gdy szedł przez cieplarnię. W pewnej chwili zdawało mu się, że usłyszał coś z biura. Krzyk żalu? Serce mu zabiło. Zawahał się. Pomyślał o powrocie. , . Ale nie zrobił tego. ¦¦¦.,-¦ Było za późno. < <¦¦;*."¦ $¦¦•¦¦<* <,",¦,;¦ ¦ VIII Pół godziny później Judson Fletcher opuścił wzgórze Sermon. Płaszcz wydymał mu się na ramionach, trójgraniasty kapelusz nasunął zawadiacko na czoło, żeby osłonić twarz przed deszczem. Zjechał nad rzekę i pogalopował na południowy wschód, w kierunku promu, który przewiózłby go do drogi na Północ. We frontowym oknie wielkiego domu jedną z zasłon uchylała niewidoczna ręka, dopóki fruwający płaszcz Judsona nie zniknął w grudniowych ciemnościach. Wtedy zasłona opadła na swoje miejsce* ROZDZIAŁ PIĄTY ; ____________Strzelby zimą___________a i Przykry poryw Atlantyku przyniósł śnieg z deszczem. Filip wszedł we frontową bramę domu Vassalla przy Brattle Street w Cambridge. Był zupełnie zziębnięty i zdenerwowany. Nie minęła godzina, odkąd jedna z jego zwykłych wizyt u żony i syna zakończyła się w sposób zupełnie nieoczekiwany. Po przybyciu do Watertown Filip znalazł Annę w dobrym zdrowiu. Z każdym dniem wyglądała lepiej, rumieńce wracały na policzki. Dziecko rosło jak na drożdżach. Największym zmartwieniem Anny był stan zdrowia jej ojca, oczywiście poza ciągłą troską o rozwój działań wojennych. Mecenas leżał w łóżku już ponad trzy tygodnie. Dokuczał mu chłód i męczył ciągły kaszel, stracił apetyt i bardzo wychudł. Podczas godziny, którą Filip spędził z rodziną, uporczywy kaszel zza ściany stanowił smutny akompaniament rozmowy. Wracając do oddziału, Filip zatrzymał się w ciasnym sklepiku przy Charles River, gdzie jego poprzedni pracodawca Ben Edes ulokował swą maszynę drukarską po przemyceniu jej z Bostonu w częściach na łódkach. Dysponując jedynie niektórymi potrzebnymi urządzeniami, Edes starał się pomimo trudności wydawać swą patriotyczną "Gazetę" w miarę regularnie. Tym razem Filip zastał Edesa na wykonywaniu bardzo szczególnego zamówienia. Drukował pieniądze zatwierdzone przez lokalne prawo Massachusetts. W regimencie Filipa mówiło się, że mają być użyte do zapłacenia żołdu. Było to przyczyną niezadowolenia, a nawet szemrania. Pieniądze, których wartość opierała się na prawie kolonii, mogły okazać się niewiele warte. Decyzja o ich druku została podjęta z konieczności, trzeba było zaspokoić potrzeby armii. Edes wyglądał na zmęczonego, ożywił się pokazując Filipowi miedziane płytki z różnymi nominałami. Gdy odwrócił jedną z nich, na rewersie ukazały się prace Revere,a, sprzedawane niegdyś w. sklepie przy Dasset Al-ley. Revere wygrawerował wzór banknotów na swojej "Bostońskiej masakrze". - Nie mamy nawet nowej miedzi - żalił się Edes, gdy nagle drzwi otworzyły się gwałtownie. - Filip Kent, Dwudziesty Dziewiąty Massachusetts? Filip odwrócił się, by stanąć twarzą w twarz z oficerem z Dwudziestego Pierwszego Marblehead. Wchodził w skład osobistej straży generała Washingtona. - Ja jestem Kent, sir. - Boże, nieźle narozrabiałeś. Najpierw pojechaliśmy, do twego regimentu, potem do żony. Pośpiesz się, koń dla ciebie czeka. - Dokąd? Moim obowiązkiem jest stawić się w obozie. Rumiany oficer wydawał się sceptycznie nastawiony do własnych słów. - Nie, musisz pojechać ze mną. Wzywa cię generał Washington. Nawet Ben Edes wyglądał na zdumionego. Podczas niewygodnej jazdy do Cambridge niepokój Filipa rósł. Oficer powiedział mu, że nie ma żadnych bliższych informacji o przyczynie wezwania. Przyjechali do imponującej rezydencji zwanej Tory Row. Jak wielu jego sąsiadów, pan Vassall, właściciel posiadłości przejętej przez generała, uciekł do Anglików do Bostonu. Kilku innych lojalistów, którzy pozostali na miejscu na znak swej wierności Koronie, wymalowało czarne kręgi na swych kominach. Przywiązując konia, Filip doszedł do wniosku, że wmieszanie się w bójkę z żołnierzami z Wirginii w końcu będzie ukarane. Podwórzec pokryty był śniegiem mieszającym się z błotem. Z jasno oświetlonego budynku wyszło trzech oficerów, którzy kłócili się zażarcie. Filip zszedł im z drogi, nie zapominając o oddaniu honorów. Oficerowie odpowiedzieli zdawkowo, ale przyjrzeli się uważnie, wsiadając na konie. Po ich minach widać było, że zaskoczył ich widok zwykłego, liniowego żołnierza wchodzącego do kwatery głównej. Przemoczony, zszargany żołnierz wyraźnie tu nie pasował. Filip był jeszcze bardziej czujny niż zwykle. Koło domu wiatr poruszał drewnianym masztem. Na szczycie powiewała i trzepotała flaga. Flaga, której nigdy wcześniej nie widział. W górnym lewym rogu widniał znajomy Union Jack, znak imperium brytyjskiego, ale obce były czerwone i białe poziome paski. Policzył je. Trzynaście. Uzbrojeni żołnierze z Marblehead stali po obu stronach drzwi. Filip podał nazwisko i jednostkę. Poczuł się zaskoczony instrukcjami, jakie otrzymał. Miał skręcić w lewo i zapukać do salonu. Tak zrobił. - Wejść! Wejść! Gdy wykonywał to polecenie, zęby szczękały mu bardziej niż w zimne noce. II Siedzący przy zawalonym papierami biurku generał Washington wpatrywał się w mapę. Filip zaskoczony spostrzegł znajomą postać w głębokim fotelu. Henry Knox. Knox uniósł rękę owiniętą w biały jedwab, żeby powitać Filipa. W tym czasie trzecia osoba obecna w pokoju, kobieta, ustawiła tacę na brzegu biurka. Na tacy stały kieliszki, karafka madery i leżało kilka pomarańczy. Drobna kobieta o okrągłych policzkach miała na sobie elegancką, bladoniebieską suknię. Spojrzała na Filipa i uśmiechnęła się przyjaźnie. Nie można było powiedzieć tego samego ani o Knoksie, ani o Washingtonie. Obydwaj wyglądali nietęgo, w twarzach znać było napięcie. - Kent z Dwudziestego Dziewiątego Massachusetts melduje się... Wysoki, grubokościsty generał przerwał mu gestem. - Możemy pominąć formalności. Czas nagli - podniósł szaro-niebieskie oczy na kobietę i jego wzrok złagodniał. - Dziękujemy ci za wzmocnienie nas, kochanie. A teraz czy będziesz tak miła i zostawisz nas naszej pracy? - Oczywiście - szepnęła, wycofując się szybko i zamykając za sobą drzwi. Filip doszedł do wniosku, że kobieta musi być żoną generała, przybyłą z rodzinnej plantacji nad rzeką Potomac w Wirginii. Pogłoski obozowe o pani Custis Washington były życzliwe. Cieszyła się opinią osoby sympatycznej i miłosiernej, która wolała być u boku męża niż w odległym Mount Vernon. Każdy wiedział, że generał kochał swą posiadłość i eleganckie życie właściciela ziemskiego, życie, na które było go stać. Każdy też orientował się, że gdyby kiedykolwiek armia brytyjska dotarła nad Potomac, Mount Vernon poszłoby z dymem. Ostatnio żona Washingtona uznała pobyt z mężem za ważniejszy niż życie w bogatym domu i przyjechała na wschód pomimo złej pogody i ciężkich dróg. Przybycie pani generałowej do Cambridge wzmocniło nieoczekiwanie pozycję generała wśród żołnierzy. Szczerze zadowolony z obecności żony, Washington wydawał się mniej surowy i nabrał więcej ludzkich cech w oczach podwładnych. Generał wskazał owoce i wino: * - Poczęstuj się, Kent. Odśwież się. To panu Knoxowi zawdzięczasz twoją obecność tutaj. - Liczę na twoją pomoc, Filipie. - Oczywiście Hen... proszę pana. Co mam zrobić? - Wskaż mi przynajmniej jednego człowieka, by udał się z nami z misją niesłychanej pilności. Filip wziął pomarańczę i zaczął obierać. Kawałek skórki spadł na płaszcz, plamiąc go słodkim sokiem. Młody żołnierz poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. "Z nami" -powiedział Knox. Filip wrócił myślami do planu, o którym Knox wspominał we wrześniu. By ukryć zakłopotanie, młody mężczyzna wśliznął się na fotel, który wskazał Knox, i zajął spożywaniem rozpapranej pomarańczy. Cień Washingtona, ciemny i ogromny, położył się na ściennej mapie. Generał wskazał palcem obrys zatoki. - Stajemy tutaj, w Bostonie, twarzą w twarz z trudną sytuacją. Pan Knox ze swoją wiedzą i umiejętnościami może nam pomóc znaleźć lekarstwo na te trudności. Miałem nadzieję, że w związku z tym mianuję go pułkownikiem, ale to na razie się opóźnia. Przeklęta biurokracja wymaga jeszcze aprobaty Kongresu. Ale Henry i tak będzie pełnił obowiązki dowodzącego ekspedycją, obejdzie się bez papierka. - Washington zastukał palcami w mapę. - Przedłużenie działań wojennych wydaje się przesądzone. Zwłaszcza że Jego Wysokość nazwał to, co robimy, rebelią. W każdej godzinie możemy oczekiwać, że Billy Howe wyprowadzi swe oddziały z Bostonu i uderzy na nasze pozycje... Filip wiedział, że generał Howe zmienił Thomasa Gage,a, który miał dobre chęci, ale nikłe efekty. Nowy dowódca zamknął bostoński półwysep na klucz. - ...i tutaj - Washington znów zastukał w mapę -jest południowo--wschodni wierzchołek. Na wysokości Dorchesteru, z widokiem na Neck i centrum miasta, tutaj mamy słaby punkt. - I właśnie dlatego musimy zdobyć artylerię. Broń - wtrącił Knox -której potrzebujemy do takiego wzmocnienia naszej pozycji, by Howe się nie wdarł. Muszę mieć ze sobą pewnych ludzi, Filipie. - Knox polecił ciebie - dodał Washington, spoglądając serdecznie. Filip pomyślał o swym maleńkim synku, żonie i jej schorowanym ojcu. - Możesz oczywiście zrezygnować z udziału w tym przedsięwzięciu. Dwie pary oczu wpiły się w oczekiwaniu. Słowa Washingtona nie były w pełni szczere, przeciągłe spojrzenia nie pozostawiały wyboru. - Jeśli tylko mogę być przydatny, panie generale, to oczywiście. - Odświeżająca postawa, prawda Henry? - uśmiech generała był z lekka wymuszony. - Pan Knox dowiedział się, że planuje pan powtórny zaciąg, Kent. - Tak, sir. Mam taki zamiar. - Cóż, należy pan do mniejszości - mruknął Washington. - Wydaje się, że wielu naszych ludzi nie ma innych pragnień poza powrotem w domowe pielesze. W istocie daje się zauważyć brak ducha publicznego i chęci naprawy tego świata. A takie pierworodne grzechy źle wróżą naszej armii - uciął nagle, ale Filip jakoś poczuł się podniesiony na duchu słowami wodza. - Jednakże - odchrząknął generał - słyszałeś, że pan Knox potrzebuje dwóch pomocników, na których można polegać. Filip pomyślał, a potem zaczął ostrożnie: - Znam wielu ludzi. Ale nie jestem pewien, czy... - Czy będą wierni? - spytał Washington. Filip tylko pokiwał głową, nie miał ochoty mówić. - Chociaż jest jeden człowiek - ożywił się nagle - poznałem go niedawno. Wydaje się szczery, bardzo odważny. Pochodzi z tej samej kolonii, z której pochodzi pan, panie generale. - Jak się nazywa? - spytał Washington, wyraźnie pochlebiony. - Experience Tait. Nie wiem nic o jego wojskowych zdolnościach. Ale jako przyjaciel dał się poznać z najlepszej strony. Kiedy nie mogłem znaleźć lekarza, poszedł do Watertown, by pomóc mojej żonie w rozwiązaniu. - Dla pieniędzy? - Nie - uśmiechnął się Filip. - Chciał jedynie szklaneczkę po wszystkim. - Oto mężczyzna z Wirginii - skonstatował Washington i zwrócił się do Knoxa. - Weź go. Knox skinął głową i patrząc na Filipa powiedział: - Załatwię z twoim dowódcą, żebyśmy mogli wyruszyć możliwie szybko. - Jeżeli wolno mi zapytać - zawiesił głos, ale obaj oficerowie milczeli przyzwalająco - dokąd się udajemy? Przed rozpoczęciem działań wojennych w Lexington i Concord różne grupy patriotów ukryły rozłożone na części działa, by uchronić je przed Brytyjczykami. Knox wpatrywał się w swoją zabandażowaną rękę, podczas gdy generał rozwijał leżącą na biurku mapę. Filip pochylił się do przodu, czując lodowaty dreszcz. To, co rozwijał Washington, nie było mapą Massachusetts, ale całego wschodniego wybrzeża kontynentu. Filip zaczął rozumieć, czemu Henry Knox miał ponurą minę. - Potrzebujemy znacznie więcej dział, niż możemy znaleźć w stodołach i piwnicach Massachusetts - stwierdził Washington. - Istnieje tylko jedno miejsce, gdzie mogą być ukryte, ale trudno tam dotrzeć, a o tej porze roku jeszcze trudniej wrócić. Pan Knox jednak zgłosił się na ochotnika, by przywieźć działa bez względu na cenę, jaką przyjdzie zapłacić. Chodzi o armaty zdobyte w angielskim forcie. Grubokoścista dłoń generała spadła na cienką niebieską linię na mapie, jakże daleko od Zatoki Bostońskiej. - Ticonderoga. Okna jęknęły pod naporem listopadowego wiatru. Pomarańcza wypadła ze słabo zaciśniętej dłoni Filipa, stuknęła o podłogę i potoczyła się w kierunku Knoxa. Grubas podniósł owoc i rzucił Kentowi z pustym śmiechem: - Nie dziwi mnie twoja reakcja. Drogi są fatalne, jeśli w ogóle istnieją. Odległość straszna i jeszcze musimy stawić czoło wiatrowi. Ale trzeba przewieźć działa, ponieważ nasza sprawa jest w poważnym niebezpieczeństwie. Przypuszczam, że powinniśmy dać ci jeszcze jedną szansę wycofania się. - Nie - potrząsnął głową Filip. - Już raz powiedziałem. Pójdę. Washington i Knox wymienili nieznaczne uśmiechy. To jednak nie przyniosło ulgi Filipowi. Czuł ciężar ryzyka, które właśnie zdecydował się podjąć. Deszcz ze śniegiem uderzał w szyby jak ostrzał. Okna znowu zajęczały żałośnie. III W wigilię Nowego Roku tysiąc siedemset siedemdziesiątego szóstego Filipowi zdawało się, że śni koszmarny sen, z którego już nigdy się nie obudzi. Nie wiedział, jak długo już pracował. Wydawało mu się, że trwa to wieczność. Topór stał się dwadzieścia razy cięższy niż normalnie. Uniósł go, zamachnął się i opuścił ostrze na grząską powierzchnię lodu. Pod jego stopami zatańczyła dziko kra. Eph rzucił siekierę i podbiegł, żeby odciągnąć Filipa w bezpieczne miejsce. Gdy go puścił, Kent usiadł ciężko na lodzie, który zatrzeszczał, ale się trzymał. Filip wstał, rozmasowując sobie pośladek. - Lepsze niż kąpiel w rzece, co? - dogadywał Tait. - Nie powiedziałbym. - Spodziewałem się jakiegoś podziękowania - wyszczerzył swe brzydkie zęby drągal z Wirginii. Od jednego zakola rzeki Mohawk do drugiego ciemne postaci wynajętych woźniców i ochotników, w pewnej mierze zmuszonych przez zdeterminowanego Knoxa, rąbały otwory w lodzie. Zimowy księżyc oświetlał białym niesamowitym blaskiem krajobraz i ciemne sylwetki ludzi. Woda wypływała przeręblami, żeby pokryć się nową warstwą lodu. Za plecami Filipa i Epha świeciły światła osady Half Moon, leżącej u zbiegu dwóch rzek, Mohwak i Hudson. Tam właśnie Knox targował się o więcej sań, koni, wołów, woźniców. Negocjacje przedłużały się, a dziwaczna karawana musiała pośpieszać na wschód. - Cała robota na nic! - wybuchnął Filip, a z jego ust wydobywał się obłok pary, doskonale widoczny w świetle księżyca. Ciągle czuł tępy ból we wszystkich mięśniach. Owinięte szmatami dłonie były sztywne jak z drewna. - Nigdy nie przeciągniemy ich przez tak cienki lód. - Damy sobie radę z mrozem - klepnął przyjaciela w ramię Eph. -Chodź, myślę, że pora na naszą rację whisky. Co ty na to? Pół godziny odpoczynku i nasze kości będą jak nowe. - Pół godziny stania tu i zamarzniemy na kość. - Słuchaj, jestem jedynym, który ma prawo się uskarżać! - odciął się Tait, gdy szli przez śliski lód, biały od księżycowego blasku. Po prawej stronie zmarzła połać kończyła się czarną linią drzew; brzeg Hudsonu. - Ściągnąłeś mnie tu na ochotnika... do tej przeklętej roboty. Też mi zaszczyt. Mogę liczyć jedynie na honory, z jakimi mnie pochowają, jeżeli dam się zabić. Powiedz, Filipie, czy myślisz, że Washington osobiście przybędzie na nasz pogrzeb? - Jeśli będzie mógł, to myślę, że tak - odparł Filip nieobecnym głosem. - Ostatecznie tyle może zrobić dla takich dwóch świetnych dżentelmenów, ochotników, jak już mówiłem. Przygaduszki Taita, jak zawsze, rozpędzały chmurne nastroje Filipa. Bezpośrednia perspektywa ciepłego napitku odsunęła na chwilę na dalszy plan tęsknotę do Massachusetts, do Anny i syna. Szli do brzegu, gdzie ludzie rozpalili ognisko koło zaprzężonych w woły sań z cennym załadunkiem. Początkowo podróż z Knoxem była cudowna. Filip upajał się nieoczekiwanym pięknem gór i ogromnych, cichych lasów, okrytych miękkim, szybko topniejącym śniegiem. W pierwszych dniach grudnia dotarli do Fortu George,a i skierowali się na północ, do fortu Ticondero-ga o kształcie gwiazdy. Tam, jak to określił Knox, czekał na nich "zacny pociąg artylerii". Pięćdziesiąt osiem dział. Różnego kalibru i wagi, od haubic do moździerzy. I jedna ogromna armata zwana Old Sow... Ładunek ważył w sumie sto dwadzieścia tysięcy funtów, jak obliczył Knox. I musiał być przewieziony przez bezdroża, około pięciuset kilometrów, w środku zimy, najpierw na południe, potem na wschód. Droga rozpoczynała się marszem w dół jeziora George,a. Oprócz dział w skład zdobyczy wchodziła jeszcze bezcenna beczuła z najwyższej jakości angielskimi krzesiwami i dwudziestoma trzema skrzynkami pocisków. Ładunek przewieziono flotyllą piróg i łódek. Dużej płasko-denki użyto do transportu największego działa. W Sabth Day Point łódź nabrała wody i zatonęła. Na szczęście miejsce było płytkie, wybrano wodę i popłynięto dalej. ^ < Z pomocą Filipa Scuylera, zamożnego ziemianina z prowincji York, który miał stopień generała amerykańskiej armii, Knox zaopatrzył się w osiemdziesiąt wolich zaprzęgów. Ale błotnisty, grząski grunt uniemożliwiał natychmiastowe wyruszenie w drogę. W końcu w drugiej połowie grudnia spadł śnieg. Woźnice popędzili swe zwierzęta, sanie zaczęły sunąć naprzód, a konie ślizgać się pod jeźdźcami. Na Nowy Rok kapryśna pogoda jeszcze raz zdradziła ciężko pracujące zwierzęta i niezadowolonych, awanturujących się ludzi. W nadziei utorowania drogi do wschodniego wybrzeża Mo-hawk ludzie z transportu i miejscowi ochotnicy wyrąbali dziury w lodzie. - Niech mnie diabli, jeżeli kiedykolwiek wrócę do domu razem z moimi bydlętami - narzekał jeden z mężczyzn przy ognisku, do którego Filip z Ephem przyszli się ogrzać. - Dwadzieścia cztery szylingi za dzień! Nie powinno się tego robić nawet za dwa razy tyle. Do diabła, utopię je, zanim dojedziemy! Filip rozpoznał lnianobrodego farmera nazwiskiem Crenkle, który wynajął się wraz ze swoimi wołami w Glens Falls. - Dwadzieścia cztery szylingi to właśnie kwota, na którą się zgodziłeś - burknął Tait nieprzyjaźnie, biorąc brudny gliniany kubek. Wypchnął szpunt z beczułki whisky, spoczywając na koźle. - Powinieneś więc marudzić pułkownikowi Knoxowi. - Nie nazywaj tego gnojka pułkownikiem - warknął Crenkle. - Jest tylko pieprzonym cywilem. Do tego leniwym, siedzi na swojej tłustej dupie na wsi i żre obiad, a my tu sami harujemy, półżywi na tej przeklętej rzece... - Nie, proszę pana. Nie jadam obiadów. Głos zawirował nad Crenkle,em. Wokół ogniska słychać było jego sapanie. Henry Knox ubrany w płaszcz wyszedł swoim kołyszącym się krokiem z ciemności, prowadząc za uzdę spienionego konia. Furia w jego oczach sprawiła, że Crenkle cofnął się o krok. - Szukałem ludzi, którzy zastąpiliby tchórzy i symulantów. Takich jak ty. - Knox wyrwał Crenkle,owi kubek i odrzucił. Naczynie roztrzaskało się o lufę haubicy. Brudni i przemarznięci ludzie zgromadzeni wokół ogniska wymieniali ukradkowe spojrzenia. Niektórzy byli rozbawieni, a inni wręcz odwrotnie. Poczuwali się do winy. - Wlecz się do domu, kundlu, jeżeli chcesz - powiedział ostro Knox. - Ale jeżeli to zrobisz, złamiesz umowę. A ja będę upoważniony do skonfiskowania twoich wołów, jako rekompensaty. - Skonfiskowania! - wykrzyknął Crenkle. - Nie masz żadnego prawa... - Dlaczego? Z pewnością mam, bracie. Oto ono! Filip splunął, przestraszony. Nie zauważył, że Eph oddalił się od ogniska. Wrócił równie cicho, jak odszedł, tyle że pojawił się ze swoją strzelbą Kentucky, którą woził na saniach, starannie zawiniętą obok Old Sow, której długa lufa błyskała w górze nad ogniskiem. - To główny argument i wykładnia - powiedział Tait wściekłemu farmerowi. - Co mówiłeś o prawach pułkownika? - Przeklęta banda wojskowych bękartów! Niech... - zaczął Crenkle, trąc spierzchniętą dłonią zmierzwioną brodę, ale jego głos stracił pewność. - Idź z powrotem do rzeki albo wracaj do domu - rozkazał Knox. -Natychmiast! Mrucząc pod nosem, Crenkle odszedł powoli od ogniska. W kierunku rzeki. Knox, wyraźnie ponury, podszedł do Taita i Filipa. - Dzisiejszej nocy wysłałem list do generała Washingtona, donosząc mu o naszym opóźnieniu. Zapewniłem go, że przekroczymy Mohawk w momencie, gdy uda się to w miarę bezpiecznie uczynić. Czy możemy mieć nadzieję, że to w ogóle nastąpi? - Lód jest wciąż bardzo słaby, Henry - powiedział Filip wargami sztywnymi z zimna. - Musimy zaryzykować. Potem do Albany, a kiedy zwrócimy się na wschód, czeka nas najcięższy odcinek całej podróży. Im dłużej zwlekamy, tym większe niebezpieczeństwo śnieżycy. Ani Filipa, ani Taita nie trzeba było przekonywać. Jadąc na zachód z Knoxem i ślęcząc nad mapami, świetnie zdawali sobie sprawę, że muszą przebyć góry. Nie było tam żadnych konwencjonalnych dróg i łatwych przełęczy. Zimowa burza mogła oznaczać nie tylko dni, ale nawet tygodnie opóźnienia. - Mieliśmy zamiar odpocząć pół godziny, jak każdy. Ale lepiej pójdziemy porąbać trochę lodu. - I obserwujcie tego gościa, Crenkle,a - zalecił Knox. - Liczcie się z tym, że trzeba będzie posłać mu kulkę w razie czego. IV Mohawk udało im się przekroczyć na drugi dzień. Mieli trochę kłopotów ze starym działem, które znalazło się pod wodą, ale kilka godzin ciężkiej pracy z użyciem kół oraz łańcuchów i cenny ładunek uratowano przed zatopieniem. Pod koniec pierwszego tygodnia stycznia zaprzęgi dotarły do Albany, sporego miasta, którego mieszkańcy odznaczali się duchem bardziej patriotycznym niż farmer Crenkle. Pierwsze sanie z na pół zamarzniętymi ludźmi powitał oklaskami jakiś czerstwy obywatel. Generał Schuyler był rezydentem dystryktu i jego osobisty wpływ zaowocował sporą grupką nowych ochotników. Spontanicznie pomogli przetransportować cenny ładunek przez rzekę, co budziło nadzieję przełamania złej passy. Podczas przeprawy znowu znalazło się pod wodą jedno duże działo, ale wydobyto je dzięki wyrąbaniu pięciometrowej przerębli. Chcąc odwdzięczyć się obywatelom, którzy przyszli z pomocą, Knox nadał działu imię Albany. Transport był znacznie opóźniony. W listopadzie Knox powiedział Washingtonowi, że pięciusetkilometrowa podróż może potrwać piętnaście dni. Tymczasem dopiero dziesiątego stycznia pierwsze oddziały rozpoczęły wspinaczkę na pokryte sosnami i świerkami zbocza. Góry ciągle dzieliły generała od artylerii, której tak bardzo potrzebował. V Śnieg spadł po kolana. W obozie rozbitym na noc Eph Tait siedział z Filipem przy ognisku. Był ciekaw, jak Filip dał się wciągnąć do amerykańskiej wojny. - Raz czy dwa słyszałem u ciebie zabawny akcent. Mówisz "może", jakbyś był cudzoziemcem. Filip wyciągnął dłonie do ognia, nie zważając na ponure spojrzenie Crenkle,a. - Widzisz Eph, ja urodziłem się we Francji. Wcześnie zacząłem uczyć się angielskiego, ale czasem jeszcze dziś mówię coś błędnie. - Niech cię licho! - wykrzyknął Tait. - Skąd się wziąłeś w Bostonie? Filip podzielił się z przyjacielem swoją historią. Opisał, jak Am- berly,owie, żona i syn jego ojca, odmówili mu prawa do dziedzictwa. Jak oszukali jego i matkę, wmawiając im, że James Amberly zmarł. Musiał wraz z matką opuścić hrabstwo Kent, ponieważ naraził się na gniew Rogera, prawowitego syna Amberly,ego. Poszukali schronienia w Londynie, mając nadzieję ukryć się w miejskim tłumie, pośród plątaniny ulic. Przez jakiś czas to im się udawało. Filip nauczył się zawodu drukarza w firmie rodziny Sholto. Spotkał doktora Franklina, Amerykanina, który zachęcił go do emigracji do Ameryki. Podczas zatargu z Rogerem Amberlym, przyrodnim bratem, Filip okaleczył mu rękę. Mściwy arystokrata wynajął zawodowego mordercę, by wytropił Filipa i jego matkę. Znowu zostali zmuszeni do ucieczki. Filip posłuchał rady Franklina i wybrał życie w Nowym Świecie, zamiast wracać do nędznego bytowania we Francji. Matka Filipa marzyła o majątku i pozycji dla swojego syna. Zmarła ze zgryzoty w czasie podróży morskiej. W Bostonie Filip znów zajął się drukarstwem. Pracując u Bena Edesa, zetknął się z ruchem patriotów i wkrótce do nich przystał. Spotkał Samuela Adamsa oraz bogatego, eleganckiego kupca Johna Hancocka. I Paula Revere,a. Filip pokazał Ephowi swój siekacz. Ząb wystrugał Revere z kła hipopotama. Złotnik parał się dentystyką, żeby utrzymać liczną rodzinę, gdyż nie starczało pieniędzy z grawerowania, prac w złocie i srebrze. Sporo czasu zajmowała mu też działalność patriotyczna. Filip opowiedział Taitowi o niespodziewanym przybyciu do Bostonu swego przyrodniego brata. Pojawił się jako oficer wojsk królewskich. Opisał także, jak pomógł zdezerterować angielskiemu żołnierzowi piechoty nazwiskiem George Lumden. I jak przeszył Rogera angielskim bagnetem, by ratować Annę Ware. - Przypuszczam, że takie sekrety nie muszą już być ukrywane. i - Nie byłbym taki pewny - odparł Eph. Spojrzenia obydwu mężczyzn mimowolnie pobiegły w kierunku strzelistych ciemnych zboczy, gdzie wiecznie zielone drzewa szumiały na wietrze. Jutro ruszą na te strome stoki. Eph, rozbawiony, przysunął się do ogniska i zaśmiewał się, obejmując ciało długimi ramionami. - Mój Boże, nie zdawałem sobie sprawy, że natknąłem się na tak zabawne towarzystwo. Książęca krew po ojcu! - I krew jego syna na moich rękach - dodał smutno Filip. Pominął jeden z głównych wątków swojej historii - gwałtowną namiętność do młodej arystokratki, która była narzeczoną Rogera w Anglii, a potem jego żoną. Alicja Amberly, córka księcia of Park-hurst, przepłynęła Atlantyk, by czuwać u wezgłowia śmiertelnie rannego męża. Rogerem opiekowali się krewni Alicji, zamożni torysi z Filadelfii. Wezwany jej listem, Filip przybył do "miasta kwakrów" zobaczyć się z Alicją i przez moment myślał nawet o wskrzeszeniu ich romansu. Pomimo swego związku z piękną, namiętną, młodą kobietą, córką prawnika z Bostonu. W trakcie przypadkowego spotkania z doktorem Franklinem, który właśnie wrócił z Anglii, Filip odkrył oszustwo przygotowane przez Rogera i lady Jane Amberly. Ojciec Filipa wciąż żył. I Alicja wiedziała o tym. Przysłała po niego, aby odnowić ich romans, ponieważ po śmierci Rogera to Filip był jedynym spadkobiercą. Chociaż zapewniała Filipa o swoich uczuciach, to ujawnienie podstępu stało się punktem zwrotnym w ich wzajemnych stosunkach. Filip uporządkował swe myśli i emocje. Wrócił do Bostonu, by poślubić dziewczynę, o której wiedział, że kocha go szczerze, i wstąpić do amerykańskiej armii. - Nie dla kariery - dodał na koniec. - Są rzeczy, które robiłem, by przetrwać, ale nie jestem z nich dumny. Zabiłem nie tylko mego przyrodniego brata. - Gwiżdżę na to - przerwał mu Tait. - Ja znam się na ludziach. Powiedz lepiej, Filipie, czy ta zwariowana armia ma w ogóle jakąś szansę? Słyszałem*, że te krabie zadki mogą nawet ściągnąć nam na kark Niemców. - Też to słyszałem, a odpowiadając na twoje pytanie: naprawdę nie wiem, Eph. - Ale uważasz, że cokolwiek się stanie, trzeba spróbować. - Tak myślę. Choć przez większość czasu zastanawiam się nad tym, podobnie jak wszyscy. Po prostu trwam, dzień po dniu. - Sprytne - powiedział Tait, patrząc na wysrebrzone niebo. - Założę się, że jutrzejszy dzień będzie wart zapamiętania. ¦• ;. ,$.,_ ,,:!,< VI - Jeszcze jedna lina! Zawiąż ją mocno! Po okrzyku Filipa woźnica wykonał rozkaz i ruszył. Był tuż za ittim na czterdziestostopniowej pochyłości. Zbocza z tej strony były pokryte warstewkę śniegu, na którym styczniowe słońce i cienie wielkich drzew tworzyły dziwne desenie. Promienie słoneczne topiły zewnętrzną warstewkę pokrywy śnieżnej, pogarszając jeszcze warunki. Trzeciego dnia na górskich bezdrożach transport artylerii rozciągnął się na kilka kilometrów. Każda pochyłość terenu musiała być pokonywana ze specjalną ostrożnością i trzeba było zachować bezpieczną odległość między saniami ze względu na możliwość wypadku. Filip był już w połowie stoku, krocząc obok sań wiozących Old Sow. Poniżej, u podnóża wzniesienia, zaprzęg z dwoma mniejszymi działami zaczynał wspinaczkę. Eph Tait biegł wzdłuż transportu wraz z woźnicami smagającymi znarowione zwierzęta. Z ramienia Epha zwisało kilka łańcuchów, które zdjął z zaprzęgów, gdy podjechały pod wzgórze. Teraz Old Sow zjeżdżała na drugą stronę wzgórza, zabezpieczona czterema liniami przyczepionymi do drzew. Ale to nie wystarczyło. Jedna już się wystrzępiła i przerwała. Gdy puszczała, Filip krzyknął do człowieka pod szczytem. Woźnica zaczął obwiązywać gruby pień dodatkowym sznurem, ale robił to bardzo wolno. Cholernie wolno... Łańcuch hamujący pod saniami wiozącymi wielkie działo wydawał się mało skuteczny. Sanie zwiększały tempo. Zapadające się w śnieg, obciążone zwierzęta czuły rosnący napór. Powożący nimi Crenkle nie poprawiał sytuacji, wykrzykując bluźnierstwa i wściekle okładając je batem. Sanie przesunęły się na skraj drogi, Filip uskoczył w ostatniej chwili. Jeszcze moment, a jego stopy zostałyby zmiażdżone. Pomimo panującego chłodu Filip czuł, że pod brudnym ubraniem jest mokry od potu. - Crenkle, uspokój je! Są zbyt przerażone! - wrzasnął Filip do farmera. Ten rzucił mu wyzywające spojrzenie i nie zmienił swego zachowania. Tył sań zbliżył się niebezpiecznie do kilkumetrowej skarpy. Jeśliby nawet woły przeciągnęły sanie, moździerz mógł spaść i roztrzaskać się. - Szybciej! Linę!! - wrzeszczał Filip. Człowiek powyżej niego doprowadzał go do szału swą powolnością. Dopiero zaczął zawiązywać koniec liny ciągnącej się w dół, do pojazdu wiozącego Sow. W sumie sześć lin przywiązano do uchwytów przy siedzeniach sań. Jedna się zerwała i tylko jedna nadawała się do użytku, ciągnąc się jak wąż na śniegu. Filip z napięciem obserwował ruch sań, które posunęły się znów o kilka metrów. Smagnął spojrzeniem ślamazarnego człowieka walczącego z liną. Dlaczego tak się guzdrze? Jeden z wołów ryknął, wydając z siebie przerażający dźwięk, który odbił się echem wśród górskich szczytów. Filip zobaczył Cren-kle,a chłoszczącego wołu po lewej stronie. Zwierzę upadło na zgięte przednie nogi. Tył sań znów zaczął się ześlizgiwać niebezpiecznie blisko skarpy. W chwili gdy powolny mężczyzna na górze skończył wiązać linę wokół drzewa, tył sań się zakołysał i ostatecznie ześlizgnął w kierunku skarpy. Świeżo sporządzone węzły zawiodły, lina puściła... Już tylko dwie liny utrzymywały ładunek. Szaleńcze okładanie wołów przez Crenkle,a przyniosło straszliwe efekty. Prawa strona zaprzęgu gwałtownie szarpnęła do przodu. Sanie, zbyt ostro pociągnięte, straciły równowagę i już nie groziły ześlizgnięciem się z nasypu, ale z głuchym świstem ruszyły prosto w dół śliską rynną. Nabierały prędkości, nie reagując na opór łańcuchów hamujących. Widząc, jak zaprzęg przyśpiesza, Crenkle stracił całkowicie panowanie nad sobą. Zanim Filip zdążył zareagować, odrzucił bicz i wyszarpnął nóż zza pasa. - Nie odcinaj ich, Crenkle! - wrzasnął Filip. Przestraszony farmer jakby nie słyszał. Odciął postronki, dziko wywijając nożem, i wolną ręką wyciągnął kołek mocujący drewniane jarzmo do przodu sań. Zwierzęta wypadły na prawą stronę dróżki, poza niebezpiecznie roztopiony śnieg. Po chwili, która zdawała się wiecznością, sanie ruszyły w dół. Filip dopadł farmera i uderzył go pięścią, krzycząc: - Ty cuchnący, żółty bydlaku! Crenkle, którego nagłe uderzenie zwaliło z nóg, klęczał w roztopionym śniegu, ciężko oddychając, i próbował zatamować krew cieknącą mu z nosa. Sanie zjeżdżały, nabierając prędkości. Zbliżały się do podnóża. Eph Tait właśnie ściągał ostatni łańcuch hamujący z zaprzęgu. Usłyszał zamieszanie i odwrócił głowę. Przez moment jego chore oko błysnęło jak gwiazda. Czas jakby stanął. Filip czuł, jak jego nogi poruszają sic^ kopnym śniegu, ale wydawało mu się, że to idzie ktoś inny. Wykrzykiwał chaotyczne ostrzeżenia. Zobaczył Taita zamarłego ze zdziwienia pośrodku ścieżki zalanej słońcem... Szczęka Epha opadła na widok ślepej, niszczycielskiej siły pędzącej na niego z olbrzymią prędkością. Porwał się do ucieczki, zrzucając z ramienia zwój łańcuchów. Upadły mu do nóg, zaczepił o nie stopą. Usiłując się wyplątać, padł jak długi na śnieg. Sanie dotarły do podnóża i nie zmniejszając prędkości gnały naprzód. Tait zasłonił twarz ramieniem. Zniknął, a sanie przejechały po nim. Wytraciły prędkość i zatrzymały się na kolejnym wzniesieniu terenu. Na ich szlaku z tyłu leżało coś groteskowo skulonego. Filip pobiegł do swego przyjaciela. Tait krzyknął. Miedziana broda Filipa zjeżyła się. Zawrócił. Inni woźnice podbiegli do Taita. Mrużąc oczy w blasku słońca i czując jak ciążą mu nogi, Filip parł w górę. Ponad nim Crenkle przykucnął. Osłaniał się wzniesioną siekierą. Cała odwaga opuściła farmera, gdy Filip podszedł tak blisko, by spojrzeć w jego prawie zwierzęce oblicze. Farmer odrzucił siekierę, odwrócił się i skoczył z krawędzi skarpy. Toczył się zboczem w dół, aż zniknął w gęstych świerkach. Filip podniósł porzuconą siekierę. Jeden z ludzi na dole zawołał: - Zostaw go, Kent! Pomóż nam przy Taicie! On żyje! Filip zawahał się. Dłoń, w której trzymał siekierę, drżała. Nie czuł zimna na gołych palcach. Poniżej Crenkle pojawiał się raz w słońcu, raz w cieniu, oddalając się od transportu. Znów rozległo się wołanie woźnicy. Z gardłowym okrzykiem Filip cisnął siekierę. Ostatni raz rzucił okiem na postać malejącą na śnieżnej połaci. Nigdy już nie spotkał Crenkle,a. N.k>- VII Czoło kolumny transportującej działa zatrzymało się. Sanie, na których podróżowała Old Sow, przetrwały wypadek bez szwanku, W pobliżu zaprzęgów woźnice wznieśli prowizoryczny szałas z gałęzi i koców. Kwadrans po postawieniu szałasu Filip wyczołgał się z niego tyłem, pozwalając opaść zasłonie na derki. Mrugał, przyzwyczajając oczy do blasku dnia, ale nie był w stanie pozbyć się obrazu tego, co zobaczył. Poniżej, obok sań z wielkim działem, pojawił się jeździec. Filip obserwował, jak jadąc stępa brzegiem drogi przynaglał konia, który po chwili popędził galopem. Zwalista postać Henry,ego Knoxa miała w sobie tyle życia! Z wnętrza prowizorycznego szałasu rozległ się jęk udręki. Filip próbował ukryć twarz udając, że wyciera nos. Ale inni jednak nie patrzyli na niego. Obserwowali wierzchołki drzew, wpatrywali się w krwawą plamę na śniegu lub po prostu wbijali wzrok w swe poowijane szmatami buty. Nikt nie odezwał się ani słowem. Ciszę przerywał tylko szept wiatru, skrzypnięcie konaru i mięki odgłos kopyt na śniegu, zanim Knox zeskoczył z siodła. - Dostałem wiadomość od ciebie i już posłałem do Westfield -powiedział do Filipa. - Przywiozą doktora - ruszył w kierunku szałasu. Filip zatrzymał go, chwytając za ramię. - Henry! Nie chciałbym... - Muszę zobaczyć, jakiego rodzaju pomocy potrzebuje... - Odtąd w dół - Filip przesunął dłonią na wysokości pasa. - Żadna pomoc nic mu już nie da. Twarz Knoxa nabrała koloru otaczającego śniegu. - Mój Boże! Czy jest przytomny? Filip skinął głową, powstrzymując łzy. - Napoiliśmy go whisky. To przyniosło mu niewielką ulgę, odchodził od zmysłów z bólu. On... on wie, że jest ciężko ranny. Chce, żeby przynieść mu jego strzelbę! - Filip smutnym gestem wskazał na sanie wiozące moździeż. Przyczepiona linką do siedzenia, strzelba Kentucky Epha Taita połyskiwała srebrzyście poprzez tuman śniegu wirujący nad drogą. - Cóż, weź i zanieś mu ją, jeżeli ma mu to przynieść ulgę - odparł Knox. - Doktorowi pewnie zajmie dużo czasu dostanie się tutaj, więc... Przerwał, gdy Filip potrząsnął głową. - Eph prosił, bym później napisał do jego rodziny, Henry. On chce, bym mu przyniósł jego strzelbę załadowaną. Knox zachwiał się na nogach. Filip nigdy nie widział go tak wyczerpanego. Rozejrzał się po kręgu zebranych wokół woźniców, patrzył w ich osmagane wiatrem twarze w nadziei, że któryś przemówi. Filip zwrócił się do Knoxa: - Uważam, że decyzja należy do ciebie, Henry. - Nie, nie. Do niego. Ciągle... - Knox zakrył usta dłonią. - To problem moralny. - Więc ty mu to powiedz, Henry. Spójrz na to, co z niego zostało, i mu powiedz. Ja tego nie zrobię! Cisza. Podmuch wiatru przedarł się poprzez świerki. Gałąź od-łamała się z głośnym trzaskiem i upadła. - Przynieś strzelbę, jeśli możesz, Filipie. Dam mu ją. Chyba że... - My odbyliśmy już naszą rozmowę. Prawdopodobnie trzeba jeszcze sporo whisky, żeby się ocknął. Odwrócił się i ciężkim krokiem podszedł do sań. Docierały do niego głuche odgłosy przekleństw i uderzeń bata po drugiej stronie wzgórza. Kolejne sanie wspinały się na grzbiet. Może wiadomość o wypadku, przekazana przez posłańców, sprawi, że ludzie * będą ostrożniej si? Hałas wydawał się Filipowi prawie świętokradztwem, gdy żmudnie rozwiązywał linkę,-otwierał pudełko z amunicją, przymocowane poniżej strzelby. Załadował broń i wręczył Knoxowi. Kolejny głuchy jęk rozległ się z namiotu. Potem Eph Tait wykrzyk-~ nął jakieś imię. Kobiece, jeśli Filip dobrze usłyszał. Henry Knox schylił się, by wejść do szałasu. Filip się oddalił. Około pięciu minut później rozległ się wystrzał... Straszliwie głośny, przetoczył się echem wzdłuż gór i dolin. Filip, pełen nienawiści i rozpaczy, spoglądał w gardziel moździerza. Ktoś dotknął jego ramienia: Knox. Odprawiono woźniców, miejsce wokół szałasu opustoszało... Tylko derka u wejścia powiewała. Chmury, pędzone wiatrem, powoli zasłaniały słońce. Na stokach tańczyły spirale śnieżnego pyłu. Na zachodnim grzbiecie zatrzymał się zaprzęg. Powożący zerkali na to, co działo się w dole. Z A.wiatr zawodził, jęczał jak cierpiąca żywa istota. ; - Myślę, że powinniśmy pochować go tutaj, Filipie. - Ja też tak sądzę. - Strzelba ma być twoja. Tak mi powiedział. Wybierzemy miejsce, wykopiemy grób. Powiem kilka słów i... - głos mu się załamał - i wtedy powieziemy dalej te przeklęte armaty. - Tak. Dobrze - odpowiedział Filip, wpatrując się w przestrzeń nie widzącym wzrokiem. Knox zostawił go w chmurze śnieżnego pyłu nawiewanego przez wiatr. VIII Przybycie artylerii do wioski Westfield wywołało nastrój euforii, jakby rozpoczynał się karnawał. Mieszkańcy towarzyszyli kolumnie zaprzęgów, a małych chłopców trudno było powstrzymać od wskakiwania do sań i dotykania ogromnych, masywnych dział. Ludzie z Westfield zaoferowali osłabłym woźnicom mnóstwo jedzenia i picia. Mężczyźni przyjęli to z wdzięcznością, po przejściu najgorszych gór już prawie głodowali. W zamian za gościnność ludzie z Westfield błagali Henry,ego Knoxa, by zademonstrował swą artylerię. Szczególnie zależało im na tym, by wystrzelił z najpotężniejszej, najbardziej efektownej Old Sow. Wyczerpany Knox nie był w stanie odmówić. Filip trzymał się na uboczu. Na czas pokazu zaszył się w miejscowej gospodzie. Ale jednak nie mógł nie słyszeć wystrzału, oklasków i wymy-ślań pod adresem króla Jerzego. Zaraz też poczęstował się sam kolejnym piwem. Gospodarz wraz ze wszystkimi poszedł podziwiać działo. IX - Anna! Ani, wróciłem! Krzycząc, ile sił w płucach, Filip wspinał się po schodach domu w Watertown. Była noc, dwudziesty szósty stycznia. Poprzedniego dnia transport przybył do Framingham. Podróż się komplikowała... Filip jechał z Knoxem na czele. Henry pozwolił Filipowi udać się na spotkanie z rodziną, a sam galopował do Vassall House, by złożyć raport generałowi Washingtonowi. Brudny i doszczętnie wyczerpany Filip zatrzymał się na półpiętrze, znów wykrzykując imię żony. Przełożył strzelbę Kentucky, spadek po Taicie, do lewej ręki i podniósł prawą, by zapukać do drzwi... , I zatrzymał się spostrzegając, co wisi na drzwiach. Bardziej niż skromny wieniec z czarnej krepy. Obawa o Annę i maleńkiego Abrahama przemknęła mu przez myśl. Stał spokojnie, słysząc, że na niższym piętrze otwierają się drzwi. Ktoś wystawił głowę. Cały dom zamieniony był w istny plaster miodu. Wojna wypędzała ludzi z ich domostw i potrzebne były pokoje. Filipa ogarnęło przerażenie na myśl, że jego żona i dziecko zmarli, gdy on był daleko. Drzwi się otworzyły. Filip zamarł na widok zmęczonej twarzy Anny. Rudawe włosy były potargane, suknia zmięta i poplamiona. Filip nie mógł mówić. Bał się zapytać. - Z dzieckiem wszystko w perządku - powiedziała cicho Anna. -Teraz właśnie śpi. - Więc to twój ojciec, Anno. Nagle przywarła do niego, niezdolna powstrzymać łez. Pozwolił cennej strzelbie upaść. Nie zważając, że brudzi Annę swoim ubraniem, objął ją i przytulił. Ukrył swą zarośniętą, nie umytą twarz w cieple jej włosów. Szlochała głośno przez jakąś minutę, potem stopniowo udało się jej opanować. Filip podniósł strzelbę i wprowadził Annę delikatnie do ciemnawego saloniku, chroniąc przed ciekawymi spojrzeniami. - Kiedy to się stało, Anno? - spytał szeptem. - Czwartego stycznia. Przez cały grudzień choroba postępowała. Wiesz, znalezienie lekarza tutaj jest praktycznie niemożliwe. Pan Re-vere w końcu trafił na jakiegoś zgrzybiałego staruszka na emeryturze i siłą go tu przywiózł. Stwierdził zapalenie płuc. Oczywiście nie mógł przepisać nic innego jak środki na przeczyszczenie i wymioty. Kiedy wyszedł od ojca z zardzewiałym lancetem i miską pełną krwi, zapłaciłam mu i podziękowałam. Odprawiłam go, bo wiedziałam, że już nie ma nadziei. Filip doskonale rozumiał Annę. Zapalenie płuc zdarzało się nierzadko przy złej pogodzie i często kończyło się śmiercią chorego. Anna rozejrzała się wokół, jakby szukając swego ojca w ciemnych kątach pokoju. - Papa miał szczęście pod jednym względem. Odszedł spokojnie we śnie. Dobry Boże, Filipie, w tym samym czasie nie miałam żadnych wiadomości od ciebie. Nic oprócz pogłosek z Cambridge, że Knox jeszcze nie wrócił. Że macie trudności i że były wypadki - jej strach wyraził się w nagłym krzyku - bałam się, że i ty umrzesz! Znów trzymał ją blisko siebie, dotykał, głaskał, próbując uspokoić... W tym czasie rozległo się niecierpliwe gaworzenie, które wkrótce zmieniło się w istny lament. Filip zawstydzony pomyślał, że to dalekie od krzyku radości. Anna sama wysunęła się z jego ramion. - Przepraszam, zaraz zajmę się nim. Naprawdę, najgorsze już minęło. Załamałam się po prostu. - Musiałaś sama zająć się pogrzebem? - Tak, tutaj, na miejscowym cmentarzu. Ben Edes mi pomógł. Nie wiadomo, kiedy będziemy mogli wrócić do Bostonu. Filipie, na Boże Narodzenie ojciec prosił mnie, bym cię pożegnała. Jestem pewna, że już wiedział... - skierowała się do sypialni, zatroskana płaczem dziecka. - Muszę go nakarmić. I ciebie też. Straciłeś ze dwadzieścia funtów. Walczyła, by zatrzymać blady uśmiech na swej twarzy... - Jedno jest pocieszające w tym nieszczęściu - dodała Anna. - Papa zostawił swoje pieniądze nam obojgu. I... Poczekaj, Abrahamie, poczekaj, już idę! - krzyknęła w stronę coraz głośniejszego krzyku. - Papa powiedział, że jeżeli uda nam się nie wydać wszystkich pieniędzy na życie, powinniśmy otworzyć drukarnię pewnego dnia. Miał o tobie dobrą opinię, Filipie. Naprawdę. Chciał, byś o tym wiedział. Te wieści powinny dodawać otuchy. Więc istniało coś w rodzaju rezerwy na przyszłość. Ale Filip znów pomyślał o czekającej go najbliższej perspektywie. I o doktorze Warrenie, który stracił życie w reducie. I o pogrzebie Epha Taita wśród zimowych śniegów zachodniego Massachusetts, jakże daleko od południowych gór, z których wyruszył. Pomyślał też o Abrahamie Warze, który może nigdy by nie zachorował na zapalenie płuc, gdyby pozostał w swym wygodnym ciepłym domu przy Launder Street w Bostonie. Czyja kolej teraz, kogo dosięgnie kosa tym razem? Kiedy Filip myślał o przyszłości swego maleńkiego synka, każde działanie wydawało mu się strasznie nieskuteczne. Poczęty w radosnej namiętności, urodzony w atmosferze miłości i nadziei... Na jaką jednak przyszłość może liczyć, wzrastając w kraju zniszczonym przez powstanie? Wojna mogła toczyć się latami, jak to się działo z wojnami w Europie. Wygrana Amerykanów wydawała się Filipowi w najlepszym wypadku zaledwie prawdopodobna. Szybkie zwycięstwo było nie do pomyślenia. Po co decydować z góry o przyszłości chłopca czy wykorzystaniu spadku. Martwi nie kupują gazet ani ulotek. W grobie żadna prasa drukarska nie jest potrzebna. Ogarnięty pesymizmem Filip poczuł nieoczekiwaną, gwałtowną potrzebę, by wykorzystać tę małą chwilę radości. Poczuć ciepłe ramiona swej żony. I jeszcze coś. - Chcę zobaczyć mego syna. Godzinę później Anna podała kolację. Jagnię na zimno, świeży ser, czerstwy chleb i gorącą herbatę. Może nie było to wykwintne menu, ale niczego nie brakowało. Po miesiącach jedzenia wędzonego i solonego mięsa i pięciusetkilometrowej podróży Filip jednak nie czuł głodu. Zza muru strachu i niepewności sięgnął po dłoń Anny. Spojrzała na niego i zrozumiała. Ciepły uśmiech złagodził zmęczenie w jej oczach. Była równie niepewna i złakniona jak on. Wstając zdmuchnęła lampę w rogu saloniku, gdzie zasiedli do posiłku. Delikatna i czuła, ujęła jego drugą dłoń. - Powinienem najpierw użyć brzytwy - zauważył z lekkim uśmiechem zażenowania. - Zeskrobać tę szczecinę. Mógłbym zadrapać damie policzek. - Nie martw się - powiedziała. - Po prostu chodź - poprowadziła go do drzwi. W dużym, wysokim łóżku, w pobliżu dziecka gaworzącego we śnie, Anna okazała się ciepła i spragniona. Otoczyła ramionami jego szyję, jęknęła, gdy ją pocałował. Dotknięcia, pieszczoty, a potem rytm ciał przenosił ich z powrotem w inny świat, świat kochającej, łagodnej ciemności. Filip nie mógł zasnąć. Wymknął się do saloniku, zapalił lampę i spędził ponad dwie godziny, układając list do żony Experience,a Taita w Albemarle Country, w Wirginii. Wiedział, że choćby miało go to kosztować ostatniego szylinga z pieniędzy mecenasa Ware,a, list zostanie wysłany. ROZDZIAŁ SZÓSTY Czas siewu I - Panowie - zaczął Benjamin Franklin, unosząc szklanicę, a trunek zamigotał w blasku ognia z kominka. - Oto nasz gość honorowy. Z urodzenia Anglik, z wyboru Amerykanin, z zamiłowania i daru od Boga dziennikarz najwyższej marki. Jak wielu autorów wypływających na burzliwe fale polityki w naszych niespokojnych czasach, zdecydował się, na razie anonimowo, ukazać światu płody swego pióra. Lecz sądząc z odzewu, jaki już dziś, w tydzień po wydaniu, wywołały jego słowa, twórcy niedługo uda się zachować swą tożsamość w tajemnicy. A z całą pewnością może się ujawnić i zostać uczczony przez zgromadzonych tutaj. Oto człowiek, którego nieodpartą logikę i doskonały styl bardzo sobie cenię. Franklin zwrócił się w kierunku mężczyzny, którego strój pamiętał lepsze czasy. Gość wyglądał na czterdzieści lat i widać było, że czuł ich ciężar. Oczy bystre, lecz smutne, spoglądały znad dużego nosa. Uśmiechnął się, gdy Franklin przypił do niego: - Pańskie zdrowie, panie Paine. Okute laski zastukały o podłogę prywatnej sali w "Miejskiej Oberży" w Filadelfii. Ci, którzy nie mieli lasek, tupali i wykrzykiwali: "Brawo! Brawo! Brawo!" Stopniowo wrzawa ucichła, przekształcając się w gwar rozmów. Kłoda na kominku rozpadła się z trzaskiem, wzniecając snop iskier. Franklin usiadł obok honorowego gościa. Poznali się w Anglii, gdzie Paine cierpiał z powodu kolejnych porażek w produkcji gorsetów, pobieraniu opłat celnych, a także z powodu nieudanego małżeństwa. Ktoś zażyczył sobie przemówienia, inni go poparli. Thomas Paine wstał. - Panowie, dziękuję z całego serca. Niestety nie przygotowałem się do zabrania głosu. Miałem jedynie nadzieję na zjedzenie obiadu w towarzystwie ludzi, których uważam za najświatlejszych wśród uczestników obrad w State House. Rosnący aplauz, stukot lasek i tupot butów zmieszały się z żartami i śmiechem. Judsonowi Fletcherowi robiło się coraz bardziej gorąco. Siedział blisko ognia i czuł, jak paruje z niego całe wypite duszkiem piwo. Z zapałem przyłączył się do wrzawy. Grupa zebrana w "Miejskiej Oberży" w deszczowe, zimowe popołudnie na pewno stanowiła elitę Kongresu. Elita patriotów lub banda wariatów, ocena zależy od punktu widzenia. A właściwie od poglądów politycznych. Judson znalazł się wśród nich, ponieważ Donald do nich należał. Nazwiska otaczających go polityków zdążyły już stać się znane w Ameryce. Franklin. John Adams, dostojny, mały prawnik z Braintree, mówiący wysokim, napuszonym głosem, Siedział po lewej stronie Paine,a. A obok bracia Lee z Wirginii i rudy Tom Jefferson, siedzący naprzeciwko Judsona. Kiedyś Judson zastanawiał się nad tym, jakim paradoksem jest to, że ci wykształceni, dystyngowani ludzie pchali kolonie ku pewnej zgubie. - A więc ja przemówię za ciebie - John Adams żwawo poderwał się na nogi. Judson pomyślał, że prawnik z Massachusetts za bardzo się panoszy, ale gość wyglądał, jakby mu ulżyło. - Parafrazując słowa pana Jeffersona, jako członkowie Kongresu i jako mieszkańcy tego kraju nie mamy dość siły, by domagać się separacji z Wielką Brytanią i deklarować ją. Lecz ta idea przyświeca... - Och, my chcemy podążać naprzód, a nie zawracać traktem Wilsona - przerwał mu Francis Lightfood Lee, przypominając niesławne nazwisko wnioskodawcy rezolucji dziewiątego stycznia, rezolucji, którą grupa konserwatywnych i strachliwych członków Kongresu usiłowała powstrzymać śmiały marsz do przodu. Judson przypominał sobie mętnie, że w rezolucji stwierdzono, iż kolonie nie predestynują do stania się niezależnym państwem. Dlatego też teraz przyłączył się gromko do dezaprobaty wywołanej wymienieniem nazwiska Wilsona. Tom Jefferson wyciągnął długie nogi w kierunku ognia. Rzucił Judsonowi badawcze spojrzenie, a potem rozejrzał się po zgromadzonej przed kominkiem kompanii. Judsonowi odbiło się potężnie. Zastanawiał się, o co tu tak naprawdę chodzi. - Chciałem oświadczyć - ciągnął Adams - że publikacja utworu pana Paine,a przyczyniła się walnie do konsolidacji opinii społecznej. I nasza społeczność czuje się zobowiązana do wielkiej wdzięczności względem naszego gościa. Zebrani znów głośno wyrazili swój aplauz, a prawnik usiadł dumny ze swego krótkiego przemówienia. Judson przyznał w duchu, że Adams, jeden z najbardziej radykalnych członków Kongresu, nie przesadził. Kiedy Robert Bell w swoim sklepie przy Third Street zaczął sprzedawać publikację Paine,a, ludzie byli gotowi się pobić, by kupić pamflet zarówno w twardej oprawie, jak i w zwykłej papierowej okładce. Judson dostał do rąk egzemplarz właśnie tego popołudnia. Jak dotąd, zdążył jedynie obejrzeć kartę tytułową. Za to wiedział trochę o historii książki. Aitken, miejscowy wydawca będący pracodawcą Paine,a, uważał dzieło Anglika za zbyt ostre, żeby podjąć ryzyko druku. Ale doktor Franklin i nieobecny tego wieczoru Samuel Adams wiedzieli, kto będzie gotów podjąć się druku. O Samuelu Adamsie mówiono, że reprezentuje poglądy zbyt skrajne nawet dla tak radykalnego polityka jak jego kuzyn John. Bell, który wydrukował pamflet, nie cieszył się zbytnio z korzyści. Wkrótce nie tylko w Filadelfii, ale i w innych miastach ruszyły prasy. Ludzie chcieli czytać Paine,a. Judson też miał ochotę opuścić czcigodne grono, by udać się do swojego tymczasowego lokum przy Windmill Street, w pobliżu rzeki, i oddać się lekturze. Odsunął krzesło i podszedł do drzwi, żeby przywołać usługujące dziewczęta. Na stołach zrobiło się brudno, talerze z resztkami wieczerzy sprawiały nieprzyjemne wrażenie. Judson uznał tę okoliczność za właściwy moment do dyskretnego opuszczenia towarzystwa. Stwierdził, że może być około dziewiątej. Miał nadzieję, że Alicja dzisiaj nie zechce spędzić z nim nocy, chociaż jej postępowania nigdy nie dawało się przewidzieć. Kierowała się kaprysami, którymi rządziło czerwone wino. Oczywiście była piekielnie urodziwą dziwką. Stanowiła miłe wytchnienie, zwłaszcza że potrafiła mieć ostry język i dużo wdzięku. Oprócz urody i swoistej delikatności w obejściu od innych dziewcząt jej konduity różniła ją pewna tajemniczość. Ani sama nigdy nie opowiadała o swoich losach, ani nikt nie znał jej historii. Lecz dziś w nocy Judson nie miał ochoty na Alicję. Jedynym towarzystwem, jakiego życzył sobie w łóżku, był pamflet pana Paine,a Zdrowy rozsądek. Sięgał właśnie po kapelusz, gdy poczuł czyjąś dłoń na rękawie. - Judsonie, pozwolisz na słowo? Nad nim stał Tom Jefferson w całej okazałości swoich stu osiemdziesięciu kilku centymetrów. Judson powściągnął arogancki uśmieszek. Od czasu gdy przed Bożym Narodzeniem przybył do Filadelfii, pozostawał w dobrych stosunkach z Jeffersonem. Także inni członkowie delegacji Wirginii: Lee, Ben Harrison, George Wythe, który uczył prawa samego Jeffersona, Braxton i Nelsen odnosili się przyjaźnie do młodego Fletchera. Ale Jefferson był najbliższy wiekiem Judsonowi; Judson przypuszczał, że liczy niewiele ponad trzydzieści lat. Znano go w Kongresie nie tyle z tradycyjnego krasomówstwa, ile z precyzji wypowiedzi. Nigdy nie owijał spraw w bawełnę, co zjednywało mu słuchaczy, choć nie wszystkich; Jego śmiech; gdy miał dobry humor, stawał się zaraźliwy. Dziś wyraźnie nie był w nastroju. Judson zauważył to już przy stole, gdy Tom rzucił mu specyficzne spojrzenie. - Proszę bardzo - odparł Fletcher z lekkim ukłonem. - Czy przejdziemy do ogólnej sali? Wypiłbym jeszcze jedno piwo, zanim trzeba będzie stawić czoło deszczowi. - Wydaje mi się - odparł Jefferson kręcąc głową - że dość tu na dziś wypito. Judson drgnął, jakby go pies ukąsił. Wiedział, że uwaga Jeffersona nie była przypadkowa. Złapał ze stołu kufel zostawiony przez któregoś z biesiadników. Hamując obrzydzenie, jednym haustem łyknął ciepłe zwietrzałe piwo. Po tej demonstracji otarł usta rękawem i uśmiechnął się uprzejmie. - Możemy porozmawiać tutaj, Tom. A o co chodzi? - zapytał, choć się spodziewał, że zna odpowiedź. - O ciebie, Judsonie - odparł Jefferson, nie odwracając wzroku. - Fascynujący temat - Judson ciągle się uśmiechał. - Słucham. - Jak wiesz, z otwartymi ramionami powitaliśmy twoje pojawienie się w Kongresie, twoją osobę i twego liberalnego ducha. W tej materii przynosisz zaszczyt Wirginii. Podobnie jak twój brat. Uśmiech Judsona stał się cokolwiek wymuszony. - Może darujemy sobie te piękne wstępy? Przeczuwam, że te komplementy są prologiem znacznie mniej pochlebnych opinii. - Racja - usta Jeffersona zacisnęły się na moment. - Dowiedzieliśmy się, że zaprezentowałeś raczej mało patriotyczną postawę w "Keg" pewnego popołudnia. - To nie była prezentacja postawy, lecz zwykła burda. - Judson ochoczo odsunął mankiet, ukazując świeżą szramę na prawej ręce i kilka siniaków. - Nie miałem pojęcia, że to przystań młodych torysów w tym mieście. Najpierw było jedynie dwóch czy trzech, a potem spora gromadka tych wyperfumowanych panków odgrażających się, że niemiecki Jerzy wkrótce rozgoni Kongres przy pomocy landgrafów, którzy podeślą mu niemieckich najemników. - Judson wzruszył ramionami. -I tak od słowa do słowa wszystko się zaczęło. A kiedy się skończyło, to kilku z tych paniczów wyglądało mniej ładnie niż na początku naszej pogawędki. - Tak właśnie nam to zrelacjonowano - Jefferson chłodno skinął głową. - Chcę ci tylko przypomnieć, Judsonie, jak przyjaciel przyjacielowi, że jesteśmy zaangażowani w sprawę historycznej wagi. I każdy nasz krok jest i będzie bacznie obserwowany. Przyszłe lata... - A więc mowa! Wygłaszaj tutaj mowę! - Judson, uspokój się... - Nie, na Boga! Nie mam zamiaru wysłuchiwać przemówień! - Ale wysłuchasz - powiedział Jefferson tak miękko, że Judson zamilkł natychmiast. - Twoje prywatne życie jest twoją prywatną sprawą. Ale publiczne... - Co publiczne? - Mam zapytać cię, czy powstrzymasz się od uczynków narażających naszą sprawę na słuszną krytykę? - szybki uśmiech, który przemknął przez jego twarz, miał załagodzić ostrość słów. - Choć nie wątpię, że niektórzy historycy już z góry skazali nas na potępienie. Przeszedłszy do spraw bardziej ogólnych, Jefferson wydawał się rozluźniony, ale spod oka uważnie obserwował młodego Fletchera. Wyraźnie czekał na odpowiedź. Judson z trudem pohamował gniew. - Ciągle mówisz "my", Tom. A więc nie występujesz we własnym imieniu? .." . , .... ,,,..,,...., .,,,,",.,.,. - Niezupełnie. - W imieniu delegacji? - I paru innych osób. Powiedzmy, że poproszono mnie, żebym poruszył tę sprawę. Nie było mi to na rękę. Muszę jednak przyznać, że w zasadzie zgadzam się z dżentelmenem, który mnie o to prosił. - Kto to jest? - sina bladość policzków zdradziła Judsona. - Judson, a jakie to ma znaczenie... - Nazwisko! j - Pan Hancock! Po uzgodnieniu z Johnem Adamsem. - Ten pompatyczny dandys - Judson bryznął śliną. Opanował się szybko. Bogaty..bostoński kupiec finansujący przez długie lata działalność patriotów w Massachusetts nie bez przyczyn został wybrany na przewodniczącego Kongresu. Judson zdawał sobie sprawę, że to nie był złośliwy przytyk pierwszego lepszego. Przez moment zza szczupłej twarzy Jeffersona wyjrzało oblicze Angusa Fletchera. Prywatną salę zaległy ciemności, gdyż służące zgasiły świece. Wszyscy goście już wyszli. Zimowy deszcz zacinał o szyby. - Czy powiedziałeś, że i John Adams wziął w tym udział? - spytał Judson już spokojniejszym tonem. - Musisz zrozumieć jego motywy, Judsonie. To, co robimy tutaj, w Filadelfii, będzie uznane za haniebne w wielu zakątkach świata. I właśnie dlatego nasze zachowanie i motywacje nie mogą rzucać cienia na opinię o naszej sprawie. - Innymi słowy, możemy pić, przeklinać i zabawiać się z dziewkami, dopóki drzwi będą szczelnie zamknięte, a żadna "twarz opinii publicznej" nie pokaże się w oknie? - Jeżeli aż tak ci zależy, żeby w ten sposób to określać, o to właśnie mi chodzi - Jefferson wyglądał na rozzłoszczonego. - To jedyny sposób, w jaki da się to nazwać. - Judsonie, tu chodzi o sedno sprawy. Sprawy, której możesz zaszkodzić... - Pijąc w nieodpowiednich miejscach! Odwrócił się na pięcie i wyszedł, zostawiając Jeffersona - niewyraźną postać w czerwonym blasku dogasającego ognia - niczym uosobienie oskarżenia. Jedyna refleksja, jaka mogła przemknąć przez wzburzony umysł Judsona, gdy w pośpiechu opuszczał tawernę, to myśl, że znów jest niepożądany, niechciany, osaczony. II Deszcz obmywał uliczny bruk i wiatr zbierał wodę w kałuże odbijające światło ulicznych latarń. Miały kształt nocnika, w mieście mówiono, że to sam doktor Franklin je zaprojektował. Judson opatulony, na ile się dało, ruszył w stronę Windmill Street, klnąc pod nosem. Najpierw poświęcił chwilę na przeklinanie Jeffersona za to, że zgodził się napominać go w zastępstwie Hancocka i Adamsa. Potem zaczął wymyślać sobie za to, że po raz kolejny wrócił do nagannego trybu życia. Choć wiedział, iż cnotliwe prowadzenie byłoby stokroć gorszym piekłem. Ostrzeżenie Jeffersona nie mogło zostać zignorowane. Pomimo młodego wieku rudy obywatel Wirginii znany był ze swej działalności pedagogicznej, od nauk przyrodniczych zaczynając, a na prawie kończąc. A to, że Hancock powierzył mu zadanie rozmówienia się z Jud-sonem, także świadczyło o jego wzrastającej pozycji. Ochłonąwszy nieco, młody Fletcher musiał przyznać, że Jefferson miał wiele racji. Kongres stał w obliczu doniosłych i trudnych zadań. Stronnictwo, do którego należeli Jefferson i Fletcher, uważało niepodległość za ostateczne rozwiązanie w obliczu nieuznawania przez króla obywatelskich praw Amerykanów. Od czasu do czasu jednak do Judsona dochodziły słuchy o wątpliwościach Johna Adamsa. Choć prawnik uważał za słuszną ideę niepodległości, to martwił się brakiem poparcia tej idei przez prostych mieszkańców kolonii. Pogłoski, że zwolennicy radykalnej opcji są zbirami napadającymi w tawernach na torysów, na pewno nie podniosłyby prestiżu sprawy. I właśnie teraz patrioci nie mogli sobie na tego typu kompromitację pozwolić. Przeciwnicy postępowych poglądów stanowili w Kongresie silną grupę. Przewodził im Wilson i prawnik John Dickinson z Pensylwanii, który praktykę zdobył w Londynie. Konserwatyści oczekiwali skwapliwie na każde potknięcie przeciwnika, żeby zgarnąć kolejne głosy. Nie, nie mógł zawieść Jeffersona, zwłaszcza teraz, gdy pamflet Paine,a rozpalił wyobraźnię wielu ludzi i skierował ich poglądy na bardziej radykalne tory. W świetle tych rozważań Judson poczuł się pod względem moralnym karzełkiem wśród wielkoludów. Zanim zbliżył się do Windmill Street, gdzie odnajmował od pew- nego starszego majstra umeblowane pokoje, jego poczucie winy i wstyd narosły. Solennie przyrzekł sobie, że nie sprawi więcej kłopotu Donaldowi, jak to z pewnością stało się tym razem. W dodatku zraził do siebie członków Kongresu, członków, których przekonania w pełni podzielał. Teraz musiał postarać się zatrzeć swoją winę. Od czasu przybycia do miasta nad rzeką Schuylkill w Judsonie zaszły subtelne zmiany. Na początku perspektywa zastąpienia Donalda w Kongresie oznaczała dla niego przede wszystkim drogę ucieczki z Sermon Hill. Potem poczuł się zakłopotany. Potrzebował kilku tygodni na zaznajomienie się z rutyną Kongresu. Brał udział w posiedzeniach i czasami wypadało zabrać głos oraz powiedzieć coś sensownego. Był młodszym członkiem dwóch komisji. Jedna zajmowała się mianowaniem oficerów dla dwudziestu siedmiu nowych kontynentalnych regimentów powołanych w listopadzie poprzedniego roku. Druga zaś nadzorowała nowo utworzony Departament Poczty, twór Kongresu, który w obliczu wagi spraw do załatwienia John Adams określił jako "paradny". Zakłopotanie minęło i Judson zaczął cieszyć się ze swojej nowej sytuacji. Zasmakowało mu towarzystwo ludzi, których dotąd znał, jak prawie każdy w Ameryce, tylko z nazwiska. Potem, ponieważ rzeczywiście podzielał przekonania Donalda, zaczął brać udział w walce bezustannie toczonej między konserwatystami a radykałami. Stał się jednym z tych, którzy pragnęli pełnego uniezależnienia od Korony. Niestety, jego frakcji brakowało nie tylko głosów, ale nawet rezolucji, którą mogliby poddać pod głosowanie. Ich przeciwnicy używali wszelkich sposobów, by zablokować przedstawienie projektu dokumentu pod obrady. Mimo odrzucenia przez króla pojednawczej petycji, konserwatyści i wielu umiarkowanych członków Kongresu w dalszym ciągu wierzyli, że oddzielenie od Anglii będzie zgubne dla kolonii nie tylko ze względów moralnych, ale i ekonomicznych. Judson wszedł po rozchwianych schodkach i zanurzył się w zatęchłej atmosferze saloniku majstra. Zdjął mokre okrycie i machinalnie podszedł do kredensu, gdzie trzymał karafkę czerwonego wina dla Alicji. Cóż, nie tylko dla Alicji. Zatrzymał się w pół kroku uderzony myślą, że swym postępowaniem zdradza ludzi i sprawę, którą poparł bez zastrzeżeń. Przesunął językiem po zębach, spojrzał spode łba, odwrócił się i zajął zapalaniem lampy. Znów uświadomił sobie swoje ułomności. Słabość do butelki była jedną z nich. Dziś wieczór, do diaska, miał zamiar zrobić choć mały krok ku poprawie. Jak choćby dać sobie spokój z winem. Zdjął krótki surdut ze śliwkowego pluszu, wdzięczny opatrzności, że Alicji nie było tutaj. Z lampą w ręce wszedł do sypialni i sięgnął po pamflet Paine,a, leżący na nocnym stoliku. Ułożył się na zaścielonym łóżku i pogrążył w lekturze. Przeczytał całą książkę w niespełna godzinę, smakując jej ostry, napastliwy styl. Potem powrócił do co celniejszych fragmentów. Śmiał się na głos ze sposobu, w jaki Paine charakteryzował monarchę: najlepiej prosperujący wynalazek, jaki udało się wymyślić diabłu celem propagowania bałwochwalstwa. Zgadzał się z Paine,em odnośnie do braku czasu: Okres debat się skończył. Teraz pora na wojsko, to ono rozsądzi spór. Zamiana argumentów na armaty zwiastuje nadejście nowej ery w polityce. Wszystkie plany i propozycje sprzed dziewiętnastego kwietnia bieżącego roku są jak zeszłoroczne kalendarze. Jeszcze dobre, wcale nie zniszczone, ale nieaktualne... Judson podzielał również pogląd Paine,a na zachowanie się króla: nawet zwierzęta nie pożerają swoich młodych, nawet dzicy nie walczą ze swoimi krewnymi. I poczuł dreszcz, czytając słowa, jakimi autor przynaglał do zupełnego zerwania z macierzystym państwem. Dźwięczały one jak dzwon: Słońce nigdy nie świeciło sprawie większej wagi. To nie jest sprawa miasta, wsi czy królestwa, lecz kontynentu; prawie jednej ósmej części zamieszkanego globu. Leżąc z książką spoczywającą na jego ciężkim brzuchu, poszybował myślami do George,a Clarka wędrującego po zachodnich dzikich krainach. Potem wrócił do tekstu: To nie jest problem dzisiejszego dnia, roku czy wieku. Potomność jest również wciągnięta w tę batalię, której wynik oddziaływać będzie nawet na najdalszą przyszłość. Tak właśnie mówił Jefferson. Nadszedł czas siewu, zjednoczenia kontynentu, wiary i honoru. Niemal ze czcią spojrzał na ostatnią stronę. Wpatrywał się bez mrugnięcia w siedem słów wydrukowanych rozstrzelonymi literami. Znów czuł, że skóra mu cierpnie. Tak głęboko pogrążył się w lekturze, że nie słyszał szelestu lekkich kroków na zewnętrznych schodkach ani delikatnego naciśnięcia klamki. Nagle uderzyło go wrażenie, że deszcz stuka głośniej o szyby. Podniósł się, odłożył na łóżko pamflet otwarty na ostatniej, zaskakującej stronicy. Poszedł w kierunku ciemnego saloniku. Rozpoznał lekkie kroki swego gościa. Przez moment postać przybyłej osoby znalazła się w kręgu światła lampy stojącej na nocnym stoliku. Alicja w zsuniętym z głowy kapturze opończy z taniej szarej wełny była tak samo śliczna jak zawsze. I dokładnie tak samo pijana. III - Cześć kochanie - uśmiechnęła się Alicja. Pomachała mu dłonią usmarowaną sadzą i odgarnęła kosmyk z czoła. Jej włosy byłyby koloru ciemnego złota, gdyby kiedykolwiek zdobyła się na umycie głowy. Miała na sobie tę samą co zawsze, znoszoną, połataną brązową spódnicę i bluzkę z głębokim dekoltem, upstrzoną tłustymi plamami. - Cześć Alicjo, nie oczekiwałem cię dzisiaj - przywitał ją Judson, ukrywając rozdrażnienie. - Czy to znaczy, że moje towarzystwo nie jest mile widziane? - Jej uśmiech nabrał odcienia złośliwości, co go zaniepokoiło, lecz bynajmniej nie zdziwiło. Podeszła, oparła szorstkie dłonie na jego ramionach i pochyliła się do przodu, częstując go widokiem piersi w głębokim dekolcie. - Są twoje, kochanie. Widok jej obnażonego biustu nieodmiennie podziałał na niego. Potrafiła być bardzo wulgarna i być może właśnie dlatego tak bardzo go pociągała. Fascynowała piorunującą mieszanką rynsztokowej otwartości z czymś, co można by wziąć za wyrafinowanie. Czasami poruszała się z gracją jak elegancka, obwieszona biżuterią dama, zażywająca przechadzki po Chestnut Street. Ale w przeciwieństwie do tych dystyngowanych dam przejawiała nie skrywane zainteresowanie cielesnymi przyjemnościami. Znała mnóstwo sztuczek, wiedziała, jak przywieść mężczyznę do szaleństwa. Teraz też nie traciła czasu, pieszcząc jego usta rozchylonymi, wilgotnymi wargami. Judson zaniechał oporu. Otoczył ramieniem jej talię, czuł zapach potu, taniej kapusty i czerwonego wina, które piła od zmierzchu po świt, a często także później. Przysuwając usta do jej ucha, wyszeptał: - Czy ciągle tematem jest moje towarzystwo? - Oczywiście! Czyż nie jest to właściwy i godny sposób rozmowy? - spytała, zsuwając dłoń poniżej jego pasa, odnajdując i wprawnie pieszcząc. Prawie natychmiast Judson odpowiedział tym samym. Żartowała przez chwilę, zanim pozwoliła mu na karesy. - Powoli. Przecież mamy przed sobą całą noc. Nie zamierzam wychodzić stąd w taką cholerną pogodę. Czy nie zaproponujesz damie kieliszka? No, jak panie Piękny Fletcher z Wirginii? - Damą nie jesteś, ale częstuj się - skinął w stronę kredensu. - Nie jestem damą? Lepiej się o to nie zakładaj! - zaśmiała się, zerkając w stronę karafki swymi błękitnymi jak bezchmurne niebo oczami. - Chcesz miłości? Przysiadł na brzegu łóżka, spoglądając na pamflet Paine,a. - Nie, nie sądzę... - nagle powróciła twarz Jeffersona. - Do licha, a czemuż by nie? Wsłuchał się w bulgot wina nalewanego z karafki. Za dużo piła, o wiele więcej niż on, a nie mógł o sobie powiedzieć, żeby wylewał za kołnierz. Używała sprośnego języka, ale zawsze brzmiała mu w tym jakaś fałszywa nuta. Nie miała więcej jak dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata, a wyniszczała siebie duchowo i fizycznie. Następną zagadką było to, że miała zniszczoną cerę, jakby kiedyś używała pudrów szkodzących skórze, modnych wśród wysoko urodzonych dam. Kiedy i gdzie była w stanie pozwolić sobie na taki zbytek? Czasami robiła lekkie aluzje do świetniejszej przeszłości. Lecz pytania Judsona na ten temat zawsze pozostawały bez odpowiedzi. W istocie wiedział tylko, że miała na imię Alicja i służyła w tawernie przy dokach, gdzie zbierała się hołota. Wstąpił tam pewnej nocy po Bożym Narodzeniu, kiedy bardziej niż zwykle doskwierały mu wspomnienia o żonie Setha McLaena. Wdzięki, których Alicja nie przykrywała zbyt skrupulatnie, od razu wyrwały go z apatii. Rzucona propozycja szybko zaprowadziła ich na piętro, gdzie w nędznym pokoiku za niewielką opłatą po raz pierwszy ją miał. Powiedziała, że połowa tej sumy trafi do gospodarza. Nie był trzeźwy, gdy zaprosił ją do siebie. Zaproponował, żeby wpadła któregoś wieczora za darmo. Dwa dni później zjawiła się o drugiej nad ranem. Od tego czasu widywał ją przynajmniej dwa razy w tygodniu. Alicja wróciła do sypialni z dwoma szklaneczkami wina, podała mu jedną, nie zwracając uwagi na bluzkę, która zsunęła się jej z ramion w trakcie pieszczot. Fragment nabrzmiałej sutki wystawał z dekoltu jak dziwny kwiatek. Alicja przypiła do Judsona. Pochłonęła sporą szklaneczkę czterema szybkimi łykami. - Dziś wieczór żadnych interesów? - zapytał z lekkim cynizmem. - Peggy została na posterunku. - Kto? - wybełkotał Judson nagle pobladły. - Och, druga dziwka, którą, ten stary bękart gdzieś wyszukał. Głupia pinda z Jersey. Jest taka gruba - wyciągnęła przed siebie ręce. Judson otarł pot z czoła i położył się na łóżku. - Kiedy jest z klientem, słychać ją aż na dole. Ohyda - pociągnęła nosem. Potem zaśmiała się ochryple i Judson znów zwątpił, czy była przy zdrowych zmysłach. - Ja tam daję klientom bardziej wyrafinowane przyjemności, co kochanie? - spytała mając jedną dłoń zajętą szklaneczką, a drugą kładąc na jego pachwinie. - Ciebie to nic nie kosztuje, a ja przynajmniej mam okazję przespać się w łóżku bez karaluchów. Uczciwa wymiana, prawda? - Skoro tak bardzo pogardzasz tym miejscem, to dlaczego tam pracujesz? - Och, jest wiele przyczyn - zrobiła nieokreślony ruch ręką uzbrojoną w szklaneczkę. - Zresztą gdzie by miała się podziać córka ubogiego farmera? - Alicjo, nigdy nie byłem przekonany, że jesteś córką ubogiego farmera. - Więc kimże jestem? - drażniła się z nim. Jej włosy błyszczały od tłuszczu. Uważałby to za odpychające, gdyby był trzeźwy. - Bardzo atrakcyjną młodą kobietą, która z nie znanych mi przyczyn woli wyglądać jak brudna dziewka. Choć gdyby się wykąpała, jej uroda jaśniałaby jak słońce. - Kąpiel jest dla bogaczy - odpowiedziała Alicja urągliwie. - I która - ciągnął niewzruszenie Judson - pije dużo więcej, niż to służy młodym kobietom. - Zabawna uwaga ze strony człowieka, który stacza się tą drogą prosto w dół. - No cóż, ale ja nie próbuję popełnić samobójstwa, zapijając się na śmierć. - Doprawdy? - Alicjo, powiedz mi, kim, u diabła, jesteś? Od czego uciekasz? Od męża? Od dwustronnego kontraktu? - Od niczego. - I powtórzyła głośniej: - niczego! Słuchaj no, mój panie Piękny Fletcher, ja mogę zapytać cię o to samo. Patrzył przed siebie nie widzącymi oczyma. - Przestań, kochanie - powiedziała już łagodniej. - Z jakiego to powodu kłócisz się ze mną dziś wieczorem? - Sięgnęła po książkę leżącą za nim. - Czy to jest przyczyna chłodnego przyjęcia? - No właśnie! - wykrzyknął. - Chłodne przyjęcie! Czy tak się wyrażają tawerniane dziwki? Zignorowała go, otworzyła książkę i zajrzała do środka. - Widzę, co to jest! Książka, którą teraz każdy czyta. Nawet dzisiaj był u nas pewien sternik, który miał egzemplarz. Zawracanie głowy, to samo, co robią te stare pryki w State House. Pewnie byśmy się nie spotkali, gdybyś nie przyjechał ż Wirginii, by tracić czas na tym głupim Kongresie, prawda, kochanie? Tarzałabym się co noc w tej okropnej słomie, zamiast dzielić łóżko z tak pięknym paniczem. I ćwiczyć te sprawy z hojnym dżentelmenem, nieprawdaż? Jedną dłoń ułożyła między jego udami, drugą otoczyła jego szyję, dzierżąc szklaneczkę. Powoli przesuwała ustami po jego wargach, jej język śmignął po zębach. Poczuł wino i jej żar... - Będziemy się kochać, prawda, Judsonie? Jak na jeden wieczór poświęciłeś dość uwagi swemu umysłowi. A umysł to jeszcze nie wszystko... -jej ręka stała się śmielsza. - Panu armatce też się coś należy. Do licha, była biegła w swej sztuce. Ktoś nauczył ją finezji w sprawach cielesnych. Przywarł ustami do jej warg. Całowali się długo, czuł jej ruchliwy, wilgotny, grzeszny język. A jednak nawet podczas najbardziej namiętnych pieszczot nie mógł uciec od przeszłości. Ręce zacisnęły się brutalnie na kibici dziewczyny, gdy ciągnął ją na łóżko. Otaczając ramionami jego szyję, upuściła szklaneczkę, która stuknęła o dywan i potoczyła się w kąt. Słyszał, jak pamflet ześlizgnął się po kołdrze. Nie obchodziło go to wcale. Alicja już zsuwała bluzkę, by mógł całować jej piersi. Jej skóra pachniała kuchennym dymem, co podniecało go do szaleństwa. - Poczekaj, poczekaj kochanie - odsunęła się. - Najpierw jeszcze trochę wina. :•. .¦¦" ,v.;!s •:¦¦ . , ¦ .v..kx^,*^- Podniósł się i pozwolił jej odejść. Wzięła szklankę i poszła do saloniku, nie zwracając uwagi na bluzkę, która zsunęła się aż do pasa. Usłyszał brzęk karafki. Zdjął z siebie koszulę z cienkiego płótna. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego tarzał się w rozpuście z dziewczyną, która nic dla niego nie znaczyła. W dodatku nie rozumiał jej. Każde z nich obwarowało się murem, za który to drugie nie miało wstępu. Nie trzeba jednak przekraczać muru, żeby dawać sobie przyjemność. Ściągnął spodnie i płócienne gacie. Dlaczegóż, u diaska, miałoby go obchodzić, kim ona jest? W końcu cieleśnie nie miała przed nim tajemnic. Zostawiła swoje ubranie w saloniku. Wyszła z ciemności kołyszącym krokiem, jej błękitne oczy błyszczały równie jasno jak kryształowa karafka, której nie omieszkała zabrać ze sobą. Piersi unosiły się i opadały przy każdym stąpnięciu. Podbrzusze lśniło złotawo. Zjawiskowej urody ciała nie były w stanie zaćmić nawet plamy brudu na szyi i rękach. Stanąwszy przy łóżku, Alicja przesunęła po szyjce karafki palcami. Pieściła ją lubieżnym ruchem, spoglądając na lędźwie Judsoria w oczekiwaniu odpowiedzi. - Nie jestem tu jedyną osobą, która skrywa tajemnice - powiedziała złośliwie, niezadowolona, że widome oznaki pożądania nie następują. - Co masz na myśli, Alicjo? - Widziałam twoją bladość, gdy padło imię Peggy! - Niech to piekło pochłonie! - Kim ona jest, kochanie? Twoją metresą w Wirginii? Żoną, którą przede mną ukrywasz? Tak naprawdę nie obchodzi mnie to wcale. To tylko ciekawość! - Daj mi szklankę! - wyciągnął rękę. - Hej! Ależ grubiański wieśniak z ciebie! - trzymała karafkę poza jego zasięgiem. "Grubiański" - pomyślał. - Ma trzy razy za dużo edukacji, jak na kogoś, za kogo się podaje. Szybko powróciła do swej roli. Machnęła karafką, rozlewając wino na nagie piersi. Czerwone strużki ciekły po białej skórze aż na brzuch. Rozwaliła się na łóżku, zanosząc bezdusznym śmiechem, którego dźwięk zawsze powodował, że podejrzewał ją o szaleństwo. Jakież to dramatyczne wydarzenia z przeszłości doprowadziły ją do tego stanu? Dlaczego żyła, nie troszcząc się wcale o siebie? - Zaspokój swe pragnienie, kochanie - szepnęła, dotykając się. Pochylił się ku niej... Wkrótce mocno już nadwerężone łóżko trzeszczało w narastającym rytmie. Alicja, drapiąc go do krwi połamanymi paznokciami, wykrzykiwała swoją żądzę w słowach rodem z rynsztoka. Z karafki porzuconej na dywanie resztki wina wyciekły na pamflet Paine,a. Książka leżała otwarta na ostatniej stronicy, na której wydrukowano tylko pięć słów, teraz zaplamionych winem: WOLNE I NIEZALEŻNE STANY AMERYKI PÓŁNOCNEJ IV Łagodny wiatr Pensylwanii ustąpił kojącej bryzie znad rzeki. Tłumy na ulicach rosły szybciej niż temperatura. Mieszkańcy Filadelfii - czy nosili brokat, czy zwykłe, ręcznie tkane płótna, liberię służby, czy łachmany gazeciarzy - spacerowali tam i z powrotem po High Street i Chestnut Street. Perspektywy rosły i jeśli nawet ktoś nie czytał Zdrowego rozsądku Toma Paine,a, miał na ten temat swoje zdanie. Albo przynajmniej o tym słyszał. Tak jak słyszeli zadziwiające wieści przynoszone przez kurierów z Bostonu. Wieczorem generał Washington ufortyfikował Dorchester Heigsts działem, które jego szef artylerii pułkownik Knox przetransportował z fortu Ticonderoga. W ciągu kilku godzin, między zmierzchem a świtem, dwa tysiące ludzi wykonało iście herkulesową pracę: okopali i ustawili armatę na stanowisku artyleryjskim. Zdążyli na czas. Generał Howe zamierzał wysadzić miasto w powietrze. Amerykanie dowiedzieli się o tym wcześniej, mając swoich zaufanych ludzi we wrogim obozie. Ale gwałtowna burza uniemożliwiła zbrodniczy atak. A potem już strzelcy Washingtona opanowali sytuację z dachów domów. Rankiem siedemnastego marca Boston był wolny. Królewscy opuścili miasto drogą wodną. Udali się statkami do Nowej Szkocji, zabierając ze sobą około tysiąca swych cywilnych stronników wraz z rodzinami. Halifax miał być teraz główną bazą sił brytyjskich. Frakcja patriotów w Kongresie nie posiadała się z radości. Kontynentalne wojsko stworzone przez filadelfijskie zgromadzenie odniosło swe pierwsze znaczące zwycięstwo. Jeśli nawet niezupełnie na polu walki, to przynajmniej w sercach swych zwolenników. Ale uniesienie i duma mieszały się z obawą. Gdzie teraz generał Howe skieruje swe uderzenia? Istniały, co prawda, wątpliwości, czy w ogóle uderzy. Ameryka ciągle była ZBUNTOWANA. Czy przemawiało to za proklamowaniem całkowitej niezależności? W wielkiej białej sali State House trwały debaty. Radykałowie spierali się co do kolejnych kroków. Czyż nie nadeszła pora, by trzynaście kolonii raz na zawsze we wspólnym wysiłku zrzuciło jarzmo? By Ameryka stała się wolna raz na zawsze? Konserwatyści cofali się przed takimi decyzjami. Radykalni towarzysze Judsona parli ku wydaniu rezolucji jednoznacznie określającej stanowisko Kongresu. Stanowisko zgodne z ich poglądami. Alicja wciąż regularnie odwiedzała Judsona. Po tamtej styczniowej nocnej rozmowie nie było już więcej wzajemnych pytań o pochodzenie czy celowość ich romansu. Judson znał demony mieszkające w zakamarkach jego własnej duszy. Podejrzewał, że i Alicja zna swoje aż nadto dobrze. Zadecydował jednak, że wywlekanie tych prywatnych monstrów na światło dzienne nie posłuży niczemu dobremu. Może jedynie spowodować kłopoty. Starał się też ograniczyć picie alkoholu. Tom Jefferson nie miał więcej powodów do napomnień. Wysoki mieszkaniec Wirginii starał się po dawnemu traktować Judsona serdecznie. Nie przychodziło mu to łatwo. Jego matka zmarła z końcem marca na apopleksję, syn zareagował na to zmartwienie gwałtownymi bólami głowy. Przyjaciele prawie stale oglądali jego twarz bladą, ściągniętą bólem. Życie Judsona stało się prostsze i łatwiejsze. Po wyczerpujących, igraszkach z Alicją zasypiał głęboko, wolny od marzeń o żonie Setha McLeana. Komisje Kongresu rozpoczynały pracę wczesnym rankiem. Posiedzenia trwały całymi dniami. Pewna sesja ciągnęła się szczególnie długo. Judson wrócił do domu dopiero przed północą. Gdy otworzył zewnętrzne drzwi, zobaczył, że w sypialni pali się lampa. Alicja stała przed wielkim zwierciadłem umieszczonym na ścianie między oknami. Zawołał: "Alicjo" i ruszył ku niej, ale zatrzymał go jej głos. Dziewczyna, kompletnie pijana, obserwowała swe odbicie, dotykała obnażonego ciała. Łzy spływały po twarzy, połykała je wraz ze słowami. - Filipie! Dlaczego odszedłeś? Dlaczego nie dość mnie pragnąłeś, Filipie? Ogłuszony i przestraszony jej słowami, Judson wycofał się cicho. Tym razem specjalnie hałasował wchodząc, by spostrzegła jego obecność. Nie zdradził się niczym, że widział jej poruszoną, nieszczęśliwą twarz. I słyszał imię utraconego kochanka, wypowiedziane tonem, od którego pękało serce. VI Z południa nadeszły alarmujące wieści, do brzegów Karoliny Południowej i Północnej zbliżały się brytyjskie okręty. Było oczywiste, że mają atakować. Bunt przestał być sprawą Massachusetts. Stał się sprawą każdego Amerykanina. W Kongresie radykałowie coraz bardziej naciskali. Długie debaty, płomienne przemówienia, a także zmiany na arenie wojennej, przyniosły skutek. Karolina Północna upoważniła swych kandydatów do poparcia deklaracji niepodległości. Posłańcy na spienionych koniach przynieśli do Filadelfii wiadomość, że brytyjska flotylla zakotwiczyła u wejścia do portu Charleston w Karolinie Południowej. Wojska angielskie szykowały się do natarcia pod dowództwem generała Clintona, a w sukurs nadciągał mu nowo przybyły generał Cornwallis. Wieści o działaniach wojennych zmobilizowały patriotów. Pewnego majowego dnia jeden z członków delegacji Wirginii poprosił o głos, aby przedstawić rezolucję. Judson poczuł, jak rozpiera go duma, że to jego stan dał Kongresowi impuls do zdecydowanych kroków. Zasiadł wśród swoich ziomków obserwując, jak świetnie się prezentuje przewodniczący zgromadzenia John Hancock, spełniając swoje protokolarne obowiązki. Na ścianie, za jego pulpitem, widniały brytyjskie sztandary, szpady i werble zdobyte w forcie Ticonderoga. Zgodnie z protokołem Hancock wymienił nazwisko zabierającego głos Richarda Henry,ego Lee. Na twarzach Johna Dickinsona i jego konserwatywnych towarzyszy pojawił się gniew. Wiedzieli, co nadchodzi. Judson zauważył szczególny blask porannego światła wpadającego do pomieszczenia przez wysokie okna. Mówca zaczął czytać oświadczenie oparte na rezolucji przyjętej wcześniej przez jego ojczysty stan. Rezolucja bierze pod uwagę trzy sprawy. Po pierwsze: połączone kolonie są i mają prawo być wolnymi i niepodległymi stanami. Są zwolnione od wszelkiego posłuszeństwa wobec Korony Brytyjskiej, a wszelkie powiązania polityczne między nimi i Wielką Brytanią są i powinny być całkowicie zniesione... W pokoju panował tłok. Słońce odbijało się w szybach i mosiężnych elementach dwóch kominków. Obecni pokasływali, szurali krzesłami i spoglądali w stronę lufcików, jakby pragnąc więcej powietrza. Okien nie otwierano prawie wcale, aby zapewnić dyskrecję nierzadko burzliwym debatom. Mimo duchoty i niewygody Judson promieniał. Czuł, że nadchodzi coś, czego nigdy dotąd nie doświadczył. Podczas gdy Lee czytał, Judson zerknął na Toma Jeffersona. Wysoki rudzielec siedział zgarbiony, twarz ukrył w dłoniach, a Czubkami palców uciskał zamknięte powieki. Judson wiedział, że to zapewne kolejny atak migreny, jakże częstej od pogrzebu matki. Doktor Franklin poprzez salę spoglądał na Johna Adamsa, który siedział z zaciśniętymi pięściami, sprężony jak do skoku, gotów włączyć się do nieuniknionej dyskusji. Dla Judsona, który nigdy nie był religijny, ten czerwcowy poranek miał w sobie moc duchowego oczyszczenia. Był momentem uświęconej jasności. Niestety, odświętna atmosfera wkrótce uległa zakłóceniu. Przerwał ją hałas i wrzawa, jaką czynili przekrzykujący się nawzajem przeciwnicy i zwolennicy rezolucji. VII - Do licha, nie będę przygotowywał żadnego dokumentu, który ma być zaaprobowany przez grupę - stwierdził trzy dni później Benjamin Franklin nad herbatą w "Soverein", obok State House. - Mogę przewidzieć, co się będzie działo wokół tego. • - Ben - mitygował go John Adams - nie bądź tak diablo uparty. - W tej kwestii mam zamiar być uparty. Pozwól, że opowiem pewną historię... - Mam nadzieję, że związaną z tematem - wtrącił sucho Adams. - W zupełności. Znałem kiedyś pewnego człowieka, który pragnął tutaj, w Filadelfii, otworzyć sklep kapeluszniczy. Poświęcił wiele czasu i energii na wykonanie najważniejszej rzeczy dla swego przedsięwzięcia - szyldu, który przyciągałby klientów. Starannie wymalował na nim kapelusz i napis: "John Thompson, kapelusznik, wyrób i sprzedaż kapeluszy za gotówkę". Po czym biedny głupiec rozpoczął konsultacje z przyjaciółmi. Jeden stwierdził, że należy usunąć słowo "kapelusznik" jako niepotrzebne. I uległo zamalowaniu. Ktoś powiedział, że nie powinno być słowa "wyrób", bo ludzie mogą narzekać na jakość i przeklinać tego, kto zajmuje się produkcją. Również "za gotówkę" było zbędnym zwrotem, bo każdy w mieście orientował się, że Thompson nie miał zwyczaju dawać na kredyt. I tak na bezcennej tablicy widniało już tylko "John Thompson sprzedaż kapeluszy". Ale jeszcze inna dobra dusza, zapewne pełna najlepszych intencji, zapytała: - ale kto będzie takim osłem, żeby myśleć, że dajesz je za darmo? I tak długie godziny pracy i myślenia "wyprodukowały" jedynie marny kawałek deski, na której po zmyciu "zbędnych" napisów zostało tylko "John Thompson" i niezdarny rysunek kapelusza. Uchrońcie mnie od wszelkiego rodzaju zbiorowych redakcji! - skonkludował wesoło Franklin. - Ceduję tę propozycję - dokończył doktor, wymawiając starannie każdą sylabę - na naszych najbardziej elokwentnych i hardych dżentelmenów z Wirginii. - Nie na mnie, doktorze - zaoponował Judson, czując na sobie spojrzenie Franklina. - Jestem nędznym pisarczykiem, w najlepszym wypadku. Miał chęć na przyzwoitą porcję rumu zamiast herbaty, którą czuł się w obowiązku zamówić. - A więc ty, Tom - soczewki okularów Franklina dzięki swej różnej grubości rzucały ostre błyski w świetle lampy. - Zawsze jestem gotów pomóc, ale wy obaj macie umiejętność pisania i wigor młodości, aby wytrzymać burzę zbiorowej redakcji. - Wierzę, że błyśniesz paroma pomysłami - napomknął Adams ze specyficznym wyrazem twarzy. - Oczywiście- skłonił się Franklin. - Poprawianie innych jest łatwe. No i co ty na to, Tom? Jefferson z niezdecydowaną miną wyciągnął z kieszeni surduta skrawek papieru i położył na stole. - Moją mocną stroną są utwory szczególnego i dość ograniczonego rodzaju, panowie. Odpowiedział mu śmiech zebranych. Ból głowy minął i Jefferson nie uchylał się przed zabawianiem zebranych swoim kosztem. Jego przyjaciele wiedzieli, że ma zwyczaj czynić drobiazgowe zapiski z różnych dziedzin: codzienne zmiany pogody w Filadelfii, miejsca delegatów, ich poglądy na różne kwestie poddawane pod obrady, różnice rysujące się z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. A także spis, który właśnie im pokazał. Po rozwinięciu kartki Judson zobaczył, że jego przyjaciel zapisywał tam wydatki na życie. Rozwijając spis, Jefferson dodał: - Nie chciałbym ponosić całej odpowiedzialności. , - Do licha, tu się odbywa zebranie! Zebranie!! - Adams walnął pięścią w stół. - Zwołane specjalnie na dzisiaj! - Zebrania nigdy nie służą niczemu innemu jak tylko marnowaniu czasu i głoszeniu pustych, choć pięknie brzmiących pomysłów -potrząsnął głową Franklin. - Na zebraniu można omawiać szkic, ale nie stworzy się wersji godnej zapisania. My również nie zrobimy tu nic więcej. I pewnie będziemy głosować i debatować przez okrągły miesiąc. - Dopiero kiedy Kongresowi zostanie przedstawiony dokument, dokument, który my musimy przygotować! Tym samym należy wybrać autora. Skoro Ben uchyla się z takim uporem, wybór pada na ciebie, Tom - stwierdził Adams. - Ale dlaczego? - chciał wiedzieć Jefferson. - Pierwszy powód: jesteś z Wirginii, a właśnie mieszkaniec tej kolonii powinien stanąć na czele sprawy. Zbyt dużo sromoty łączy się z nazwą Massachusetts. Drugi powód: moja porywczość towarzysząca walce na rzecz niepodległości zrodziła podejrzenia, stałem się niepopularny i niemiły. - Adams mówił niemal chełpliwie, ale Judson przyznał słuszność jego wywodom. - Powód trzeci i najważniejszy: możesz napisać to dziesięć razy lepiej, niż ja bym to zrobił. - Dość argumentów - podsumował Franklin. - Zostałeś wybrany. - Zgoda - ustąpił Jefferson. - Spróbuję. A teraz kolej na szczegółowe pytania. Co z potępieniem niewolnictwa? Dyskutowaliśmy już o tym. Choć sam jestem właścicielem niewolników, uważam, że powin- niśmy je znieść. Ale oczywiście będzie to nie do przyjęcia przez większość południowych delegatów. Dyskusja przeciągnęła się prawie do dziesiątej wieczorem, z małą przerwą na ustalenie roli Jeffersona w przygotowaniu oświadczenia dla Kongresu. Po zebraniu Judson wolno ruszył spacerkiem w kierunku ulicy Windmill, napawając się ciepłym, czerwcowym powietrzem. Miał nadzieję, że Alicja odwiedzi go tego wieczoru. Rozpierała go chęć opowiedzenia jej o dzisiejszych wydarzeniach: o powołaniu komisji mającej przygotować projekt deklaracji niepodległości. Wiedział, że dziewczyna nie będzie szczególnie zainteresowana, ale jego gwałtowny entuzjazm podsycony wielogodzinną dyskusją domagał się ujścia. W ciemnym miejscu naprzeciw domu, w którym wynajmował pokoje, zatrzymał się. Na przeciwległym rogu dostrzegł człowieka opartego o ścianę. Bardzo wysokiego mężczyznę, niewiele więcej dało się dostrzec w mroku. Miał na sobie płaszcz i trójgraniasty kapelusz, Judsonowi się zdawało, że patrzy w okna jego sypialni. Właśnie zapaliła się lampa. Czy Alicja już tam była? Przeczucie ostrzegło Judsona. Czując jak z emocji pocą mu się dłonie, po chwili wahania ruszył w kierunku nieznajomego. Zdążył wejść na skrzyżowanie... Nieznajomy pognał w dół Windmill. Nim zniknął, minął uliczną latarnię. Brzeg płaszcza zahaczył o nią, coś błysnęło. Żółty metal. Na pistolecie za pasem mężczyzny. Zaniepokojony Judson wspiął się spiesznie po rozklekotanych schodkach. Znów czuł przemożne pragnienie.VIII Alicja miała dobry nastrój, była wesoła, skora do zabawy. Wahał się, czy wspominać jej o szpiegu. Zastanawiał się, czy ten człowiek mógł być tu już przedtem. Najpierw napili się wina, a potem stoczyli na łóżko. Po godzinie Alicja spała, niespokojnie oparta o jego nagie ramię. Letnie powietrze przesycał intensywny zapach rzeki, wyczuwalny nawet przez zaciągnięte zasłony. Oddawanie się miłości miało dziś na Judsona dziwny wpływ. Zwykle zasypiał spokojnie. Dziś był uwrażliwiony, ale w jakiś niemiły sposób. Może chodziło o wydarzenia nabrzmiewające w Kongresie? Przed- tern, przy czerwonym winie, opowiadał Alicji o tym, jak spędził dzień, ignorując jej oczywiste znudzenie. Jego to nie mogło znudzić. Tak czy inaczej sprawa miała rozstrzygnąć się na początku lipca, gdy projekt deklaracji opracowany przez Jeffersona zostanie przedstawiony całemu zgromadzeniu. Do jego pogrążonego w rozważaniach umysłu zbyt późno dotarły kroki na dole. Drzwi ustąpiły z trzaskiem wyłamanej zasuwki i wielka postać wpadła do pokoju, spowita blaskiem księżyca. - Nie ruszać się! - rozkazał chrapliwy głos. Alicja zakręciła się niespokojnie. - Mam pistolet. I mówił prawdę. To był wysoki mężczyzna, którego Judson widział tego wieczoru. Intruz cofnął się kilka kroków w stronę saloniku. - Zapal lampę. _, Judson zawahał się, czuł chłód pomimo przykrycia. - Zapal lampę, słyszysz! Albo poślę ci kulkę! Judson niezdarnie sięgnął po lampę i siarczane zapałki. Za moment krąg światła rozjaśnił pokój. Alicja obróciła się na plecy, mrucząc coś przez sen. Kołdra zsunęła się, odsłaniając nagie piersi. Judson obserwował mężczyznę wchodzącego do jego sypialni. Pod rozpiętym płaszczem ukazała się liberia służącego. Światło lampy odbijało się w wypolerowanym mosiądzu kolby. Judson nie przeoczył lekceważenia, z jakim wzrok mężczyzny ślizgał się po obnażonym ciele Alicji. - Wstawaj i pod ścianę! - rozkazał intruz. Gdy Judson nie posłuchał, służący dodał opryskliwie: - Jeszcze jedna zwłoka i z przyjemnością cię zabiję. Nieodżałowana strata dla Kongresu Kontynentalnego, czyż nie, panie Fletcher? Nagi i przerażony Judson zrzucił kołdrę i poszedł boso na wskazane miejsce. - Wiele czasu zabrało odnalezienie jej - zauważył wysoki lokaj. -W istocie, całe miesiące. Nigdy nie wyobrażaliśmy sobie, że mogła trafić do domu publicznego. Gdzie oczywiście wykorzystałeś ją. Wystarczająca przyczyna nieszczęśliwego wypadku, powiedziałbym. Jednakże, jeżeli będziesz cicho, uratujesz skórę - mówił, jakby powątpiewał w ten fakt. Potem odwrócił się i zawołał uprzejmie w kierunku drzwi: - Jest tutaj, proszę pana! Można wejść bezpiecznie! Nasz dżentelmen będzie grzeczny! Trzymam go na muszce! Tęgi, elegancko odziany mężczyzna w średnim wieku prawie na palcach przeszedł przez salonik. Przerażony wpatrywał się w niespokojnie śpiącą dziewczynę. - Mój Boże! Czuć od niej wino! Nic dziwnego, że się nie obudziła. -Odwrócił pocętkowaną, czerwoną twarz w kierunku Judsona. - Panie, na miłość boską! Jeśli ją zdeprawowałeś... - Zdeprawowałeś ją? - Judson parsknął śmiechem. Nocne zmory powróciły w groteskowej postaci. - Ona jest tawernianą dziwką. A kim, do diabła, wy jesteście? - Uważaj, jak się zwracasz do pana Trumbulla - poradził lokaj. - Macie się za lepszych ode mnie? Kim... - To bez znaczenia. My wiemy, kim ty jesteś, to wystarczy. Tęgi mężczyzna nachylił się nad łóżkiem i zaczął masować nadgarstki dziewczyny. Zajęczała i rzuciła głową. "Trumbull, Trumbull" kołatało się w głowie Judsona. Już słyszał gdzieś to nazwisko. Trum-bullowie z ulicy Arch byli patrycjuszowską rodziną znaną z torysows-kich przekonań. Głowa rodu - ten tęgi mężczyzna - był właścicielem sieci kolejek linowych. - Allie, Allie, obudź się. Przyszedł wujek Tobiasz, żeby cię zabrać do domu. - Allie? - powtórzył Judson. - Ona ma na imię Alicja. Grubas znów spojrzał na niego z nienawiścią. Judson zdał sobie sprawę, że musiał być śledzony od dawna. Przez wiele dni, może tygodni. Naga dziewczyna, która właśnie otworzyła swe niebieskie jak niebo oczy i odsunęła z czoła brudny kosmyk, była, jak podejrzewał, kimś innym, niż udawała. Spojrzenie Alicji nagle stało się skupione, usiadła prosto jak smagnięta biczem. W jej głosie brzmiały jednocześnie strach i furia. - Co tu robisz, Tobiaszu? Wyjdź, wynoś się! - Allie, okryj swą nagość - grubas zbladł. - Co ja tutaj robię? -Upierścienioną dłonią wskazał na służącego. Wysoki mężczyzna czujnie przenosił wzrok z Alicji na Judsona. - Przeszukiwaliśmy miesiącami Filadelfię, żeby cię odszukać. A co tu robię? Zabieram cię z powrotem na ulicę Arch. Do twojej ciotki, która jest załamana, przykuta do łóżka, od kiedy zniknęłaś jesienią. Odnaleźć cię tutaj w nadbrzeżnej norze! Zadającej się z człowiekiem, który niszczy kolonie! Bryznął śliną ze złości. Torysowskie przekonania i doznane zniewagi zdarły dobroduszną maskę z twarzy Tobiasza Trumbulla. Udało mu się znów chwycić dziewczynę za rękę. - Jestem tam, gdzie chcę być - cofnęła się. - Zostaw mnie w spokoju. - Ona jest chora - Trumbull zwrócił się do służącego. - Odchodzi od zmysłów z rozpaczy. - Albo przez picie i tego rozpustnika - powiedział wysoki lokaj, mierząc z pistoletu do Judsona. - Allie, musisz wrócić do domu. Znajdziemy najlepszych lekarzy. Przywrócą cię do zdrowia. - Wynoś się stąd! - ryknęła Alicja tonem godnym nadbrzeżnej dziwki. Po czym zaczęła przeklinać wuja stekiem wyzwisk, które przywołały kredową bladość na jego rumiane policzki. Nawet wysoki fagas wyglądał na zaskoczonego. I wtedy Judson ruszył w jego stronę. Lokaj zaklął i wycelował broń. Przez jeden okropny moment Judson spoglądał wprost w lufę. Chwycił napastnika za nadgarstek, wykręcił mu rękę i skierował swe nagie kolano wprost w pachwinę przeciwnika. Lokaj osunął się na ścianę, zgrzytając zębami. Podniósł się zaraz, ale tylko po to, by stanąć bez ruchu. Judson cofnął się z pistoletem wycelowanym w jego głowę. Czuł się dziwnie trzeźwy. I wcale nie zmieszany dziwacznością sytuacji - nagi, z pistoletem w dłoni. - Teraz przerwijmy tę komedię. Żądam wyjaśnień. - Zwrócił się do grubasa. - Twierdzisz, że jesteś jej krewnym. - Moja żona jest jej rodzoną ciotką! To pani Amberly, wdowa po oficerze w służbie Jego Królewskiej Mości i córka księcia of Parkhurst! - Księcia? - Judson poczuł, jak szczęka mu opada w najwyższym zdumieniu. Alicja zakryła piersi i obserwowała rozgrywającą się przed nią scenę wzrokiem zwierzęcia schwytanego w pułapkę. Wyglądała na trzeźwą, ale ciągle nie w pełni władz umysłowych. Znów widział to dziwne światło w niebieskich jak niebo oczach. Niemal nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Lecz skoro było prawdą, wyjaśniało wiele. Na przykład dziwne sprzeczności w osobowości dziewczyny. Trumbull zwrócił się do Alicji, ale wskazywał na Judsona. - Czy zdajesz sobie sprawę, z jakiego rodzaju człowiekiem przestawałaś? Jednym z tych politycznych domokrążców, którzy... - Teraz rozumiem, skąd tyle o mnie wiesz - przerwał mu Judson. -Byłem śledzony. - Ona odeszła od zmysłów - odezwał się wściekle lokaj. - Z najbardziej ludzkich powodów - dodał Trumbull. - Rozpacz po śmierci męża, podpułkownika Amberly,ego, doprowadziła ją do ucieczki z domu. Choroba duszy sprawiła, że szuka zapomnienia w plugastwie, w... - Uciekłam, bo kochanek mnie porzucił! Ty stary głupcze! - wykrzyknęła nagle Alicja. - Mój amerykański kochanek! Nie chciał mnie i dlatego uciekłam. Judson był przerażony dziką jasnością jej oczu. Pamiętał, jak stała przed lustrem. Czy Filip był Amerykaninem, którego kochała? - Allie - Trumbull ledwo mógł wydobyć z siebie głos. - To, co mówisz... jest niestosowne. To symptomy choroby... twego obłąkania-pochylił się ku niej. - Zabiorę cię do domu pod dobrą opiekę. Splunęła mu w twarz. Trumbull otarł policzek ze śliny. Po raz pierwszy spojrzał błagalnie na Judsona. - W imię boskie, pomóż mi! - Dlaczego? - potrząsnął głową Judson. - Decyzja należy do Alicji. - Jej imię brzmi Allie, arogancki bękarcie. - Decyzja w dalszym ciągu należy do niej. Nie ma pan prawa zmusić jej do wyjścia stąd. - Zdeprawowałeś ją - służący oblizał wargi. - To od razu widać, panie Trumbull. - Jestem tutaj, bo tak chcę - zaskowyczała znów Alicja. - O Boże! Dziecko? Błagam! - Trumbull niemal łkał. Judson wskazał pistoletem drzwi. - Myślę, że lepiej będzie, jeżeli odejdziecie. Natychmiast. Nie znam żadnego prawa, które mogłoby jej kazać iść z wami. Nie jest tu więźniem, więc jeżeli woli zostać ze mną, nie możecie nic zrobić. Tobiasz Trumbull, wściekły, zapytał: - Więc nie kiwniesz palcem, żeby pomóc? Przecież od razu widać, że jej potrzeba lekarza. - Nie - odparł Judson. - Nic, na co ona by się nie zgodziła. - Nie - wyszeptała Alicja z palcami rozwartymi jak szpony. - Ja - Trumbull odchrząknął, determinacja malowała się na jego nadętej twarzy. - Mam jedno wyjście w obliczu zachowania takiego jak pańskie, panie Fletcher. Porozmawiamy jak dżentelmen z dżentelmenem. - Ostatnie słowa wycedził. - Mogę zażądać satysfakcji. Oczy Judsona przesunęły się po sapiącym grubasie. - Nie bądź idiotą. Jesteś niezdolny do walki. - Proszę. Alicja jęczała, kołysząc się w przód i w tył. Judson zdawał sobie sprawę, że Trumbull ma rację co do jednej rzeczy. Coś w przeszłości naruszyło równowagę umysłową dziewczyny. Nagle wybuchnęła płaczem. - Dość kłótni! - zakryła uszy rękoma. - Zostawcie mnie samą! Jej okropny skowyt przywołał trupią bladość na twarz wuja. Spojrzał znów na Judsona. Służący uśmiechał się sardonicznie zza pleców swego pana. - Więc odmówi mi pan satysfakcji? - spytał Trumbull. - Czyżby był pan nie tylko zdrajcą, ale i tchórzem? Smagnięty obelgą, Judson wykrzyknął: - Diabli tam! Jeżeli tego właśnie chcesz, przysyłaj sekundantów! Ledwie wypowiedział te słowa, zrozumiał, co zrobił. Nie powinien tak zareagować z kilku powodów. Trumbull wyglądał na zupełnego słabeusza. Przyjęcie wyzwania dawało teraz Judsonowi perwersyjną satysfakcję. Wysoki sługa skłonił się: - Otrzyma pan wiadomość w odpowiednim czasie, panie Fletcher -ujął delikatnie drżące ramię torysa. - Sprawa jest rozwiązana, panie Trumbull. Kiedy spotka się pan z tym dżentelmenem, pani Amberly wróci do domu. - Odwrócił się jeszcze na schodach. - Proszę pilnować pistoletu, panie Fletcher. Wrócę po niego, kiedy pan Trumbull położy kres twemu życiu. Drzwi z wyłamaną zasuwką zamknęły się za nimi. Judson wpatrywał się w ornament na kolbie. Wściekły, rzucił pistolet na podłogę. Poślizgnął się i wpadł na ścianę. Usiadł ciężko. Jak oni ją nazwali? Allie Amberly? To nie miało znaczenia. Trawił go smutek i strach. Jej błękitne oczy patrzyły bezmyślnie. Dłoń dziewczyny szukała jego twarzy po omacku. Powiedziała cicho, żałośnie: - Żadnej walki, kochanie. Zbyt dużo krwi się polało. Zbyt wiele było cierpień. Obiecaj mi - nachyliła się nad nim. Nagie piersi były chłodne, zbyt chłodne. Dłonie gładziły muskularne ramiona. - Obiecaj mi, że nie będzie walki, Filipie. Obiecaj. - Alicjo, ja... ja nie jestem... Bez rezultatu. Dziki szloch, połykane łzy mówiły mu, jak krucha była jej równowaga psychiczna. Uświadomił sobie źródło hałasu, który jego słuch rejestrował już od dłuższej chwili. Ale dopiero teraz dotarło do niego, że to gospodarz wali w sufit. Majster piskliwym głosem domagał się wyjaśnień. Chciał wiedzieć, co jest przyczyną wrzawy. - Nic takiego! - krzyknął Judson, podnosząc głos ponad histeryczny płacz dziewczyny. - Ma być spokój! W moim domu nie będę tolerował takiego zachowania! - głos ucichł. Judson pogłaskał brudne włosy dziewczyny, patrząc ponad jej ramieniem na pistolet leżący koło stolika. Powtórzył kilka razy imię, pod którym ją znał. Nie odpowiedziała, nawet nie zareagowała. Bez przerwy głaskała jednostajnie jego ramię i płakała jak chore dziecko. ROZDZIAŁ SIÓDMY _________Trzynaście zegarków_________ -:•-, i Po wyjściu niespodziewanych gości Judson ubrał się i namawiał Alicję, żeby wypiła trochę jedynego lekarstwa, jakie miał pod ręką - czerwonego wina. Trzymała kubek w poczerwieniałych od pracy rękach, przełykając chciwie. Naraz wzdrygnęła się, szklistość jej oczu zaczęła ustępować. Uspokojony Judson zauważył, że zaczyna rozpoznawać jego i otoczenie. - Alicjo - choć forma imienia wydała mu się grubiańska, w świetle rewelacji Trumbulla, nie umiał nazwać jej inaczej - czy ten człowiek rzeczywiście jest mężem twojej ciotki? - Tak - pochyliła głowę, skrywając twarz w cieniu. - I uciekłaś z ich domu przy ulicy Arch? - Mój mąż był ranny podczas służby w Bostonie. Zajmowałam się nim. On umarł i... Proszę, nie mówmy już o tym - dokończyła szeptem. - Ale on powiedział, że jesteś córką księcia. To prawda? - To była prawda - zacisnęła wargi. - Kiedyś. - Kim był Filip?- Dosyć! - krzyknęła rzucając w niego kubkiem. Uskoczył, a naczynie uderzyło w ścianę. Zadźwięczało. Znów gospodarz waleniem w sufit domagał się spokoju. Judson uspokoił go kilkoma gniewnymi słowami i zaczął niespokojnie przemierzać sypialnię. Alicja zawinęła się w kołdrę, jakby było jej bardzo zimno. Judson pomyślał, że wszystko, co Trumbull powiedział, mogło być prawdą. Dziewczyna miała delikatne, regularne rysy twarzy, dziś rozmiękłe przez rozpustę i pijaństwo. >,¦¦,¦ - Judson? - przesunęła dłonią po swoim posiniaczonym ramieniu. Spojrzał na nią sparaliżowany rewelacjami, które stawiały ich związek w zupełnie nowym świetle. Niewiele dla niego znaczyła, zanim odkrył jej przeszłość i to, co doprowadziło ją do obecnego stanu. Teraz, oprócz nowej troski, gdzieś w głębi odczuwał zakłopotanie. Nie bardzo wiedział, co począć. - Słyszałam część rozmowy, Judsonie. Mówiliście o pojedynku. - Ten twój głupi wuj żąda satysfakcji. - Nie pojedynkuj się z nim! Nie bij się! - odrzuciła kołdrę i naga doskoczyła do niego. - Przysięgnij mi, że nie zrobisz tego! Już zbyt wiele nieszczęść sprowadziłam na rodzinę. - Nie mam wyboru, Alicjo - odparł, głaszcząc ją po głowie. - Masz wybór. Możesz powiedzieć "nie". ,; . Judson potrząsnął głową. - Dlaczego? - Ponieważ - mógł się odwołać do jednego, raczej wątpliwego argumentu - tak się załatwia sprawy między dżentelmenami. Choć powiedział prawdę, jemu samemu ta odpowiedź nie wydawała się zadowalająca. Po chwili dotarło do niego dlaczego. Gdzieś, w głębi jego jaźni czaiła się inna prawda, coś w nim chciało ranić i niszczyć. Odczuwał jednocześnie wstyd i podniecenie. Boże, jaki był podły! - Więc nie obiecasz? - Jedyne, co mogę zrobić, to nakłonić tego człowieka do wycofania wyzwania. - Jeśli zmierzyłbyś się z nim, to czy... czy zabiłbyś go? - Jest gruby, powolny i dwa razy starszy ode mnie. Przypuszczam, że tak. Patrzyła mu przez chwilę w oczy. Potem powlokła się do łóżka, owinęła kołdrą i ukryła twarz w poduszce. Ramiona trzęsły się jej od płaczu. Jej szloch przypominał mu Peggy McLean w noc buntu niewolników. Nalał sobie wina. Wyglądało na to, że alkohol stanowi jedyną ucieczkę w tej zagmatwanej sytuacji. Potem wszedł do łóżka, obok niej. Przytulił ją i próbował pocieszać. Stopniowo histeryczny płacz ucichł i dziewczyna usnęła. Jego zmorzył sen dopiero przed świtem, gdy gwiazdy zaczęły blednąc. Rano bolała go głowa, a Alicji już nie było. mm-,, Nie było też żadnych śladów jej obecności z wyjątkiem (łMÓdft. ¦ Na poduszcze zostało kilka złotych włosów, a pistolet wysokiego fagasa błyszczał w promieniach porannego słońca. II Wieści dochodzące do Filadelfii były równie krzepiące jak czerwcowa pogoda. Podnosiły na duchu patriotów. Brytyjska flotylla została odparta u wejścia do portu w Charlestonie. Amerykanie okopali się na przybrzeżnej Wyspie Sullivana, w forcie zbudowanym z palmowych pni. Stamtąd ostrzeliwali wrogie.okręty, zadając im liczne straty. Między członkami Kongresu rozchodziły się szeptane wieści o "Ro-derigue Hortalez et Cie", tajemniczej kompanii handlowej organizowanej we Francji. Kompania miała na celu dyskretne i szybkie wysłanie do Ameryki baryłek z prochem, niezbędnym koloniom w działaniach wojennych. Niektórzy spekulowali, że to król Ludwik XVI, tradycyjny wróg Anglii, szukał sposobu, żeby uderzyć swego "przeciwnika rękami kolonistów. Jeżeli faktycznie taka była przyczyna nagłego powstania specyficznej firmy, to żaden uczciwy patriota nie miał tego za złe francuskiemu monarsze. Doktor Franklin zetknął się z "dobrze poinformowanymi", którzy twierdzili, że nowa kompania ma inny patronat: Karola III z Hiszpanii. Nadzieja wstąpiła w serca Amerykanów. Jeżeli Francja już występuje z inicjatywą udzielenia pomocy kolonistom, to może ostrożna dyplomacja jest w stanie doprowadzić do dalszych kroków. Nawet do otwartego przymierza z rebeliantami. Franklin wcale nie uważał tego za mrzonki. I wyrażał chęć wzięcia czynnego udziału w odwiecznej rywalizacji starych europejskich mocarstw. W każdym razie perspektywa wojny, nawet długotrwałej, nie była już tak przerażająca. Zwłaszcza że "Hortalez et Cie" operowało pod zupełnie nieoczekiwanym kierownictwem: pisarza i dworskiego dowcipnisia Beaumarchais,go. Judson chłonął wiadomości krążące po korytarzach State House, szeptane podczas posiedzeń w wielkiej sali. Obrady posuwały się naprzód w coraz duszniejszej atmosferze, gdyż okna w dalszym ciągu pozostawiano zamknięte. .... ,."."" Troska o Alicję wpłynęła negatywnie na zainteresowania Judsona polityką. Znów tęgo pił. Wiele czasu spędzał, krążąc po mieście w poszukiwaniu dziewczyny. Lecz Alicja rzuciła pracę w nadbrzeżnej tawernie i zniknęła z pola widzenia. Dni wlokły mu się niemiłosiernie. Z domu Trumbullów nie nadchodziły żadne wiadomości. Aż pewnego dnia Francis Lightfoot Lee wziął Judsona na stronę i grzecznie poinformował, że planowany pojedynek między młodym Fletcherem a właścicielem kolejek linowych stał się już tematem miejskich plotek. W imieniu zaprzyjaźnionych z Judsonem delegatów Lee wyraził nadzieję, że można załatwić sprawę polubownie. Pojedynek byłby uznany za publiczny skandal. Judson obiecał zrobić, co będzie mógł. Napisał ostrożny list, który przesłał na ulicę Arch. Zaproponował w nim Trumbullowi wycofanie wyzwania. Na drugi dzień, gdy wrócił ze State House, gospodarz wręczył mu odpowiedź. Wypytywał dokładnie starego majstra i dowiedział się, że osoba, która dostarczyła pismo, była wysokim lokajem, cholernie aroganckim jak na służącego. Judson złamał woskową pieczęć i przebiegł oczami treść listu. Po czym zmiął papier i wyrzucił. Pan Tobiasz Trumbull był daleki od przyjęcia pojednawczej oferty pana Fletchera. Jeszcze usilniej niż poprzednio domagał się satysfakcji. Nie można było nigdzie znaleźć nieszczęśliwej pani Amberly. Rodzina obawiała się o jej bezpieczeństwo i uważała Judsona za winnego zaistniałej sytuacji. W związku z tym pan Trumbull prosił go o wybranie czasu, miejsca i rodzaju broni, która rozstrzygnie spór. III .-.. Pod koniec czerwca wiele wskazywało na zbliżanie się fali upałów. Tego popołudnia powietrze przesycone lekką mgiełką stało nieruchome, bez śladu wiatru. Judson wybrał się do Toma Jeffersona. Jego kolega z delegacji wynajmował pokój w dużym, zbudowanym z cegły domu u zbiegu ulic High i Seventh. Ciasny salonik, który Judson znał z poprzednich wizyt, był zaśmiecony zmiętymi kartkami. Gospodarz siedział przy stole, na którym pokrywała się kurzem jego ukochana altówka i nuty Vivaldiego i Pur- ¦ cella. Jedną rękę Jefferson odrzucił niedbale na oparcie fotela. Pióro zwisało z poplamionych atramentem palców. Na sofie w rogu pokoju spoczywał doktor Franklin. Przywitał wejście Judsona serdecznym skinieniem, po czym wskazał palcem na papiery, które właśnie przeglądał. - Tom, znalazłem tu coś takiego: "uznajemy te prawdy za święte i niezaprzeczalne". To chyba za bardzo rozwlekłe, czy nie lepiej byłoby nazwać je "oczywistymi"? - Rzeczywiście, chyba lepiej. Skreśl i napisz po swojemu - Jefferson wydawał się zmęczony i zobojętniały. Franklin wziął pióro, zanurzył w kałamarzu i naniósł poprawkę. Widząc, że Judson ciągle tkwi przy drzwiach, Jefferson odłożył na bok sekretarzyk. Był to podręczny drewniany blat, który trzymało się na kolanach. Teraz Tom wstał, wyprostował się na swą niemałą wysokość, przeciągnął i ziewnął. - Chciałbym już skończyć tę przeklętą robotę i poddać projekt pod obrady - powiedział. - Judsonie, czy napijesz się ze mną herbaty w to ciepłe popołudnie? - Wolałbym coś mocniejszego, o ile znajdzie się w tym domu. Letnie słońce uwydatniło niezliczone piegi na twarzy Jeffersona, a także, po raz kolejny, subtelny wyraz przygany. Ale uprzejmie skinął głową i nalał kieliszek madery. Sam poczęstował się filiżanką herbaty. Franklin odłożył na bok zapisany arkusz i marszcząc nos, poprawił okulary. - Można powiedzieć, że wkrótce koniec zwieńczy dzieło. A co ciebie tutaj sprowadza, Judsonie? - zwrócił się z uśmiechem do przybyłego. - Czy przynosisz Tomowi jakieś własne przemyślenia. - Nie, to sprawa osobista. - Cóż, zanim zajmiecie się nią, czy moglibyśmy dojść do konkretnej konkluzji na temat niewolnictwa? - wskazał odłożoną kartkę. - Tom , wciąż nalega. ~- Judson pił tak łapczywie, aż jego brwi wygięły się w łuk. Madera koiła rozdrażnione nerwy. - Chodzi o ustęp potępiający niewolnictwo? Jefferson skinął głową. - Element represji dozwolony, by nie rzec: zalecony, przez Jego Wysokość. .. ¦¦ ¦¦.... ¦ ¦* ¦ .-** "¦ <¦.¦¦).•: - Tu posuwamy się bardzo daleko: obarczanie winą króla za handel niewolnikami. Zezwala na to, lecz my go atakujemy. Jefferson stał przy oknie, patrząc na głośną o tej porze ulicę High. - Właśnie. I moje ręce, moje sumienie są tym zbrukane. - Jeżeli włączymy tę kwestię do projektu, przesądzi ona o losie deklaracji - odezwał się Judson z przekonaniem. - Dickinson i jego przyjaciele są przeciwko nam w każdym głosowaniu. Czynią nawet aluzje, że stanowisko w kwestii niewolnictwa będzie naszym gwoździem do trumny. - Nienawidzę handlu ludźmi - powiedział Franklin. - Sam założyłem pierwszy w tym mieście klub abolicjonistów. Ale zgadzam się ze stanowiskiem Judsona. - Mimo wszystko nie mam zamiaru poniechać tej sprawy - ostrzegł ich Jefferson. Teraz oczy Franklina się zwęziły. - Jeżeli miałoby to decydować o wygranej lub klęsce... Potężny Franklin ciężko uniósł się z sofy. Otarł kark chusteczką i sięgnął po swe okrycie z brązowego aksamitu. Przewiesił surdut przez ramię mówiąc: - Przyjdzie i na to czas, Tom. Przyjdzie. Panowie, zostawiam was waszym sprawom. Kiedy Franklin ich opuścił, Judson znowu nalał sobie wina. Był przekonany, że uczony z Pensylwanii dobrze znał przyczynę jego przybycia. I rozmyślnie zrezygnował z udziału w rozmowie. Cały Kongres orientował się w kłopotliwym położeniu Judsona. - Tom, przejdę wprost do rzeczy. Zamierzam zmierzyć się z Trum-bullem. - Czy Francis Lee rozmawiał z tobą? ¦/> "ti - Owszem. , - I nalegał, żebyś się jeszcze zastanowił? - Wysłałem Trumbullowi list proponując, aby zapomniał o sprawie. W odpowiedzi domagał się niewstrzymywania dalszych kroków. Umówiliśmy się trzeciego lipca rano, w pewnym miejscu nad brzegiem rzeki. Przychodzę do ciebie jako do przyjaciela, Tom. Znam bardzo niewielu w Filadelfii. Potrzebuję sekundanta. Tom Jefferson z nieszczęśliwą miną zanurzył dłoń w swojej rudej czuprynie. Spojrzał na Judsona wzrokiem, który obracał wniwecz wszystkie nadzieje Fletchera. ......... ... - W innych okolicznościach mógłbym się zgodzić. Teraz to niemożliwe. - Z przyczyn, o których mówiłeś w styczniu? Z powodu szkody, jaką skandal uczyni naszej idei? Jefferson skinął głową. - Zdajesz sobie sprawę, co może się stać, jeżeli posuniesz się dalej, Judsonie? Hancock zna sprawę i jest świadom wagi problemu. Wiem to od niego osobiście. Jeśli nie załagodzisz tego konfliktu, zostaniesz dyskretnie poproszony o wycofanie się z delegacji Wirginii. Obawiam się, że sam byłbym za tym. Przykro mi, Judsonie, ale nie umiałem ci unaocznić, że nie warto dla tawernianej dziwki... - Nie ma potrzeby wchodzić w szczegóły - przerwał mu Judson, a usta miał sine z gniewu. - Owszem, jest potrzeba. Do licha, Judsonie, nikt z bliskich ci towarzyszy, a przynajmniej my wszyscy z twej rodzinnej kolonii, nie możemy zrozumieć, dlaczego dałeś się wciągnąć w takie cuchnące bagno. Bezsensowna utarczka o kobietę, która... - Już dosyć, Tom. - Wręcz przeciwnie. Stajesz się zawzięty. Albo idziesz diablo szybko w tym kierunku. - Może i jestem - Judson się odwrócił. - Jednego dnia bierzesz udział w debatach, imponujesz rozwagą, myślisz chłodno. A następnego wlewasz w siebie tyle mocnych trunków, że Franklin wychodzi przy tobie na apostoła wstrzemięźliwości. To dręcząca zagadka, Judsonie. - Dlaczego dręcząca? - spytał chłodno Fletcher. - Ponieważ w krótkim czasie - wzruszenie ramion nie zastąpiło słów - stałeś się przyjacielem. Próbuję i próbuję zrozumieć, co cię ciągnie do tych wybryków. - Tak jak i ja - uzupełnił Judson z gorzkim uśmiechem. - Czy znalazłeś jakąś odpowiedź? - Tylko jedną. I też nie całkiem zadowalającą. Doszedłem do Z wniosku, że na tym świecie rodzą się ludzie silniejsi i słabsi. Ci drudzy okazują się niezdolni do zachowania zgodnego z normami. Nie pasują do ustalonych wzorów i sytuacja ich niszczy. Lub sami się niszczą. - Jesteś pewny, że nie mówisz tego pod wpływem madery? . ¦, - Nie - wylał resztkę madery. - Mój ojciec przy różnych okazjach... ;¦-.{¦¦ - To idiotyzm, oddawanie się w szpony takiej defetystycznej filozofii. - Jestem człowiekiem niezdolnym do życia zgodnego z normami. Już zawsze taki będę. Uświadamiając sobie to, spełniam przynajmniej jedno z życzeń mego ojca. - Gorzki uśmiech błysnął w oczach Judso-na. - Przestrzegał mnie nawet przed małżeństwem, żebym w wyniku mojego rozbestwienia nie obarczył go wnukami równie niezdolnymi do zdrowego życia. - Nonsens. Użalasz się nad sobą. - Lecz to idzie w parze z nieprzystosowaniem - Judson uśmiechnął się tym razem z całym właściwym sobie urokiem. - Jeżeli uda nam się ogłosić niepodległość - Tom nie dał się odwieść od tematu. - Jeżeli wkrótce zdołamy wygrać naszą wojnę... - Kilka bardzo znaczących "jeżeli". - Przyznaję, przyznaję. Ale myślmy o tym, co jest do wygrania! Wszystkie szanse, które pojawią się, jeśli przyjmie się te pogardzane przez ciebie normy. - Nie rozumiem. - Czy masz jakiekolwiek pojęcie o rozmiarach tego kontynentu, Judsonie? Tylko przykucamy na brzegu! Ten ląd rozciąga się od Florydy po Zatokę Hudsona i dalej. Na zachodzie, za Ohio, Francuzi skupujący skóry płynęli rzeką, która przechodzi wszelkie wyobrażenia. Colbert nazwał ją Sieur de la Salle, ale Indianie zwą ją Wielką Rzeką. Misi Sipi - Tom chodził po pokoju, jakby gonił wizję ze swej opowieści. - Zbaczamy z tematu, Tom. - Wcale nie. Te połacie lądu są potężne. I hojne. Któż wie, jak daleko rozciągają się ziemie między wielką rzeką a Pacyfikiem? Mówię ci, Hiszpanie czynią mnóstwo starań, by się o tym przekonać. Te ich twierdze i misje. Nawracanie mieszkańców Nowych Filipin. Wyobraź sobie, gdyby choć część tych terenów dostała się nam! Gdyby obce flagi spadły z masztów - te lwy i zamki Leona łopoczące nad południowym zachodem, ziemią, którą oni chcą nazwać Tejas. Pomyśl, jakie to możliwości dla osadnictwa! Rolnictwo i handel! Podniesienie poziomu wiedzy ludzkości. Judsonie, w obliczu takiego ogromu lądów, które ciągle jeszcze są przedmiotem sporów, nikt nie powinien czuć się osaczony przez swe bezpośrednie otoczenie. Na Boga! Zanim umrę, chcę zobaczyć wyprawę naukową, która zbada całą tę dzicz aż do Pacyfiku. - Rozumiem mniej więcej, o co ci chodzi - odparł Judson po chwili milczenia. - Jeden z moich bliskich przyjaciół przewędrował już aż za Blue Rodge. Czasami myślę, że powinienem być tam razem z nim. - Kto to taki ten twój przyjaciel? - George Clark. - George Rogers Clark? - Tak. - Właśnie wsławił się rekonesansem z milicją z Wirginii. Ale porzućmy na chwilę możliwości na zachodnich krańcach... - Tak, ponieważ ten pomysł to mrzonki. Nigdy tam nie dotrę. Ton Fletchera powstrzymał Jeffersona od kontynuowania tematu. Entuzjazm się ulotnił, a pojawiło się karcące spojrzenie, a potem ostry, zdecydowany wyraz twarzy. - Zapewne, tak może być. Ale to bez znaczenia, jakie są sytuacje czy miejsca. Człowiek, który wyrósł z lat dziecinnych, jest zobowiązany do kierowania własnym życiem. - Kolejna powtórka z nauk mego ojca. ł. Jefferson przygryzł usta. Potem powiedział: - Krótko mówiąc, nie chcesz nawet próbować powściągnąć swojego zachowania? Skierować wzrok na coś więcej niż babska spódnica czy dno kieliszka? - Usiłuję. - Chwila wahania. - Ale zawsze przegrywam. - Czy to znaczy, że nie chcesz ponownie rozpatrzyć sprawy Trum-bulla? - Już za późno, nie mogę. - Nawet w obliczu prawdopodobnych konsekwencji? Hancock na pewno będzie nalegał na wycofanie cię z delegacji i twój powrót do Wirginii. - Trudno. - Judsonie, jakiej prawdy o sobie usiłujesz dowieść? - Nie rozumiem? - Komu próbujesz zademonstrować swą niezależność? Swą męskość? - Nie jestem w nastroju do dyskusji na tak subtelnym poziomie. - A co w tym subtelnego - Jefferson machnął ręką. - Widzę cię takim, jakim ty nie możesz siebie zobaczyć. Czasami pozwalasz ujawnić się esencji swej natury. Światły umysł, odwaga moralna na najwyższym poziomie. Potem tracisz te wartości z oczu, a może nawet dławisz je w sobie zupełnie. Myślę, że tylko człowiek przejęty wstrętem do samego siebie może działać w taki sposób. Wspomniałeś o swoim ojcu. Czy jest on kimś, z kim ciągle...? - Na Boga, Tom! - Żyły na szyi Judsona nabrzmiały, ruszył w kierunku wyjścia. - Poczekaj! Wysłuchaj mnie! Zniszczysz siebie, próbując udowodnić coś, czego wcale nie trzeba... Trzaśniecie drzwiami przerwało rozmowę. Judson zbiegł schodami na ulicę High, ruchliwą, zatłoczoną wozami wyładowanymi rolniczymi produktami. Wnikliwy Jefferson dotarł do punktu, do którego Judson wcale nie kwapił się docierać. Bardzo niewygodnego punktu. Kroczył tak w mgliste, upalne popołudnie, ignorując ciekawskie spojrzenia przechodniów - pojedynek stał się już skandalem na skalę miasta. W jego umyśle zamajaczył obraz Alicji. To Trumbullowie doprowadzili ją do tak tragicznego stanu. Oskarżenie zawarte w tym twierdzeniu było wystarczającym usprawiedliwieniem tego, co zamierzał uczynić. Obraz Alicji zatarł się, ustępując miejsca kolejnemu. Ojciec... Tom Jefferson nie chybił. Bez względu na to, co było przyczyną, trawiło go ciągłe, nie poddające się kontroli pragnienie przeciwstawienia się konwencjom i autorytetom. Pragnienie, by zawsze wybierać drogę, która nie była ogólnie akceptowana. Kogóż za to winić? A coż to miało za znaczenie? Czyż mogło cokolwiek zmienić? Zamiast wrócić na zebranie komisji, wszedł do pierwszej lepszej napotkanej piwiarni. Zagubił się w dusznej ciemności, przez moment bezpieczny, oderwany od rzeczywistości na zewnątrz. Nie trwało długo, zanim i jego wewnętrzny świat stał się zamglony i odległy. ( IV Grzmot wstrząsnął State House. Błyskawice jaśniały, jakby ktoś rozpoczął ostrzał artyleryjski z głębi ziemi. Burza szalała nad Filadelfią, deszcz chłostał okna sali, w której John Hancock zajął miejsce na podium. Powietrze w pokoju wrzało, pot spływał po twarzy Judsona. Pacnął mamuciego gza, który, przedostawszy się jakoś do pomieszczenia, przeszkadzał spoconemu audytorium słuchać Johna Dickin-sona, broniącego swego stanowiska. - ...i dlatego też nie mogę świadomie poprzeć rezolucji poddanej wczoraj pod dyskusję Kongresu, który w swym plenarnym zgromadzeniu pod przewodnictwem pana Harrisona... Niewyraźny głos zirytował Judsona. Zaczynał trzeźwieć i czuł się nie najlepiej. Chciał wyjść, znaleźć tawernę i ugasić pragnienie. Jaki to był dzień? Tracił rachubę. Wstrząśnięty, zdał sobie sprawę, że drugi lipca. Jutro bez sekundanta stawi czoło Trumbullowi. Może to ciągłe zbliżanie się dnia pojedynku było tym, co paraliżowało go przez ubiegły tydzień. To oraz brak wiadomości o Alicji: zniknęła całkowicie. Zamrugał czując, jak wzbiera w nim złość. Przesunął głośno swoje krzesło. Uświadomił sobie pełne" dezaprobaty spojrzenia braci Lee i George,a Wythe,ów, siedzących niedaleko. Nawet Jefferson, nerwowo stukający palcem w egzemplarz projektu deklaracji, wydawał się mniej przyjazny. Cholernie nudnym głosem Dickinson ciągnął niemiłosiernie jakiś wywód. Judson, bez humoru, zgarbiony, zupełnie zobojętniał. Do diabła z nimi wszystkimi, nie miał żadnego interesu w tym podniosłym zgromadzeniu. Był dokładnie tym, za kogo uważał go Angus Fletcher. Nicponiem. Co, na Boga, ten idiota Dickinson teraz gada? - Długo stałem na stanowisku sprzeciwu, jeśli chodzi o ministrów Jego Wysokości. Kilka lasek zastukało aprobująco. Potem przetoczył się grzmot, a zalane deszczem okna rozjaśnił oślepiający blask. - I publicznie potępiałem te nadużycia w publikacjach, które są wam znane. Ale nie widzę, by rezolucja, której projekt przedstawiono nam dzisiaj, uwzględniała te sprawy. Optowanie za niepodległością jest jak oświetlanie domu otwartym ogniem w zimie, gdy nie ma innego schronienia. Błagam was, rozważcie konsekwencje powszechnej wojny, która z pewnością nastąpi po tej deklaracji. Pomyślcie o wielkich miastach, takich jak Boston. Nie opuszczonych przez armię Jego Wysokości, lecz spalonych i obróconych w ruinę. Agenci ślą nam raporty, że brytyjscy oficerowie krążą wzdłuż granicy, podburzając indiańskie plemiona. Co może oznaczać rzeź osadników, którzy mieszkają na zachodnich krańcach mej rodzinnej Pensylwanii. Co więcej, długotrwała wojna może przynieść tylko bankructwo obu stronom. Zrujnuje finansowo Anglię i nas również. - Do licha, ta nudna, zdradziecka paplanina jest nie do zniesienia! - wykrzyknął Judson, słaniając się na nogach. - On zastanawia się nad tym, czy to jest czy nie jest dobry interes. Spieramy się o wybór między wolnością a tyranią! Odwagą a tchórzostwem! Szepty zaskoczenia rozległy się w całej sali. Hancock spojrzał na Judsona i zastukał w pulpit, prosząc o ciszę. - Jeśli można, panie Fletcher. Będzie pan wywołany, gdy nadejdzie pana kolej. Judson usiadł zaczerwieniony. Mdliło go. Wielu obecnych spoglądało na niego wilkiem. Dickinson, wyraźnie rozwścieczony, zakończył jednym zdaniem: - Nie mogę kontynuować, nie chcę brać udziału w czymś takim. Zaległa cisza. - Czy to znaczy - spytał Hancock wyraźnie zły - że nie chce pan uczestniczyć w dalszych obradach, panie Dickinson? - Owszem. W ciszy grom grzmotnął jak huk działa w czarne niebo. Dickinson dodał na koniec: - Mam świadomość, że moje dzisiejsze zachowanie stanowi końcowy akord krótkiej popularności, którą mogłem się cieszyć jako obrońca wolności Anglików. Wolę na zawsze utracić popularność niż głosować za przelewem krwi i nieszczęściem mych ziomków. John Dickinson usiadł wśród stukania lasek, stukania będącego wyrazem aprobaty jego moralnej odwagi, jeśli niezręczności ostatniego argumentu. Judson powstrzymał czknięcie. Dzięki Bogu świadomość miał nieco przymgloną. Choć zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie nie powinien był zaatakować Dickinsona w tak niegrzeczny sposób. Należało poczekać na swoją kolej, ułożyć rozsądną ripostę. Błyskawica przestraszyła go. Odwrócił się, gdy John Adams krzyknął, aby zostać zauważonym. Na połyskującej białawo powierzchni wysokiego okna zobaczył wizerunek ducha. Gładkie włosy. > Rozchylone bezwładnie usta. Oszalałe niebieskie oczy. Dygocząc Judson zasłonił twarz rękami. Całe ciało pokryło się zimnym, przyprawiającym o mdłości potem. Tom Jefferson pochylił się ku niemu szepcząc: i - Judson? Jesteś chory? - Pijany - odezwał się ktoś szyderczo. - Zepsuta kiełbasa - powiedział niewyraźnie. - Myślę, że śniadanie... - żołądek mu wirował, kwasy dotarły już do przełyku. Wstał zza swego biurka, słysząc głosy z sali. Hancock obrócił się, patrząc za nim z niechęcią, gdy Judson biegł w kierunku zamkniętych drzwi, obawiając się, że zacznie zwracać, zanim wydostanie się na zewnątrz. Jego dolegliwość nie miała nic wspólnego ze śniadaniem. Tego ranka nie jadł kiełbasy, ani zepsutej, ani świeżej. Nie jadł nic. Wypił tylko cztery, a może pięć półkwart piwa. Stał w ulewnym deszczu na podwórzu State House i wymiotował. Gdy próbował wrócić do sali, poślizgnął się na schodach, zobaczywszy świńską gębę Trumbulla w blasku błyskawicy. Oparty na rękach i kolanach walczył z mdłościami, delirium. Wtem kroki zatrzymały się tuż przed jego twarzą. Głos, jakiś znany. Podniósł głowę, słyszał swe imię wypowiedziane po raz,drugi. Na tle ciemnego nieba ujrzał Toma Jeffersona, przemoczonego deszczem. Jefferson uklęknął, żeby podnieść go na nogi. - Wstań, Judsonie. - Przepraszam - wymamrotał młodzieniec. - Przepraszam za widowisko. To wszystko z powodu nieświeżej kiełbasy. Jefferson spojrzał ze smutkiem na zanieczyszczone ubranie Judsona. - Cokolwiek było przyczyną, jest decyzja delegacji, żebyś się wycofał. Przykro mi mówić ci to, ale przekroczyłeś wszelkie możliwe granice. Hancock wciąż jest wściekły z powodu twojej napaści na Dickinsona. Jakiekolwiek są jego poglądy, pan Dickinson cieszy się poważaniem i powinien być traktowany stosownie. Hancock wyszedłby i wychłostał cię własnoręcznie laską, gdyby nie odbywało się to na oczach całej sali. Grzmot rozdarł powietrze, jakby rozpadała się ziemia. Między nimi była ściana deszczu. Judson nienawidził spokojnej siły Toma Jeffersona równie mocno, jak nienawidził własnej słabości. Otarł żółć z kącików ust. - Przepraszam. Chciałem tam być, gdy rezolucja... - To już załatwione. Leżałeś tu prawie dwie godziny. - Było głosowanie? -¦)¦.. ... ;: * - Tak. <•,*¦,¦ - I jak? - Dwanaście za, nikt przeciw. Nowojorczycy byli zobowiązani wstrzymać się. Jutro zaczynamy pracę nad końcowym sformułowaniem dokumentu. Jefferson nie mógł ukryć rozgoryczenia. - Ale ty masz pilniejsze sprawy. Użyczałeś swych sił temu zgromadzeniu przez jakiś czas, Judsonie. Chciałbym, żebyś miał siłę dotrwać do końca. Odwrócił się i zniknął w State House, drzwi głośno zamknęły się za nim. Judson czuł się poniżony i zbrukany. Z obolałym żołądkiem stał w strugach deszczu. Mógł oczyścić swe ubranie z najgorszego brudu, ale nie był w stanie usunąć hańby ze swej duszy i umysłu. i V *) Następnego dnia o pierwszym brzasku Judson stanął naprzeciw Tobiasza Trumbulla i jego ironicznie uśmiechniętego, wysokiego lokaja. Spotkanie było umówione w klonowej alei nad rzeką Delaware. Judson uwiązał konia w pobliżu, dalej w porannej mgle majaczył wielki, wspaniały powóz. Kilka osób podeszło do Trumbulla ze słowami poparcia. Nerwowo postukując kciukiem o kolbę, torys wysapał: - Pytam pana jeszcze raz: gdzie jest Alicja? - Nie widziałem jej i nie wiem, gdzie jest. - Judson czuł się obrzydliwie. Żołądek wciąż miał niespokojny, ręce mu drżały. - Kłamca - stwierdził Trumbull. - Pan kłamie! Judson omal go nie uderzył. Zamiast tego zwrócił się do służącego: - Zaczynamy. Fagas wskazał uprzejmie linię zaznaczoną w błotnistej ziemi. - Staną panowie tyłem do siebie na tej linii. Gdy zacznę odliczać, każdy z panów pójdzie naprzód. A kiedy powiem "dziesięć", należy się odwrócić i strzelić. Z pistoletami skierowanymi lufami w górę obaj przeciwnicy zajęli pozycje. Judson martwił się o proch i przygotowanie pistoletu do strzału w tak wilgotną pogodę. Wysoki mężczyzna krzyknął: ¦<>.:¦ - Jeden. Zaczęli iść naprzód, oddalając się od siebie. Judson całą siłą woli starał się trzymać prosto rękę z pistoletem. - Dwa. Trzy. Drzewa rosnące wzdłuż szemrzącej rzeki ociekały wodą po wczorajszym deszczu. Wychodząc przed świtem, Judson napotkał tłok na ulicach. Ludzie wyszli dowiedzieć się czegoś więcej o nadzwyczajnych przedsięwzięciach w State House. Głosowano nad niepodległością, więc każdy mówił... - Cztery. Pięć. Judson położył palec na cynglu, świadom swego chrapliwego oddechu. Co mogło się stać z Alicją? - Sześć. Siedem. Osiem. Błoto bryzgało spod butów Judsona. Mglisty, błotnisty poranek sprawiał pogrzebowe wrażenie. Właściwy dzień, by umrzeć. Do licha, przestań tak myśleć - upomniał się. Musi tylko zdążyć w porę i zachować spokój. Trumbull z pewnością mógł chybić. - Dziewięć. Nagle erupcja gniewu przeciwko wszystkim i wszystkiemu wybuch-nęła w nim, grożąc utratą ciężko wypracowanego panowania nad dłonią z pistoletem. - DZIESIĘĆ! Walcząc ze sobą, by trzymać się prosto, odwrócił się. Obserwował torysowskiego patrycjusza, jak podnosi pistolet, celuje. Judson stał spokojnie, prezentując swój prawy bok, wąski cel. Drżenie ręki Trumbulla przesądziło o rezultacie. Pistolet wyrzucił z siebie strużkę dymu i ognia. Trumbull cofnął się krok, Judson usłyszał świst kuli mijającej o dobry metr jego pierś. Nieszczęsny głupiec, chybić aż o tyle. Zraniłby go i sprawa byłaby załatwiona. To byłoby sensowne rozwiązanie. Judson powoli zakołysał swoim specjalnym pistoletem do pojedynków, wyciągnął ramię na całą długość, patrzył na koniec lufy. Widać było, że zdenerwowany służący obawia się ucieczki swego pana. Trumbull stał w miejscu, lecz z widoczną trudnością. Grymas złośliwej satysfakcji wykrzywił twarz Judsona, gdy zauważył mokrą plamę na spodniach przeciwnika. Wycelował w lewe ramię Trumbulla, zaczął pociągać cyngiel... I zamiast jakiegoś śmiesznego, tchórzliwego torysa zobaczył swego ojca, widmo z nadrzecznej mgły. Nieświadomie przesunął lufę lekko w lewo i wypalił. Trumbull zapiszczał, próbował odskoczyć, ale nie był wystarczająco szybki. Kula dogoniła go na wysokości głowy, trafiła w skroń, odłupując kość. Rana wyglądała czarno w zdradliwym, porannym oświetleniu. Z powozu rozległy się krzyki strachu i szoku. Lokaj odrzucił płaszcz, prawą dłonią sięgnął za pas. Judson, który właśnie gratulował sobie udanego strzału, odgadł zdradę. Wysoki mężczyzna przeszedł obok ciała swego pana, które osunęło się na ziemię, dobywając broń zza pasa. Ale Judson sięgnął już po drugi pistolet, który miał ukryty pod płaszczem. Trzymał w ręce broń gotową do strzału. - Pojedynkowałem się z nim. Strzelałem uczciwie. Podejdź do brzegu i wrzuć swoją broń do wody. Lokaj nie poruszył się. - Wrzuć albo i ciebie zabiję! - krzyknął Judson. - Ci wspaniali panowie w powozie będą świadkami, że zostałem zaatakowany. Blef zadziałał. Wściekły lokaj poszedł przez błoto aż do wysokiej trawy nad samą rzeką. Wrzucił broń do wody. Judson zaśmiał się, jego twarz bielała w mroku jak trupia czaszka. Wycelował drugi pistolet w ziemię, wystrzelił, a kiedy huk ucichł, rzucił broń w pół drogi między sobą a wysokim fagasem. - To ten, który obiecałeś odebrać! - wrzasnął. Podszedł do swego konia, dosiadł go i popędził wyboistą drogą w stronę Filadelfii. Mimo że pojedynek odbył się uczciwie, Judson nie miał złudzeń co do opowieści, które będą krążyć po mieście. Nie miał sekundantów i żadnych swoich świadków. Był spalony w Filadelfii. Mógł stać się ofiarą czegoś gorszego niż stronnicze plotki. Błoto bryzgało spod końskich kopyt w wielkich kałużach na drodze do miasta. Czując w końcu następstwa wstrząsu, jakim był pojedynek, Judson pocił się i trząsł. Zastanawiał się, kogo naprawdę chciał zastrzelić na brzegu Delaware. (" -¦!¦,,¦•¦" VI ..;"•:.*•¦¦, rv., -;¦" ¦ .r ¦. .,¦, . ,, Osłabiony, otworzył drzwi swego mieszkania i od progu krzyknął: - Alicja! Mój Boże, co się z tobą działo? ,..¦, Brudna, w strzępach ubrań stała przed nim, kołysząc się. - Judsonie! Dziś był ranek, gdy... - Gdzie byłaś? Gdzie?! - krzyknął, biegnąc do niej. Zatrzymała go, wyciągając ręce. Zdał sobie sprawę, że dziewczyna ma gorączkę. Jej oczy nie potrafiły skupić się na jednym punkcie. Ubranie było łachmanem, brudnym od błota, pocerowanym w kilku miejscach. W kącikach miała brzydkie zajady. - Nieważne - powiedziała z wyrazem takiego cierpienia, że Judson musiał zebrać wszystkie siły, by spojrzeć na nią. - A mąż mojej ciotki? - Nie żyje - Judson przełknął ślinę. - Dałem mu uczciwą szansę, Alicjo. - Szedł w jej kierunku. - Pozwól, zaniosę cię do łóżka. Oczyszczę cię. Jesteś chora. Boże, dziewczyno, chyba nie włóczyłaś się po ulicach przez cały ten czas? Sięgnął po nią, ale krzyknęła i mijając go wybiegła, łkając spazmatycznie. Popędził za nią, wykrzykując jej imię, ale zniknęła mu z oczu w porannej mgle. Pobiegł w górę, potem w dół ulicy. Jakby zapadła się pod ziemię. Miał świadomość, że mógł coś zrobić, by poprawić jej stan. I ta świadomość rodziła poczucie odpowiedzialności za jej bezpieczeństwo. Nie miłość, żaden rodzaj miłości. Po prostu ona nie miała nikogo, kto chroniłby ją przed nią samą. I on także nie miał. Rozważał różne możliwości. Czy powinien wsiąść na konia i szukać jej po ulicach? Nie, już przedtem próbował tego bez żadnych rezultatów. Ślady bosych stóp na wyszorowanych do białości deskach schodów. Palec i pięta z mokrymi śladami o brązowoczerwonym kolorze. Przykucnął, dotknął palcem. Krew. Jak długo chodziła w takim stanie? Nie zważając na ból? Pochylił głowę i zapłakał nad swym smutkiem. <:. . ..¦"..:.-. VII Poprzedniego dnia poszukiwał jej bezskutecznie. O zmierzchu, wyczerpany, trafił do tawerny. Ledwie słyszał ożywione rozmowy i głośne argumenty, wrzało na temat ostatnich wieści ze State House. Tak, Kongres był zamknięty celem zatwierdzenia ostatecznej wersji deklaracji. Nie zajmując się tym, Judson pogrążył się w pijaństwie. Obudził się z guzem na głowie i pustą sakiewką w zaułku, dwie przecznice od lokalu, w którym biesiadował. Niepewnie gramoląc się, stanął i wyszedł na najbliższą ulicę. Gazeciarz pobrzękiwał ręcznym dzwonkiem. Judson minął go, po czym zatrzymał, słysząc okrzyk chłopca: - Alarmująca śmierć członka rodu Trumbullów! Chwycił arkusz i przeczytał natychmiast, nie zważając na protesty chłopaka. Tekst był krótki, farba jeszcze mokra. Poprzedniego wieczoru u jednego z nadbrzeży znaleziono pływające zwłoki kobiety. Była to pani Alicja Amberly, wdowa po podpułkowniku armii królewskiej. Ciało zidentyfikowała oszalała z bólu ciotka zmarłej, żona pana Trumbulla zabitego poprzedniego dnia w sprawie honorowej. Topielica była spadkobierczynią fortuny angielskiego księcia Parkhurst. Judson rzucił papier chłopakowi i odszedł, zbyt wyczerpany, aby czuć ból. Pozostało kwestią, czy sam chciał żyć pośród gruzów, których był sprawcą. VIII Wśród jego słabości znalazła się jeszcze jedna: okazał się zbyt słaby, by skończyć ze sobą. Myślał o tym przez następnych kilka dni. Siedział w swym pokoju przy ulicy Windmill, pił i rozmyślał. Pod oknami przechodzili gazeciarze z dzwonkami wykrzykując, że Kongres zatwierdził tekst deklaracji. To w końcu wyrwało Judsona z odrętwienia. Znalazł monetę, wyszedł na ulicę i nabył jednoarkuszową gazetę. Kolejny pośpieszny druk, jakich wiele widział ostatnimi czasy. Idąc z powrotem na górę, czytał wiadomości: W czwartek czwartego lipca Jednogłośna Deklaracja Niepodległości Trzynastu Stanów Ameryki została całkowicie zatwierdzona i podpisana przez Johna Hancocka, przewodniczącego Kongresu, i została przekazana ,,w ręce Johna Bulla celem przeczytania". Judson domyślił się, że już musi być niedziela rano. Czytał szybko. Oficjalne sygnowanie deklaracji przez wszystkich delegatów Kon- gresu nastąpi nie wcześniej niż po miesiącu. Dokładnie poprawiony egzemplarz tekstu Jeffersona przekazano drukarzowi nazwiskiem Mat-lack celem przepisania na pergaminie. Dodatkowe kopie zostały sporządzone dla armii i najważniejszych miast. Na stronie ósmej deklarowano, że ludność Filadelfii zostanie zapoznana z zawartością dokumentu przez publiczne odczytanie na dziedzińcu State House. Judson nagle poczuł się głodny. Głodny i rozbudzony. Nie było mu raźnie na duchu, lecz czuł się uporczywie żywy. Podniosły dramat zmierzał do ostatniego aktu. Czytając zrozumiał, jak to się wszystko odbyło. Wlewając w siebie jeszcze szklaneczkę, zadecydował, pomniejszy aktor, że choć sfuszerował swą małą, prawie nieważną rólkę, wciąż ma prawo do obecności w finale. Mimo grozy ostatnich dni Judson nie mógł powstrzymać cienia dumy z powodu tego, czego dokonano w mieście Filadelfia. Jeśli nie był zauważony na światowej scenie, a wiedział, że nie był, miał przynajmniej przywilej dzielenia odrobiny chwały ostatniego aktu. To wystarczyło, żeby odstawił karafkę i pomyślał o zjedzeniu czegokolwiek, by podreperować siły. W poniedziałek będzie na dziedzińcu. Ma dość czasu, żeby w obliczu takich okoliczności wziąć się w garść. **•* IX Tysiąc, a może i więcej osób stłoczyło się wokół State House w poniedziałkowy ranek. Tłum wypełniał dziedziniec i okoliczne ulice. Wszyscy rozmawiali bardzo podnieceni, niektórzy wyglądali na za-strachanych, inni chełpili się, że teraz koloniści wychłoszczą królewskich żołnierzy, żeby wyrównać rachunki. Judson uwiązał swego konia... Utorował sobie drogę na dziedziniec i wywalczył pozycję, rozpychając się i robiąc ponure miny. Uwaga tłumu zwrócona była na okrągłą platformę, normalnie służącą Towarzystwu Filozoficznemu za podstawę teleskopu. Lecz tego poranka człowiek wspinający się na podwyższenie, z arkuszem papieru w ręce, nie był uczonym zajmującym się studiowaniem nieba. Judson rozpoznał go, widywał nieraz w pobliżu State House. To był John Nixon z lokalnego Komitetu Bezpieczeństwa. Zbadawszy wzrokiem twarze, Judson uśmiechnął się specyficznie. Tylko niewielu zamożnych oby- wateli przyszło pod State House. Sądząc po strojach, byli to raczej ludzie sami zarabiający na chleb. Potem, dwa czy trzy rzędy przed sobą, dostrzegł znajome plecy: Tom Jefferson, doktor Franklin i John Adams rozmawiali z ożywieniem. Judson nie chciał, aby go widzieli. Jednak coś zmusiło go do podejścia na tyle blisko, że uchwycił fragment rozmowy: - I ten dzień powinien być świętowany przez następne pokolenia jako wielka rocznica - mówił Adams. - Czczona jako święto wyzwolenia z pompą i paradą! Z pokazami, grami, zawodami sportowymi, wystrzałami na wiwat, iluminacją od jednego krańca kontynentu do drugiego, od dziś po wsze czasy! - Masz prawo - odpowiedział Jefferson - być dumny i poruszony, John. Byłeś głównym architektem tego, co się stało. - Nigdy nie sądziłem, że doczekam tej godziny - powiedział Franklin z głębokim westchnieniem. ¦- Pamiętasz, przed czym ostrzegałem w związku z zegarami? - Pewnie - odpowiedział mu Adams. - Nakłonienie trzynastu kolonii do jednomyślnej akcji równało się zmuszeniu trzynastu różnych zegarów, wytworzonych przez trzynastu różnych zegarmistrzów, do wybijania jednej godziny. Rzeczywiście, nieprawdopodobne! - Ale, jak się okazało, możliwe - odparł Franklin. - Na Boga, dokonaliśmy tego. - A teraz miejmy nadzieję, że uda nam się przetrzymać konsekwencje - podsumował Jefferson z krzywym uśmiechem. - Dosyć, Tom - skarcił go Adams. - Żadnego opuszczania flagi dzisiaj. Wszystkie muszą wisieć razem na szczytach masztów. - Lub każdy z nas zawiśnie osobno - zażartował Franklin rozbawiony. Nixon zastukał młotkiem, żeby zwrócić uwagę tłumu, co mu się w końcu udało. Fala ciszy rozeszła się kręgami od platformy. Czysty, mocny głos mężczyzny niósł każde słowo za bramy dziedzińca aż do tłumu zgromadzonego na ulicy. - Oto jednogłośna deklaracja złożona przez trzynaście zjednoczonych stanów Ameryki, przegłosowana czwartego lipca przez przedstawicieli zebranych na Kongresie Ogólnym. Odpowiedzią był aplauz i oklaski. Nixon odczekał. W przerwie Judson słyszał, jak Jefferson powiedział do Adamsa: - Widziałem niektóre kopie sporządzone przez Matlacka. Mój Boże, cóż sobie o nas pomyślą, kiedy one dotrą do Bostonu czy Richmondu. - A co jest z nimi nie w porządku? - spytał Adams. - Litery, znaki przestankowe. Nie przestrzegają zasady, zgodnie z którą ktoś kompetentny powinien tekst przeczytać, aby go zatwierdzić. Adams się zaśmiał i trącił Jeffersona. Nixon zaczął czytać dalej: - Ilekroć wskutek biegu wypadków koniecznym staje się, by jakiś naród zerwał więzy polityczne łączące go z innym narodem i zajął wśród potęg ziemskich oddzielne i równorzędne stanowisko, do którego upoważniają go prawa natury i jej Bóg, to właściwy respekt dla przekonań ludzkich wymaga, aby naród ten podał powody, które zmusiły go do oderwania się. Nastąpiła całkowita cisza, tłum wsłuchiwał się w każdą sylabę. Judson miał niesamowite uczucie, że jest obserwowany. Odwrócił nieznacznie głowę i zobaczył na szczycie muru z cegły, otaczającego dziedziniec, majstra, od którego wynajmował pokoje. Mały staruszek zmarszczył brwi, białe kosmyki powiewały w lipcowej bryzie. Patrzył, jakby chciał coś przekazać Judsonowi spojrzeniem, ale Fletcher nie wiedział, co to mogło być. Zwrócił swą uwagę znów ku czytanemu tekstowi: - Uważamy następujące prawdy za oczywiste: że wszyscy ludzie są sobie równi - oklaski przerwały czytającemu - że Stwórca obdarzył ich pewnymi nienaruszalnymi prawami, że w skład tych praw wchodzi życie, wolność i swoboda ubiegania się o szczęście, że celem zabezpieczenia tych praw wyłonione zostały spośród ludzi rządy, których sprawiedliwa władza wywodzi się ze zgody rządzonych, że jeżeli kiedykolwiek jakakolwiek forma rządu uniemożliwiałaby osiągnięcie tych celów, to naród ma prawo taki rząd zmienić lub obalić i powołać nowy, którego podwalinami będą takie zasady i taka organizacja władzy, jakie wydadzą się narodowi najbardziej sprzyjające dla jego szczęścia i bezpieczeństwa. Tłum zaczynał się niecierpliwić. Rozwlekłe frazy Jeffersona były zbyt podniosłe dla szarych obywateli. Lecz wkrótce Nixon dotarł do ustępu, który wywołał u zebranych entuzjazm wyrażony szałem wiwatów i oklasków. Mówca przeczytał długawy spis oskarżeń króla Wielkiej Brytanii, sprawcy krzywd i uzurpacji. Każde kolejne oskarżenie było witane coraz większymi wybuchami entuzjazmu. Znacznie większymi niż fragmenty, które w przyszłości miały być najpopularniejsze i najczęściej cytowane. - ...zwoial ciała ustawodawcze nie tam, gdzie się zwykle zbierały, lecz w miejscu niewygodnym i odległym od archiwów, w których przetrzymuje się protokoły publiczne, po to tylko, by wymóc na nich zgodę na swe pociągnięcia: ciągle rozwiązywał izby przedstawicielskie za to, iż przeciwstawiały się z męską stanowczością jego zakusom na prawa ludu. Uwagę Judsona zwrócił jakiś człowiek wspinający się na dzwonnicę State House. Potem spojrzał na majstra, ale nie napotkał jego spojrzenia. Gospodarz patrzył na Nixona. - ...o narzuceniu na nas podatków bez naszej zgody, o pozbawienie nas w wielu wypadkach dobrodziejstw sądów przysięgłych... Judson poczuł zakłopotanie z powodu spojrzenia majstra. Czy było sygnałem ostrzegawczym? Zastanawiał się, czy mogło go przed czymś ostrzegać. Gdy odczytanie dokumentu dobiegnie końca, musi się dowiedzieć. - ...splądrował nasze morza, zniszczył nasze wybrzeże, spalił miasta i zgładził wielu ludzi... Górnolotne oskarżenia płynęły dalej, a Judson znów poczuł wstyd, że nie podołał roli, którą jego brat przeznaczył mu w najlepszej wierze. Gdyby tylko zajmował swe miejsce w Kongresie do końca! Nazwisko Fletcher, nazwisko jego i Donalda, przeszłoby do historii wraz z nazwiskami tych, którzy zapewne podpiszą dokument. Tłumaczył Tomowi Jeffersonowi, że nie wszyscy ludzie rodzą się do wielkich czynów. Niektórzy muszą być ułomni. Okropna nienawiść do samego siebie znów go wypełniła, łagodził ją tylko ton głosu Nixona. Wyraźnie zdążał do końcowych wniosków dokumentu. - Dlatego my, przedstawiciele Stanów Zjednoczonych Ameryki, zebrani na Kongresie Ogólnym, odwołując się do Najwyższego Sędziego Świata, uroczyście ogłaszamy i oświadczamy w imieniu wszystkich łudzi dobrej woli tych Kolonii, że połączone Kolonie są i mają słuszne prawo być wolnymi i niepodległymi państwami, że zwolnione są one z wszelkich zobowiązań w stosunku do Korony Brytyjskiej. Wszelkie powiązania polityczne między nami a państwem Wielkiej Brytanii są i powinny być całkowicie zniesione oraz że jako wolne i niepodległe kraje mają one pełne prawo wypowiedzenia wojny ~ słysząc to tłum ucichł - zawierania pokoju... Tłum zafalował, rozległy się szepty, wyrażano opinię, że konflikt można prędko rozwiązać. - ...wstępowania w sojusze... Judson pomyślał o Francji. Jeśli tylko Francja publicznie przyjdzie z pomocą świeżo upieczonemu państwu... - ...nawiązywania stosunków handlowych i czynienia wszystkiego, do czego mają prawo państwa niezależne. Zobowiązany jest jeden przed drugim naszym życiem - Judson spojrzał w górę, zobaczył, że coś się dzieje na dzwonnicy, ktoś poruszał sznurem - naszymi posiadłościami i świętym naszym honorem do podtrzymania niniejszej Deklaracji... Wrzawa zagłuszyła wszystko. Ludzie krzyczeli, tupali, płakali i klaskali. Judson dostał kuksańca, poszturchiwano go i popychano ze wszystkich stron. Ludzie wyrażali najwyższą aprobatę wszystkiego, co usłyszeli. Judson chciał opuścić dziedziniec, odwrócił się i w tej samej chwili zrobił to Jefferson. Ruda czupryna błyszczała w słońcu jak ogień. Ich oczy spotkały się na moment. W spojrzeniu Jeffersona był smutek. Wyglądał, jakby miał zamiar powiedzieć coś, przekrzykując tumult, wrzawę, która wzmogła się jeszcze, gdy wielki dzwon State House zaczął bić. Judson zawstydzony odwrócił się tyłem. Bim-bom! - śpiewał wielki dzwon, a każde uderzenie rozlegało się daleko. Przechodzącemu przez tłum Judsonowi zdawało się, że nagle zachorował na uszy. Słyszał echo przetaczające się od jednego krańca nieba do drugiego. Dzwony o różnej barwie i natężeniu, wszystkie odpowiadające na sygnał tego pierwszego, który proklamował wolność, napełniały niebo muzyką z brązu. Bim-bom! Wolne i niezależne stany Ameryki. Judson nie wstydził się łez. Zostanie zapomniany, ale był tutaj. Bim-bom! Bim-bom! Stary majster zszedł z muru i przedzierał się w jego kierunku, bardzo zaaferowany. - Panie Fletcher! Przestańcie się pchać, jak kobieta to zaraz strasznie ważna! Panie Fletcher, wyszedł pan z domu przede mną... - Zgadza się i co z tego? - Właśnie dlatego tutaj przyszedłem. Przybyło kilku dżentelmenów. Polują na pana. Majster był wyraźnie nieszczęśliwy z powodu zakłócania jego spokojnego życia. Judson spojrzał gniewnie, szaroniebieskie oczy stwardniały. - Nie znam żadnych dżentelmenów, którzy mieliby mnie szukać. - Pewnie, pewnie. Ale źle im z oczu patrzyło. I mieli pistolety. Panowie torysi, jak sądzę. Ludzie Trumbulla. Miał szczęście, że dotąd udało mu się uniknąć spotkania z nimi. - Nie chcę kłopotów, panie Fletcher. Jeżeli wraca pan do domu, proszę przynajmniej poczekać, aż się ściemni. Nie chcę wysłuchiwać kłótni i znosić zniszczeń w moim domu. Decyzja Judsona zapadła prawie natychmiast. Potrząsnął głową. - Nie sądzę, abym wrócił. Nie mam żadnych cennych rzeczy. A mój rachunek u pana jest w porządku, prawda? - Tak, ale co pan chce zrobić ze swoimi rzeczami? \ - Sprzedaj je. Spal. Wszystko mi jedno. ^. Odwrócił się i zniknął w tłumie. Dzwony wypełniły niebo swoim dźwiękiem. Za chwilę dosiadł konia i pognał wśród świętujących ludzi, nie zważając na tych, których trafił swym powiewającym biczem. X Było wczesne popołudnie ósmego lipca tysiąc siedemset siedemdziesiątego siódmego roku. Judson wciąż jechał na południowy zachód wzdłuż Delaware, zmierzając w kierunku domu w Wirginii. Znał potęgę woli swego ojca. Nie było już dla niego miejsca na wzgórzu Sermon. Ale z tym problemem zamierzał zmierzyć się później. Nie miał wyboru, Wirginia była jedyną ziemią, jaką znał. Choć czy to ważne, gdzie się mieszka, gdy zdąża się wprost do katastrofy, gdy jedynym dążeniem staje się zniszczenie siebie i wszystkiego wokół. Wciąż, zgodnie ze słowami Jeffersona, wydawało mu się, że powinno być miejsce na ziemi - w tym kraju - gdzie człowiek może znaleźć zadowolenie. Uporządkowaną egzystencję. Pokój dla zranionej duszy. Niestety Judson nie miał jasnego i konkretnego pomysłu, gdzie takie miejsce mogłoby się znajdować. Ożywienie poranka mijało prędko w zwalniającym rytmie uderzeń końskich kopyt. Tom Jefferson miał rację jeszcze w innej sprawie. Patrioci, którzy ryzykowali swe życie i przyszłość dla arkusza pergaminu, ludzie, którzy z takim poświęceniem dążyli do zjednoczenia kraju, nie będą chcieli mieć pod swą deklaracją podpisu kogoś takiego jak Judson Fletcher. Nie będą chcieli niczego od człowieka pozbawionego czci i honoru. Przeklętego. Ale dlaczego przeklętego? Dlaczego? Czyż był, jak twierdził ojciec, nosicielem brzemienia nie do przezwyciężenia? Jakąż to miał fatalną skazę ciała i duszy? Oczywiście pod warunkiem, że coś takiego jak dusza w ogóle istnieje! Stary człowiek określił to jako czarcią krew, lecz Judson nazwał to krwią Fletcherów, co bardziej odpowiadało prawdzie. Jakkolwiek by to nazwać, czy był zupełnie bezsilny? Czy nie miał żadnej szansy uniknięcia ponurego przeznaczenia? Czasami, jak teraz, tak właśnie to odczuwał. Ale nigdy nie był pewien odpowiedzi. I właśnie myślenie o tym kosztowało go tyle trudu i sprawiało ból. Ciekawe, czy znajdzie się jakaś gospoda przy brodzie widocznym w oddali. Poczuł się strasznie spragniony. Stopniowo, w miarę jak posuwał się naprzód, ostatnie echa dzwo-* nów Filadelfii cichły w szeleście lipcowego wiatru. Co się stanie z nowym narodem? Zastanawiał się, usiłując wymazać ze swego umysłu pojawiający się obraz Alicji. Co się stanie z nim samym? Wszechpotężny Panie, tak bardzo chciało mu się pić! Jakimż był głupcem, pierwsze pytanie z pewnością miało olbrzymią wagę. Drugie nie znaczyło nic. "* m: m L\i-i(lKti$V ¦fJ^-lfliilO U! W Ort ¦) -..,"/¦¦¦•.w, ,., .:. -.-" :-"., •S""Hf , I * KSIĘGA DRUGA Cz"5j, &tórL wystawiają na próbę dusze mężczyzn ROZDZIAŁ PIERWSZY Korsarski interes i Lutowe słońce rozpuszczało sople lodu wiszące nad oknami saloniku, z naturalnej, kryształowej dekoracji kapała woda. Światło wpadające do pokoju błysnęło w oczach dziecka, które Filip Kent unosił wysoko nad głowę i opuszczał w dół. - Filipie, przestraszysz go - powiedziała Anna, wchodząc do pokoju. Chłopczyk miał ciemne, gęste włosy swego ojca i jego krępą budowę. Wbrew obawom matki gaworzył radośnie, gdy ojciec postawił go delikatnie na ziemi i wygładził malutki, dziecinny fartuszek. Anna uszyła go sama z ręcznie tkanego płótna. - On to lubi - uśmiechnął się Filip, cofając o dwa kroki. Wyciągnął ręce. - Chodź do mnie, Abrahamie. Chodź do tatusia. Gaworząc po swojemu, Abraham przedsięwziął trzy chwiejne kroczki. Potknął się i rozciągnął jak długi na podłodze, głośno szlochając. Filip ruszył w stronę dziecka, to samo zrobiło dwoje gości, ale Anna była pierwsza. Podniosła malca i przytuliła do piersi. Od drzwi jeszcze się odwróciła i żartobliwie powiedziała do męża: - Nawykłeś do operowania muszkietem, nie pamiętasz już, jak trzymać w ręku coś bardzo delikatnego. Przewinę go i położę do łóżeczka. Potem siądziemy do stołu. Po jej wyjściu George Lumden nabił tytoniem glinianą fajkę i zwrócił się do Filipa: - Udany, silny chłopak, Filipie. Ile on już ma? m - Właśnie skończył szesnaście miesięcy. , - Mam nadzieję, że zostaniemy równie pobłogosławieni na nadchodzącą wiosnę. Lumden był spokojnym, szarookim mężczyzną. Jego twarz szpeciła duża myszka na czole. Służył w bostońskim regimencie królewskiej piechoty. Zdezerterował z pomocą Filipa i przeszedł na stronę Amerykanów, a przede wszystkim pewnej młodej Amerykanki. Biesiadowali w cieple bijącym od kominka, na którym płonęły dwie potężne kłody. Filip zwrócił się do Daisy Lumden, mając na uwadze jej widoczną ciążę: - Więc to zapewne wasza ostatnia bytność w Concord przed narodzinami dziecka? - Chciałam zobaczyć mego ojca, gdy jeszcze mogę ruszyć się z miejsca. Nawet w czasie roztopów podróż z Connecticut nie jest łatwa - odpowiedziała jaskraworuda, zarumieniona od mrozu Daisy. Siedziała obok swego męża, cały czas ściskając jego dłoń. Niegdyś, w tysiąc siedemset siedemdziesiątym piątym roku Filip przebywał na farmie jej ojca za rzeką Concord. Daisy służyła jako kucharka w domu Ware,ów w Bostonie. Lumden był zakwaterowany w domu przyszłego teścia Filipa, kiedy królewskim rozporządzeniem żołnierze kwaterowali w wielu domach w Bostonie. Romans przyśpieszył decyzję angielskiego wojaka, żeby, jak setki jego kolegów w czerwonych kurtkach, opuścić szeregi armii. Wojska, które występowało przeciwko kolonistom, ludziom - w gruncie rzeczy - przyjaznym Anglikom. Filip wyciągnął swe popękane buty w kierunku paleniska. Wiedział aż za dobrze, jakie są trudy podróży. - Spędzę połowę mego urlopu w drodze z Morristown i z powrotem. Ale nie powiedziałeś mi jeszcze, George, jak znajdujesz życie w Connecticut. - Zadowalające, więcej niż zadowalające - były wojak uśmiechnął się. - Dostałem pożyczkę od syna kuzyna mego ojca z Hartfordu i zająłem się kowalstwem. Pożytkuję naukę, którą odebrałem w kuźni mego ojca w Warwickshire. Przydaje się, sam spójrz... Sięgnął do podróżnej sakwy i wyciągnął niewielki, podłużny pakunek owinięty w naoliwiony papier. - Nigdy nie znajdę się w szeregach armii kontynentalnej, ale mogę przysłużyć się w inny sposób. Oto, co ci przywiozłem. Filip ucieszony i zaskoczony rozpakował paczkę. Promień słońca zatańczył na ostrzu nowiutkiego bagnetu. ... , ,. •, ... - Znalazłem małą kuźnię i zdobyłem kontrakt na zaopatrzenie armii - wyjaśnił Lumden z dumą. - Piękna sztuka - Filip zważył bagnet w dłoni. - Bardzo ceniona broń, nie tak jak wtedy, gdy usiłowaliśmy utrzymać wzgórze Breed. Muszę ci powiedzieć, że tylko czterech naszych ludzi jest wyposażonych w bagnety. A coraz więcej stara się je zdobyć. Dziękuję ci, George. - Gdy Anna napisała, że przybywasz do domu - powiedziała Daisy, kręcąc rudy kosmyk na palcu - myśleliśmy, że to może już na stałe, Filipie. - Nie - odchrząknął - i bardzo tego żałuję. Ale w styczniu ponownie wstąpię na trzy lata.. - Byłeś bliski opuszczenia armii, a teraz chcesz się ponownie zaciągnąć - skomentował Lumden. - To prawda. - W Connecticut bardzo krytykowali generała Washingtona. Ostatnio ludzie opowiadali, że był tak fatalnym dowódcą, iż żołnierze uciekali do domu całymi setkami. - To nie generał ma braki, ale wojsko-- zaoponował.Filip. Musiał jednak przyznać, że podczas długiej, ponurej jesieni tysiąc siedemset siedemdziesiątego szóstego, jesieni, którą już miał za sobą, często kwestionował talenty dowódcze ziemianina z Fairfax Country w Wirginii. Teraz, gdy chwilowo przebywał w domu, gehenna ostatnich miesięcy stała się mniej realna, ale świadomość klęski pozostała. Washington stracił Long Island w sierpniu. Potem Brytyjczycy upokorzyli go, zajmując Nowy Jork. A później bracia Howe: sir William, generał dowodzący siłami lądowymi, i lord Richard, admirał floty angielskiej, zmusili armię Washingtona do kolejnego odwrotu. - Jak zrozumiałem - powiedział Lumden - sir William i Black Dick Howe mieli pełnomocnictwo królewskie do wybaczenia kolonistom. - Tak, myślę, że to prawda. Lecz to było przed Long Island. I oczywiście nie odniosło żadnego skutku, bo mieli jedynie władzę wybaczenia nam naszych ewentualnych grzechów. Nie mogli natomiast załatwić problemów będących przyczyną tego wszystkiego. - Filip odchrząknął. - Całe to puste gadanie miewa czasami i swoje komiczne strony. Bracia Howe próbowali negocjować z Washingtonem, ale odmówili tytułowania go w jakikolwiek inny sposób niż "pan Washington". Widzisz, nazywając go generałem, przyznaliby, że ma jakąkol- wiek władzę. I to, w istocie, byłoby odniesieniem do naszej lipcowej deklaracji. Cóż, ,,pan Washington" odrzucił całą tę korespondencję. Na to bracia Howe spróbowali zaadresować pisma następująco: "Sz.P. George Washington itp." sugerując, że to "itp." może znaczyć wszystko, cokolwiek adresat zechce. Washington odrzucił i te listy. W końcu angielscy dowódcy zmienili taktykę i wylądowali na Long Island. - Ale nasi żołnierze uciekli - stwierdziła oburzona Daisy. - W pewnych wypadkach - zgodził się Filip. - Ale trzeba zaznaczyć, że były trzy małe oddziały, które trwały w miejscu i zostały wybite do nogi. Sprawa niedostatecznego wyćwiczenia ciągle zbiera swoje żniwo. Większość ludzi po prostu nie rozumie wymogów, jakie stawia armia. Bóg wie, że nie bawi mnie słuchanie rozkazów niektórych głupców! Mój przyjaciel, który dowodzi naszą artylerią, znacznie wcześniej przewidział ten problem. Twierdził, że z farmerów i rzemieślników prawdopodobnie nie da się sformować zdyscyplinowanej, silnej armii. I przy każdej porażce przypominam sobie jego prorocze słowa. Gdy Brytyjczycy wkroczyli do Nowego Jorku i wylądowali nad zatoką Kip, wojsko podwinęło ogon pod siebie. Washington pojawił się na tym swoim pięknym siwku, na którym zwykle jeździ. Przeklinał jak nikt, kogo dotąd słyszałem. I chłostał złorzeczeniami. - Atakując wroga osobiście? - spytał Lumden. - Nie - Filip potrząsnął głową. - Swych własnych ludzi, którzy uciekali z pola walki. Był w takim stanie, że jeden z oficerów sztabowych musiał zawrócić jego konia. Taka sytuacja zatruwa atmosferę. Do tamtego momentu spychano nas wzdłuż rzeki Hudson w Jersey, a potem rozpoczął się marsz na południe. Armia dojrzała do rozpad-nięcia się na części. Myślę, że tak by się stało, gdyby generał nie przeprowadził nas na Boże Narodzenie na drugą stronę Delaware. - Ludzie zaczęli inaczej mówić o Washingtonie po bitwie pod Trenton - skomentował Lumden. To było wspaniałe zwycięstwo. - George - zaśmiał się Filip - ostatnio zachowujesz się i odzywasz jak patriota. - Po trosze nim jestem - uśmiechnął się Lumden. - Lojalność zmienia przekonania. Ilu tych przeklętych niemieckich najemników schwytaliście? - Ponad dziewięciuset. Tylko że oni nie są takimi bestiami, jak ich malują. Zostali wynajęci do walki i spełniają warunki umowy, to wszystko. W każdym razie Lumden miał rację przynajmniej w jednej sprawie. Opinia publiczna zmieniła zdanie o Washingtonie w ciągu ostatnich trzydziestu dni. Tylko desperacka decyzja generała o zaatakowaniu przygranicznej placówki Trenton, osadzonej przez heskich najemników, przyniosła zwycięstwo. Garnizon spokojnie świętował Boże Narodzenie i zupełnie nie spodziewał się ataku. Sukces uchronił amerykańską armię od rozpadu i masowej dezercji na skutek moralnego upadku wojska. Filip przywołał wspomnienia tamtych chwil: odpychający chłód grudniowej pogody, targającą żołądkiem przeprawę w otwartych łodziach przez zablokowany lodem nurt Delaware. Ludzie z pobliskiego Harblehead służyli za przewodników. Filip jeszcze dziś czuł ciężar zbutwiałych butów podczas szybkiego marszu do Trenton. Klękał i celował do heskich wojaków na głównej ulicy garnizonu, podczas gdy deszcz ze śniegiem zalewał jego niemal bose, zakrwawione stopy. Ponieważ Filip ledwie mógł chodzić, przeto wysłano go na tyły, by podreperował swoją formę. Z tego powodu-ominął go udział w drugim niewielkim, lecz znaczącym zwycięstwie. W Princeton Washington zadał Brytyjczykom druzgocącą klęskę. Mimo bardzo plastycznych wspomnień, które odżyły w jego pamięci, Filip nie czuł się poruszony. W minionym roku często miał do czynienia ze śmiercią. I choć zawsze odczuwał obawę przed włączeniem się w wir walki, zniknął jego paniczny lęk o swój los. Przypuszczalnie był to rezultat codziennych doświadczeń na polu bitwy. Podobnie jak pułkownik Johann Rall, dowódca heskich najemników z Trenton, Filip robił swoją robotę i liczył na rychły koniec kampanii. Chciał wrócić z wojny i na dobre zamieszkać w małym domku, który Anna wynajęła w Cambridge. Nie zanosiło się jednak na szybki powrót. Armia Washingtona zaległa na zimowych kwaterach, tak samo jak wojska króla Jerzego. Wiosna z całą pewnością miała przynieść kolejne kampanie. Niektórzy twierdzili, że w stanie Nowy Jork wojska ruszą na Filadelfię. Po zwycięstwach w Trenton i Princeton nabrano przekonania, że hescy najemnicy mogą być pokonani. To spowodowało, że amerykańska armia nieco okrzepła, choć zdaniem Filipa jeszcze niewystarczająco. Tak jak przepowiadał Knox, Amerykanie nie stali się wojskiem z prawdziwego zdarzenia. Anna przywróciła pogodną atmosferę obwieszczając: - Zapraszam, jedzenie gotowe. Obawiam się, że posiłek nie grzeszy elegancją. - Skoro widzimy znów was oboje w zdrowiu i pogodzie, to starczy za dziesięć bankietów - uśmiechnął się Lumden, otaczając ramieniem obfitą kibić swojej żony. - Ale musimy wyruszyć przed wieczorem, George - zaznaczyła Daisy. - Chciałabym być w Concord, zanim się ściemni. - Oczywiście, kochanie - wymamrotał Lumden. Anna i Filip wymienili rozbawione spojrzenia... Przez moment, towarzysząc swojej żonie do skromnie, lecz starannie zastawionego stołu w salonie, Filip mógł zapomnieć o nędznym życiu garnizonu w Morristown i bezustannych spekulacjach na temat wiosennej ofensywy. Znajdował przyjemność w pogawędce ze starymi przyjaciółmi i w spożywaniu lekko skruszałej wołowiny. Anna zdobyła mięso okazyjnie i przyrządziła z rumianym sosem, żeby poprawić jego smak. Pożegnano się, zgodnie z planem, około trzeciej. Filip i Anna machali swym gościom, aż bryczka, którą najęli Lumdenowie, zniknęła z pola widzenia na wyboistej ulicy. Trzymając dłoń żony, Filip zawrócił między topniejącymi pryzmami czystego śniegu. Zauważył, że zasłona w oknie na parterze sąsiedniego domu została gwałtownie zasunięta. - Stara plotkara znowu nas obserwuje. - Pani Brumple jest przemiłą damą, Filipie - zaśmiała się Anna. -Dziwaczną, lecz kochaną. - Wdowa, która nie wie, co robić ze swoim czasem, jest gorsza od morowej zarazy. Wiem, że szpieguje nas co wieczór, gdy wcześniej zasłaniamy okna, żeby pójść do łóżka. Rozgorączkowana plotkara. - Ale była taka uprzejma i pomocna. Kiedy Abraham miał krup w czasie Bożego Narodzenia, zmieniała mu okłady. - Już dwa razy mnie pytała, ile pieniędzy zostawił nam twój ojciec. - Tylko dwa? Ja już straciłam rachunek, tak często słyszałam to pytanie - brązowe oczy Anny błyszczały wesoło. - Bronię się przed nią, jak mogę. - Obawiam się, że bywam niegrzeczny, bo nie mówię nic. - Och, Filipie, nie wolno ci! To nawet bardziej ją usatysfakcjonuje, gdy szepniesz, że papa zostawił fortunę! Tym sposobem ma o czym mówić, gdy idzie na rynek albo szyje mundury w kółku parafialnym. - Wyobrażam sobie - odpowiedział bez przekonania. *.., Wróciwszy do salonu, ogrzał ręce przy kominku. Na półce okapu spoczywała szkatułka jego matki i mała zielona buteleczka z listkami herbaty. Wyżej, na kołkach wisiała strzelba Kentucky po Experiensie Taicie, a jeszcze wyżej szpada, dar przyjaciela z Francji, Gila. - Czy chciałbyś odpocząć chwilę, gdy będę prała pieluchy Abrahama? - spytała Anna. - Chciałbym - odpowiedział ziewając - ale mam coś do zrobienia. -Melancholijnie pocałował ją lekko w usta. - Pora, żebym odpowiedział na list mego ojca. Przelotne skinienie głową i szybkie muśnięcie policzka dały mu znać, że zrozumiała. III Siedział przy biurku obok małżeńskiego łoża. Świeca rozjaśniała gasnące światło zimowego popołudnia. Słońce chyliło się ku zachodowi. Filip rozłożył zapełnione starannym pismem strony.welinowego papieru. List dostał się do urzędnika poczty w Cambridge po całych miesiącach tułania się. Napisano go wczesną jesienią, a do Bostonu dotarł na francuskim żaglowcu pocztowym, który wyślizgnął się brytyjskim czujkom patrolującym wybrzeże. Poprzedniego lata, jeszcze przed kampanią nowojorską, Filip nawet nie wyobrażał sobie, że jego list ma jakieś szanse dotarcia do Kentlandu, siedziby jego ojca. Postanowił jednak zdać się na łaskawość losu. Dziś, zagłębiając się kolejny raz w lekturze listu ojca, czuł takie samo wzruszenie jak za pierwszym razem. Od powrotu do domu często sięgał po pismo z Anglii. Jego oczy zatrzymywały się na jednym z fragmentów kończących list: To zdumiewające, mogę powiedzieć, ze wręcz cudowne, dowiedzieć się, po latach oczekiwania na jakąkolwiek wiadomość, że mój tak bardzo kochany syn Filip Charboneau żyje i doszedł do wieku męskiego. Twój krótki list, jak nagły wschód słońca, rozjaśnił szarą i nużącą egzystencję. Moja żona już od dziesięciu miesięcy spoczywa w grobie, a mój drugi syn Roger zmarł w Filadelfii. Przyczynąjego śmierci były rany odniesione w mieście Boston podczas służby w armii królewskiej. Szczegóły jego fatalnego pojedynku do dziś wydają mi się niejasne. Filip otarł kropelki potu z górnej wargi. W swoim liście napisanym ostatniego lata podzielił się z ojcem kilkoma głębokimi, prawie mistycznymi refleksjami, aby nawiązać prawdziwy kontakt z człowiekiem, który dał mu życie. Ale jednocześnie ten pierwszy list do Jamesa Amberly,ego był ostrożny, zawierał niewiele informacji. Napisał o swoim życiu w koloniach, pod nowym nazwiskiem, o śmierci Marii Charboneau, zmarłej podczas podróży do Nowej Anglii. Nie wspomniał ani słowem o knowaniach lady Jane, mających na celu pozbawienie go dziedzictwa, które przeznaczył dla niego ojciec. Prawda o śmierci Rogera, legalnego syna Amberly,ego, mogła prawdopodobnie wyjawić sekret Filipa: jego winę. Świadomość, że Filip Charboneau stal się Filipem Kentem, doceniam wagę tego nazwiska, powtarzam: świadomość, że mój syn jest szczęśliwie żonaty i donosi mi o istnieniu wnuka, uszczęśliwia mnie tak, jak nie mogłoby nic innego w tej sytuacji. Żałuję tylko, że okoliczności, włączając w to moją chorobę podczas Twego pobytu w Kentlandzie, pozbawiły Cię części tego, co przeznaczyłem dla Ciebie z mych posiadłości. Twoja wzmianka o spaleniu listu ode mnie do Twej kochanej matki, listu, w którym uroczyście przysięgałem Ci udział w moim majątku, chwilowo mnie zaniepokoiła. Teraz, po namyśle, doceniłem ten postępek, gdyż zrozumiałem, jak pochlebnie świadczy on o Tobie jako człowieku. Poprzez rozdzielający nas ocean, w obliczu choroby wysysającej siły, choroby, której skutków lepiej nie przewidywać, i wojny, o której rezultatach lepiej nie wspominać w rozmowie ojca z synem, przesyłam Ci me najgorętsze uczucia, wyrazy dumy, którą mnie napełniasz, i jeszcze raz radosne zdziwienie, jakie sprawia mi wiadomość o mojej domniemanej śmierci. Mam nadzieję, że okoliczności nie odbiorą nam szczęśliwej możliwości ponownego skomunikowania. Z nieustającą miłością Jas. Amberly Ojciec pominął swój heraldyczny tytuł. Filip znalazł czysty arkusz papieru, naostrzył dobrze pióro i zawahał się. Ciągle nie był pewien, jak rozpocząć poprawnie list do księcia. W końcu zaniechał zastanawiania się i rozpoczął od nagłówka: Mój Drogi Ojcze, a dalej pisał: / ja również doświadczyłem wielkiej radości, gdy francuski okręt przywiózł Twój list na nasze nadbrzeże. Pozwól, że powiem Ci raz na zawsze, że pragnę, byś zachował zdrowie i pomyślność, mimo że znaleźliśmy się na dwu różnych krańcach w związku z konfliktem, jaki wybuchł między naszymi narodami. Tak jak większość moich ziomków, mam nadzieję, że problemy zostaną rozwiązane w sposób zadowalający obie strony, zanim upłynie zbyt wiele czasu. Filip, choć był gorącym patriotą oddanym sprawie amerykańskiej, mógł szczerze napisać te słowa. Taki pogląd panował powszechnie w szeregach amerykańskich. Oczekiwano z niecierpliwością na wznowienie stosunków z Anglią, nie wspominając już o handlu. Oczywiście pod warunkiem, że pokój nie oznaczałby przegranej Amerykanów. Jeśli chodzi o Twoje słowa na temat dziedzictwa, to wyznam Ci, że zupełnie nie żałuję zniszczenia listu. Byłem niezwykle zdeterminowany, pragnąłem zrzec się wszystkich roszczeń z wyjątkiem jednego, z którego miłość i duma nigdy nie pozwoliłyby mi zrezygnować. To, że dziś mogę zwrócić się do Ciebie jako swego ojca, jest wystarczającą nagrodą. Wielu ludzi, których spotykałem w pobliżu Twej posiadłości, a później również w Londynie, gdzie zatrzymałem się na krótko, mówiło bardzo dobrze o prawości Twego charakteru. A jedną z osób wystawiających Ci chlubne świadectwo byl znany amerykański uczony - doktor B. Franklin. Pióro miarowo skrobało po papierze, podczas gdy świeca wypalała się. Filip opisał w jasnych barwach swą żonę Annę, a potem syna Abrahama. Po chwili zastanowienia dodał jedną ostrożną w słowach linijkę o swej służbie pod dowództwem generała Washingtona. Podpisał się imieniem, złożył gęsto zapisany arkusz i zakleił woskiem. Nie miał żadnej specjalnej pieczęci, żeby odcisnąć ją na wosku. Na zewnętrznej części złożonego arkusza podał adres; Kentland, Kent, Wielka Brytania. Nie wiedział, gdzie znajduje się rezydencja w Londynie. Potem zajrzał do kuchni. Anna usiłowała wyczarować garnek zupy marchewkowej z tego, co pozostało po przygotowaniu posiłku dla Lumdenów. Podszedł do niej od tyłu i pocałował w ucho. Klepnęła go po ręce, gdy objął ją wpół. Przycisnęła jego ramię do swych miękkich piersi i przymknęła oczy na chwilę, opierając głowę o jego policzek. - Anno - zaczął - czy sądzisz, że moglibyśmy... Przekornie nie pozwoliła skończyć, obróciła się i zamknęła mu usta głośnym pocałunkiem. - Odpowiedź brzmi "tak". Zupa może poczekać. Twój urlop jest zbyt krótki, a Abraham pewnie nie obudzi się jeszcze przez jakiś czas. - Akurat nie tę propozycję miałem na myśli - objął ją, śmiejąc się - ale jest bardzo dobra. Chciałem zapytać, czy nie miałabyś ochoty pojechać do Bostonu? - Teraz?! - wykrzyknęła. - Och, teraz mamy inne rzeczy do roboty - znów się uśmiechnął. -Może jutro. Mogłabyś zrobić zakupy, a ja tymczasem odszukam Bena Edesa i dowiem się, czy można wysłać list do Anglii. - Z przyjemnością. Jestem pewna, że pani Brumple zaopiekuje się Abrahamem przez jeden dzień. Filip wydął wargi. - Cieszę się, że nadaje się do czegoś oprócz zadawania imperty-nenckich pytań i zerkania na nasze zasunięte zasłony - wziął Annę za rękę i przyciągnął do siebie. - Chodź, zaciągnijmy je i zafundujmy jej staremu sercu ten podniecający dreszczyk. IV Wyprawa do Bostonu, choć odbyta pieszo rozmokłymi drogami, okazała się nad wyraz owocna. Na North Square Annie udało się zapakować do koszyka dwa względnie świeże schaby. Przy innym straganie Filip wydał kilka szylingów na pomalowany w jaskrawe wzory dziecinny bębenek wraz z pałeczkami. Prezent dla Abrahama. Zignorował cierpki komentarz Anny na temat zabawek, które przypominają o toczącej się wojnie. Poprzedni lokal Bena Edesa okazał się splądrowany i spalony przez królewskich żołnierzy. Ale stary drukarz wrócił i znalazł nową siedzibę kilka domów dalej, w dole Dasset Alley. Tam młoda para odszukała przyjaciela pracującego ciężko przy ręcznej prasie. Znów publikował swoją gazetę, tym razem bez żadnego pomocnika. Jak tylko Filip i Anna przybyli, zamknął zakład i zabrał ich do "Zielonego Smoka" na herbatę i ciastka. Przy stole Filip zagadnął o pocztę wychodzącą z miasta. - Zajmie to trochę czasu, zanim list dotrze do Anglii - odpowiedział Edes. - Ale w końcu powinno mu się to udać. - Daj, Filipie, zajmę się tym - wyjął Kentowi list z ręki. - Muszę zapłacić za... - zaczął Filip. - Nie, to patriotyczna pomoc dla jednego z chłopców z naszego wojska. Tak jak poczęstunek herbatą i ciastkami. - Więc sądzisz, że list dotrze do celu? - spytał Kent. - Cóż, nie jestem pewien. Ale przy nadbrzeżu cumuje mnóstwo statków korsarskich z Nowej Anglii, polujących na brytyjskie okręty, żeby je złupić. Nadają pocztę do Europy w Indiach, skąd neutralne statki wiozą ją na kontynent, a potem do Anglii. Jeśli będziemy mieć szczęście, to znajdziemy krótszą drogę "Francuzem", który zawinie do Bostonu po ładunek prochu. - Nadbrzeże pewnie bardzo zatłoczone - zauważyła Anna. -W drodze powrotnej z rynku przeszliśmy przez Sawyer Yard. Nigdy nie widziałam takiego tłumu. - W tych dniach hasło brzmi "łap wszystko, co pływa" - powiedział Edes. - Wygląda na to, że codziennie wypływają nowe statki pirackie. Jedyny problem to znalezienie pieniędzy na ich wyposażenie i budowę. A potem ludzi, którzy by na nich pływali. Otworzył egzemplarz gazety, który przyniósł ze sobą. Wskazał na notkę reklamową wydrukowaną tłustym drukiem. Filip słyszał, że Kongres wyraził zgodę na wodowanie statków kaperskich, pozostających w gestii prywatnych właścicieli. Miało to choć częściowo wyrównać siły na morzu, gdyż Ameryka nie dysponowała siłami morskimi. Ale w tym artykule coś osobiście mu znanego zwróciło uwagę Filipa. Zaproszenie wszystkich ludzi morza, marynarzy, którzy pragną służyć swojemu krajowi, a zarazem powiększyć swe fortuny. Wielki statek korsarski ECLIPSE, dowodzony przez W. M. Caleba, ESQ, który niejednokrotnie udowodnił, że jest znakomitym żeglarzem, wyruszy niedługo na wyprawę przeciwko wrogom Stanów Zjednoczonych Ameryki. ECLIPSE dzięki swej budowie ma wyborne szanse zarówno atakowania, jak i obrony. To szybki statek, znakomity w pościgu. Zaprasza się wszystkich wesołych rodaków, którzy kochają swój kraj, a zarazem nie gardzą pełną sakiewką. Niech zgłaszają się na Nadbrzeże Jego Wysokości Gubernatora Hancocka, gdzie mogą się zaokrętować i gdzie inne dzielne zuchy powitają ich z otwartymi ramionami i uraczą wspaniałym napitkiem zwanym GROGIEM, który wszyscy prawdziwi ludzie morza uważają za LIKWOR ŻYCIA. Kończąc czytanie, Filip podniósł wzrok na Annę i zwrócił się do niej: - Anno, spójrz na to. "Eclipse" to właśnie statek, na którym płynęliśmy z moją matką z Anglii. Ben Edes aż uniósł brwi. - Znasz Willa Caleba? - Jeśli to ten sam człowiek. - Kapitan najwyższej klasy. Aż z Maine. - To on - skinął głową Filip, któremu ciepło się zrobiło na sercu na wspomnienie Caleba, który chciał go zatrudnić na statku po śmierci matki. - Choć, o ile pamiętam, kapitan Caleb nie brał na statek pijanych marynarzy. - Nie da się przyciągnąć załogi bez grogu - skomentował Edes. -A Caleb potrzebuje więcej marynarzy niż inni. Oprócz "Eclipse" ma drugi, już uzbrojony statek. A próbuje zebrać fundusze na budowę jeszcze dwóch. Zamierza wyruszyć w długi rejs. Liczy na swoje szczęście na morzu, on i ludzie, którzy gotowi są zaryzykować utratę dużej sumy lub wzbogacenie się. Anna zerknęła znad gazety. Jej brązowe oczy rzuciły kalkulujące spojrzenie. - Czy ten kapitan Caleb ma wszystkie patenty oficerskie w porządku? - spytała. - I inne zezwolenia? - Myślę, że tak. Dwa już dostał od Kongresu na istniejące statki. A dwa następne są prawdopodobnie zagwarantowane przez administrację Massachusetts i otrzyma je, gdy tylko statki zostaną zbudowane. Caleb jest rzeczywiście bardzo przedsiębiorczym człowiekiem. - Gdzie znajduje się jego biuro? - Na początku Nadbrzeża Hancocka, w głębi, gdzie cumują okręty. - Filipie - Anna zwróciła się wprost do męża - myślę, że możemy pójść i odszukać twego dawnego znajomego. - Po co? - By dowiedzieć się, czy moglibyśmy zainwestować trochę pieniędzy, żeby pomnożył je dla nas. - Anno, mieliśmy je oszczędzać! - Więc pewnego dnia mogę mieć w tobie konkurenta - zażartował Edes. - Pieniądze leżą bezużytecznie - stwierdziła Anna. - Jeżeli mamy okazję, by pomóc sprawie i jednocześnie mieć z tego jakiś skromny dochód... - Bardziej prawdopodobne, że zobaczymy naszą inwestycję tonącą w oceanie - uciął sceptycznie Filip. - Przynajmniej jest warta włożenia pieniędzy. I zrobię to - jej zdecydowane skinienie głową wywołało mimowolny uśmiech na twarzy Filipa. - Anno, czasami okazujesz się najbardziej zadziwiającą z kobiet. - Ona jest kobietą - powiedział Edes. - To wyjaśnia wszystko. - Myślę, że właśnie postanowiła wynagrodzić coś swojej matce. Dziadek Anny był właścicielem stoczni, ale jej matka nie mogła przejąć po nim interesu. Było to nie do pomyślenia dla kobiety, chociaż bardzo tego pragnęła. - Cieszcie się zdobytymi męskimi przewagami, panowie - powiedziała Anna wesoło, wstając. - Ja zamierzam dopilnować interesów "Kenta i Syna". - Czy to nazwa mojej konkurencji? - spytał Edes. - W przyszłości - Anna uśmiechnęła się swoim najsłodszym uśmiechem. - Jeżeli to ona będzie zarządzać twymi interesami, Filipie, to równie dobrze mogę odejść od zawodu już dzisiaj. Żadna drukarnia w Nowej Anglii nie wytrzyma takiej konkurencji - ty. przy prasie, a twoja żona przy kasie. - Myślę, że możesz mieć rację - wyszczerzył zęby Filip wstając, żeby podążyć za Anną. Kobieta oczywiście niecierpliwiła się, chcąc szybko opuścić zadymioną karczmę. - Do widzenia, panie Edes. Drukarz spojrzał na niego rozpaczliwie, robiąc komicznie pogrzebową minę. - Pamiętaj o mnie, gdy zbankrutuję i będę potrzebował pożyczki, dobrze? - A wysokość twego udziału? - spytała Anna poważnie. Edes roześmiał się, co i ona zrobiła wychodząc za Filipem. Wyszli na rozświetloną lutowym słońcem ulicę. Topniejący śnieg płynął rynsztokami. Filip potrząsnął głową. - Anno, powtarzam: jesteś cholernie zadziwiającą kobietą. - Dlaczego miałbyś być zaskoczony, kochanie? - założyła na ramię swój koszyk z zakupami. - Znasz nasze plany równie dobrze jak ja. Zamierzasz przetrwać tę obrzydliwą wojnę, którą z pewnością wygramy. Możesz przecież otworzyć własną firmę z dwoma czy trzema prasami zamiast jednej. I zostawić jeszcze coś niecoś na wynajęcie kilku czeladników. Kapitan Caleb może sprawić, że te plany staną się realne. Wszystko jest więc jasne. - Tak, miałem takie uczucie już przed chwilą - zaśmiał się Filip, dodając z pewnym żalem, że szkoda mu, iż to nie był jego pomysł. V W niewielkim biurze na poddaszu domu przy Nadbrzeżu Hancocka Filip przedstawił swą żonę zupełnie oniemiałemu z wrażenia Willowi Calebowi. - Boże! Byłeś niewiele więcej niż chłopcem, gdy przypłynąłeś na "Eclipse". Ledwie cię poznałem. - Cóż, wiele się zdarzyło od tamtej podróży, kapitanie Caleb. -Filip przystawił Annie krzesło do stołu zawalonego papierami. - Teraz zapewne wyruszę z regimentem Massachusetts w dół Jersey. - Z armią? - Tak. Filip stwierdził, że Caleb zmienił się niewiele. Teraz zbliżał się do sześćdziesiątki, w dalszym ciągu strzygł się krótko i miał ogorzałą cerę. Wyglądał tak samo jak w drodze z Bristolu. Jego haczykowaty nos i falujące siwe włosy przypomniały Filipowi dziób jednego z nowoan-gielskich statków handlowych, na których Caleb spędził swe życie. - Jeśli jesteś w armii, to pewne jak diabli, hm... proszę wybaczyć, pani Kent - powiedział Caleb. - Mogę się założyć, że nie przyszedłeś tu po to, aby zaokrętować się na jeden z moich statków korsarskich. - Nie - wtrąciła Anna. - Pan Ben Edes wspomniał, że szuka pan inwestorów, by wybudować i wyposażyć jeszcze dwa okręty. - Macie pieniądze, żeby ponieść takie ryzyko? - oczy Caleba zwęziły się. - Pod dowództwem wybitnego kapitana - odparła Anna. - Zarówno Filip, jak i pan Edes mówią o panu bardzo pochlebnie. Bylibyśmy w stanie zebrać sumę dwustu funtów, gdyby propozycja okazała się odpowiednia. Filip z trudem powstrzymał się, żeby nie zaoponować. Dwieście funtów szterlingów stanowiło około dwóch trzecich spadku po ojcu Anny. Myślał raczej o zainwestowaniu pięćdziesięciu funtów. Znów stało się boleśnie widoczne, że sprawy interesów spoczywają niepodzielnie w rękach jego żony. Kapitan Caleb aż się spocił na wspomnienie takiej sumy. Wyciągnął \ dolną szufladę biurka i wyjął zwinięte plany i butelkę rumu. Anna odmówiła poczęstunku mocnym trunkiem, ale Filip, wciąż zakłopotany, wolał się wzmocnić. Caleb ochoczo rozwinął szkice pokryte labiryntem linii. - Czy wie pani cokolwiek o pływających jednostkach, pani Kent? - Troszkę. Mój dziadek się tym zajmował. - Do diabła! Oto, gdzie zamierzam zbudować te dwie ślicznotki. Pozwólcie, że pokażę. Anna pochyliła się do przodu z zainteresowaniem. Dla Filipa szkice stanowiły sieć pajęczyn. Rozpoznał plan kadłuba i niewiele więcej. Wkrótce pogubił się w tych wszystkich wymienianych przez Caleba takielunkach, dziobach, rufach i innych specjalnych konstrukcjach... - Wszystko to najlepsze projekty, pani Kent. I najlepsze działa, jakie możemy nabyć. Przedsięwzięcie ma opierać się na krótkich rejsach, mniej zaopatrzenia, mniej amunicji. Szybkość! Szybkość! Złapać tych niezdarnych Brytyjczyków! Jeżeli uderzymy, to uderzymy potężnie! - Jakie są warunki finansowe, jeżeli skonfiskujecie wrogi statek handlowy, kapitanie? - Tryb postępowania jest następujący: załoga dostaje nagrodę i przyholowuje statek do amerykańskiego portu. Nie może to być Francja ani Indie. Przy tym inwestorzy tracą, jeżeli jednostka zostanie sprzedana w obcym porcie. Wówczas przepada nagroda, tak stanowi prawo Kongresu. - W porządku, to chyba jasne. - Publikujemy nazwy schwytanych statków w gazetach i czekamy piętnaście dni. Jest to wymóg formalny, aby nagroda mogła być wypłacona. Bo raczej nikt nie przypuszcza, by Brytyjczycy przeskoczyli Atlantyk, żeby bronić swych praw w sądzie. Następnie, gdy sędziowie zakwalifikują zdobycz jako nagrodę, opłaca się koszty sądowe i wystawia statek i ładunek na licytację. Odnośne przepisy przewidują, że nie więcej niż jedna trzecia zysku przeznaczona jest do podziału między kapitana i załogę. Reszta musi być wypłacona właścicielom statku zgodnie z wysokością ich udziałów. - Chciałabym mieć to wszystko na piśmie - powiedziała Anna. -Mam na myśli wysokość udziału w każdym statku. - W każdym? Chcecie zainwestować w oba? - Tak - skinęła głową. - Sto funtów na każdy nowy statek. Plany są wspaniałe, a przez podzielenie inwestycji podwajamy szansę zysków, a zmniejszamy o połowę prawdopodobieństwo strat. - Co tylko zechcesz - skłonił się Caleb. - Mam tu przygotowane papiery i możemy podpisać... - Nie, nie. Nie jesteśmy dzisiaj przygotowani do rozmów. Ale będzie pan mile widziany, kiedy zawita pan z dokumentami do naszego domu w Cambridge. Mam nadzieję, że przyniesie pan ze sobą listy kaperskie, chętnie je osobiście obejrzę. - Będę tam w tym tygodniu. Skoro mowa o obiecanych dwustu funtach. - Nie obiecanych. Możliwych. - Tak, tak. Rozumiem. Ale to będzie ogromna pomoc. W każdyrri razie dostateczna, żebym mógł wkrótce zebrać wystarczające fundusze na przynajmniej jeden ze statków. { Anna wstała i zwyczajem ludzi interesu wyciągnęła dłoń. ! - Więc spotkamy się i przedyskutujemy warunki. ,} - Tak, madam. Ja z pewnością... ; Kroki na schodkach przerwały rozmowę. Wysoki, śniady mężczyzna w niebieskiej wełnianej kurcie kapitana wkroczył do biura z papierami w ręku. Przybysz mógł być około dziesięciu lat starszy od Filipa, wyglądał na trzydziestkę. Miał ciemne, mocno kręcone włosy, gęste brwi i małą, jasną bliznę w kąciku lewego oka. Blizna ściągała skórę w dół, nadając spojrzeniu specyficzny wyraz. Mężczyzna robił wrażenie aroganckiego, wydawał się zarozumiały, co odstręczyło od niego Filipa już na pierwszy rzut oka. - Wybacz, Will. Nie zdawałem sobie sprawy, że masz gości - nosowa wymowa pozwalała od razu rozpoznać w nim mieszkańca Nowej Anglii. - Potencjalni inwestorzy, Malachi - powiedział Caleb. - Pan i pani Kent z Cambridge - mój towarzysz, kapitan Rackham, dowodzący "Nancy", innym statkiem korsarskim, który mam już na wodzie. Ja będę kapitanem na "Eclipse", dopóki nie zostanie zwodowany nowy statek. - Bardzo mi miło - powiedział Rackham, kłaniając się, do czego wyraźnie nie nawykł. Filip dostrzegł, jak spojrzenie nowo przybyłego ześlizgnęło się po twarzy Anny na jej piersi rysujące się pod suknią. Dziewczyna siedziała sztywno, ze spuszczoną głową, przyciskając do siebie koszyk. Caleb również zauważył bezczelne spojrzenie Rackhama. By odwrócić jego uwagę od kobiety, spytał ostro: - Masz coś do mnie, Malachi? - Kawał dobrej, porannej roboty - pokazał papiery. - Jeszcze dwie nagrody dla "Nancy" plus miedź i zezwolenie na rejs dla "Eclipse" -poczęstował się rumem. - Ale to może chwilę poczekać, gdy tymczasem my zajmiemy się naszymi gośćmi. - Już wychodzimy - Filip ujął Annę za ramię i skierował się w stronę dziarskiego kapitana, który blokował sobą schody. Rackham rzucił Filipowi krótkie spojrzenie trwające nie dłużej niż moment, po czym uśmiechnął się z bezczelnym wdziękiem. - Szkoda. A moglibyśmy lepiej się poznać, skoro planujecie przyłączenie się do naszego ryzyka. - Zauważył trójgraniasty kapelusz Filipa z czarną żołnierską wstążką. - Służymy w wojsku, tak, panie Kent? - Tak jest - odparł patrząc Rackhamowi prosto w oczy. - Gdzie stacjonujecie? - W Jersey. Wkrótce wrócę. Powiedział to bez zastanowienia i zaraz pożałował. Cholerna szczerość. Kapitan Rackham wydawał się nadzwyczaj zainteresowany zawartością swej szklaneczki rumu. Ale Filip dostrzegł, że jego wyjaśnienia spowodowały rzut oka w kierunku Anny, z nowym odcieniem zainteresownia. A może uległ tylko igraszkom swej zazdrosnej wyobraźni? Kapitan Caleb dostrzegł zamieszanie wyrażające się czymś w rodzaju konfrontacji: Filip i jego żona przy schodach, Rackham stojący im na drodze i udający, że nie zdaje sobie z tego sprawy. Caleb wyciągnął rękę i odsunął kolegę delikatnie, lecz stanowczo. Rackham zesztywniał, spojrzenie, które rzucił, powiedziało Filipowi wiele o jego emocjach. Ponieważ to Caleb był dowódcą, więc Rackham odsunął się bez słowa protestu. - Filipie, mam nadzieję, że będziesz bezpieczny w Morristown -powiedział Caleb. - Dziękuję, kapitanie. To dobre życzenie. Sprawy mogą nagle potoczyć się bardzo szybko, gdy pogoda się przełamie. Generał Howe porusza się wolno, ale lord Cornwallis potrafi być prędki i chytry jak lis. . Byli już na schodach. - Panie Kent, cała przyjemność po mojej stronie. Proszę być pewnym, że wkrótce zawitam do państwa z moją propozycją. - Czekam z niecierpliwością. - Obaj przyjedziemy, jeżeli sobie tego życzycie! - zawołał z góry kapitan Rackham. - To nie będzie konieczne - odparł szorstko Filip. Caleb spojrzał na kolegę, ale ten ignorując go, wzniósł szklankę w złośliwym toaście. - Cokolwiek pan powie, sir! Gdy opuścili już hałaśliwe nadbrzeże, Filip powiedział do żony: - Anno, nie przypadł mi do gustu ten człowiek, ten Rackham. Wygląda na podły gatunek ludzki. - Zgadzam się. Starałam się nie zwracać uwagi na spojrzenia, jakimi mnie obrzucał. - Trzymaj się od niego z daleka. - Zamierzam. Upewnię się, że robię interes tylko z kapitanem Calebem. On jest oczywiście człowiekiem zupełnie innego pokroju. Jeśli będziemy mieć szczęście, zarobimy wielkie pieniądze. - Tak, trzymając się z daleka od towarzystwa Rackhama, myślę, że warto zagrać hazardowo. I nie mówię tak wyłącznie dlatego, że nie mam innego wyjścia. Mimo że na twarzy miał uśmiech, w głębi duszy się martwił. Już po chwili mniej go obchodziły finansowe perspektywy niż partner Caleba, człowiek, który będzie kilka kilometrów od jego żony, w czasie gdy on sam uda się z powrotem do Morristown. - Nie trap się - powiedziała Anna, wyraźnie podzielając jego zmartwienie. Wzięła go pod rękę. - Uporałam się z gorszymi łotrami niż ten łajdacki marynarz. W razie czego znowu to zrobię. Lutowe słońce już nie grzało tak mocno, a perspektywa zysku w korsarskim przedsięwzięciu o wiele mniej przemawiała do wyobraźni. Filip jednak znał swoją żonę, wiedział, że Anna była kobietą zdecydowaną. Nie powiedział już ani słowa na ten temat. ROZDZIAŁ DRUGI __________Mroczny postępek__________ * i Gdy upały w Caroline County stały się zbyt dokuczliwe, Lottie polubiła uprawianie miłości pod gołym niebem. Dziś w nocy też tak miało być. Judson słyszał, jak wzywała go spod jabłonki Toma Shawa, drzewka, które zawiodło nadzieje i nie zakwitło na wiosnę. - Kochanie, pośpiesz się! Oparty o wejście, Judson przechylił kubek kukurydzianej whisky, wysączając resztki zawartości. Upuścił naczynie obok żółtego psa leżącego przy drzwiach. Zwierzę ziało z wywieszonym językiem, ślina kapała mu powoli, kropla po kropli. Tuż nad horyzontem wisiał czerwony, niepokojący księżyc w pełni. Judson mógł słyszeć, jak Lottie przygotowuje się dla niego. Miękkie szelesty bluzki i spódnicy odkładanych na ziemię współgrały z bzycze-niem nocnych owadów. Młody Fletcher zdążył się już zmęczyć Lottie, ale nie miał innego wyjścia. Gdzie się miał podziać, gdy wrócił z Filadelfii zeszłego lata? Nawet przez moment nie pomyślał, że mógłby się zatrzymać na wzgórzu Sermon. Taka możliwość w ogóle nie była brana pod uwagę. By przedłużyć swą drogę do Caroline County, minął swe rodzinne strony i spędził tydzień w burdelu w Richmondzie. Tam, w domu publicznym, natknął się na jednego ze swych dalszych sąsiadów. W pierwszej chwili młody dziedzic oblał się rumieńcem wstydu, że przebywa w takim kompromitującym miejscu. Potem jednak panowie poszli na jednego i przy kieliszku Judson się dowiedział, że sytuacja Lottie zmieniła się podczas jego nieobecności. Została sama, ale nie mogła wrócić do rodziców. Wydano ją za mąż, żeby zrobić trochę miejsca w nędznej chacie, gdzie wciąż tłoczyło się sześcioro młodszych dzieci. Znajomy Judsona opowiedział mu, jak to Lottie była zmuszona sama zająć się swoimi interesami. I żeby zarobić parę szylingów, spiknęła się z plantatorskim synkiem i tym, co mu doskwierało w spodniach. Judson pojechał zobaczyć się z nią i urządził się u niej również dzięki poczuciu odpowiedzialności swego brata Donalda. Najpierw Donald odwiedził chatę Lottie, zastając Judsona, który zresztą wcale nie ukrywał swej obecności, jak zwykle półpijanego. Poprosił uprzejmie młodszego brata, żeby opuścił okolicę i przeniósł się gdzieś dalej. Judson, będąc w stanie skłaniającym do powściągliwości, odrzucił prośbę brata. Stwierdził, że nie ma dokąd pójść. To tylko podsyciło gniew Donalda. - Nic mnie to nie obchodzi, nie życzę sobie żadnej z tych twoich impertynencji. W Filadelfii dostatecznie zawiodłeś moje zaufanie. , - Och, więc już słyszałeś, zastanawiałem się właśnie... i - Jesteś tu od trzech tygodni. Pilna poczta z Pensylwanii jest równio szybka. - Kto ci napisał? - Nieważne. ? - Mam nadzieję, że nie będziesz prawił mi kazania w związku z zabiciem tego przeklętego torysa. Bo zakładam, że i o tym już wiesz? - List zawierał również i tę informację - stwierdził starszy brat. -Ale nie mam zamiaru wygłaszać kazań, bo dawno przekroczyłeś granice, w których mogą pomagać słowa. - Na miłość boską, przestań mówić jak ten staruch! - Koszmary wydają się twoją walutą, Judsonie - powiedział Donald astmatycznym głosem chorego. - Wróćmy do tematu. Jeżeli upierasz się przy mieszkaniu tutaj... - Mówiłem ci! Nie mam dokąd iść! - Więc bądź tak dobry i porozmawiajmy spokojnie. Schodźcie ludziom z oczu, ty i twoja dziewka. W miarę możliwości. - To nie będzie trudne - Judson wzruszył ramionami. - Nie zostało mi ani pensa. Zanim wróciłem, aby zejść się z Lottie, zrobiłem sobie małe... hm... wakacje w Richmondzie. - Dobrze. Zrobię z tobą interes. Nie paraduj, z łaski swojej, po całym hrabstwie, a ja wrócę tu od czasu do czasu... - nie kończąc zdania, zniknął w swym powozie, by po chwili wynurzyć się z małą sakiewką w dłoni. Uśmiech rozjaśnił twarz Judsona. - Przybyłeś już przygotowany na małe przekupstwo. - Podejrzewałem, że nie mógłbyś odjechać - stwierdził Donald. - Spryciarz. Z nas dwóch zawsze ty byłeś bystrzejszy, Donaldzie. To ciebie ojciec podziwiał. - Bądź przyzwoity i pomiń ten temat. Jestem ciężko chory między innymi z twojego powodu. Powinienem odwrócić się do ciebie plecami. Tak jak to robi każdy szanowany obywatel tego hrabstwa. - Jeżeli spotkanie odbywa się publicznie - uśmiechnął się zjadliwie Judson, myśląc o wizycie w burdelu. Donald ciągnął dalej: - Powinienem zostawić cię własnemu losowi, ale czuję, że nie mogę. Przynajmniej nie w tej chwili. - Więc więzy krwi się wzmacniają... - tym razem Judson roześmiał się na głos. A staruszek ma odwrotny pogląd. Nareszcie ktoś się o mnie troszczy. - Oszczędź mi swego jadu, na litość boską! - Donald rzucił sakiewkę na ziemię. -Zobaczymy się znowu tutaj. Jeśli będziesz trzymał się z daleka. Jak powiedziałem, sam właściwie nie wiem, dlaczego biorę to sobie na głowę, skoro ty się uparłeś stoczyć na samo dno. - Pyzata twarz się wykrzywiła. - To moja sprawa, że nie mogę zapomnieć, iż jesteśmy braćmi. Ale uwierz mi, Judsonie, jakikolwiek publiczny skandal i zapomnę o tym. Na zawsze! Podnosząc sakiewkę, Judson pochylił się bardzo nisko. - Ty, Donaldzie, masz pecha być człowiekiem honoru. - Nie, do diabła, to jedynie słabość i głupota. Donald zaraz zawołał czarnego, który czekał na zewnątrz przy drodze, i odjechał. To spotkanie przypomniało się młodemu Fletcherowi teraz, w lipcowy wieczór tysiąc siedemset siedemdziesiątego siódmego roku, bo skonstatował, że w ostatniej sakiewce od Donalda widać już prawie dno. Niepewnie poszedł w kierunku drogi, zastanawiając się, czy brat znów go wspomoże. Ale pilniejszy problem zwrócił jego uwagę. Głos Lottie zaskamlał z cienia pod uschniętą jabłonką. Co, do diabła, robisz, Jud? Przestań rozmyślać i chodź zająć się mną, najdroższy. Iluż dżentelmenów w Wirginii stać na własną dziwkę? - pomyślał z ironią, wlekąc się w kierunku, skąd dochodziło wołanie. Oto został podniesiony z nędzy dzięki jej odrażającemu prowadzeniu się i miękkiemu sercu swego brata. A teraz ona tylko czeka, żeby spełniać wszelkie jej zachcianki w swej wspaniałej posiadłości. Rzucił okiem za siebie, gdzie w rogu chałupy bielał króliczy ogonek. Zwierzątko zostało upolowane, gdy buszowało po grządkach. Judson wiosną próbował założyć tutaj coś w rodzaju ogródka, ale tylko nieliczne z nasion wy kiełkowały. Śmierć, wszystko tu było naznaczone śmiercią. W ciągu roku Judson stracił na wadze prawie dwanaście funtów. Od modnej smukłości przeszedł w stan wymizerowania. Rzadka broda wpadała w odcień jaśniejszy niż włosy. Usta, gdy przechodził przez zalane księżycowym blaskiem podwórko, miały jeszcze bardziej miękki zarys niż kiedykolwiek. Pot lał się po nagiej piersi w kierunku wypukłego brzucha, jak u starego mężczyzny. Miał na sobie tylko wystrzępione portki. No i dobrze. I jakąż to czyniło różnicę? Nie miał niczego innego do ubrania, tak jak nie miał żadnego innego celu poza kontynuowaniem swej występnej egzystencji. Jego dnie i noce spowijała mgła, która była jak mgiełka letniego księżyca. Niewyraźna, niejasna, nierzeczywista. Przez rok włóczył się bocznymi drogami w towarzystwie żółtego psa, łowił ryby w strumieniach, pracował możliwie najmniej i spał, ile się dało. Gdy wszystko inne go zmęczyło, grał sam ze sobą w karty wyświechtaną talią, którą znalazł na wózku domokrążcy. Gdy odczuwał przypływ pożądania lub Lottie nachodziła chętka, znajdowali chwile zapomnienia. Ale nic poza tym. I oczywiście jeszcze pieniądze Donalda zamieniane na podejrzane destylaty brudnych okolicznych farmerów. - Szkoda, że nie zostawiłeś mi ani kropli - pożaliła się Lottie. -Cholernie chce mi się pić. Judson opuścił spodnie i przykucnął obok niej. Jego dłoń wyciągnęła się, by rozpocząć rutynowe działania. - Więc uporajmy się z tym w minutę, Lottie. Zachichotała, jeszcze szerzej rozkładając nogi, by ułatwić mu za- danie. Dłonią przesunął po jej piersiach, czując przedwczesne zwiotczenie ciała. Zaloty zmęczyły go prawie natychmiast. Padł na nią i zaczął poruszać biodrami. Miętosząc się nawzajem, potoczyli się kawałek od martwego pnia jabłoni. Judson zdał sobie sprawę, dokąd dotarli. Natychmiast uniósł się, wyrwał z objęć kobiety i zwymiotował. Już w drodze do domu dowiedział się, że Tom Shaw zginął pewnej nocy podczas patrolu. Gdy jego koń, przestraszony, poniósł, Tom spadł z wierzchowca, łamiąc sobie kark. Lottie nie mogła sobie pozwolić na pochowanie go gdzie indziej. Spoczął w swej własnej ziemi. Judson wpatrywał się w księżyc nie widzącym wzrokiem, Lottie uniosła głowę chichocząc. - No, chodź, kochanie. Chyba nie wierzysz w te wszystkie kościelne bajdy o duszach fruwających w pobliżu miejsca, gdzie leży trup. Stary głupiec nie wie, że robimy to właśnie na górze, gdy... Wyglądał, jakby pogrążał się w szaleństwie. Tuż za rozczochraną głową dziewczyny widział krzyż z nie ociosanego drewna. Lottie westchnęła i wyciągnęła rękę. - Słuchaj no, Judsonie Fletcher. Masz mnie tu całą w gotowości. Teraz musisz skończyć, co zacząłeś. Trzasnął ją w twarz na odlew, wierzchem dłoni. Głowa dziewczyny odskoczyła, zakołysała się. Z jej ust wydarł się skowyt zranionego zwierzęcia. Judson poderwał się i uciekł z grobu. Oparł się łokciem o pień uschniętego drzewa, a czoło wsparł na ramieniu. Za nim dyszała Lottie wpółprzerażona, wściekła: - Zmieniłeś się w szaleńca. Wariat! W nieruchomej, letniej ciemności nie zaprotestował ani słowem przeciwko temu, co powiedziała. Miał dość jej głosu fladry i kurewskich sposobów, przez które mówiono o nim. Brak odpowiedzi tylko rozwścieczył ją jeszcze bardziej. - Będziesz ze mną rozmawiał, czy też stał tam jak jakiś głupek, wariat słaby na umyśle? Zamierzył się na nią, a ona ruszyła na niego z rozczapierzonymi palcami, jakby chcąc rozorać mu policzki, wydrapać oczy. Ale napotkała jego pełne wstrętu spojrzenie i natychmiast ręka jej opadła. - Mam cię dosyć, Lottie! Wynoś się! - Wynosić się? Tu wszystko jest moje! To moja posiadłość, moja ziemia! - I chcesz leżeć w swojej ziemi? To jedyny sposób, w jaki możesz tu zostać, pochowana obok tego nieszczęśnika. Daję ci czas do świtu na zabranie swoich gratów i wyniesienie się. Odsunął jej rękę jak jakąś zanieczyszczoną rzecz, włożył spodnie i pośpieszył w kierunku drogi. Nie miał pojęcia, gdzie spędzi resztę nocy, ale czuł, że nie może zostać z nią ani chwili. Słyszał, jak wołała za nim: - Pożałujesz, że mnie tak potraktowałeś, panie Judsonie Fletcher! Obiecuję ci, będziesz tego żałował! Przyśpieszył, zwalniając tylko na chwilę, by podciągnąć brudne spodnie. Groziła mu, czyż nie? Może to znaczyło, że zamierza poważnie potraktować jego uwagę o przemocy. I wynieść się. To byłoby zachęcające. Musiał jeszcze znosić jej biadolący głos, dopóki odległość i szelest nocnych owadów nie zagłuszyły go. II ¦" Trzy dni później Judson jęknął i przeciągnął się na sienniku wypchanym słomą. Żółty pies lizał jego ramię. Słyszał krople deszczu wpadające do chaty przez dziurę w dachu przy kominie. Plusk, plusk i jeszcze jakiś dźwięk. Chlupot końskich kopyt w kałużach na podwórku. Zanim zdążył wstać i wciągnąć na siebie bryczesy, drzwi chaty się otworzyły. Podpierając się laską i wysuwając przed siebie zabandażowaną lewą stopę, Donald wszedł, wyraźnie utykając. Na zewnątrz Murzyn dzierżył wodze dwóch wierzchowców, moknąc na deszczu. Judson rozpoznał w nim domowego niewolnika, który zwykle towarzyszył Donaldowi w jego wyprawach ze wzgórza Sermon. Młody Murzyn był odpowiedzialny za konia Donalda i swego kuca. Białka jego oczu lśniły w porannej szarości. Zerkał ciekawie w kierunku chaty, może miał nadzieję ujrzeć jej mieszkańca? - Zamknij te przeklęte drzwi -jęknął Judson, trzymając się oburącz za głowę. - Zrobię to, jeśli włożysz spodnie i spróbujesz zachowywać się choć częściowo jak istota ludzka. - Donald pchnął wypaczone drzwi końcem laski. Wskakując w spodnie, Judson pozwolił sobie na czknięcie. Odbiło mu się kwasem.- Drobne, moralne napomnienie, zanim otrzymam comiesięczną dolę? No cóż, możesz sobie zatrzymać i jedno, i drugie. Donald poczerwieniał, ale nie dał się sprowokować. - Kobieta Shawa opuściła cię? - Tak. Nasyciłem się nią i kazałem jej się spakować.- Szczególny z ciebie kawaler. Zwłaszcza że to jej mąż był właścicielem tego miejsca. Judson wypluł z siebie plugawy epitet, żeby pokazać, co myśli o takim stawianiu sprawy. Przetarł oczy, ziewnął i zapytał: - Jak się dowiedziałeś, że jej nie ma? - Bardzo prosto. Ona teraz sprzedaje swoje piękne towary w Richmondzie. Mój przyjaciel właśnie wczoraj stamtąd wrócił. Powiedział, że Lottie informuje każdego, kto tylko chce słuchać, że straciłeś rozum. - Może być, może być - głupawy uśmieszek był jedyną reakcją Judsona. - Donaldzie, a jak pan na wzgórzu Sermon przyjmuje takie wieści. - Staram się trzymać je od niego z daleka. To nie jest trudne zadanie. On, co prawda, wie, że wróciłeś, ale nie chce mówić o tobie. - Nigdy? Najpierw była chwila wahania, a potem Donald odparł: - Nie. Nigdy. - Jezu - powiedział Judson bardzo miękko. - Judsonie - zaczął Donald marszcząc brwi. - To miejsce jest istnym chlewem. Skoro ta dziewka odeszła, nie ma powodów, żebyś tu nie posprzątał. - O Boże! Nie zaczynaj. - Dlaczego? Czasami wygląda na to, że dążysz do zdechnięcia w brudzie i lenistwie. - Masz rację. W tej chwili osiągnąłem to, czego pragnę. Judson, ciągle ziewając, powlókł się w kierunku garnka, w którym trzymał zapas pożywnego ciasta z kukurydzianej mąki. Naczynie było puste. Przypomniał sobie, że upiekł ostatni placek na swój jedyny wczorajszy posiłek. Donald sięgnął po sakiewkę, której sznurek wystawał mu z kieszeni płaszcza. Dotykając palcami sznurka, zapytał: - Wiesz oczywiście, że ciągle poszukują ludzi do służby wojskowej? - Ostatnia rzecz - odmruknął Judson, drapiąc swój pępek - której pragnę, to zostać żołnierzem Wirginii. - Więc kim, do licha, chcesz być? Czym innym niż wiecznie pijanym, pomylonym głupcem zdążającym do powolnego końca? Wydajesz się całkowicie oddany buntowi przeciw wszystkim normalnym ludziom. A jeżeli za normalnych uznamy przyzwoitych... - Wynoś się! - Nie! Musisz spojrzeć na siebie, Judsonie! - Do licha! - Judson z lekka wzruszył ramionami. - Co cię dzisiaj sprowokowało. Pamiętaj, że nigdy cię nie błagałem, żebyś tu przychodził! Zostanę tu, dopóki nie wyjdziesz. - Cóż - Donald przygryzł dolną wargę - pytasz, co mnie sprowokowało. Prawdą jest, że wczoraj wieczór otrzymałem bardzo niepokojącą wiadomość. Zdenerwowała mnie, ponieważ nie wiem, jak się do niej ustosunkować. - Wiadomość od kogo? - Od wdowy po Sethcie McLeanie. ,. Judson zesztywniał, potem przełknął ślinę. *, - Ona jest z powrotem w domu? - Prawie od miesiąca. Z pomocą Williamsa stopniowo przejmuje sprawy plantacji. Nie widziałem jej, ale mówiono mi, że jej zdrowie i opanowanie wróciły do normy. Na nieszczęście usłyszała jakieś rozmowy o tobie. Twojej... - Donald lekko machnął ręką. - Trudna sprawa. Pytała mnie, czy jest ktoś lub coś, co może ci pomóc. - Usta Donalda zacisnęły się. - Widzisz, dlaczego jestem w tarapatach? Odmawiam odpowiedzi, bo ona brzmi "nie". Judson patrzył na ramię brata. Pod mgłą spowijającą jego świadomość kacem i sennością była dziwna, ostra czujność. - Może, może odpowiem osobiście. Nie widziałem Peggy od czasu, gdy zabito Setha. Powinienem zajrzeć do niej... - Nie wiem, czy to byłoby mądre - Donald ostro potrząsnął głową, ale jego sceptycyzm wydawał się nieco sztuczny. - Do licha, słuchaj. Potrafię się zachować. Przysięgam, że tak. Tylko krótka wizyta. Jestem jej to winien. - Nie ma żadnej gwarancji, że cię przyjmie - zaoponował Donald wciąż pełen wątpliwości. - Myślę, że tak. - Cóż, z pewnością nie możesz udać się do niej w obecnym stanie. - Czy jakieś moje stare rzeczy są przechowywane w Sermon? - Myślę, że tak. Na strychu. - Poślij jednego z czarnych. Niech przywiezie mi ekwipunek. Jeżeli możesz, to wyślij go po zmroku. - Judson odwrócił się w stronę kołka, na którym wisiał kawałek skorupy zastępującej lustro. Przeciągnął palcami po jasnym zaroście. - Zdrapię to. Umyję się porządnie. - Tylko po to, by okazać swój szacunek i złożyć wyrazy współczucia z powodu Setha. Niepokój w tonie Donalda znów podkręcił emocje Judsona. Pełen nieuchwytnych obaw i jednocześnie podekscytowany, odpowiedział: - Tak, a o czym jeszcze myślałeś? Zostanę tylko dziesięć, piętnaście minut. Wystarczająco długo, żeby... Co tak szczerzysz zęby? - Nic, nic. Zobaczę, co się da zrobić z ubraniem - wskazał czarnego, moknącego na podwórzu nieopodal chaty. - Lemonowi można zaufać. A musimy zadbać, by stary się nie dowiedział. Mogę potrzebować dnia, może dwóch dni. - Tak szybko, jak tylko będziesz mógł. Donald kiwnął głową i skierował się do drzwi, ale po chwili zawrócił. - Mam nadzieję, że nie jest konieczne przypominanie ci, że ona jest wdową. Jej stan wymaga specjalnego traktowania. - Przestań się martwić! Potrafię się zachować! Po prostu chcę ją zobaczyć i powiedzieć jej... do licha, co się dzieje? - Kochasz ją bardzo mocno, prawda? - spytał Donald z zadziwiającą łagodnością. - Zawsze ją kochałem - powiedział Judson po dłuższej chwili. -Beznadziejnie. Ale nie mogę nic na to poradzić. - Wizyta może dodać jej otuchy. - Donald wydawał się ożywiony, prawie radosny. - I może mieć zbawienny wpływ również na ciebie. Judson nagle zrozumiał i aż się roześmiał na głos. - Oto dlaczego tu dzisiaj przyszedłeś. Z mojego, nie z jej powodu. Przyznaj się! - Tak, złapałeś mnie. Pomyślałem, że jeżeli nic nie może wyciągnąć cię z tego beznadziejnego stanu, to może dokona tego Peggy McLean. - Cóż, miałeś rację. Choć jestem zaskoczony, że zatroszczyłeś się osobiście. - Ja ciągle jestem zaskoczony - uśmiech Donalda przybladł. - Nie przypuszczam, by ktokolwiek był w stanie wyjaśnić, jak to jest możliwe. Jednocześnie tak pogardzać bratem i tak bardzo go kochać. I jak to się dzieje, że jedna kobieta, wśród tylu kobiet, ma moc wybawienia człowieka. Lub zniszczenia go - dopowiedział w myślach Judson, gdy Donald już wyszedł na deszcz. Krótki błysk rozpaczy, który minął prawie natychmiast. Zanim Donald ze swoim niewolnikiem Lemo-nem zdążyli opuścić obejście, Judson wziął się do roboty. Zacisnąwszy zęby, ścinał i zeskrobywał zarost swoim nożem do polowania. Podczas tych zabiegów zaciął się trzy razy i pokaleczył skórę prawie do otwartej rany. Nie mógł jednak przypomnieć sobie żadnego bólu, który sprawiłby mu tyle radości. III W następny wtorek Judson Fletcher jechał ścieżką w stronę plantacji McLeanów. Dosiadł szarego ogiera, którego Lemon przemycił dla niego ze stajni Sermon do tymczasowego użytku. Zachód ozłacał ciemne chmury nad horyzontem. Po dżdżystej pogodzie nastąpił chłodniejszy okres. Zmiana warunków atmosferycznych miała zbawienny wpływ na siłę ducha Judsona. Mimo to czuł wielkie napięcie nerwów. W brzuchu coś dziwnie mu drżało, jak młodzieńcowi na pierwszym balu... Wciąż miał zamiar dotrzymać słowa danego Donaldowi i ograniczyć swą wizytę do bardzo krótkiego czasu. Jeśli Peggy McLean w ogóle zaprosi go do swego domu! Pogalopował naprzód, słuchając szumu drzew poruszanych lekką bryzą. Dostrzegł oświetlone okna, szelest liści nadawał widokowi odcień melancholii. Gdy wszedł na werandę, zdał sobie sprawę, że nie był tutaj od nocy buntu. Z kilku przyczyn odczuwał strach przed otworzeniem drzwi. Przez moment zaniepokoił się o swój koronkowy kołnierz. Wygładził zmięte mankiety, wierzchem dłoni przesunął po porządnie uczesanych włosach na skroniach. Sprawdził węzeł wstążki, którą wiązał włosy. Wreszcie ujął kołatkę. W drzwiach pojawiła się rozpromieniona twarz jednej z dziewcząt, które wysłały go na piętro owej nocy, gdy Peggy została zgwałcona. Początkowo zaskoczona, służąca ucieszyła się i zgotowała mu serdeczne powitanie. - O! Pan Fletcher! Dobry wieczór panu! - Dobry wieczór, Melisso! Czy... czy pani McLean jest domu? - Tak, proszę pana. Jest w altanie. - Ciekaw jestem, czy mógłbym z nią porozmawiać? - z trudem patrzył na dziewczynę, unikając spoglądania na parkiet za nią. Ciągle w pamięci powracał obraz porąbanego ciała Setha. - Dlaczego? Z pewnością, panie. Myślę, że pani będzie szczęśliwa, widząc pana. - Rozumiem, że jest zdrowa i w dobrym nastroju? - Długo była w domu, ze sweją rodziną. Pan Williams dobrze się opiekował posiadłością, gdy jej nie było. Ale ogromnie się cieszymy, że mamy ją z powrotem. Melissa wyszła na werandę, wskazując dłonią za róg domu. - Dlaczego nie pójdzie pan prosto do niej, do altany, panie Fletcher? To było dokładnie to, czego pragnął Judson. Otarł wilgotne dłonie o spodnie i zmusił się do potrząśnięcia głową. - Uważam, że byłoby lepiej, gdybyś powiadomiła ją, kto przybył. Może nie życzyć sobie towarzystwa dziś wieczorem. - W porządku, proszę pana - powiedziała zaskoczona Murzynka i odeszła wzdłuż werandy. Na wschodzie, gdzie ostatnie światło wyblakło, ustępując miejsca barwie bursztynu, płynęło wdzięcznie po niebie stadko jaskółek. - Poczekam tutaj! - zawołał Judson. Melissa zniknęła za rogiem. Fletcher zaczął chodzić tam i z powrotem. Pamiętaj, krótka wizyta. Krótka! Ciemność wokół ścieżki jakby się pogłębiała. Ciągle wpatrywał się w róg werandy, czarna dziewczyna nie wracała. Jego nadzieja zaczynała rozpadać się w gruzy. - Panie Fletcher? Odwrócił się zdziwiony. Służąca wróciła tylnym wyjściem. Stała w otwartych, frontowych drzwiach. Przez długą sekundę, przyprawiającą o zawrót głowy, Judson trwał zawieszony między dziką nadzieją i strachem przed odmową. - Tak? Zwodniczy uśmiech. - Pani McLean mówi, że miło jej będzie pana zobaczyć. Więc niech pan idzie prosto do niej. Zrobił wszystko, co mógł, żeby nie pobiec. IV Altana McLeanów była pomalowaną na biało drewnianą konstrukcją z kopułą. Stała na pagórku, w pewnej odległości od domu. Przez uchylone, ażurowe okiennice wpadał ożywczy powiew wiatru. Spiesząc przez trawnik, Judson dostrzegł światła w chatach niewolników na tyłach domu. Czarni zbierali się w grupki między swoimi domostwami. Ktoś wystukiwał rytm wołowymi kośćmi. Ktoś inny nucił melodię bez słów. Gdzieś w głębi postawna postać siedziała w czymś, co kołysało się w tył i w przód w rytm muzyki. Judsonowi zdawało się, że zauważył coś w rodzaju machnięcia. Podniósł dłoń, by odpowiedzieć na pozdrowienie. Ten drobny gest napełnił go ciepłem i zadowoleniem, obcym mu przez bardzo długi czas. W altanie świeciła lampa, lecz okiennice kryły widok wnętrza. Zamknięte drzwi nie uszły uwagi Judsona. Wdychając zapach świeżo skoszonej trawy, zbliżył się, wyprostował i zapukał lekko. - Proszę wejść. Gdy zamykał za sobą drzwi, Peggy Ashford McLean wstała z wiklinowego fotela i odłożyła czasopismo. Kilka innych leżało ułożonych w porządny stos na ziemi, w zasięgu ręki. Widok wdowy po Sehcie, jej kremowa skóra promieniująca ciepłem w świetle lampy, prawie go poraził. Peggy nosiła biały jedwab. Czas żałoby minął. Jej nieskazitelnie ułożone ciemne włosy przyciągały światło. Wciąż była szczupła i elegancka, łamiąca serce swą pięknością. Tylko jej oczy zmieniły się. Brakowało w nich ożywienia, które pamiętał. Cóż, była po temu uzasadniona przyczyna. Policzki Peggy zaróżowiły się, gdy wyciągnęła do niego dłoń. Jej skóra pachniała słodkim, oleistym balsamem. ->$\ - Judsonie, jak dobrze cię widzieć. *. ,," - Peggy - słowa przychodziły z trudem. - Wyglądasz wyjątkowo dobrze. ,v - Dziękuję. - Ja, ja zrozumiałem, że przejmujesz plantację. - Tak, w końcu czegoś się o tym nauczyłam. I bez ogromnej walki, muszę przyznać. Obawiam się, że nigdy przedtem nie martwiłam się o to... Przerwała. Pomyślał, że przykre wspomnienia na chwilę przyćmiły jej spojrzenie. - Och, ależ proszę cię, usiądź, Judsonie. To okropnie niegrzecznie z mojej strony tak cię trzymać na stojąco. - Nie mogę zostać długo. Chciałem przyjechać, ponieważ nie widziałem cię od... - sam wpadłszy w pułapkę, uwolnił się z niej najlepiej jak potrafił. - Od chwili śmierci, Setha. - Bardzo niewiele pamiętam z tej nocy - powiedziała Peggy spokojnym tonem. Usiadła, złożyła ręce na sukni. - Okazało się to błogosławieństwem dla mnie. - Tak, właśnie widzę... Znów zająknął się. Ukrywając zmieszanie, spoczął na brzegu wiklinowej sofy, którą mu wskazała. - Wiem doskonale, co zrobiłeś, żeby pomóc - zaczęła rozmowę Peggy. - To dług nie do spłacenia. Znów zapadła krępująca cisza. Nagle poczuł, że uczynił poważny błąd, przychodząc tutaj. Chciał ją zobaczyć, popatrzeć na nią przez chwilę, ale okazało się to zbyt bolesne. Słodki zarys jej postaci, subtelne, misternie rzeźbione rysy twarzy ciągle miały moc tortur. A przecież ponowne otwieranie starych ran niczemu nie służyło. Znów Peggy przerwała ciszę. - Czy miałbyś ochotę pokrzepić się czymś? Na stole stoi porto. - Nie, dziękuję. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, żebym nalała sobie kieliszek. Przyzwyczaiłam się do czegoś małego o tej porze. - W porządku, przyłączę się do ciebie - powiedział, impulsywnie wstając i podchodząc do stołu. Nalał wino do dwóch kryształowych kieliszków. Gdy wręczał jeden Peggy, ręką przypadkowo musnął jej palce. Poczuł dreszcz, który wstrząsnął nim do głębi. Do licha, lepiej wyjść. I to szybko. Peggy zauważyła jego stan. Płomień lampy rzucał zanikające cienie, wietrzyk przez półotwarte okiennice wnosił nieco chłodnego powietrza. - Powiedziano mi, że jesteś w domu już od roku - zaczęła. Kolejny krok po grząskim gruncie! Ile ona wie o jego obecnej sytuacji? I o Lottie Shaw? Pochylił głowę, próbując być jedynie uprzejmym. - Tak. Spędziłem jakiś czas w Filadelfii. - Ale nie mieszkasz na wzgórzu Sermon. - Nie, nie mieszkam. - Słyszałam smutne wieści. Podobno ty i twój ojciec poróżniliście się. Dokończył porto, poczuł, że pocą mu się dłonie. Zapach kosmetyków drażnił jego zmysły, przeszkadzał mu. Ukrył podniecenie pod cieniem swego dawnego, uroczego uśmiechu. - Och, myślę, że można było tego oczekiwać wcześniej czy później. Nigdy nie pasowałem do tego rodzaju życia. Podejrzewam, że mam zbyt rogatą duszę, by ktokolwiek mógł dać sobie ze mną radę. Zwłaszcza ojciec. - Ale to było znowu jednym z twoich głównych uroków - uśmiechnęła się. Po czym szybko przełknęła wino, jakby zakłopotana. Postawiła kieliszek, podniosła z podłogi jedno z czasopism, uciekając na bezpieczny grunt. - Starałam się nadążyć za wojennymi wiadomościami. W "Leaderze" przeczytałam, że mamy nową flagę dla trzynastu stanów. - Nie słyszałem. Jak wygląda? , Postukała palcem w jedną z wąskich kolumn. i - Trzynaście na przemian czerwonych i białych pasków, a w rogu niebieskie pole z trzynastoma białymi gwiazdkami. Kongres zatwierdził projekt w lipcu. - Brzmi obiecująco. Tak, do diabła, będzie znacznie lepiej, gdy wyjdzie. Intymność odosobnionej altany była zbyt irytująca. Wstał z sofy, podszedł szybko do stołu. - Mogę? - wskazał na porto. " - Oczywiście. - Po krótkiej przerwie dodała: - Tutaj piszą, że sprawy na Północy nie stoją dobrze dla armii. t - Mówiąc szczerze, jestem poza tym wszystkim. Dłoń mu drżała, rozlał nieco wina, napełniając kieliszek. 4 - I mamy teraz swoich przedstawicieli w Paryżu. Pana Deane,a i doktora Franklina. - Spotkałem Franklina w Filadelfii. To geniusz. I, do licha, również bardzo wesoły jegomość. .,,,. , ., , ..... ...,!). - Jak do tej pory on i jego towarzysz nie byli w stanie pozyskać konkretnej pomocy od żadnego z europejskich państw. - Przypuszczam, że takie negocjacje zajmują mnóstwo czasu. - Ton Judsona nie był przekonywający, czuł się coraz bardziej skrępowany. Prawie nie mógł oderwać wzroku od bogato wykończonego dekoltu Peggy. Pot perlił mu się na czole. Oczami wyobraźni widział jej nagie ciało na podłodze sypialni. Walcząc ze wspomnieniami, wychylił porto w milczeniu. Znów przyszła mu z pomocą. - Ten brytyjski generał, ten, którego nazywają "dżentelmen John-ny". - Burgoyne, prawda? - Tak. W piśmie donoszą, że może tego lata sprowadzić przez hrabstwo York wielką siłę Niemców i jeszcze tych okropnych Indian. Na zachodzie również są zamieszki. Upłynęły miesiące, odkąd Judson pomyślał ostatni raz o swym przyjacielu George,u Clarku. Teraz wymienił jego imię i powiedział: - Zastanawiam się, jak wróci tym rażern. - Wiem, że był w Wirginii zeszłej jesieni. - Tak? W jakim celu? - Ojciec powiedział mi, że przybył do Williamsburga zobaczyć się z gubernatorem. Szukał kilkuset funtów prochu, aby wesprzeć osadników w Kentucky. Szczepy indiańskie dokonują licznych napadów, zachęcane przez Brytyjczyków z Detroit. Stacjonuje tam angielski oficer odpowiedzialny za akcję, płaci srebrem za skalpy Amerykanów. Judson przypatrywał się Peggy McLean zupełnie zaskoczony. Faktycznie, nie doceniał, jak bardzo się zmieniła. Młoda kobieta, do której zalecał się kiedyś, nigdy nie była tak rzeczowa w rozmowie na temat Indian zagrażających amerykańskim osadnikom na pograniczu. W istocie, Peggy z przeszłości mogła najwyżej zażartować wdzięcznie i głupiutko na taki temat, jeśliby już w ogóle o tym wspomniała. Może bunt niewolników nie pozostał bez skutków. Jej dziewczęcość zniknęła na zawsze, teraz cechowała ją stanowczość. Kończąc wino zastanawiał się nad zmianą, jaka w niej zaszła. Trunek uśmierzył jego niezadowolenie w innej kwestii: nie widział się z George,em Clarkiem poprzedniej jesieni. Ale, ale. George,a Clarka prawdopodobnie ostrzeżono: "Nie za- dawaj się więcej z Judsonem Fletcherem. Jest wykolejony, pije bez przerwy. I żyje z kobietą z nizin". Odstawił kieliszek na stół gwałtownym ruchem. W głowie mu szumiało, altana wydawała się ciasna, niebezpieczna. Peggy była zbyt śliczna, do licha, prawie cierpiał przez nią. - Tak - powiedział w końcu - Donald mówił mi o sytuacji w Kentucky. Tam jest bardzo niebezpiecznie, osadnicy otaczają się palisadami w obawie, ~e mężczyźni zostaną zabici, a kobiety zgwałcone. - Gwałtownie zacisnął wargi. - Peggy, myślę, że powinienem iść. Wstała śpiesząc ku niemu. Znów dostrzegł coś niezwykłego w jej oczach. Zakłopotanie z powodu gwałtowności własnej reakcji. Podniosła jednak smukłą dłoń, jakby chciała powstrzymać go gestem. - Nie wolno ci wyjść, zanim nie powiesz mi, jakie masz plany na przyszłość. - Nie mam żadnych - wino już na niego podziałało. - Donald wysłał mnie, bym zasiadł na jego miejscu w Kongresie. Jeżeli słuchałaś plotek krążących po okolicy, to już wiesz, że spartaczyłem sprawę. Poniżyłem Donalda, a od czasu powrotu moje życie jest wręcz odrażające. - Judsonie - jej chłodny, delikatny głos dogonił go. - Co? - Nie potrzebujesz używać tego gorzkiego tonu. Nie zaskakujesz mnie. Słyszałam wszystko. Co go skłoniło, żeby spytać? - O moim związku z Lottie Shaw również? s - Tak, również. t - I ciągle pozwalasz mi na wizyty? - Och, przypuszczam, że ze względu na obyczajność nie powinnam. - Odwróciła się, policzki miała zaróżowione, Od wina? Czy czegoś jeszcze? - Ale tak bardzo jak kocham mych rodziców, mam nadzieję, że nigdy się nie stanę jak oni nietolerancyjna i nie umiejąca przebaczać. Małżeństwo z Sethem nawet przez kilka krótkich lat było błogosławieństwem. Nauczyłam się wielkich rzeczy od niego. Rzeczy, o których wiesz, bo byłeś jego przyjacielem. Przede wszystkim nauczyłam się uprzejmości. Miłości - pochyliła gwałtownie głowę. - Tylko boleję nad marnotrawstwem. Nad tym, jak się zmarnowałeś, Judsonie. Nie wiedział, jak to się stało, że jej dotknął. Może to była atmosfera altany oddalonej od domu, może wino i zapach jej balsamu, nie dający spokoju, snujący się w miękkim świetle lampy. Nie wiedział, jak do tego doszło, ale stojąc tuż za nią, dotknął jej ramienia przez suknię.Odejdź, odejdź, do diabła. Zanim zrobisz coś, czego pożałujesz! Nie wyszedł. Powiedział: - To był jedyny możliwy rezultat po tym, jak straciłem ciebie, Peggy. Nie chciałem tego. Trzymałem się z daleka, ponieważ dbałem o twego męża. - Tak, wiem - wyszeptała z opuszczoną głową. - Ze wszystkich ludzi mieszkających wzdłuż rzeki dbałem tylko o George,a Clarka i Setha McLeana. I w ten sposób przestałem zwracać uwagę na ciebie. Albo raczej próbowałem. Wiesz, że zbyt często przychodziłem do waszego domu. Każdy to widział. Przepraszam za to i przepraszam, że teraz to przypominam, ale nie mogłem się powstrzymać. Zapach jej skóry drażnił go. Wbrew rozsądkowi, wbrew temu, co myślał, pochylił się i pocałował ją w kark. Nagle zrozumiał swój błąd. Pozwolił... Reszta nigdy by się nie zdarzyła, gdyby* Peggy, kierowana jakimś impulsem, na moment nie straciła panowania nad sobą. Sięgnęła po jego rękę i przyciągnęła do siebie. Zaskoczony, poczuł dotyk jej piersi przez tkaninę sukni. Miała zamknięte oczy. - Byłam dobrą żoną dla Setha. Nie mogłam inaczej. Ale jest tylko jeden mężczyzna, którego kochałam. Zawsze. Ciało pod suknią parzyło jego dłoń. Płomień ogarnął całe ciało. Poczuła, jak zesztywniał. Otworzyła oczy, zaalarmowana. - Judsonie, wybacz. - Nie mam nic do wybaczania, Peggy. - Tak. To, co właśnie zrobiłam. Wzięłam twoją rękę w taki sposób. Zobaczył, jak bardzo jej to przeszkadzało. Peggy Ashford McLean zawsze żyła w głębokim poczuciu ładu moralnego. Może czasem bez entuzjazmu, ale w pełni go akceptowała. I ten ład, którego symbolem byli jej rodzice, zdecydowanie oddzielał zachowania naganne od słusznych. I podobnie dzielił ludzi. Wstyd pokrył rumieńcem policzki Peggy. • - Może lepiej powiedzmy sobie "do widzenia". 1 - Pocałuj mnie, Peggy. - Och! Na miły Bóg. Nie... - Nikt nie zobaczy, jesteśmy daleko od domu. - Odejdź, proszę. Twoja obecność sprawia, że nie jestem tak silna, jak powinnam. I on czuł się pozbawiony sił, z wyjątkiem tej jednej siły, którą Peggy pobudziła w nim tak nagle. Gdyby tylko nie poddał się słabości. Nie pobłażał swym skłonnościom, nie pił wina. Ale stało się. Już za późno na gdybanie. Ona była zbyt piękna i byli sami. Niezdarnie wziął ją w objęcia. Walczyła, próbowała go odtrącić. Nawet wtedy, gdy jego usta spoczęły ciężko na jej wargach, czerpiąc z nich całą słodycz, której odmawiano mu przez tak długi czas. Znów poczuł się nasycony. Peggy z cichym jękiem przechyliła głowę na bok. - To jest złe, Judsonie. Bardzo złe. - Przyznaj, że chcesz tego co ja, Peggy - jego słowa przechodziły w bełkot z powodu wina. Przycisnął jej plecy do siebie, dłonie pieściły jej ramiona. Coś dzikiego obudziło się w nim, usuwając wszystkie myśli z wyjątkiem jednej, zagłuszając wszystkie pragnienia oprócz jednego. - Nie mogę tego przyznać. Gdybyśmy byli mężem i żoną... - Nigdy nie będziemy mężem i żoną. Dobrze o tym wiesz. ; - Tak, tak! - Ale możemy chociaż udać. Tym razem dosłownie uwięził ją, otaczając ramionami. Nie opierała się wiele, gdy ją całował. Lecz przez chwilę jej usta odmówiły odpowiedzi. Jakiś ciemny zakątek jego umysłu pojął, co uczynił. Ale twarde zdecydowane siły zlekceważyły głos sumienia. Całował jej policzki, jej powieki, podczas gdy ona szeptem wyrażała swą trwogę, lata moralnych nauk, wszystko, co sprzeciwiało się kontaktowi ich ciał, wzrastającemu gorącu skóry oddzielonej coraz bardziej zmiętym ubraniem. Nagle owinęła ramiona wokół jego szyi. Jej usta rozchylone znalazły się pod jego wargami. Uniósł ją, była lekka jak powietrze. Zaniósł ją na sofkę, jego buty stąpały po czasopismach z Richmondu z ich nieważnymi wiadomościami o odległych walkach. Przez moment walczyła otwarcie, z zaciśniętymi pięściami, by zaraz się otworzyć jako pokonana. Przesunęła palce na tył jego głowy. Zgaszenie lampy mogło ich zdradzić, ale gdy opuszczał ją na sofkę, zdołał zamknąć okiennice od strony budynków plantacji. Usiadł przy niej, pieszcząc piersi uwolnione z gorsetu. Uniesiona suknia kłębiła się wokół jej ust, pozwoliła mu odsłonić niższe partie swego ciała. Ukląkł nad nią, strach natychmiast napełnił jej oczy. Wyciągnęła ręce, żeby go odepchnąć. - Nie, nie. Nie sądzę, żebym mogła. Nie, dopóki... - Tak, możesz. Oczywiście, że możesz, kochanie. - Nie! Obawiam się, że nie! Och! Krzyknęła, gdy wniknął w nią, świadom jej strachu, lecz już niezdolny do powstrzymania się. Łzy płynęły jej po policzkach. Próbowała udawać uczucie, reakcję. Ale jej ciało zamknęło się nieustępliwie. Szybkie, prawie brutalne pchnięcia posuwały sofkę w tył i w przód. O centymetr, potem, dwa. Każdy ruch sprawiał mu ból, a jej cierpienie dwakroć większe. Widział je w nieobecnej twarzy przyciśniętej do jego policzka, czuł w napięciu jej zimnego ciała. Kogo widziała tymi rozwartymi, pełnymi łez oczami? Nie jego. Innego mężczyznę, który wtargnął do jej sypialni w noc pożaru, zabił Setha, a potem wziął ją w ten sam sposób. BOŻE, PRAWIE W TEN SAM SPOSÓB. Sapiąc wycofał się, zbyt późno uświadamiając sobie wybór, jakiego dokonała. Z jednej strony impulsywne podążenie za emocjami, z drugiej skrupuły i, co ważniejsze, strach, od którego, Boże pomóż jej, mogła już nigdy nie wrócić do siebie. To był zły wybór. Nie spojrzy już na niego, odwróciła od niego głowę spoczywającą na poduszce. Wilgotne ślady łez błyszczały na jej policzkach. Wyczerpany, nienawidzący samego siebie, podniósł rękę, by otrzeć jej łzy. Cofnęła głowę, jakby jego palce były odrażające. - Peggy. - Nie mów nic. Nie odzywaj się. - Przestałem nad sobą panować. Ja... - To nie ma żadnego znaczenia. Ty... czułeś, jak ja nie mogę, jak... - To minie z człowiekiem, który potrafi być delikatny. Ja nie byłem. Wybacz mi. Bóg wie, jak bardzo tego żałuję. - Grzech jest w równym stopniu mój jak i twój. Odejdź proszę. - Peggy, nie jest grzechem, gdy dwoje ludzi pragnie... - Owszem, jest! - wykrzyknęła. - Zhańbiłam Setha. - Seth nie żyje! Jej oczy otwarły się gwałtownie. Przez jeden nieskończenie krótki moment wpatrywała się w niego z absolutnym zaskoczeniem. Potem powiedziała głosem, którego miękkość przeraziła go. - Wciąż jestem jego żoną. Starając się schować swe odsłonięte ciało, wstała i odwróciła się tyłem. Wkładając z powrotem bieliznę, ukrywała skażony dowód ich wzajemnej słabości. Słyszał jak szlocha. I tak ją zostawił. Przebiegł w ciemnościach trawnik, dosiadł ogiera i spiąwszy go ostrogami, pognał ścieżką. To on uległ słabości. Tylko on! Przyrzekł sobie, że nic takiego się nie stanie. Lecz w przeszłości czynił setki, tysiące przysiąg! I łamał każdą z nich. Czegokolwiek dotknął, rozsypywało się w gruzy. A teraz zniszczył to, co kochał najbardziej na świecie. Na zawsze, tego był pewien. V Chodząc całą noc tam i z powrotem po chacie Shawa, Judson wrzał od przeciwstawnych uczuć. Wstyd. Potępienie Peggy za to, że go przyjęła, za przyzwolenie... Nie, nie, na Boga! To on sam był odpowiedzialny! W rzeczywistości to on ją zgwałcił! Tak, faktycznie, chciała tego, z początku. Ale gdyby miał tyle rozumu, aby pamiętać, tyle siły, by powstrzymać się na którymkowiek etapie... Żółty pies lizał jego gołą stopę. Judson kopnął go w żebra. Zwierzę przewróciło się, zawyło, po czym z podwiniętym ogonem zniknęło za progiem. Judson nie mógł zasnąć. Czuł się, jakby konał, wyobrażając sobie, co musi się dziać z Peggy, gdy słońce wstawało nad Caroline County. Wydarzenia ostatniego wieczoru pewnie splamią jej sumienie na całe życie. Była człowiekiem tego pokroju. Teraz posunął się dalej. Jeszcze dalej! Zawsze szedł prosto przed siebie, bezmyślnie, nie zważając na spustoszenie, jakie powodował. Znalazł pióro, trochę atramentu. Wydarł skrawek ze starej księgi, w której Tom Shaw rejestrował swoje zakupy ziarna i innych surowców. O świcie Judson napisał jedno jedyne zdanie: Ze wszystkich sił błagam o wybaczenie. Podpisał się, złożył skrawek dwukrotnie, włożył buty i koszulę i pojechał do domu McLeanów. Trwały już prace w polu. Młody Fletcher zapukał do frontowych drzwi. Tym razem otworzyła mu inna z domowych niewolnic. - Proszę. Wręcz to pani McLean. Natychmiast. Dziewczyna potrząsnęła głową. - Pani McLean jest jeszcze w łóżku. Czuła się źle przez większość nocy. - Więc daj jej to zaraz, jak tylko się obudzi. - Dobrze, panie Fletcher. Tak zrobię. Ruina za ruiną - myślał galopując ścieżką. Chciał uciec. Ale okruch nadziei okazał się bezowocny. Nie było ucieczki od błędów, które stanowiły część wadliwej konstrukcji Judsona Fletchera. Może stary Angus mimo wszystko miał rację, może jakaś trucizna burzyła mu krew. Coś, czego nie był w stanie okiełznać. Zastanawiał się, czy jacyś sławni medycy byliby w stanie to wyjaśnić, ale wątpił. W każdym razie, gdyby pan na wzgórzu Sermon miał rację, a dowody przemawiały na , jego korzyść, to okazałoby się, że rodzice Peggy mieli słuszność, wybierając Setha, a nie jej drugiego konkurenta. Wróciwszy do chaty, Judson znalazł kukurydziany alkohol. Wykopał psa na zewnątrz, zamknął okna oraz drzwi i zaczął pić. Gdy ocknął się po godzinie, psa nie było. VI Po kilku dniach Murzyn McLeanów przywiózł odpowiedź na wiadomość Judsona. Cały wstyd i odpowiedzialność winny być równo podzielone między nas oboje. Uważam, że najmądrzej i najbezpieczniej będzie, jeżeli nigdy się już nie zobaczymy. P. Tego lata Judson już nie wałęsał się w pobliżu plantacji McLeanów. Nigdy nie mógł do końca zadecydować, czy cierpiał pokutę, czy odbywał karę. Lecz tak naprawdę czyż to nie jedno i to samo? Właśnie tak to odczuwał. Żółty pies już nigdy nie wrócił. ROZDZIAŁ TRZECI Nieoczekiwane spotkanie ____________w Pensylwanii____________. i - Pozwól mi odejść, Adams! Niech cię licho, mówię puść! - Och, przestań, Royal! Chcę tylko przymierzyć twoją nową czapeczkę. - Trzymaj się ode mnie z daleka! W odpowiedzi Filip usłyszał niski, rubaszny śmiech. Aż podskoczył, upuszczając drewniany talerz i sztućce: nóż o drewnianym trzonku i widelec wykuty z żelaza. Kawałki solonej, pieczonej wołowiny, której nie zdążył zjeść, legły w kurzu obok mosiężnego kociołka na czterech nóżkach, służącego do gotowania. Pucołowaty Lucas Cowper pognał w kierunku płachty trzepoczącej u wejścia namiotu wykorzystywanego jako kasyno. Po drodze stratował słone mięso, spalone jak proch strzelniczy. Przynajmniej piekielne danie na coś się przydało. Filip dostatecznie szybko podniósł zasłonę, żeby zobaczyć, jak Mayo Adams popycha przed sobą cofającego się drobnego, ciemno-okiego Rothmana. Idąc tyłem, Rothman dotarł do stojącego za nim kwadratowego namiotu. Stopy drobnego chłopaka zaplątały się w złożone łóżko polowe ustawione na ziemi. Łapiąc gwałtownie powietrze, usiadł ciężko na paczce nowych książek przysłanych mu przez rodziców. Filip był prawie równie zafrapowany cennymi woluminami jak ich właściciel. Jedynie dzięki nim mógł zorientować się w nowych prądach w sztuce drukarskiej. Adams, cmokając, obserwował potknięcie Rothmana. Gdy młody człowiek skupił swą uwagę na paczce książek, ręka Adamsa wystrzeliła w kierunku małej, dzianej czapeczki z czarnej wełny, którą Rothman nosił na czubku głowy. - Nie bądź taki strachliwy, Royal. Chcę tylko przymierzyć ją. Rothman uchylił się, aby uniknąć wielkiej żołnierskiej ręki. Pomagając sobie rękami i nogami, podniósł się do pozycji kucznej i wysapał: - Nie możesz. To należy do mojej religii i tobie nic do tego. - E tam, widziałem kilku Żydów w naszej armii. Ty jesteś okropnie świętoszkowaty. Znów wyciągnął rękę i znów Rothman w porę dał nura. Adams twierdził, że był czeladnikiem u piwowara w Bostonie. Potężne mięśnie jego rąk świadczyły, że przywykł do ciężkiej roboty. Głupawa twarz i zezujące oczka wskazywały, że praca, którą wykonywał, nie wymagała specjalnej bystrości umysłu. Royal Rothman liczył sobie dziewiętnaście lat i był kruchej budowy ciała. Zanim wstąpił do wojska, pracował jako sekretarz u swego ojca, dobrze prosperującego kupca w branży artykułów domowych. - Słuchaj, Royal, drażnisz mnie. Chcę to przymierzyć, więc daj mi ją. Zaraz! Po raz trzeci zwinność Royala uchroniła jego nakrycie głowy. Filip i Cowper złapali swego kolegę o posturze byka i obrócili. - Zostaw go, Mayo - powiedział Cowper, co wymagało pewnej odwagi, zważywszy rozmiary Adamsa. - Wracaj i zjadaj te pomyje, które oni nazywają jedzeniem -ostrzegł Adams - a jego spojrzenie stwardniało nagle. Wczesny sierpniowy wieczór był tak upalny, że wnętrze namiotu osiągnęło temperaturę rozpalonego paleniska. - Ta sprawa nie dotyczy żadnego z was. - Mylisz się - powiedział Filip, zerkając za plecami wielkiego czeladnika w stronę drewnianego stojaka z bronią. Oceniając odległość od sześciu stojących na nim muszkietów, dodał: - Gdy sześciu ludzi żyje w jednym namiocie, każdy każdego powinien traktować uprzejmie. Dokuczałeś Royalowi już od czasu jego przybycia do obozu. Adams z zamiłowaniem przechwalał się swym pokrewieństwem z panem Samuelem Adamsem, co jego towarzysze już dawno uznali za kłamstwo z powodu tego, kim się okazał. Tym razem splunął na ziemię. - On jest jedną wielką zgryzotą. Dostaję wzdęcia od mieszkania z facetem, który przez pół nocy miele ozorem, a potem przez drugie pół pali światło. - Nie ma niczego złego ani w modlitwie, ani w czytaniu - zaoponował Royal. - Ani w żartowaniu sobie ze śmiesznego brytyjskiego małpiszona. Ciemnowłosy młodzieniec potrząsnął obronnie głową. - Mówiłem ci już chyba z tuzin razy, Mayo, że mój ojciec nadał mi imię Royal w czasach, gdy kolonie były jeszcze w przyjaźni z Jego Wysokością. - Niech mnie diabli, jeżeli ze mną - Mayo Adams wyszczerzył zęby w grymasie złości. - Ja zwyczajnie chcę przymierzyć czapkę. Chcę zobaczyć, czy zrobi ze mnie takiego ogniście świętego faceta jak ty. - Nic tego nie dokona, Mayo. Absolutnie nic - odparł Filip. - Co się stało, Mayo? - spytał cicho brzuchaty Cowper. - Czy przekupiłeś jednego ze swych przyjaciół w namiocie markietanek, żeby dostać więcej niż połowę dziennej porcji alkoholu? - Idź dupczyć owce, wieśniaku. t Lucas Cowper spurpurowiał, aby powstrzymać wybuch gniewu. - Poczekaj na zewnątrz, Royal - polecił. Ciemnowłosy szeregowiec wygramolił się obok kłodowatych nóg Mayo Adamsa i zniknął, z jedną ręką wciąż kurczowo zaciśniętą na czarnej jarmułce nakrywającej czubek głowy. - Teraz się uspokój i będzie koniec awantury - powiedział Cowper, nie zważając na piorunujące spojrzenia Adamsa. - Tego już za wiele! Mam dosyć traktowania mnie przez was wszystkich, jakbym był niczym. - Zachowujesz się jak coś gorszego, to i traktujemy cię w ten sposób - parsknął Filip, zwracając się ku wejściu, żeby znaleźć się na świeżym powietrzu. Masywna ręka spoczęła ciężko na jego ramieniu, palce zacisnęły się, obracając go wkoło. Z oddechu Mayo jasno wynikało, że spożył więcej niż dozwoloną ilość dżinu. Potężny czeladnik wznosił się nad Filipem jak wściekła góra. Nie było to żadną nowością w tych nasyconych napięciem dniach bezczynności. - Przypuszczam, że chcesz się dowiedzieć, gdzie mamy arenę do uprawiania zapasów? , " ,¦ • * Filip wolno wykręcił się z potężnego chwytu. - Na miłość boską, Mayo, mam nadzieję, że walczymy z Howe,em, a nie między sobą. - Nikt nie wie, gdzie się podziewa stary Billy, odkąd wypłynął z Nowego Jorku. A ty jesteś na miejscu, panie starszy szeregowy Kent -zacisnął pięści i uczynił gwałtowny ruch naprzód. Przerażony okrutnym uśmieszkiem Adamsa, Filip ledwie uskoczył. Przyjął cios pięści na przedramię i zanurkował pod młócące jak wiatrak ramiona. Zdążył jeszcze posłać Lucasowi Cowperowi jedno spojrzenie. Adams chwycił Filipa za gardło. Kent pchnął oburącz potężną jak kamienna płyta pierś Adamsa, Cowper pochylił się wystarczająco, by Adams przewrócił się przez niego do tyłu, kląć jak szewc. W tym czasie Filip dotarł do stojaka na broń! Sięgnął po swoją Brown Bess z bagnetem roboty Lumdena, zatkniętym na lufie. Filip jako jedyny w oddziale miał tę broń. Teraz długość bagnetu dawała mu definitywną przewagę. Cofnięcie, a następnie zręcznie wykonane pchnięcie zatrzymało się kilka centymetrów od jabłka Adama przeciwnika. Spocony ze strachu w obliczu nagłego niebezpieczeństwa, Filip ciągle starał się mówić rozsądnie. - Mayo, jeżeli nie wycofasz się natychmiast, zamierzam wysłać cię prosto do namiotów szpitalnych. Masz coś lepszego do roboty, nieprawdaż? Leżąc na plecach, Adams spoglądał na stalowe ostrze pod swą brodą. Część nienawiści zniknęła z jego oczu, ale tylko część. - Cóż, myślę, że tak zrobię. Daj mi wstać. - Pod warunkiem, że wyjdziesz i pospacerujesz, dopóki nie wytrzeźwiejesz. - I trzymaj się z dala od Royala - dodał Cowper. - Nie zrobił ci nic złego. - Nie pisałem się na służbę z jakimiś Żydami - wybuchnął Adams, dźwigając się na nogi. - To są złodzieje, lichwiarze! I każdy z nich śmierdzi. - Na zewnątrz - warknął Cowper, zbierając się na odwagę do szturchnięcia. Potężny, przygarbiony Mayo Adams zakołysał swą wielką głową, dochodząc do wyjścia. Był ciągle wściekły, ale już nie tak bardzo, jak wtedy, kiedy atakował Rothmana. - Tym razem wzięliście mnie w dwa ognie. Ale ja mam dobrą pamięć. Wkrótce, gdy ruszymy do boju, to wy, chłopcy, będziecie mieć więcej zmartwień niż tylko brytyjskie muszkiety. Lepiej uważajcie też na własne tyły. Wyszedł ciężko, zostawiając Filipa i Lucasa, wymieniających niespokojne spojrzenia. Cowper otarł czoło. - Mój Boże, Filipie, podejrzewam, że ten wielki głupek mówił poważnie. - Wiem - odparł Filip, wkładając Brown Bess do stojaka. Już przedtem były kłótnie z przemądrzałym głupkiem Adamsem, ale nigdy nie skończyły się tak otwartą groźbą. To rozwścieczyło Filipa. Zupełnie jakby nie mieli dosyć życia nerwami podczas tego lata. Wyszedł za Cowperem na zewnątrz. Mayo Adams zniknął w głębi hałaśliwej uliczki biegnącej między namiotami regimentu Massachusetts. Royal Rothman ustawił z powrotem przewrócony kociołek, w którym gotowali sobie w szóstkę. Spojrzał na Filipa i Cowpera prawie ze czcią. - Dziękuję wam obu za pomoc. Cowper odzyskał swój talerz i machnął tylko ręką. - Royal, trzymanie tej szalonej pałki na wodzy leży w naszym własnym interesie. Tak jak powiedział Filip, ludzie, którzy walczą ramię w ramię, muszą się trzymać razem. - To stwierdzenie przypomina, że walczymy - powiedział Filip nerwowo, spoglądając na sierpniowy zachód słońca. Wśród wzgórz Neshaming Bridge, na północny wschód od Filadelfii, w wilgotnym powietrzu wisiał ciężki, niebieski dym z setek ognisk, przy których gotowano wieczorny posiłek. Chorągwie regimentów zwisały z drzewców nad miastem namiotów. Jedenaście tysięcy ludzi mieszkało w szmacianych domkach ustawionych w przepisowe rzędy. I trwało to już od tygodni. Morze płóciennych schronień, największe należały do oficerów, ciągnęły się jak okiem sięgnąć aż pod horyzont. Trwał bezustanny hałas, żołnierze kłócili się, śmiali, śpiewali. Wozy piekarzy, dowożące świeży chleb, turkotały, czasami dochodził huk strzałów muszkietów, gdy któryś oddział urządzał zawody w ostrym strzelaniu, by dzień jakoś minął. Filip wziął swój talerz oraz sztućce i wskazał widelcem kawałki wołowiny walające się po ziemi. - Chcesz, Lucas? Z piaskiem Pensylwanii może być smaczniejsze. - Nic nie jest w stanie uczynić tego smaczniejszym - odparł Cowper, ciskając swą napoczętą porcję na węgiel żarzący się pod kociołkiem. Filip wyszedł, żeby wyrzucić odpadki. Zatrzymał się, widząc nadchodzących zatłoczoną i zadymioną ulicą dwóch ludzi ze wspólnego namiotu. Jednym z nich był Breen, trzydziestopięciolatek pochodzący z wioski Andover. Ten sentymentalny moczymorda utrzymywał, że przez całe życie miał tylko jedno zajęcie, był "bezrobotny". Jak kiedyś wyznał, naprawdę nie nazywał się Breen. Zaciągnął się pod tym nazwiskiem, żeby umknąć przed wierzycielami i pewną panią, którą dzielił z wieloma panami. Breenowi towarzyszył Pettibone, niewysoki, okazały młody człowiek liczący około dwudziestu pięciu lat. Zanim wstąpił do armii, uczył w szkole w Roxbury. Filip zwrócił się do wymuskanego nauczyciela: - Czy zatrzymałeś się, by sprawdzić pocztę? Pettibone pokazał mu list. - Dostałem od mojej Patsy, niestety nie ma nic dla was. Filip zaniepokoił się, od przeszło miesiąca nie miał wiadomości od Anny. Wiedział, że wyładowany po brzegi ciężki wóz z pocztą dla armii jechał powoli. Czasami jakiś worek wypadł i wymazane błotem adresy stawały się nieczytelne. Wiele listów docierało do adresata dopiero po miesiącach, a niektóre ginęły na zawsze. To nie zmieniało jednak sytuacji Filipa, pragnął chociażby kilku słów, chciał wiedzieć, że u Anny i Abrahama wszystko w porządku. I o postępach w budowie dwóch nowych statków korsarskich kapitana Caleba. W pierwszym z dwóch listów, które otrzymał od momentu swego powrotu z Cambridge, Anna pisała, że Caleb zawitał do niej bez kapitana Rackhama - co za ulga. Przyjęła propozycję Caleba, usatysfakcjonowana szczegółami i zainwestowała dwieście funtów. Ale już w drugim liście, wysłanym w czerwcu, nie wspomniała o ryzykownym przedsięwzięciu. Po kolacji Filip wyjął mały przybornik do szycia, który Anna przygotowała dla niego przed wyjazdem. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na ziemi, na zewnątrz namiotu. Naprawiał rozdarcie rękawa długiej, strzeleckiej koszuli. Powoli stawał się ekspertem w używaniu nitki, żelaznej igły i naparstka bez czubka. W polowych warunkach nie miał wyboru. Royal Rothman wszedł do środka, zapalił lampkę oliwną i zabrał się do otwierania paczek z książkami od swoich rodziców. Jego zbiór zawierał wśród politycznych pamfletów postrzępiony egzemplarz Zdrowego rozsądku, o którym mawiał, że "przekopał się" przez niego co najmniej pięćdziesiąt razy. Miał również wydanie jednej z najpopularniejszych książek ostatnich lat: Nocne myśli o życiu, śmierci i nieśmiertelności. Było to dzieło "cmentarnych poetów". Filip uznał temat książki za zbyt chorobliwy jak na obecne warunki; wydawał mu się też pusty i nie inspirujący. Zadziwiała go, a nawet żenowała, ciągła popularność takich angielskich autorów, jak np. Rewerenda Younga, autora Nocnych myśli. Wojna wcale nie zmniejszyła entuzjazmu Amerykanów dla brytyjskiej literatury. W tym momencie Royal wyszedł z dopiero co przysłanymi książkami: Filip spojrzał zazdrośnie na bogato zdobiony wolumin, którego tytuł był mu znajomy. Raj utracony, poemat Johna Miltona sprzed wieku cieszył się nowym rozkwitem popularności. Z relacji Royala wynikało, że książka stanowiła w Bostonie najlepiej sprzedającą się pozycję roku. A nowe wydanie, które młodzieniec entuzjastycznie prezentował, było jedną z najpiękniej wydanych książek, jakie Filip widział w życiu. Przebiegł dłonią wzdłuż kartki, doświadczając przyjemności niemal bolesnej. Poczuł gorycz i jedno, jedyne intensywne pragnienie: znaleźć się w domu, być wolnym i wykonywać pracę, którą zaczął kochać. Powiedział Royalowi, znającemu z poprzednich rozmów jego ambicje, co czuje w tym momencie. - Gdybym miał pieniądze i maszyny, by drukować świetne książki, robiłbym to przez całe życie. - Jestem pewien, że nadejdzie dzień, kiedy wydrukujesz taką książkę jak ta, Filipie... Filip wyraził swe wątpliwości wzruszeniem ramion. Royal odłożył Miltona na bok, uklęknął obok towarzysza i rozłożył trzy kosztownie wydane pamflety. - Oto są smakowite kęski: trzy nowe dzieła pana Paine,a. Filip podniósł książki. Zauważył, że mają wspólny tytuł Amerykański kryzys i są ponumerowane kolejno. Otworzył pierwszą, liczyła sobie kilka stronic, przekartkował do końca, gdzie widniała data dwudziesty trzeci grudnia poprzedniego roku, a obok znajdował się pseudonim autora Zdrowego rozsądku. Filip słyszał, że znanego pamflecistę zatrudniono ostatnio w charakterze sekretarza Komisji Spraw Zagranicznych Kongresu. Zajmując to, jakże korzystne, stanowisko, w dalszym ciągu używał swego pióra, by wychwalać i zachęcać patriotów. I przeklinać wszystkich torysów, Brytyjczyków i służalców. - Przeczytaj ten akapit - przynaglił Royal. - Chciałbym przeczytać całość, kiedy skończysz. - Pewnie, że będziesz mógł. Ale najpierw rzuć okiem na ten, który ci wskazuję. Niektóre zwroty warte są Miltona. Filip przeczytał wskazany ustęp. Są czasy, które wystawiają na próbę dusze mężczyzn. Letni żołnierz i lśniący w blasku słońca patriota będą w chwilach kryzysu chylić się pod ciężarem służby swej Ojczyźnie. Ale teraz właśnie oni zasługują na miłość i podziękowanie mężczyzn i kobiet. Tyrania, jak moce piekielne, nie jest łatwa do przezwyciężenia. Jedynie to mamy na pocieszenie, że im bardziej rozszerza się konflikt, tym większa będzie chwalą triumfu. To, co otrzymujemy zbyt tanio, lekko sobie cenimy. Wysoka cena nadaje wszystkiemu szczególną wartość. Niebo wie, jak ustanowić właściwą cenę za swe dobra i zaiste byłoby dziwne, gdyby tak niebiański ,,towar"jak wolność nie był wyceniony wysoko. W tym miejscu Filip zatrzymał się i powrócił do okładki pamfletu: Pan Paine z pewnością ma dar właściwego uchwycenia nastroju w wojskowym obozie. Robi, co może, by podtrzymać ducha w żołnierzach. A mój własny duch upada - dodał Filip w myślach. Zastanawiał się, czy będzie żyć dostatecznie długo, by objąć Annę, wziąć dziecko na kolana, pogłaskać dźwignię prasy drukarskiej i patrzeć na wyłaniający się zadrukowany arkusz zapełniony myślami autora. - W liście mego ojca - powiedział Royal - przeczytałem, że pan Paine planuje całą serię publikacji pod tytułem Kryzys, pisanych w miarę potrzeb. Pewnego dnia ktoś złoży je w jeden tom, dlaczego to nie miałbyś być ty, Filipie? - Cóż - odparł Filip ze słabym uśmiechem - chyba za wcześnie na takie rozważania. Teraz, gdy nie mam ani prasy, ani miejsca, gdzie mógłbym ją ustawić, ani odpowiednich funduszy. Jego oczy rozjaśniły się trochę, pomysł przemówił mu do wyobraźni. Szybko jednak wrócił do rzeczywistości. - Bardzo prawdopodobne, że jakiś drukarz, który nie służy w armii, pierwszy wpadnie na ten pomysł. - Tak, ale przyszłe wydania Kenta mogą być ładniejsze, bardziej elegancko przygotowane. I jestem pewien, że miałyby zagwarantowany zbyt. Zwróć uwagę, ile jest wydań Zdrowego rozsądku jednocześnie na rynku. Filip skinął głową, ciesząc się wizją zbioru esejów Paine,a, zbioru oferowanego przez jego własną firmę. Nie myślał nawet o legalnym kupnie praw autorskich, każdy szanujący się drukarz wydawał po piracku, nie zważając na obowiązujące w koloniach przepisy. Jak mu kiedyś powiedział Ben Edes, prawo Massachusetts Bay zostało uaktualnione w koloniach w tysiąc sześćset siedemdziesiątym drugim roku, ale było powszechnie ignorowane, a poza tym kara była stosunkowo niewielka, równała się trzykrotnemu kosztowi nielegalnej edycji. Każdy mógł drukować legalnie zagranicznych autorów, takich jak Milton czy Reverend Young. Istniejące przepisy nie odnosiły się do autorów zagranicznych. - W porządku, Royal - uśmiechnął się w końcu Filip. - Rozważę wydanie pana Paine,a jako jedno z pierwszych. Ale proszę, nie wpisuj mnie na razie do kalendarza. Kto może wiedzieć, kiedy znów będziemy w Bostonie? Royal skinął głową, wyraz przygnębienia na jego twarzy ukazywał, że zrozumiał rezygnację w tonie Filipa. Wziął swoje rzeczy i poszedł do namiotu. - Zajmę się czytaniem, więc szybko je dostaniesz - uwaga ledwie doszła do Filipa. Wpatrywał się w przestrzeń, a oczami wyobraźni widział stronicę tytułową zbioru prac Paine,a, taką jaką sam by zaprojektował. Lucas Cowper nie zdradzał żadnego zainteresowania toczoną obok rozmową. Zajęty był bawolim rogiem, który dostał w rzeźni. Robił sobie nowy pojemnik na proch. Leworęczny Cowper potrzebował rogu pasującego ściśle do lewego biodra, prawy róg bawołu nie nadawałby mu się tak dobrze. Gdy Filip i Royal rozmawiali, Cowper pracował z dala od nich. Czubkiem swego noża ostrożnie wycinał litery na twardej, kościanej powierzchni. Teraz trzymał róg w ręku i pokazywał gotowy napis Filipowi: Róg jest własnością Lucasa Cowpera, sierpień 1777. - Piękna praca, Lucasie - pochwalił Filip. - Nie myślałem o tym - uśmiechnął się. - Może nie ukradną mi go i nie podzieli losu tego ostatniego. i Zajął się znów swoją pracą, wygładzając chropowate krawędzie liter. Zdanie Paine,a wkradło się z powrotem do rozważań Filipa. ,,Czasy, które wystawiają na próbę dusze mężczyzn". Z pewnością było trafne. Strach i frustracja jednoczyły się, by szarpać nawet najsilniejsze nerwy, trawić wolę, napełniać dusze niepokojem. Po kilku chwilach Filip prawie żałował, że Royal poruszył temat wydania Paine,a. Kuszący pomysł tylko przypomniał mu o niemożności urzeczywistnienia marzeń czy ambicji w najbliższym czasie. Z namiotu, przeciągając się, wynurzył się Pettibone. Chciał zaczerpnąć powietrza po zakończeniu lektury listu od swej żony Patsy. Gdy po krótkiej wizycie u markietanek pojawił się Breen, bębny regimentu zaczęły akurat zwoływać na wieczorny capstrzyk. Oświadczył lekceważąco: - Więcej tych przeklętych Francuzów zjawi się jutro. - Oficerów? - Filip spojrzał znad nie dokończonego szycia. - Łowców fortun raczej. Przyjdą wystrojeni i wyekwipowani, by sprzedać swą sztukę wojenną i poprowadzić-nas, biednych prostaków. Feller powiedział mi, że Kongres przygotowuje wielką paradę tych panków schodzących z okrętów z mdłościami i domagających się wysokich rang i dużych uposażeń. - Jeżeli zjawią się tu jutro, to pewnie będziemy mieli inspekcję. -powiedział Filip. - Może nawet przegląd. W każdym razie dzień jakoś się przetrwa. Cokolwiek, by tylko przetrwać dzień. I oczekiwanie. II Mayo Adams nie przyszedł z powrotem, chociaż zabrzmiały ostatnie werble na terenie zajmowanym przez oddziały z Pensylwanii. Filip położył się i zaczął pocić na swojej pryczy. Głośne chrapanie Breena, zwielokrotnione kłapaniem drewnianej sztucznej szczęki, upał, nuda i niepewność jutra - to wszystko nie dawało Filipowi spać i trzymało go w napięciu. W końcu zdrzemnął się na chwilę. Odgłos ciężkich kroków i równie ciężkiego oddechu nie tylko obudziły go, ale i poderwały. Usiadł: - Kto tu? - Adams. Mayo Adams wciąż cuchnął dżinem. Generał Washington wierzył, że pewna ilość alkoholu jest żołnierzom konieczna, ale zbyt duża może okazać się katastrofalna. Człowiek mógł dostać więcej, niż wynosiła dzienna racja, jeżeli miał odpowiedniego przyjaciala. Adams miał. - Kładź się z powrotem spać, Kent. Miejmy nadzieję, że obudzisz się jutro, nie? Cmokając, Adams położył się, słabo widoczny w ciemnościach namiotu. Zajął swe miejsce w tylnym rogu. Filip skulił się na swej pryczy. Mayo Adams nie wydał już ani jednego dźwięku, Filip jednak miał niejasne wrażenie, że czeladnik piwowarski wciąż nie śpi. hi Dwie troski nurtowały amerykańską armię obozującą nieopodal Filadelfii. Jedna należała już do przeszłości, a druga dopiero miała nadejść. Pierwszą był zanik morale spowodowany wiadomościami nadchodzącymi z Północy. Prawie w rocznicę ogłoszenia Deklaracji amerykańscy zdobywcy fortu Ticonderoga byli zmuszeni do oddania placówki. Wielmożny Johnny Burgoyne maszerował z Kanady w kierunku wschodnim, prowadząc osiem tysięcy brytyjskich żołnierzy, Kanadyjczyków i Indian ze szczepu Irokezów, zaciągniętych przez królewskich agentów. Wieść o ponownym zdobyciu fortu Ticonderoga przez Anglików pojawiła się w obozowisku Pensylwanii w połowie lipca. I każdy widział w tym złowróżbny znak. Horatio Gates, zdolny amerykański generał, najprawdopodobniej zamierzał uderzyć na armię Burgoyne,a, ale nie było żadnych gwarancji, że odniesie sukces. Tylko Bóg wiedział, ile krwi płynęło w tej właśnie chwili na północy stanu York. Poza tym było drugie zmartwienie - przyszłość. Niepokój wiązał się z nieobliczalnym generałem Williamem Howe,em, głównodowodzącym wojsk królewskich w Ameryce. Od miesięcy Howe tracił czas w Nowym Jorku. Najpierw nadchodziły wieści, że zamierza wyruszyć na Północ, by połączyć się z Burgoyne,em. Następnie mówiono, że celem generała ma się stać Filadelfia. Przez cały ten czas jego wojska pozostawały na kwaterach w garnizonach Nowego Brunszwiku i Amboy, zaopatrywane drogą wodną przez rzekę Hudson, zdolne ponownie zająć całe Jersey, gdy tylko otrzymałyby stosowne rozkazy. Lecz Howe był zbyt zajęty, by wydawać rozkazy. Zajęty balami i uroczystościami w zdobytym mieście. I jak głosiła wieść, swą nową jasnowłosą kochanką, panią Loring. Mąż czarującej lady, żarliwy bostoński torys, otrzymał stanowisko komisarza do spraw amerykańskich jeńców wojennych. Stanowisko pozwalające wypełniać sakiewkę wskutek ograniczenia wydatków na więźniów, np. przez zmniejszanie racji żywnościowych. Łajdak wyda-.- wał się uszczęśliwiony swoim losem i bynajmniej nie był zazdrosny, gdy generał zgarnął jego małżonkę do własnego łóżka. Może w jakiś dziwaczny sposób uważał to za jej służbę na rzecz Korony, słusznie przynoszącą mu profity. Wreszcie pod koniec lipca Howe ruszył, ale w zupełnie nieoczekiwanym kierunku. On sam i jego armia zniknęli na pokładach trzynastu * okrętów floty dowodzonej przez jego brata, admirała Howe. Armada żeglowała po oceanie, pozostając poza zasięgiem obserwacji z zatoki. W ten sposób nikt nie mógł przewidzieć, gdzie osiemnaście tysięcy żołnierzy, Brytyjczyków i heskich najemników, w końcu wyląduje. Niemal codziennie nowe pogłoski krążyły po pensylwańskim obozie. Widziano Howe,a z przylądków Wirginii? Nie, nie widziano. Owszem był tam, ale flotylla znów zniknęła. Jakakolwiek była prawda, Filipowi i jego towarzyszom wydawało się pewne, że brytyjski dowódca zaniechał planu pójścia z odsieczą Burgoyne,owi. A więc jaki będzie cel Howe,a? Południowy port? Filadelfia, gdzie trwał gorączkowy Kongres i dokąd przypływali zagraniczni oficerowie z papierami od Silasa Deane,a, komisarza z Paryża? Papiery gwarantowały cudzoziemskim wojskowym wysokie rangi w zamian ze służbę w kontynentalnej armii. GWARANTOWAŁY! Ich amerykańscy koledzy nie bez racji mówili o tym z goryczą. Niektórzy z tych żołnierzy - poszukiwaczy przygód - faktycznie mieli dobre przygotowanie do służby wojskowej. Washington awansował już do stopnia pułkownika polskiego inżyniera, specjalistę od fortyfikacji, nazwiskiem Kościuszko. Ta służba wymagała kwalifikacji. Lecz wielu zamorskich oficerów nie znało się prawie na niczym i przybywało na nowy kontynent tylko w nadziei usunięcia ze stanowisk rdzennych Amerykanów i odniesienia materialnych zysków. I jutro - pomyślał Filip, popadając w drzemkę - znów ma przybyć nowy transport Europejczyków. Cóż, przysporzy to fermentu. Przerwie nudę, którą wypełnione były dni spędzane na czekaniu i zastanawianiu się, kiedy i gdzie pojawi się flotylla Howe,a. 1 IV .7 Słońce świeciło oślepiającym blaskiem. Dobosze uderzyli w bębny. Piszczałki zagrały melodię Biała kokarda. Filip stał w jednym z szeregów zapełniających porośnięty zwiędłą trawą plac defilad. Trzymał muszkiet w pozycji gotowej do strzału i spoglądał w kierunku nadciągających jeźdźców. Przed kompanią Filipa jej dowódca, kapitan Walter Webb z Worcesteru, stał równie wyprostowany jak szponton, który trzymał w ręce. Filip czuł, jak pot ścieka mu wzdłuż nosa, zalewa oczy. Żałował, że nie może go zetrzeć, trudno mu było przyjrzeć się dokładnie oficerom w jasnych mundurach, cwałującym w kierunku kompanii Massachusetts. Oczywiście Washingtona można było rozpoznać od razu. Jechał na swoim białym wierzchowcu, ubrany jak zwykle na niebiesko i okryty skórą bizona. Ale dwaj towarzyszący mu jeźdźcy, wysuwający się przed grupę oficerów, byli widoczni bardzo niewyraźnie. Dopóki nie znaleźli się naprzeciw kompanii Filipa. Wtedy jeden z towarzyszy Washingtona ściągnął cugle. Filip aż westchnął na widok dawno zapomnianej twarzy. Twarzy młodzika. Arystokraty. Pod trójgraniastym kapeluszem wieńczyły ją rude włosy o wiele jaśniejsze niż dowodzącego generała. Filip pomyślał, że wzrok go myli, że jego własne oczy płatają mu figle. Nie, nie mógł się mylić. To była ta sama twarz. Twarz, którą ujrzał po raz pierwszy w zadymce śnieżnej w pobliżu gospody swojej matki. Wtedy gdy przyszedł z pomocą trzynastolatkowi walczącemu z dwoma napastnikami, którzy najprawdopodobniej chcieli go porwać. Chłopiec urodził się jako francuski szlachcic. Jego przeznaczeniem była kariera wojskowa. Markiz de Lafayette zwrócił uwagę Washingtona wskazując na kogoś. Lucas Cowper, stojący obok Filipa, odezwał się wstrzymując oddech: - Na miły Bóg, on wskazuje kogoś w naszej kompanii! Washington uniósł się w siodle i dostrzegł Filipa. Na twarzy generała widać było błysk rozpoznania, może przypomniał sobie tamtą noc w Vassall House, przed ekspedycją z Knoxem. Washington powiedział coś do Lafayette,a. Twarz Gila rozjaśniła się uśmiechem. Royal Rothman, który ukrył swą okrągłą czapeczkę pod strzeleckim kapeluszem z okrągłym rondem, syknął z pierwszego szeregu, w którym stali najniżsi żołnierze: - To nie mnie, jemu chodzi o kogoś za mną. - Niech mnie diabli, jeżeli ten żabojad nie macha na ciebie, Kent -odezwał się Mayo Adams stojący dokładnie za Filipem. - Jak tym razem wsadziłeś swoją dupę w pokrzywy, Kent? Nieprawdopobne, Washington sam zawrócił, żeby skonsultować się z oficerem sztabowym. Główna grupa inspekcji jechała naprzód. Lafayette obrócił się i rzucił przez ramię promienny uśmiech. Oficer sztabowy skierował swego wierzchowca w kierunku kapitana Webba, który pojawił się, gotów poznać przyczynę całego zamieszania. Oficer sztabowy zsiadł, by porozmawiać z Webbem. Filip mógł usłyszeć jedynie głosy, nie słowa. Oczy kapitana zrobiły się jak spodki. Gdy oficer sztabowy dosiadł konia, Webb rzucił niedowierzające spojrzenie na Filipa. Lucas Cowper szepnął: - Filipie, czy znasz tego oficera, który przyjechał? - Tak. - Twoja pora nadchodzi, Kent - w głosie Mayo Adamsa było szyderstwo. - Niedługo uchlejesz się ze starym George,em. Mój Boże, nie miałem pojęcia, że jesteśmy w tak eleganckim towarzystwie.Ale gruboskórne żarty Adamsa nie mogły zranić Filipa. Zbyt przepełniły go wspomnienia, za bardzo czuł się podekscytowany zadziwiającym pojawieniem się młodzieńca, który kiedyś podarował mu cenną szpadę. Filip nie spodziewał się, że kiedykolwiek w życiu jeszcze go zobaczy. Przypomniał sobie, co powiedział młody markiz, gdy spotkali się po raz ostatni. Było to w gospodzie Marii Charboneau, tuż przed powrotem Gila do Paryża, dokąd jechał na kolejny etap swej wojskowej edukacji. Coś o towarzyszach broni, którzy spotkają się znowu na polu walki. Towarzysze broni. Gil powiedział, że właśnie tym dla siebie byli, ponieważ Filip uratował mu życie. I przepowiednia się sprawdzała. Oficerowie zaczęli wykrzykiwać rozkazy, by przełamać szyk formacji. Kapitan Webb warknął nazwisko Filipa, podchodząc do niego. - Kent, czy wiecie, kim jest ten Francuz? Ten, który na was wskazał? - Tak, kapitanie. Sprawdzimy, czy potrafię wymienić panu wszystkie jego imiona. Koledzy Filipa stłoczyli się wokół nich, żeby posłuchać, nawet Mayo Adams ociągał się z odejściem, powodowany ciekawością. Filip wymieniał imiona jedno po drugim. - Marie Joseph Paul Yves Roch Gilbert du Motier. r Webb patrzył zupełnie osłupiały, gdy Filip dodał: - Jego tytuł heraldyczny brzmi: markiz de Lafayette. Ja zawsze nazywałem go po prostu Gil. - To sławny człowiek, do diabła! - wykrzyknął Webb. - Urodziłem się we Francji, kapitanie. Tam go poznałem. Jego rodzinny dom znajdował się nieopodal mojego. - Cóż, nie obchodzi mnie, jak go nazywaliście kiedyś, ale musicie mówić do niego sir, jak pójdziecie do niego na kolację. - Kolację? - A według was dlaczego major pofatygował się tutaj? Musicie się oporządzić i stawić na kwaterze markiza. O szóstej macie być na miejscu i nie zapominajcie, że Kongres właśnie zatwierdził jego nominację na generała-majora. To wywołało istną burzę okrzyków. Filip też wziął w niej udział: - Ależ on nie może mieć więcej niż dziewiętnaście lat! - Mnie się wydaje, że wygląda jeszcze młodziej. Jakkolwiek by było, jest generałem przydzielonym do osobistego sztabu Washingtona i stary podobno bardzo go polubił. Więc lepiej zachowuj się przyzwoicie i nie przynieś nam wstydu. Filip był bardzo poruszony. Podniecała go myśl zobaczenia się z przyjacielem lat dziecinnych, lecz spotkanie zwykłego szeregowca ze świeżo upieczonym generałem - to było coś zupełnie innego. Spędził resztę popołudnia nerwowo szorując się, goląc i zszywając wszystkie rozdarcia w swej najlepszej koszuli i najporządniejszych spodniach. I znosząc żarty kolegów z namiotu. Jedynie Mayo Adams wstrzymał się od dowcipów, traktował całą sprawę z milczącą pogardą. V - Hmm. Sir? Młody Francuz siedzący w środku obszernego oficerskiego namiotu poderwał się z polowego fotela. Okrążył stół zastawiony chińską porcelaną i srebrem. Nakryto dla dwóch osób. Ordynans przytrzymywał płachtę, ale Filip stał u wejścia pełen wahania. Nie wiedział, jak się przywitać, czy oddać honory. Gil chwycił go oburącz za ramiona, całą twarz rozświetlała radość, gdy wykrzyknął po francusku: . - Mój Boże! Filipie, to ty! Rangi i tytuły idą tutaj w kąt. Tu jest Gil i... Zaraz, zaraz, mówiono mi, że jesteś kimś innym. Nowe nazwisko, prawda? - Tak. Filip Kent. - A więc Filip i Gil! Dawno rozłączeni towarzysze broni znowu razem! Ale jak będziemy rozmawiać? Po francusku? Czy po angielsku, którym władam tak podle? - Mój francuski uległ już prawie całkowitemu zapomnieniu - powiedział Filip z przepraszającym uśmiechem. Choć starszy od przystojnego dziewiętnastolatka, ciągle miał uczucie, że to on jest młodszy z nich dwóch. Już w wieku trzynastu lat Gil miał postawę dowódcy i nauczyciela. To on dał Filipowi pierwszą lekcję obchodzenia się z muszkietem i szpontonem. - Ale jeśli chcesz, możemy spróbować. - To jest łatwiejsze, o wiele łatwiejsze - ciągnął po francusku Gil, przysuwając fotel dla swego gościa. - Siadaj! I opowiadaj wszystko! Gdzie mieszkasz, co robisz - wszystko! - Chciałbym. Ale szczerze mówiąc, Gil, nie potrzeba, żebyś przyjmował mnie w ten sposób - wskazał eleganckie nakrycie stołu. - Jesteś najwyższej rangi członkiem sztabu. A ja tylko... - Tylko moim przyjacielem, druhem. Moim wybawcą - powiedział Gil zupełnie poważnie. Jego orzechowe oczy spoczywały na twarzy Filipa. - Bardzo dobrze pamiętam, że nie byłoby mnie tutaj, na tym wspaniałym lądzie, gdyby tobie nie zdarzyło się być na drodze pod Chavaniac, kiedy ja byłem w niebezpieczeństwie. Prawdopodobnie będę generałem od niczego, więc nie gadajmy tu już o rangach -uśmiechnął się. - To rozkaz! - Tak jest, generale - uśmiechnął się Filip. - Wciąż mam szpadę, którą mi podarowałeś. Wisi nad kominkiem w naszym domu w Mas- sachusetts - język poruszał się ociężale, Filipowi zajmowało sporo czasu tłumaczenie każdego zdania na dawno nie używany język. - Masz dom. Czy ożeniłeś się? - Tak, z dziewczyną, którą spotkałem w Bostonie. - A dzieci? - Jeden syn. We wrześniu będzie miał dwa lata. - To cudownie! Wspaniale! - Gil sięgnął pod mundur i wyciągnął wiszący na piersi złoty medalionik na cienkim łańcuszku. - Raczej delikatna ozdoba jak na żołnierza. Lecz moje kochane serduszko nalegało, żebym wziął to ze sobą. Gil dumnie otworzył kciukiem medalion, by pokazać pięknej roboty miniaturę przedstawiającą jego żonę, powabną i kruchą. Filip na oko ocenił ją na nie więcej niż piętnaście, szesnaście lat. Markiz zamknął medalion i zwracając się do ordynansa powiedział ciężko akcentowną angielszczyzną: - Przynieś jedzenie. I wino. Potem zostaw nas samych. Ordynans wyszedł pośpiesznie. 4 - Gil! Jak, na miłość boską, znalazłeś się tutaj? - Cóż, służba twej nowej ojczyźnie stała się popularna w wielu krajach Europy. Wspaniała deklaracja wymierzona w króla rozpaliła serca i umysły Francuzów. - I spowodowała pewną osobistą pomoc ze strony twego króla. - A, ta fałszywa kampania handlowa? Słyszałem o tym. Oficjalnie oczywiście Francja nie zajmuje żadnej określonej pozycji w tej wojnie. Jak do tej pory - dodał znacząco. - Można mieć nadzieję... - wzruszył ramionami. - Na razie wystarczy ochotników gotowych przebyć ocean, by zaoferować swe szpady. Jeśli o mnie chodzi, obawiam się, że król Ludwik uznał nazwisko Lafayette za zbyt prestiżowe, by było mi to dozwolone - jego twarz skrzywił grymas niezadowolenia. - Czy chcesz powiedzieć, że sugerowano ci, iż nie powinieneś tu przyjechać? - Sugerowano, to chyba zbyt delikatne słowo. Stacjonowałem w Metzu, gdzie doszły mnie wieści o tutejszej szlachetnej deklaracji. Nigdy przedtem nie byłem tak przejęty, tak poruszony. Zadecydowałem natychmiast, że wyruszę tutaj, by poprzeć waszą sprawę. Filip uśmiechnął się, w końcu odprężony. - Przypominam sobie również, że nie ceniłeś zbyt wysoko Brytyjczyków, ,i >! - To prawda. I w pełni zrozumiała. Niestety członkowie mego rodu byli zdania, że nie powinienem narażać na niebezpieczeństwo mej kariery, biorąc udział w tym ryzykownym przedsięwzięciu. Ani użyczać nazwiska Lafayette na rzecz narodu z punktu widzenia oficjalnych kręgów bezprawnie poczętego. Król Ludwik wydał nawet oficjalny rozkaz zabraniający mi podróży. Gdyby temu dokumentowi udało się mnie dogonić, zostałbym zamknięty w Bastylii, dopóki nie ochłonąłbym w moim entuzjazmie dla Ameryki. Wyruszyłem potajemnie drogą lądową, a w Los Pasajes w Hiszpanii wsiadłem na statek. I wylądowałem na początku lipca w waszym Charlestonie. - W Południowej Karolinie? - Właśnie. Po czym przejechałem około tysiąca kilometrów, głównie powozami, płacąc za siebie. A gdy powozy psuły się, jechałem też konno. Kiedy dotarłem do Filadelfii, na Kongres, w kilku miejscach spotkałem się ze zdecydowanie niechętnym przyjęciem. Pan Lovell, członek tegoż ciała, zauważył, że francuscy oficerowie bardzo chętnie garną się do amerykańskiej służby, wcale nie będąc do tego zapraszani. Krótko mówiąc, potraktowano mnie jak najbardziej obrzydliwego z korsarzy. - Nie pierwszy raz ktoś taki usiłował do nas przystąpić. - Niemniej jednak była to zniewaga. Przybyłem tu z najczystszymi intencjami i na własny koszt. I nie żądałem niczego od Kongresu poza tym, by pozwolono mi służyć za własne fundusze, ochotniczo. I nie spodziewałem się w zamian żadnego stopnia ani stanowiska. Choć oczywiście mam nadzieję, że w przyszłości będę miał okazję dowodzić w polu. Do tego przede wszystkim mam stosowne przygotowanie -w jego tonie ciągle słychać było irytację. Ćwiczenia wydają się bardzo potrzebne tej armii. Byłem zdenerwowany dzisiaj rano. Zdenerwowany - to właściwe słowo. Brak mundurów! Najczęściej, wybacz mi, te specyficzne bluzy, które nosicie. Potem przypatrzyłem się mustrze. Zupełny skandal! Ktoś do prowadzenia musztry jest tu niezbędny. - Gil, obawiam się, że Washingtonowi nie starcza ani pieniędzy, ani talentu, żeby stworzyć armię w rodzaju tych, do których przywykłeś. - Ale, ale. Europejscy oficerowie wciąż przybywają i mogą coś na to poradzić. Trzeba im tylko dać ku temu możliwość! Jeszcze twoja sprawa, nasza sprawa, z pewnością nie jest stracona. - Nie wątpię, że generał powita z radością każdą rzeczywiście cenną pomoc - odparł Filip ponuro. - Tak, to wspaniały człowiek! Po prostu wspaniały! Powiedziałem mu, że nie mam innych pragnień poza jedynym: chcę, by pozwolono mi służyć w bezpośredniej bliskości jego osoby do chwili, gdy uzna za właściwe powierzyć mi dywizję - z afektacją strzepnął niewidzialny pyłek z epoletów. Nie nalegam na główne dowództwo. Jednakowoż -kolejne wzruszenie ramion i mrugnięcie - jest to z pewnością krok we właściwym kierunku. Uśmiech znów zagościł na twarzy Filipa, a jego przyjaciel odwzajemnił go. Wrócił ordynans, a za nim szli dwaj Francuzi. Pierwszy z nich, kucharz, pchał drewniany wózek, na którym przywiózł potrawy. Drugi, lokaj w liberii, przyszedł podawać jedzenie i nalewać wino. Filip przekonał się, że Gil nie przesadzał, mówiąc o ponoszeniu kosztów. - Nie chcę, żeby ktokolwiek myślał, że żyję na cudzy koszt, Filipie. Wszystko, co tu widzisz, pokrywam ja sam. Dziczyzna, wino, ten mundur, namiot, nawet moje konie i tabor. Można o mnie powiedzieć, że jestem bardziej skłonny do poświęceń dla amerykańskiej sprawy niż niektórzy z twoich własnych nieuprzejmych członków Kongresu. - Nie wątpię w to. I że masz więcej pieniędzy, również. - Uderzaj, ugodź mnie w samo serce! - krzyknął Gil, przyciskając doń do piersi w udawanym cierpieniu. Nie było już dłużej żadnej bariery ani wahania między nimi. Niepokój Filipa minął, jak ręką odjął. Czuł, że bawi się wspaniale, jedząc pyszne potrawy, pijąc wino i rozmawiając z bynajmniej nie zażenowanym Gilem. Rozmowa toczyła się bez przerwy, gdyż obaj przyjaciele mieli sobie wiele do powiedzenia. Filip zrelacjonował mu całą długą historię swoich wzlotów i upadków, odkąd Gil odjechał z Auvergne tamtego odległego dnia. Ominął tylko fragmenty stawiające go w najbardziej negatywnym świetle: zabójstwo Rogera Amberly,ego i flirt z Alicją, zdarzenia, które nastąpiły, zanim w końcu zdecydował się na Annę Ware i amerykańską sprawę. Ze swej strony Gil sypał jak z rękawa opowieściami o żołnierskim życiu jak również kwaśnymi komentarzami na temat amerykańskiego komisarza w Paryżu, pana Deane,a. Ten lekkomyślny Amerykanin szafował jak oszalały dokumentami obiecującymi europejskim oficerom wysokie stanowiska i pensje, obecnie już bez konkretnego poparcia Kongresu. Potem sprzątnięto stół, latarnia świeciła nad wejściem do namiotu, a Gil zaproponował toast koniakiem. ..< ..¦.,.-. ,, - Za mojego przyjaciela Philippe,a - wypowiedział imię po francusku - przepraszam Filipa. Ciągle zapominam. Niech on i jego kraj cieszą się zawsze wolnością! Filip nie umiał znaleźć żadnych właściwych słów w zamian, więc tylko uśmiechnął się, wzniósł swój kielich i wypił. Odczuwał żywe zadowolenie z tych kilku godzin, cieszył się z odnowienia więzi, ze spotkania, które nastąpiło tak nieoczekiwanie, zwłaszcza uwzględniając geografię. Z większą ilością koniaku we krwi przyjaciele mogli mówić ze sobą jeszcze bardziej szczerze. - Gil, nie chcę być pesymistą, ale niepokoi mnie to, że wynik tej wojny zależy w tym samym stopniu od ludzi pokroju Johnny,ego Burgoyne,a i generała Howe,a jak i od nas. - Dokładnie. Nigdy nie zdarzyło się, by było inaczej, jeżeli konflikt rozwija się między dwiema siłami. Ale nie martw się aż tak bardzo. To wróg zrobi wszystkie błędne ruchy, a my będziemy postępować właściwie. - Żałuję, że nie podzielam twego optymizmu - zauważył Filip. -Kiepski dowcip i niewielki optymizm. Naprawdę żałuję, że to nie jest takie proste. W sztabie, wśród oficerów, jest wiele napięcia i zniecierpliwienia z powodu niepewności co do pozycji Howe,a. - Nie może pozostać na zawsze na morzu. Gil poklepał go po ramieniu, przerywając chwilowe ochłodzenie nastroju. - Lepiej, żeby tam został, skoro tutaj czeka na niego dwóch takich zdecydowanych na wszystko wojowników, żeby dać mu bobu! Przechwałka była dość zachęcająca. Ale Filip zdążył już nabrać pewności, że jego przyjaciel pokładał niewielkie, lub nawet żadne, zaufanie w armii amerykańskiej, nie cieszącej się dobrą opinią. Po porannej inspekcji Filip nie mógł mieć Gilowi tego za złe. Rozmawiali do późnej nocy. W końcu nietrzeźwy Filip zakosami dostał się z powrotem do namiotów Massachusetts. W drodze z wielką przyjemnością pokazywał strażom przepustkę podpisaną przez kapitana Webba. Szeregowcom nie było wolno oddalać się z miejsc zakwaterowania po capstrzyku. Ziewając zbliżył się do swego namiotu. Z niecierpliwością myślał o chwili, gdy będzie mógł wspiąć się na swoje łóżko i zasnąć. Ale nie dane mu było. Jego towarzysze nie spali i bombardowali go pytaniami aż do świtu. Chcieli wiedzieć wszystko o Lafayetcie, o jego karierze wojskowej, doświadczeniu, o tym, w jaki sposób stał się generałem w wieku dziewiętnastu lat, jakie są jego poglądy na szanse zwycięstwa. Jedynym osobnikiem, który nie mówił nic poza tym, że przeklinał pod nosem, gdyż nie dawano mu spać, był Mayo Adams. Wieczorna wyprawa Filipa do wysoko postawionego przyjaciela najprawdopodobniej tylko wzmogła jego wrogość. VI W sobotę dwudziestego trzeciego sierpnia dobosze wybijali inny rytm. Sygnał do zwinięcia obozu. Natychmiast miasto namiotów zaczęło znikać. Wozy Conestoga i lawety artyleryjskie zaturkotały. Flotyllę admirała Howe,a widziano w okolicy zatoki Chesapeake. Jeżeli wojska wroga wylądowały, to mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów dzieliłoby je od znacznie szczuplejszych sił amerykańskich. I znalazłyby się pomiędzy armią Washingtona a Filadelfią, gdzie Kongres ciągle jeszcze obradował. A każdy z jego członków był kandydatem do zawiśnięcia na linie, gdyby schwytali go Brytyjczycy. Amerykanie maszerowali na południe. Filip był w złym nastroju, gdyż w dalszym ciągu nie otrzymał nowego listu od Anny. VII W niedzielę rano padało, ale do południa przejaśniło się na tyle, że spora część z czterech tysięcy mieszkańców Filadelfii mogła wyjść z domu i obserwować przemarsz amerykańskiego wojska. Filip nie widział Gila, jego francuski przyjaciel jechał na przodzie kolumny z Washingtonem, Henrym Knoxem i całą generalicją ze sztabu. Oddział dowodzony przez kapitana Webba zgodnie z diagnozą Gila prezentował się fatalnie. Byli odziani równie niechlujnie jak reszta wojska na wielkiej paradzie liczącej jedenaście tysięcy żołnierzy. A przecież jednoczyła ich jedna rzucająca się w oczy rzecz: eksplozja zieleni. Nocą, jeszcze przed świtem, cieśle naścinali świeżych gałązek. To był rozkaz samego głównodowodzącego. Teraz kapelusz każdego żołnierza zdobiła zielona witka, by podkreślić żywotność armii. Niektórzy ma- rudzili, jakby kilka listków na patyku mogło stać się zarzewiem kłótni. Osłabieni upałem obywatele-żołnierze maszerowali w bojowym szyku. Kompania Weeba, w której skład wchodził Filip, liczyła obecnie pięćdziesięciu mężczyzn. Maszerowała jako druga z czterech kompanii tworzących batalion. Dwa bataliony składały się na regiment. Formacje szły, powłócząc nogami. Nieporządek szyku towarzyszył nieporządkowi stroju. Nikt nie stąpał dokładnie w rytm uderzeń werbli. Trudno było nazwać to marszem. A kiedy instrumenty dęte zaczęły jedną z popularnych melodii, żołnierze zawodzili jak potępione dusze. Ludzie wychylali się z okien, wiwatując, machając chusteczkami. Zrobili szpaler wzdłuż ulicy Chestnut, którą Filip pamiętał tak dobrze z okresu spędzonego w mieście. Teraz sytuacja się zmieniła. Obciążony wyposażeniem wojennym - pojemnikami, przyborami do gotowania, ręcznej roboty drewnianym kubkiem do picia, schowanym w pochwie nożem do polowania, pudełkiem na naboje i ołów, ślepymi nabojami i najważniejszym ze wszystkiego muszkietem Brown Bess z zatkniętym na lufie bagnetem - opuszczał miasto. I nie po to, by wrócić do Anny. Tym razem miał stanąć oko w oko z potęgą armii Howe,a. Wyobrażał sobie wroga pod postacią purpurowych węży tysiąc razy dłuższych niż brytyjskie kolumny, które pamiętał z Concord, Nowego Jorku i Jersey. Obok Filipa szedł Lucas Cowper. I choć słoń mu na ucho nadepnął, próbował improwizować melodie marszowe, gwiżdżąc bez ładu i składu. Filip popatrywał na godła domów i czyste letnie niebo w nastroju dalekim od podniosłości. Jego samopoczucie wiązało się z długim, dokuczliwym milczeniem Anny. Był tak daleko od Cambridge. Lecz przecież Anna napisałaby, gdyby coś się stało. Ani śpiewy, ani aplauz ludności nie poprawiły mu nastroju. Na południu przyczaił się wróg. Jego przeznaczeniem, przeznaczeniem każdego mężczyzny, było słuchać rozkazów i niszczyć wroga. Filip wiedział, że Gil będzie gorliwie trzymał się Washingtona, podekscytowany i gotów do skoku. Cieszył się, że jego przyjaciel nie może zobaczyć jego ani reszty kompanii niezdolnej utrzymać szyku ani na rozkaz, ani na dźwięk piszczałek i werbli. Razem z Filipem i Cowperem podążał Mayo Adams i Royal Rothman, ten ostatni wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Ale nikt nie wpatrywał się tak pilnie w twarze młodych dziewcząt stojących po obu stronach Chestnut i wiwatujących na cześć żołnierzy, jak robił to Pettibone. Nie było wątpliwości, że młody nauczyciel żałuje, iż żadna z nich nie jest jego ukochaną Patsy. Tylko flegmatyczny Cowper, pogwizdując monotonnie, wydawał się na swój sposób zadowolony. I oczywiście Breen idący chwiejnym krokiem obok Pettibone,a, ale Breen był pijany. Zorganizował sobie w jakiś sposób dodatkową porcję rumu, który dumnie wlał do swej manierki, zanim wyruszono. Teraz uważał za konieczne często gasić swe pragnienie, wcale nierzadki obrazek wśród żołnierzy. Lecz krok Breena stawał się coraz bardziej nierówny. W końcu, klnąc pod nosem, kapitan Webb cofnął się do ich szeregu i nakazał Pettibone,owi podtrzymać Breena. Pijaczyna chętnie przyjął pomoc, uchylając kapelusza. Jego zielona gałązka spadła i została natychmiast zdeptana. Breen nawet nie zwrócił na to uwagi, wkładając z powrotem kapelusz, a następnie wyciągnął manierkę w stronę Webba. Kapitan, zaczerwieniony z gniewu, widząc ludzi zgromadzonych wzdłuż ulicy, odepchnął rum i wrócił sztywno na czoło kompanii. Breen rozbawiony uczynił obsceniczny gest i wsparł się na ramieniu nachmurzonego nauczyciela. Filip nie był rozbawiony. Miał gorzką świadomość, że zwycięska armia nie może składać się z bandy chuliganów, symulantów, a także patriotów, którzy z powodu wieku raczej nadawali się do siedzenia w domu. Jeśli kiedykolwiek miał nadejść dzień, w którym potrzeba wojska z prawdziwego zdarzenia stanie się namacalna, to nadszedł on właśnie teraz. Ci, którzy narzekali, mieli rację. Gałązki zatknięte na kapeluszach na rozkaz głównodowodzącego nie załatwiały sprawy. Nie wystarczyły, by uczynić cud. Niektórzy zaintonowali nową piosenkę... - Kent? Głos zmusił go do obrócenia głowy, chociaż usiłował trzymać krok zgodnie z rytmem werbli. Mayo Adams przesłał mu prostackie mrugnięcie. W sierpniowym słońcu oczy mu błyszczały jak wypolerowane kamienie. - Jak ci leci, Kent? - Trzymam się, dziękuję. - To dobrze, bardzo dobrze. Po prostu nie zapominaj, że ja jestem tuż za tobą, chłopcze. Tuż za tobą, na każdym kroku. - ROZDZIAŁ CZWARTY _______Odwrót spod Brandywine_______ i - Święty Józefie! Filipie, spójrz, tam przy ścieżce! Brnęli wśród setek ludzi uciekających w kierunku Chester Creek. Zapadał wczesny, jesienny zmierzch. Filip otarł pot spływający mu do oczu i powędrował wzrokiem w kierunku, który wskazał mu Lucas. W ciągu ostatniej godziny, czyli od momentu gdy rozpoczął się kompletny odwrót, widział jedynie Cowpera spośród kolegów mieszkających z nim w namiocie. Teraz Filip zobaczył jeszcze jednego. Pettibone leżał obok drogi, na boku, z krwawiącą dziurą w lewej piersi. Nauczyciel dotarł tak daleko po załamaniu się frontu tylko po to, żeby paść i umrzeć. Choć tuman kurzu i dymu zaciemniał widoczność, ostatnie promienie wrześniowego słońca przebijały się tu i ówdzie. Wystarczająco dużo światła, żeby Filip mógł rzucić szybkie, pełne cierpienia spojrzenie na ciało kolegi i dostrzec tłustą, zieloną muchę siadającą na wargach Pettibone,a. Owad wszedł na górne zęby i dostał się do ust. - Ktoś powinien zawiadomić jego nieszczęśliwą żonę - powiedział Cowper, cały drżąc. - Później. Chodź - Filip złapał kolegę za ramię. - Gapienie się nic nie pomoże ani jemu, ani nam. Musiał krzyczeć, żeby być słyszanym. Wokół nich roiło się od mężczyzn uciekających pośpiesznie lub brnących z wysiłkiem naprzód. Klęli i narzekali z powodu bólu, ran albo po prostu z goryczy klęski. Cowper poddał się dłoni Filipa, obaj wrócili na środek drogi. Za nimi gruchnęło z muszkietów. Przez większą część dnia Amerykanie utrzymywali pozycję na Chad,s Ford, po wschodniej stronie Brandywine Creek. Naprzeciw nich okopali się hescy najemnicy. Późnym popołudniem na leśnych wzgórzach, za plecami żołnierzy Washingtona, zaczęły pojawiać się czerwone kurtki. Prawe skrzydło amerykańskiej obrony rozciągnęło się tam w długą linię. Ogrom brytyjskiej armii, dotąd tajemniczo nieobecny, nagle objawił się, otaczając amerykańskie pozycje. Trzy dywizje pod dowództwem Cornwallisa ruszyły ze wzgórza w dół do ataku. Brygady generała Sullivana na próżno starały się zabezpieczyć swoje tyły. Niemcy pod dowództwem Knyphausena ruszyli w końcu na wschód, by przeprawić się przez rzekę. Od momentu gdy słońce zaczęło zachodzić, wynik bitwy był przesądzony. Amerykanie przygotowali się na atak ze wschodu, a nie na dwa kierunki natarcia - z przodu i z tyłu. Wokół Filipa i Lucasa powstało wielkie zamieszanie: odwrót jeszcze bardziej druzgoczący w skutkach niż nagłe wycofanie się Washingtona z Long Island i Nowego Jorku. Filip wiedział, że bitwa była przegrana. I Cowper też już to wiedział. Tak jak i wszyscy ludzie na drodze. Strach, upokorzenie i wstyd wyzierały z ich twarzy. Gdy światło słońca przybladło, Filip zauważył cienie żołnierzy poruszających się wśród drzew, mniej więcej sto metrów od drogi, w głębi przydrożnych zarośli. Założył, że to kolejna grupa Amerykanów dołącza do odwrotu. Czuł potworne zmęczenie, każdy krok wymagał świadomego wysiłku woli. Ramię bolało go od strzelania, przez cały dzień raził wroga ze swego muszkietu Brown Bess. Od wczesnego ranka nic nie jadł, a około trzeciej wysączył ostatnią kroplę wody z manierki. - Jak myślisz, dokąd, na Boga, zmierzamy? - zawył do Cowpera, chcąc przekrzyczeć stukot kopyt i jęk kół. >i - Przejdziemy przez Chester Creek. Tak mówił Webb. - A potem? >*i> - Nie wiem, może powiedzą nam przy potoku. - Z drogi! Z drogi! - rozległo się wezwanie. Filip pośpiesznie odepchnął na bok kolegę. Na tle zachodzącego słońca z dymu wynurzyły się wielkie sylwetki koni pociągowych. Ludzie odskakiwali na boki, zaprzęg terkował, wieziona broń podzwaniała. Przede wszystkim należało uratować artylerię, żeby nie dostała się w ręce wroga. Ludzi można było poświęcić. Powróciwszy na drogę, marząc o hauście czystego powietrza pośród wszechobecnego dymu i kurzu, Filip złapał za ramię chudego żołnierza pędzącego na wschód. - Kto ty jesteś? Z jakiego oddziału? - Pinter z Marylandu. - Czy front został przerwany?! - krzyknął Cowper. - Tak, do diabła! Howe może nas grzmocić całą drogę aż do Filadelfii. To powiedziawszy, uciekł wymijając wolniejszych żołnierzy. Ten człowiek był zdecydowany chronić własną skórę. Może i miał więcej oleju w głowie niż reszta - pomyślał Filip. Więcej rozumu niż te wszystkie pary i małe grupki brnące na wschód w coraz gorszym nastroju, zbyt zmęczeni, ranni, pozbawieni wszelkiej nadziei... Rozległa się kolejna kanonada. Tym razem z działa ciągniętego ,.przez konie. Jeden z żołnierzy widać nie dosłyszał wykrzykiwanych ostrzeżeń, bo wpadł pod rozpędzone kopyta. Filip poczuł suchość w ustach, widząc, jak zwierzęta, a potem żelazne obręcze kół tłumiąc krzyki, miażdżą ludzkie ciało... Na drodze pozostał okaleczony, pokrwawiony człowiek z pogruchotanymi kośćmi. Cowper ciągle się oglądał. Filip złapał go za ramię. - Do licha, daj spokój! Jak się tak będziesz zatrzymywał, żeby pomagać, to wkrótce sam będziesz jednym z nich. Zrezygnowany Cowper znów rozpoczął powolny marsz przed siebie. Mimo pozorów bezwzględności, wyzierających z okrutnych słów Filipa, w obliczu rzezi było mu równie źle jak młodemu farmerowi. Pomyślał o dowódcach: Washingtonie, członkach sztabu, nawet swoim przyjacielu Gilu, który przypuszczalnie także był na polu bitwy tego dnia. Ci ludzie szkolili się w sztuce dowodzenia, w prowadzeniu strategicznych manewrów, przemarszów oddziałów, nie byli przygotowani do widoku takiego ogromu osobistych tragedii. Gdyby kiedykolwiek spojrzeli żołnierzom w twarz, jednemu po drugim, nigdy by już nie znaleźli w sobie dość siły, by wydać rozkaz stoczenia kolejnej bitwy. Pierwej ich serca pękłyby z rozpaczy. I gorzka wściekłość wybuchnęła w Filipie. Wściekłość zrodzona z wyczerpania, chaosu, wściekłość na okrutny los i skandaliczną porażkę. Dlaczego nikt nie zauważył sprytnego, oskrzydlającego manewru Cornwallisa? Czy Washington spał? Czy też po prostu był partaczem, o co tak często go oskarżano? Pozwalając fali emocji uśpić swą i tak niewielką czujność, Filip nie był przygotowany na palbę z muszkietów. Ostrzeliwano lewą stronę drogi, ludzie z krzykiem uciekali na boki. Przykucnęli z Cowperem, by naładować broń. Spośród drzew wyłonili się żołnierze, okrążając ich nagle z prawej strony. To wcale nie byli Amerykanie, Filip dojrzał rumiane twarze pod ukośnymi czapkami. Kompania jegrów atakowała prostopadle do drogi. Lucas Cowper pobiegł do rowu, jednocześnie grzebiąc w rogu z prochem. Nagle jego nogi odmówiły posłuszeństwa. Minął moment, zanim Filip zrozumiał, co się stało. Młody farmer z Massachusetts został trafiony. Cowper wpadł głową do rowu, muszkiet się potoczył, róg wypadł, a krew chlusnęła z rany na lewym ramieniu, gdzie trafiła go niemiecka kula. Jegrzy klęczeli wśród drzew niedaleko drogi, precyzyjnie celując ze swoich strzelb. Filip zanurkował do rowu, zdążył się schylić, gdy kule świsnęły mu koło głowy. Bezwiednie skończył ładowanie swojego muszkietu, podniósł go do ramienia, wystrzelił, złagodził uderzenie kolby o swoje już i tak posiniaczone ramię i wpatrzył się w niknące światło przed sobą. Jasnowłosy, niemiecki chłopiec osunął się z miejsca, gdzie klęczał. Filip miał nadzieję, że to z jego lufy pochodziła kula, która pozostawiła po sobie tryskający krwią otwór w szyi chłopca. Cowper jęczał, Filip patrzył przez chwilę na jego ranę. Ujrzał przerażający odsłonięty mięsień i kość widoczną przez osmolone rozdarcie w rękawie koszuli. Jegrzy ruszyli w stronę rowu, gdzie nie więcej niż tuzin mężczyzn klęczało, próbując odeprzeć atak. Ostatnie promyki wrześniowego słońca błyskały na stali niemieckich bagnetów. Na drodze wciąż było wielu uciekających żołnierzy. Wiedział, o czym myśleli. Po co ryzykować życie w potyczce, która i tak nie mogła zmienić wyniku dnia? - Do rowu! W tył zwrot! Niech was piekło pochłonie, psie syny! Usiłując ponownie naładować broń, Filip odwrócił głowę, by zobaczyć, kto krzyczy. Oficer, który nadjechał z zachodniej strony, zsiadł z konia i wyciągnął swą szablę. Na prawo i lewo zmuszał żołnierzy, by zajmowali pozycje i bronili rowu. Oficer był młody, około trzydziestki. Miał obszarpany mundur, a ciemnoczerwoną kurtkę powalaną ziemią. Wstążka na trójgraniastym kapeluszu była wymięta. Wyglądałby przystojnie, gdyby nie oburzenie, które zniekształcało jego rysy. Płazując głowy, pośladki, uda zdołał zmusić około dwunastu żołnierzy do zejścia do rowu. Filip strzelił jeszcze raz, ale nie zauważył żadnego konkretnego rezultatu. Kompania najemników z Hesji posuwała się wśród wysokich chwastów długą falistą linią. Amerykański oficer wskoczył do rowu tuż przy Filipie. Przypadkowo jedną stopą stanął na prawą nogę Lucasa Cowpera. To był jakiś łaknący zaszczytów niższy rangą oficer. Kenta oburzyła arogancja i pycha tego człowieka. Wykrzyknął do niego: - Ten żołnierz jest ranny, ty przeklęty idioto! - Więc nie może zawrócić jegrów. Ale ty możesz. Naprzód! Za mną! Kiedy indziej Filip może uderzyłby oficera. Ale teraz nie miał na to czasu. Tamten już biegł pochylony wzdłuż rowu, tarmosząc przykucniętych Amerykanów, zmuszając ich do podniesienia się i stawiania czoła wrogowi. Gdy zebrał pół tuzina żołnierzy, sam wyskoczył z rowu z wyszczerzonymi jak u drapieżnika zębami. Mój Boże, on naprawdę atakuje! Filip szamotał się wewnętrznie: chciał biec naprzód i chciał zawrócić do Cowpera, który wył z bólu. Metr od rowu oficer się zatrzymał. - Czy wszyscy jesteście cherlakami? Jazda! Pochylił się; jakby instynkt ostrzegł go przed niemiecką kulą, bo stał tyłem do pozycji wroga. Potem odwrócił się i ruszył przed siebie. Wydał okrzyk, wycie, zew bestii łaknącej krwi, aż Filipowi ścierpła skóra. Ten człowiek albo był kompletnym szaleńcem, albo nie znał strachu. Ale tu i tam z rowu podniosło się kilku ludzi, by pójść za tymi, którzy szli za samozwańczym dowódcą. Jegrzy natychmiast zatrzymali się i przyklękli, by naładować broń. Filip nie miał już na to czasu, ale jego bagnet tkwił zatknięty na lufie. Spojrzał jeszcze raz na oficera, mężczyzna szarżował na pozycje Niemców uchylając się, gdy strzelby błyskały i grzmiały. Cudem uniknął śmierci. Wymachiwał szablą i wydawał nieartykułowane okrzyki. To wyprowadziło wszystkich amerykańskich żołnierzy z rowu, a wśród nich Filipa. Pierwsze szeregi jegrów zaczęły wycofywać się z powrotem w kierunku drzew. Na przestrzeni pięćdziesięciu, sześćdziesięciu metrów dwa tuziny amerykańskich żołnierzy szły za szaleńczo atakującym oficerem. Jeden z Niemców zawahał się, oficer ciął go przez pierś. Amerykanie wydali krzyk radości. Nagle i Filip pochwycił nastrój dzikości i zorientował się, że biegnie równie szybko jak inni. Najemnicy z Hesji, kompania licząca może trzydziestu ludzi, zaniechali już zupełnie formowania szyku, wycofując się przed natarciem Amerykanów, którzy zaczęli wyć dziko jak ich dowódca. Filip przedzierał się przez pas wysokich chwastów między rowem a drzewami. Prawie wszyscy jegrzy zniknęli już w lesie. Jeden sierżant, z brzuchem wypychającym kurtkę munduru, wszedł w zwierzęcą norę i wywrócił się. Filip dosięgnął go, gdy ten wyciągał nogę z dziury, wsparty na rękach i jednym kolanie. Niemiec usłyszał, że Filip nadchodzi, obrócił swe potężne ciało i podniósł ramię, osłaniając twarz. Krzyknął: - Himmel! Filip przekłuł mu brzuch bagnetem. W nadchodzącej ciemności amerykańskie bagnety błyskały pomarańczowym blaskiem. Filip przeszedł obok głowy wroga i ruszył dalej, gdzie zniknął oficer z szablą w dłoni. Ale światło było już tak słabe, że wróg stał się niewidoczny. Rozproszeni jegrzy znikali wśród drzew, gdy Filip zobaczył jeszcze jednego mężczyznę biegnącego w jego kierunku. Pochwycił Brown Bess. Zamierzył się. Strzał z muszkietu błysnął oślepiająco z lewej strony Filipa. Szabla zadźwięczała o stal bagnetu, krzesząc iskry. Filip cofnął się o krok, gotów do walki wręcz. Po chwili rozpoznał człowieka, który odepchnął jego bagnet. Źle ubrany oficer. Filip nie mógł dostrzec wyraźnie twarzy mężczyzny. Ale jego głos wystarczył, by okazać radość, którą czuł. - Nieco ducha walki i podwijają ogon pod siebie. To wszystko, czego trzeba. Nieco ducha. Dyszał ciężko przez chwilę, po czym krzyknął do żołnierza idącego za nim. - Dobra robota! Dobra robota! Dobrze zrobione! Z prawej i z lewej Amerykanie, którzy ochotniczo wzięli udział w szarży lub zostali do niej zmuszeni, gratulowali sobie głośno nawzajem. Szabla oficera z powrotem zadzwoniła w jego pochwie. Cała akcja zajęła nie więcej niż trzy, cztery minuty. " •. i Filip myślał o Cowperze, przeszedł znów w kierunku rowu. Oficer kroczył obok niego przez wysokie chwasty. - Do licha, gdybyśmy mieli taką wolę walki przy potoku, mogliśmy przetrwać dzień. Nie zastanawiając się, Filip rzucił obraźliwie: - Nie potrzebujemy więcej woli walki. Potrzebujemy dowódców, którzy wiedzą, gdzie ukrywają się cholerni Angole. Nie przegralibyśmy, gdyby starczyło im bystrości. Oficer zatrzymał się nagle. Jego głos był jak sopel lodu: - Przekażę twoją opinię głównodowodzącemu. Ale może też przekażę nazwisko i przydział służbowy żołnierza, który wygłasza takie opinie. - Filip Kent, szeregowiec piechoty z Massachusetts. - Ma pan ostry język, panie Kent. Zbyt zdenerwowany, aby uwzględniać to, że mówi do oficera, Filip znów wypalił: - Może i tak. Ale trzymam się tego, co powiedziałem. Nie musielibyśmy się wycofywać, gdybyśmy wiedziett, że Conrwallis nadciąga nam zza pleców. - Jestem tego w pełni świadom, żołnierzu. Czy myślicie, że lubię klęski bardziej niż wy? Ton oficera przywrócił Filipa do równowagi. Otarł oczy. - Nie, sir. Przypuszczam, że nie. Przepraszam za to, co powiedziałem. Oficer również nie był już tak zdenerwowany. - Nie trzeba. Może mówiłeś bez ogródek, ale nie bez racji, ja też byłem zbyt ostry. Przed chwilą dzielnie stawałeś. Wszyscy ci ludzie dzielnie walczyli. Uniósł rękę, by wskazać małą grupkę, którą zebrał, by odeprzeć jegrów. Natychmiast zdał sobie sprawę, że żołnierzy nie było. Równie szybko jak się zebrali, anonimowi bohaterowie zniknęli znów na drodze wśród kolumn ciągnących na wschód. Oficer stwierdził: - Zapomnijmy o całej rozmowie i skupmy się na obowiązkach, dobrze? - Generale Wayne?! - wołał ktoś w ciemności. - Tutaj! - odkrzyknął oficer. ¦"¦¦.;- Schwytałem pańskiego konia. i - Dobry z was żołnierz, Kent - poklepał Filipa po ramieniu. - Odważny. -1 poszedł w stronę rowu, zostawiając Filipa oszołomionego i oniemiałego. To nędzny mundur oficera sprawił, że Filip nawet nie przypuszczał, że znalazł się pod bezpośrednimi rozkazami jednego z głównych dowódców polowych Washingtona. Generał Anthony Wayne, młody właściciel ziemski z Pensylwanii, przez którą właśnie uciekali, miał opinię raptusa i ryzykanta. W przeciwnym razie z pewnością Filip naraziłby się na sankcje dyscyplinarne. Słyszał konia Wayne,a galopującego z hałasem w kierunku Chester Creek. Przypomniawszy sobie o Lucasie Cowperze, zaczął biec. Wydawało mu się, że na drodze jest mniej ludzi. Może główne siły armii w odwrocie zginęły. Przeszkadzała mu zasłona nocy, kładąca się na okolicy. Opuścił się na dno rowu, usiłując odzyskać orientację. Szarżował na jegrów na skos od miejsca, gdzie po raz pierwszy Wayne przyłączył się do niego. To znaczyło, że Cowper powinien być gdzieś po lewej stronie... Poszedł w tym kierunku. Nie przeszedł nawet metra, gdy usłyszał odgłosy wydawane przez dwóch ludzi. Jednym z nich był bez wątpienia Cowper. Jęczał. Drugi ciężko dyszał. Mężczyzna usłyszał Filipa nadchodzącego rowem. - Kto tu? Nagły strach szarpnął żołądkiem Filipa. Odpowiedział: " - To ja, Kent. Co robisz, Mayo? Mayo Adams stał wyprostowany koło drżącego Lucasa Cowpera. Czarna, potężna sylwetka na tle pierwszych gwiazd. W jego głosie odezwały się złośliwe nutki. - Przyszedłem do Lucasa i zdecydowałem się poczęstować jego menażką i pudełkiem na naboje. Straciłem swoje, kiedy rozbolały mnie plecy. - Nie dotykaj go! Jest ciężko ranny! - Gówno, on umiera. Nie chciałem przegapić tych rzeczy. ti. - Powiedziałem, wynoś się! Zostaw go i wracaj na drogę. ? Filip uniósł swój nie załadowany muszkiet. Metal bagnetu zabłysz* czał w świetle gwiazd. - Mayo Adams zachichotał. j- • - Ho, ho, ciągle jeszcze masz swój muszkiet. Pomyśl, że i oft mi się dostanie. c ; cy <> - A co się stało z twoim? •¦ 1 ¦¦¦*•,¦, - Upuściłem go przypadkowo-w Czasie odwrotu, a potem nie mogłem znaleźć. A chłop nie może się obejść bez muszkietu, czy też teraz może? Cieszę się, iż wpadłem na ciebie. Nikt nigdy się nie dowie, czy czerwone kurtki zostawiły tylko jednego trupa w tym rowie czy oba. Głośne wciągnięcie powietrza przez Adamsa ostrzegło Filipa, że osiłek nadchodzi. Lecz zmęczenie wydłużyło czas jego reakcji, a pchnięcie bagnetem nie było dobrze wycelowane. Mayo Adams podszedł z boku, bezpieczny, i schwycił oburącz lufę Brown Bess. Ciągnąc mocno muszkiet do siebie, rozorał palce Filipa. Adams zamachnął się muszkietem jak maczugą. Mięsista twarz na moment ukazała się w blasku gwiazd. Małe oczka błyszczały. Filip desperacko wyszarpnął broń, zataczając łuk nad jego głową. Adams zaklął szpetnie, gdy cios nie trafił w cel. Filip rzucił się do przodu, zaciskając dłonie na kolbie. Kopnął Adamsa w goleń. Niedźwiedzio-waty napastnik, wyrzucając z siebie kolejne wyzwiska, oddał kopniaka. Filip omal nie upadł z powodu bólu. Adams szarpnął i Filip po raz drugi stracił muszkiet. Kolba zwaliła się "w kierunku jego szczęki. Jeszcze raz spróbował uniku. Jego lewy but ześlizgnął się po zboczu rowu. Stracił równowagę. Upadł. Wylądował na plecach... Adams śmiejąc się upuścił Brown Bess w chwasty. - No, Kent, wiesz, że tutaj jest dobre miejsce, najlepsze z możliwych, żeby rozstrzygnąć sprawy. Co ty na to? Filip zawył, gdy ciężkie ciało Adamsa przygniotło jego brzuch. Olbrzym po prostu runął w dół na oba kolana. Dłonie cuchnące prochem zawinęły się na szyi Filipa. Nagle poczuł coś twardego i sztywnego pod biodrem. Swój nóż myśliwski, ciągle w pochwie u pasa. Gdyby tylko zdołał po niego sięgnąć. By to uczynić, musiał najpierw uwolnić prawe ramię. A był już bliski przeniesienia się na tamten świat, gdyż palce Adamsa zagłębiały się coraz bardziej, odcinając mu dopływ powietrza. Czeladnik z Bostonu ściskał, a potem puszczał. Ściskał i puszczał. Pomrukując klęczał na Filipie, zabawiając się. Filip słyszał kilku mężczyzn idących drogą. Znajdowali się w niewielkiej odległości, lecz poruszali się szybko w ciemnościach, hałasując. Nigdy nie byliby w stanie usłyszeć zadowolonych pomruków Mayo Adamsa. Filip wyprostował ramiona, potem zgiął swoją prawą rękę. Podłożył ją pod tułów, była tak ułożona, że miał wrażenie, iż kości nadgarstka chrupną jak gałązki. Tak jakby ręka nie należała do jego ciała, jakby była odrębną rzeczą, przesuwał ją w kierunku biodra. Naciskając knykciami ziemię, zmuszał rękę do wysiłku, dopóki nie dotknął własnego ciała. Rozprostował maksymalnie palce, wyciągając je w stronę rękojeści noża. Nie był w stanie wyciągnąć go. Adams był zbyt ciężki, przygniatał go płasko do ziemi. Wielkie palce nie ustawały w pracy na gardle Filipa, Adams pomrukiwał z satysfakcją. Zatapiał palce i zwalniał chwyt, zatapiał i cofał dłoń. - Twoja wierna żoneczka pewnie będzie zachodziła w głowę, co też ci się przydarzyło, Kent. Pomyśli, że jakiś Tommy cię wykończył. Może wdepnę do niej pewnego dnia i opowiem, co się rzeczywiście stało. Powiem jej, jaki byłeś bystry, jak się stawiałeś złemu człowiekowi. Co o tym sądzisz? Niespodziewanie Adams zwolnił ucisk. - No, ty zasmarkany mały bękarcie, powiedz coś! Czekając Adams ześlizgnął się z brzucha Filipa. Kent mógł tylko wydawać z siebie bełkotliwe dźwięki. Próbował unieść trochę lewe biodro, ale był za słaby. Adams chwycił go za włosy, żeby zajrzeć mu w twarz. - Słuchaj, kazałem ci coś powiedzieć, ty psi synu! Szarpnął go, unosząc z ziemi. Popełnił błąd. Zmaltretowana prawa dłoń Filipa zamknęła się na rękojeści i wyrwała nóż z pochwy. Natychmiast ciął, kierując ostrze w stronę gardła Adamsa. Adams zobaczył błysk gwiazd na metalu. Wyciągnął wolną rękę w kierunku nadgarstka Filipa. Za późno. Nóż w ręku Filipa dotarł już do jego szyi, trafił na skórę i nie zatrzymał się. Jeden wstrząsający, bulgoczący krzyk. Krew trysnęła jak fontanna. Lepka ciecz pokrywała czoło, oczy i policzki Filipa. Odchylił się, gdy martwa ręka zsunęła się bezwładnie po jego włosach. Ciepły odór tryskającej krwi spowodował, że zrobiło mu się niedobrze. Trzymając się za brzuch, tarzał się w ziemi na brzegu rowu, w panice wycierając twarz. Słyszał upadek Adamsa. Mijały minuty. Filip leżał dysząc, chciał zwymiotować. Nudności stopniowo mijały. Spróbował wstać, lecz wciąż był zbyt zmęczony. Za dużo zwaliło się naraz na niego. Miał ochotę po prostu leżeć tutaj i zapomnieć o wszystkim. Pomyślał o Lucasie Cowperze.Walczył z szokiem i ogarniającą go sennością. Jakby to byli wrogowie równie potężni jak Adams. W końcu był w stanie wstać. Słabo, chwiejnie. Ale trzymał się prosto. Zrobił cztery kroki, zanim nóż znów znalazł się w pochwie u pasa. Szczękając zębami i trzęsąc się, przekroczył ciało Mayo Adamsa. Poszedł w kierunku Cowpera... Uklęknął, dotknął lepkimi palcami jego warg. Poczuł słaby oddech. - Lucas? Lucas, chcę cię podnieść. Zdołał unieść trochę jego głowę i podłożyć rękę pod kark. Cowper krzyknął i szarpnął się. W świetle gwiazd bielała odsłonięta kość w zranionym ramieniu. Filip wiedział, że musi go podnieść na nogi i zmusić do poruszania się, bo inaczej wykrwawi się na śmierć. Poczucie odpowiedzialności pomogło mu znaleźć w sobie niezbędne siły. - Dotrzemy do szpitala, Lucas. Tam, z przodu, będzie rozstawiony jakiś szpital. Może koło Chester Creek. Nie martw się, dostaniemy się , tam i już oni cię poskładają. - Ciągnął Cowpera, żeby ustawić go w pionie. Młody farmer krzyknął znowu, kiedy Filip nim manewrował. W końcu zdołał zarzucić prawe ramię Cowpera na swoją szyję Obejmując go lewą ręką wpół, Filip przykucnął i odnalazł swój muszkiet. Podtrzymując kulejącego Cowpera, walcząc z bólem i zawrotami głowy, Filip zaczął iść naprzód. Krok po kroku, każdy okupując wysiłkiem, wspiął się na drogę i ruszył na wschód w mrok wrześniowej nocy. II Przy moście na Chester Creek natrafił na wóz Conestoga. Woźnica naprawiał złamaną oś. Filip umieścił Lucasa Cowpera, teraz już nieprzytomnego, na stosie poskładanych namiotów komendy. Gdy stało się jasne, że bitwa jest przegrana, zdecydowano się przenieść namioty kwatery głównej w pobliże kościoła w Brandywine. Woźnica zaproponował Filipowi, by też wszedł na wóz i przejechał resztę drogi. Ucieszył się. Tylko częściowo docierało do jego świadomości, że naprawiony wóz ruszył w drogę. Oparł czoło o drewnianą burtę i położył dłoń na rozpalonym czole Lucasa. Pojazd chwiał się, turkotał i podrygiwał na koleinach, pokonując kolejne kilometry wyboistej drogi. Każde szarpnięcie powodowało, że Cowper skręcał się z bólu, nigdy całkowicie się nie budząc. Dotarcie do tymczasowego nocnego obozu zajęło prawie godzinę. Pośpiesznie wzniesione namioty bardziej przypominały piekło niż szpital. •! III - Podnieś głowę, żebyś mógł się napić rumu. O tak, dobrze. Synu? Czy nie śpisz? Wyciągnięty na deskach położonych na drewnianych kołach, Lucas Cowper zadrżał i otworzył oczy. Filip stał dokładnie u wezgłowia nie ociosanego stołu operacyjnego. Sanitariusz zabrał się już do pracy, rozcinając koszulę rannego. Filip zaledwie odważył się zerknąć na ramię, które stanowiło masę krwi, poszarpanych mięśni i rozłupanych kości. Za każdym razem, gdy sanitariusz go dotykał, Cowper krzywił się z bólu. Chirurg był mężczyzną w średnim wieku. Miał na sobie biały fartuch, wyplamiony krwią jak u rzeźnika. Przycisnął butelkę z brązowego szkła do ust Cowpera. Lucas zakrztusił się, ale pewna część płynu przeszła przez jego przełyk. Stopniowo nieco szklistości ustąpiło z jego oczu. Słyszał dźwięki, którymi rozbrzmiewał namiot. Odgłosy, których Filip starał się nie słyszeć. Przekleństwa przepracowanych lekarzy. Przerażające skrzypienie dochodzące ze stołu obok, gdzie dwóch chirurgów z piłą cylindryczną kręciło drewnianą rączką w kształcie litery T. Zębata część drążyła otwór w ogolonej czaszce rannego. I przede wszystkim krzyki. Namiot cuchnął uryną, ekskrementami, potem, rozkładającym się ciałem. W kącie, po lewej stronie Filipa, odjęte stopy pływały w balii w różowo zabarwionej wodzie. Pomimo widocznego wyczerpania chirurg zajmujący się Cowperem usiłował przemawiać łagodnie, cierpliwie. Jego głos miał miękką barwę, charakterystyczną dla mieszkańca południowych stanów. - Czy słyszysz, co mówię do ciebie, synu? "/\ ,r,...¦,-,- - Tak - odpowiedział Cowper rozgorączkowany.. " ;; - Czy czujesz cokolwiek w tym ramieniu? - Ból. Straszny ból. Nie mogę nim poruszać. - Cóż, kula zniszczyła mięśnie i kość. Będę musiał wyjąć ją z ramienia. Chirurg wyciągnął rękę. Sanitariusz upuścił jakąś kulę od muszkietu w jego brudną dłoń. Włożywszy pocisk między kciuk a palec wskazujący, chirurg trzymał go tak, by Cowper mógł skupić na nim spojrzenie. - Muszę ci to włożyć między zęby. Nie będziesz czuł tak bardzo bólu. Blada, nie ogolona twarz chirurga zadawała kłam jego słowom. Cowper natychmiast z wielkim wysiłkiem usiłował się podnieść. - Co pan powiedział o moim ramieniu, doktorze? - Że nie mogę go uratować, synu. Muszę je odjąć. - Proszę, nie. O Boże, błagam! Jestem leworęczny, doktorze. Potrzebuję obydwu rąk, by pracować pługiem. Jestem rolnikiem. Nie mogę prowadzić gospodarstwa bez jednej ręki. Teraz Cowper krzyczał. Filip odwrócił głowę, zamknął na moment oczy, zaciskając cały czas ręce na ramionach Cowpera. Ranny mężczyzna usiłować zerwać się z zakrwawionego stołu. - Do diabła! Musisz trzymać go na stole! - krzyknął chirurg do Filipa. Sanitariusz wepchnął głęboko butelkę rumu między zęby rannego. Cowper upadł, znów krztusząc się i śliniąc... Wbrew swej woli przełknął kilka haustów. Dzika szarpanina ustała. Ciężej rannych wnoszono do namiotu na noszach i kładziono rzędem tuż przy wejściu. Lekarze pracowali przy sześciu stołach operacyjnych. Bezustanny zgrzyt piły trepanacyjnej napełniał przełyk Filipa żółcią. Zamknięte powieki Cowpera poruszyły się nerwowo, gdy rum zaczął odnosić skutek. Chirurg wcisnął kulę muszkietu między zęby Cowpera. - Gryź! Cowper nie odpowiadał. Obydwoma dłońmi chirurg zacisnął mu szczęki. - Gryź, synu, gryź. O to chodzi - otarł pot z oczu. - Daj mi piłę. Sanitariusz wręczył mu narzędzie. Wciąż były na nim plamy po poprzedniej amputacji. Chirurg obszedł stół wokoło, potknął się. Inny sanitariusz złapał go, podtrzymał, dopóki medyk znów nie był w stanie stać na własnych nogach. Chirurg przez chwilę przyglądał się odsłoniętemu łokciowi. Następnie przyłożył środek wyszczerbionego ostrza do miejsca, które wybrał. Poruszając narzędziem tam i z powrotem, zaczął ciąć. Popłynęła krew. Mięsień oddzielił się, zazgrzytała kość. Cowper zbladł, zaczął się wić. Sanitariusz zacisnął ręce na jego ustach tak, że ranny nie mógł krzyknąć ani połknąć kuli. Zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt, piła zagłębiła się. Filip dobywał resztek swych sił, żeby przytrzymywać kolegę za ramiona. Nareszcie okropny, zgrzytliwy hałas się skończył. Oddzielona od ciała kończyna upadła obok stołu. Lekarz oddał piłę sanitariuszowi i znowu otarł pot z czoła. Rozejrzał się wkoło i zaczerwienił niemalże tak mocno jak jego pokrwawiony fatruch. - Gdzie, do diabła, jest smoła? - Musieliśmy podgrzewać nową porcję, sir. Już niosą. Dwóch sanitariuszy mocowało się z bulgoczącym kociołkiem smoły, który był podgrzewany na ogniu palącym się na podwórzu szpitala. - Uważajcie na oczy - ostrzegł chirurg zgromadzonych wokół stołu. Gorąca smoła popłynęła kaskadą na krwawiący kikut poniżej barku Cowpera, wypalając i dezynfekując. Cowper znów się ocknął, krzyknął i zemdlał. Smoła płynęła czarnym strumieniem, z sykiem rozlewając się po stole. Okleiła lepką mazią koniec kikuta. Upływ krwi ustał. Oddech Cowpera był tak lekki, że jego pierś ledwie się podnosiła. Filip poczuł, że nie może tu zostać ani chwili dłużej. - Doceniam twoją pomoc, żołnierzu - powiedział chirurg, ocierając usta zakrwawioną dłonią. Wskazał na sztywne ciało Cowpera: - Umyjcie go i dawajcie następnego. - Jego spojrzenie wróciło do Filipa. - Na zewnątrz jest gorąca woda. Możesz się umyć. Wyglądasz, jakbyś się wykąpał w czyjejś krwi. Mam nadzieję, że to była angielska krew. IV Na zewnątrz kocioł z prawie wrzącą wodą wisiał nad palącymi się kłodami. Mycie przywróciło Filipowi pozory równowagi psychicznej. Osuszając twarz podniesionym z ziemi gałganem, próbował odizolować się od krzyków, płaczu i jęków z drugiej strony płóciennej ściany. Okazało się to jednak niemożliwe. Tak jak zwycięstwo w tej przeklętej wojnie... Twarz pod jaskraworudą czupryną po drugiej stronie ogniska zwróciła jego uwagę. Piękny mundur markiza de Lafayette,a był poplamiony i rozdarty w paru miejscach. - Filip. Zdawało mi się, że zauważyłem cię wjeżdżając. Dzięki Bogu, przeżyłeś ten dzień. Gil przy kuśtykał do niego naokoło ogniska. Filip zauważył bandaż ciasno owinięty wokół nogi. Kula drasnęła zewnętrzną stronę lewego uda kilka centymetrów poniżej pachwiny. Gil wskazał w kierunku namiotu szpitalnego. ^ - Czy zostałeś ranny w czasie akcji? Zbyt zmęczony, żeby od razu odpowiedzieć, Filip tylko potrząsnął głową. - Człowiek z mojego oddziału stracił ramię. Przytransportowałem go tutaj. W oczach Gila malowała się dziwna rozpacz. Próbował ją pokryć wzruszeniem ramion i lekkim uśmiechem. - Cóż, jak widzisz, messieurs les anglais wyróżnili mnie strzałem. To głupstwo. Poczekam, aż lekarze opatrzą ciężej rannych. - Gdzie byłeś, kiedy cię ugodzili? - Nie wiem dokładnie, wśród ludzi generała Sullivana. Usiłowałem ich nakłonić, by się odwrócili i walczyli. Wtedy kula zmiotła mnie z siodła. Jego oczy powędrowały w kierunku namiotu. Hałas się wzmagał, jakiś człowiek wył jak zwierzę. Twarz Gila wykrzywiła się. - Nigdy nie widziałem takiego chaosu! A raczej takiego tchórzostwa! Regularny odwrót. Wróg dziś stanowczo rozstrzygnął sprawy na swoją korzyść. Ale ci ludzie wiali jak zające. Utrzymać nad nimi kontrolę, dowodzić nimi. Nie, to się nie da zrobić. - Przypuszczam, że tak właśnie przegrywamy batalię - zauważył Filip. - Rozluźnienie, które zauważyłem już, gdy po raz pierwszy przyjechałem do obozu, okazało się waszą zgubą! - Gil uniósł się gniewem. - Niezdyscyplinowane dzieciaki, biegające na oślep! Nie słuchające rozkazów! Kierujące się kaprysami! Tacy ludzie nie mogą pokonać Brytyjczyków. Tylko armia może ich pokonać. Twarz Filipa ciągle jeszcze była umazana krwią u nasady włosów i koło uszu. Wyglądał na słabego i przybitego. - Wiem, Gil. I to jest ta jedna rzecz, której ciągle nie mamy. Milczenie Gila wyrażało tę samą opinię. V Umocnienia pod Brandywine utracono jedenastego września. Przez ponad dwa tygodnie wrogie armie krążyły wokół siebie, wprowadzając w błąd przeciwnika i staczając potyczki w okolicach Filadelfii, po czym rozbici Amerykanie dali za wygraną i wycofali się, by wznieść tymczasowy obóz obok Pennybakcers Mili, nad potokiem wpadającym do Schuylkill. W pierwszych podmuchach jesieni Filip i jego towarzysze, teraz już bez Adamsa, Pettibone,a i Cowpera, pogrążeni w apatii wznosili namiot. Filip raz odwiedził Lucasa Cowpera. Młody farmer nie tylko nie odezwał się do Filipa, ale nie chciał dostrzec jego obecności. Poplamiony bandaż okrywał kikut ramienia. Cowper leżał wpatrzony w sufit namiotu rekonwalescentów, nawet nie mrugając. Po zadaniu kilku cichych pytań, na które nie doczekał się odpowiedzi, Filip odszedł zupełnie załamany. Próbował nie zapominać, że gdyby każdy człowiek pozwolił sobie na taki upadek ducha, na jaki on w tej chwili cierpiał, wojna byłaby przegrana na dobre. Ale ciężko było o cień optymizmu w obliczu wstrząsu, jaki przyniosło Brandywine i równie poniżających następstw. - To już oficjalnie ogłoszono - obwieścił Breen, wróciwszy do namiotu późnym popołudniem dwudziestego siódmego września. - Co oficjalnie ogłoszono? - spytał Rothman obojętym tonem. - Wszyscy członkowie Kongresu uciekli w popłochu do Lancasteru już przed tygodniem. A wczoraj pułkownik CornwalHs wmaszerował ze swymi grenadierami do Filadelfii. - Więc miasto padło? ! - Pewnie tak, Royal. Wszyscy przeklęci torysi muszą być wielce szczęśliwi. j - Co, u diabła, będzie z nami? * - Och, my po prostu pójdziemy po nasze porcje trunku i zrobimy, co nam każą. Wkrótce nastanie zima. Wątpię, by trwały walki. i Wysłuchawszy ich dialogu w ponurym milczeniu, Filip wybuchnął: - Dlaczego nie próbujemy odzyskać miasta, na miłość boską?! Breen lakonicznie wzruszył ramionami. - O to musisz spytać generała George,a. Ja nie zrobiłbym tego, nawet gdybym miał szansę. Rozumiem, że on musi być w bardzo ponurym nastroju. Może twój francuski przyjaciel potrafi ci odpowiedzieć. Bo jestem pewny, że Bóg nie może. Breen podrapał się po brzuchu, czknął, zrobił kilka chwiejnych kroków w kierunku namiotu, ale odwrócił się z powrotem. - Och, zanim zapytacie. Nie, nie płacą nam. Znowu. - Nie widzieliśmy pensa przez trzy miesiące - zaprotestował Royal. - Co za różnica - wzruszył ramionami Breen. - Możesz je wydać jedynie na to, co jest na rachunkach, które wystawia ich pisarz. A tylko u markietanek przyjmują je bez narzekania. Słyszałem, że połowa kolonii... - Stanów - poprawił Royal. Breen zignorował go. - Żartuje na temat pieniędzy. Nazywają je "Kontynentalne Bezwartościowe", że niby nic nie są warte. Breen podniósł płachtę namiotu naraz bardzo trzeźwy. - Z pewnością jest zabawnie bez starego Pettibone,a mądrali. Chyba przyślą nam jakiegoś żółtodzioba, co Filipie? - Może. - A Cowper, co, u diabła, ten biedny chłop zamierza robić? Kiedyś mi powiedział, że jego ojciec nie może już więcej tyrać. Jest za stary. Nie ma nikogo do roboty na gospodarce, tylko Lucasa. - Nie wiem, co on zrobi, nie chcę o tym myśleć. - Byłeś tam, gdy mu odcinali... - Tak, byłem przy tym. I zamknij gębę. Przestań mówić na ten temat. Zapadła cisza. Breen wyglądał na skruszonego. - Przepraszam. - Już dobrze, przepraszam również. - Jesteś w porządku, Filipie - Breen wypchnął policzek językiem. -Ty wiesz, że inaczej bym się nie usprawiedliwiał. Jakoś nie brak mi Mayo Adamsa. Ciekawe, co też przytrafiło się jemu? - Prawdopodobnie dostał angielską lub heską kulkę - odparł Filip, studiując niebo. - Tak, zapewne. Breen uniósł swą strzelecką koszulę, by podrapać się znów po brzuchu. Filip zauważył pognieciony arkusz papieru wystający zza pasa starszego kolegi. - Breen, co to jest? - Mój pępek - spojrzał na dół niemrawo. - Nie, do licha, to - Filip wskazał palcem. - Cóż, po prostu w końcu nic nie zginęło. To do ciebie. Gdy wyciągał papier zza pasa, Filip skoczył i wyrwał mu go z ręki., - List? - Tak jest. Poczta w końcu przebiła się do nas. Wziąłem to, zanim zafasowałem swoją rację. Zupełnie zapomniałem, że mam ten list. Może 0n podniesie cię na duchu, Filipie. Do jasnej cholery, Royal, kiedy zamierzasz rozpalić pod naszym kociołkiem? Jestem głodny jak mały niedźwiadek grizzly w kwietniu. - Mrugając, spokojnie wszedł do namiotu. Filip omal nie krzyczał z radości, oglądając zupełnie pognieciony list. To był charakter pisma Anny. Rozdarł go. Znalazł datę: koniec lipca. Pobieżnie przebiegł wzrokiem list, żeby zorientować się w treści. Nastrój poprawił mu się od razu. Jego żona czuła się dobrze. Abraham rósł, mówił i był zdrowy. Dwa nowe statki korsarskie kapitana Caleba były prawie wybudowane i miały opuścić stocznię. Końcowy fragment przykuł jego uwagę, sprawił, że jego radość ostygła. Nie chciałabym dodawać Ci zmartwień w chwili, gdy zadania, które stoją przed Tobą, mój najdroższy, są wystarczająco trudne. Lecz nie ma przy mnie nikogo, z kim mogłabym podzielić się problemem, który okazuje się kłopotliwy. Otrzymałam dwie wiadomości od pana Rackhama, kapitana służącego pod dowództwem Willa Caleba, z pewnością przypominasz sobie tego człowieka. W obu listach zapraszał mnie do obejrzenia okrętów w stoczni. Uderzyło mnie coś podejrzanego w tych propozycjach, zważywszy na jego zachowanie w stosunku do mnie tamtego zimowego dnia. Oczywiście pozostawiłam jego list bez odpowiedzi. Moje milczenie jednakże nie ostudziło jego niezdrowego zainteresowania. Wręcz odwrotnie, stało się przyczyną dwóch wizyt tego wstrętnego człowieka w naszym domu w Cambridge. Obydwie skróciłam, jak to tylko było możliwe. Poinformowałam go, że nie witam jego obecności z radością. Wydaje się, że potraktował moje słowa jako żart. Szczerze mówiąc, jestem pełna strachu. Ten człowiek to szaleńczy libertyn, trudno się dziwić, biorąc pod uwagę nierozważne słowa i uczynki pewnych kobiet, których mężowie są daleko, służąc krajowi. Niektóre żony żołnierzy wręcz trąbią o swej samotności każdemu osobnikowi płci męskiej... Tak niepokojące były uśmiechy i półsłówka Rackhama, że zdecydowałam się poprosić naszą sąsiadkę, panią Brumple, by dzieliła ze mną dom. Ona tęskni za towarzystwem, a ja wierzę, że jej obecność pomoże powstrzymać dalszą bezczelność Rackhama. Początkowo wahałam się, czy wspominać Ci o tej sprawie. A teraz wylewam tutaj swe troski w sposób nie bardzo właściwy. Ty jesteś tak daleko, a mnie chyba zaczyna brakować tej siły, którą kiedyś się chełpiłam. To najlepszy dowód, że mężczyzna i kobieta, kiedy zostają mężem i żoną, stają się nową całością... Mogę zapewnić Ciebie i siebie, że nie pominęłam niczego. Z panią Brumple, zajmującą wolny pokój w naszym domu, nie spodziewam się dalszych kłopotów. Obiecuję Ci również, że przy pierwszej sposobności pomówię z kapitanem Calebem o niemiłych zabiegach jego współtowarzysza. Ale kapitan obecnie przebywa na morzu, wypłynął na "Eclipse" na ocean; na tydzień czy dwa. W tym czasie uzbrojenie statku i obsługa mają zostać doprowadzone do perfekcji. Skontaktuję się z Calebem, gdy tylko wróci do Bostonu. Niech Bóg Cię ochrania, mój kochany. Może Twój syn i Twoja bezgranicznie oddana żona wkrótce zostaną pobłogosławieni Twoją obecnością. Lub przynajmniej paroma słowami od Ciebie, że jesteś bezpieczny i masz się dobrze. Zawsze Twoja Anna Chłodny, wrześniowy wiatr zatrzepotał kartką. Filip wpatrywał się w bursztynowe chmury i klucz dzikich gęsi płynących w kierunku wschodnim horyzontu. Ale widział tylko bezczelną twarz kapitana Rackhama. Tej nocy myślał o dezercji, o daremności wojny i o pośpieszeniu do domu. Choć sam pomysł był niezwykle kuszący, wkrótce wyrzucił go z umysłu. Jego zdaniem byłby to zły uczynek. Nieważne, jak postąpiłby kto inny. Poza tym mogłoby to okazać się najgłupszym poddaniem się bezzasadnemu strachowi. Przecież Anna poczyniła kroki, by stawić czoło problemom związanym z Rackhamem. I kroki te prawdopodobnie okażą się skuteczne. Myśl o dezercji sprawiła, że zawstydził się i z innych powodów. Gdyby zrobił to, co wielu towarzyszy uczyniło przed nim, to znaczy poddał się chwilowym uczuciom i po prostu poszedł do domu, to byłby jednym z tych, z których szydził Paine. Nazywał ich zjadliwie letnimi żołnierzami, patriotami lśniącymi w blasku słońca. Co ważniejsze, gdyby liczba dezercji nie spadała, wkrótce nie byłoby nawet pozorów opuszczonej armii. I powód, dla którego armię tę powołano, zostałby zaprzepaszczony. Filip wierzył w to, o co walczyło wojsko, do którego należał, choć, jak dotąd, większość bitew była prowadzona kiepsko. Dochodził do swych poglądów latami, długą drogą pełną zwątpień. Ale nie wstydził się przekonania, że sprawa, której służył, była słuszna. Dezercja stanowiłaby zdradę zarówno sprawy, jak i przekonań. I w końcu zdradziłby także Annę. Dezerter, który pojawiłby się nagle w Cambridge, nie byłby tym samym człowiekiem, którego wzięła za męża. Poczeka na następny list, może przyniesie mniej przygnębiające wieści, na przykład pokrzepiającą informację, że Caleb utarł nosa swemu kapitanowi. I z pewnością tak będzie. Ą Walcząc ze sobą, prawie uwierzył w to. . > ROZDZIAŁ PIĄTY "Mam na myśli marsz _________do Hostile Ground"_________ i w- Judson Fletcher jechał jak człowiek ścigany. Piana smugami pokrywała pachwiny konia. Wiedział, że wymaga zbyt wiele od zwierzęcia. Przemierzył dystans około stu kilometrów, zatrzymując się po drodze tylko kilka razy i to na krótko. Większą część nocy spędził w siodle. Jego wyplamiony płaszcz nie był dość ciepły, żeby uchronić go przed chłodem ostatnich dni października. Pierwsze promienie wschodzącego słońca ozłacały kukurydzę ustawioną w kopki na polu. Ziewający farmer, ładujący na wóz wielkie dynie, posłał mu zaskoczone spojrzenie, gdy nadjeżdżający koń owionął go gorącym oddechem. Co będzie, jeżeli się spóźniłem? - myślał. - Jeśli on już odjechał? Przypadkowa uwaga starszego brata, który go wczoraj odwiedził, wysłała Judsona w tę pośpieszną podróż na wschód. Donald przybył pod chatę Shawa z jeszcze jedną sakiewką, która za każdym razem stawała się wyraźnie chudsza. Po lecie wygląd Judsona znacznie się pogorszył. Bardzo stracił na wadze. Był osowiały, ponury, stale nie ogolony. Donald za każdym razem usiłował zainteresować czymś brata, pobudzić go do jakiegokolwiek czynu. Informował go o różnych okolicznościach wojny, poczynając od utraty Filadelfii, którą we wrześniu zajęły wojska generała Howe,a. Wywołało to ostrą krytykę George,a Washingtona, nawet, jak powiedział Donald, wśród jego druhów w Wirginii. Jedynym jasnym punktem, który równoważył zagarnięcie największego amerykańskiego miasta, było otoczenie sił ekspedycyjnych brytyjskiego dowódcy, generała Burgoyne,a, zwanego dżentelmenem Johnnym, przez amerykańskie oddziały. Burgoyne tkwił pod Saratogą, oczekując na posiłki od generała Howe,a, który spoczął na laurach po zdobyciu Filadelfii, przypuszczalnie, jak twierdzili złośliwi, żeby nacieszyć się względami swojej damy. W sytuacji gdy Amerykanie przewyższali liczebnie armię Burgoyne,a, rozpoczął on pertraktacje pokojowe. Ta wiadomość była jedynym smakowitym kąskiem w ciągłych doniesieniach o klęskach i upadkach. - Na koniec można się spodziewać finału sławnego sporu o kształt Artykułów Konfederacji - powiedział Donald. - Jak zrozumiałem, ostateczna wersja ma być gotowa lada dzień. Przez ponad rok Kongres debatował nad sformułowaniem dokumentu, który organizowałby trzynaście stanów w rodzaj wspólnie funkcjonującego związku gwarantującego odpowiednią władzę zwierzchnią, wspólne finanse i kwestie odpowiedzialności za wojnę. W końcu wypracowali wersję, według której wydatki centralnego rządu będą rozkładane proporcjonalnie do powierzchni każdego ze stanów, co, jak uważam, jest uczciwe. Właściwie nie będziemy państwem, aż ostatni z trzynastu stanów nie ratyfikuje dokumentu. Rozumiesz, ile to może zająć czasu. Trzeba rozesłać te dokumenty na piśmie i otrzymać je z powrotem podpisane. To może potrwać do następnego roku. A nawet wtedy, gdy już Artykuły byłyby zaakceptowane, i tak ich treść pozostawia wiele do życzenia. Niewyraźne mruknięcia Judsona były wystarczającą zachętą dla Donalda, żeby mówić dalej. - Każdy stan zachowuje swoją suwerenność i Kongresowi przyznano jurysdykcję jedynie w pewnych ograniczonych wypadkach. Może wypowiedzieć wojnę, lecz nie może jej toczyć, dopóki nie zaakceptuje tego każdy ze stanów. Jest mowa o tym, że Kongres może pożyczyć pieniądze, ale nie ma wzmianki określającej sposób, w jaki rząd miałby zebrać fundusze, żeby spłacić dług. - Trudno mi porównać osiągnięcie, jakie stanowi opracowanie tego rodzaju dokumentu, z militarnym zwycięstwem - zauważył kwaśno Judson. - To fakt. Lecz jakimż innym osiągnięciem możemy się pochwalić? - Dlaczego nie oszczędzisz sobie emocji, mój drogi? - Może i powinienem. Artykuły nie stanowią jednolitej całości. Zbyt wiele podstawowych pytań umknęło, ustępując takim sentymentalnym, wzniosłym frazesom, jak na przykład "wieczne przymierze". Najlepsze, co można stwierdzić, to uznać wszystko za początek. Wydaje mi się, że bardzo szybko stanie się konieczne stworzenie czegoś jasno i wyraźnie sformułowanego. Mam na myśli coś, co byłoby formalną konstytucją. Apatyczne spojrzenie Judsona wyraźnie mówiło, że zupełnie stracił zainteresowanie tematem. Donald uśmiechnął się smutno. - Nie oczarowuję cię tym, o czym mówię, prawda? Judson w odpowiedzi wzruszył ramionami, jakby pytał, czego jeszcze brat od niego oczekuje. Donald popatrzył nań, po czym powiedział: - Cóż, może wiadomość o bardziej osobistym charakterze wzbudzi twoje zainteresowanie. Twój przyjaciel George był w Williams-burgu przez ostatnie dwa tygodnie. Nie! Na Boga! Nareszcie jakaś ^reakcja! To była prawda, niebieskie oczy Judsona w końcu wyraziły jakiś inny wyraz niż lekceważenie czy obojętność. - I cóż on tam porabia? - Do licha, nie bardzo wiem. Realizuje jakiś wielki plan. Chodzi o różne tajemnicze spotkania ze specjalną komisją ustanowioną przez gubernatora Henry,ego. W jej skład wchodzą panowie: Jefferson, Wythe i kilkanaście innych ważnych osób. Spotkania trwają za każdym razem cztery godziny. Muszą debatować nad czymś więcej niż kolejna prośba o proch, by obronić forty Kentucky. - Czy widziałeś George,a osobiście? - Tak, rozmawiałem z nim w gospodzie Raleigh, zanim pojechałem do domu. - Jak wygląda?- Bardzo dobrze, ale jest zmartwiony. Sytuacja na zachodzie pogarsza się. Wszystkie szczepy występują przeciwko osadnikom, przypuszczam, że George przybył na wschód, by zabiegać o powołanie dodatkowych jednostek milicyjnych. Nie powiedział mi tego wprost. -Donald przerwał i spojrzał na swego zaniedbanego brata. - Pytał o ciebie. - Co mu powiedziałeś? - Dokładnie to, co mówię ojcu. Tak mało, jak to możliwe. Wyob- u- ¦><> Tom Jefferson i kilku innych było mniej powściąg-j-ażam sobie, ze liwych. Judson spojrzał w bok. . . ... ^ ""p"vła ci pozdrowienia. Również swe ubolewanie, ze nie - George przeżyw w f ......... • i i^.wać osobiście. Wydawało mi się, ze ma zamiar wracać może ich przekazać uw j *, 5 Kentucky natychmiast po zakończeniu tych tajnych rozmów. W tym momencie Judson poczuł się tak, jakby otworzyły się przed 0im jakieś drzwi, być może po raz ostatni. To była desperacka nadzieja, której losy mogły byc z góry przesą- Al mknięcie się w ciasnej przestrzeni nędznej chaty stało się dZ°nie do zniesienia. Zbyt często przyłapywał się na myślach o samo- v°> , e(jział bratu ani słowa o nagłym zamierzeniu, które roz- litoiego wyobraźnię i spowodowało, że znów poczuł w sobie energię. Pa ,, tym jak Donald odjechał na wzgórze Sermon, Judson ¦ jt i •"; nosnał na wschód, dosiadł koma i pv&lia\ . T oaździernikowym brzasku roziskrzonym szronem pędził Williamsburga, wspaniałej, wzniesionej z cegieł siedziby kupców ~ . . ¦ przejechał przez rynek, gdzie stado gęsi rozwrzeszczało 1 Z^ptactwo pośpiesznie uciekało spod unoszących się kopyt. Kierował sl* . ,wiedziniec gospody Raleigh. Oprawione w ołów szybki sje wprost na dzieuzimt B F j 6 f j " •• t • • "nv brzask w postaci żółtych ogników, odbijały jesienny orzas*. f j e i rl siadł z konia i przekazał wierzchowca stajennemu, by , ., wjerzę, nakarmił i zaprowadził do stajni. Młody Fletcher i A hardziej przypominał stracha na wróble niż dżentelmena. Wchodzie do budynku słyszał łomot swego serca. W ciasnej sieni natrafił na sennego chłopca zamiatającego podłogę. ludson miał sine kręgi pod oczami, broda ogolona przed podróżą czynała odrastać. Zamiatającemu posługaczowi wystarczyło jedno ?a . . •_., sie zorientować, że miał przed sobą człowieka, który spojrzenie, zęby się ^ui ¦ u • " i ¦ u ie należał do panów zatrzymujących się w Raleigh. ° - Synu, macie tu gościa... - Mamy ośmiu czy dziewięciu - przerwał mu wyrostek, opierając . na swe: ros0chatej miotle. - Większość jest jeszcze w łóżkach. A właściciel nie bywa zbyt uprzejmy, gdy ktoś głośno gada tak rano. Hamując wybuch gniewu Judson zniżył głos^ C " o którego mi chodzi, nazywa się Clark. Nie wyjechał jeszcze? - Czy ma pan na myśli majora Clarka, dowódcę milicji z Kentucky? - zapytał chłopak po chwili zastanowienia. - Tak, do diabła. Czy ciągle tu jest? - Powiedziałem, że właściciel wygarbuje mi skórę, jak pozwolę panu wrzeszczeć czy przeklinać. Judson spiorunował go wzrokiem. - Więc porzuć te zuchwalstwa i odpowiadaj zaraz. ; Posługacz cofnął się o krok i wskazał miotłą wejście do ogólnej izby. - Major Clark zszedł na śniadanie dwadzieścia minut temu. Codziennie przed świtem podskakuje na drodze. Zgaduję, że to nowa moda rodem z zachodnich stron. Myślę, że znajdzie go pan w rogu, przy kominku. - Dziękuję ci bardzo. Ostrogi przy butach zadźwięczały, Judson wbiegł do środka. Zdążył! Zdążył na czas! Naraz zatrzymał się, czując zapach palącego się drewna, dochodzący z izby. Aromat nie był jednak tak silny jak smród bijący od niego - potu i brudu po podróży. Musiał się obejrzeć. Podszedł do ściany, którą zdobiły srebrne talerze grawefowane we wzory. Schylił się, badając swe zamazane odbicie. Spróbować przygładzić zmierzwioną czuprynę - w szaleńczej jeździe zgubił wstążkę wiążącą włosy. Boże, w tym stanie nie bardzo nadawał się do pokazania komukolwiek. Ale nie mógł zrobić nic, by poprawić wygląd. W jadanej sali szurnęło krzesło. Buty zaskrzypiały na podłodze z desek, gdy ktoś pojawił się w łukowato sklepionym wejściu. Judson wyprostował się jednym szarpnięciem, świadom trzęsących się rąk, gdy stanął naprzeciw wysokiej postaci George,a Clarka, który rude włosy miał porządnie związane na karku. - Judson? - Witaj, George. - Dobry Boże, nie mogłem uwierzyć, gdy wydawało mi się, że słyszę twój głos. Jesteś ostatnią osobą na świecie, którą spodziewałem się ujrzeć dzisiejszego ranka! Co cię sprowadza do Williamsburga? Judsonowi zaschło w ustach. Jego przyjaciel był szczupły, jasne oczy błyszczały w ogorzałej twarzy, na której malowała się konsternacja, gdy zauważył poplamione ubranie i niezdrową bladość Judsona. Młody Fletcher był w stanie wykrztusić jedynie: - George, to... to wspaniale znów cię widzieć. Wyciągnął drżącą dłoń. Clark zamknął ją w mocnym uścisku stwardniałej ręki. Teraz, po przejechaniu całego dystansu, odwaga opuściła Judsona. Nie mógł się zdobyć na wyjawienie przyjacielowi przyczyny podróży. II Nawet posługacz wsparty na miotle wyczuł skrępowanie w spotkaniu dżentelmena o pięknych rysach twarzy, ale wyglądającego jak gdyby właśnie wypełzł z jakiejś nory, z młodszym, lecz jakoś bardziej zrównoważonym człowiekiem pogranicza, odzianym w dopasowaną strzelecką koszulę i spodnie ze skóry jelenia. Dość długo żaden z nich nie mógł znaleźć odpowiednich słów. - Donald - wygadał się od razu Judson - powiedział mi, gdzie jesteś. Jechałem całą noc. - Na Boga, to dopiero oznaka przyjaźni! Niestety obawiam się, że pod tym względem mam same zaniedbania. - Wiem, że jesteś obciążony obowiązkami, George. Nie masz czasu. - Zbyt wielu ludzi. Zbyt mało prochu. I każdy szczep sieje krew*. Ale chodź, chodź do stołu. Przyłącz się do mnie, zjedz coś. Nieco uspokojony, kiedy przyjaciel położył mu rękę na ramieniu, Judson udał się z George,em do izby jadalnej. Gdy doszli do stołu nieopodal kominka, Judson zapytał: - Obawiam się, że cię nie zrozumiałem. Jak to powiedziałeś? Sieje krew? - Chodzi o roślinę, którą wojownicy malują twarze na znak wojny. George podsunął krzesło Judsonowi, dał znak ziewającej służącej i zasiadł na swoim miejscu, przed ogromnym śniadaniem, które spożywał. Połowa bochenka kukurydzianego chleba, prawie pełen garnuszek wiejskiego masła sąsiadowały ze stosem wielkich naleśników obficie polanych jasnym, przezroczystym syropem. - Wszystkie szczepy zaczynają wypowiadać wojnę Kentucky - wyjaśniał George. - Mingo, Shawnee, Piankashaw, Delaware, Wyandot, * W oryginale "bloodroot" - północnoamerykańska roślina makowata o czerwonym korzeniu. wszystkie. Rok z trzema siódemkami nie był dobry dla mojej części kraju. Rok krwawych siódemek, jak mawiają ludzie z Kentucky. Usługująca dziewczyna stanęła przy stole, rzucając cień, który dotknął brązowej dłoni George,a, zaciśniętej na kubku z kawą. Clark podniósł głowę. - Mój przyjaciel jest głodny, panienko. Młodszy ode mnie - pomyślał Judson rozpaczliwie. - Młodszy, a zdziałał tyle, jakby był starszy. Pewny siebie, pewny tego, co robi. - Co mogę przynieść dla pana? - spytała Judsona dziewczyna. - Tylko coś do picia - zaczął. Widząc, jak oczy George,a rozszerzają się w zdumieniu, dodał pośpiesznie: - To, co pije mój przyjaciel. Kawę i wlej do niej nieco mleka. Dziewczyna odeszła, znowu ziewając. - Byłem wdzięczny losowi, że miałem możliwość porozmawiania z Donaldem, kiedy był w mieście - powiedział George. - Gdyby zrzucił trochę wagi, podagra mniej by mu dokuczała. - Cóż, jedzenie i picie to jego jedyne drobne przyjemności na wzgórzu Sermon. - Więc pomaga twemu ojcu w prowadzeniu plantacji? , - Gdy nie spotyka się tutaj z rajcami. - Nie mieszkasz na wzgórzu Sermon? - spytał George po chwili wahania. - Nie - usta Judsona się zacisnęły. - Ojciec i ja wszczęliśmy jedną z naszych zwykłych kłótni. Trochę bardziej brzemienną w skutki niż zwykle. - To znaczy? - Nie zamierzam nigdy już tam wracać. Co więcej, nie wolno mi. - Przykro to słyszeć. Judson machnął ręką, jakby to nie miało większego znaczenia. - Wyjechałem do Filadelfii, by zastąpić Donalda na Kongresie przez jakiś czas. - Wiem - George skinął głową. - Tom Jefferson powiedział mi o tym. - I co jeszcze ci powiedział? Że spartaczyłem moje obowiązki, tak samo jak sfuszerowałem wszystko w ostatnim... Powrót obsługującej dziewczyny powstrzymał Judsona w pół słowa. George, zakłopotany jego wybuchem, patrzył w kierunku ognia. Judson otarł wilgotne czoło, odebrał kubek parującej kawy i wypił jedną trzecią kilkoma haustami. Napój był prawie wrzący i ogrzał go nieco, choć nie zmniejszył napięcia. Rosło w nim przekonanie, że George Clark nie zgodzi się na jego propozycję. - Zawsze podejrzewałem, że nie pasuję do tego otoczenia - odezwał się Judson w końcu. - Teraz wiem to z całą pewnością. W oczach przyjaciela nie znalazł zrozumienia, lecz jedynie współczucie. - Donald powiedział, że twoje poglądy na kwestię niewolnictwa przyczyniły się do problemów z ojcem. - Chodzi o znacznie więcej. Jak już ci powiedziałem, zhańbiłem się w Filadelfii. Zastrzeliłem ważnego torysa, chociaż zarówno Tom Jefferson, jak i sam przewodniczący Kongresu ostrzegli mnie, by unikać tego typu spraw. Wplątałem się również w skandal z kobietą. - Są pewne rzeczy, o których wstydziłbym się powiedzieć nawet tobie, dodał w myślach. - Nie jestem z niczego dumny. Od czasu, gdy wróciłem, nie robię nic, tylko żyję z dnia na dzień. Żadnego celu, żadnych ambi cji. - Wpatrywał się w przyjaciela, nie mógł dłużej ukrywać swoich nadziei. - Myślałem wiele o tym, o czym zwykle pisywałeś w swych listach, o otwartej krainie na zachodzie. ",. - Jest zupełnie inna niż przed zaledwie kilkoma laty, Judsonie. - Masz na myśli wojnę? - Tak. Są tam trzy znaczące osady: Harrodsburg, Boonesborough i Fort Logan. Przez całą tegoroczną wiosnę i lato nasi ludzie żyli jak więźniowie wewnątrz barykad. Gdy wychodzili siać kukurydzę, to część mężczyzn szła z bronią w ręku jako straż. Nie można bezpiecznie uprawiać ziemi czy polować. Każdy szuka schronienia w fortach. -Usta George,a wykrzywiły się w gorzkim grymasie. - W Fort Detroit jest gubernator Henry Hamilton, który płaci brytyjskim srebrem za każdy skalp zdarty z Amerykanina. - Słyszałem o tym. - Nazywają go Skupywaczem Skalpów. On doskonale rozumie, jak łatwo jest uzyskać kontrolę nad całym południowo-zachodnim terytorium, jeżeli właściwie podburzy się szczepy Indian. Zna też wartość ziemi. Coś, co nie może dotrzeć do niektórych naszych eleganckich rajców siedzących tu, w Williamsburgu, i zażywających tabaki po małej szczypcie ze srebrnych tabakierek. Wróciłem, żeby im nieco wyjaśnić sytuację. Judson spróbował nawiązać do swojej prośby. - Donald myślał, że przyjechałeś, żeby przeprowadzić nowy zaciąg. George nie odpowiedział od razu. Badał wzrokiem pomieszczenie, jakby szukając ewentualnych szpiegów, ale w izbie nie było nikogo oprócz ich obu i służącej drzemiącej na stołku przy kominku. Zadzwonił widelcem o swój drewniany talerz, potem palcem otarł plamkę syropu z kącika ust. Pochylił się na krześle. - Donald słusznie się domyślał. Po wielu kłótniach i utarczkach przekonałem panów rajców, by uchwalili rekrutację trzystu pięćdziesięciu mieszkańców Wirginii w celu obrony Kentucky. Dają mi też sześćset kontynentalnych dolarów na zakup amunicji i zaopatrzenia. - Gdzie zamierzasz znaleźć ludzi? - Gdziekolwiek będę mógł. Tutaj. W Pittsburghu. - Chciałbym być jednym z nich. Nagłą ciszę wypełniło napięcie. Odrzucił mnie - pomyślał Judson. George Clark ujął swój widelec i znów opuścił go na talerz. W kuchni kobieta kłóciła się z mężczyzną o to, które z nich stłukło pół kopy jajek, wóz zaterkotał na ulicy, gdzieś krowa opuściła łeb, zadźwięczał dzwonek. Rytmiczne szuranie miotły obejmowało coraz bliższe fragmenty podłogi. George zmarszczył brwi. - Gdy powiedziałeś, że jechałeś całą noc, pomyślałem sobie, że musi być jakaś inna przyczyna niż tylko pragnienie zobaczenia starego przyjaciela. - Chcę jechać do Kentucky, George. Pragnę zacząć od nowa. - Nie przypuszczam, żebyś w pełni zdawał sobie sprawę z tego, o co prosisz. Grzecznie wypowiedziane słowa prawie złamały Judsonowi serce. A w chwilę później rozgniewały go. Trzasnął kubkiem o stół. - Więc z góry jestem osądzony i uznany za winnego? - Nie jestem pewiem, czy dobrze cię rozumiem - George wyglądał na zakłopotanego. - Usłuchałeś Toma Jeffersona. I Donalda. Słyszałeś, jak zawiodłem na wszystkich frontach. I zadecydowałeś, że z pewnością zawiodę znowu! - Judsonie! Na miłość boską, to zupełnie bezpodstawne oskarżenie! - Tak? - Tak! - Wybacz, George, ale myślę, że okłamujesz mnie teraz. Może z uprzejmości, ale okłamujesz. Jeśli nawet tak było, Clark postanowił to ukryć. - Po prostu nie zdajesz sobie sprawy, że Kentucky to nie wybrzeże - jego sprawna dłoń objęła gestem stół z naleśnikami, dzbankiem syropu, bochenkiem kukurydzianego chleba. - Bardzo rzadko jada się takie rzeczy, a właściwie nie jada się ich wcale. Łyk wody z manierki, garść suszonej kukurydzy z ostatnich zbiorów. Z bronią w ręku żyjesz całymi dniami, tygodniami. - Wytrzymam to. Wiem, że potrafię. <^ Znów zapadła cisza. George przemówił pierwszy. ,if - Judsonie, to trudno powiedzieć. - Odmowa. W porządku. Powiedz to i będzie jasne. - Boże, nie przesadzaj. Jesteś wściekły na wszystko dookoła. - Przepraszam - Judson zaczerwienił się. - Więc wysłuchaj mnie. Jesteś moim przyjacielem, Judsonie. Najbliższym przyjacielem z lat dorastania. I nic, co by się wydarzyło, nie jest w stanie tego zmienić. A ponieważ jesteś moim przyjacielem, nie chcę ani cię oszukiwać, ani ci schlebiać, choć to odległe pojęcia. Nie ma pokoju w Kentucky! Nie ma możliwości wędrówek, badań, osiedlania, gdzie się chce. Szczepy Indian z północnego Ohio regularnie najeżdżają te tereny, zabijając i masakrując każdego człowieka, którego napotkają samotnego. Także kobiety i dzieci. Nie znoszę wykładać tego tak bez ogródek, ale ja potrzebuję żołnierzy, a nie dżentelmenów--podróżników. - Czy myślisz, że możesz znaleźć trzystu pięćdziesięciu odpowiadających twoim wysokim wymaganiom? - zaperzył się Judson. George zesztywniał, ale umiejętnie kontrolował zarówno swój nastrój, jak i ton. - Jeśli będę miał szczęście. - A jeżeli nie? Będziesz musiał zadowolić się mniej doskonałymi. - Judsonie, nie mogę słuchać tego. - Czego? - Twej goryczy. Co, na Boga, stało się z tobą? - To się stało, George, że umieram. Powiedział to szybko, miękko, ale George aż cofnął się na swoim krześle, uderzony bólem i szaleństwem w jego tonie. - Zrozumiałem to, George. Umieram z każdym dniem, z każdą minutą. .,>.-¦¦"; w.-*...;-. ¦>.;-. ¦.!>¦.¦¦¦.;•¦ •>,/•<¦<¦¦ - - Jak my wszyscy. .¦¦¦,; >-??.¦ ;.¦ ¦¦•i0. .,.;,;:.; ., - Nie w ten sam sposób. Umieram, bo jestem niewydarzony. Ponieważ zaszczepiono mi niewłaściwe przekonania. Umieram z nienawiści do mego ojca, będąc przez niego znienawidzonym. - I umierasz, bo nie masz w sobie wystarczająco dużo siły, by pokonać to wszystko i wyciągnąć z tego wnioski? - zapytał George cicho, z nie ukrywanym potępieniem. - Tak - zgodził się Judson z pobladłą twarzą. - To również. Ale nauczyłem się czegoś. Myślę, że mam jeszcze jedną szansę uporządkowania nieładu w moim życiu. Udowodnienia, że mogę odnieść choćby minimalny sukces, nawet w czymś niewielkim i nie znaczącym. - Obrona zachodnich hrabstw Wirginii nie jest ani małą, ani nie znaczącą sprawą - George wyraźnie zesztywniał. - George, nie miałem na myśli... - To, co się tam stanie w przyszłym roku, będzie stanowiło o kształcie amerykańskiego lądu, gdy ta wojna już zostanie rozstrzygnięta. Tam zdecyduje się, czy zostaniemy zepchnięci na tę stronę gór, zmuszeni na zawsze gnieść się na wybrzeżu. - Wierz mi, nie miałem zamiaru sugerować... - Wiem - Clark znów się rozluźnił. Z lekkim uśmiechem skinął głową. - To moja wina. Ostatnio nie jestem w najlepszym nastroju. -Podniósł swój kubek, napił się kawy. - Ale to nie zmienia sytuacji, której muszę stawić czoło. Potrzebuję pewnych dłoni, bystrych oczu -spojrzał wprost na Judsona. - Niech mnie Bóg broni, żebym chciał odgrywać rolę biblijnego proroka pomstującego przeciwko grzechowi pijaństwa. Ale to jest prawda, w lesie alkohol może zgubić człowieka, zabić go. Te spokojne słowa powiedziały Judsonowi wiele o tym, czego George dowiedział się od Jeffersona i Donalda, i o wiele więcej o ogromie zmian, jakie zaszły w jego przyjacielu. Ten George Clark nie był młodzieńcem włóczącym się po leśnych połaciach dla czystej przyjemności. Mówił jak wojskowy dowódca. Judson dał George,owi odpowiedź, którą, miał taką nadzieję, jego przyjaciel chciał usłyszeć. - Więc wyrzeknę się, jeżeli to tak wygląda. Nigdy więcej ani kropli. - Chodzi o więcej niż alkohol. - Więc o co? Do licha, błagam na moje życie! Judson miał łzy w oczach. Zdał sobie z tego sprawę, słysząc swój krzyk. Podniesiony głos poderwał usługującą dziewczynę ze stołka, z kuchni wysunęła się szara kobieca głowa zerkająca ciekawie. Szuranie miotły ustało. Judson poczuł falę gorącego wstydu, jego policzki płonęły. Kopnął kozioł, na którym opierał się blat stołu, odepchnął krzesło, chciał wyjść natychmiast. Jego rudowłosy przyjaciel wpatrywał się w niego z troską i niepokojem. Gdy Judson chciał skierować się w stronę wyjścia, palce George,a zacisnęły się na jego ramieniu. - Siadaj. - Po co, u diabła? - parsknął gniewnie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. - Nie jestem człowiekiem, jakiego potrzebujesz. Bystro-okim. Z czystym sercem. - Siadaj - powiedział George Clark. - I jeżeli rzeczywiście chcesz przedyskutować ten temat, to przestań skamleć z żalu nad sobą. - Przedyskutować? - Judson poczuł się, jakby wpadł do lodowatego potoku. - Czy ty...? - Tak. Myślę, że wyjaśniliśmy sobie, iż nie będzie łatwe zebranie ludzi, jakich potrzebuję. Więc mam powody, by ewentualnie zaakceptować twoją ofertę. W radosnym uniesieniu Judson przysunął swoje krzesło i opierając łokcie na stole, argumentował gestykulując. - Będę trzeźwy jak jakiś cholerny świętoszek, George. Zawsze mówiłeś, że powinienem zobaczyć zachodnie ziemie, może to nie jest zły czas. Może najwłaściwszy. Jeśli myślisz, że będą jakieś problemy z wykonywaniem rozkazów, bo jesteśmy przyjaciółmi... - Myślę, że może pojawić się bardzo konkretny problem. - Nie, nie, na pewno nie. Daję ci moje słowo. - Słowo jest lekkie, ciężej o uczynki. Chcę, żebyś dobrze rozumiał to, o co prosisz. Uzmysłów sobie choćby trudy podróży do Pittsburgha. To setki kilometrów. - Jestem silny. Widziałeś, jak przybyłem tutaj. Jechałem całą noc. - I wszedłeś blady i trzęsący się jak liść osiki podczas wichury. Nie staram się stwarzać trudności, Judsonie, czy być przykry dla ciebie. Nie mógłbym być taki, choćby ze względu na te wszystkie wspaniałe chwile, które dzieliliśmy. Ale prawda o tym, przed czym staną moi ludzie, nie może być zacierana. Czy możesz spać pod gołym niebem, gdy trzydzieści centymetrów śniegu pokrywa ziemię? - Tak. - Iść, aż utracisz czucie w nogach, a mimo wszystko iść dalej? - Tak, potrafię. - Czy myślisz, że możesz zabić człowieka w absolutnej ciszy? Judson próbował się uśmiechnąć. - Pierwsza część zadania nie jest kłopotliwa, poćwiczę drugą. - Nie jestem w stanie płacić znaczącej kwoty - George nie odwzajemnił uśmiechu. - Większość moich funduszy pochłonie zaopatrzenie. - Nie dbam o to. Nic nie może być gorsze od pułapki, w którą sam wpakowałem się tutaj. - Czy umiesz posługiwać się strzelbą? Jedną z tych z długimi lufami, typu Kentucky? - Nigdy nie próbowałem. Ale jestem optymistą, mogę się nauczyć. Jestem biegły w strzelaniu z pistoletu, zawsze byłem. George Clark nagle się ożywił, postanowił rzucić karty na stół. - Chodź. ,. - Dokąd? - Osiodłam konia i wyjedziemy za miasto. Przekonamy się, jakim okażesz się ekspertem w strzelaniu. - Ze strzelby? - Tak. George Clark miał szczególny, prawie tajemniczy. wyraz twarzy. Judson zauważył to, ale nie potrafił rozszyfrować miny przyjaciela. Wysoki mężczyzna znów rozejrzał się po izbie i wyraźnie zadowolony poprowadził Judsona do bocznego wyjścia. Po dwudziestu minutach kłusowali pod sklepieniem purpurowych i żółtych lip. Droga była ciemna, a promyki słońca połyskiwały oślepiająco. Miał szansę. Jedyną szansę. Nie mógł pozwolić, by wyślizgnęła mu się z rąk. Dłonie zbielały mu od ściskania cugli, zaciskał palce tak mocno, by George nie mógł zauważyć, jak drży. III George Clark zdjął z ramienia skórzaną torbę, rzucił na nią róg z prochem, po czym położył na wierzchu swą lśniącą strzelbę Kentucky. Z pochwy wszytej w bok torby wyciągnął myśliwski nóż z kościanym trzonkiem. Wyciął nim kwadrat z kory jednego z drzew otaczających polanę, na której się zatrzymali. Judson z podziwem przyglądał się szybkim, pewnym ruchom palców przyjaciela, przeklinając w duchu ciągłe drżenie własnych dłoni. Klęcząc w grubej warstwie opadłych liści, George starannie wyciął małe kółko w wilgotnym płacie kory. Włożył nóż w cholewkę buta, odsunął liście, aż odsłoniła się ściółka. Wtarł ciemne drobinki wokół okrągłego nacięcia, po czym zdmuchnął nadmiar pyłu. Teraz jasne kółko odcinało się od ciemniejszego obramowującego je kwadratu. - Powinieneś zobaczyć to bez trudności - powiedział George. - Tak, świetnie to widzę - Judson nie mógł sobie przypomnieć, kiedy był aż tak zdenerwowany. Może jego samopoczucie wynikało z faktu, że nigdy w życiu nie musiał pokonywać takich przeszkód. George wziął kwadrat kory i poszedł na drugą stronę polany. Przyszpilił cel do drzewa jednym ruchem noża, który dźwięczał cicho, gdy wracał stąpając po szeleszczących liściach. Konie przestępowały z nogi na nogę, a ich sapanie przygłuszało szelest wiatru w koronach drzew. George machnął na Judsona, by podszedł bliżej. Przykucnęli obok siebie. Clark trzymał w ręku strzelbę o długiej lufie. - Pokażę ci, jak ładować takie cudo. Idzie wolniej niż ładowanie muszkietu, ale za to celuje się znacznie precyzyjniej. - Tak też słyszałem. Judson popatrzył przez szerokość polany na przyszpilony ostrzem noża skrawek kory. Prowizoryczna tarcza poruszyła się lekko, wiał orzeźwiający wiaterek. Do licha, nigdy nie trafi. Nigdy. Owszem, mógłby. Trafiłby, gdyby całe życie nie robił nic innego. George cierpliwie pokazał mu cały rytuał. Najpierw nasypał na panewkę prochu z mniejszego rogu. Potem wziął drugi, większy róg, zeskrobał nieco z bryłki, podniósł w górę. - To jest właściwa miara. - Włożył ostre, czarne drobiny do lufy, a następnie odwiódł doskonale wypolerowany, pozbawiony śladów rdzy kurek. - Tu jest nasmarowane. Kulę kładziesz w otwór lufy. Wydobył z torby pocisk i umieścił w wylocie lufy. Odczepił wycior umocowany do strzelby i wręczył pręt Judsonowi. - Umieść zarówno kulę, jak i kapiszony jednym solidnym pociągnięciem. ,|/-ł|- 1IMM.. ,łl* i" !* (,¦¦". ., ,. ii-.,., ... Judson prawie wypuścił wycior z ręki. George uśmiechnął się pobłażliwie, Fletcher nakierował wycior właściwie i pchnął go w głąb. Podał Judsonowi strzelbę. - Odciągnij kurek i strzelaj. I pamiętaj, posłuż się wzrokiem. Przypomnij sobie, że to nie muszkiet. Nie zamykaj oczu i strzelaj. -Wskazał miejsce na brzegu polany, mniej więcej naprzeciwko celu. - Spróbuj stąd. Maszerując na wskazane miejsce, Judson czuł się tak, jakby szedł na własną egzekucję. Mimo jesiennego powietrza pocił się. W ustach czuł nieprzyjemny, metaliczny posmak. Za nim, z lewej strony, George oparł się o wycior. Wiatr rozwiewał frędzle na rękawach jego myśliwskiej bluzy. Judson spoglądał wzdłuż lufy. Do licha, dlaczego nie mógł powstrzymać drżenia dłoni? Kawałek kory zdawał się trzepotać. Szarpnięciem naprowadził strzelbę na cel. - Poczekaj, aż wiatr nieco ustanie - powiedział George. - Jedno trafienie warte jest pół tuzina chybień, jeżeli twoim celem jest wojownik Delawarów. Jeden z tych, co porozumiewają się za pomocą bębnów i żłopią rum Hamiltona. Judson zdołał się skupić i zaczął naciskać cyngiel. , Mocno. Jeszcze mocniej. Próbował zapomnieć o wadze tego jednego strzału. Nie potrafił. Jego szansa wyciągnięcia się z bagna, do którego sam się wpakował, zależała od tej jednej ołowianej kulki. Spokojnie. Tylko spokojnie. Wystrzelił. Odrzut prawie zwalił go z nóg. Grzmiące echo potoczyło się przez polanę w stronę pól zastawionych kopkami kukurydzy. Ptaki zaświer-gotały z łopotem skrzydeł i wzbiły się w powietrze z wierzchołków drzew. Dym zasnuł polanę, zasłaniając widok Judsonowi. Nie słyszał kuli trafiającej w pień. Popełnił błąd. To była kompletna pomyłka. Posępnie upuścił strzelbę wzdłuż swego boku. Po chwili George Clark wrócił truchtem z drugiej strony polany z kawałkiem kory w ręku. - Trochę przesadziłeś. Klęska, znowu. Potem, sam nie wierząc, zauważył uśmiech na twarzy George,a. George poruszał czubkiem małego palca, na którym kołysał się kawałek kory. - Ale przynajmniej trafiłeś w tarczę. - Nie słyszałem, żeby kula trafiła. - Spodziewałeś się, że zagrzmi? - George, to nie wystarczy. Umieść tarczę z powrotem. George odrzucił kawałek kory. - Nie trzeba. Kiedy nabierzesz wprawy, spokojnie poradzisz sobie ze strzelbą. W rzeczywistości przywiodłem cię tutaj z zupełnie innej przyczyny. Znacznie istotniejszej. Jak rażony piorunem, Judson czuł narastający gniew. Oszukano go. Otworzył usta... i zamknął je, napominając się w duchu: zapamiętaj sobie jedno, będziesz musiał nauczyć się nie wściekać za każdym razem, kiedy coś nie jest po twojej myśli. George Clark podszedł do grubego drzewa... Judson znów dostrzegł na jego twarzy ów szczególny, tajemniczy wyraz. - Zanim zwiążemy się jakąkolwiek umową - powiedział George -chciałbym, żebyś znał w całej rozciągłości sprawy, z którymi będziesz musiał się zmierzyć, jeżeli pojedziesz na zachód. - Nie rozumiem. Już mi wyjaśniłeś... - Nie mówię o trudnościach. Mam na myśli rzeczywisty powód rekrutowania ludzi. Zając z białym ogonem wybiegł w podskokach na środek polany, zauważył ich i pognał dalej. Judson poczuł lekkie, złowieszcze mrowienie w krzyżu. Jego przyjaciel stanowczo wyglądał ponuro. - Powiedziałeś, że zbierasz oddział, który będzie bronił Kentucky. Ochraniał osadników przed atakami Indian. - Owszem, mam niejasno sformułowane polecenia dotyczące takiego zadania - odpowiedział George. - To jest wersja do publicznej wiadomości. Ąle mam też inne rozkazy, bardziej kategoryczne. I ściśle tajne. Znają je tylko: gubernator i specjalna komisja przez niego powołana. Wszyscy ludzie, których wezmę pod swoje dowództwo, poznają je także. Ale ty, moim zdaniem, powinieneś poznać je już teraz, gdy jeszcze ciągle masz czas się wycofać. George zaczął nacinać korę drzewa, przy którym stał. - Widzisz, wróciłem do domu specjalnie po to, żeby przedstawić plan, który opracowywałem przez miesiące. Gubernator Henry powołał specjalną komisję, ponieważ nie chciał sam podejmować decyzji tej wagi. Kilka dni temu plan został zatwierdzony przez gubernatora z entuzjazmem, ale komisja zareagowała bardziej stonowanymi uczuciami. Nie chciałem poruszać tego tematu w gospodzie ani nigdzie indziej w mieście, gdyż muszę mieć pewność, że żaden torys nie dowie się o niczym. Natomiast każdy, kto o tym usłyszy, jest zobowiązany do zachowania absolutnej tajemnicy. Jasne? Judson skinął głową. Na lewo, poniżej pierwszego nacięcia George wykonał drugie. Potem jeszcze bardziej na lewo - kolejne, trzecie. Skierował czubek noża w najwyższe z tych nacięć. - To jest Detroit, główna kwatera Skupywacza Skalpów. Tam zaczyna się handel towarami: naczyniami, nożami, skalpami, rumem; wzdłuż dwóch szlaków na wschód, kontrolowanych przez Brytyjczyków, prowadzących do ich placówek - dźgnął nożem drugie nacięcie -fortu Vincennes nad rzeką Wabash i... - wbił nóż w trzecią szczerbę - dalej na zachód, przez prerie ciągnące się aż do Big River, gdzie znajduje się fort Kaskaskia. To trzy źródła angielskiej siły na północnym zachodzie. Trzy placówki, z których zamierzają zawładnąć tymi ziemiami. George wepchnął nóż na powrót w cholewkę buta i poszedł wolno w kierunku środka polany. - Strategia krycia się wewnątrz barykad w oczekiwaniu ataku to strategia zdania się na łaskę losu. Do niczego nie prowadzi, Judsonie. Proponowałem gubernatorowi Henry,emu, żebyśmy aktywnie walczyli o kontrolę nad północnym zachodem. Niszcząc potęgę Brytyjczyków w tych trzech twierdzach, raz za razem. - Zaatakować ich? - spytał Judson. - Zaskoczyć - sprostował George. - Czym można tego dokonać? - Oto dlaczego wysłałem tego lata moich dwóch najlepszych ludzi, by naocznie się przekonali. - Dwóch z twoich ludzi poszło do brytyjskich miast? - Aż taki twardy nie byłem. W miastach tych żyją głównie Francuzi, Brytyjczycy kontrolują jedynie forty. Linn i Moore podawali się za neutralnych handlarzy skór. Ale gwarantuję ci, że przywieźli ze sobą szczegółowe plany brytyjskich fortyfikacji zarówno w Kaskaskia, jak i Vincennes. Łącznie z dokładną liczbą otworów na lufy dział. Francuzi, jak widzisz, niewiele interesują się żołnierzami króla Jerzego. Oni pamiętają, że fleur de lis* powiewało dłużej nad tą częścią kraju, niż mieszkają tam francuscy osadnicy. Francuzi starają się trzymać na uboczu naszej wojny. Na szczęście dla nich grupy kierowane do Kentucky są uzbrajane i wyposażane w Detroit i dwóch pozostałych fortach. Dostają tam tomahawki i obietnice zapłaty srebrem za każdy zdjęty skalp. Mój plan przewiduje powstrzymanie tych praktyk. Kiedy opanujemy dwie pierwsze placówki, zamierzam udać się do naszego przyjaciela, gubernatora Hamiltona w Detroit. Po upadku wszystkich trzech fortów zachodni Pittsburgh będzie bezpieczny. I wtedy, kiedy rozpoczną się targi, zobaczymy, kto będzie właścicielem tych terenów. - Masz na myśli targi podczas pokojowych negocjacji? - Właśnie. Wojna kiedyś się skończy. I wtedy rozmowy na temat północnego zachodu mogą być dla nas korzystne albo wręcz odwrotnie. Chcę mieć pewność, że w grę wchodzi jedynie pierwsza możliwość. Znasz powiedzenie: kto ma władzę, ten ma rację. Oto dlaczego opracowałem ten plan i walczyłem o wprowadzenie go w życie, mimo że niektórzy członkowie komisji Henry,ego uważali, iż jest zbyt ryzykowny albo też za drogi. Każdy człowiek, który zdecyduje się podążyć ze mną, musi rozumieć moje cele, Judsonie. - George patrzył na niego ostro, z wyzwaniem w oczach. - Bez względu na szczególne powikłania naszej sytuacji politycznej, zwrócono mi uwagę, że król Jerzy ciągle jeszcze oficjalnie nie wypowiedział nam wojny. - Z obawy, że mogłoby to oznaczać uznanie nas za państwo -skonstatował Judson. - Będzie, co ma być. Wiem, kto jest wrogiem i gdzie się znajduje. Będą na tobie ciążyć znacznie większe obowiązki niż sprawy obrony. Czeka nas marsz przez tereny wroga i przejęcie ich pod naszą flagę. - I tak odpowiedziałeś na moje pytanie. Wierzysz, że forty mogą być wzięte. - Nie wykłócałbym się całymi dniami z komisją, nie ryzykowałbym mojej przyszłości, gdybym myślał inaczej. Chciałem dostać pięciuset ludzi, skończyło się na trzystu pięćdziesięciu. Jeżeli okażą się odpowiedni, będą w stanie wykonać zadanie. - Będę dumny, jeśli znajdę się wśród nich - powiedział Judson. - Przypuszczam, choć ciągle jeszcze nie opuściły mnie pewne wątpliwości, czy powinienem zgodzić się na to. _______________________ y •¦• Von Steuben zrobił awanturę, kiedy odkrył, że wszystkie zegarki w Valley Forge chodzą, jak chcą i nie są ze sobą skoordynowane. Nalegał, by wszystkie nastawiono według zegara w kwaterze głównej Washingtona. W pojęciu Filipa szorstkie potraktowanie tego pomysłu przez Gila miało prosty powód. Młody markiz żałował, że sam na to nie wpadł. - Powiadam, nie da się niczego nauczyć od człowieka, który jest nie tylko awanturnikiem, ale i złodziejem - brzmiała końcowa konkluzja Gila. Filip ukrył swe rozbawienie wywołane zawodową wrogością Gila, stwierdzając, że poczeka i zobaczy. Czekanie nie trwało zbyt długo. - Rothman, Kent, Breen - wymienił nazwiska kapitan Webb kilka dni później, stając wieczorem przed barakiem. Jutro o szóstej wychodzicie na manewry. Z muszkietami. - Szóstej po południu? - Breen podrapał się w krocze. - Szóstej rano. - Boże święty, po co? - Baron organizuje specjalną kompanię. Stu ludzi wybranych ze wszystkich kompanii. Zamierza ich nauczyć musztry i manewrów z muszkietami. Ta setka nauczy kolejne grupy po stu ludzi. Ten cholerny ochotnik próbuje przewrócić armię do góry nogami! Wstaje o trzeciej nad ranem, by pisać plany ćwiczeń. 1 co za tym idzie, rozwija również instrukcje dla oficerów. Webbowi wyraźnie się to nie podobało. :, - No, daję głowę, że nie wstanę o szóstej - zaczął Breen. fi - Pobudka o pół do szóstej - sprostował Webb. - By brać lekcje u jakiegoś niemieckiego osła - dokończył Breen emfatycznie. - Podoba ci się to czy nie, obawiam się, że nie masz wyboru. Rozkaz utworzenia stuosobowej grupy wyszedł od samego głównodowodzącego. Więc albo tam będziesz, albo czeka cię chłosta. i.- - O kurwa - potrząsnął głową Breen. - Myślę, że pójdę. Royal Rothman wyglądał na ucieszonego z wiadomości. Sięgnął pod małą, czarną czapeczkę przyczepioną do czubka głowy, wyciągnął coś i zgniótł w palcach. Wyrzucił i powiedział: -. To może być nawet warte zachodu, nie sądzisz, Filipie? Być zmuszonym do czegoś więcej niż polowanie na wszy i obserwowanie krwawiących stóp. sv:c>- ••.¦ ¦:,:¦¦¦. - Jezu Chryste i anieli pańscy - narzekał Breen w ślad za odchodzącym Webbem. - Szósta godzina w zimie! V Filip drżał na wietrze, pod powiekami czuł piasek. Ziewał. Baron von Steuben ze swoim medalem wielkości półmiska, odbijającym się od czerwonego munduru w okolicach żołądka, usiłował okiełznać konia stającego dęba. Chart Azor podszczypywał konia zębami. Inspektor-generał, szatyn o okrągłej twarzy, skarcił ulubieńca biczem, krzycząc: - Azor, do licha, nein! Pies został chwilowo poskromiony. Teraz von Steuben wskazał biczem zaróżowionego kapitana z Nowego Jorku Benjamina Walkera, który służył mu jako tłumacz. Baron zalał go potokiem francuskich rozkazów. Kapitan po każdym słowie gorączkowo kiwał głową, aż przemowa się zakończyła. Francuski był przemieszany ze słowami niemieckimi i Filip tylko z wysiłkiem był w stanie zrozumieć generała. Tuż obok Filipa Breen użył kilku soczystych epitetów pod adresem człowieka na koniu. Uwagi Breena doszły do uszu Walkera, ale zdecydował się nie reagować. Ale nie von Steuben. Jeśli nawet nie rozumiał poszczególnych słów, to wychwycił ich sens. Spiorunował Breena wzrokiem tak ostro, że biedny pijaczek zaczął mrugać nerwowo. Walker odchrząknął. - Ludzie, generał kazał wam powiedzieć, że osobiście zamierza przeprowadzić wasze szkolenie. Otóż on, hmm... - Walker oblizał wargi, zawahał się, prawie skrzywił. Von Steuben wpatrywał się w niego z pogardą. - ...warunki w tym obozie uznaje za zatrważające. Jest zaszokowany zarówno brakiem unormowanej procedury ćwiczeń marszowych, jak i obsługi broni. Walker spojrzał na generała w oczekiwaniu dalszych instrukcji. Von Steuben znów zalał go potokiem twardej francuszczyzny. - Mówi, że zauważył różnicę między wojskiem amerykańskim a europejskim. Europejscy żołnierze postępują według rozkazów bez zadawania pytań. Hmmm. Amerykanie najpierw chcą wiedzieć dlaczego. Z tego powodu spróbuje wyjaśnić, czemu ma służyć manewr, który dzisiaj będziemy ćwiczyć. Kilka zdziwionych okrzyków, a nawet jakieś oklaski były reakcją na obwieszczenie. Pomimo krytycznych słów Niemiec właściwie oszacował temperament żołnierzy. Filip czuł, jak jego rezerwa blednie. Raczej podobał mu się ciężkawy oficer w średnim wieku, jego bystre spojrzenie, ostentacyjny Order Wierności i cała reszta. - Pierwszą rzeczą, którą generał chce teraz zobaczyć, jest ćwiczenie ładowania i strzelania z muszkietów. Zaczynam odliczać. Jeden! Byle jak Filip i inni przeszli przepisowe dwanaście kroków. Kapitan Walker odliczał. Zanim młody nowojorczyk zdążył powiedzieć "piętnaście", von Steuben był purpurowy. Rozkaz podniesienia muszkietów do ramienia w pozycji strzeleckiej wywołał kolejny potok gniewnej francuszczyzny. - Generał chce, bym wam powiedział, że jest to najbardziej niechlujny, niemrawy i czasochłonny manewr, jaki kiedykolwiek widział. Następnie padło twarde zdanie: - W jakiejkolwiek części globu. I kolejne: \ - W całym swoim życiu. , , Von Steuben wydał z siebie kilka zdławionych warknięć, by upewnić się, że został zrozumiany. - Generał zamierza przedstawić wam nową wersję tego samego manewru. Wkrótce otrzymacie jego opis na piśmie, żeby lepiej się go nauczyć. Wymaga tylko dziesięciu elementów. Nagle szepty w szeregach ucichły. Walker w końcu przykuł ich uwagę. - W ten sposób dzięki oszczędności czasu będzie można zwiększyć częstotliwość strzałów, a więc i skuteczność ataku. Walker pochylił się, by podnieść muszkiet leżący u jego stóp. - Teraz zademonstruję ćwiczenie zgodnie z instrukcją generała. Twarz Walkera jasno wyrażała, że nie był zachwycony koniecznością demonstrowania ćwiczenia. Według przyjętych norm osobista demonstracja była poniżej godności jakiegokolwiek oficera. Von Steuben zauważył wyraz twarzy Walkera. Zaklął, smagnął konia batem, by zwierzę stało spokojnie, zsiadł z wierzchowca i podszedł swoim kaczym chodem do tłumacza. Chwycił muszkiet z rąk zaskoczonego kapitana. Potem szarpnął pasek ładownicy, którą trzymał w ręce, zarzucił pasek na swoje ramię, umiejscowił ładownicę na biodrze. Wyszedł przed setkę mężczyzn. Zademonstrował trzymany muszkiet, krzyknął "raz" i natychmiast przesunął spust do połowy kurka. Filip zobaczył wokół siebie opuszczone szczęki i rozszerzone oczy. Demonstracja była zupełnie nieprawdopodobna. Wysokiej rangi oficer zsiadł z konia? Osobiście operował muszkietem? - Zwei! Grubymi, ale sprawnymi palcami von Steuben wyjął kulę, odgryzł koniec papieru i zakrył otwór kciukiem. - Drei! Gdy odliczanie do dziesięciu się skończyło, von Steuben naładował muszkiet i przyłożył go do ramienia, zużywając na to połowę czasu, jakiego to zwykle wymagało. Zwalisty mężczyzna postąpił krok do przodu. Jego oczy szperały po szeregach w poszukiwaniu uczniów. Pech chciał, że jego spojrzenie spoczęło na Breenie. Niemiec wyrwał go z szeregu, rzucił muszkiet w jego ręce, cisnął ładownicę w głowę ofiary i ryknął: - Etn! Breenowi udało się zapamiętać początek. Odwiódł do połowy kurek. Lecz gdy von Steuben ryknął: "Drei!", stracił cały kontenans. Znowu purpurowiejąc, Niemiec przysunął swą twarz do żołnierza, krzycząc: - Zwei! Do licha! Zwei! Breen zwolnił chwyt na muszkiecie. Upadł na ziemię. Bliski apopleksji, baron wepchnął Breena z powrotem do szeregu i wyciągnął innego żołnierza, rodem z Marylandu. Dociągnął do pięciu, tym razem Steuben zwolnił go z jeszcze bogatszym stekiem francuskich i niemieckich wyzwisk. Niektóre z nich, niesłychanie soczyste, Filip zdołał sobie przetłumaczyć z prawdziwym rozbawieniem i satysfakcją. Zanim wyciągnął z szeregu kolejną ofiarę, generał sam jeszcze trzy razy demonstrował swą sprawność. Następny żołnierz, rodem z Wirginii, popełnił tylko minimalny błąd. Niemiec rozpromienił się, a za nim uśmiechnęła się większość ćwiczących, pozwalając uśmiechowi rozładować napięcie. W lutowym wietrze rozwiewającym płatki śniegu stu żołnierzy powtórzyło ćwiczenie jeszcze dziesięć razy. A potem jeszcze dziesięć. Von Steuben kroczył żwawo swym kaczym chodem między szeregami. Tu poprawił nachylenie lufy, tam wycior. Czasami poklepywał ucznia po siedzeniu, lecz częściej przeklinał. W końcu, około dziesiątej, baron ponownie dosiadł swego konia. Walker wydał stu żołnierzom rozkaz powtórzenia ćwiczenia jeszcze raz, podczas gdy von Steuben wykrzykiwał odliczanie. Do tego czasu Filipowi udało się opanować ćwiczenie zaledwie w stopniu dostatecznym. Był zdziwiony sposobem, w jaki zmniejszyło ono czas trwania operacji. Wciąż jednak manewr nie został skoordynowany. Kiedy Walker doszedł do "sześć!", von Steuben wrzeszczał, wskazując na biednych demonstrujących: - Nein! Nein! - potem nastąpiła burza przekleństw i konkluzja: -Viens, Valkair, mon ami! Sacre! Do licha die gaucheries tych imbeciles! Je ne puis plus! - A potem coraz bardziej bez związku - Ty przeklnij dem, Valkair! Spiął konia i odjechał wzdłuż placu manewrowego, okładając zwierzę batem. Azor biegł truchtem za nim w padającym śniegu. . Kapitan Walker jeszcze raz odchrząknął. 3fc - Hm, ludzie... zrozumcie... mam rozkazy. - No, dalej! Skończ już z tym! - krzyknął ktoś z szeregu. \ I rozległy się śmiechy. Zaczerwieniony Walker zaklął i przez prawie dwie minuty dawał reprymendę. Kiedy się uspokoił, powiedział na koniec: - Już w porządku. A teraz zaczynamy ćwiczenie. Raz! Filip obserwował von Steubena odpoczywającego na koniu na dalekim krańcu pola. Wkrótce zainteresowanie postępami ćwiczenia przywabiło barona z powrotem. Do południa, na zmianę przeklinając i wyklinając w swej dziwnej mieszaninie słów francuskich, niemieckich i bardzo niewielu angielskich, osiągnął pewien sukces. Cała setka potrafiła wykonać ćwiczenie z możliwą do przyjęcia precyzją. Filip zauważył coś jeszcze. Gdy skończyło się końcowe odliczanie -przygotowanie do strzału, wybór celu, strzał - coś zmieniło się w twarzach pokrytych śniegiem. Słabość i desperacja ustąpiły miejsca innemu wyrazowi. Czuł to też osobiście, a w związku z tym po raz pierwszy miał cień nadziei związanej z tą mieszaniną pozbawionych dyscypliny ludzi, zwanych wojskiem. Zobaczył ramiona bardziej wyprostowane. Trochę więcej gotowości w zaczerwienionych, zmęczonych oczach. Dłonie, posiniałe z zimna, poruszały się nieco szybciej i sprawniej. I tam na zaśnieżonym polu poczuł przypływ dumy. W drodze powrotnej do swego baraku trzej towarzysze z Massachusetts dyskutowali o dziwnym instruktorze musztry. - Myślę, że ten człowiek może mieć w sobie iskrę genialności -powiedział Filip. - Pieprzony maniak - brzmiało zdanie Breena. - Myślę, że jest jednym i drugim - stwierdził Royal Rothman. -Lubię go. VII Okazało się, że wojsko bardzo dobrze przyjęło von Steubena. Nie licząc oficerów, takich jak Gil, którzy uważali, że metody barona są degradujące i ekscentryczne, wśród żołnierzy stał się wkrótce najpopularniejszym dowódcą po Washingtonie. Niemiec ignorował złośliwe żarty i plotki krążące na jego temat i pracował bez wytchnienia. Gdy w końcu zimowe warunki pogodowe złagodniały i wozom z zaopatrzeniem udało się dowieźć prowiant i ubrania, pierwsza setka barona już szkoliła następną setkę; a ta znów kolejną. Z początkiem marca Filip, a nawet Breen stali się zapracowanymi instruktorami. Nowe ćwiczenie z muszkietem. Nowy manewr ułatwiający flankowanie i przemieszczanie oddziałów. Nowa formacja marszowa - po czterech w rzędzie, zamiast tradycyjnych pojedynczych czy podwójnych rzędów. To, jak wyjaśnił baron, pozwoli regimentowi wkroczyć do akcji lub wycofać się szybciej ze strefy bitwy w uporządkowanym szyku. Kolejna oczywista innowacja, całkowicie zaskakująca dla armii, która nigdy przedtem o niej nie słyszała. Niemiec nalegał również, by prowadzić ćwiczenia z bagnetem. Wymagał, by tę broń miał każdy żołnierz. Filip wyobrażał sobie poprawę interesów w małej kuźni George,a Lumdena na tyłach w Connecticut, spowodowaną tym zarządzeniem. Mundury prezentowały się nieco lepiej. Choć nie wszystkie były kompletne, ludzie zaczęli inaczej się z nimi obchodzić, zeszywając je i łatając, zamiast po prostu pozwalać im rozpadać się na kawałki. Gdy nadeszły transporty mydła, wszyscy myli się i prali odzież. Filipa uderzyło, że von Steuben zdążył przybyć, zanim nastąpiła całkowita anarchia. A za tym odmowa walki. A teraz rozmawiano o tym, w jaki sposób stawić czoło żołnierzom Howe,a. Chciano wiedzieć, jakie techniki najlepiej sprawdzają się w bitwie. Kiedy Filip pewnego dnia nieoczekiwanie spotkał Henry,ego Kno-xa, usłyszał od niego: - Myślałem, że nikt nie potrafi stworzyć z tego motłochu prawdziwego wojska. A tu zobacz, ten chodzący jak paw, zapatrzony w siebie Niemiec, umiał tego dokonać. Długa, ciemna zimowa noc miała się ku końcowi. Kalendarz wskazywał nadchodzącą wiosnę. Tylko jedna przytłaczająca troska spędzała sen z powiek Filipa. Wciąż nie było nawet jednej linijki od Anny. VIII W czasie specjalnego wieczornego capstrzyku na uliczce przed kwaterami kompanii kapitan Webb odczytał specjalne posłanie, które nadeszło z domu z szarego polnego kamienia nad Schuylkill. "Kwatera główna, Valley Forge. Głównodowodzący korzysta z okazji, by wyrazić swe najcieplejsze podziękowanie prawym oficerom i żołnierzom armii za tak wytrwałą wierność i zapał, które zamanifestowali całym swym zachowaniem. Wykazali hart ducha nie tylko wspólnym militarnym wysiłkiem, ale również znosząc dodatkowe niedogodności, na które wystawiła ich szczególna sytuacja tych stanów. Ci mężczyźni jasno udowodnili, że są warci przywileju walczenia o wolność i niezależność tego kraju". Kiedy formacja się rozproszyła i szli we trójkę na kwaterę, Filip powiedział do swych towarzyszy: - Nie sądzę, żeby to, co mówią o stratach na polu walki, czyniło jakąkolwiek różnicę. Jeżeli wygramy wojnę, a generał będzie miał ambicję stania się królem kraju, wystarczy, że to oznajmi i tak się stanie. Nikt nie zaprzeczył. IX Uczestniczenie w nabożeństwie religijnym w każdą niedzielę było w zasadzie obowiązkowe. A jednak w okrągłej kaplicy ławki zwykle świeciły pustkami. Ostatnia niedziela marca była natomiast wyjątkiem. Msza o godzinie jedenastej miała być odprawiona na placu defilad, gdyż spodziewano się większej niż zwykle frekwencji, i to bez przymusu. Prognozy potwierdziły się bez specjalnych starań. A wszystko wyłącznie z powodu kaznodziei. Nawet Breen poszedł posłuchać. Poranek, choć szary, nie był nadmiernie chłodny. Filip i jego starszy kolega znaleźli miejsca w wielkim tłumie siedzących mężczyzn. Filip szacował obecnych na dwa, trzy tysiące. Dobosze ustawili swoje bębny warstwami w trzech rzędach przed frontem ławek. Na tym podwyższeniu ułożono deski, tworząc coś w rodzaju platformy. Kapelani armii przewodzili modlitwom i hymnom. Lecz ludzie wyraźnie czekali na główną część uroczystości, na moment, w którym stanie przed nimi jeden z najbardziej lojalnych i oddanych oficerów Washingtona, generał Peter Mu-hlenberg, urodzony w Pensylwanii, dowodzący jednostkami z Wirginii. Gdy Muhlenberg pojawił się na zbudowanej na bębnach prowizorycznej mównicy, fala pełnych zdziwienia komentarzy przeszła przez tłum. Generał nie miał na sobie munduru. Zamiast niego nosił ponure, czarne szaty. Świadectwo swego wcześniejszego powołania. Prawie każdy człowiek w Valley Forge wiedział co nieco o historii Muhlen-berga. Studia teologiczne w Europie, które uznał za zbyt nudne. Potem służba wojskowa w pułku dragonów w jednym z państewek niemieckich. I, o tym mówiono najczęściej, poranek niedzielny w styczniu tysiąc siedemset siedemdziesiątego szóstego roku. W końcu Muhlenberg zdobył święcenia kapłańskie i osiadł w małej parafii w Blue Ridge. Właśnie odprawiał nabożeństwo. Jego parafianie licznie zgromadzeni odśpiewali Ein Feste Burg. Gdy hymn zabrzmiał, Muhlenberg zdarł z siebie duchowne szaty, by odkryć mundur pułkownika. I rozpoczął długie kazanie wymierzone głównie przeciwko jednemu grzesznikowi, królowi Jerzemu III. To było jego ostatnie oficjalne przesłanie do wiernych przed wyprowadzeniem Ósmej Wir-ginijskiej na wojnę. Pełna mocy postać ukazała się na tle szarego nieba. Generał Muhlenberg stał milcząc, z Biblią w ręku. Taktyka dała rezultaty. Ostatnie rozmowy uciszyły się. Tylko Breen jeszcze pytał szeptem: - Mówiłeś, że jaki to ksiądz? - Luteranin. To najważniejsze wyznanie w Niemczech. - Mam nadzieję, że jest taki dobry, jak mówią. Oj, zobacz, nasz młody! Co on tutaj robi? Przecież w jego kościele nie odprawia się nabożeństw w niedzielę. Filip spojrzał do tyłu, za plecy siedzących w pobliżu. Zauważył Royala Rothmana rozglądającego się wokoło, jakby w obawie przed problemami. Filip się uśmiechnął i wzruszył ramionami. - Przypuszczam, że chce posłuchać generała, tak samo jak my. I żadne prawo mu tego nie zabrania.Kazanie księdza, który zmienił się w żołnierza, ze wszech miar warte było wysłuchania. Filip wkrótce zdał sobie sprawę, jak bardzo trafnie Muhlenberg wybrał cytat z Pisma Świętego. Pochodził z dwudziestego trzeciego rozdziału Księgi Wyjścia.-Znakomicie pasował do nastroju żołnierzy, zwłaszcza w obliczu narastającej świadomości stawania się prawdziwą armią. "Oto ja posyłam Anioła przed tobą, aby cię strzegł w drodze i wprowadził cię na miejsce, którem ci zgotował. Ostrożnym bądź przed oblicznością jego, a słuchaj głosu jego, nie drażnij go, boć nie przepuści przestępstwu waszemu, gdyż imię moje w nim jest". Po czym umiejętnie ksiądz-generał zaczął łączyć teologię z wojenną propagandą. Porównywał bożego anioła do dowódcy armii, którego każdy rozkaz musi być wykonany bez wyrażania wątpliwości. Dyscyplina i posłuszeństwo, a ten, który tak postępuje, obojętnie, czy jest zwykłym szeregowcem czy dziecięciem Izraela, z pewnością doczeka się upragnionej nagrody. Muhlenberg opowiadał o tych nagrodach, ukazując wizję przyszłości, stojąc na ołtarzu zbudowanym na bębnach i mówiąc do audytorium słuchającego go z szeroko otwartymi oczami i sercami. "Bo jeśli pilnie słuchać będziesz głosu jego i uczynisz, cokolwiek rzeknę, nieprzyjacielem będę nieprzyjaciół twych, i trapić będę tych, którzy cię trapili. Pójdzie bowiem Anioł mój przed tobą i wprowadzi cię do Amorej-czyka i Hetejczyka, i Tazejczyka, i Chananejczyka, Hawejczyka, i Je-buzejczyka, i ja wytracę je". Wymagało to tylko niewielkiego wysiłku, by przełożyć nazwy nieznanych plemion na prawdziwe imiona wroga, lekką piechotę, grenadierów, heskich najemników. Konkluzja kazania doprowadziła żołnierzy do porwania się z miejsc w entuzjazmie. Muhlenberg był zakłopotany, a inni kapelani mieli lekki błysk zawiści w oczach. Podczas ich kazań nikt nawet nie zaklaskał. Breen stwierdził, że czuje się "ciutkę poruszony" tym, co usłyszał, bo nigdy nie uważał, że słuchanie starszych rangą było tak niezbędne, jak twierdził Muhlenberg. Po kazaniu jednak poczuł się spragniony, bo nawet w niedzielę - zaznaczył mrugając szelmowsko - ma "swoje sposoby". Straciwszy go z oczu, Filip zawrócił, by dogonić Royala Rothmana. - Nie spodziewałem się zobaczyć cię tutaj, Royalu. I jak ci się podobał generał? - Jest w każdym calu tak znakomitym kaznodzieją, jak słyszałem. Choć muszę powiedzieć, Filipie, że byłem zaskoczony stwierdzeniem, że generał Washington czy kapitan Webb mogą być uważani za równie ważnych jak aniołowie. - Mimo że to bardzo pociągający pomysł? Royal pokiwał głową ze smutnym uśmiechem. - A właśnie, chciałem ci coś powiedzieć. O pewnym pomyśle, który miałem kilka tygodni temu. Ta drukarnia, o której mówiliśmy, w której zamierzasz opublikować wspaniałe wydanie Kryzysu pana Paine,a -zawahał się. - Nie zapomniałeś? - Nie, Royal. Zobaczenie znów mojej rodziny to pierwsza rzecz, której pragnę, gdy tylko wojna się skończy. Moja własna firma jest zaraz potem. - Dobrze! Gdzie zamierzasz ją ulokować? - W Bostonie. - Chodzi mi o to, gdzie w Bostonie. Nadzwyczaj poważny ton, z jakim pytanie zostało zadane, powstrzymał Filipa od zduszonego śmiechu. - Czy ja wiem. Nie sięgałem myślą tak daleko, Royalu. Na początek pewnie coś wynajmę. - To właśnie jest mój pomysł. Rothman to drugie nazwisko w swojej branży w mieście. Mój ojciec zawsze miał dodatkowe pomieszczenie na poddaszu. Jestem pewien, że zrobiłbyś doskonały interes, wynajmując jego część. Mój ojciec zna wartość pensa, ale jest uczciwy i... - Royal zarumienił się. - Nawet pozwoliłem sobie napisać mu o tobie i twych planach. Myślę, że zrobi coś dla ciebie po tym... - Po czym? - Muszę wyznać, że opisałem mu, jak ty i Lucas pomogliście mi, gdy Mayo Adams napadał na mnie. Nagle ożywione wspomnienie Mayo Adamsa konającego w rowie pod Brandywine przez moment zachmurzyło myśli Filipa, niwecząc ekscytację i radość, jaką przyniosło kazanie. Zmusił się do odegnania przykrego wspomnienia i powiedział: - Royal, to niepotrzebne, wspominanie czegokolwiek twemu ojcu. Ani prośba o specjalną pomoc jako wyraz podziękowań. Brązowe oczy młodzieńca były szeroko otwarte i patrzyły śmiało, - Ja uważam, że było potrzebne. - No, w takim razie myślę, że to świetny pomysł. - Naprawdę? Uczciwie? - Tak. Będę potrzebował dobrego miejsca, by ustawić prasę. A nie mogę zapłacić zbyt wiele. Poddasze będzie w.sam raz. Teraz chowam ten pomysł i wyciągnę go znowu we właściwym czasie. Ponowna fala pesymizmu, fala, która wciąż go pochłaniała, skrystalizowała się w słowach: - O ile wszyscy przetrwamy ten interes. - Przetrwamy - powiedział zdecydowanie Royal, gdy doszli do placu manewrowego. - Jeśli pójdziemy za aniołem, tak? - Mój ojciec jest bardzo religijnym człowiekiem - młody Żyd był wyraźnie zakłopotany. - On ostro by mnie skarcił za te słowa. Lecz jeżeli mam wybór między zaufaniem aniołowi albo generałowi Washingtonowi, to wybieram tego ostatniego. - Nie musisz dokonywać wyboru - zaśmiał się Filip. - Powiedziałbym, że w tej chwili to jedna i ta sama osoba. X - Złotośledzie wyroiły się! Złotośledzie płyną w górę rzeki! - Pewnego kwietniowego ranka krzyki przed barakami spowodowały, że Filip i jego towarzysze wypadli na zewnątrz. Podnieceni żołnierze biegli przez obóz z wiadomością: - Tysiące złotośledzi! - Właśnie płyną! Filip, Breen i Royal złapali, co mieli pod ręką przydatnego do łowienia ryb - widły, łopatę, złamaną gałąź - i dołączyli do gromady ludzi pędzących na brzeg rzeki Schuylkill. Niektórzy nieśli beczki, wiadra, a najprzezorniejsi - sól. Ludzki strumień wylał się na brzeg rzeki, gdzie nieprawdopodobny widok oszołomił Filipa. Woda była ciemna, prawie czarna od tysięcy ryb płynących w kierunku głównego nurtu, jak druga powierzchnia jawiąca się pod pierwszą. Cała rzeka wyglądała, jakby kipiała. Na górze było bladoniebieskie kwietniowe niebo, a powietrze wokół mruczało, szeptało życiem tysięcy istnień. Wzdłuż brzegu ludzie wbiegali na mielizny, machali pałkami, dźgali nożami, zagarniali gołymi rękami - krzycząc, wyjąc i klnąc jak pogańskie dzieci. Świeża ryba, którą można było ugotować albo zasolić, okazała się cudem prawie poza wyobrażeniami. Filip ściągnął nowe buty, wyfasowane dopiero przed tygodniem i boso wszedł do wody. Czuł tajemniczy ruch złotośledzi wokół kostek. Dźgnął widłami w dół i podniósł na zębach dwie nabite ryby. Uniósł widły, chcąc pokazać zdobycz Royalowi. Jego towarzysz jednak wciąż miotał się w wodzie z gałęzią, niesłychanie z siebie zadowolony. Major dragonów przygalopował na brzeg ze swymi ludźmi. Kazał jeźdźcom wjechać do wody, by powstrzymać ucieczkę ryb. Strategia zadziałała. Wkrótce mielizny rzeki gotowały się od kotłujących się ryb usiłujących zawrócić i natykających się na złotośledzie wciąż płynące w drugą stronę. Głodowa zima w Valley Forge skończyła się największym rybnym bankietem, jaki Filip kiedykolwiek widział. Tej nocy powietrze w Pensylwanii cuchnęło wypatroszonymi rybami. I drżało od pieśni, dźwięku prawie zapomnianego od miesięcy, oprócz protestu. Gdy dym z palenisk dotarł aż do chmur, kapitan Webb nabył po kwarcie rumu ekstra dla każdego ze swoich ludzi i zrelacjonował im najnowsze obozowe plotki dotyczące Marthy Washington. Pani Washington dołączyła do męża w lutym. Od tego czasu była stałym gościem w obozowych szpitalach, gdy nie udzielała lekcji kobiecie z pobliskiej farmy, ucząc ją, jak cerować pończochy generała. Dziś wieczorem - zadeklarował z pijacką pychą - widział osobiście damę oprawiającą złotośledzie. - Mam też inne smakowite wiadomości - ciągnął Webb - Pochodzą z Kongresu, z Yorku. Może to jeszcze gruszki na wierzbie. Smakując radość posiadania sekretu, zakrzywił palec, dając Filipowi znak, by się zbliżył. Po czym wyszeptał: - Coś o Francuzach. Przystępują do wojny. Przyślą nam okręty. Nawet żołnierzy. Tylko ani słowa. To jeszcze nic oficjalnego. Już odchodził, ale jeszcze zrobił w tył zwrot. Grzebiąc w kieszeni munduru, znalazł wymięty list i podał Filipowi. - To przyszło z kwatery głównej. Przez pomyłkę wysłano do oficera o nazwisku Kent. Philemon Kent w Moore Fourth Rhode Island. Nagle Filip zapomniał, jak bardzo był napchany pyszną rybą. Zapomniał o podniecających pogłoskach w sprawie francuskiego sojuszu. Zapomniał o wszystkim oprócz listu. Pióra kreśliły i ponownie skreślały nazwy różnych jednostek. Cała koperta roiła się od przekreślonych napisów. Oryginalny adres był rozmazany wodą. Może deszcz. Ale nazwisko Kent napisane ręką Anny było w dalszym ciągu czytelne. Przedarł list, otwierając go. Trzymał go blisko paleniska, by móc czytać. List był datowany w listopadzie zeszłego roku. Wśród żartobliwych i pieszczotliwych zwrotów Anna donosiła, że kapitan Malachi Rackham napisał do niej jeszcze jeden niepokojący, impertynencki list. Pani Brumple, która wprowadziła się do niej, uznała go za impertynencki w swej poufałości. Filip zbladł czytając to. Przebiegł oczyma dalej: Ale ja nie przejmuję się, więc i Ty nie powinieneś, mój kochany. Znalazłam okazję, by porozmawiać z W. Calebem na temat zachowania jego kapitana. Caleb zapewnił mnie, że przedsięweżmie odpowiednie kroki. Stwierdził, że Rackham jest dobrym żeglarzem, lecz niestety znają go z narwanego temperamentu. Caleb zaangażował go z konieczności i traktuje z rezerwą. Wyraźnie głównym problemem pana Rackhamajest jego przekonanie, że nie może mu się oprzeć żadna kobieta. Uderza mnie, iż zapewne w duchu obawia się, iż prawda wygląda dokładnie inaczej i ciągle musi odpierać własne podejrzenia. Wygląda jednak na to, że wszelkie wysiłki, jakie kapitan Caleb podjął, by powstrzymać swego towarzysza, nie powiodły się. Jednakże obecność pani Brumple z pewnością ostudzi jego niezdrowe zapały, gdyby ten nieprzyjemny jegomość znowu miał odwagę narzucać mi się osobiście. XI - Henry, jadę do domu. Wypełniając sobą siedzenie drewnianego krzesła z surowego drewna, Henry Knox zaintrygowany wpatrywał się w gościa. Filip wpadł do niego o czwartej rano po nie przespanej nocy. Knox podszedł do drzwi, zarzuciwszy na siebie cokolwiek, z latarnią w ręce. Teraz latarnia migotała na okapie kominka. Kwatery oficerskie różniły się od żołnierskich jedynie wielkością. - Filipie, widzę wyraźnie, że jesteś przemęczony - gruby pułkownik artylerii wyłamywał palce. - Ale wierzę, że źle zrozumiałem to, co powiedziałeś. - Nie. Jadę do Cambridge. Teraz, przed świtem - szarpnął ręką swe ciemne włosy. - Musiałem powiedzieć komuś, kto zrozumie. Moi dwaj towarzysze z baraku nie zrozumieliby, nie znają Anny. Poza tym potrzebuję... - Chwileczkę, Filipie - przerwał mu Knox, już nie tak zaspany. -Czy masz na myśli dezercję? Czy to zamierzasz? - To znacznie więcej niż zamiar. Jadę. Spójrz tutaj. Otrzymałem to wczoraj wieczorem. Możesz zobaczyć, że zostało napisane w listopadzie, a potem wysłane do kogo innego w zupełnie innej jednostce. Knox wpatrywał się uważnie w list. Jego zwykle spokojna twarz ciągle wyrażała pewne zakłopotanie. - Tak, widzę to całkiem wyraźnie. Ale co jest na tej kartce, co przywiodło cię do takiego stanu? Filip szybko wyłożył całą historię. Inwestycję w statki korsarskie Caleba, pierwsze spotkanie z Malachim Rackhamem i wzmianki na jego temat w listach Anny. - Znam ją, Henry. Za każdym razem próbuje powtórnie zapewnić, że się nie martwi. Ale nigdy nie poruszałaby tego, gdyby... Cóż, powiedzmy, że potrafię czytać także między wierszami. Jest nim przerażona. Jedno spojrzenie na niego i zrozumiałbyś. Jest przystojny. Zadufany w sobie, czuje się nagrodą dla dam. Ale krążą o nim... Filip zawiesił głos, miał przeczucie, że nie uda mu się być przekonującym. - Wciąż mi to nie wyjaśnia - Knox potwierdził jego obawy - dla- czego czujesz, że musisz popełnić coś tak pochopnego i niebezpiecznego. - Obawiam się, że coś złego przytrafi się Annie! Jest kwiecień, a to napisała w listopadzie. I nie dostałem już żadnego listu. - Jak wszystko, poczta jest jeszcze cholernie wolna... - Nie aż tak wolna. - Filip krążył po pokoju, czując się złapany w pułapkę. - Nie aż tak. - Czy nie ma tam jeszcze jednej osoby dzielącej z nią dom? -Knox zmarszczył brwi, wyciągając dłoń z listem. - Wymienia jakąś panią... - Brumple. Stara dama, sąsiadka. Wprowadziła się do Anny w ostatnim roku, ponieważ moja żona już wtedy obawiała się Rack-hama. - I to sprawiło, że zdecydowałeś się wracać do Cambrigde? Właśnie to? - Muszę, Henry. Jestem przekonany... - Nie musisz - uciął Knox. - To jest zabronione. , Słowa ugodziły Filipa jak fizyczna przemoc. Ledwie mógł mówić. - Na miłość boską, wiem, że to jest zabronione. Mówię ci o tym, ponieważ... - Chcesz, bym to usankcjonował, tak? Nie mogę. Jestem oficerem tej armii. - Nie gadaj jak na paradzie! - Więc bądź tak uprzejmy i nie wrzeszcz. Cisza. W końcu Filip wydał z siebie długie westchnienie. - W porządku. Przepraszam. Potrzebuję pieniędzy na podróż, Henry. Tylko trochę, ale nie wiem, kogo jeszcze mógłbym poprosić. - Odpowiedź brzmi: nie! - Do licha, Henry. Musisz! - Filipie! - tym razem to Knox krzyknął. - To nie jest miłe przypominać ci o różnicy rang, ale zapominasz się. Zgadzam się, że możesz mieć powody do troski. Możesz... Lecz czy ty myślisz, że jesteś jedynym mężczyzną w Valley Forge, który dowiedział się o zmartwieniach w domu? Niektórzy mają żony i dzieci stojące przed widmem głodu, ponieważ nie ma kto pracować na rodzinnej farmie! Inni stracili ukochanych bliskich i dowiedzieli się o tym po miesiącach z listów, które zabłądziły jak twój. Z perspektywą wiosennej kampanii żadne opuszczenie szeregów nie jest do usprawiedliwienia. - Nie dałbym ani centa za to, co mówisz. Wyjeżdżam - z tymi słowami Filip ruszył do drzwi. Knox rzucił się za nim. Obracając nim, cisnął o okap kominka tak mocno, że latarnia omal się nie przewróciła. - Opanuj się. - Do licha, pozwól mi iść. Nie chcę słuchać! - Będziesz! Albo wrócisz do swojej jednostki, albo będę zmuszony aresztować cię i wychłostać. Osłupiały Filip wpatrywał się w niego. - Jesteś moim przyjacielem. Jesteś przyjacielem Anny. - To nie ma nic do rzeczy. Jeżeli zdezerterujesz, muszę cię natychmiast pojmać. I sprowadzić z powrotem. - Nagle ton Knoxa zmienił się. - Masz tutaj obowiązki. Wszyscy mamy. Przetrwaliśmy zimę, śmierć, prawie rebelię. I praca, którą zaczęliście z von Steubenem. Uczenie się, uczenie innych. Opuszczenie szeregu dla przyczyny innej niż kula wroga jest po prostu zdradą! - Zdra...? Filip nie był w stanie wymówić całego słowa. Oskarżenie, które padło z ust wieloletniego przyjaciela, paliło go jak żelazo. Runęła fasada prawie histerycznego rozumowania, które wykoncypował, by usprawiedliwić przed samym sobą to, co zamierzał zrobić. - Przyjaciel czy nie - ciągnął Knox -jeżeli pojedziesz, daję ci słowo, że złożę raport i zobaczę cię ukaranego. Odrętwiały Filip podniósł list, który upadł na brudną podłogę. Dokuczała mu ponura świadomość, że Henry Knox miał rację w każdym słowie. Potknął się, idąc w kierunku drzwi. - Przepraszam! Przyszedłem tutaj... - Ja też! Filip obrócił się, by spojrzeć. - Jesteśmy przyjaciółmi, Filipie. Wydanie rozkazu aresztowania ciebie nie byłoby dla mnie łatwe. Ale zrobię to. Filip już wychodził, lecz zatrzymał się, słysząc znów swoje imię. - Dokąd idziesz? - zapytał Knox. - Do... - Filip przełknął ślinę - Z powrotem do baraku. - Czy to prawda? - Tak. - Dobrze - Knox westchnął głęboko z wyraźną ulgą. Filip zamknął za sobą drzwi i unikając podejrzliwego wzroku straży stojącej u wylotu oficerskiej ulicy, poszedł przygarbiony, z opuszczonymi ramionami, .przez wiosenny brzask, czując cały ciężar tego, co chciał uczynić, zanim Henry Knox nie przywołał go do porządku. Jednocześnie czuł się złapany w pułapkę. Złapany w pułapkę i przerażony. Spojrzał w górę na blednącą gwiazdę. Anno - pomyślał - Anno, czy nic ci się nie stało? ROZDZIAŁ SIÓDMY Rackham i - Abrahamie, mówię po raz trzeci, jedz swą owsiankę - upominała Anna ze źle ukrywaną irytacją. - Nie chcę - stwierdził dobrze zbudowany, ciemnooki chłopczyk, huśtając się na trzech książkach ułożonych w stos na krześle. Zanurzył drewnianą łyżkę w misce kaszy i machnął, wyrzucając trochę owsianki w powietrze. Anna aż podskoczyła. - Och, Abrahamie, czasami potrafisz być taki nieznośny - trzep-nęła dłońmi o spódnicę, powodując przestraszone spojrzenie dziecka. Anna natychmiast pożałowała piskliwej reprymendy. Wierzyła w dyscyplinę, którą umacniała miłość. Kiedykolwiek jej syn zachował się niewłaściwie, starała się nie podnosić głosu, nawet jako wstępu do jednego czy dwóch pacnięć stanowiących karę. Lecz w ostatnich tygodniach coraz częściej traciła panowanie nad sobą. Zaczęła obchodzić stół wokoło, by naprawić szkodę i załatwić problem pochlebstwem. Ale Abraham zadecydował już, czego chce. - Nie chcę jeść. Chcę papy. - Papa nie może przyjść do domu. Jest w Pensylwanii, w miejscu zwanym Valley Forge. Pokazywałam ci jego listy. I słowo, które jest twoim i jego nazwiskiem. Kent. Pochyliła się, by pogłaskać dziecko po ciemnej główce. Lecz Abraham, wciąż zły na nią za jej ostry krzyk przed chwilą, wykrzyknął: - Chcę papy! Żadnej owsianki! Papa! Napięcie i słabość, które dokuczały Annie w tych zimowych dniach na początku tysiąc siedemset siedemdziesiątego ósmego roku, wyszły znów na jaw mimo jej wysiłków. - Dość tego, Abrahamie! Nie możesz zobaczyć papy, ponieważ jego tu nie ma! A teraz zjadaj śniadanie albo dostaniesz klapsa! Pokazała mu rękę, aby zilustrować groźbę. I to był gest, którego nie powinna była uczynić. Abraham Kent, dwuipółletni, zrzucił swą łyżkę na podłogę. Jedną rączką z serdelkowatymi paluszkami zepchnął miskę z krawędzi stołu. Naczynie roztrzaskało się, bryzgając bryją z wody i owsa na sukienkę Anny. Trzepnęła go po ręce. - Jesteś niedobrym chłopczykiem! Abraham zmarszczył brewki, przybrał kolor buraka i pochylił się. - Wielkie nieba, łap dziecko, zanim spadnie! - wykrzyknął nowy głos. Pani Eulalia Brumple, mała i krucha kobietka, podbiegła od drzwi w mętnych promieniach słonecznego światła i złapała Abrahama w ramiona, zanim zdążył upaść na podłogę.-Anna zła i zawstydzona zasłoniła oczy ręką i odwróciła się. - Sama nie wiem, kto jest w gorszym nastroju dzisiaj, pani Brumple, ja czy Abraham. Poczuła, że zbiera się jej na płacz i hamowała łzy całą siłą woli, w czasie gdy sąsiadka kołysała dziecko, ignorując to, że szarpał ją za czepek, wrzeszcząc bez przerwy: - Chcę zobaczyć papę! Chcę zobaczyć papę! - No, no, młody dżentelmen nie może zachowywać się w ten sposób - powiedziała pani Brumple, gdy Abraham ściągnął jej czepek na oko. - Znajdziemy ten bębenek, który przyniósł ci ojciec, dobrze? - Bębenek? - spytał Abraham, przestając łkać i już tylko pociągając nosem. - Bębenek - potwierdziła pani Brumple. - Możesz ulżyć swemu sercu, odgrywając swe cierpienie na bębenku - spojrzała na Annę - ale lepiej nie tutaj, w saloniku. Anna patrzyła skonsternowana, gdy pani Brumple szła z dzieckiem do przedniej części domu. Po chwili usłyszała głośny hałas dziecinnego bębenka. Dziwaczny rytm źle działał na jej nerwy. Cóż to się z nią działo w ostatnich dniach? - zadawała sobie pytanie, umieszczając czajnik z wodą na piecu. Kuchnia w Cambridge była chłodnym pomieszczeniem w ten lutowy poranek. Anna wstała wcześniej, znów nie mogła spać. Zaczęła list do Filipa, zdecydowana utrzymać go w wesołym tonie, nie chcąc nawet napomknąć o narastającym napięciu, które czuła podczas jego nieobecności. Napisała dokładnie jeden akapit, informując o tym, jak wzrosła liczba mieszkańców w Cambridge, jak wielka liczba czerwonych kurtek Johnny,ego Burgoyne,a przemaszerowała na wschód po Saratodze. Wrogie wojska zamknięto w obozach i zobowiązano do niebrania udziału w walkach do końca wojny. Dżentelmen Johnny zgodził się na to w ramach warunków pokojowych, kiedy się poddawał. Anna przerwała pisanie w połowie zdania i zaczęła zastanawiać się, czy angielskie transporty kiedykolwiek przybędą, by zabrać do Europy jeńców wojennych. A potem po prostu siedziała, wpatrując się w przestrzeń. Ciało miała obolałe od napięcia, które znała już zbyt dobrze. Bębnienie Abrahama nie ustawało. Pani Eulalia Brumple wmasze-rowała do kuchni. Ta drobnokoścista, sześćdziesięcioletnia kobieta o oczach sokoła i mocno zarysowanych ustach nigdy nie chodziła, ale właśnie maszerowała. Lecz jej obecność w sypialni dodawała Annie otuchy. Wdowa Brumple była szorstką kobietą, ale kiedy zabrała kilka rzeczy ze swojego znajdującego się tuż obok domu, Anna odetchnęła. Teraz już mniej się obawiała wizyt wyraźnie zabiegającego ojej względy kapitana Rackhama. Szczęśliwie ten człowiek nie nachodził jej już od jesieni. Przypuszczała, że było tak dlatego, ponieważ kapitan w końcu wyruszył w morze w poszukiwaniu nagród. Anna zajęła się przyrządzaniem herbaty dla nich obu. Rozpoznała wyraz twarzy starszej pani. Westchnęła w myślach. Kolejny wykład. - Pani Kent? - Tak, pani Brumple? - ta kobieta zawsze przestrzegała właściwych form i zwracała się do niej po nazwisku. - Z pewnością nie obrazi się pani, jeżeli wspomnę o jeszcze jednej rzeczy, którą warto naprawić. Pani Brumple nigdy nie omieszkała poprzedzić swoich kazań takimi czczymi przeprosinami. - Może herbaty, zanim ostygnie? - zaproponowała Anna, mając nadzieję oddalić uwagi o... o czym tym razem? O wychowaniu dziecka? Miała rację. - Za chwilę. Najpierw muszę pomówić otwarcie. Anna miała ciemne kręgi pod oczyma. Westchnęła i opadła na krzesło. - Proszę mówić. - Gdzieżbym odważyła się krytykować. Chciałabym tylko być pomocna. Staram się. - Tak, tak. Wiem o tym. Słucham. - Anna słyszała ten wstęp tuziny razy. - W moim pojęciu to wstyd, że nie można temu kochanemu maleństwu choć w przybliżeniu pokazać, jak wygląda jego ojciec. - Nie mam żadnej podobizny mego męża! - wykrzyknęła Anna, prawie bliska łez. - Nie jesteśmy tego rodzaju rodziną, która może sobie pozwolić na wynajmowanie wysokiej klasy malarzy miniaturzys-tów. Pani Brumple rozważała przez chwilę słowa Anny, po czym stwierdziła stanowczo: - Może byłoby lepiej wynająć nawet trzeciorzędnego artystę, trzymając go na dystans oczywiście, bo to strasznie niemoralne łotry. Kiedyś jeden robił mi okropne propozycje. Więc lepiej być może było wydać pieniądze na miniaturę, niż pakować je w pirackie statki, które jeszcze nie przyniosły ani pensa. - To nie są piraci, to licencjonowani korsarze. - Bez różnicy. Nie wypłacili ani pensa zysków z inwestycji. Anna nic nie odpowiedziała. Stwierdzenie pani Brumple było zgodne z prawdą. Mała flotylla kapitana Caleba, buszująca na wschodnich wodach, jak dotąd nie schwytała żadnego nieprzyjacielskiego statku. Anna zaczynała żałować, że zainwestowała swoje dwieście funtów w budowę "Guli" i "Fidelity". I to wcale nie z powodu paskudnego charakteru współpracownika kapitana. Ten człowiek przeszedł z "Nancy" na statek handlowy "Guli". Sam Caleb pływał na drugim nowym statku korsarskim. - Dziecko oczywiście potrzebuje zaznajomić się z twarzą własnego ojca - ciągnęła pani Brumple. - Jaka szkoda, że twój małżonek nie okazał się tak próżny jak pan Brumple. Mała wdowa opowiadając o mężu, używała zawsze nazwiska. Brumple najwidoczniej był krawcem i jego sukcesy życiowe okazały się mierne. Anna znała znacznie więcej jego klęsk i wad niż cnót. Widać te pierwsze przeważały. - Brumple pokazywał mi coraz to nowe szkice węglem. Podziwiał swą przystojność! Lepszy głuptas! Mogę prosić o jeszcze odrobinę herbaty, moja droga? Anna nalewała holenderską herbatę z przemytu, sama nie wiedząc, czy śmiać się z pretensji małej wdowy czy wybuchnąć łkaniem. - Oczywiście powitałabym chętnie wszystkie portrety pana Brumple^, gdybyśmy mieli dzieci - powiedziała starsza pani. - Lecz po pierwszych kilku latach naszego małżeństwa, latach, w których niechętnie pozwalałam Brumple,owi folgować zwyczajowi muskania wargami mego policzka, co nieuchronnie prowadziło do obłapiania, a potem do tego, co cierpiałam jedynie jako część moich obowiązków małżeńskich... O czym to ja mówiłam? Aha, mówiłam, że kiedy stało się jasne, iż Brumple i ja nie zamierzamy pozostawić spadkobierców na tym świecie, to, wierz mi, nakłoniłam go, żeby zostawił mnie w spokoju. Jednakże - siorbała herbatę - to, co mówiłam, pozostaje w mocy. Miniaturki mogą pomóc dziecku zapamiętać rysy osoby kochanej. Czy potrafiłabyś narysować podobiznę pana Kenta dla Abrahama? - pani Brumple spojrzała na Annę. - Zaledwie potrafię narysować prostą kreskę - Anna smutnie potrząsnęła głową. Odgłos upadku z saloniku spowodował, że Anna poderwała się z krzesła. To samo zrobiła pani Brumple. - Och, moja droga! Chłopak coś zepsuł! Pozwól, że ja zobaczę. Ty jesteś zbyt zmęczona, żeby opiekować się nim właściwie! - wyma-szerowała z kuchni szybkim krokiem. Anna czuła się dotknięta, ale ta reakcja minęła szybko. Na swój surowy sposób pani Eulalia Brumple lubiła swą młodą sąsiadkę i kochała Abrahama. Anna również właściwie była zadowolona z obecności starej plotkarki. Wiedziała, że ostatnia szarża wdowy nie była wynikiem złośliwości. Była zmęczona, wdowa miała rację. Czuła się zmęczona radzeniem sobie z Abrahamem bez pomocy męskiej ręki. Zmęczona samotnym spaniem przez zbyt wiele nocy, drżeniem z zimna, mimo że codziennie zabierała ze sobą termofor. Zmęczona martwieniem się o to, czy te dwieście funtów, które pożyczyła Calebowi, nie przepadło na zawsze. Zmęczona trapieniem się z powodu Rackhama, którego imię wbrew jej zamierzeniom wkradło się do listu do Filipa. Zmęczona wojną, która przynosiła nieważne zwycięstwa i istotne klęski amerykańskiej armii. Zmęczona myśleniem o Filipie, który ginie zabity brytyjskim bagnetem. Zmęczona zamartwianiem się o to, jak przetrwa, jeśli on już nigdy nie wróci do domu, nigdy jej nie obejmie, nie pocałuje i już nigdy nie będzie się z nią kochał. Czuła się wyczerpana. I nie widziała możliwości ciągnięcia tego dłużej. Nie zdawała sobie sprawy, kiedy zakryła oczy dłońmi i siedząc w bladym lutowym słońcu, rozpłakała się. Gdy dotknęła jej czyjaś dłoń, zesztywniała, jakby połknęła kij. - Pani Kent, proszę pozwolić, bym zaprowadziła panią do łóżka. Jak to bywało przy takich okazjach, jej twarz od razu złagodniała. Właściwa jej uprzejmość przebijała przez charakterystyczną dla kon-gregacjonalistek surowość. - Czy w ogóle spała pani zeszłej nocy? - spytała miękko. - Bardzo mało. - Więc chodźmy. - Przepraszam, że mój język był dzisiaj taki ostry. Nie chciałam być szorstka ani dla pani, ani dla chłopca. *¦ - No, no. Nie usprawiedliwiajmy się. Wezmę Abrahama na zakupy na rynek. Wstań, moja droga, pójdziemy do łóżka. Anna posłuchała małej wdowy. Wkrótce leżała, wsłuchując się w dźwięki domu. Po dachu zsunęła się pryzma topniejącego śniegu. Czuła ból wywołany wyczerpaniem i pragnieniem obecności Filipa. Niezależnie od tego jak bardzo się starała, wciąż nie mogła zasnąć. II Anna chyba nigdy nie umiała dostrzec w wojnie czegoś śmiesznego. Ale oto znalazła przydługą relację w starym już numerze miesięcznika "Gazety" Bena Edesa. Mokra i wietrzna kwietniowa noc wydawała się chwilowo jak najbardziej odległa. Zwinięta w fotelu przed przytulnym ogniem, Anna roześmiała się na głos powodując, że pani Brumple spojrzała znad szalika, który robiła na drutach dla Abrahama. - Pani Kent, z pewnością nie powinnam wychodzić ze słowami krytyki, ale mam wrażenie, że skoro Abraham w końcu zasnął... Anna chichocząc zakryła dłonią usta. - Zachowałam się zbyt hałaśliwie, tak? Ale to jest zachwycające. Pewien człowiek z Connecticut, niech pani sama spojrzy - wręczyła jej gazetę. - Nazywa się David Bushnell. W lutym wypuścił całą flotyllę, którą oni zwą diabelską. - Co to znaczy diabelską? Jakieś określenie na męża? - Nie, pani Brumple! Beczka prochu z ciągłym zapalnikiem. Bushnell wysłał je rzeką Delavare powyżej Filadelfii. Miał w planie wysadzenie w powietrze zakotwiczonych tam brytyjskich okrętów. Lecz z powodu kry wszystkie beczki zatrzymały się przy nadbrzeżu. Ale w gazecie informują, że Brytyjczycy byli bardzo wystraszeni beczkami. Żołnierze na ich widok uciekli z muszkietami... Pani Brumple odłożyła na podołek druty, a wyraz jej twarzy jasno mówił, że jest jak najdalsza od znalezienia czegoś wesołego w opowieści. Anna ciągnęła dalej: - Rozbawiła mnie piosenka pana Hopkinsona z Kongresu. Zatytułowano ją Batalia o beczki. Oto ona, proszę posłuchać. - Brumple zawsze lubił lekkie wersy. To świadczy o frywolnym umyśle. Anna jednak nie miała zamiaru powstrzymywać się. - Sir William Howe i jego kochanka śpią już, gdy część beczułek zaczyna eksplodować. Hopkinson pisze: Sir William wygodnie ułożony, leży choć nie u boku żony. Spoczywa sobie komfortowo w łóżku z............... Anna popukała palcem w stronicę, a jej mizerna twarz promieniała wesołością. - Pan Edes zostawił puste miejsce, ale mogę sobie wyobrazić, jak nasi żołnierze będą wyśpiewywać na całe gardło: z panią Loringową. A oto reszta: Teraz oczy przecierać zaczyna. Wiedzieć chce, jaka hałasu przyczyna. I sztab zaraz zapytuje, Co się marynarzom gotuje. Pukanie w hallu przerwało Annie i odwróciło uwagę pani Brumple, uniemożliwiając jej wyrażenie dezaprobaty. Będąca najbliżej frontowych drzwi, zacna wdowa poszła otworzyć. Anna wróciła do wiersza, śmiejąc się z wesołością, jakiej nie doświadczyła w ostatnich latach. Częstochowskie rymy nie były godne zachwytu, ale już od tak dawna nie znalazła niczego wesołego. Zaledwie zwróciła uwagę na ostry ton pani Brumple, której odpowiadał męski •- głos. Rozmowa nie trwała nawet minuty. Po czym frontowe drzwi trzasnęły. Pani Brumple znów znalazła się w świetle kominka. - No cóż, z pewnością nie spodobał mi się wygląd tego człowieka. - Kto to był? - Ktoś w rodzaju marynarza. Okropnie obszarpany. Szukał domu Russelów. - Tu nigdzie w sąsiedztwie nie ma rodziny nazwiskiem Russel. - Wiem doskonale. Myślę, że to był podstęp. Nie podobał mi się ten człowiek. Jego oczy nie budziły zaufania, tak jak oczy Brumple,a. Chociaż Anna zdawała sobie sprawę, że troska pani Brumple może być przedwczesna, zmartwiła się. Kiedy usłyszała o marynarzu, zaraz przyszedł jej na myśl Malachi Rackham. Zanim poszła spać, wpatrywała się uważnie w zadeszczoną ulicę, czy nie zobaczy kogoś podejrzanego. Nie widziała nikogo. Dwukrotnie jednak upewniła się, że frontowe i tylne drzwi są zamknięte na zasuwę i wszystkie okna mają założone okiennice, zanim poszła spojrzeć, czy Abraham jest należycie okryty. III Następnego dnia deszcz padał od rana. Wieczorem pani Brumple, w płaszczu, rękawiczkach i z parasolką, zdecydowała się zmierzyć swą chrześcijańską odwagę z nieprzychylną aurą. - Na pewno nie ma pani nic przeciwko temu, żebym wyszła, pani Kent? - To pani ma zamiar przemoknąć, nie ja - uśmiechnęła się Anna. - W pracy dla Pana i generała Washingtona. Nasze kółko modlitewne zorganizowało się nie tylko w celu czytania Pisma Świętego, ale i szycia bluz strzeleckich. I to w jednym czasie. Od dzisiaj będziemy się zbierać co wtorek. Z pewnością wrócę za godzinę czy dwie. - Będę tutaj, proszę się nie martwić. - Teraz uczestniczę w życiu religijnym z jaśniejszą świadomością niż wtedy, gdy byłam zamężna - powiedziała mała dama, naciągając rękawiczki. - Brumple w każdą niedzielę siadywał ze mną w ławce, bo wiedział, że to dobre dla interesów. Ale pod tym, o co zresztą zawsze go podejrzewałam, ukrył umysł wolnomyśliciela. Dobranoc -zakończyła, wymaszerowując przez frontowe drzwi. Mimo nadejścia wiosny w dalszym ciągu czuło się chłód. Anna roznieciła mały ogień w saloniku, po czym zajęła się pracami domowymi. Cerowała i łatała przez godzinę, aż przerwały jej dźwięki z sypialni Abrahama. Odłożyła szycie na bok i pośpieszyła na tyły domu. Chłopiec oddychał ciężko. Gdy patrzyła na niego, kilkakrotnie zmienił pozycję. Dotknęła jego czoła. Nie, nie miał gorączki. Może kręcił się z powodu złych snów. Głośne, uporczywe pukanie przeraziło ją. Odbiło się echem po uśpionym domu. Zmarszczyła brwi. Któż mógł przybywać o tej godzinie? Zalękniona pośpieszyła do saloniku, a potem podeszła do wnęki okna. Uniosła zasłonę. Na zewnątrz zaledwie widoczny w strugach deszczu stał zamknięty powóz. Koń był przywiązany do kółka przed domem. Ludzi nie było widać. Dłonie Anny zziębły. Kłody na palenisku ukazywały na ścianach wolno zmieniające się cienie. Poczuła szczególne, nerwowe trzepotanie wewnątrz piersi. Może, ktokolwiek to był, pójdzie sobie? Pukanie powtórzyło się. Tym razem głośniejsze. - Pani Kent, do pani mówię! Czy pani jest w domu? - O mój Boże - wyszeptała, poznając głos. Przerażona rzuciła się do frontowego hallu. Nie zamknęła drzwi za panią Brumple. Trzy kroki od drzwi zatrzymała się. Za późno. Drzwi otwarły się do wewnątrz, opryskując ją deszczem. Jak jakiś duch, wysoki mężczyzna wślizgnął się do środka. Jego mocno kręcone włosy błyszczały. Z płaszcza ciekła woda. Prawe oko, tak dziwnie rozciągnięte małą blizną, jarzyło się niczym węgiel w blasku bijącym od kominka. - Proszę mi wybaczyć to nagłe wtargnięcie, ale pomyślałem sobie, że może nie słyszała pani pukania - powiedział kapitan Malachi Rackham. IV Anna czuła, jak drętwieje, gdy Rackham wpatrywał się w nią z ohydnym, samczym uśmieszkiem. Chwiał się nieco na nogach. Poczuła zapach rumu. Okropne podejrzenie wkradło się do jej duszy. Mężczyzna z poprzedniego wieczoru, marynarz, może został wysłany, by sprawdzić, czy jest sama? Czy Rackham kazał ją obserwować? Nie, nie, to był zbyt fantastyczny pomysł. Czy jednak nierealny? Próbowała się uspokoić, ale ciągle czuła trzepotanie serca. Po sekundzie była pewna, że wczorajszy gość nie był przypadkowy. Rackham poczekał z wejściem, aż jego człowiek zawiadomił go o wyjściu pani Brumple. - Nie zamierzałem pani przestraszyć do tego stopnia, żebyś nie mogła wykrztusić słowa - zadeklarował Rackham. - Wstąpiłem, bo pomyślałem, że będzie pani zadowolona, słysząc relacje o powodzeniu inwestycji w "Guli". - Spojrzał nad jej ramieniem do pustego saloniku. - Nie jest pani zajęta, możemy o tym porozmawiać. - Ja - Boże, dlaczego aż tak zaschło jej w gardle? - ja właśnie robiłam coś w kuchni. Wstawiałam kocioł mydła do gotowania. - Dziwne - Rackham zmarszczył nos. - Nic nie czuję. - Miałam właśnie postawić na ogień, gdy usłyszałam pukanie. - Więc jest pani wolna przez kilka chwil. Wślizgując się do saloniku, przypadkowo dotknął jej łokcia. Rozpiął swój płaszcz i rzucił na krzesło. Kołysząc się stanął z nią twarz w twarz. Zgiął jedno kolano, wystawiając przed siebie stopę. Wyraźnie stroił pozy, udając kogoś lepszego, niż był. Jego ubranie potęgowało to wrażenie. Nosił bryczesy w kolorze gołębiej szarości, ostentacyjnie elegancki płaszcz z żółtego weluru i zbyt obfite koronki przy kołnierzu i mankietach. Założył ręce do tyłu, ogrzewając je przy ogniu. - Proszę tu podejść, pani Kent! Może pani przynajmniej wykazać nieco uprzejmości względem człowieka, o którym pani mówi źle. - Kapitanie Rackham - Anna usilnie starała się nie podnosić głosu. - Powinno być dla pana jasne, że nie jest tu pan mile widzianym gościem. Wzruszył ramionami, obserwując zasunięte szczelnie zasłony we frontowych oknach. - Jasne, niejasne. Ale musisz znieść mnie trochę, moja pani. Bo jesteś mi winna nieco uprzejmości. - O jakiej uprzejmości pan mówi? Nic nie jestem panu winna! - Ależ tak - pod opuszczoną prawą powieką jego źrenica płonęła. -Nie doceniłem twych rozmów, pani, z Willem Calebem o moich listach i wizytach. - Co? Może pan być pewny, że znów z nim porozmawiam, kapitanie. - Ruszyła w kierunku hallu. - A teraz proszę opuścić mój dom! - We właściwym czasie. Ciągle uśmiechając się, Rackham usiadł i skrzyżował nogi. Bardziej przerażona niż kiedykolwiek w życiu, Anna stała w hallu, nie wiedząc co robić. Zdała sobie sprawę, że głosy obudziły Abrahama. Słyszała jego cichy płacz. - Mama? - Śpij synku! - zawołała. - Wszystko w porządku! Jestem tutaj! Usłyszała niespokojne mamrotanie z dziecinnego pokoju, a potem ciszę. Anna powoli przeniosła z powrotem spojrzenie na Rackhama. Teraz przechadzał się przed kominkiem, nie ukrywając, że przygląda się jej figurze. Sukienka, mimo że więcej niż skromna, korzystnie podkreślała jej sylwetkę. Mężczyzna nawet nie usiłował kryć swego zainteresowania. Zerknęła na francuską szpadę wiszącą nad okapem kominka. Czy w razie czego będzie w stanie sięgnąć po nią dostatecznie szybko? Zawieszona poniżej strzelba Kentucky nie była nabita. Można było najwyżej użyć jej jako maczugi. Zdecydowana nie pozwolić lękowi, by nią zawładnął, Anna skrzyżowała ramiona na piersiach i ostro zwróciła się do Rackhama: - Czy to pan dwa dni temu przysłał tu kogoś? Człowieka, pytającego o rodzinę nazwiskiem Russel? - Tak. Użyłem do tej roboty chłopaka z "Guli". Obserwował dzisiaj wieczorem dom, a potem przywiózł mnie tu powozem. - Więc śledził mnie pan! - Nazywaj to, jak chcesz. Mamy prywatne sprawy do omówienia i nie życzę sobie przy tym innego towarzystwa oprócz twego, kochana. Znów pokazał zęby, co w jego mniemaniu miało być czarującym uśmiechem. Annie wydawało się, że to drapieżnik szczerzy kły. Rackham mówił dalej: - "Guli" przybył do Bostonu w ostatnią niedzielę rano. Wzięliśmy piękną nagrodę w hrabstwie Caroline. Jak już mówiłem wchodząc, pomyślałem sobie, że to panią zainteresuje - udał, że jest gotów wstać i wyjść. - Jednakże, skoro pani upiera się, że nie... - Brytyjską nagrodę? - spytała zaciekawiona pomimo odczuwanego lęku. - Właśnie! Kiedy podpłynęliśmy pod pełnymi żaglami i ostrzelaliśmy ostro, bardzo szybko opuścili żagle. Cały zysk wyniósł, och, wyniósł mniej więcej pół miliona funtów szterlingów. - Zrobił pauzę. - Czy mam mówić dalej? Suma zaskoczyła ją, lecz jednocześnie opuściło ją zmieszanie i niepewność. Teraz już wiedziała, jak postępować. Miała straszną ochotę uciec z domu. Malachi Rackham nigdy by jej nie śledził ani nie przybył do Cambridge w strugach deszczu, gdyby chodziło jedynie o troskę o inwestycje Kentów. To było podwójnie jasne, biorąc pod uwagę sposób, w jaki zerkał na zarys jej piersi, łuk warg. Przypominał człowieka szykującego się-do konsumpcji wystawnego posiłku. Rackham widział jej wahanie i próbował je wykorzystać. - Proszę przynieść mi porto albo rumu, a podzielę się z panią szczegółami. - Przykro mi, ale nie mam czym pana poczęstować. - Ach, pani Kent, jakże się pani myli.Jego uśmiech nie pozostawiał wątpliwości co do znaczenia słów. . - Wynoś się! - Anna nie ukrywała wściekłości. - Natychmiast! * - Radzę cofnąć te słowa - zachichotał Rackham. - Przede wszystkim nie jestem twoim mężem. A właśnie, zakładam, że twój mąż w dalszym ciągu jest daleko stąd? Służy honorowo swej ojczyźnie, podczas gdy jego żona wygląda, biedactwo, mizernie, pewnie dlatego, że jej łóżko ciągle jest puste. - Wynoś się! - wybuchnęła Anna, wznosząc zaciśniętą pięść. Pozory ogłady i grzeczności, które dotąd zachowywał, opadły z niego jak niepotrzebna łuska. Dopadł jej w kilku długich krokach i ściągając w dół jej zaciśniętą dłoń, zbliżył się tak, że dusił ją odór przetrawionego rumu. - Posłuchaj, pani Kent! Tego pierwszego dnia, kiedy cię spotkałem, od razu wiedziałem, kim jesteś! Właściwie cię oceniłem. Panienka, która gardzi ludźmi i tego nie ukrywa. Pozwól, że coś ci powiem. Kapitan Rackham nie jest człowiekiem, którego się tak traktuje. Nie lubię byc odrzucany twardymi spojrzeniami czy jakimś "nie, dziękuję". Choć przyznam, że to może i część twego uroku, to, że myślisz, iż jestem nikim, i nie zamierzasz tego ukrywać. Mam wrażenie, że właśnie dlatego tamtego ranka na Nabrzeżu Hancocka zdecydowałem, że będę cię miał - za twoją zgodą albo bez niej. - Będziesz miał? - No, no. Tylko bez głupiej pruderii - samczy uśmieszek pewnego siebie koguta nabrał wrogiego zabarwienia. - Dobre dwadzieścia lat mam do czynienia z płcią przeciwną i nigdy żadna mnie nie odrzuciła. Aż dopiero ty! - Ty nikczemny, fircykowaty kłamco! - Uważaj, co gadasz, kobieto! - znów złapał ją za rękę. Wolną dłonią przeorała mu twarz, paznokcie zostawiły krwawiące zadrapania. Rackham uderzył ją. Zatoczyła się, krzycząc. Jej umysł przeszyło jedno okropne słowo "szaleniec". Nie wiedziała, czy chodziło tu o dawne wypaczenia jego charakteru, czy o zranioną próżność. Ale czuła, że każda odmowa, każda dezaprobata, musiała tygodniami, miesiącami jątrzyć jego duszę i nabierać znaczenia w labiryncie pokrętnego umysłu. Wiedziała, że był pijany i niebezpieczny. - Mamo? Abraham znowu wołał przestraszony jej krzykiem. Anna podniosła się na nogi, ale jakoś nie mogła uniknąć rąk Rackhama. Dużych, silnych dłoni wplątujących się w jej włosy, wślizgujących pod ramiona. Kciuki przycisnęły tkaninę nad jej piersiami. - Nawet w złości jesteś słodka, śliczny widok. Oj, pani Kent, sam nie wiem czemu, ale nigdy żadna kobieta nie podobała mi się tak, jak ty mi się podobasz. Może to dlatego, że mnie wcale nie uważasz, co? - Niech cię diabli, pozwól mi odejść! To spowodowało jeszcze większy rechot. - Ależ przestań. Musisz chcieć mężczyzny tak bardzo, że aż cię boli od tego. Ten mały facet, za którego wyszłaś, nie może być dobry w tych sprawach, sama przyznaj! Wyrywając mu się, splunęła mu w twarz. Znów ją uderzył. Osłupiała upadła mu do stóp. Abraham zaczął głośno krzyczeć. Rackham pochylił się, jego cień na ścianie wykrzywił się dziwacznie, gdy złapał ją za włosy, by podnieść głowę. - Chcę ci opowiedzieć o twojej własności, twojej inwestycji. Człowiek, który w tym celu przyszedł, powinien być przyjęty godnie, nie? No pytam, nie? Szarpnął ją za włosy, wydała z siebie ochrypły okrzyk. - Tak - Rackham się roześmiał - w istocie, chcę cię zaprosić na pokład "Guli", na luksusowy wieczór rozrywek. Jak powiedziałem już, jesteś mi to winna. Rozpaliłaś mnie przez tego świętoszkowatego starego bękarta Caleba. Ale wybaczę ci, jeżeli odwiedzisz statek i będziesz grzeczna i zgodna, gdy już"znajdziemy się na pokładzie. Anna zaczęła krzyczeć, mając nadzieję, że przyciągnie uwagę kogoś na zewnątrz. Przerażone okrzyki Abrahama brzmiały równie przeraźliwie jak jej własne. - Bądź cicho! - krzyknął Rackham, puszczając jej włosy i waląc ją pięścią w skroń. Chwiała się na boki, usiłując niezdarnie dosięgnąć okapu nad kominkiem, gdzie błyszczała francuska szpada Filipa. Rackham uderzył mocniej. Upadła, uderzyła skronią o podłogę, jęknęła, otworzyła i zacisnęła dłoń i znieruchomiała. V Anna ocknęła się na krótko, czując kołysanie. Słyszała turkot kół powozu i trzeszczące sprężyny. Stukot kopyt, spod których bryzgało błoto na koleinach drogi. Deszcz bębnił nad jej głową. Przez otwór okna zauważyła odległą zagrodę, żółta plama światła jaśniała w deszczu. Zdała sobie sprawę, że opiera się o łokieć mężczyzny. Usiłowała się odsunąć, ale cuchnąca potem dłoń zacisnęła się na jej ustach. Miejsce, gdzie uderzył ją Rackham, i to, w które sama się uderzyła, okropnie bolało. Rackham przysunął się do niej, by złożyć na jej twarzy zaśliniony pocałunek. Próbowała innego sposobu uwolnienia się. ,•> Wybuchnął tylko swoim demonicznym śmiechem i objął ją mocniej. Lewą dłonią wciąż zasłaniał jej usta. Ugryzła go w palce. Wyszarpnął je, uwalniając rękę tak, że mógł nacisnąć jej przełyk zgiętym ramieniem, pozbawiając Annę dopływu powietrza. - Nie ma po co krzyczeć, moja panno. Powiedziałem ci, że na koźle wynajętego powozu siedzi mój człowiek. A w doku, w Bostonie, widok Malachiego Rackhama, który walnie jakąś panienkę, by grzecznie wsiadła do łodzi, nikogo nie zdziwi. Nikt nie pomyśli, że to gwałt. Portowe dziwki czasem zgadzają się, a potem na brzegu piszczą, żeby podnieść cenę. Widziano mnie, jak uczyłem je rozumu. Tak więc nikt ci nie pomoże, czy będziesz krzyczeć czy... Suka! - zawył, gdy ugryzła go w grzbiet dłoni. Rzucił ją na podłogę trzęsącego powozu, kopnął dwa razy w żebra, a potem uderzył w głowę, znów przyprawiając ją o utratę przytomności. VI -,"L Skrawek światła, matowopomarańczowy. I znów ruch. Lecz tym razem inny, łagodniejszy. Rozpoznała dźwięki. Plusk wody o deski kadłuba. Zgrzyt wyższych i niższych kabestanów statku. Łańcuch podciągany rzutkami na linie. Łańcuch kotwiczny? Anna Kent otworzyła oczy, zobaczyła swą spódnicę i płaszczyk podniesione do kolan. Leżała na koi. Uniosła głowę, w której pulsował ból. Spojrzała w lewo. Zobaczyła Malachiego Rackhama na tle kabiny oświetlonej pojedynczą latarnią kołyszącą się nad jego głową, na haczyku wbitym w belkę. Dwa duże owalne okna ozłocone światłem błyszczały od kropel deszczu. Rack-ham rozparł się na krześle za dębowym stołem. Zarówno krzesło, jak i stół były przybite do pokładu. Rackham nonszalancko kołysał kubkiem do picia, trzymanym w ręce i obserwował Annę z rozbawionym wyrazem twarzy. Jego pretensjonalny płaszcz i bryczesy wisiały na kołku wbitym w ścianę. Miał na sobie jedynie brudnawe gacie z szarego płótna. - Witam, pani Kent - powiedział drapiąc piersi pokryte kręconymi włosami. Były tak samo ciemne jak na głowie. - Zastanawiałem się, ile czasu zabierze ci ocknięcie się. Już minęła godzina, odkąd przyniosłem cię na pokład. - Wyciągnął kubek. - Trochę rumu? - Ten - była tak oszołomiona, że ledwie mogła mówić - ten statek płynie. - Och, jeszcze niezupełnie. Ale ma się ku temu, słowo daję. Mój pilot przeprowadzi nas przez kanały między wyspami tak szybko, jak tylko przypływ pozwoli. Możemy natrafić na złą pogodę, ale postanowiłem zaryzykować. Pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli kapitan Caleb się nie dowie, jak rozporządziliśmy nagrodą, jaką zdobyliśmy na "Guli". Caleb i ja chwilowo nie idziemy w jednym zaprzęgu. Dowie się o tym wkrótce po zawitaniu "Fidelity" do Bostonu. Brytyjska nagroda faktycznie przyniosła niezłą sumkę, jak wspomniałem. Ale niestety, nie na amerykańskich wodach. Przykro mi o tym mówić - Rackham udawał smutek. - Spotkaliśmy nieprzyjazne wiatry, nie zrozumiesz tego. Musieliśmy lawirować aż do Saint Eustatius. To jedyna możliwie bezpieczna przystań. - Był szalenie rozbawiony własną kłamliwą rewelacją, aż mlasnął językiem. - To prawdziwe nieszczęście. Ale Holendrzy poszli nam na rękę, cholernie poszli na rękę. Mieliśmy sprawę w sądzie, ta znaczy aukcję. Jedynym problemem, jak to wyjaśniał Caleb, jest fakt, że nagroda zdobyta w obcym porcie należy jedynie do kapitana i załogi, stanowią o tym nasze Artykuły. Właściciele, tak Bóg zrządził, stracili. Podzieliliśmy więc i to, co przypadłoby także twemu mężowi. Teraz rozumiesz, dlaczego mam tak lojalnych chłopców na tym statku? Pomogą mi porwać każdą damę, jak tylko przyjdzie mi ochota. Szczerząc zęby, Rackham dolał sobie rumu. Anna musiała włożyć sporo wysiłku, by sformułować logiczne zdanie. - Ty... ty oszukałeś Caleba. - O nie, pani Kent. Nic nie mogliśmy na to poradzić. Nieprzyjazne wiatry. - Kłamca! Ty... ty planowałeś coś takiego. Ty to wszystko ukar-towałeś. - Cóż - Rackham wzruszył ramionami - to jest możliwe. Ale już się stało. A teraz przed nami jeszcze bardziej zyskowna perspektywa. Obierzemy kurs wzdłuż brzegu, do Nowego Jorku. - Brytyjczycy. Tam są Brytyjczycy. - W Nowym Jorku? Faktycznie. A jak myślisz, dlaczego tam płynę? Zrozum, korsarze biorą mnóstwo nagród. Jestem pewien, że łatwo mogę znaleźć kupca na taką nowiutką piękność jak "Guli". Trochę pracy i posłuży do transportu kolejnych schwytanych statków. Założę się, że będzie mnóstwo chętnych do złożenia oferty na nią wśród torysowskich kupców w Nowym Jorku. - Statek nie jest twój, żebyś go sprzedawał! - krzyknęła Anna ochryple. - A dlaczego? Któż tutaj oprócz ciebie podaje w wątpliwość moje prawo? I mamy inne sprawy, którymi musimy się zająć, tak, mamy... Wyszczerzył zęby i sięgnął dłonią między swoje uda, ściskając krocze. Anna poczuła, jak usta wypełnia jej kwas. Chciała krzyczeć, krzyczeć bez przerwy i z całych sił. - Tutaj, zaraz - Rackham wciąż trzymał w garści swoje krocze. -Tutaj mam narzędzie, które mi posłuży do zaprzątnięcia twych myśli rzeczami przyjemniejszymi niż statki i ich posiadanie. Wkrótce, kiedy ubiję interes i zarobię na "Guli", zrobimy sobie wielkie wakacje we dwoje w mieście Nowy Jork. Eleganckie życie. Gwarantuję ci to. - Ty... ty sprzedałeś Caleba, który dał ci pracę, zaufał ci? - Caleb - twarz Rackhama wykrzywiła się brzydkim grymasem -jest głupcem, który myśli o mnie źle, tak jak ty. Ubiliśmy interes, to wszystko. Kapitanowie, dobrzy kapitanowie, to wielka rzadkość. Byłem na dnie, więc złapałem pierwszą ofertę. Ale pamiętam każdą chwilę, kiedy ten bękart patrzył na mnie krzywo, z pogardą. I pamiętam, kiedy mi rozkazywał. Powoli, jak muskularne zwierzę podnoszące się ze swego legowiska, Rackham odstawił swój kubek na stół. Wstał, rozwiązał troczek u swych kalesonów i pozwolił im opaść. - Tak samo pamiętam każde twoje chłodne spojrzenie, każde odwrócenie się plecami. Tak, pamiętam. Rackham ruszył w kierunku koi, jego ogromna przekrwiona męskość kołysała się na wysokości oczu Anny. - Będziemy mieć wspaniały, wypełniony czas w Nowym Jorku. Umożliwimy ci opanowanie jednej lekcji. Musimy ustalić role, byś zrozumiała, kto tu wydaje rozkazy, a kto słucha. - Zdrajca. - Cicho bądź, ty suko! - Zdrajca kraju, który... Rackham zarechotał, przerażając Annę tak, że zamilkła. - Ach, pani Kent, wspaniała z ciebie kobieta. I dlaczego miałbym się na ciebie gniewać? Wynalazłaś mi większą liczbę imion, niż mogę spamiętać. O tak, zrobiłaś to. Zajmie mi miesiąc ukaranie cię za każde z nich! Zrobił jeszcze krok. - Dużo kary, dużo przyjemności. Wszystko w tym samym czasie, co ty na to? Sięgnął w dół, obejmując ręką swój poczerwieniały narząd. Tuż przy koi zanucił: - No już. Zaraz. No już. Bądźjniła. Pocałuj mnie... Tym razem krzyk Anny Kent przeszedł w histeryczny jęk. Rackham tylko się zaśmiał, zwalając na nią swe cielsko. VII Obudziła się na odrażającej koi, gdy zaczynało świtać. Nigdy jeszcze w całym swoim życiu nie była tak poraniona i obolała. Nawet wtedy, gdy wydawała na świat Abrahama. Czuła się fizycznie zniszczona męką, jaką Rackham zadawał jej przez długą noc. Bił ją i zmuszał do rozłożenia nóg, a potem pastwił się nad nią, maltretując jej wnętrze, zadając ból tak intensywny, że w końcu perwersyjnie stał się błogosławieństwem. Jak rodzaj narkotyku odwracający myśli od cierpienia. W głowie Anny panował chaos, gdy próbowała zejść z koi. Statek zakołysał gwałtownie i upadła na ziemię. Po omacku szukała kapitańskiego stołu, dwie minuty zajęło jej podniesienie się na nogi. Przez owalne okno zobaczyła strzeliste wzgórza i doliny oceanu. >i I nigdzie lądu. Odgarnęła włosy z jednego oka, oparła się o stół. Spojrzała w dół, na krew sączącą się po wewnętrznej stronie lewego uda. Na trzy jaskrawe, niebieskożółte siniaki, które pojawiły się na piersiach. Uświadomiła sobie nieliczne dźwięki. Szmer wody, tupot marynarskich nóg nad głową, przytłumiony krzyk... Słabym głosem powtórzyła imię swego męża. Dziecka. I znów imię męża, jak litanię, która mogła ją uratować. Wskrzesić w obliczu tego trudnego do uwierzenia nocnego koszmaru, porwania i bólu. Uderzyła w drzwi. Pociągnęła. Szarpnęła. Zamknięte na zasuwę. Od zewnątrz. Otworzyła jedno z owalnych okien. Poczuła smak soli. Obserwowała pieniący się biało ślad statku. "Guli" mknęła przez spokojne, głębokie morze. Przyglądała się wodzie, stojąc dłuższą chwilę niepocieszona. Raz po raz potykając się, wróciła do stołu. Utonęła w przytwierdzonym do podłogi krześle, bliska jeszcze jednego wybuchu nie kontrolowanego szlochu. Bolało ją, bolało tak okropnie. Po czym zdominowało ją inne uczucie. Wściekłość. Wściekłość za ohydny sposób, w jaki została wykorzystana. Wściekłość... i zdecydowanie, by nie poddać się rozpaczy, choć brakowało tchu. Dobrze - powiedziała sobie. - Teraz pomyśl. Jest ciężko, ale jeżeli chcesz znowu zobaczyć Filipa, jeżeli chcesz zobaczyć Abrahama kiedykolwiek, musisz pomyśleć! On w końcu wróci do kabiny. Ale jak ona może wyjść z kabiny? Jeżeli uda się jej go zwieść. Nawet obezwładnić. Jeśli uda się jej dostać na pokład, to może przekona kilku członków załogi, żeby stanęli po jej stronie. I może zawrócą do Bostonu. Przechwałki Rackhama o lojalności jego ludzi nie mogły mieć zastosowania do każdego człowieka z osobna. Nikła, prawie żadna szansa. Czy jednak istniała inna? Powoli zaczęła kręcić głową w poszukiwaniu broni, jakiejkolwiek broni, która przytrzymałaby Rackhama w wykuszu. Natychmiast zdała sobie sprawę, że popełniła błąd, nie zauważając jednej poważnej usterki w swym planie. Rackham nigdy nie pozwoli jej być na pokładzie dłużej niż chwilę, jeżeli będzie mógł podążyć za nią. Jeżeli on... Anna Kent drżała. Otarła usta. Dosłownie zmusiła się, żeby dokończyć myśl. Jeżeli będzie żył. Przypomniała sobie o czymś i uniosła głowę. Spojrzała na latarnię zwisającą z haka wbitego w belkę. Latarnię wykonano z wyciskanych szybek. Stłuczone szkło okienne Rackham zauważyłby od razu, lecz mógł nie dostrzec ułamania małej szybki. Pojękując, gdyż wysiłek sprawiał jej ból, uklękła na stole. Po omacku sięgnęła do góry. Zanurzenie "Guli" dziobem prawie ją przewróciło. Zdołała złapać latarnię, obrócić ją lekko. Przygryzła dolną wargę, uderzając knykciami w wyciskaną szybkę od strony niewidocznej od drzwi. Wzięła głęboki oddech. Ktoś schodził w dół. Zaczęła gramolić się ze stołu. Kroki zbliżały się... minęły drzwi i ucichły. Wstrzymując oddech, odczekała jeszcze chwilę. Potem znów uderzyła. I jeszcze raz, mocniej. Szybko położyła się na koi, nagimi plecami zwrócona do drzwi. Jej ciało zwinęło się nie tylko po to, by udawać, że śpi, ale także, by ukryć lewą rękę, w której trzymała kawałek szkła. Prawa ręka wciąż krwawiła na wyplamioną poszwę. Leżała tak nieruchomo, wyobrażając sobie twarze Filipa i Abrahama. Próbowała nie myśleć o tym, jak bardzo ją boli. I o tym, że ból może spowodować, iż będzie wolniejsza i zniweczyć jej jedyną szansę. Leżała z zamkniętymi oczami, z sercem uderzającym szybko i nieregularnie, z uszami łowiącymi każdy szmer w oczekiwaniu na powrót Rackhama. VIII Zasuwa zazgrzytała. Anna się napięła. Prawa ręka bolała ją okropnie. Rozcięła ją, rozbijając szkło i przenosząc odłamki na biurko Rackhama. Większość ukryła, ale jeden zacisnęła w lewej dłoni. Usłyszała ciężkie stąpanie Rackhama. - Odpoczywasz sobie, moja panno? , Filipie - pomyślała - módl się za mnie. Mam tylko jedną szansę... - Chodź, obudź się, zobaczymy, jak się czujesz po tym wieczorze. Ręka Rackhama zacisnęła się na jej lewym ramieniu, odwracając ją do siebie. Po omacku minął jej rękę, żeby szarpnąć za sutkę... Zbielał, gdy Anna wycelowała lewą dłoń z całą pozostałą jej jeszcze siłą, cięła ostrą krawędzią szkła poprzez jego twarz. Raz, dwa! - Niech cię diabli porwą! Ty fałszywa suko! Złapał się oburącz za twarz. Szkło przecięło mu gałkę oczną. Różowy płyn wyciekał między palcami Rackhama. Rozcięte oko trzepotało mimowolnymi skurczami. Anna zaczęła wyczołgiwać się z koi. Rackham kołysał się do przodu i do tyłu, przyciskając zranioną źrenicę, jakby mógł w ten sposób powstrzymać krwotok i wyciekanie. Gdy wyciągnął po nią rękę, zanurkowała i uciekła. Prawie dotarła do otwartych drzwi. Pokład przechylił się gwałtownie. Rzuciło ją do tyłu, na Rackhama. Dolną część twarzy miał unurzaną w czerwieni, usta ciskały niezrozumiałe słowa. Złapał ją wpół, jego ślina i krew spływały po jej ramieniu, piersi, plamiły brzuch. Charcząc Rackham wlókł ją naokoło stołu. Zakrwawione strzępy chustki sterczały mu z dziur w lewej połowie twarzy. Jego prawe oko rozciągnięte szramą błyskało zwierzęcym bólem, gdy podniósł Annę, żeby cisnąć ją w kierunku rufy. Zatopiła palce w jego twarzy, poczuła jak wpadają w mięsisty oczodół. "Guli" wspinała się na nową falę, jej nachylenie wzrosło. Rackham usiłował rzucić dziewczyną, ale ona wczepiła palce niczym szpony w jego twarz. Zbyt późno Rackham usiłował się od niej uwolnić. Złączeni, wpadli na owalne okna. Szyba roztrzaskała się pod ich ciężarem. Słyszała okropny krzyk Rackhama, krzyk przerażenia, gdy lecieli w stronę kipiącej bieli kilwateru. Nie miała czasu na strach, nie miała czasu na nic oprócz ostatniej myśli, przeraźliwego krzyku duszy: - Filipie, kocham... Fala uderzyła ją i porwała w głębiny. KSIĘGA TRZECIA Śmierć i zmartwychwstanie ROZDZIAŁ PIERWSZY 1____________Wilki____________ & i Zegar tykał mu w głowie. Szedł nieustannie, popychając jeszcze o kilometr naprzód, a potem jeszcze jeden. Zegar prowadził go, gdy wycieńczone ciało odmawiało pesłuszeń-stwa. Każdego dnia budził go wcześniej, bladym świtem albo jeszcze przed świtem. Wiosenne powietrze było bardzo chłodne, a szkarłatne lobelie dopiero zaczęły przebijać się przez falującą trawę łąk. Usta miał pełne suchej kukurydzy ze swej sakwy. Zagryzał ją kawałkiem mięsa wołowego suszonego na słońcu, popijał wodą zaczerpniętą ze spienionego potoku. I znów pędził naprzód. Dosiadał dużego, gniadego ogiera, kupionego w Will Creek. Wybrał tego konia bardziej ze względu na wytrzymałość niż na szybkość. Lecz gdy dni ociepliły się i czas stał się jego największą troską, zaczął gnać zwierzę powyżej jego możliwości. W małych dolinkach zagubionych wśród łańcuchów gór popasał czasami z osadnikami, jedną czy dwoma rodzinami żyjącymi razem. Wtedy mógł się rozkoszować wygodą krzesła z ciosanego drewna, ustawionego obok paleniska z patyków oblepionych gliną. I zawsze zadawał ludziom to samo pytanie: - Czy wiecie, jaki to jest dzień miesiąca? Przypuszczam, że powinno być czternastego, ale miałem gorączkę przez trzy dni, zanim minąłem Savage Mountains. Mogłem stracić rachubę. - Jest szesnasty. I zegar już tykał głośniej, a dręczący rytm przypominał mu, że mogło być za późno. Przybywał do osad i opuszczał je jeszcze przed wschodem słońca, ignorując wyleczoną ranę w lewym boku, która wciąż przypominała o sobie bólem, gdy nastawał chłód. Przez pierwszy tydzień podróży, a może dwa tygodnie,,kiedy Blue Ridge o zmierzchu nabierały koloru przydymionego indyga, a potem jadąc wzdłuż rzeki Shenandoah, meandrującej przez zielone łąki, zastanawiał się, czy to, co powiedziano mu przed drogą, że ta samotna wędrówka jest szaleństwem, nie okaże się prawdą. To prawda, że był wystarczająco dobrze wyposażony na drogę. I z dala od skupisk ludzkich nie groziły tak bardzo napady. Indianie podburzani przez Brytyjczyków nie zapuszczali się daleko na wschód, większość niespokojnych plemion operowała na terenie rozciągającym się od doliny Genesee do doliny Mohawk w stanie Nowy Jork. Tam mieli swe siedziby. Jednak samotny podróżnik był narażony na liczne niebezpieczeństwa w dzikich okolicach. Poza tym brakowało mu doświadczenia, nie miał żadnych umiejętności przydatnych w lesie. Miał tylko strzelbę, kompas i mapy z nielicznymi szczegółami. A jednak pragnienie, żeby dotrzeć na miejsce, nabrało niemal mistycznego wyrazu. Chciał odnaleźć człowieka, który zaufał mu tak niechętnie, a który teraz z pewnością uważał, że został zdradzony. Jechał nie zważając na burzę, przemókł i zmogła go gorączka. Kręciło mu się w głowie, cierpiał bóle z nie zagojonej rany. Leżał czując, że jest zbyt słaby, żeby kiedykolwiek znów się podnieść. Mimo wszystko dokonał tego. Dokonał, bo zegar w jego głowie nie przestawał tykać, odmierzając godziny i dni jak smagnięcia biczem. Jechał, zostawiając ślady w ciemnym poszyciu wyścielającym las na stokach Little Allegheny, a potem Savage Mountain. Na tej górze gorączka powaliła go kolejny raz. Leżał zbyt słaby, żeby móc zrobić cokolwiek poza uniesieniem ziarna kukurydzy do swych ust. Na koniec dotarł do najwyższego pasma Allegheny Mountain, zalesione szczyty przybierały prawie czarną barwę na tle kwietniowego nieba. Ptaki fruwały mu nad głową ćwierkając, a zające czmyhały w krzaki, gdy wspinał się konno po zboczu, trzymając strzelbę Kentucky opartą o udo. Nigdy strzelba nie była dalej od niego niż na pół kroku, krok. Nawet w słodkich, zielonych dolinach, gdzie chatki stały wśród poletek uprawianych pracowitymi rękami. Gdy zegar bił w jego głowie, czuł, że musi popędzić konia, gnał dalej. Po tygodniach przebywania na szlaku nie zauważał już sztywności ¦*- skórzanych spodni i takiejż koszuli. Stały się jak druga skóra. Jego ciało zbrązowiało, ale nie osiągnął tego bezboleśnie. Początkowa trupia bladość przechodziła w dokuczliwą czerwień w ciągu pierwszych dni niemiłosiernego wystawienia na słońce. A gdy kwiecień zbliżał się ku końcowi, jego policzki połyskiwały barwą miedzi. Słońce i wiatr sprawiły, że nabrał ogorzałej cery ludzi pogranicza, a trudy podróży zamiast go osłabiać, wzmocniły widocznie. Na zboczach Chestnut Ridge, za Wielkimi łąkami, gdzie generał Washington zbudował niegdyś fort, by stawiać opór oblegającym wojskom francuskim, jego gniadosz, wpadając w jamę, złamał nogę. Zastrzelił zwierzę i zostawił truchło w grobie nad szumiącym górskim potokiem. Poszedł dalej pieszo, szlakiem, który powinien go doprowadzić do miejsca, gdzie łączą się dwie rzeki: Monongahela, wypływająca ze wschodu, i Allegheny, tocząca swe wody wprost na północ. Jeśli kompas i mapy wskazywały właściwie. Z pewnością musiał już nadejść maj. Wstrzymujące oddech piękno górskich szczytów i rozdzielających je zielonych dolin przestało do niego przemawiać. Zegar w jego głowie tykał coraz głośniej. George Clark mówił, że opuści Widły Ohio w połowie kwietnia lub na początku maja. Był dumny, że przebył samotnie taki szmat drogi; drugi powód zadowolenia z siebie stanowił hart ducha. Ani kropelki alkoholu, odkąd opuścił kanały. Kiedy zachorował i leżał trzęsąc się w gorączce, gdy nocami drzewa się poruszały, a niewidzialne stworzenia podchodziły blisko, pragnął tak bardzo choć kropelki trunku, że jego przełyk aż płonął. A jednak udało mu się wyzdrowieć bez tego. Odnalazł w sobie rezerwy dawno nie używanych sił. Miał mnóstwo satysfakcji z odkrywanych w sobie możliwości. Nie znaną przedtem wytrwałość i zaciętość. Te cechy sprawiły, że jego szaleńczy plan mógł się powieść. A przecież i ta duma uleciała, gdy uświadomił sobie, gdy się przeraził, że jest za późno. Pogoda ze słonecznej wiosny przeszła w chłodną i wietrzną, rybitwy pokazywały mu drogę między skalnymi ścianami, w których dostrzegał czarne żyłki. Spał coraz mniej każdej nocy. Leżał przy małym ognisku, które co wieczór rozniecał z pomocą kawałka stali, krzemienia i wiórek hubki. Wiórki trzymał w stanie suchym w specjalnym mieszku razem z prochem i kulami. Kiedy drzemał wiedząc, że powinien odpocząć, a jednocześnie bardzo nie chcąc tracić na to czasu, słyszał czasem wycie wśród drzew i jakieś oko błyskające w świetle ognia. Wilki wyczuwały go, podchodziły w poszukiwaniu zdobyczy. Jak dotąd, płomienie powstrzymywały je. Pewnego razu, szarym porankiem, wyszedł spośród drzew wprost na żonę farmera orzącą kawałek biednej, świeżo wykarczowanej ziemi. Kobieta sięgnęła po leżący o kilka kroków muszkiet. Przyglądała mu się uważnie, gdy zbliżał się powoli. Dotknął ronda swego starego kapelusza, prezentu od pewnej rodziny z okolic Marylandu, rodziny, której narąbał drewna w zamian za obiad. - Dzień dobry pani - postarał się o serdeczny uśmiech. - Czy mogłaby mi pani powiedzieć, jak daleko do Wideł? Kobieta była chuda, na oko około trzydziestki, pozbawiona większości zębów. Nie wyglądała na mocną, gdy oparła się o rączki pługa. Roboczy koń niecierpliwie grzebał kopytem. Judson zauważył odciski i bąble na jej dłoniach, nie były piękne. - Będzie z pięćdziesiąt kilometrów albo coś koło tego - odpowiedziała. - A ty skąd jesteś? - Z Wirginii. - Idziesz sam do Wideł? - Tak. Miałem nadzieję, że uda mi się dotrzeć tam przed pierwszym maja. - Spóźniłeś się dwa tygodnie. - Więc lepiej nie zwlekać - dotknął ronda kapelusza. - Dziękuję. - Hej, ty! Odwrócił się na dźwięk jej głosu. - Nie chciałbyś tu trochę zostać? Będę potrzebować pomocy przy porodzie. - Przykro mi, ale nie mogę zostać. - Trudno. Poszedł wzdłuż świeżych bruzd, na zachodzie zaczynało grzmieć. Niebo było pochmurne. Kobieta otarła ramieniem pot z czoła. Wskazała w kierunku walącej się chaty na krawędzi pola, otoczonej ogrodzeniem z pniaków. - Tam jest źródło, jeżeli chcesz napełnić menażkę. - Dziękuję bardzo. Skorzystam. Odpowiedział szybko, jego ton zdradzał niecierpliwość, którą czuł. Zegar w głowie wydawał się przyśpieszać. On zaraz odjedzie, nie będzie go. Przysunął usta do brzegu menażki, woda tryskała spod skalnego stopnia. Zapragnął, by ziemia mogła napoić go czymś znacznie kon-kretniejszym niż wodą. Dawny głód powrócił ze wzmożoną gwałtownością, czuł, jak nabrzmiewa mu język. Na brzegu potoku nie ociosany, wbity w ziemię drąg miał wyskrobane imię. Najwidoczniej ojca dwóch małych dziewczynek, których śmiech i paplanina dochodziły z wnętrza chałupy. Może powinien zatrzymać się tutaj, pomóc tej kobiecie za kilka posiłków i kilka spokojnie przespanych nocy. A potem zawrócić i udać się na wschód. Z powrotem. Poczuł ogarniającą go falę zmęczenia, nie miał siły iść dalej. Ani kilometra. Cóż, zawiódł, nie zdąży na spotkanie ze swym przyjacielem. Posłuchaj uważnie - napominał siebie. - Znajdziesz go, choćbyś miał sam przejść całą drogę do Kentucky. A jednak nie był spokojny. Czuł płomień w gardle, gdy napełniał menażkę, obchodził wokół chatę, a potem machał wdowie po pionierze, która powoli znów zaczynała orać. Ruszył w las. Grzmot przetoczył się przez majowe niebo. II Judson uważał, że przeżył dzięki temu, iż kula z pistoletu Lottie Shaw przeszła na wylot. Ten fakt oraz tchórzostwo Cartera, tego alfonsa, któremu nie powiodło się w Richmondzie i przybył przejadać skromne zasoby Lottie Shaw, ocaliły mu życie. Nie miał jak się dowiedzieć, czy jego domysły, że to Carter powstrzymał Lottie od wystrzelenia drugiej, śmiertelnej kuli, finalizującej zbrodnię, były słuszne. Nie pamiętał nic od momentu strzału. Lottie i Carter porzucili go tam, gdzie zaplanowali. W wilgotnych jesiennych liściach nad Plum Creek. W jakiś sposób wyczołgał się stamtąd i, kierowany instynktem, dotarł do drogi biegnącej nad Rap- pahanock w stronę wzgórza Sermon. Później dowiedział się, że jeden z czarnych zatrudnionych w polu zauważył go brnącego drogą i wezwał pomoc. Wozem odtransportowano go do Sermon. Tam, według późniejszej relacji Donalda, obejrzał go Angus Fletcher. Stary człowiek się zorientował, że jego syn może wykrwawić się na śmierć. Posłał po lekarza i oświadczył Donaldowi, że zgadza się, by Judson pozostał na plantacji, dopóki nie wyzdrowieje - lub umrze. Jednak nalegał, żeby chorego umieścić w jednej z chat niewolników. Jego wypaczone zasady nie pozwalały na nadmierne okazywanie miłosierdzia. III Judson pamiętał przebudzenie w chacie, swój krzyk, szarpanie się na łóżku i uczucie skrępowania grubym bandażem spowijającym mu pierś i czepiającym się płótna nocnej koszuli. Donald, zmieniony na twarzy, usadowił się na wysokim krześle obok łóżka chorego. Delikatnie próbował ułożyć brata z powrotem i uspokoić. - Zabiłbyś się z całą pewnością, szarpiąc się w ten sposób. - Obiecałem spotkać się z George,em Clarkiem w Williamsbur-gu - brzmiały pierwsze słowa Judsona. - O czym ty mówisz? Z trudem oddychając, z wyraźnym wysiłkiem, oszczędnymi zdaniami chory wyjaśnił całą sprawę. Pod koniec jego przemowy Donald pokręcił głową. - Będziesz tu leżał przez większą część najbliższych dwóch tygodni, nie ma mowy, byś zdążył na to spotkanie. - Więc wyślij wiadomość. Musisz! Donald zgodził się i wysłał posłańca. Lecz po trzech dniach Murzyn wrócił z wiadomością, że major George Clark wyjechał przed jego przybyciem. - W takim razie - mówienie, a nawet oddychanie ciągle jeszcze kosztowały Judsona wiele bólu - gdy tylko wstanę, za jakiś tydzień, od razu pojadę za nim. Donald potarł swą chorą nogę i znów pokręcił głową. - Minie więcej niż miesiąc, zanim będziesz dość zdrowy, by kuś- tykać. Rana była czysta, ale dość głęboka - wargi Donalda wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu. - Ojciec powiedział, że wymagałeś najlepszej opieki. Czy wiesz, że wezwał drugiego lekarza aż z Richmondu, ponieważ czuł, iż miejscowy oglądacz gnatów nie zna wystarczająco swej profesji? Nigdy nie widziałem, by stary miał tak zakłopotaną minę jak wtedy, kiedy mi to wyznał. Judson był zbyt zaskoczony, by powiedzieć cokolwiek. Wpatrywał się w kurz na podłodze chaty, wsłuchiwał w głosy czarnych, wałęsających się na zewnątrz. Targały nim dwa bynajmniej nie przeciwstawne uczucia - wesołości i triumfu. W końcu powiedział: - Nie przypuszczałem nawet, że miałem szansę znalezienia się w Sermon. Jestem zaskoczony, że ojciec od razu nie kazał wyrzucić mnie do rzeki, żeby sobie zaoszczędzić wydatków na pogrzeb. - Przestań - powiedział Donald, wyraźnie poirytowany. - Ma wąskie horyzonty, miewa humory, to stary łajdak i nikt nie wie tego lepiej ode mnie. Ale jest człowiekiem, a nie potworem. A ty jesteś jego synem. Więc skończmy z tymi obelgami. Dosyć już było nienawiści z obu stron. Za długo to trwało. - Tak - Judson spoczywał na plecach, obolały. - Tak, myślę, że masz rację. Po chwili milczenia znów otworzył oczy. - Czy będę w stanie jechać? W dalszym ciągu zamierzam podążyć za George,em. - Sam? To szaleństwo. - Może, ale zrobię to. Lecz najpierw rozprawię się z tą suką Shaw. - Oszczędzono ci tego - Donald machnął ręką. - Zniknęła razem z tym gościem, który przyjechał z nią, gdy byłeś w Williamsburgu. Oni albo zostawili cię, byś skonał, albo próbowali dokończyć swego dzieła, ponieważ mogli domyślić się konsekwencji. Ojciec wysłał trzech konnych. Uzbrojonych w pistolety i muszkiety. - Czarnych? - Trzech najbardziej zaufanych. Osobiście wybrał dla nich broń. ; - Mówisz serio? - Tak. - Niech mnie diabli! •ii - Dlaczego jesteś taki zaskoczony? Krew znosi wszystko. Wszystko pokonuje. Także nienawiść. Krew i czas to dwaj najwięksi lekarze świata. Judson powtórzył otumaniony. - Krew. - Potrząsnął głową. - Dziwnie brzmi. - To znana prawda, powszechnie uznawana. - Ale ten stary myśli, że ciąży na mnie coś w rodzaju piętna. Nazywa to czarcią krwią. - W jego żyłach płynie dokładnie taka sama krew. - Znów uśmiechnął się ironicznie. - I nie mów mi, że nigdy o tym nie pomyślałeś. Oczywiście, że zmiękł wyraźnie, kiedy cię postrzelili. Rozumiesz, to cię osłabiło. A rannemu łatwiej coś darować niż raniącemu. Nie będę w to wnikał, minione lata wyniszczyły was obu. - Czuję się zbyt trupowato - odparł Judson sennym głosem - żeby nienawidzić kogokolwiek oprócz siebie. Tak. Jestem wdzięczny, że złagodniał. Powiesz mu o tym? - Naturalnie. Wątpię jednak, żebyś doczekał się jakiejkolwiek reakcji. - Nie oczekuję reakcji, chcę tylko, żebyś mu powiedział. - Dobrze, zrobię to. - Powiedz mu też, że jadę z George,em. To jedyny sposób, bym zmienił swoje życie. Jeśli nawet nie dogonię go albo coś mi się stanie w drodze, to zacznę od nowa. Rozumiesz, co mam na myśli? - Tak - powiedział Donald cicho. -1 to właśnie jest wielkim darem tego kraju. Jedna z tych rzeczy, które czynią uciążliwą, niszczącą wojnę wartą kontynuacji. - O czym ty mówisz? - Mamy wiele do zdobycia oprócz tych podniosłych zasad głoszonych w Filadelfii, Judsonie. Słyszałem wiele razy, jak mówił o tym Tom Jefferson. Kraj na zachodzie. Szansa, jaką Pan daje ludziom, żeby mogli zacząć od nowa. - Westchnął. - Są chwile, kiedy żałuję, że sam nie mogę pojechać. Spojrzał na młodszego brata, szukając jego oczu. - Ale mam nadzieję, że nie zdecydowałeś się na to ryzyko jedynie po to, by udowodnić coś ojcu. - Nie. Powiedziałem już to George,owi. Tak za wikłałem sprawy w tej części świata, że muszę ją opuścić albo tutaj umrzeć. Donald próbował żartować, wskazując na lewy bok Judsona. - Muszę się z tobą zgodzić, bo to drugie omal się nie stało, jak widać. IV Nadszedł koniec marca. Pewnego dnia o poranku Donald zszedł na drogę biegnącą wzdłuż rzeki z młodszym bratem. Choć ciągle jeszcze blady, Judson wydawał się zdolny do podróży. Niósł mieszek i strzelbę Kentucky, po którą Donald posłał do Richmondu. Gdy pogoda była dostatecznie sucha, by proch nie uległ nawilżeniu, w te mgliste marcowe dnie Judson ćwiczył ładowanie i strzelanie ze strzelby. Wybrał na to odległe pole, a jego celem był klocek ustawiony na pniaku. Po wielu dniach już mógł trafić w klocek o powierzchni piętnaście na dziesięć centymetrów. Prawie za każdym razem. Donald wydawał się niezgrabny i ciężki, gdy wyraźnie zmęczony opierał się na swojej lasce u zbiegu dróg. Jedna z nich prowadziła do wielkiego domu, pozostałe w świat. O wschodzie słońca Judson zapakował swój mieszek, schował kieszonkowe, które Donald mu pożyczył, ubrał się do podróży i opuścił chatę. Ani razu podczas swej rekonwalescencji nie wszedł do głównego budynku, ani razu też nie widział się z ojcem. Wyjątkowo czasami napotykał jego spojrzenie, gdy stary jechał przez pola. - Ciągle uważam, że twój pomysł był absurdalny - stwierdził Donald. - Ale doszedłem do wniosku, że przy odrobinie szczęścia uda ci się znaleźć to, czego szukasz. - Ja nie wiem, co to jest, Donaldzie. i - Wiem, lecz gdy to znajdziesz, to może rozpoznasz. I - Masz więcej optymizmu niż ja. - Braterska intuicja. - Donald uśmiechnął się. - Nie jesteś tym samym człowiekiem, którego do tej pory znałem. - Konieczność - odparł Judson. - Myślę, że pozwalamy naszym demonom zawładnąć nami o tyle, o ile daje to nam możliwość przetrwania. Rzeczywiście nie wiem, dokąd jadę, ale wiem, że nie mogę zostać tutaj. Wspaniała deklaracja planów na przyszłość, prawda? Przesłał Donaldowi uśmiech, który właściwie był tylko skrzywieniem. Melancholia dopadła go bez ostrzeżenia, gdy wolnym spacerkiem schodzili do rzeki. - I tak jest najuczciwiej. A propos, staram się spełnić twoją prośbę i powiadomić Peggy McLean. , • ^ 1 r - Czy powróciła do domu? - głos Judsona podniósł się i nieświadomie nabrał mocy. - Owszem, jest. Pośród tej całej krzątaniny w ostatnich dniach musiałem zapomnieć ci o tym powiedzieć. Wpadłem do Williamsa i dowiedziałem się od niego. Powiedział, że wróciła jakiś tydzień temu, ale nie rusza się z domu, najwidoczniej jej zdrowie znów się pogorszyło. - Coś nie tak? - w głosie Judsona była niekłamana troska. - Williams twierdzi, że nie wie. To bardzo dziwne. Czy zdajesz sobie sprawę, że była poza domem od ostatniej jesieni? Williams powiedział, że wymknęła się jej uwaga na temat podróży do domu przybrzeżnym statkiem. - Statkiem wzdłuż wybrzeża? Dlaczego, na miłość boską, ryzykowałaby podróż morską na północ czy wschód w dzisiejszych czasach? I to teraz, kiedy Brytyjczycy mogą być wszędzie. - Podobnie jak i amerykańscy korsarze. Ale zgadzam się z tobą, że w czasie wojny odbywanie wycieczek dla przyjemności jest w dwójnasób zastanawiające. A wakacje tak długie, jak Peggy sobie urządziła, zupełnie zaskakujące. Dokąd mogła pojechać? Ani do Filadelfii, ani do Nowego Jorku. W grę wchodzi tylko Boston. No, może jeszcze Charleston czy Savannah na wschodzie. - Jestem pewien, że Peggy nie ma żadnych krewnych ani w Charlestonie ani w Savannah - powiedział Judson, rozważając to w myślach. - Wydaje mi się, że wspomniała kiedyś, iż jej matka ma rodzinę w Nowej Anglii. Może mnie pamięć zawodzi, ale... - To smutne, lecz najprawdopodobniej przeżycia podczas buntu ciągle są żywe w jej psychice. Przyczyny tej nierozsądnej wycieczki zapewne leżą w cierpieniach jej duszy. Williams nic nie mówił o... -Donald szukał odpowiedniego słowa - o stanie psychicznym swojej pani, ale to lojalny człowiek. Wątpię, czy jedynie bunt był powodem jej cierpień - pomyślał Judson przygnębiony. - Domyślam się, że przysporzyło ich jeszcze inne, późniejsze wydarzenie. Przez chwilę rozważał możliwość krótkiej wizyty u McLeanów w drodze na zachód. Zrezygnował jednak z takiej ewentualności, nie miał do zaoferowania nic, co stanowiłoby rekompensatę za czyn popełniony w letnim domku. Jego pamięć przez chwilę przywołała obraz twarzy Peggy. Nie bez wysiłku wymazał ją ze swych myśli jako część przeszłości, którą należało zamknąć na zawsze. - Cóż - nie mógł przedłużać dalej rozważań nad tym tematem -jeśli rzeczywiście będziesz miał okazję, to powiedz jej, dokąd wyjechałem i dlaczego. - Możesz być pewny, że to uczynię. Wiem, że musi minąć rok, jeśli nie dłużej, zanim będziemy mieli wiadomości od ciebie. - Daję słowo, że będę pisać, jak tylko okaże się to możliwe. - Wiem, ale Indianie podnoszą głowy i poczta z Kentucky może nie dochodzić. - A z rejonu kontrolowanego przez Brytyjczyków to już wcale nie - dodał Judson ciszej. - Nie chcę wygłaszać kazań, Judsonie, ale wierzę, że dokonałeś właściwego i przemyślanego wyboru. Mam nadzieję, że mimo wrzenia na zachodzie jest to ciągle otwarta kraina, do której człowiek może się udać, jeżeli tego potrzebuje - ky błysnęły w kącikach jego oczu. Otarł je pośpiesznie. - Niech Bóg ma cię w swojej opiece, braciszku. i - I ciebie - odparł Judson, już kierując się ku drodze. - Och, zaczekaj! Zapomniałem przez to wszystko. , Judson zawrócił zaskoczony widokiem brata, który sięgnął do kieszeni na piersi po małą, czarno oprawioną książkę. - Widziałem się z ojcem, kiedy ty przygotowywałeś rzeczy do podróży. To jest prezent. - Dla mnie? - szczęka Judsona opadła ze zdumienia. - Nie bądź taki przytłoczony, dopóki nie sprawdzisz, co to jest. Prawdopodobnie takich właśnie intencji możesz się po nim spodziewać. Tak przynajmniej sądzę. - Nie spodziewam się niczego- - Mam na myśli rodzaj prezentu. Donald wskazał palcem złocony druk na okładce. Judson uśmiechnął się w swój olśniewający sposób, co ciągle jeszcze rozjaśniało jego zabiedzoną twarz. - Nowy Testament. Rozumiem, co miałeś na myśli. - No, otwórz, spójrz do środka. - Judson wziął książkę, coś ścisnęło go za gardło, gdy zobaczył znany charakter pisma. Litery były większe i znać było drżenie dłoni, ale to było pismo jego ojca. Napis informował: Memu synowi Judsonowi Angus Fletcher 29 marca 1779 Uśmiech Judsona rozpłynął się, twarz zesztywniała, patrzył w słońce. Donald zachichotał z udaną wesołością. - Ojciec oczywiście uważa, że jesteś jeszcze bardziej szalony niż ja. Teraz okropnie pomstuje na twoją nieobliczalność. Wydaje się jednak, że na swój przewrotny sposób aprobuje to, co zdecydowałeś się uczynić. - Już ci mówiłem wściekłość rozszerzyła oczy Judsona - że podjąłem decyzję ze względu na siebie, nie na ojca. - Rozumiem, ale chyba wiem też, o co chodzi jemu. Myślę, że w jego mniemaniu twój wybór świadczy o tym, że stałeś się mężczyzną. - Nie wiedziałem, że byłem kiedykolwiek kimś innym. - Och tak - powiedział Donald cicho -jeszcze kilka miesięcy temu nie zasługiwałeś na to miano. No - podniósł dłoń uspokajającym gestem - żadnych tego rodzaju tematów. Prawda jest taka, że większość osiąga to w swoim własnym czasie i na swój własny sposób. Niektórym nigdy się to nie udaje. Ale tobie tak. I kiedy nie okazałeś się taki, jak życzyłby sobie tego ojciec... - Donald wzruszył ramionami i nie dokończył zdania. - Cóż, życie jest nie kończącym się kompromisem. Chciałeś Peggy i nie mogłeś jej mieć. Kochałem moją żonę i straciłem ją. Ojciec chciał mieć dwóch grzecznych chłopców o torysowskich przekonaniach. Zdajesz sobie sprawę, że wciąż nienawidzi niepodległych stanów? Zamiast tego ma jednego podagrycznego kalekę, który ledwie jest w stanie pomóc zarządzać plantacją i w dodatku ma niewłaściwe przekonania polityczne. Do tego trafił mu się ateistyczny pasożyt, który zadecydował, uchroń nas Panie, być jednym z tych niegrzecznych ludzi lasu. - Donald uśmiechnął się. - Przypuszczam, że każdy ojciec wiele oczekuje od syna. Jeśli nie może mieć wszystkiego, to przyjmuje te dobre rzeczy, które są mu dane. - Nie wydaje mi się, żeby ojciec rzeczywiście dbał o to. - Do licha, dość już! Właśnie, że tak! Powiedział, iż najprawdopodobniej umrzesz na malarię w pierwszym tygodniu spania w lesie. Ale przysięgam, że w jego głosie brzmiała tylko odrobina sarkazmu. Judson zaczął coś mówić, ale poczuł, że nie wykrztusi z siebie nic. Zacisnął ręce na Piśmie Świętym, po czym schował książkę ostrożnie do swej torby. Chciał coś powiedzieć, lecz toczył wewnętrzną walkę. Może słowa, które cisnęły mu się na usta, były ostre, złe. W końcu wygrała lepsza strona jego charakteru. Zdradziło go to, co powiedział: - Przekaż mu, że dziękuję bardzo za prezent. - Dobrze. , - I... Mój Boże, łzy błysnęły w jego oczach. - i powiedz mu, że powiedziałem... Wybuch uczuć - starszych niż wszystkie urazy, wszystkie mury niechęci, mury, które latami budowali między sobą. Jakby przerwała się tama, zmywając wszystko, co złe po drodze. . - Powiedz mu, że go kocham. - To powita najchętniej ze wszystkiego. Judson uśmiechnął się szeroko. < - Ale nie uwierzy, stary bękart! t: Zaśmiali się obaj, uderzyli dłoń o dłoń i Judson w porannym słońcu skierował konia na zachód. V Późnym popołudniem tego samego dnia, gdy spotkał kobietę orzącą pole, Judson poczuł pierwsze krople deszczu. Po pewnym czasie, wśród grzmotów rozrywających niebo, mżawka zmieniła się w ulewę. Szybko przemókł do skóry. Drzewa pociemniały, ścieżka stawała się ledwie widoczna i coraz trudniejsza do pokonania. Z trudem, starając się coś dojrzeć poprzez strugi deszczu, zobaczył, że drogę przegradza ogromne, powalone przez piorun drzewo. Zdecydował się obejść je lewą stroną. Błogosławił swoje spodnie ze skóry jelenia - wśród paproci rosły kolczaste jeżyny. Las pachniał żyzną ziemią, parującą, gdy deszcz się przerzedzał. Od kilku minut jednak ulewa się wzmagała. Zejście ze ścieżki było ryzykowne. Dotarł do krawędzi wąwozu głębokiego prawie na trzy metry. Poszedł wzdłuż niego, cały czas mając na oku miejsce, gdzie leżało powalone drzewo. Po swej prawej stronie. Gdy minął je już z naddatkiem, zawrócił w stronę ścieżki. Nadwerężony deszczem brzeg wąwozu osunął się pod jego stopą. Judson poślizgnął się, a jego krzyk rozszedł się echem po lesie. Upadł na dno wąwozu z lewą nogą podgiętą i zahaczoną pod prawym kolanem. Czuł przeszywający ból, minutę albo dłużej. Przeszukał wzrokiem zawaloną ścianę wąwozu, aby odnaleźć strzelbę i mieszek upuszczone w czasie upadku. Oparł się na rękach, wyprostował lewą nogę. Rozdzierający ból znów powrócił. Do licha! Skręciłeś coś - powiedział do siebie w myśli. Nieudolnie grzebał się w ziemi, próbując stanąć. Gdy tylko oparł się na chorej nodze, wykrzywił się i zacisnął zęby. W żadnym wypadku nie ujdzie nawet pół kilometra na tej nodze. Na pewno nie, dopóki nie odpocznie. Chociaż przez noc. Spróbował przekuśtykać kilka kroków, lecz ból zwyciężył ponownie. Znów pomyślał o zegarze tykającym mu w głowie. Każda zmarnowana chwila oznaczała pewniejszą klęskę. Odszukanie George,a Clarka w Pittsburghu stawało się coraz bardziej problematyczne. Boże, teraz czołgał się naprzód! Lecz zdrowy rozsądek zwyciężył. Czas, jaki zyskałby pełznąc, mógłby być lepiej spożytkowany, gdyby pozwolił ranie nieco się zagoić. Lepiej rozbić obóz i doczekać świtu. Być może będzie w stanie poruszać się szybciej. Opanowując wściekłość i żal, podpełznął do ściany, odzyskując strzelbę i torbę. Potem rzucił je na górę. Wdrapywał się powoli, gdy odpoczywał, opierał policzek na paproci. Deszcz znów się rozpadał, czuł jak moknie mu kark. Po czymś, co wydawało się nie kończącą się wspinaczką, osiągnął szczyt. Grzmoty przetaczały się po lesie, budząc echo. Pomyślał, że w tej cholernej sytuacji nie ma nawet szansy znalezienia suchego drewna, wszystko jest przemoczone. Najlepsze, co mógł uczynić, to schronić się pod najbliższe rozłożyste drzewo z nadzieją, że piorun je ominie. Trudno było stosować zasadę bezpieczeństwa, nakazującą unikać drzew w czasie burzy - rosły wszędzie wokół, jedno wyższe od drugiego. Usadowił się pod wielkim klonem, ciągnąc za sobą torbę i strzelbę. Oparł się plecami o drzewo, lecz liście nie dawały schronienia przed gęstym deszczem. Zraniona noga rwała boleśnie. Psiakrew, co za cholerny pech! Był tak blisko! Mniej niż pięćdziesiąt kilometrów od Wideł Ohio. W tej sytuacji jedyne, co mógł zrobić, to odpocząć i poczekać do rana. Pozwolił swej wyobraźni poszybować daleko od zmartwień i wściekłości. Miarowe stukanie kropel deszczu i pomruk oddalających się grzmotów dały usypiający efekt. Poczuł, jak powieki stają się ciężkie. Oparł głowę o korę klonu, ziewnął. Otworzył gwałtownie oczy, zdezorientowany, przerażony. Ślepy. Nie, nie. Tylko że spał aż do zmroku. Wokół niego drzewa trwały w bezruchu. Panującą ciszę uwydatniały ciche szmery uciekających, niewidocznych stworzeń czy dźwięk wody sączącej się po konarach. Powietrze było chłodne, wilgotne. Potarł usta dłonią, sięgnął ręką do bolesnego miejsca na nodze, nacisnął i skrzywił się. Spragniony, wziął menażkę. Już ją przechylał, gotów łyknąć, gdy do jego uszu doszedł ten dźwięk. Ciche warczenie, które przeszło w głośne wycie. t Wilki. Gdzieś w mroku. Natychmiast zrozumiał, jakim był łatwym łupem. Wycie rosło, dwa, trzy, może cztery drapieżniki tworzyły fatalny chór. Słuchając go poczuł, jak zęby mu szczękają. Nie mógł od nich uciec, bo i dokąd? Musiał tu zostać i obronić się. Miał przynajmniej strzelbę i za cholewą nóż myśliwski. Znów łoskot grzmotu. Grzebał w torbie, czuł jak twarz i ręce zalewają się potem. Możliwie precyzyjnie załadował strzelbę i wycelował przed siebie słysząc, jak wycie się wzmaga. Gdy grzmot ucichł, dotarł do niego jeszcze jeden dźwięk. Deszcz znów padał. Jego prowizoryczne schronienie przemakało. Wkrótce przemoknie, a z nim strzelba. Błyskawica rozdarła niebo, w jej świetle ujrzał trzy czarne pyski nie dalej jak cztery kroki od miejsca, gdzie siedział. Białe kły lśniły, a oczy bestii błyskały złowrogo, aż ciemności znów zaległy niebo. Przełknął ślinę, słyszał gardłowe warczenie, słyszał odgłosy łap z pazurami, stąpających po rozmiękłej ziemi. Przyłożył strzelbę do ramienia, wycelował ślepo, pociągnął za spust. Wilgotny proch na panewce nie zapalił. Klnąc porwał się na nogi. Prawie wył z bólu, ale musiał wstać. Nadchodziły. Co najmniej trzy. Tylko Bóg wiedział, ile ich jeszcze mogło być w nieprzeniknionej czerni drzew. Opuścił ramię i wydobył myśliwski nóż z pochwy w bucie. Zacisnął zęby na stępionym ostrzu, a obie dłonie na lufie strzelby. Całą uwagę skoncentrował na dźwiękach wydawanych przez nadchodzące drapieżniki, okrutnie świadom grozy sytuacji. Zabije lub zostanie zabity i nigdy nie dotrze do Wideł Ohio. Deszcz gęstniał, utrudniając słyszalność. No cóż - pomyślał - jeżeli to już koniec, przynajmniej nie będę musiał się wstydzić sposobu, w jaki zginę. Potem spróbował dodać sobie ducha powtarzając, że nie da się zabić.To jednak nie zmieniało rzeczywistości. Cokolwiek sobie myślał i powtarzał, za kilka minut mógł zostać rozszarpany. Najgorsza i najbardziej druzgocąca była myśl, że jeżeli zginie tutaj, to George Clark nigdy się nie dowie, że próbował go dogonić. I że zrobił wszystko, by dotrzymać danego słowa. Nagle stała się rzecz dziwna. Gdy zaakceptował możliwość śmierci, spłynął na niego śmiertelny spokój. Pomógł mu ciaśniej zacisnąć dłonie na strzelbie i prawie zapomnieć o bólu w nodze. Z charkotem i pazurami runął na niego kształt z futra i kłów. Uchylił się i wtedy skręcona noga dała o sobie znać. Ugięła się i Judson poślizgnął się, padając na ziemię. Trzymanym w zębach nożem rozciął kącik ust. Kły wilka rozszarpały jego skórzane spodnie. Podniósł strzelbę i uderzył z góry w dół. Szczęki wilka rozwarły się, usłyszał chrupot kości. Judson kopnął miękkie, wspinające się na niego zwierzę. Walił strzelbą z całej siły. I jeszcze mocniej. Wilk zaskowyczał cicho i uciekł. Wtedy dopadły go dwa pozostałe, kłapiąc zębami, obśliniając. Machał strzelbą jak maczugą, kopał. Nie zauważał strug deszczu. Przerzucił strzelbę do lewej ręki, żeby prawą sięgnąć po nóż. Teraz zadawał ciosy nożem, jednocześnie wymachując strzelbą, już niewiele różniąc się w zapamiętaniu i dzikości od atakujących go bestii. Nożem poderżnął gardło jednemu z wilków. W tym czasie drugiemu udało się zacisnąć szczęki na jego ramieniu. Z rozdartego ciała trysnęła krew. Oszalały z bólu Judson upuścił strzelbę i szerokim zamachem ciął nożem. Zatopił ostrze w brzuchu zwierzęcia. Oszalały z bólu wilk zacisnął szczęki, ostre zęby zatrzymały się dopiero na kości. Judson wrzasnął, szarpnął się, trafiając na pień drzewa. Uderzył głową. Zwierzę z rozerwanymi wnętrznościami zadrgało i padło sztywne u jego stóp. Dyszał ciężko, próbując zacisnąć lewą dłoń w pięść. Nie mógł. Czuł, jak ciepła krew cieknie mu po palcach. ; Bestie były martwe. "¦¦¦¦ Wszystkie trzy nie żyły. "i Był bezpieczny... Błyskawica na niebie rozjaśniła las. Judson usłyszał swój własny krzyk. A może szloch rozpaczy. W błysku pioruna zobaczył dwie kolejne rozwarte paszcze gotowe do ataku: Skoczyły równocześnie z grzmotem. o b ROZDZIAŁ DRUGI ___________Strzelby latem___________ i Dla Filipa była to szczególna i przerażająco znajoma chwila. Upał przypominał mu wzgórze Breed. Podobnie jak tępy błysk bagnetów i szkarłatne kurtki. Brytyjska piechota nadchodziła ze wschodu przez parę wznoszącą się po porannej ulewie. Podświetlana słońcem mgiełka unosiła się między drzewami jak diabelski produkt przydający upiornego charakteru postaciom wroga. Był zlany potem. Pot ciekł mu z koniuszka nosa, lał się po piersi, wzdłuż nóg, przemaczając ubranie i tak wilgotne od czerwcowego deszczu. Filip orientował się, że ich pozycje muszą być gdzieś na zachód od małej wioski Monmouth Court House. Gdy wyglądający jak upiory żołnierze wroga maszerowali w ich kierunku poprzez mgłę, Amerykanie czekali po wschodniej stronie parowu McGellaird Brook, przypominającego raczej bagno niż potok. Trzynastotysięczna armia przymaszerowała z Valley Forge tydzień temu. Jak dotąd, oddział Filipa napotkał jedynie lekki opór. Temperatura w lesie musiała być bardzo wysoka. Po obu stronach linii leżeli omdlali żołnierze. A kilku innych usiłowało ich ocucić, bez większego powodzenia. Filip niepewnie trzymał muszkiet w rękach, usiłując coś dostrzec przez mgiełkę. Każdy oddech, którego musiał zaczerpnąć, równał się wysiłkowi. Gdzieś za szeregami wroga słyszał brytyjskich werblis-tów. Z wyciągniętą i gotową do ataku szablą generał Anthony Wayne ukazał się na końcu amerykańskiej linii. Jego lśniącą od potu twarz wykrzywiał grymas - niezadowolenia, a może wściekłości. Z zarośli, gdzie przykucnął przy Breenie i Royalu, Filip mógł usłyszeć komendę, którą Wayne powtarzał ciągle od nowa. - Wstrzymać ogień! Wstrzymać ogień do sygnału oficera! Przystojny, smukły młody generał, równie brudny, cuchnący potem, obsypany piachem i pogryziony przez gzy jak wszyscy tego dnia, przeszedł nie dalej niż o krok od Filipa. Zwolnił, a nawet zatrzymał się, mijając go. Filip jednak był zbyt słaby, by odwzajemnić krótki, przyjacielski uśmiech Wayne,a. Lecz zapytał: - Czy trzymamy się, generale? Nasze werble nie wyjaśniają tego. - Dopóty - usta Wayne,a skrzywiły się - dopóki tutaj dowodzę, nie tylko będziemy się trzymać, ale nawet atakować. A co do sygnałów, to niech mnie piekło pochłonie, jeżeli jakiś oficer w tym sektorze umie nadać im sens czy wie, o co chodzi naszemu szanownemu dowódcy. Porządek razem z porządkiem rodzą bałagan, to chyba, hasło na dzisiejszy ranek. Charlie Lee był przeciwny tej akcji, więc po prostu zapomnijmy o nim, co? Wayne znów się uśmiechnął, po swojemu, zuchowato. To właśnie ten uśmiech między innymi sprawił, że młodzieniec z Pensylwanii cieszył się reputacją dowódcy, który nie wahał się nigdy i sam szedł na pierwszy ogień. Filip obserwował generała odchodzącego przez mokre chwasty, wzdłuż powyginanej linii czekającej na czerwone kurtki. Były teraz znacznie bliżej, słońce i para działały jak soczewka i Filip wyraźnie widział szczegóły twarzy ich właścicieli. Daleko zadźwięczał grzmot, jeszcze jedna burza. A może wystrzał z armaty? W oczach Breena, Royala, w oczach tych nie ogolonych, spoconych mężczyzn obserwujących zbliżającego się wroga, Filip widział tę samą obawę, która wybijała rytm strachu w jego piersiach. Armia nie stanęła twarzą w twarz z Brytyjczykami od dwudziestego trzeciego czerwca. A teraz wróg ma nowego dowódcę. Żołnierze amerykańscy nie ufali człowiekowi, który przypuszczalnie miał wydawać rozkazy tego ranka. Jak powiedział Wayne, Charles Lee był przekonany, że Amerykanie wciąż nie dorównują brytyjskim regimentom. Ta wątpliwość zostanie szybko rozstrzygnięta. Rozwiąże się sama na skrawku lądu w Jersey, gdzie drzewa stoją w wodzie po ulewnych deszczach i burzach, które występowały na przemian z żarem lejącym się z nieba w ostatnim czasie. Filip obserwował Brytyjczyków zbliżających się uporządkowanymi szeregami, które tak dobrze pamiętał ze wzgórza Breed. Zza maszerujących czerwonych kurtek wychwycił przerażający nosowy dźwięk. - O Boże! - wykrzyknął Breen. - Rzucają na nas kawalerię! Filip zerknął zalanymi potem oczami. Brytyjska piechota flankowała na prawo i lewo. W otwartym przejściu ukazali się ciężcy jeźdźcy w niebieskich kurtkach z zielonym przodem i wysokich huzarskich futrzanych czapach. Wyciągnięte szable lśniły. - Konne formacje wywiadowcze królowej! - krzyknął ktoś w strachu. Amerykańscy oficerowie wzdłuż linii wykrzykiwali komendę ładowania broni. Filip słyszał wycie Waltera Webba: - Na rozkaz! Wyglądający wysoko ponad ludzką miarę jeźdźcy galopowali między drzewami, z uniesionymi szablami wprost na Amerykanów. Filip obserwował jednego trzęsącego się, jego czapa przechyliła się na prawą skroń. Byli o sześćdziesiąt metrów.PIĘĆDZIESIĄT. Nadciągały galopem tuziny, setki - napływające fale niebieskich mundurów i stali. Człowiek po lewej ręce Filipa krzyknął w panice, rzucił muszkiet i zaczął biec do tyłu w kierunku parowu. Webb krzyknął za nim, ale puścił go, skupiając się na kawalerzystach. Filip usłyszał z dala amerykański bęben dający sygnał do odwrotu. A może to grzmot? Gdzie był generał Washington? Dlaczego wysłano ich naprzód pod komendą człowieka powszechnie uważanego za samochwałę, głupca, a nawet zdrajcę? Konie wywiadowców nadciągały. ". m * >* > CZTERDZIEŚCI METRÓW. TRZYDZIEŚCI. W promieniach światła szable błyszczały jak ściana z ostrzy. Konie ze stulonymi uszami pokazywały wielkie, zażółcone zęby. W końcu - Filip przestraszył się, że o wiele za późno - usłyszał komendę padającą od kompanii do kompanii. OGNIA!!! II Pierwszy z brytyjskich jeźdźców już dosięgał amerykańskiej linii ognia, gdy muszkiet Filipa bryzgńął płomieniem i dymem. Kula trafiła deresza w szyję. Zwierzę przerażająco zarżało padając. Fontanna końskiej krwi przemoczyła spodnie oficera. Niektóre z niebieskich kurtek padały, inne dopadały amerykańskiej linii, by rąbać i siekać swymi szablami. Na przestrzeni przed Filipem kłębiły się leżące konie i jeźdźcy, na których najeżdżały kolejne szeregi ka-walerzystów. Teraz nastąpił moment szaleńczego zadania: ponowne ładowanie. Oficer, który stracił wierzchowca dzięki Filipowi, złapał za wodze zwierzę, którego jeździec padł zastrzelony. Filip zobaczył to, grzebiąc za kulą i prochem, próbując odtworzyć w myśli dziesięć poleceń von Steubena. Wokoło słyszał tylko strzały, przekleństwa i doprowadzający do mdłości zgrzyt szabli... Pozbawiony konia oficer już znów był w siodle, spinał konia ostrogami. Sekcje amerykańskiej obrony zaczęły się załamywać, ludzie skakali do parowu. Filip z Royalem zajęli stanowisko w zaroślach, więc mieli tylko minimalną osłonę. Dym, para, wrzawa, uderzenia kopyt, krzyki i wybuch zminiaturyzowały świat Filipa do kilku metrów gruntu. Właśnie gdy Filip skończył ponowne ładowanie, oficer w pokrwawionych spodniach gotował się do skoku nad ich głowami w pogoni za żołnierzami kryjącymi się w parowie. Royal Rothman podskoczył i dźgnął zwierzę bagnetem w brzuch. Kopyto trafiło Filipa w ucho, poszła krew. Wielki, kawaleryjski koń zwinął się w powietrzu. Anglik krzyknął, gdy koń z jeźdźcem walili się na ziemię. Breen cofnął się, jednocześnie powtórnie ładując. Poślizgnął się w błotnistym gruncie i upadając przypadkowo na szablę, dostał cięcie w prawą stronę szyi. Głowa Breena zwisała na lewe ramię. Krew tryskała kaskadami na piersi. Przebity bagnetem koń wił się w agonii we własnych cuchnących wnętrznościach. Oficer wydobył się spod zwierzęcia, słaniał się na nogach. Filip wycelował swój muszkiet w niebieskie plecy, lecz zrobiło mu się szkoda kuli. Przeskoczył zdychające zwierzę z nastawionym bagnetem. Oficer słyszał, jak nadchodzi wróg. Odwrócił się. Słońce pierwszego letniego miesiąca oświetliło młode, przerażone niebieskie oczy. Szabla obronnie błysnęła w górę. Filip odskoczył, pchnął bagnetem, wyciągnął go. Wywiadowca królowej upadł twarzą w błoto. Amerykańskie muszkiety trzaskały i pluły ogniem. Z bagnetami na nich! Z prawej Filip rozpoznał głos Wayne,a doprowadzony niemal do szaleństwa. Brytyjski koń bez jeźdźca przegalopował, prawie wpadając na Royala. Zwierzę próbowało zatrzymać się na krawędzi parowu. Filip widział jego potknięcie. Właśnie gdy słyszał tętent. Kolejni jeźdźcy w ataku. Strzelał ramię w ramię z Royalem. Ich kule zabiły jednego, a raniły drugiego wywiadowcę. Zabity wisiał, zaczepiony w strzemieniu, głową w dół. Wayne znów wezwał do szarży na bagnety. Tym razem linie Amerykanów ruszyły. Filip i Royal nisko pochyleni brnęli w kierunku drzew. Filip łapał otwartymi ustami powietrze. Boże, kręciło mu się w głowie^ Upał był wystarczająco uciążliwy, by zemdleć. Spojrzał wzdłuż linii, a to, co zobaczył, podniosło go na duchu. Amerykańska palba z muszkietów przełamała szarżę wywiadowców. Kilku ostatnich jeźdźców zawróciło - wysokie widma w parującym lesie. Kula świsnęła mu koło ucha. Pochylił się przypominając sobie, że piechota, która przedtem przepuściła wywiadowców, teraz rozpoczyna ogień. A jednak wywiadowcy, znakomici żołnierze, byli pobici! Filip i Royal skupili się na klęczącym Angliku, który desperacko próbował podjąć decyzję, do kogo strzelić. Royal skorzystał z jego wahania i zabił pechowca bagnetem. Gdy Anglik padł, Filip spojrzał na swego przyjaciela. W jego oczach było coś dziwnego, okropnego i starego. Kiedy się uśmiechnął, piasek zatrzeszczał mu w zębach i posypał na koszulę... Przed sobą słyszeli wrzaski Wayne,a. W przodzie, przed wszystkimi, prowadził atak na bagnety. Filip i Royal ruszyli w kierunku głosu, polując na czerwone kurtki. Lecz w parującym, niepewnym świetle niełatwo było je znaleźć. A teraz jeszcze znalazły się w odwrocie. Filip potknął się i upadł w kałużę. Gdy Royal pomagał mu wstać, do ich uszu doszedł znajomy dźwięk. Amerykańscy werbliści wybijali znajomy rytm. Anthony Wayne zawrócił, wymachując zakrwawionym szponto-nem. - Formować kolumny! Czwórkami! Kolumny czwórek! - Generale! Dlaczego biją na odwrót? Przecież Angole uciekają! Wayne stanął, by otrzeć czoło rękawem. Trząsł się. - Jedź i powiedz to generałowi Lee. Prawdopodobnie właśnie je śniadanie gdzieś na tyłach. Wydaje się, że trochę za miękko ugryźliśmy ogon Clintona. Wywiad się przedarł, zanim zaczęliśmy szarżę. Powiedział, że Clinton odwraca główne siły przeciw nam. Obawia,się utraty taboru. Byliśmy tak blisko.Wskazujący palec i kciuk Wayne,a pokazały jak blisko, jego twarz wciąż była biała z wściekłości. - I skutkiem tego Charlie Lee zażądał odwrotu! Kroczył w kierunku parowu krzycząc: - Kolumny czwórek, niech cię diabli porwą! Szyk odwrotu! Filip i Royal truchtem ruszyli za generałem. Skronie bolały Filipa tak jak i płuca. Piasek i małe owady dręczyły odsłoniętą skórę. Przeklinał długo i głośno, żeby wreszcie wykrzyknąć: - Ten pieprzony żółty Lee ciągle myśli, że nie jesteśmy w stanie stanąć twarz w twarz z Brytyjczykami! Zaskoczony usłyszał Royala, który też wyrażał swą złość, wyrzucając z siebie jedno obsceniczne słowo za drugim. Wyglądało na to, że chłopak nie jest już chłopcem. Pobiegli susami, obok konia, którego zabił Royal, do dwóch doboszów po drugiej stronie bagnistej McGellaird Brook. III Maszerowali, gdy słońce świeciło im prosto wtwarz. Maszerowali po drodze pokrytej na pół piachem, a na pół błotem w kierunku, który Filip uznał za zachodni. Z powrotem w stronę Englishtown, by dołączyć do głównych sił armii. Maszerowali w czwórkowym szyku, przeklinając, ale trzymając krok. Każdy człowiek w szeregu wiedział, jak blisko byli dołożenia Brytyjczykom i przedarcia się... ROZDZIAŁ TRZECI ______Szpieg z plemienia Shawnee______ i Opuszczając się nisko, słońce ogarnęło ognistym blaskiem wielki łuk rzeki, gdzie nad pięciokątnym fortem powiewała amerykańska flaga. Warownia wybudowana z ciężkich pali była wzmocniona na przyziemiu cegłą i kamieniami. Na wschód od fortu wzdłuż rzeki rozłożyła się osada, najpierw część urzędowa i handlowa, a dalej przystań i rzędy chat. Schodząc ze wzgórza zwanego Coal, widział to wszystko przez mgłę czerwcowej mżawki. Posuwał się naprzód, czując się jak żywy trup. Ubranie, które nosił - ze skóry jelenia, koszula i takież spodnie -było poplamione i podarte. Lewe ramię miał owinięte paskami wydartymi z koszuli. Ręka była zraniona w trzech miejscach, powyżej i poniżej łokcia oraz w nadgarstku. Wszystkie trzy prowizoryczne opatrunki, a także naga skóra między nimi były zabrudzone zaschniętą krwią i kurzem. Jasnowłosy mężczyzna miał w oczach chorobliwą, prawie obłąkańczą szklistość. Wlókł się ulicą o wczesnym zmierzchu, ciągnąc za sobą swą strzelbę Kentucky, zamiatając kurz kolbą. Kilkoro ludzi, mężczyzn i kobiet, znajdowało się przed domami. Mężczyźni ubrani byli jak myśliwi, mimo upału nosili futrzane czapki z ogonkami szopa, dyndającymi z boku. Jeden czy dwóch z nich miało wystarczająco ciemną cerę, by zdradzić domieszkę murzyńskiej lub indiańskiej krwi. Prawie każdy rzucał przybyszowi badawcze spojrzenie, niektórzy wskazywali towarzyszom dziwną postać powłóczącą nogami. Człowiek o spojrzeniu i ruchach lunatyka szedł dalej. Jego przejście przerwało śmiechy i rozmowy na werandzie dwukondygnacyjnego zajazdu. Człowiek zachowywał się, jakby nie dochodziły do niego żadne dźwięki znad rzeki, głuche uderzenia drewnianego młotka z pokładu łodzi, warkot wieczornego werbla z Fortu Dunmore,a ani trzeszczenie wozu wyładowanego po brzegi czarnymi błyszczącymi bryłkami węgla, zbliżającego się doń. Woźnica zaniepokoił się, widząc błagalny wyraz oczu mężczyzny, błyszczących gorączką, głodem, a może czymś innym. - Czy George Clark jest tutaj? - zapytał przybysz ochrypłym głosem. Woźnica ściągnął lejce, zatrzymując zaprzęg. - George Clark z milicji Kentucky? -*¦¦ • - Tak. Woźnica wskazał w kierunku nie dokończonych budynków nad brzegiem Monongahela. - Tam cumuje jego pięć płaskodenek. Człowiek ze strzelbą zachwiał się, jakby miał kłopot z utrzymaniem na nogach, ale jego oczy ciągle płonęły. - Nie pytałem o łodzie Clarka, tylko o niego samego. - Spróbuj w tawernie "Semple" - woźnica przestraszony przełknął nerwowo ślinę. - Gdzie to jest? - Prosto, w dół. Nie zdobywając się na nic takiego jak podziękowanie, ponura postać pokuśtykała dalej. Woźnica otarł usta i potrząsnął głową. Judson zauważył to, ale nic go nie obchodziło, co ktokolwiek mógł o nim pomyśleć. Zależało mu jedynie na dotarciu do kresu podróży i odpoczynku. Miał nadzieję, że nastąpi to już wkrótce. Jeszcze kilka kroków. Boże, jak bardzo chciało mu się pić! Gdyby chociaż łyk rumu, jeden łyk, żeby rozluźnić nieznośne napięcie, zwilżyć wyschnięty przełyk. Od czasu gdy między zmierzchem a brzaskiem zabił pięć wilków i wyszedł z tej przygody półżywy, niczego tak nie pragnął jak mocnego trunku. Łyku czegoś, co złagodziłoby jego ból, uśmierzyło cierpienie wzrastające przy każdym kroku. Lecz z konieczności szedł dalej, krok za krokiem, a ból nie opatrzonych ran towarzyszył mu jak niedostępny towarzysz. Teraz, gdy docierał do drzwi "Semple", jego myśli mieszały się coraz bardziej. Po co tu przyszedł? Napić się? Nie, to nie była prawda. Kręciło mu się w głowie, chwiał się do tyłu i do przodu, przetarł oczy pięścią, rozstawił szeroko nogi, zawroty ustąpiły. Polizał górną wargę, była spękana, nabrzmiała i szorstka. Zamrugał oczami i zdał sobie sprawę, że ktoś go obserwuje. Ten człowiek stanowił tylko ciemną postać w szybko nadchodzącym zmierzchu. Siedział oparty o róg budynku. Miał na sobie spodnie ze skóry kozła z długimi frędzlami i miękkie mokasyny. Za pasem angielski pistolet, w jaki wyposażano dragonów, i nóż myśliwski. Twarz pozostawała ukryta w cieniu. Zachodzące słońce za jego plecami i tutejsza czapka z miękkim daszkiem pomagały ukryć rysy. Co dziwne, ten człowiek nie zareagował, nawet nie poruszył się, gdy Judson pojawił mu się prawie przed nosem. Judson Fletcher zdawał sobie sprawę, jak bardzo ponurowi obszarpanie się prezentuje i nie oczekiwał od mieszkańców Pittsburgha wylewnej serdeczności. Wybaczał im nieufność. Kiedy jego umysł nieco się rozjaśnił, natychmiast zauważył zupełny brak reakcji ze strony mężczyzny. Zachowanie tak różne od tego, które wzbudzał przechodząc przez osadę. Po kilku sekundach, w ciągu których on i siedzący mężczyzna wpatrywali się w siebie, Judson zwrócił uwagę na kolejny specyficzny szczegół. Człowiek skrzyżował ręce na piersiach, chowając dłonie pod pachy. Gdy Judson przyglądał mu się w dalszym ciągu, mężczyzna wykazał pewien niepokój. Podniósł się gwałtownie i zniknął za rogiem budynku. Zanim to się stało, Judson zdążył zauważyć dłonie mężczyzny: albo niebywale ogorzałe ręce białego, albo ręce o skórze ciemnej z natury. Widział już w mieście podobne typy. Przypuszczał, że całkiem możliwe, iż Metysi mogli tak długo przebywać w Pittsburghu, że opowiadali się już otwarcie po stronie Amerykanów. Zdecydowawszy, że dziwny człowiek miał w sobie krew indiańską, Judson już uspokojony ruszył w kierunku wejścia tawerny. Pchnął je i stanął w drzwiach.Usłyszał hałaśliwy gwar rozmów, w ponurym czerwonym blasku sączącym się przez zatłuszczone okna zobaczył plamy twarzy. Gdy wszedł, głowy się odwróciły, niektóre rozmowy ucichły. Przy barze, w cieniu wiszących na ścianie rogów jelenich, chłopak nalewający piwo podnosił znad beczki spienione kufle. Woń trunku doszła do nozdrzy Judsona przez długość izby, spowodowała, że poruszył językiem w ustach. Naraz wnętrze tawerny poruszyło się, zaczęło się przechylać i wykrzywiać. Znów musiał walczyć, żeby ustać na nogach. Rozejrzał się po twarzach w poszukiwaniu tej jednej, ale nie znalazł. Zatoczył się między stołami, czując pot ludzi od wielu dni polujących i łowiących ryby, zmieszany z zapachem dziczyzny, ryb i maraa-łygi. Uświadamiał sobie sensację, jaką budzi. Komentarze na temat jego upiornego wyglądu mruczane po kątach nie robiły na nim wrażenia. Dwa uczucia targnęły nim, gdy ruszył naprzód chwiejnymi krokami: Rozczarowanie, że nie zastał tu swego przyjaciela. I gniew z powodu siły, z jaką zapach rumu i opary piwa przemawiały do jego świadomości. Jak przez mgłę, która oddaliła się od niego, poruszyła i wróciła ogarniając jego osłabione ciało, zobaczył, że od stołu pod oknem obserwuje go pół tuzina ludzi w grubych ubraniach. Mężczyźni pochyleni nad mapą studiowali ją, lecz gdy stało się jasne, że Judson zmierza w ich stronę, jeden z nich szybko zwinął pergamin i wsunął za koszulę. Jego oczy podejrzliwie prześlizgnęły się po poranionej ręce Judsona i powróciły w kierunku twarzy intruza. Judson minął stół, przy którym siedziało trzech hałaśliwych ludzi w koszulach z ręcznie tkanego płótna. Jeden z nich, najwyraźniej podchmielony, pochwycił strzelbę Judsona. - Hej, obcy! Skąd przybywasz? Wyglądasz, jakbyś się zaplątał w... Judson wyrwał mu strzelbę z taką gwałtownością, że pijany prawie spadł z krzesła. Jego twarz, a także oblicza siedzących z nim kumpli natychmiast wytrzeźwiały pod spojrzeniem Judsona: - Czy jesteście od majora Clarka? - spytał ochryple. Jeden z trójki wykazał wystarczająco dużo odwagi, by napotkać płonące spojrzenie niebieskich oczu. - Masz na myśli pułkownika Clarka. Awansował ostatnio. - Słyszę. Jesteście jego ludźmi, czy nie? - My nie. Ale tamte zuchy - kciukiem wskazał w kierunku stolika, gdzie przedtem czytano mapę. Teraz panowała tam czujna cisza. Zachowanie Judsona straciło nieco na wrogości. - Jestem zobowiązany - mruknął, wlekąc nogi dalej. Pijak, który chwycił go za strzelbę, spojrzał teraz z ukosa na jego profil. Potem odwrócił się chwiejnie i głośniej, niż było trzeba, zamówił a kolejny rum. Przy stole zajętym przez sześciu mężczyzn Judson usiłował coś dojrzeć w chmurze dymu. - Czy któryś z was widział pułkownika Clarka? - Tak - odparł człowiek, który schował mapę. - Pojechał po zaopatrzenie, tu go nie ma. - Kiedy wróci? - spytał Judson^kryjąc niezadowolenie pod szorstkością tonu. - Za chwilę. Czy masz jakąś sprawę do pułkownika? - Zgadza się. - Czy on oczekiwał ciebie? - Szczegóły omówię z nim osobiście. Człowiek, który odpowiedział na pytania, wzruszył ramionami. Nikt nie zaprosił Judsona, by usiadł. , Uważał, że trudno winić za to ludzi George,a. Kto mógł wiedzieć, czy nie jest torysem przysłanym na przeszpiegi? Wciąż od nowa jego serce napełniała gorycz, która omal nie wybuchnęła stekiem przekleństw. W porę opamiętał się, przypominając sobie swój wyższy cel. Z trudem odszedł od stołu, przy którym sześć par oczu przyglądało mu się bez jednego mrugnięcia, i powlókł się do małego, wolnego stolika przy ścianie. Z westchnieniem ulgi wyciągnął się w ciężkim, drewnianym krześle. Błogosławiony, wyczekiwany moment. Usługujący chłopak przemknął między stolikami i stanął za nim. - Podać coś, panie? - Właśnie czekam na... Zamilkł. Ból, zmęczenie, niepokój o przyjęcie, jakiego dozna ze strony George,a, chłodne, podejrzliwe spojrzenia szóstki spod okna -to było zbyt wiele. Reżim, który narzucił sobie w czasie ciężkiej drogi do Pittsburgha, załamał się. - Czekasz panie? Na przyjaciela? - chłopak starał się być uprzejmy. - Dobrze mówisz - Judson niezgrabnie sięgnął do kieszeni po kilka monet. Coś pustego i smutnego wypełniło niebieskie oczy, gdy koń- czył: - Przyjaciela, którego chowasz w jednej ze swoich beczek. Nalej mi rumu. Chłopak już odchodził, gdy Judson rzucił za nim: - Ale tylko jeden! Posługacz obejrzał się, ubawiony uwagą. Judson spostrzegł, że zuchy spod okna szeptały coś pod osłoną wzniesionych szklanic. Do diabła, oni tam sobie popijają - pomyślał. - Z pewnością należy mi się jeden. Potrzebował łyka rumu, to go rozluźni. Będzie spokojniejszy, gdy przyjdzie wyjaśniać George,owi, dlaczego dogonił go tak późno. Chłopak wkrótce wrócił. Judson zapłacił i zacisnął drżące dłonie wokół zniszczonego cynowego kufla. Potem podniósł go i łyknął. Tak, teraz lepiej. Jego zęby już tak nie dzwoniły po pierwszym łyku. A po drugim już prawie wcale. Ostatnie światło dnia gasło w oknie, pod którym sześciu zuchów znów cicho rozmawiało, mapa powróciła na stół. Jeden z mężczyzn wodził po niej czubkiem myśliwskiego noża, który błyszczał w świetle lampy. Ku swemu zdumieniu Judson naraz odkrył, że nie wiadomo, w jaki sposób kufel się opróżnił. A George,a wciąż nie ma. Ach, jakie to cudowne uczucie wyciągnąć nogi, czuć, jak rum uśmierza ból i lęk. Teraz knajpa wydawała mu się tak jasna, jakby ciemność w ogóle nie istniała. Judson odstawił drugi kufel, ten smakował mu jeszcze lepiej niż pierwszy. Trunek podniósł go na duchu nadzwyczaj prędko. Był już bliski przekonania samego siebie, że należy pójść do podejrzliwych przyjaciół George,a, przedstawić się i wyjawić swoją sprawę. To z pewnością nie jego wina, że z początku nie chcieli z nim gadać. Do diabła, był ważniejszy dla George,a niż którykolwiek z nich! Tak, porozmawia z nimi po raz drugi - zdecydował się. A jeżeli będą jeszcze bardziej bezczelni, to on już sprawi, że pożałują tego! - Chłopcze! Posługacz nadbiegł popędzony krzykiem. - Tak, proszę pana? - Jeszcze jeden rum. I stawiam kolejkę tej ekipie pod oknem. Wyraźnie zdziwiona i skonsternowana grupka popatrywała jeden na drugiego. W sposób oczywisty nie bardzo wiedzieli, co począć w sytuacji ataku na ich prywatność. Gdy chłopak przyszedł z pełną tacą, Judson podziękował mu gromko, rzucił monety, dodając pensa napiwku. Potem, trzymając już w dłoni swój kufel, pchnął posługacza lekko w kierunku tamtego stołu. - Teraz idź. Obsłuż poruczników pułkownika Clarka. Ale nie ma potrzeby, żeby się rewanżowali. Nie wyglądają mi na ludzi tego pokroju, którzy umieliby docenić dobre obyczaje Wirginii. Zobaczył gniewne spojrzenia spod okna, odpowiedział na nie, wznosząc swój kufel w kpiącym toaście. Jeden z ludzi pogranicza, purpurowy z gniewu, poderwał się z krzesła. Inni siłą posadzili go z powrotem. Judson wyszczerzył zęby. Pijany, bezczelny grymas, ale wciąż ten sam uśmiech. Jego zachowanie spowodowało rozbawione komentarze innych mężczyzn siedzących w pobliżu. Właśnie gdy podnosił swój kufel ciągle wyżej, przedłużając pantomimiczny toast, usłyszał głos przy^tole pod oknem. Nie mógł zobaczyć, który z mężczyzn mówił, gdyż usługujący chłopak zasłonił mu widok. ...jakiś zwykły pijak, nikt więcej. Nie warto wszczynać.... Palce Judsona zbielały na uszku naczynia. Policzki zabarwiły się purpurą, gdy trzasnął kuflem o stół. Już się poderwał, gdy nagle zauważył, że większość głów zwróciła się w kierunku drzwi. Przez dym dostrzegł płomiennorude włosy. Pierwszym wyrazem, jaki ukazał się na twarzy George,a Clarka, było zdumienie. Potem krótka chwila zmieszania, niezrozumienia. Następnie rozczarowanie, a w końcu odraza. George zobaczył Judsona podnoszącego się z krzesła z kuflem rumu w dłoni. Brwi George,a uniosły się w smutnym oskarżeniu, policzki zbladły. Judson wypuścił z ręki kufel, nie zwracając uwagi na usytuowanie krawędzi stołu. Naczynie upadło, brzęknęło o podłogę, rozbryzgując trunek wielką kałużą. Judson próbował wydostać się spomiędzy stołu i krzesła. Trunki podziałały na niego znacznie bardziej, niż przypuszczał. Poślizgnął się na mokrej podłodze, wylądował na czworakach. Strzelba załomotała obok niego o podłogę, gdy głośno wołał swego przyjaciela po imieniu. Z jego ust wyszedł tylko głośny bełkot. Odpowiedział mu śmiech. Pogardliwy i głośny rechot. Skronie Judsona pulsowały równie szybko, jak waliło jego serce. Twarz płonęła. Macał po podłodze w poszukiwaniu strzelby, podnosił się z kolan, gotów wyzwać tych, którzy śmiali się z niego. Było ich zbyt wielu. Gapili się na niego, otaczali kołem, z ustami rozwartymi w rubasznym rechocie. W ogłuszającym zamieszaniu zobaczył straszne konsekwencje swego zachowania. Drzwi tawerny "Semple" były puste. George Clark zobaczył go pijącego i wyszedł. II Pełnia księżyca otoczyła głowę George,a, gdy wychodził z tawerny. Judson dotarł do drzwi w pół minuty po wyjściu swego przyjaciela i zgubiłby go w ciemnościach, gdyby nie srebrzysta poświata. George szybkimi, gwałtownymi krokami zdążał na przystań. Kiedy Judson biegł przez podwórze tawerny, słyszał za sobą podniesione głosy i szuranie odsuwanych krzeseł. Ale poświęcił tylko odrobinę uwagi przyjaciołom George,a. Zorientował się, że mogą przypuszczać, iż chce zaatakować ich dowódcę. Obchodziło go tylko jedno: pogarda, którą dostrzegł na twarzy George,a w chwili, gdy jego przyjaciel odwrócił się i wyszedł z tawerny. Trąc oczy pięściami i zwalczając powracające zawroty głowy, utrzymywał znikającą postać w zasięgu wzroku jeszcze przez chwilę. Potem jednak George zniknął w cieniu zbudowanej z bali ściany budynku mieszczącego skład handlowy. Zrozpaczony Judson puścił się biegiem. Przemknął przed frontem zamkniętego sklepu, a potem dalej, w kierunku, gdzie stracił przyjaciela z oczu. Sapiąc okrążył budynek, słysząc łkanie skrzypiec gdzieś w oddali. Obejrzał się za siebie, zobaczył kilku ludzi George,a, stojących w plamie światła u wejścia do "Semple". Pozostał w cieniu, dopóki pięciu z nich nie weszło z powrotem do środka, głośno dyskutując. Wyglądało na to, że ci bardziej zaniepokojeni stracili argumenty. Za to sześciu ludzi udało się w kierunku fortu. Oddech Judsona stał się szybki, spazmatyczny, gdy czołgał się na zaplecze budynku sklepu. Stracił równowagę i potknął się, wpadając w głęboką koleinę. Klnąc oparł się na strzelbie, wbijając ją kolbą w ziemię, gdy wspinał się, by dojrzeć swego przyjaciela nad rzeką. Z westchnieniem ulgi zauważył go - ciemna postać w jasnym świetle latarni świecących wewnątrz przycumowanych łodzi. Pięć łodzi było przycumowanych do brzegu, trzy po jednej stronie rzeki, a dwie po drugiej. Każda z nich miała niecałe dwadzieścia metrów długości, około siedmiu metrów szerokości i była ścięta po obu końcach. Nad pokładami, które wznosiły się na metr ponad odbijającym księżycowe światło lustrem wody, sterczały ściany i dachy nadbudówek zajmujących większą-część powierzchni. Wielkie drewniane wiosła służące do sterowania poruszały się tam i z powrotem na rufie. Okienka i otwór luku prowadzącego pod pokład były otwarte, pozwalały widzieć światło lamp. Tylko trzecia łódź z drugiego rzędu była ciemna. Na innych wrzało życie, ktoś grał na skrzypcach, słychać było rozmowy, beczenie owcy, porykiwanie krowy. Na jednym z pokładów, w prowizorycznej zagrodzie, dał się zauważyć zwalisty, rogaty byk. Ale Judson zwracał uwagę tylko na George,a Clarka. Jego przyjaciel chodził tam i z powrotem szybkimi krokami, podnosząc co jakiś czas głowę i spoglądając na księżyc. Judson miał wątpliwości, czy opuścić cienistą kryjówkę, z której obserwował przyjaciela. Sposób poruszania się George,a, długie, nerwowe kroki, wszystko to znakomicie obrazowało stan jego ducha. Był wściekły. Cholernie wściekły, ponieważ zobaczył Judsona pijącego. Wierzchem wolnej dłoni Judson otarł pot z czoła. Miał tylko dwa wyjścia: wycofać się chyłkiem i zaszyć w jakiejś dziurze celem przeczekania, aż George opuści osadę, albo od razu stawić mu czoło i spóbować wyjaśnić okoliczności, które popchnęły go do złamania przysięgi. Judson powrócił myślami do gehenny, którą przeżył, do przestrzeni, którą pokonał, do morderczej walki z wilkami. Nie, nie miał wyboru. - George? George zareagował zgodnie z wyćwiczonymi zachowaniami, obracając się ugiął nogi w kolanach i sięgnął dłonią za cholewę, gdzie tkwił nóż o długim ostrzu. Judson ponownie zawołał go po imieniu i wyłonił się z mroku, żeby George mógł go rozpoznać. Dłonie rudzielca rozluźniły się, napięcie zelżało. Ku zaskoczeniu Judsona z łodzi dobiegły głosy kobiece i dziecięce. Z bijącym sercem podszedł do końca pomostu, gdzie czekał George, chudy, przypominający ostrze noża. Nigdy jeszcze parę kroków nie wydawało mu się tak długim dystansem. Dłonie Judsona drżały i swędziały, czuł, że rozsiewa zdradliwy odór rumu. Ale szok i rozpacz już otrzeźwiły jego umysł. Gdy Fletcher podszedł, Clark lekko odwrócił głowę. Judson widział w świetle księżyca chudą twarz człowieka pogranicza. Surowa powściągliwość przyjaciela przyprawiała go o drżenie, poczuł, że potrzebuje jeszcze jednego kufelka. Podszedł dwa kroki do George,a. Doleciał do niego gryzący smród świni przewożonej na którejś łodzi. Na pokładzie innej nagle wrzasnęło dziecko. Kobiecy głos pocieszał malca cichymi słowami. Na trzeciej łodzi zdmuchnięto światło i z głośnym trzaskiem zamknięto luk. Judson otworzył usta, by coś powiedzieć, ale nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Nocny ptak żeglował po niebie, nisko nad wodami Monongaheli, księżyc srebrzył mu skrzydła swym blaskiem. Przez chwilę świecił jak błędny ognik na tle odległej drewnianej przystani, potem zniknął w mroku. - Nie spodziewałem się ujrzeć ciebie, Judsonie - powiedział Clark chłodno. - Kiedy nie pojawiłeś się w Williamsburgu... - Nie mogłem. - Boże, jaki gruby i ochrypły był jego głos. - Byłem ranny. Nic ciężkiego, ale nie mogłem wyruszyć w drogę, dopóki nie zagoiło się. Ja, ja przybyłem lądem. - Sam? - Tak. Miałem trochę problemów, ale poradziłem sobie. Śpieszyłem się, jak tylko było możliwe, ponieważ bałem się, że mogłeś już stąd odjechać. - Powinienem był. Mieliśmy nieoczekiwaną zwłokę w Redstone, w górze rzeki. Wziąłem ze sobą dwadzieścia rodzin, które, ku mojemu zdumieniu, chcą odbyć ze mną podróż do Kentucky, bez względu na niebezpieczeństwo - wskazał dłonią w kierunku łodzi. - Sporo czasu zabrało pakowanie ich dobytku. - Jesteś w stanie zapakować dwadzieścia rodzin na te pięć łodzi? - Tak, i jeszcze udało mi się zaciągnąć tylko stu pięćdziesięciu ludzi. Miałem kłopoty ze znalezieniem nawet tylu. To jeszcze jedna przyczyna opóźnienia. - Widziałem jakichś twoich ludzi w tawernie - powiedział Judson, po czym dodał słowo, które samo spłynęło mu z warg - pijących. George wydał z siebie długie, niemal smutne westchnienie. - Judsonie, ta uwaga ma zapewne na celu usprawiedliwienie tego, co widziałem w "Semple". Ale to się nie uda. Tym ludziom można zaufać w kwestii picia. - To znaczy, że mnie nie? - To znaczy, że złamałeś przysięgę. Przysięgę będącą warunkiem naszej umowy. - Mój Boże, szedłem całymi kilometrami - zaczął Judson. - I nieźle gdzieś oberwałeś - George wskazał na brudne bandaże. - Więc nie powinienem mieć prawa do jednego kufla rumu? - Sam sobie odpowiedz - uciął George ostro. - Obawiam się, że przybyłeś do Pittsburgha na darmo, Judsonie. - Na darmo? Osłupiały, nie dowierzający Judson oniemiał na dłuższą chwilę. Potem wybuchnął gniewem. -¦ , - Ty świętoszkowaty, arogancki, zarozumiały sukinsynu! Brakuje ci ludzi! A mnie odrzucasz z powodu odrobiny trunku? Jednego kufla? - Ilu? - jasne oczy George,a ciskały błyskawice w nienaturalnym świetle księżyca. - No, cóż. Nie jednego. Ale niewiele więcej, George. - Powiedziałem ci w Wirginii - przerwał mu twardo George -mamy poważną misję wojskową w dole Ohio. Tam, dokąd zmierzamy, bezpieczeństwo jednego człowieka zależy od całej reszty. Jestem odpowiedzialny za każdego z moich ludzi. Muszę mieć pewność, że gdy napotkam trudności, nie zawiodą mojego zaufania. Wiedziałeś o tym, zanim zacząłeś podążać na zachód. Wiedziałeś, kiedy kazałeś sobie podać trunek w "Semple". Nie jestem purytański. Chodzi o względy praktyczne. Możesz mi wierzyć, że nie akceptowałem każdego ochotnika, który zgłosił się do mnie w ciągu tych kilku miesięcy. - Nagle cierpienie ukazało się na twarzy George,a, odwrócił się, by je ukryć. - I choć nie wiem, jak bym chciał, nie mogę zaakceptować ciebie - dokończył. W pierwszej chwili Judson nie wiedział, czy zaśmiać się, czy paść mu do kolan i błagać na klęczkach. Powoli dotarło do niego, że odprawa była ostateczna. Zrozumiał, że mur odgradzający go od jego przyjaciela z lat dziecinnych stał się nie do przebycia. I czuł się zupełnie odarty z nadziei, którą żywił od dnia, gdy pojechali z George,em w okolice Williamsburga, gdy drżącymi dłońmi ściskał strzelbę Kentucky i złożył się do strzału. I dawał słowo. Przez chwilę prawie widział drobną postać Angusa Fletchera, o skórze cienkiej jak pergamin, stojącego na miejscu George,a Clarka. Angusa potrząsającego głową. Diabelska krew musi przemówić. Sięgnął po małą, czarno oprawną Biblię, którą nosił w kieszeni na piersi, w swej bluzie strzeleckiej. Chciał cisnąć książką w dręczące go widmo. Ale twór umysłu zniknął. Pozostał tylko George potępiający go swym surowym milczeniem. Skrzypce znów łkały cicho, owca pobekiwała. Rzeka spokojnym rytmem uderzała o kadłuby łodzi. - Co, u diabła, twoim zdaniem mam teraz zrobić, George? - spytał w końcu Judson. - Zostawiłem za sobą wszystko. Wszystko. - Nie wiem - odparł George, jakby lekko zdziwiony. - Może znajdziesz jakąś pracę tutaj, w osadzie. - Pracę, dobry Boże! Przecież ja nie wiem, jak się pracuje! Ale wiem, jak się walczy. - Nie w lesie. Nie na prerii Illinois. Nie do tego stopnia, chcąc wykazać się odwagą, że to przeszkadza jasności twego osądu, rujnuje twe siły życiowe, na koniec sprawia, że jesteś bezwartościowy. - George gwałtownie przerwał swą głośną tyradę, żeby po chwili ciągnąć dalej, już spokojniej: - Gdybym mógł podejmować decyzję jako twój przyjaciel, zrobiłbym to. Ale już dłużej to nie jest możliwe. Jako twój przyjaciel mogę jedynie zaprosić cię na pokład mej łodzi - wskazał ciemną łódź, ostatnią z trzech - i poczęstować jeszcze jednym rumem. - Teraz, kiedy już i tak wszystko zrujnowałem. George przeszedł do porządku nad goryczą tych słów. - Nie, po prostu w imię starych czasów. Pożyczę ci trochę pieniędzy, jeżeli ich potrzebujesz, ale... to wszystko. Chodź, nie kłóćmy się więcej. Decyzja jest nieodwołalna. Poczuję się znacznie lepiej, gdy przyjmiesz moją gościnę. Dzwoniło mu w uszach, obraz zamazywał się przed oczami, Judson wciąż słyszał ciężar swej winy w głosie Clarka. Próbował znienawidzić przyjaciela, chciał przywołać niszczące słowa, na próżno, nie był w stanie. Bo to on był jedynym winowajcą. On był zdrajcą. Sprzeniewierzał się każdemu, nawet sobie. Wydawało mu się, że runął na niego wielki ciężar i spycha go w jakąś otchłań. Słowa, które padły z ust George,a w chwilę później, zadźwięczały w jego duszy prawie jak dzwon, jak podzwonne za jego duszę. - Ale to już koniec. Trędowaty, odrodzony, któremu zabrakło kilku godzin, kilku godzin, żeby przetrwać. Angus Fletcher miał świętą rację. Judson zdradzał i zawodził na każdym kroku. Nigdy nie miał dość siły, i nigdy tak naprawdę nie wiedział dlaczego. Przynajmniej padła obietnica darmowego picia. - Dobrze, przyjmuję zaproszenie - odparł Judson z bladym uśmiechem. Poszedł ze swym przyjacielem przez pomost. George poruszał się z właściwą sobie zwierzęcą zręcznością. Byk zaryczał i potrząsnął rogami, gdy go mijali. Judson patrzył na szybko płynącą rzekę i myślał o falach swego życia. I tej ostatniej, która przywiodła go do szansy ratunku i równie szybko wyrwała mu tę szansę z rąk. Pomimo niezręcznej sytuacji George starał się prowadzić rozmowę. - Zobaczysz, to bardzo ciekawe łodzie. Ich zadaniem jest pokonanie tylko jednej drogi. Są tak zaprojektowane, że można je zdemontować i wykorzystać jako budulec do sklecenia szałasów, gdy dotrzemy do dolnego biegu Ohio. Judson zaledwie słyszał swego przyjaciela. Pragnął odwrócić się i uciec, jego poczucie winy pogłębiało się z każdą chwilą. Zdecydował się, że powie George,owi, iż zmienił zdanie, że zamierza wrócić do osady od razu. Już otwierał usta, gdy zdał sobie sprawę ze szczególnego napięcia w ruchach przyjaciela. George zaprzestał rozmowy, a także posuwania się naprzód, właśnie gdy dotarli do rufy jego łodzi łagodnie uderzającej o słupki pomostu. Księżyc błysnął w źrenicach zwężających się oczu Clarka, gdy gestem dał znak Judsonowi, by zachował milczenie. Wyrwany z otchłani swego własnego cierpienia, Judson podążył wzrokiem za wskazującym palcem George,a: wzdłuż bocznych ścian nadbudówki, zamkniętych okiennic i lekkiego łuku dachu. Judson wstrzymał oddech. Klapa zamykająca wejście leżała obok. Od dalszej krawędzi dachu prowadził do niej ślad małych, mokrych plamek. George pochylił się do ucha Judsona. - Ktoś jest w środku. Wszedł z drugiej strony, od rzeki. - Kto to może być? f K r\ SPIĆ*? - Nie mam pojęcia. Ale trzymam moje oficjalne rozkazy W * , Zastanawiam się, czy jakiemuś sympatykowi torysów nie mo& ° y przyjść do głowy, żeby je ukraść. Drugi zestaw mam tutaj - P° epa się po swojej strzeleckiej bluzie. - Nabita? - spytał dotykając strze y Judsona. - Tak. - W porządku. Teraz uważaj. , . George przysunął się do burty przycumowanej łodzi, jedf*u., sięgając ręką do buta. Ostrze długiego noża błysnęło, gdy po^nlos go na wysokość bioder. , . - Nie mam zamiaru skakać przez drzwi i zaskakiwać naszyc goscl w ciemnościach - szepnął. - Ale może uda się nam ich wypł°szyc na światło. .. . Gdy Judson spoconymi dłońmi uniósł strzelbę, George pocliy ! się naprzód i zaczął walić pięścią w ściankę nadbudówki. III Kiedy ustały głuche uderzenia George,a, z wnętrza dobiegły ^W1^~ ki. Szybkie, lekkie kroki, potem przekleństwo, gdy coś spadło na es 1 podłogi. - Moja kasetka, dobra nasza - zaczął Clark. Z ciemnego kwadratu otwartych drzwi wystrzeliły ręce, wyso , kapelusz z miękkim rondem wyglądał, jakby unosił się w pc?wie rzu, W tym momencie gibki intruz wciągnął się na dach. Judson rozP°" znał go. To był łazik spod tawerny "Semple", człowiek, który choWał swoje dłonie. Teraz Judson zrozumiał dlaczego. Kapelusz intruza spadł, gdy szybko przesuwał się w kierunliu wo y-Judson zauważył ostrze noża błyszczące w brunatnej pięści. LsJ1" pistolet za pasem Metysa. George wskoczył na drabinkę, a $tam ą na dach. Judson przycisnął strzelbę do ramienia. Obcy rysował si? na e księżyca jak tarcza strzelnicza. Poprawił dłoń na strzelbie i Haclsna-cyngiel. Wybuch, matowy pomarańczowy błysk. I cisza. Do licha! Albo proch się wysypał w jakiś sposób, albo zamókł. - Stać! - wrzasnął George, rzucając się naprzód przez dach łodzi. W ten sposób znalazł się między Judsonem a intruzem, więc gdyby nawet Judson uruchomił broń, strzał stał się niemożliwy. Oparł więc kolano o drabinkę, wyprostował swe zabandażowane ramię i zaciskając zęby wciągnął się na dach, akurat by zobaczyć, jak George skoczył przez jego szerokość, w jednej ręce trzymając nóż, a drugą wysuwając przed siebie, żeby złapać frędzle myśliwskiej koszuli napastnika. Metys wydał z siebie dziki, przerażający okrzyk, który natychmiast zaowocował zaalarmowanymi głosami z sąsiednich łodzi. Gramolący się na dach Judson zobaczył, że Clark trzyma intruza za koszulę. Mężczyzna miał ciemne, tłuste włosy opadające na kołnierz skórzanej bluzy, a czarne oczy błyskały wściekłością i strachem w świetle księżyca. - , Indianin szarpał się z George,em usiłującym ściągnąć go z powrotem na środek dachu. Judson niepewnie postawił stopy na brzegu łodzi, która poruszała się gwałtownie, rozkołysana walką. Natychmiast zobaczył, co jeszcze tkwiło za pasem Indianina. Zwinięte papiery. Rozkazy z kasetki. Z gardłowym wyciem Indianin dobył nóż zza pasa i lśniący łuk stali przeszył powietrze. Mierzył w przełyk George,a, Judson krzyknął ostrzegawczo, ale Clark był szybszy niż jego okrzyk. Puszczając wroga, odskoczył do tyłu. Lewą nogą wylądował na drabince, poślizgnął się i runął na dach z głośnym hałasem. Do tego czasu Judson brnął naprzód jedynie półświadomy stukotu butów na pomoście, gdy ludzie z krzykiem biegli z innych łodzi. Ale teraz widział tylko jedno: rękę wroga gwałtownie cofającą się, a potem wyrzucaną do przodu. Nóż nie był celnie wymierzony. George odepchnął cios prawym ramieniem. Ostrze trafiło w dach koło niego, ześlizgując się. Druga ręka Indianina zacisnęła się na dragońskim pistolecie zatkniętym za pas. Na moment przykucnął, broń znalazła się w jego dłoni z zadziwiającą szybkością. Odciągnął kurek... George stanowił zbyt duży cel i znajdował się zbyt blisko, żeby chybić. Indianin wyszczerzył zęby w uśmiechu podobnym do śmiertelnego grymasu, gdy wyprostował rękę trzymającą śmiercionośną broń. Clark zaczynał zwijać się na bok jak oszalały. Lecz było już zbyt późno... Judson rzucił się ciężko naprzód. Miał nierzeczywiste wrażenie, że leci przez dach. Indianin instynktownie poruszył się, wycelował pistolet tuż przed siebie. Judson już się podnosił, gdy kula trafiła go w brzuch. Wokół unosił się dym. Poczuł falę gorąca gdzieś w środku. I ból. Upadł na kolana, potem przewrócił się z okrzykiem. Słyszał wołania ludzi wchodzących na łódź, światło z kilku latarni zalało powierzchnię dachu. George Clark ponownie stanął na nogi i złapał Indianina. Wykręcił mu jedną rękę, jednocześnie przykładając ostrze noża do gardła szpiega. Judson patrzył z przedziwnym wrażeniem nierzeczywis-tości pomimo bólu szarpiącego jego wnętrzności i krwi spływającej wzdłuż spodni między nogi. Doskonale wiedział, dlaczego rozmyślnie naraził swoje życie. Chodziło o coś więcej niż przyjaźń. To była okropna potrzeba zmazania win. Co dziwne, pomimo bólu czuł spokój. Zapłacenie wysokiej ceny w zamian za rozgrzeszenie przyniosło ulgę, poczucie uwolnienia od strasznych ciężarów. Wolność. Przez chwilę dziwaczna parodia jego dawnego, pełnego uroku uśmiechu wykrzywiła mu usta. Ochrypłe głosy ludzi dźwięczały wokół niego: - Jesteś cały, George? - Kogo złapałeś? Kto strzelał? - Przeklęty mieszaniec, wygląda jak... Jasno i mocno wznosząc się ponad wrzawą, zabrzmiał głos Clarka. - Tam jest Fletcher. Dostał kulę. Clark rzucił schwytanego szpiega w ręce otaczających go ludzi. Latarnie i gwałtowne chybotanie się łodzi wywołały groteskowe, podskakujące cienie. Na pobliskiej łodzi przestraszona hałasem owca beczała głośno, zaraz dołączyły do niej kwiczące świnie i łkające dziecko. George podbiegł do ludzi zgromadzonych wokół przyjaciela, roze-pchnął ich, właśnie gdy Judson niezdarnie usiłował odwrócić się na bok. Oddychał z rosnącą trudnością. Ból początkowo gwałtowny, szarpiący, teraz stał się ciągłym cierpieniem. Od pasa w dół przemókł od sączącej się krwi. Czuł strużki cieknące wzdłuż ud. George uklęknął przy nim, blada twarz na tle gwiazd. Gdzieś obok kilku mężczyzn trzymało Indianina, przyciskając mu do ciała pistolety i noże. Ktoś uderzył go w twarz, rzucając pytanie: - Mówisz po angielsku? - Jak się nazywasz, ty czerwony bękarcie? - dołączył się drugi głos. - Skąd jesteś? - Gadaj, bo odstrzelę ci łeb! - Nen-nemki - burknął Indianin nosowym głosem. Pochylony nad Judsonem George rzucił przez ramię: - Grzmot. Słyszałem o nim. Pół Anglik, pół Shawnee, jeden z wędrownych agentów Hamiltona. Przyszedł po rozkazy, które mam w kasetce. - Już są nasze. Prawie - mężczyzna wyszarpnął papiery zza pasa szpiega. Judson zakaszlał. To pogorszyło ból w brzuchu. Położył głowę na dachu łodzi, widząc sylwetkę George,a na tle księżyca. Włosy przyjaciela płonęły jak srebrzący się ogień, głos miał dziwną, pełną napięcia barwę. - Rozmyślnie wystawiłeś się na ten strzał, Judsonie. - Ty... - mowa wymagała ogromnego wysiłku - ty dostałbyś ją inaczej - zakaszlał. - A to jest ważniejsze... byś dotarł tam... dokąd jedziesz... niż bym ja... pojechał z tobą. - Nie będziemy rozmawiać w ten sposób. Zaraz zaniesiemy cię do fortu, do chirurga. - Co... cokolwiek zechcesz. Ale wątpię, żeby... żeby to było warte zachodu. W tle ich cichej rozmowy ostre głosy kontynuowały przesłuchiwanie Metysa. Walczył, trzymany przez kilku mężczyzn, próbując bezskutecznie uniknąć kopnięć w krocze, szarpania za włosy, ukłuć nożem w odsłoniętą skórę. George, pogrążony w milczeniu, wpatrywał się w Judsona. W końcu Nen-nemki zaczął krzyczeć na swych dręczycieli, wybuchając łamaną angielszczyzną. - Przeklęte długie noże! Chcieć skór, brać skóry! Ziemi dość dla wszystkie! Ale wy, przeklęci Kaintucks, chcieć ziemi! Przywieźć wasze kobiety, wasze pługi, domy z klocy i stal! Chcecie nasze łowiska! Chcecie nasze jelenie! Zabrać wszystko! My walczyć z wami dla Wielki Ojciec Jerzy! Wy możecie zabić Nen-nemki! - Załóż się o swoją przeklętą wytłuszczoną kryjówkę, że to zrobimy! - wrzasnął ktoś. Shawnee nie zwrócił uwagi na te słowa, jego wrzaski zagłuszały wrzawę tłumu rosnącego na pomoście. - Możecie zadźgać Nen-nemki! Ale inni będą tutaj! Z pistoletem od Skupywacza Skalpów! Z prochem od Skupywacza Skalpów! Wy, wy kraść ziemię, my nie zakopać wojenny topór, dopóki wy martwi albo my martwi! Słuchając jego przechodzącego w ryk krzyku, Judson odczuwał coś w rodzaju współczucia dla schwytanego. Przesycone wściekłością tyrady Shawnee były prawie patetycznymi potokami rozżalenia i zatracenia. W tej chwili Judson zrozumiał problem Indian. Kolonizatorzy, uprawiając ziemię, stopniowo rugowali miejscowych z ich prastarych łowisk. Bujne zielone lasy i łąki, które Judson widział tylko w wyobraźni, czytując listy George,a, i po których wędrowały całe pokolenia przodków Nen-nemki... Teraz George Clark popłynie na zachód z łodziami załadowanymi strzelbami, trzodą, dziećmi. I jeżeli plan Clarka się powiedzie, indiańskie szczepy będą miały jeszcze mniej ziemi, niż miały dotąd. Może musiało tak być. Lecz w Judsonie było dziwnie mało nienawiści do Shawnee, choć wiedział, że Metys zranił go śmiertelnie. Dalsza część przemowy Indianina już nie doszła do uszu Judsona. Głosy zlewały się w jeden hałas, czuł przemożne pragnienie odpoczynku. Poczuł czyjeś palce na policzku. To George. - Teraz zaniesiemy cię do chirurga, Judsonie. - Myślę, że to bezcelowe. - Wyciągnął jedną rękę, by uścisnąć przyjaciela, czuł chłód i bał się. - Ja... przykro mi, że nigdy nie zobaczę Kentucky razem z tobą. Nagła ciemność przesłoniła mu oczy. IV Obudził się na sienniku w pokoju o ścianach z nagich desek w Forcie Dunmore,a. Był z nim George i doktor, po którego posłano. i,< •". Lekarz wahał się dłuższą chwilę i odchrząknął dwa razy, zanim powiedział cicho, że kuli nie da się usunąć. Potem dodał, że Judson ma wewnętrzny krwotok i podanie tinktury z opium łagodzi ból, lecz uratowanie mu życia nie jest możliwe. Judson słuchał niezupełnie przytomny, lekko uniesiony na łokciu. Gdy doktor skończył, wyszeptał, że dzięki lekowi ramię nie dokucza mu aż tak bardzo. Potem nastąpił atak kaszlu. Gdy znów mógł mówić, zapytał George,a, kiedy,zamierza wyruszyć w dół Ohio. Clark odparł, że następnego dnia o wschodzie słońca. - Ja - Judson przełknął ślinę, uśmiechnął się, lśniąca od potu twarz jaśniała w świetle migoczącego kaganka. - Ja będę żył dość długo, żeby to zobaczyć. Clark i lekarz popatrzyli po sobie. Mimo drżenia głos Judsona brzmiał pewnie. To zadziwiające - pomyślał. - Jaki spokój, jakby walka była skończona i nadeszła pora zasłużonego odpoczynku. Zanim znów stracił przytomność, wymamrotał pytanie 6 angielskiego szpiega. George odpowiedział mu, że Indianin wyznał, iż faktycznie został wysłany przez Hamiltona z Detroit. Jego zadaniem było obserwowanie, czy w Pittsburghu nie pojawi się jakaś znaczna grupa o charakterze wojskowym. - Przypuszczam, że Hamilton wybrał go, ponieważ jako półbiały mniej rzuca się w oczy. Nen-nemki powiedział coś jeszcze, choć wątpię, by zdawał sobie sprawę z wagi swych słów. - George zamilkł na chwilę. - Hamilton chce wiedzieć, ilu mężczyzn może przybyć, by ufortyfikować i obronić osadników w Kentucky. - Kentucky? To, to znaczy, że Brytyjczycy wciąż nie domyślają się... - Judson zamilkł, zdając sobie sprawę, że lekarz wciąż jest w pokoju. Zaczął mruczeć jakieś przeprosiny, ale chłodny uśmiech George,a uspokoił go, że zachowanie tajemnicy nie jest konieczne. - Naszego prawdziwego celu? Nie, najwyraźniej nie. Judson wyszeptał jeszcze dwa słowa, tylko tyle mógł: - To dobrze. Pamiętał, że George pozostał z nim jeszcze przez długi czas, przygarbiony na kawałku surowego kloca, z rękami skrzyżowanymi na piersi, z mieszaniną winy i żalu w bladych oczach. Judson czasami budził się i chciał powiedzieć temu surowemu, wysokiemu mężczyźnie, by nie czuł ani winy, ani żalu, bo to on, Judson, żył z etykietką winy, która wymagała zmazania. To był jeden powód, który pchnął go między George,a a Indianina i jego wycelowany pistolet. Jeden, ale nie jedyny. Nie mógł zebrać dość sił, żeby powiedzieć to, co leżało mu na sercu. I dlatego posmutniał. Płynął w szklistej otchłani, gdzie ból był ciągły, wszechobecny i chwilami prawie nie do zniesienia. Lecz nawet nie jęknął. W jednej z chwil przytomności Judsona nadszedł człowiek Clarka, z szóstki siedzącej w tawernie "Semple", i zawiadomił, że Indianina powieszono. V Ocknął się i jeszcze wpółprzytomny zorientował się, że udało mu się przeżyć noc. Poprosił, by zaniesiono go na nadbrzeże. Domyślał się sporego tłumu wokół noszy, na których leżał, słyszał podekscytowane głosy, choć nie był w stanie tego czuć, wiedział, że trzyma w stygnących dłoniach mały Nowy Testament, ponieważ prosił, by tak było. Stopniowo zaczął rozróżniać poszczególne dźwięki. Stukot butów po pomoście, ostre komendy ludzi Clarka, przygotowujących łodzie do drogi. Obok siebie nie widział jednak, żeby coś się działo. Jego oczy przyzwyczaiły się do dziennego światła. Czuł słońce na policzkach, ale nie czuł ciepła. Wydawało mu się, że poniżej piersi jego ciało stało się otyłe, wiedział, że chirurg zabandażował go i podał środek znieczulający. Czas wlókł się niemiłosiernie. W końcu kobieta tuż obok niego wykrzyknęła: - Och, płyną. Wiwaty rozłupały poranne letnie powietrze. Judson wykrzyknął drżącym głosem: - Podnieście mnie do góry! Niech ktoś podniesie mnie do góry! W końcu ktoś go usłyszał. Czyjeś dłonie chwyciły koniec noszy, gdzie spoczywała jego głowa, i uniesiono go powoli. Poczuł rozczarowanie, nie widział wiele więcej niż migotanie oświetlonej słońcem wody. Mrugał i mrużył oczy, aż w końcu w zamęcie kształtów i kolorów dostrzegł czerwoną plamkę. Czerwone włosy. George Clark. Gdzie on stał? Na dachu jednej z łodzi? Wysoka postać jego przyjaciela płynęła w słońcu jak anioł. I oddalała się właśnie tak płynnie, powoli. - Trzymać kurs - usłyszał głos w oddali. Nagle Judson poczuł strach, jakiego nie czuł nigdy w życiu. Dłonie stały się lodowate. Musiał zdobyć się na ogromny wysiłek, by poczuć pod palcami ziarnistą powierzchnię okładki Pisma Świętego. Lśniąca, pełna niezwykłej mocy wysoka postać George,a Clarka odpłynęła w słońcu. Znów zaczęły się wiwaty. Odjechał - pomyślał Judson. - Odjechał na zachód, którego nigdy nie widziałem. Odjechał do... jak to się nazywało? Jak brzmiały nazwy? Jedna z nich to Kaskaskia. Innych nie mógł sobie przypomnieć. Ale pamiętał, że George miał ważną, tajną misję do spełnienia na północnym zachodzie. Płacąc za swoje winy, płacąc cenę, która tyle lat czekała na zapłacenie, pomógł George,owi urzeczywistnić jego podróż. To była dobra rzecz, o której dobrze było myśleć. Jedna dobra rzecz, by zrównoważyć tyle złych. Przywiódł na pamięć twarze. Gniewny Angus. Rozczarowany Donald. Zarąbany Seth i utopiona Alicja. Mściwa Lottie. Zasmucony, ale surowy Tom Jefferson. Peggy. Cudowna Peggy. Wspomnienia zniszczyły senną otuchę, która wstępowała w jego serce. Przyczynił innym tyle bólu, zrobił tak wiele rzeczy zasługujących na pogardę. Miał tak niewiele dobrych wspomnień. Być może najlepszym z nich było oglądanie narodzin narodu. Lecz był jeszcze George i sprawa, z której mógł być dumny. Pomógł jednemu z najlepszych pionierów Wirginii wyruszyć na wyprawę, która miała przesunąć granice terytorium narodu amerykańskiego. To mogło być wpisane w skromnej kolumnie jego zasług, naprzeciw długiej kolumny win. Skupił się na odległej postaci, która teraz wydawała się odpływać we mgle. Zdał sobie sprawę, że mgła nie była rzeczywista. To w jego oczach obraz zamazywał się. Przycisnął mocno Pismo, wyszeptał słowo "Ojcze", podczas gdy oklaski dla wyprawy George,a nie przestawały grzmieć wokół. Pierwsza z łodzi dotarła do rozwidlenia, zakołysała się i trafiając w nurt, ruszyła w dół Ohio, na zachód, żeby powieźć małą armię na nowe ziemie. Lecz Judson już tego nie widział. Powoli zamknął oczy, głowa opadła mu na jedną stronę, nikły uśmiech zgasł. - Myślę, że teraz możemy położyć go na ziemi - powiedział jeden z ludzi podtrzymujących nosze. ROZDZIAŁ CZWARTY __Cena niebios__ i Pewnego wiosennego popołudnia, jakieś jedenaście miesięcy później, na wzgórze Breed, skąd rozciągał się widok na rzek! Charles i Mystic oraz na obrzeża Bostonu, wspinali się dwaj mężczyźni. Starszy z nich kulał lekko, co kontrastowało ze swawolnymi podskokami i susami małego chłopca, który ściskał jego dłoń. Dziecko było ciemnowłose, ładne. Brązowe, bystre oczy błyszczały, gdy przyglądał się sadom, kamiennym murkom i trawie na pastwiskach, rozwiewanej przez wiatr. Chłopiec pociągnął ojca za rękę. - Tato, czy możemy się pościgać? - Wiesz, że mam chorą nogę - ofuknął go ostro Filip. - Ale czasem ścigasz się ze mną. - Tylko dlatego, że nalegasz, Abrahamie. I tylko w domu. - Dobrze - odparło dziecko, marszcząc brewki. - Ale czy nie moglibyśmy pójść jeszcze na to drugie wzgórze? Chciałbym lepiej przyjrzeć się statkom. - Zostaniesz tutaj. Nie będziemy tu tak długo. ,,¦,,, - Tato, proszę. - Powiedziałem, nie! Markiz de Lafayette poprawił swój włożony na bakier trójgraniasty kapelusz. Przyozdobił go białą kokardą symbolizującą przymierze z Francją. - Drogi przyjacielu - powiedział - czy to będzie wielkim prob- lemem, jeżeli pozwolisz swojemu synkowi pohasać? Będę oglądał tamtą redutę, to chwilę potrwa. - W porządku - zgodził się Filip z lekkim wzruszeniem ramion. -Możesz pobiec sam, Abrahamie, ale nie dalej niż na Szczyt Mortona. I masz być cały czas w zasięgu wzroku. Abraham skwapliwie skinął głową i z nieco przestraszonym spojrzeniem obserwował jeszcze przez moment surową twarz ojca. Po czym odszedł. Wolność szybko poprawiła jego nastrój. Wkrótce biegł przez trawę w kierunku szczytu wzgórza. - Wspaniały chłopak - zauważył Gil, patrząc za zmniejszającą się postacią. - Ma cztery lata, prawda? - Niezupełnie, dopiero we wrześniu. Ale jest rozwinięty ponad swój wiek, pani Brumple nauczyła go już trochę czytać. Młody Francuz odwrócił się, by spojrzeć przez rzekę na szczyty bostońskich domów. - Czy ty i on... powiedzmy, czy jesteście w dobrej komitywie? - Nie wiem, co przez to rozumiesz. Jestem jego ojcem. - Czy spędzacie razem dużo czasu? - Widuję Abrahama, kiedykolwiek mogę. A dwa razy w tygodniu, we wtorki i w niedziele, wczesnym rankiem udajemy się obaj do Watertown. - Co tam jest tak atrakcyjnego? Modlitwa? - spytał Gil lekkim tonem. - Grób mojej żony. - Ach tak. Moje najgłębsze przeprosiny. Zapomniałem. Otrząsając się z zakłopotania, Gil w milczeniu rozważał szczere słowa Filipa. Kent był mu wdzięczny, ponieważ słyszał już dostatecznie dużo na temat Abrahama od pani Brumple. Nie dalej jak poprzedniego ranka wygłosiła jeden ze swoich zbawiennych w intencjach, lecz okropnie irytujących wykładów. Filipa tak denerwowały jej słowa, że pewnie kazałby jej wyjść z domu, gdyby nie fakt, że była niezastąpiona, jeśli chodzi o opiekę nad Abrahamem. Nawet teraz pamiętał każde słowo rozmowy z gospodynią. - Panie Kent, wybaczy pan, że wtrącę słówko. - Oczywiście - odparł Filip nie ukrywając złego humoru. - Przecież ciągle to pani wybaczam, prawda? Zbyt późno okrasił słowa wymuszonym uśmiechem, ale to i tak nie załagodziłoby irytacji pani Brumple. - Z całą pewnością nigdy nie miałam zamiaru pana krytykować, panie Kent. - Miała pani, miała, moja dobra kobieto, a więc proszę przystąpić do dzieła. - Rzeczywiście, pan jest nie do zniesienia. - Przepraszam - westchnął Filip. - Proszę mówić, słucham. - Dobrze. Miałam zamiar porozmawiać z panem o tych ciągłych wycieczkach do grobowca pańskiej drogiej żony. - Brzmi to tak, jakby pani tego nie aprobowała. Nie widzę niczego złego w okazaniu szacunku Annie, - Ale czy Abraham musi za każdym razem iść z panem? Dwa razy w tygodniu? - A czy nie powinien? - Cóż, proszę pana, to osobista opinia i może się panu wydać dziwna, zważywszy że wychodzi od osoby, która zawsze ubolewała nad brakiem pobożności u swego męża. Ale czuję, że nakłanianie Abrahama, by tak często odwiedzał grób matki, sprawia mu przykrość. - Przykrość? - brwi Filipa zmarszczyły się. - Na Boga, kobieto, dlaczego? - Nie przywołuj imienia Pana Boga twego... - Tak. Tak, wiem o tym! Przepraszam. Teraz proszę przejść do sedna sprawy. Pani Brumple zacisnęła surowo usta i skinęła głową. Filip zdał sobie sprawę, że obudził w niej wojowniczego ducha. - Sedno jest takie: mały chłopiec powinien przebywać ze swoim ojcem w pogodnym otoczeniu, gdy dzieją się rzeczy wesołe. A nie wyłącznie na cmentarzu i nie ma znaczenia to, komu oddają cześć. Filip odpowiedział cicho i poważnie, głęboko urażony w cierpieniu, które go nie opuszczało, zwłaszcza podczas długich, bezsennych nocy w samotnym łożu. - Pani Brumple, kochałem Annę bardziej niż wszystkich ludzi na tym świecie. Powtarzam, pamięć o niej zasługuje na to, by być uhonorowana. - Nie uważam wcale inaczej, panie Kent. Przeinaczył pan moje słowa zupełnie. Pańskie wizyty w Watertown stały się manią. Chłopiec zaledwie pamięta drogą panią i myśli o panu tylko w powiązaniu ze smutnymi rzeczami, żałobą, cmentarzem. Ja nic tu nie poradzę, ale jestem pewna, że to wypaczy jego charakter, jeżeli będzie się ciągnęło w nieskończoność. Boże, jak ta stara gęś go czasem denerwowała! Z pewnością nie musiał nawet przez moment brać jej słów serio pod rozwagę. Lecz teraz, gdy stał z Gilem, mając przed oczami dziecko hasające swobodnie wśród wysokich traw, znów przypomniał sobie poranną rozmowę i poczuł ukłucie winy. Przed chwilą, gdy zwrócił się szorstko do swego syna, zobaczył strach w jego oczach. Może przywiązywał nadmierną wagę do żałoby i może, co ważniejsze, przymuszał do tego dziecko. Lecz, dobry Boże, tak bardzo tęsknił za Anną! Czy to było aż tak złe, że pragnął składać hołd temu nieśmiertelnemu uczuciu? Gil w dalszym ciągu patrzył przed siebie, a jego orzechowe oczy miały zamyślony wyraz. Zachowanie Gila sprowokowało Filipa do reakcji obronnej, zapragnął wytłumaczyć się ze stosunków z dzieckiem. - To nie znaczy, że specjalnie zostawiam Abrahama, by liczył tylko na siebie. Ale przede wszystkim muszę czuwać nad prasą i mieć na oku tych przeklętych czeladników. Przecież, jak doskonale o tym wiesz, utopiłem sporo gotówki w przygotowanie mojej pierwszej książki. Gil skinął głową i wyciągnął cienką książeczkę z obszernej kieszeni płaszcza. Egzemplarz był oprawiony w brązową skórę. Filip zdecydował się zainwestować w papier i inne materiały potrzebne do produkcji tego rodzaju wydania, jakie zasugerował Royal Rothman - luksusowe wydanie esejów Toma Paine,a pod tytułem Kryzys amerykański. Oczywiście ciągle przybywało esejów pióra Paine,a, ale Filip zebrał wszystkie wydane uprzednio w formie pojedynczych pamfletów, złożył je w arkusz i wysłał do introligatora. Przygotował się do zaoferowania dwóch tysięcy egzemplarzy prywatnym kolekcjonerom i wędrownym bibliotekom. Trzy tygodnie temu odebrał książki od introligatora i do tej pory bostońskie księgarnie przyjęły około dwustu egzemplarzy w komis. Sprzedano mniej niż pięćdziesiąt. Spodziewał się, że książka będzie rozchodzić się znacznie lepiej. - Jeżeli sprawy się nie poprawią - powiedział w końcu Filip - mogę zrezygnować z robienia interesów. - Co?! - wykrzyknął Gil. - Dopiero co zacząłeś? Filip spojrzał na słoneczne wzgórza, po których przesuwał się cień chmury. ! - Tak, lecz śmierć Anny zmieniła wiele rzeczy, Gilu. - Odwrócił się twarzą do przyjaciela. - Dziś rano, kiedy pokazywałem ci zakład, nie powiedziałem wszystkiego. Selwyn Rothman, którego poznałeś, naciska, żebym podpisał z nim umowę długoterminową. Jak dotąd, mam umowę na miesiąc. Odmówiłem mu, ponieważ, szczerze mówiąc, nie wiem, czy ciągnąć to dalej. Kilka miesięcy temu, gdy otwierałem interes, zdecydowałem się zawiesić szyld u wejścia na poddasze Roth-mana. Choć wywieszka jest już dawno gotowa, ciągle po nią nie posyłam. Praktycznie każdego dnia czeladnicy malarza przypominają mi o tym. Gil wyglądał na naprawdę zatroskanego, gdy wkładał z powrotem książkę do kieszeni. - Jeżeli porzucisz swoje przedsiębiorstwo, to co będziesz robił? - Mogę spróbować innego fachu - wzruszył ramionami Filip. -W innym mieście. - Drukarstwo to wszystko, na czym się znasz! - To prawda, ale bez Anny straciłem entuzjazm do tego, - Mój przyjacielu, smutek ściska mi serce, gdy widzę cię pogrążonego w tak głębokim żalu. To sprawia, że w wieku dwudziestu pięciu lat mówisz jak starzec. - Dwudziestu sześciu. Nie zapominaj, że stanowi to połowę życia średniej długości. - Mówisz jak zgrzybiały starzec. Jestem tylko tydzień w Bostonie, a zauważam to prawie na każdym kroku. Widzę zmiany od naszego ostatniego spotkania, wyraźne i bardzo smutne zmiany. - Przypominam ci, że każde nowe przedsięwzięcie jest problemem, zwłaszcza kiedy zastanawiasz się, czy ciągnąć je dalej. Nie miałem świadomości, że moje słowa brzmią zgrzybiałe. Czuły na zmiany nastroju, Gil od razu zareagował na sarkazm Filipa, zmieniając temat. - Muszę powiedzieć, że twoja firma zrobiła na mnie duże wrażenie. - Przez ryzyko, które poniosłem wydając książkę, muszę tyrać jak czeladnik. Stary Rothman to oczywiście naprawdę miły pan, użył wszystkich swoich koneksji, by mi pomóc. Lecz kto inny płaciłby mu znacznie więcej niż ja za wynajęcie poddasza. Więc naciska na mnie, żeby podpisać umowę. Delikatnie, lecz jednak naciska. - Ten kupiec jest ojcem młodego człowieka, z którym służyłeś, nie mylę się. - Tak. Royal jest wciąż w wojsku. Filip przysiadł na kamiennym murku. Otoczył kolana rękafni. Wydawało mu się, że słyszy werble, blask słońca, warkot werbli. Głosy krzyczące: "Nacierać!" Zadrżał. Ale wizje odmówiły odejścia. Usłyszał śmiech Anny. Szukał miejsca, gdzie przyszli na swój pierwszy piknik, wydawało mu się, że minęły wieki od tamtego dnia. Zatrzymał spojrzenie pełne melancholii na piaszczystym pasie plaży. - Filipie, nie wolno ci nawet myśleć o poddaniu się tak szybko! -powiedział nagle Gil. - Zaryzykuję twierdzenie, że firma Kentów stanie na nogi, jeżeli tylko dasz jej na to czas. - Obawiam się, że nikt nie może porządnie prosperować, dopóki nie nastanie pokój. A wojna trwa. - I dobra nasza! Ile się zdarzyło w ciągu ostatniego roku! Wspaniałe zwycięstwo pułkownika Clarka, dwie brytyjskie placówki na północnym zachodzie wzięte. I w dodatku zmusiło to tego perfidnego drania Hamiltona do poddania się w Vincennes! Teraz rozeszły się pogłoski o próbach pogodzenia się, przedsięwziętych przez lorda Northa. Miejmy nadzieję, że nasi paryscy komisarze staną na wysokości zadania. Nic mniejszego tylko niezawisłość. Pełna niezawisłość! - Z pewnością nie zgodzą się na nic innego. - Filip z nieobecną miną masował prawą nogę. - Bez twego kraju nie mielibyśmy nawet części tej siły negocjacji, którą mamy teraz. To był fakt, zwłaszcza od grudnia zeszłego roku, gdy przedstawiciel króla Ludwika zdecydował się uznać zjednoczone stany za w pełni niezależne państwo. - Więc rysują się wspaniałe perspektywy - dowodził Gil z fałszywym entuzjazmem. - I mam zamiar osobiście jeszcze nad nimi popracować. Biorę urlop i udaję się do Paryża, żeby prosić króla o większą flotę. I dodatkowe wojska. Uwierz mi, Filipie, to tylko kwestia czasu, wojnę wygra Ameryka. Oczywiście, zanim to się stanie, szala będzie przechylać się raz na jedną, raz na drugą stronę. - Zdobyli Savannah. I wydaje się, że kampania posuwa się na wschód. - Tak, ale strategia Clintona jest bardzo ciekawa. I co ważniejsze, mam wrażenie, że okaże się znacząca. - Uczciwie mówiąc, nie zwróciłem na to większej uwagi. - Od Monmouth Court Brytyjczycy nigdzie nie operowali całą armią w polu. Chyba czują węchem porażkę, tak jak ja wietrzę zwycięstwo. Jeśli nie w tym roku, to w ciągu dwudziestu czterech miesięcy, maksimum trzydziestu sześciu. Jestem gotów postawić na to ostatnią koszulę. - Mam nadzieję, że masz rację. - Włączenie się Francji do wojny uczyniło z niej konflikt globalny. To stawia Anglię w zupełnie innej sytuacji. Szarpiemy ją z Indii na Oceanie Indyjskim. Król Jerzy nie jest już w stanie zwracać uwagi tylko na amerykańskich powstańców. Szturchnięcie w ramię przyjaciela musiało wystarczyć Gilowi za cały odzew. Nawet na to Filip nie zareagował. Ciągle wpatrywał się markotnie w zakotwiczone statki, oświetlone słońcem zbocza wzgórz, szeregi budynków nowego Charlestonu, wybudowanych w miejsce starych, spalonych. Teraz Gil usadowił się na murku obok Filipa, marszcząc czoło. - Błagałem generała Washingtona o to, żebym wypływał właśnie z Bostonu, ponieważ chciałem zobaczyć ciebie; mój przyjacieju. Obawiam się, że teraz prawie tego żałuję. - Przepraszam. Nie będę udawał, że byłem w dobrym nastroju, odkąd przybyłem do domu tamtego lata. - Nie możesz całe życie nosić żałoby, Filipie. Filip nie odpowiedział. Gil westchnął i spróbował zacząć rozmowę na inny temat. - Chciałbym zobaczyć ruiny reduty, w której walczyłeś. - Tam - Filip obojętnie wskazał ręką kierunek. - Nie chcesz iść ze mną? - Raczej nie. - Do licha, ależ jesteś ponury. - Gil wskazał małą postać mknącą przez słoneczny krajobraz. - Jeśli nie myślisz o sobie, to pomyśl przynajmniej o tym dziecku. Filip rozejrzał się wokół ostro, słysząc echa słów pani Brumple: "ale czasami traktuje go pan, jakby był dzieckiem któregoś z tych heskich łajdaków, a nie pańskim własnym synem". - Powiedziałem ci, Gilu, mam mnóstwo rzeczy do zrobienia w najbliższych dniach. Przede wszystkim muszę dokończyć ulotkę, by zareklamować książkę Paine,a w innych miastach. - Choć w tym samym czasie nie jesteś pewien, czy jest to warte wysiłku! Filip nie powiedział ani słowa. - Nic dziwnego, że chłopiec cierpi - mruknął Gil. Filip poderwał głowę do góry, znów gotów do obrony. - Pani Brumple jest znakomitą gospodynią. Świetnie prowadzi dom, karmi Abrahama, dogląda jego ubrania, snu, niczego mu nie brakuje. Nasze - nieopatrzne słowo zasnuło cieniem smutku oczy Filipa - nasze inwestycje w statki korsarskie zwróciły się ze sporym zyskiem. Oczywiście większość pieniędzy wyłożyłem na sprzęt, wynajem poddasza i wydanie książki. Ale zawsze upewniam się, czy zostaje wystarczająco dużo, żeby zaspokoić wszystkie potrzeby dziecka. - Jego materialne potrzeby. Kobieta, którą wynająłeś w charakterze gospodyni domowej, nie zastąpi uczuć i uwagi ojca. Filip wstał pośpiesznie. - Przyszedłeś tutaj, żeby zobaczyć redutę czy wygłosić kazanie, Gilu? - To pierwsze - Gil się zaczerwienił. - Jeszcze raz proszę o wybaczenie mojej impertynencji. - Jeżeli wybaczysz mój nastrój - westchnął Filip. - To chyba oczywiste, że nie radzę sobie z tym ostatnio najlepiej. - W stosunku do chłopca? - spytał Gil serdecznie. - W stosunku do każdego. To wyznanie przyszło ciężko, ale było szczere. Miesiące, które minęły, odkąd przybył do domu z obozu w Harvertraw Bay, były pogmatwane, gorączkowe... i nieszczęśliwe. Wszystko to, co wyznał młodemu markizowi, czuł w dwójnasób mocno w głębi swego serca. Kiedyś oczekiwał z zapartym tchem każdego kroku wprowadzającego go w ukochane rzemiosło. Wydzierżawienie dwóch używanych pras, zatrudnienie dwóch czeladników, dotrzymywanie terminów na druki i ulotki. To wszystko wydawało się zupełnie pozbawione radości, której doświadczał, kiedy pierwszy raz bardzo podekscytowany stanął przy prasie drukarskiej w zakładzie Sholtów w Londynie. Rzeczywistość w niczym nie przystawała do jego oczekiwań. Bez Anny u swego boku, dzielącej jego smutki i radości, życie było tylko pasmem nudnych dni i nerwowych, pustych nocy. Wiele go kosztowały częste wizyty na cmentarzu w Watertown, chociaż czuł, że nie ma wyboru. Wzniósł nagrobek obok miejsca wiecznego spoczynku ojca Anny. Wzniósłby go, gdyby nawet doczesne szczątki nie znalazły się w grobie. Gil przez dłuższą chwilę patrzył na swego przyjaciela, nad czymś się zastanawiając. W końcu wstał gwałtownie. - Filipie, żałuję, że muszę to powiedzieć, ale chcę dodać pewien warunek do ustaleń, które poczyniliśmy. - O jakich ustaleniach mówisz? - ciemne oczy Filipa zwęziły się. - O mojej obietnicy, że zabiorę twój list do ojca, księcia Amberly i wyślę przez kanał przemytem. - Przyrzekłeś to uczynić! - To w końcu wywołało gwałtowną reakcję. - Nie pisałem do niego przez kilka lat. - Tak, zdaję sobie z tego sprawę. Jednakże - Gil ściągnął wargi i wzruszył ramionami - nie jesteś serdecznym towarzyszem. Szczerze mówiąc, czuję się dotknięty tak gburowatym traktowaniem. Przez chwilę Filip wierzył, że jego przyjaciel mówi całkiem poważnie. Po czym zobaczył lekko kpiarski błysk w orzechowych oczach. Choć nie od razu pojął przyczynę. - Oto jestem tutaj - ciągnął Gil - stawiam czoło ostatniej nocy w Ameryce, mój statek odpływa tuż przed wschodem słońca. Pójdę na wystawną, uroczystą kolację, którą urządza się specjalnie, by mnie uczcić. Lecz cały wieczór będę miał popsuty wspomnieniem ponurego nastroju mego przyjaciela. - Jeżeli to jakiś wysublimowany żart, Gilu, to nie udało mi się go pojąć. Nie próbuję zepsuć ci twojej uroczystej kolacji, do diabła. - Nic nie szkodzi, tylko posłuchaj, co mówię. No, posłuchaj mnie! Nie mogę robić przysługi komuś, kto traktuje mnie jak piąte koło u wozu. Jednakże - zmarszczył brwi, przyglądając się chmurom wędrującym po niebie - jeślibyś na przykład mógł okazać szczere zainteresowanie moim samopoczuciem. - Jak? - Towarzysząc mi dziś wieczorem. - Co? - Powiedziałem, że chciałbym, abyś towarzyszył mi dziś na wieczornym przyjęciu. - Nawet nie ma o czym mówić! - Jesteś zajęty? - Pękła podstawa u jednej z moich pras. Miałem w planie jeszcze dziś po południu wrócić na poddasze i zająć się naprawą. Wyobrażam sobie, że zajmie mi to sporą część wieczoru. - No tak. Wystarczy przecież, jeżeli zrobisz to jutro. - Muszę skończyć tę cholerną ulotkę! - Wynajdujesz wymówki - stwierdził Gil, machnąwszy ręką. - To nie tak, ja... - Dlaczego kłopoczesz się o naprawy i ulotki, skoro zamierzasz definitywnie zerwać z drukarstwem? - Jeszcze nie zdecydowałem ostatecznie. - Ale myślisz o tym. Więc ani naprawy, ani ogłoszenia nie są aż takie pilne. Poza tym - dodał pośpiesznie Gil widząc, że Filip zaczyna protestować - istnieje praktyczna przyczyna, dla której domagam się twego towarzystwa. Miła rodzina, która mnie zaprosiła, gości jeszcze jedną osobę. Młodą kobietę, która jest siostrzenicą żony mego gospodarza. Ponieważ jestem mężczyzną żonatym, gospodarze zaprosili w charakterze mojej towarzyszki damę stosownej pozycji, lecz bardzo zaawansowaną w latach. Jakąś krewną pana Hancocka. Lecz druga dama, o której wspomniałem, młoda wdowa, nie będzie miała żadnego partnera przy stole. Poczekaj, poczekaj, wysłuchaj mnie! Filip pokuśtykał wzdłuż kamiennego murku, by patrzeć na płynące po niebie chmury. Gil ruszył za nim, wciąż mówiąc lekkim, półkpiarskim tonem. - Nie potrzebujesz od razu tak sztywnieć! Możesz spędzić miły wieczór u boku damy. Gil patrzył z ukosa na Filipa, żeby sprawdzić, czy pobudził jego ciekawość, i czekał. Filip miał nachmurzoną minę, jedyna reakcja. Pomimo to Gil mówił dalej: - Młoda kobieta z Wirginii. Nazywa się McLean. Mój gospodarz twierdzi, że jest ładna i inteligentna. Zjeść kolację w jej towarzystwie to z pewnością miła odmiana i nie należy tego traktować jako próby swatania, jeżeli to jest twój problem. Tak faktycznie myślał, ale nie przyznał się do tego, tylko powiedział: - Ciągnięcie kogoś obcego to niedorzeczne, Gilu. - Pozwól, że ja o tym zadecyduję, proszę. Pójdziesz? - Nie, oczywiście, że nie pójdę. Wątpię, czy dama byłaby zadowolona, mając kogoś takiego jak ja za partnera. Chodzi mi o to - otwarta dłoń wskazywała prawą nogę. Usta Filipa zacisnęły się w brzydki sposób. - Pociesznie bym wyglądał na parkiecie. - Nie będzie tańców. Ale teraz rozumiem, podejrzewałem, że niepokoisz się o swoją ranę. Prawdopodobnie zwracasz na to wiele uwagi, więcej niż ktokolwiek inny. - Jestem kaleką. - Jeżeli tak myślisz - Gil wzruszył ramionami - to z pewnością jesteś. To proste. - Dla ciebie. - Więc ostatecznie nie idziesz? - Już mówiłem. - Innymi słowy, odrzucasz swego przyjaciela i jego zainteresowanie twoją osobą? - Jeżeli nalegasz na sformułowanie tego w ten sposób, to tak -westchnął ciężko Filip. - Bardzo dobrze. Polecę memrf sekretarzowi, by zwrócił ci twój list do księcia. - Do licha, obiecałeś. - Ach tak. Ale mam swoją cenę. - Kazania, zaproszenia na kolację. O co, do diabła, tutaj chodzi! Nagle markiz Lafayette zmienił wyraz twarzy. Postarzał się o kilka lat, gdy współczująco kładł dłoń na ramieniu Filipa. - O ciebie, mój przyjacielu. O twoje życie, które musi toczyć się naprzód, jeżeli nawet twojej kochanej żony już nie ma wśród nas. - Gil odwrócił się i dłonią wskazał w kierunku Abrahama pędzącego w blasku słońca ku wierzchołkowi wzgórza. - Czy zamierzasz pogrążyć go w żalu na resztę jego dni tylko dlatego, że ty zamierzasz upajać się bólem? Uważam, że to nie tylko krótkowzroczne, ale i samolubne. Już wcześniej próbowałem zasugerować ci, że każdy smutek musi mieć swój kres. Nawet nie zwróciłeś uwagi. - Moja żona umarła, ponieważ byłem daleko, kiedy powinienem być tutaj! - Dlaczego powinieneś być tutaj? Wyjaśnij mi to dokładnie. Dlaczego? Głosiłeś wiarę w cel istnienia armii, czyż nie? Zaprzysiągłeś się tej idei, prawda? Poświęciłeś siebie, by pomóc wywalczyć wolność dla tego narodu, wolność dla każdego człowieka, by mógł wybrać swą własną drogę, a nie narzuconą mu przez króla czy ministra. Jestem cudzoziemcem, ale wydaje mi się, że to, co się stało w tym kraju podczas ostatnich kilku lat, w tej chwili znaczy więcej dla mnie niż dla ciebie. - To cholerne kłamstwo! Wierzę, że było warto... ..i - Walczyć? Nie wierzysz wcale. W przeciwnym razie nie wyrzekałbyś się tego wszystkiego, nie rezygnowałbyś ze wszystkiego. - Rezygnować, z czego, na Boga? - Z przyszłości, za którą tak drogo płaciliśmy i płacimy. A ty kpisz sobie z walki. Już wcale nie dbasz o przyszłość. Och tak, owszem, biegasz tu i tam, udając sam przed sobą, że jesteś bardzo zajęty.-Zastępujesz krzątaniną prawdziwą aktywność. Stwierdzasz, że straciłeś nadzieję, pogrążasz się w siebie, żeby szlochać w smutku. Doszedłeś nawet do tego, że odrzucasz zawód, który kiedyś miał stworzyć ci pozycję w tym kraju! A do tego wszystkiego już wkrótce zdasz sobie sprawę, że twoje postępowanie wykopuje przepaść nie do pokonania między tobą i tym chłopcem. Nie, nie zaprzeczaj, przecież sam widziałem, jak patrzył na ciebie parę chwil temu! Za dwadzieścia lat nie będziesz miał syna, który wart będzie odziedziczenia tego, co zacząłeś, ponieważ to już zaczyna zanikać w twojej apatii i zgorzknieniu. Miłość twego syna również zniknie... On jest wystarczająco dorosły, by unikać ponuraka, który jest ojcem tylko z nazwy. Powtarzam, nie protestuj! Jeszcze nie skończyłem! - krzyczał Gil z wypiekami na twarzy. - Wiem, że nie powinienem mówić w ten sposób. To nie jest moja sprawa, jeśli chcesz zamknąć się w grobowcu, poddać się i gnić w rozpaczy przez resztę swoich dni. Ale tydzień w Bostonie okazał się wystarczająco długi, bym dokładnie rozeznał się, do czego zmierzasz. Odsuwasz od siebie chłopca i masz za nic to wszystko, czego dokonałeś, by dać mu przyszłość! Kraj, w którym ma wzrastać, niepodobny do innych państw, kraj, jakiego świat dotąd nie widział. Kiedyś stawiałeś czoło śmierci, służąc tej idei, a teraz odwracasz się od tego! Odwracasz się tyłem do wszystkich przyzwoitych ludzi, którzy poświęcili swe życie, żeby powstał nowy naródi Dlatego, że ci tak wygodnie, zapominasz, iż umarli nie tylko dla siebie, lecz i dla ciebie! I co ważniejsze, dla chłopca! Zapominasz i plujesz na ich ofiarę! Gil drżał. Odwrócił głowę, jakby zawstydzony. Filip próbował sarkazmem stępić ostrze oskarżenia. - To piękne sentymenty, ale nadto optymistyczne, nie sądzisz? Mówisz tak, jakby zwycięstwo było już za nami. - Wygraliśmy! Daję na to moje słowo! Ameryka z pewnością zatriumfuje teraz, kiedy jej własna armia pokazała zęby i pazury. A sprzymierzeńcy są po jej stronie. - Sprzymierzeńcy? Mamy tylko Francję po naszej stronie. - Podejrzewam, że wkrótce przybędzie jeszcze jeden. Może nie formalnie sprzymierzony z Ameryką, ale w każdym razie deklarujący wojnę z Wielką Brytanią. Mam na myśli Hiszpanię. Jednakże stosujesz wybiegi i uciekasz od tematu. - Gilu, nic nie poradzę na to, co czuję! - Z pewnością możesz coś na to poradzić. Jesteś mężczyzną. Przeżywaj swój żal w duchu, jeżeli musisz. Oczywiście nigdy nie zapomnisz swej żony. Ale świat posuwa się naprzód. I ty też musisz iść naprzód. - Wolałbym przegrać wojnę niż stracić Annę! - Widzisz, sam widzisz! - Gil utkwił w nim spojrzenie orzechowych oczu. - Moje oskarżenia były słuszne. - Ja - Filip zawahał się - cóż, do licha. Może nie całkiem, ale... - Wiem, co myślisz. Chciałeś zarówno wygranej wojny, jak i zachowania żony przy życiu. Lecz tak się nie stało, ponieważ cenne rzeczy kosztują słono. I zapłata musi być uiszczona pomimo naszego zaciekłego oporu. Pan Jefferson określił tę cenę bardzo jasno: "Nasze życie. Nasz honor. Nasz los". Jeżeli nie chcesz jej zapłacić, powinieneś był zdeklarować się na początku i przystać do tych przeklętych, tchórzliwych torysów! Tam jest miejsce dla tego słabego, sentymentalnego stworzenia, którym się stajesz. Skoro zniżasz się do tego - Gil wyciągnął z kieszeni cienką książeczkę i potrząsnął nią Filipowi przed oczami -by drukować to w nadziei zysku, będąc głuchym na słowa w niej zawarte. Pan Paine pisze, że niebo umie wyznaczać cenę za swe dary. Lecz ty, użalając się nad sobą, zapomniałeś o tym. Rzucił książkę do stóp Filipa i dumnie odszedł. II Osłupiały Filip schylił się po książkę, która reprezentowała jego nadzieję i ryzyko przyszłości, przyszłości, którą w swych najczarniejszych chwilach gotów był zostawić na pastwę losu. Gdy wyprostował się, zobaczył, że Gil przygląda mu się. Młody Francuz odwrócił się plecami. Filip przełknął ślinę, pamiętając aż nadto dobrze, słowo po słowie, fragment, który pierwszy pokazał mu Royal. Fragment, który drukował tak pieczołowicie, kiedy zabrał się do pracy nad wydawaniem Paine,a. To, co otrzymujemy zbyt tanio, nisko sobie ważymy, dopiero wysoka cena nadaje wszystkiemu wartość.... Niebiosa wiedzą, jak wycenić to, co nam oferują... Byłoby zaiste dziwne, gdyby tak cenna rzecz jak wolność nie miała wysokiej ceny. A przecież Anna też nie bez walki pojawiła się w jego życiu, także była czymś cennym, najcenniejszym. A teraz odeszła, bezpowrotnie odeszła. Ta strata, cena, jaką przyszło mu zapłacić, przywiodła go do depresji. I poczucia niepewności co do planów i pragnień na przyszłe lata. Jeżeli rzeczywiście miał jakieś plany i pragnienia. Opanował się, udało mu się poddać kontroli miotające nim uczucia. Gil powoli wracał do swego przyjaciela. Skłonił się z lekka ze słowami: - Jeszcze raz zachowałem się jak dzikus. Lecz tym razem nie proponuję żadnych przeprosin. Tu nie chodzi o słowa. - Gilu, ja... Może ty po prostu nie jesteś w stanie tego zrozumieć. Uwierz mi, kiedy mówię, że czuję się odpowiedzialny za śmierć Anny. - Więc popełniasz ogromny błąd. - Zapewne nie po raz pierwszy - Filip zrezygnowany potrząsnął głową. - Przypominam ci o tym, że jeżeli nie zdołasz wydobyć się z tego stanu załamania, będziesz odpowiedzialny za konanie tego młodego chłopca, choćby nawet żył sto lat. - Gilu - Filip wpatrywał się w twarz przyjaciela, wciąż zaskoczony i urażony, nawet wtedy, gdy już zaczynały docierać do niego motywy Gila - to jest z twojej strony grubiaństwo tak brutalnie stawiać sprawę tylko dlatego, że nie chcę iść na kolację w towarzystwie jakiejś przeklętej wdowy w Wirginii. - Kolacja to nie przypadek, ale twoja wola - Gil dotknął delikatnie jego ramienia, dodając miękko: - Chodź, czy odmówisz swemu staremu towarzyszowi broni? Nastąpiła chwila milczenia. Twarz Filipa stężała. - Wróćmy do zasadniczej kwestii. Jeżeli pójdę, czy zabierzesz list? - Owszem. - W przeciwnym razie nie. - Nie. Będziesz musiał sam sobie poradzić. Ja uznam naszą przyjaźń za zakończoną. - Nie mówisz poważnie. - Właśnie, że mówię. Filip tym razem milczał dłużej. Szmer wiatru nasilił się, by po chwili ustać. Kent zapytał drżąc: - O której? .,.*•, . ,, . Nie zdążył dokończyć, ponieważ Gil wykrzyknął: . , , ;, .,- - Mój powóz zajedzie dokładnie o siódmej! ,.;i Czując się zmęczony sprzeczką i więcej niż trochę nieuczciwy w stosunku do pamięci Anny, Filip westchnął z rezygnacją. - W porządku, o siódmej. - Wspaniale! Znakomicie! Nie musisz nawet się bawić, po prostu bądź. A teraz Gil obrócił go dookoła, uświadamiając Filipowi coś, z czego ten już od dłuższej chwili niejasno zdawał sobie sprawę. - Twój syn cię woła. Chyba znalazł coś ciekawego. - Jedna z podobnych do owieczek wełnistych chmurek rzuciła cień na twarz Gila. - Dlaczego nie idziesz do niego? Nie porozmawiasz z nim? Tym razem nie dlatego, że to konieczne. ROZDZIAŁ PIĄTY __________Kobieta z Wirginii__________ I .1, , v- ^ v-. .tvy ...},.¦,/.! *.*¦ ¦ .-,¦ > • "¦- V* Filip wspiął się niezgrabnie na kamienny murek i ruszył w dół zbocza, kierując się do podnóża Wzgórza Mortona. Bezustannie był świadom swego kalectwa i zdawał sobie sprawę, że inni goście na kolacji też je zauważą. Jakim cholernym okazał się głupcem, pozwalając chwili słabości zwyciężyć nad początkową odmową! Lecz czyż to była słabość? Czy może Gil miał słuszność, mówiąc o konieczności przerwania nadmiernego pogrążenia się w żałobie po śmierci Anny? Pretekst w postaci możliwości wysłania listu do Jamesa Am-berly,ego stanowił jedynie przyczynek do decyzji Filipa. Mógł znaleźć inne, choć może mniej pewne, środki transportu do Anglii. Nie chciał też tak łatwo zrażać przyjaźni markiza. Im więcej o tym rozmyślał, tym jaśniej widział, że celem Gila było znalezienie drogi do jego serca i wyrwanie go z okowów rozpaczy, trwającej już od miesięcy. Pomysł spożycia posiłku w towarzystwie jakiejś nie znanej kobiety w dalszym ciągu odbierał mu odwagę. Skoro jednak powiedział, że się stawi, to teraz musi przecierpieć. Wieczór z całą pewnością okaże się katastrofą. Cieszył się, że chociaż na chwilę został zmuszony do przerwania ponurych rozmyślań. Abraham zwracał jego uwagę, wołając i machając ze szczytu wzgórza. Gdy ojciec dotarł do najniższego miejsca między wzgórzami, chłopiec stojąc na górze wskazywał mu coś w trawie. Filip zamrugał oślepiony słońcem, wydawało mu się, że zobaczy na szczycie Annę, śliczną jak podczas ich pierwszego pikniku na pastwiskach farm Breed i Dunker. Tak dawno temu. Znów usłyszał dalekie werble, odległe głosy: "Naprzód! Naprzód!" Te przerażające krzyki tuż przed tym, jak czerwone kurtki nadciągnęły na redutę, gdzie później Gil wałęsał się, usiłując odnaleźć zarys umocnień zarośniętych trawą. Filip zaczął wspinać się do Abrahama, wciąż zły z powodu perspektywy wieczoru w towarzystwie jakiejś czarodziejki z Wirginii. Wszystko, czego może się dowiedzieć od tej osóbki, to kilka szczegółów o wojnie rozszerzającej się na południowe stany. A może i to nie, jeżeli ona okaże się pustym stworzeniem nie zwracającym uwagi na sprawy kraju. Pomyślał o niedawno zakończonej długiej rozmowie. Bez wątpienia Gil miał rację w jednej sprawie. Pojawiło się teraz zaufanie za granicą, głośno było o tym w każdym zaułku i kafeterii Bostonu. To było hałaśliwe zaufanie wyrosłe jak feniks z popiołów, z upodlenia pierwszych dni wojny. To było zaufanie zapomniane podczas gorzkich dni zmagań, by wprowadzić wojskową dyscyplinę zamiast bezładu. Zaufanie wpojone przez odważnych, pewnych i honorowych ludzi, takich jak Washington, i dziwacznych zawodowych wojskowych jak baron von Steuben. Zaufanie wzrastające dzięki stanowisku Francji, wyrosłej do roli sprzymierzeńca, choć jej otwarcie wyniknęło raczej z tradycji wspólnego wroga. Jakakolwiek była motywacja, Francja poruszyła lawinę. Naród z nieprawego łoża został w końcu uznany, zalegalizowany przez inne państwa. Można było mieć pewność, że tak samo postąpią inne kraje. Wspinając się mozolnie, Filip naraz zatrzymał się w połowie drogi. Odwrócił się za siebie, jakby w poczuciu zagrożenia. Zbyt wiele duchów krążyło wokół tego miejsca. Duchów, których obecność przygniatała go żalem. Spocony, nagle stanął z jedną dłonią zasłaniającą oczy przed blaskiem słońca. Nie zdołał dostrzec rąk syna dającego mu znaki rozczarowania, gdy ojciec przeszedł bokiem i zatrzymał się w falującej trawie. Filip stał pobladły. Pełne grozy warczenie werbli stało się grzmotem i przywołało z nicości zbyt wiele twarzy, które chciał zapomnieć. Czarnoskóry Salem Prince, przystojny doktor Warren - poszli na bagnety w obronie reduty, poszli na śmierć... Eph Tait błagający o strzelbę, by własnoręcznie zadać sobie śmierć w okrutnej scenerii górskiej zimy... Lucas Cowper krzyczący cienkim głosem, broniąc się przed odjęciem mu ręki, broniąc swej przyszłości... Nauczyciel leżący w błocie z muchą wpełzającą do martwych ust. Pozbawiony na zawsze widoku dziecinnych twarzy nad elementarzem, pozbawiony na zawsze bliskości dziewczyny imieniem Patsy... Było ich więcej, wiele, wiele więcej tych, których imion ani historii nigdy nie pozna. Gil powiedział, że umarli dla niego. A on mógł umrzeć dla nich, gdyby nie jego szczęśliwa gwiazda. A wszyscy razem zginęliby dla kawałka papieru zapisanego i rzuconego w świat we wspaniałym wyzwaniu wszelkiej tyranii, w afirmacji wszystkiego, w co wierzyła śliczna, pełna uczuć, rozumna dziewczyna z Bostonu... Wszystko, w co on wierzył. Kiedyś. Uderzyła go nowa myśl. Anna też oddała siebie. Była ofiarą wojny w równym stopniu jak tamci ludzie. Wierzył, z niezachwianą pewnością, że do końca trudnej walki zachowała swą wiarę. To, co otrzymujemy zbyt tanio, cenimy zbyt lekko. Niebo wie, jak wyznaczyć właściwą cenę za to, co ofiarowuje. Pamiętał o tym wszystkim, włączając Annę, znał wartość tego, o co walczył naród. I zapłacił swoją cenę. Nie miał szansy dokonania wyboru, ale zapłacili. Oboje. Spojrzał w dół, na swoją prawą nogę i pomyślał, że i on osobiście zapłacił. Czy w innym wypadku zostałby kaleką? Uważał wolność za sprawę ważniejszą niż własne bezpieczeństwo i komfort? To było podstawowe pytanie, które postawił Gil. Filip musiał przyznać, że jego odpowiedź brzmi "tak". Lecz w tym słowie była gorycz złamanego serca. - Tato? Chodź, zobacz. Znalazłem ptaka, myślę, że to jest jemiołuszka! Filip odwrócił się i przysłaniając oczy spojrzał w stronę syna. Zaniepokoił się widząc, że chłopiec wygląda na zalęknionego. Nic dziwnego, oczekiwał groźnego spojrzenia albo reprymendy. ,• - Idę, Abrahamie. Rozpoczął znów swą mozolną wędrówkę po zboczu. Wokół niego majaki bębniły, otaczając go pulsującymi dźwiękami. Gdy jednak skoncentrował się na pełnej napięcia twarzy dziecka, wizje zaczęły znikać. Ucichły także zbiorowe okrzyki dawnych głosów: "Nacierać! Nacierać!" Nagle ponura nuta ustąpiła w głosach cichnących w letnim wietrze. Pozostało wyzwanie. Jego usta powtórzyły miękko: - Nacierać! To właśnie musi robić. To właśnie musi zrobić. Pozostawić za sobą ból i żal... i żyć przez resztę swego życia dniem dzisiejszym. Nie wczorajszym ani nie jutrzejszym, takim, jakim mógłby być. Boże, będzie ciężko. Lecz zachęta była tuż przed nim. W chłopcu. Dobra myśl - zakiełkowało w nim. - Dobra myśl albo jestem całkiem do niczego. * Szedł na wierzchołek wzgórza tak szybko, jak potrafił. f Gdy dotarł do dziecka, chłopczyk wskazał-palcem w dół; - Widzisz tatko, czy to nie jemiołuszka? - Tak, myślę, że tak. - Pani Brumple pokazała mi jemiołuszkę w zeszłym tygodniu. Powiedziała, że przylatują i odlatują i nikt nie wie, kiedy i dlaczego. Przyglądając się czubatemu, brązowemu ptaszkowi, rozpaczliwie trzepoczącemu skrzydłami w trawie, Filip skinął głową z nieobecną miną. - On jest ranny, prawda tatusiu? - Tak - Filip przyklęknął w trawie i wyciągnął rękę, żeby dotknąć ptaka. Cofnął jednak dłoń w obawie przed urażeniem już zranionego skrzydełka. - Czy myślisz, że zrobimy dobrze dla niego, biorąc go do domu? - Abrahamie, nie wiem nic o opiece nad ptakami. - Widząc pełne rozczarowania napięcie na dziecinnej budzi, dodał szybko: - Ale dałbym głowę, że pani Brumple wie. A jeżeli nawet nie będzie wiedziała, to pewnie zastuka do każdych drzwi w Cambrigde, dopóki nie znajdzie kogoś, kto się na tym zna. - Tak, ona wie prawie wszystko - Abraham wysunął swą dolną wargę, sygnalizując słodko-kwaśną tonację swych stosunków ze starszą panią. - Pamiętam, że mówiła, iż jemiołuszki jedzą morwy i wiśnie. Filip zmierzwił włosy syna, zobaczył w jego budzi twarz Anny tak rzeczywistą, że prawie mógł jej dotknąć. - Powiem ci coś, Abrahamie. Założę się, że jest coś, czego ona nie wie. Na pewno nie potrafi zbudować klatki dla ptaka. Takimi sprawami zajmują się ojcowie. Podnieśmy go. Ty będziesz musiał to zrobić, bo masz mniejsze i delikatniejsze dłonie. I będziemy potrzebowali coś do przeniesienia go. Pożyczę kapelusz Gila. A właśnie, obiecałem Gilowi, że pójdę z nim dziś wieczorem na kolację - na samą myśl o tym poczuł, jak żołądek zawiązuje mu się na supeł. - Nie muszę naprawiać prasy do jutra, więc pójdziemy zaraz do Rothmana i poprosimy go o skrzynkę, w której przewozi się towary. Zbuduję z niej klatkę dla ptaka. Zaniesiemy go do domu, do pani Brumple, i pozwolimy jej wykazać się umiejętną opieką nad ptaszkiem. Jeżeli można wyleczyć mu skrzydło, będzie miał miejsce, by wygodnie powracać do zdrowia? Co o tym myślisz, Abrahamie? - Och, tak, tato. Tak. Chodźmy zaraz. Czy możemy zawołać Gila? - Tak. My... Filip już miał wstać, lecz się zatrzymał. Wciąż klęcząc, ujął małą rączkę w swą męską dłoń. - Co, tato? - Abrahamie, jesteś dobrym synem. Chcę, byś wiedział, że zawsze cię kocham. Przez ostatnie miesiące nie byłem w dobrym humorze, ale obiecuję ci, że to się zmieni. Chcę ci pokazać, że naprawdę cię kocham, i to nie będą tylko słowa. Chłopiec rzucił się ojcu na szyję i ściskał mocno. Filip przyciągnął synka blisko, obejmując wpół. Czuł pulsowanie życia i ciepło w małym, mocnym ciałku. Potem cofnął się i spojrzał dziecku w oczy, widząc przez chwilę inne ciało, które dało chłopcu życie. Nadzwyczajną dziewczynę o kasztanowych włosach, dziewczynę, która nauczyła go kochać wolność równie mocno, jak kochał ją. - Jeszcze jedna rzecz, Abrahamie. - Tak, ojcze? - Od dziś nie będziemy tak często jeździć do Watertown. - Na grób mamy? - Tak. Czasami będę jeździł sam, ale ty nie musisz. Przede wszystkim będziesz potrzebował czasu, żeby opiekować się ptaszkiem. A ty i ja powinniśmy też robić inne rzeczy razem. - Chciałbym, żebyś pozwolił mi chodzić z tobą do firmy, tato. - Lubisz to? - Tak. Zapach farby. I cały ten hałas. I chłopców, którzy pracują dla ciebie. Chciałbym, żebyś znalazł i dla mnie coś do roboty. - Może coś się znajdzie, Abrahamie. Zobaczę. - Wiem, że jestem jeszcze mały. - Myślę, że dosyć duży, by przenosić butle z farbą. - Dotknął policzka dziecka. - W każdym razie umówmy się, że na cmentarz będę jeździł sam, dobrze? - Tak, ojcze. Filip zawstydził się ulgi, którą zaobserwował na twarzy dziecka, ale wkrótce zastąpiła ją radość. II fi O zmierzchu powóz wynajęty przez Gila jechał skąpo oświetlonymi ulicami Bostonu. Elegancki młody oficer rozparł się na siedzeniu skierowanym zgodnie z kierunkiem jazdy. Filip siedział naprzeciwko, nie było mu zbyt wygodnie. , Od dawna nie był tak elegancko ubrany. Ale skompletowanie odpowiedniej garderoby na ten wieczór zmusiło panią Brumple do odłożenia na godzinę opieki nad jemiołuszką. Musiała wpaść do właścicielki sklepu z galanterią męską. Stamtąd udała się do sąsiada, by pożyczyć odpowiednią koszulę, w kolorze bladego błękitu, a także krawat w tym samym odcieniu. Ciemnoniebieski surdut i spodnie z aksamitu nie pasowały zbyt dokładnie. Lecz biała kamizelka i pończochy wyglądały na nowo kupione, bo też takie były. Eulalia Brumple krzątała się przy nim, jakby był jej dzieckiem, a nie pracodawcą. - Proszę wybaczyć, że to mówię, panie Kent, ale pańska wstążka do włosów nie jest starannie zawiązana. Wygląda tak samo nieporząd-nie jak zawsze u pana Brumple,a. Proszę tu podejść. Filip powitał przybycie Gila z ulgą. Zdenerwowanie jednak powróciło znowu, pomnożone o wyrzuty sumienia z powodu poczucia, że zdradza pamięć Anny. Gil obserwował, jak Filip bębni palcami o kolano, aż w końcu sięgnął po nadgarstek przyjaciela. - Przestań! Denerwujesz się bardziej niż rekrut przed pierwszą bitwą. - Właśnie tak się teraz czuję. Gil się zaśmiał. Filip po raz pierwszy od kilku minut wyjrzał przez okno i wykrzyknął: - Gdzie, do diabła, odbywa się to przyjęcie? A może twoi gospodarze są w tarapatach finansowych... - Zapewniam cię, że nie. - ...albo twój woźnica się zgubił. - I to też nie. Jedziemy po młodą kobietę, o której opowiadałem ci dziś po południu. Filip rzucił okiem na ciąg domów za oknem. Nie wiadomo dlaczego powóz zdążał w dół ulicy North End. - Gdy godziłem się iść na kolację - powiedział, patrząc groźnie -nie było mowy o przywożeniu wdowy osobiście. - Bo nie było tego w planie - wyszczerzył zęby Gil. - Zorganizowałem to po tym, jak się rozstaliśmy. Niezadowolony i bynajmniej nie zakłopotany Filip wskazał na szeregi domów. - Ta wdowa mieszka w tej części miasta? - Nie. Zatrzymała się w domu naszego gospodarza i gospodyni. Ta ostatnia jest ciotką pani McLean ze strony matki. - Gil, ty coś kręcisz. Co, u diabła, robimy w North End? - Cóż, odpowiedź na to pytanie musi zahaczać o plotkę. Jedziemy po panią McLean tam, gdzie wychowuje się jej dziecko. - Jej dziecko! - wykrzyknął Filip. - Ciągniesz mnie w swaty do jakiejś kobiety w podeszłych latach! - Filipie! - Jeżeli ustawiasz mnie w parze z jakąś zasapaną dziewką, która straciła jednego męża i desperacko szuka zastępstwa, żeby nakarmić jej przychówek, to wolę wysiąść od razu! Rozbawiony Gil powstrzymał Filipa, kładąc mu rękę na ramieniu. - Drogi przyjacielu, zapewniam cię, że pani McLean nie ma ani zamiaru, ani ochoty na szukanie sobie męża pośród zimnokrwistych Nowoanglików. - Więc dlaczego jej dziecko chowa się w Bostonie? Czy jej mąż pochodził z tego miasta? - Nie, jej mąż nie był bostończykiem - orzechowe oczy Gila zmieniły wyraz, stały się chłodne. - Filipie, to, co zamierzam ci teraz powiedzieć, traktuj jako poufne. Moim zdaniem córka tej młodej kobiety urodziła się już po śmierci jej męża. Podejrzewam, że jest dzieckiem z nieprawego łoża. - Wygląda na to, że mam więcej wspólnego z dzieckiem niż z matką - sarkał Filip. - Mam wrażenie, że dziecko przyszło na świat tutaj, w Bostonie. - Nie w Wirginii? - Nie, matka dziecka pochodzi z szanowanej rodziny. Nic dziwnego, że pragnęła uniknąć skandalu w rodzinnych stronach. Dwukrotnie odwiedziła już dziecko, mimo uciążliwości podróży z Wirginii. - Wciąż nie rozumiem - potrząsnął głową Filip. - Dlaczego umieszczono dziecko tutaj, a nie u bogatych krewnych? Wskazał przesuwające się zaŁ oknami budynki z walącymi się werandami i ponurymi oknami frontowymi. - Po prostu dlatego, że zarówno wuj, jak i ciotka wdowy są zbyt posunięci w latach, by opiekować się krnąbrnym dzieckiem. Sam zobaczysz, kiedy ich poznasz. A prywatny dom to zawsze lepsze wyjście niż sierociniec. To zresztą nie stanowi poważnego wydatku dla pani McLean. Uchodzi za osobę zamożną. Więc nie pochlebiaj sobie, że będziesz egzaminowany od stóp do głów jako kandydat na,żywiciela rodziny. Filipie, daję ci słowo, że jest to tylko spotkanie towarzyskie. Filip milczał, wciąż patrząc spode łba. - Widzisz, to tutaj! Czy naprawdę nie okażesz się na tyle szarmancki, żeby towarzyszyć pani McLean z należytą atencją? Twarz Filipa pobladła. Wskazał na swoje nowe białe pończochy i zdeformowaną łydkę. - Nie sądzę, żebym mógł zaprezentować figurę, którą uznano by za dość elegancką. - Skończ wreszcie z tym żałosnym utyskiwaniem nad sobą! - warknął Gil, a jego uśmiech ochłódł. Żałując okazania irytacji, miał zamiar dodać coś jeszcze, ale właśnie dyliżans zakołysał się i stanął przed domem na jakiejś nędznej ulicy. - Jesteśmy na miejscu, Filipie - orzechowe oczy zabłysły w świetle lamp domostwa. - Jeżeli popełniłem błąd, to wybacz mi. Zaaranżowałem przybycie po panią McLean, ponieważ myślałem, że będzie ci zręczniej zawrzeć z nią znajomość, zanim dotrzemy na oficjalne przyjęcie. - Cóż, jest mi zdecydowanie niezręcznie. Przyprowadź ją sam. .s - O nie! Nie zrobię tego - odparł Gil, delikatnie popychając przyjaciela w stronę drzwi, które otworzył stangret. - Ślimak musi w końcu wynurzyć się ze swojej skorupy. Wysiadając Filip zaklął siarczyście, a Gil udał, że nie słyszy. III Gdy wstępowali po schodach, Filip próbował trzymać proste ramiona. Okazało się to niemożliwe, prawe ramię obniżało się za każdym razem, kiedy przenosił ciężar na chorą nogę. Na domiar złego on i elegancki markiz byli obserwowani z licznych okien po obu stronach ulicy. Z głębi domu rozchodził się wysoki pisk. - A niech to - mruknął markiz. - Prawdopodobnie dziecko jest wzburzone. Ona nie będzie gotowa. Pozwolił kołatce opaść. - Ile lat ma jej latorośl? - dopytywał się Filip. - Czekaj, mówiono mi - Gil zastanowił się. - Rok, czy coś koło tego. Drzwi otworzyły się, ukazując korpulentnego człowieka gdzieś po trzydziestce. Mężczyzna wyglądał jak kupiec, a może tak się chciał zaprezentować, dowiedziawszy się, kto zawita w jego progi. Sądząc z charakteru dzielnicy, Filip podejrzewał raczej to drugie. Biedny człowiek przestępował z nogi na nogę, a peruka przekrzywiła mu się na jedno ucho. Kiedy elegancki gość przedstawiał siebie i swego przyjaciela, diabelskie piski na górze trwały. - Proszę, wejdźcie, panowie! Jestem Harris Chadbourne. Moja dobra żona i ja zajmujemy się Elizabeth - przeszywający krzyk zmusił go do zamilknięcia. Dom Harrisa wydał się Filipowi dość przytulny sądząc po tym, co zauważył, zerkając przez otwarte drzwi bawialni. Lecz mieszkanie przesiąknięte było smrodem gotowanej kapusty. Naprzeciwko wejścia do saloniku Kent zauważył lekko uchylone podwójne drzwi, zapewne do jadalni. Filip dostrzegł błyszczące oko w szparze. Czyżby "dobra żona" Harrisa? Zbyt zakłopotana, żeby osobiście spotkać eleganckiego gościa? Gil jednakże promieniował uprzejmością i w rozmowie z nerwowym panem domu roztaczał właściwy sobie urok. Harris denerwował się swoją peruką i pudrem sypiącym się na ręce. Krzyki na górze nie ustawały. Filip zauważył kobiecy płaszcz z kapturem z pięknego aksamitu, wiszący w hallu. Ale damy ciągle nie było. Nagle pojawiła się na górnym półpiętrze. Harris, Gil i Filip drgnęli przestraszeni. Znad jej ramienia wyglądało wrzeszczące dziecko. Młoda kobieta miała czarne włosy kontrastujące z jasną cerą, a na sobie elegancką suknię. Jej harmonijne rysy ukazywały rozpacz. Mała dziewczynka w nocnej koszulce piszczała i wyrywała się z ramion wdowy McLean. - Panie Harris, czy pańska żona jest gdzieś w pobliżu? - spytała młoda kobieta. - Zupełnie nie mogę dać sobie rady z Elizabeth. - Moja żona... Zaraz... Gdzieś tutaj... Popędził do bawialni, potem, coś sobie przypominając, wrócił inną drogą i pchnął podwójne drzwi, ukazując zmieszaną kobietę równie korpulentną jak on sam. - Pani Harris! Pani McLean prosi panią! Wybałuszając oczy na Gila - było widać, który z gości jest sławnym francuskim oficerem - pani Harris podeszła do młodej kobiety i wzięła od niej łkającą dziewczynkę. Filip spojrzał przelotnie na twarzyczkę dziecka. Miało ładną budzie, blond włoski i niebieskie oczka, ale wyglądało brzydko, wykrzywione płaczem i złością. - Pani McLean - odezwał się Gil - czy mogę powiedzieć dobry wieczór? Jestem markiz de Lafayette, uniżony sługa. Skłoniła się wdzięcznie, choć jej zarumienione policzki świadczyły o zmieszaniu z powodu zachowania dziecka. Musiała podnieść głos, by być słyszana. - To prawdziwy zaszczyt spotkać żołnierza i patriotę pańskiej rangi. Jej wymowa była miękka i bardziej rytmiczna niż w Nowej Anglii. Głos miał przyjemne brzmienie, ale Filip był przede wszystkim pod wrażeniem opanowania młodej kobiety, godności, którą umiała zachować pomimo zachowania swojej córeczki. Musiał przyznać, że dama z Wirginii prezentowała się doskonale. Dostrzegł jednak coś, co przyciągnęło jego uwagę i obudziło współczucie - szczególny wyraz jej oczu. Wyraz smutku, który nie pasował do uśmiechu. Gil właśnie zamierzał przedstawić Filipa, gdy dziecko wrzasnęło jak opętane i uderzyło panią Harris w głowę. . -i ">,,r- Elizabeth! / s v> ;:• ,iii Pani McLean podbiegła do kobiety, chwyciła dziewczynkę za nadgarstek i trzepnęła mocno po ręce. Dziecko rozdarło się jeszcze głośniej. Pan Harris gestem i grymasami ponaglał swą małżonkę, żeby usunęła "źródło" hałasu. A pani Harris natychmiast to uczyniła. Szloch stopniowo ucichł. Młoda kobieta poprawiła lok, który zsunął się jej na czoło. Filip znów dostrzegł głęboki smutek w jej spojrzeniu, ale po chwili młoda kobieta opanowała się i uśmiechnięta zwróciła do swojej eskorty. - Należą się panom moje serdeczne przeprosiny. Czasami Elizabeth jest zupełnie nie do opanowania. Jakby w tym dziecku siedział chochlik szkolony przez samego szatana. Jej uśmiech stał się olśniewający, lecz Filip zauważył smutny podtekst w jej słowach. Pomagając pani McLean włożyć płaszcz, Gil powiedział: - Pozwoli pani, że przedstawię mojego drogiego przyjaciela: pan Filip Kent z Bostonu. Zapinając płaszcz, Peggy McLean spotkała spojrzenie Filipa z uprzejmością, niczym więcej. Dopełniając ceremoniału przedstawienia, postąpił krok naprzód. Zbyt późno zdał sobie sprawę, że automatycznie oparł się na prawej nodze, ujawniając swe kalectwo. Młoda wdowa na moment spuściła wzrok, zauważyła. Filip zaczerwienił się, nie mógł wykrztusić słowa. Gil przerwał pełną napięcia ciszę. - Pan Kent niedawno opuścił szeregi armii kontynentalnej po chlubnej służbie. Został ranny w bitwie o Monmouth Court House w New Jersey. - Taka rana to zaszczyt, panie Kent - powiedziała Peggy McLean. -Czytałam, że nasza armia walczyła tam wspaniale. Gdyby nie brakowało nam oficerów o odwadze generała Washingtona z Wirginii i generała Wayne,a z Pensylwanii, wróg byłby zdruzgotany. - Ma pani rację - rozpromienił się Gil. - A nawiasem mówiąc, Filip i ja znamy się od wielu lat. Walczyliśmy razem pod Monmouth i w wielu innych miejscach. Mój drogi towarzysz szczęśliwie przeżył, by oddać swe rozliczne talenty tak podziwianemu przedsięwzięciu, którego celem jest szerzenie wiedzy - drukarstwu. Skończywszy swą kwiecistą przemowę, Gil otworzył frontowe drzwi i wyszedł, robiąc miejsce dla Peggy McLean. Filip poczuł na sobie nalegające spojrzenie przyjaciela. Uniósł ramię, pozwalając młodej kobiecie złożyć na nim dłoń. - Dziękuję, panie Kent - powiedziała. Zeszli razem po schodach. Filip uświadomił sobie, że jest niższy od swej towarzyszki, i poczuł się skrępowany. To samo uczucie dokuczało mu w pierwszych dniach zalotów do Anny. Pomagając wdowie wsiąść do powozu, uświadomił sobie, że Gil specjalnie poruszył temat jego kalectwa, żeby nie stanowił już dodatkowego źródła napięcia podczas wieczoru. Wspinając się za wdową do powozu, myślał o tym, że Peggy McLean nie objawiała niechęci z powodu jego ułomności. Gdy powóz ruszał, a woźnica głośnymi okrzykami rozpędzał tłumek uliczników tarasujących drogę, młoda wdowa wciąż trzymała dłoń na jego ramieniu. - Ta drukarska firma, o której wspominał markiz, zapewne znajduje się w mieście? - Tak, zgadza się. To skromny zakład jak na razie. Ulotki, ogłoszenia. - Ale ja zgodziłabym się z markizem. Generalnie drukarstwo jest rzemiosłem o wielkim znaczeniu dla społeczeństwa. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy wszyscy oczekują drukowanego słowa przynoszącego wiadomości. - To właściciel firmy jest skromny, a nie firma - wtrącił Gil. - Filip opublikował już bardzo ładne wydanie książkowe Kryzysu pana Paine,a. - Rzeczywiście? Czytałam kilka szkiców. Podziwiam treść w równym stopniu jak styl. Czy pańskie wydanie cieszy się powodzeniem, panie Kent? - Nie aż takim, jakiego pragnę. Przygotowuję ulotkę, aby zaprezentować z pomocą poczty sprzedaż księgarniom w innych miastach. - Może mogłabym wziąć kilka ulotek, jadąc z powrotem do Wirginii. Mam przyjaciół zarówno w Richmondzie, jak i w Williams-burgu. Jestem pewna, że mogłabym nakłonić ich do przekazania ulotek we właściwe ręce. - To bardzo uprzejme z pani strony - Filip uśmiechnął się mimo woli. - Rozumiem, że podróżuje pani często między swoim stanem a naszym. - Tak, jeśli pogoda jest sprzyjająca i morze w miarę bezpieczne. Proszę mi powiedzieć, jak się nazywa pański zakład? Czy to rodzinna firma? , t ,,i •?¦<¦•?. -¦: p..v:-- ¦,-.-, ,¦. :> - Mam małego syna, Abrahama. Nosi imię po zmarłym ojcu mojej żony. Oczywiście stwarza jakieś nadzieje na przetrwanie interesu. I z tej przyczyny nazwałem przedsiębiorstwo "Kent i Syn". - Życzę obydwu Kentom wielu sukcesów i zysków - powiedziała Peggy McLean, uśmiechając się ciepło. Filip poczuł coś szczególnego. Ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, co to takiego było. Rozmowa z inteligentną kobietą sprawiała mu radość, jakiej nie odczuwał od wielu miesięcy. Przyłapał się nawet na spoglądaniu na wypukłości jej figury pod płaszczem. To spowodowało ostre ukłucie poczucia winy. Czuł się skrępowany, reagując na obecność wdowy McLean z odcieniem fizycznej przyjemności. Może wieczór nie będzie aż tak katastrofalny, jak sobie wyobrażał. Gil dotknął ramienia przyjaciela, przerywając jego zamyślenie. - A propos, Filipie. Twój szyld, czy już masz jakieś plany w związku z zawieszeniem go nad drzwiami? - Nie... ja... Urwał gwałtownie zdanie, zdając sobie sprawę, jak zręcznie został wciągnięty w pułapkę. Ale nie mógł mieć za złe Gilowi - za uśmiechem przyjaciela i jego niewinnym pytaniem kryła się prawdziwa troska. - Byłem za bardzo zajęty, żeby o tym pomyśleć - zaczął i po chwili dodał zdecydowanie - ale mam zamiar posłać po szyld i zawiesić go jeszcze w tym tygodniu. - Pierwszorzędnie! Przykro mi tylko, że nie będzie mnie tutaj, by go obejrzeć. - Większość szyldów w Bostonie wydaje się projektowana przez prawdziwych artystów - zauważyła Peggy McLean. - Czy to się tyczy również pańskiego, panie Kent? - Został wykonany na podstawie projektu. Czy artystycznego, trudno mi powiedzieć. Składa się z nazwy "Kent i Syn" napisanej złotymi literami. "Kent" na górze, dwa pozostałe słowa poniżej. Między nimi zielona butelka w jednej trzeciej zamalowana na czarno. Czarny kolor symbolizuje herbatę. Byłem osobiście przy nabrzeżu Griffina, kiedy... - Gdy pan Adams przewodził słynnej "herbatce bostońskiej" - pokiwała głową Peggy. Jej wartość w oczach Filipa natychmiast wzrosła. Kimkolwiek miała się okazać, z całą pewnością nie była pustą salonową lalką. ,\:.;.ii.-vc .vi •*¦)¦,-¦- *>¦,: ;l m ><:¦¦>¦. j-;,;"?,/- ", Siedząc na przednim siedzeniu powozu, świadomy, że patrzy na nią być może ze zbyt wielkim zainteresowaniem... i grzeszną przyjemnością, mówił dalej: - Tak, ma pani rację. Podczas niszczenia skrzynek i zatapiania herbaty moje buty musiały się nią napełnić. Włożyłem trochę do zielonej butelki, żeby przechować na pamiątkę. Lubię symetryczny kształt butelki, ale ważniejsze jest dla mnie jej symboliczne znaczenie. I dlatego wybrałem ją na szyld zamiast czegoś typowego jak książka czy prasa. Zauważył, że powóz się zatrzymał. Wielki, imponujący dom wynurzył się z mroku. Wszystkie okna na parterze były oświetlone świecami, a dodatkowo z pokoi padało światło lamp. Służba w liberiach doskoczyła do drzwi powozu. Filip dostrzegł, że znów znaleźli się w pobliżu Common. Jeden ze służących podał rękę Peggy McLean. Filip wysiadł za nią, trochę tylko niezgrabnie. Przez chwilę czuł się mniej zażenowany. - Będę musiała zabrać te ulotki, zanim popłynę do domu, panie Kent - powiedziała Peggy McLean, podchodząc do niego. - Mogę je pani przynieść. ~ c - Ale ja nigdy nie widziałam drukarni, a chciałabym bardzo obejrzeć pańską. - Może czuć się pani zaproszona. - Proszę mnie błędnie nie oceniać. Od śmierci mojego męża, zabitego kilka lat temu, zostałam zmuszona do zaangażowania się w wiele dziedzin normalnie uznawanych za mało kobiece. Przy pomocy mego nadzorcy prowadzę plantację. Znalazłam pewne upodobanie w handlu, zdaje się, że nawet przejawiam pewne uzdolnienia w tym kierunku. Lubię poszerzać moją wiedzę w wielu sprawach związanych z interesami. - Więc z pewnością będzie pani serdecznie powitana u "Kenta i Syna", pani McLean. - Cudownie! Możemy omówić szczegóły podczas kolacji. A kiedy ponownie odwiedzę Boston, zdam panu relację z moich sukcesów "w sprawie ulotek. - Więc wróci pani dość szybko? - Tak, panie Kent. Z całą pewnością. Stojąc może pół metra od niego, w blasku latarni trzymanej przez lokaja, Peggy McLean popatrzyła na Filipa chwilkę dłużej. - Zastanawiam się, czy mogę prosić o pańskie ramię, by wejść na schody? - Z pewnością - uśmiechnął się Filip. Gdy podał jej ramię, a ona położyła na nim dłoń, poczuł szczególne ukłucie wzdłuż kręgosłupa. I tylko leciutkie draśnięcie poczucia winy. Filip nie mógł zobaczyć szerokiego uśmiechu markiza de Lafayette, który szedł za nimi po schodach... , ih •w ¦¦:/ł -ł*V, .-""¦, VS>v ¦A¦ty , ¦>•¦ ^4 n.f- ..:iv,-v ,. ," < ł • . .. ! ; - -- , u, , *łi;-/> , < • • ¦¦:¦ EPILOG ____Śwwtf odwrócony do góry nogami____ Dziewiętnastego października tysiąc siedemset osiemdziesiątego pierwszego roku około ośmiu tysięcy brytyjskich i niemieckich żołnierzy wymaszerowało z fortyfikacji w małym porcie tytoniowym Yorktown w stanie Wirginia. Generał Charles Cornwallis, Earl of Cornwallis, poddawał swe wojska zjednoczonemu dowództwu sił amerykańskich i francuskich dowodzonych przez generała Washingtona. Stroną francuską komenderował hrabia Donatien de Rochambeau. Hescy najemnicy z garnizonu Yorktown, którzy dostali się w pułapkę między amerykańską Armię Patriotów a francuską flotę admirała de Grasse,a, wyszli zrezygnowani i spokojni. Brytyjczycy nie byli w stanie zachować twarzy, widziano, jak walili o ziemię kolbami muszkietów, a dobosze roztrzaskiwali swe bębny. Sam lord Cornwallis, powołując się na niedyspozycję, wysłał zastępcę na ceremonię złożenia broni. Generał Washington odmówił kontaktu z zastępcą. Wysłał niższego rangą generała Benjamina Lincolna. Ceremonii składania broni towarzyszyły dźwięki muzyki. Brytyjscy muzycy wygrywali szczególne melodie, marsze, melancholijne pieśni w wersji instrumentalnej. Wśród nich jakoś zaplątała się popularna dziecięca piosenka Świat odwrócony do góry nogami - stanowiła jakby ironiczny komentarz do klęski ostatniego natarcia armii Jego Wysokości. Na wzgórzu Sermon, w hrabstwie Caroline, Donald Fletcher wkrótce miał okazję wysłuchać opowieści o oblężeniu i poddaniu się. Przynosili je z ulgą mieszkańcy okolicy. W ciągu kilku miesięcy panował wielki niepokój wśród plantatorów i farmerów wzdłuż Rappahanock. Obawiano się, że trzeba będzie przepędzać czerwone kurtki z własnych pól i werand. Wieści o klęsce wroga przyniosły wybuch radości. A słowa o odegraniu dziecinnej piosenki o tak szczególnym tekście poruszyły wyobraźnię Donalda jak nic od bardzo dawna. Donald odczuwał upływ lat. Podagra powodowała stały ból nogi. Czasami opuszczał wzgórze Sermon, ale było to ponad jego siły. Żołądek Donalda puchł od bezustannego napychania go nadmierną ilością jedzenia i napojów. Po śmierci ojca, który zmarł na atak paraliżu w połowie tysiąc siedemset osiemdziesiątego roku, starszy syn przejął zarządzanie plantacją. Lecz traktował to jako uciążliwą konieczność bez wyraźnego rezultatu. Jedynie ogromne porcje posiłków podlane solidną ilością porto i bordo przynosiły ulgę poczuciu osamotnienia i jałowości. Dlatego też wielką radość sprawiły mu opowieści o poniżeniu Cornwallisa - klęsce najczęściej interpretowanej jako koniec działań wojennych, chociaż oficjalnego pokoju nikt jeszcze nie ogłosił. Zanim skończył się rok, ziemiaństwo wzdłuż rzeki Rappahannock przeżyło "odwrócenie do góry nogami" w swym własnym światku. Pogłoski o tym wydarzeniu zaczęły krążyć tuż przed Świętem Dziękczynienia, a Donald przy pomocy służby domowej szybko miał okazję przekonać się, że wieści opierały się na faktach. Williams, nadzorca, który pomógł wdowie po McLeanie zarządzać plantacją na tyle skutecznie, na ile było to możliwe w czasie wojny, został upoważniony do wystawienia posiadłości na sprzedaż. Dotychczasowa właścicielka Peggy Ashford McLean jak zwykle ostatnimi czasy wyjechała do Bostonu, gdy jej ziemie przeszły pod młotek. Wróciła do hrabstwa Caroline na początku grudnia, przywożąc, ku zaskoczeniu Donalda i każdego w okolicy, nowego męża i dwójkę dzieci. Chłopczyk był dzieckiem jej męża z pierwszego małżeństwa, a kilka lat młodsza mała dziewczynka przypuszczalnie pochodziła z rodziny Peggy w Nowej Anglii. Nie było fet ani wielkich balów na cześć młodej pary. Przyszli małżonkowie wyrazili życzenie, by nie niepokoić ich prywatności, przeto uroczystość ograniczyła się do mszy w małym prezbiteriańskim kościółku dziesięć kilometrów od wzgórza Sermon. Dzieci przy tej okazji nie zostały zaprezentowane. Jak większość znaczących osób zamieszkujących tereny wzdłuż rzeki, Donald początkowo żywił pewne uprzedzenie do człowieka, którego poślubiła Peggy. Mówiono, że to tylko kupiec! Właściciel drukarni. Sąsiedzi, którzy przybyli w odwiedziny do Donalda, stwierdzili jednoznacznie, że bostończyk musi należeć do łakomej rasy łowców posagów. Ta szeroko rozpowszechniana opinia święciła triumfy dopóty, dopóki Williams nie pozwolił sobie stopniowo na uchylenie rąbka tajemnicy. Jego słowa rozproszyły obawy sąsiadów Peggy. Według nadzorcy pan Filip Kent miał własny majątek dzięki udanym inwestycjom w przedsięwzięciu korsarskim. A jego drukarnia, jeśli nie prosperowała znakomicie, to z pewnością przynosiła zyski. Miał też odpowiednie koneksje. Był zaprzyjaźniony z bogatym żydowskim kupcem w Bostonie. W tym czasie w Ameryce mieszkało kilka tysięcy Żydów, a wielu dysponowało znacznymi majątkami. Wśród nich był Selwyn Rothman, jak mówiono, jeden z tych, którzy dosłownie zapobiegli klęsce finansowej Ameryki w czasie wojny. Wspomogli nowy kraj swoimi osobistymi pieniędzmi, a Rothman, jak niosła wieść, dał prawie tyle samo, ile pochodzący z Polski Hayn Solomon. I żaden z nich nie upomniał się o konkretny termin zwrotu długu. Co więcej, Donald dowiedział się, że Rothman pomógł nowemu mężowi Peggy McLean w pierwszym, ciężkim okresie powstawania firmy "Kent i Syn". Ale prawdziwym listem uwierzytelniającym Kenta była bez wątpienia jego szeroko komentowana przyjaźń z markizem de Lafayette. W oczach mieszkańców Wirginii Francuz był prawdziwym bohaterem zarówno dzięki wysokiej ocenie, jaką wystawił mu generał Washington, jak i roli odegranej w czasie oblężenia Yorktown. Peggy wraz z mężem zamieszkali w North. Ciekawość pchnęła Donalda w pewną dżdżystą niedzielę do odbycia ciężkiej dlań drogi. Zauważył, że Peggy wchodząc do kościoła, oparta na ramieniu nowego męża, wyglądała na promiennie szczęśliwą. Z zaskoczeniem Fletcher skonstatował, że Kent nie tylko był o dobre pół głowy niższy od żony, ale jeszcze w dodatku wyraźnie utykał. Choć bostończyk wyglądał na zawadiakę i była w nim pewna hardość, Donaldowi raczej się spodobał. Jego wigor i determinacja robiły jak najlepsze wrażenie. Później, na dziedzińcu kościelnym, zostali sobie przedstawieni, przybysz z Bostonu robił wrażenie przynajmniej pobieżnie wykształconego. To również spodobało się Donaldowi. Lecz ciągle jeszcze pozostawała zuchwałość w spojrzeniu przybysza z Bostonu. Wydawało się, że bez gniewu zbiłby każdego, kto śmiałby kwestionować jego prawo do poślubienia kobiety o tak nieskazitelnym pochodzeniu jak Peggy Ashford. Zaróżowiona i cała w uśmiechach, Peggy wyglądała znacznie zdrowiej niż kiedykolwiek. Zaprosiła Donalda w odwiedziny do domu McLeanów jeszcze tego popołudnia. Zgodził się. W drodze powrotnej na wzgórze Sermon - Donald zaniechał tortur jazdy konnej, zbyt bolesnej ze względu na stan jego zdrowia - oddawał się niezbyt pobożnym rozważaniom, które drażniły jego umysł już podczas nudnego kazania. Peggy z pewnością wyglądała na szczęśliwą z panem Kentem. Lecz Donald myślał o bardziej intymnych szczegółach małżeństwa. Jeżeli Peggy pokona koszmarne wspomnienia buntu z roku tysiąc siedemset siedemdziesiątego piątego, kiedy została zgwałcona, to czy będzie zdolna do tego, co eufemistycznie nazywano obowiązkami małżeńskimi? I czy pan młody znał uwarunkowania - a może powinno się powiedzieć: ograniczenia - dóbr, które nabył? Donald zdawał sobie sprawę, że zapewne nigdy nie pozna odpowiedzi, tym bardziej że to nie były jego sprawy, a jednak w dalszym ciągu rozważał problem. Mżawka nie przestawała padać z grudniowego nieba, gdy przybył na godzinną wizytę w domu McLeanów. Znalazł wiele przyjemności w rozmowie z tym człowiekiem, Kentem. Okazało się, że bostończyk służył w Armii Patriotów i zwolniono go z wojska po Monmouth Court House, gdzie został ranny i okaleczony. W pewnej chwili konwersację przerwało nagłe wtargnięcie dwójki dzieci: barczystego, ciemnowłosego chłopczyka około sześciu lat i dziewczynki w złym humorze, ale prześlicznej, mniej więcej dwuletniej. Filip przedstawił swego syna Abrahama. Lecz Peggy zaledwie wspomniała, że mała ma na imię Elizabeth. Dziewczynka była zaabsorbowana przewracaniem stolików, wyrzucaniem książek z półek i wyciem jak sam diabeł. Peggy próbowała najpierw łagodnie, a potem już gniewnie okiełznać małą. Na szczęście, zanim Peggy zdołała ją złapać i wynieść osobiście z pokoju, mała narobiła tyle zamieszania, że ani Peggy, ani jej świeżo poślubiony małżonek nie widzieli miny Donalda. Pan Fletcher wyglądał, jakby strzelił w niego piorun. ^ Gdy Peggy wróci?a zdyszana, mamrocz?c jakie? przeprosiny, D(c)*- nald ukrył swe zdziwienie pod maską światowej uprzejmości. Zdecydował się jednak zadać jedno czy dwa pytania o małą dziewczynkę. Ze słów Kenta jasno wynikało, że była częścią nowej rodziny, razem z chłopcem Abrahamem. Peggy uzupełniła informację mówiąc, że mała była sierotą pochodzącą z północnej linii rodziny jej matki. Elizabeth wychowywała się w prywatnym domu w Bostonie. To właśnie do tego dziecka, jak wyjaśniła Peggy, wyjeżdżała początkowo raz czy dwa razy do roku, potem częściej. Donald pomyślał sobie, że częstotliwość podróży wzrastała, w miarę jak rozwijał się romans z Kentem. W czasie rozmowy o trudnym do ujarzmienia charakterze dziewczynki Donald odniósł wrażenie, że Peggy wpatruje się w niego w dziwny, lękliwy sposób. Starał się, jak mógł, zachować formy towarzyskie, aby nie poznała jego podejrzeń. Był przekonany, że większa część tej historii była zwykłym kłamstwem. Wkrótce pani domu nabrała spokoju i wizyta zakończyła się w miłej atmosferze. Opatulając się w płaszcz, Donald wciąż słyszał gdzieś z piętra domu dzikie krzyki.Zanim zszedł z werandy do swego powozu, uścisnął dłoń Kenta, a potem ujął rękę Peggy. Na jej nadgarstku zobaczył czerwone ślady. Znaki ugryzienia drobnych ząbków. Jadąc z powrotem na wzgórze Sermon po raz drugi tego dnia zadawał sobie pytanie, czy zmysły zmyliły go. Był przekonany, że nie. Nie wiedział, czy współczuć nowej rodzinie Kentów, czy się śmiać z figli, jakie potrafi płatać los. Deszcz padał przez resztę popołudnia. Tego wieczoru w dużym pustym pokoju domu na wzgórzu Sermon doszedł do wniosku, że nie ma ochoty najedzenie. Gdy murzyńska służba zostawiła go już samego, usiadł z karafką i szklaneczką w zasięgu ręki. Zabandażowaną nogę położył na krześle. Jego oczy spoczęły na nowym elemencie wystroju wnętrza. Na wewnętrznej ścianie, pobłyskując w świetle świec, wisiał olejny portret Angusa Fletchera. Obraz był olbrzymi. Ukazywał starszego pana ubranego w elegancki garnitur godny dżentelmena i uświetniony akcesoriami, których Angus tak naprawdę nigdy nie miał. Przez całe swoje życie stary Fletcher nie wykazywał najmniejszej troski o swój wygląd osobisty. W rzeczywistości życie doczesne niewiele go obchodziło z wyjątkiem jednej sprawy: zarządzania wzgórzem Jl Sermon dokładnie według własnych pojęć i z możliwie dużymi zyskami. I nagle nieoczekiwanie zadbał o namalowanie portretu w miesiąc po otrzymaniu wiadomości, że Judson został śmiertelnie postrzelony w Pittsburghu. George Clark był uważany za jeszcze jednego bohatera. Sprawiło to jego zwycięstwo w Kaskaskia, a później kolejne, jeszcze bardziej znamienne, jak zdobycie fortu Vincennes, do którego jego mały oddział dotarł zimą przez bezkresne prerie. Ten legendarny dowódca z Kentucky przysłał list do Angusa. Donald czytał pismo kilka razy, ciągle było przechowywane w biurze ojca wśród niewielu osobistych rzeczy. W liście człowiek lasu wyrażał uznanie dla bohaterstwa Judsona. Zupełnie jasno dał do zrozumienia, że gdyby nie ofiara młodego Fletchera, wielkie przedsięwzięcie na zachodzie nigdy by się nie dokonało. Po nadejściu wiadomości od George,a Angus Fletcher rozpoczął poszukiwania wykwalifikowanego portrecisty. Żądał referencji i listownej odpowiedzi na wiele pytań. Na koniec zdecydował się na artystę z Baltimore. Malarz mieszkał w Sermon Hill przez sześć tygodni, pracując nad swym dziełem. Angus pozował chętnie, jakkolwiek wysunął pewne żądania, które spotkały się z protestem artysty. W tle obrazu miało być widoczne Sermon Hill, a w pewnej odległości muszą się znaleźć postaci, jedna czy dwie, pracujące w polu - czarni niewolnicy. Artysta odparł, że takie wymagania ograniczają jego wenę twórczą i przeszkadzają artystycznej ekspresji, lecz właściwy Angusowi despotyzm plus wysoka kwota, jaką zgodził się zapłacić, przyniosły zwycięstwo. Tak więc teraz wisiał na ścianie portret ojca Donalda w lśniącym, śnieżnobiałym koronkowym żabocie, jakiego nigdy nie miał. A za nim widnieli potulni czarni, i jeszcze w górnym prawym rogu biały prostokąt wzgórza Sermon. Artysta z Baltimore opowiadał o swym podziwie dla portrecisty i miniaturzysty z Bostonu Johna Copleya. Malarz ten przed wojną wyjechał do Włoch, a obecnie osiadł w Anglii, odwracając porządek emigracji. Baltimorczyk mówił, że Copley portretował radykałów bostońskich odpowiedzialnych za przyśpieszenie wybuchu kolonialnego konfliktu: Samuela Adamsa i błyskawicznego kuriera, Revere,a. W swoich portretach starał się oddać, korzystając z różnych środków, sedno charakteru modelów. Angus pozował z ręką zaciśniętą na biodrze. I pokazany był przodem do patrzącego, co dawało pełny obraz rysów twarzy. Przypadkowo czy z rozmysłem artysta muśnięciem pędzla zaznaczył małe światełko w źrenicy starego Fletchera, sugerując jego nieokiełznanie. Z początku Donald obwiniał o pomysł całego przedsięwzięcia zgrzybiałość i despotyzm Angusa. Potem pomyślał, że być może późno, lecz z nagłą jasnością jego ojciec zdał sobie sprawę, że jak wszyscy pójdzie do ziemi. Dopiero stopniowo docierało do starszego syna, że to zachowanie Judsona w Pittsburghu stało się powodem do dumy Angusa. Coś, co w jego własnym mniemaniu uczyniło starego człowieka godnym uwiecznienia na rodzinnym portrecie. Wyglądało na to, że przez wszystkie swoje dni Angus Fletcher żywił wątpliwości co do swego sposobu życia, co do sensu swego postępowania. Wątpliwości, które udawało mu się skrzętnie ukryć. Z czasem Donald doszedł do wniosku, że nigdy tak naprawdę nie zrozumiał swego ojca, dopóki portret nie został ukończony. Teraz, gdy zimowy deszcz stukał o szyby, a świece dogasały w pięknych kandelabrach, pogrążając jadalnię w mroku, Donald ponownie napełnił szklaneczkę i spojrzał na portret z sardonicznym uśmiechem. Zanim Angus Fletcher zamknął na zawsze swe oczy, minęły godziny, w czasie których jego starszy syn siedział przy łożu konającego i słuchał plączących się słów. Ojciec wyznał, że się cieszy, iż Judson dzięki rodzajowi śmierci choć częściowo odkupił swe winy. Lecz potem stwierdził, że dziękuje Najwyższemu, przed którego obliczem wkrótce się znajdzie, że Judson zmarł bezpotomnie. Bo mimo bohaterskiej śmierci, przyznał z żalem, diabeł kierował życiem młodszego syna. Pycha i żal splotły się w tej końcowej opinii Angusa. Można było uznać za błogosławieństwo to, że Angus nie dożył dzisiejszego dnia - pomyślał Donald. - I nie zobaczył tego, co ja zauważyłem po południu u McLeanów. W końcu zrozumiał powody długiej nieobecności Peggy McLean przed wyjazdem Judsona na zachód. Ona nosiła w swym łonie dziecko. Kiedy zostało poczęte? Z tego, co Donald wiedział, Judson złożył Peggy wizytę tylko raz po pogrzebie Setha. Może były jakieś inne spotkania, które nie dotarły do wiadomości Donalda. Zapewne inni sąsiedzi też mogą podejrzewać, że nielegalne narodziny są jedyną możliwą przyczyną tajemniczego zachowania młodej wdowy. Donald jednak był przekonany, że tylko najbardziej przenikliwi mogliby zidentyfikować ojca. Teraz zrozumiał lęk Peggy w czasie jego popołudniowej wizyty. Był zadowolony, że nie dał po sobie poznać, iż zauważył podobieństwo małej dziewczynki do swego młodszego brata. Trudno byłoby mówić o pomyłce. Dziecko miało jasne włosy Judsona i jego jasne oczy. Także rysami przypominało młodego Fletchera. Wyglądało również na to, że dziewczynka odziedziczyła gwałtowne usposobienie domniemanego ojca. I ten człowiek, Kent, brał to dziecko do swojej rodziny! Donald życzył mu w duchu siły i szczęścia, by mógł przetrwać ciężkie chwile, które go czekały. Boże, to było zabawne, jak bardzo świat się zmienił. Grupa upartych kolonistów o bardzo różnym stopniu wykształcenia, lecz pełnych zapału i woli walki, pokonała największą potęgę wojskową świata. I w wyniku tego zaistniało na mapie nowe państwo. Judson, który zmarnował prawie całe swoje życie, odkupił swe winy w oczach własnego ojca, umierając jako bohater. I nie pozostawił spadkobierców. A teraz mała czarownica o buzi aniołka wniosła krew Fletcherów do domu bostońskiej rodziny. Donald dziękował bogom, że za pięćdziesiąt lat nie będzie go w pobliżu, by widzieć spustoszenie, jakie ten fakt musi przynieść. Śmiejąc się dolał sobie wina, deszcz mocniej bębnił o dach domu, a oczy Angusa świeciły na portrecie, odbijając światło.