Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15552 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Jaojueline Wilson
ІІІШШ
Ilustrował Nick Sharratt
Przełożyła Renata Kopczewska
MEDIA RODZINA
Tytuł oryginału DUSTBIN BABY
Copyright © 2001 by Jacąueline Wilson. Ali rights reserved.
Illustrations copyright © 2001 by Nick Sharratt
Copyright © 2004 for the Polish edition by Media Rodzina
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki — z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych — możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody Wydawcy.
ISBN 83-7278-088-9
Щ<°4\
Harbor Point Sp. z o.o.
Media Rodzina
ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań
tel. (061) 827-08-50, fax 827-08-66
mediarodzina ©mediarodzina. com. pi
www. mediarodzina .com.pl
Łamanie i diapozytywy
perfekt, ul. Grodziska 11, 60-363 Poznań
tel. (06l) 867-12-67
[email protected]
http://dtp.perfekt.pl
Druk i oprawa
Edica SA
ul' Forteczna 3-5, 61-362 Poznań
о^оДЗіСЮ^
Dla Emily Eaves
Zacznijmy od szczęśliwego zakończenia.
Siedzę tu w cieple i czekam. Nie mogę jeść. Mam tak sucho w ustach, że nic bym nie przełknęła. Próbuję napić się wody, ale szklanka dzwoni mi o zęby. Trzęsą mi się ręce. Odstawiam szklankę i mocno zaciskam dłonie. Paznokcie wbijają mi się w skórę. Niech boli. Muszę wiedzieć, że wszystko to dzieje się naprawdę.
Ludzie chyba gapią się na mnie, zdziwieni, że jestem tu sama. Ale to już niedługo.
Och, przyjdź zaraz, proszę cię.
Proszę.
Wyglądam przez okno i widzę tylko swoje blade odbicie. Ale oto pojawia się jeszcze jakiś cień. Ktoś również patrzy na mnie. I uśmiecha się.
Uśmiecham się w odpowiedzi, chociaż Izy napływają mi do oczu. Dlaczego ja zawsze muszę płakać? Wycieram energicznie twarz serwetką. Kiedy znów tam spoglądam, za oknem nie ma już nikogo.
— AprilF
Podskakuję na miejscu. Podnoszę głowę.
— Aprił, to naprawdę ty? Kiwam głową, ciągle plącząc.
Wstaję niezgrabnie. Przez chwilę przyglądamy się sobie, po czym wyciągamy do siebie ręce. Obejmujemy się i ściskamy czule, chociaż nie znamy się jeszcze.
— Najlepsze życzenia w dniu urodzin!
— To najpiękniejsze urodziny, jakie kiedykolwiek miałam — mówię cichutko.
Więc już jest po wszystkim, choć tak naprawdę— dopiero się zaczyna.
Nie znoszę swoich urodzin. Nikomu o tym nie mówię. Cathy i Hanna pomyślałyby, że coś jest ze mną nie w porządku. Bardzo staram się być taka jak one, żeby nie stracić ich przyjaźni. Czasem nawet zanadto się staram i wtedy je naśladuję.
Pół biedy, jeśli tylko wrzeszczę „Heej!" tak jak Cathy albo tańczę zgarbiona jak Hanna. Koleżanki na ogół łatwo przejmują od siebie różne zwyczaje. Ja jednak często przesadzam w tej skwapliwości. Na przykład zaczęłam czytać dokładnie te same książki, co Cathy, dopóki mi tego nie wytknęła.
— April, czy ty nie możesz sama wybierać sobie czegoś do czytania? — spytała. — Dlaczego zawsze mnie naśladujesz?
— Przepraszam cię, Cathy.
Hanna też się na mnie zezłościła, kiedy spostrzegła, że zaczęłam się czesać tak samo jak ona, a nawet wpinać we włosy identyczne spinki, wstążeczki i koraliki.
— To m o j e uczesanie, April — zaprotestowała, pociągając mnie za cienki warkoczyk z wplecioną wstążeczką z paciorkami.
— Przepraszam cię, Hanno.
Wzdychają, gdy tylko mówię do nich „przepraszam".
— To zaczyna być wkurzające — orzekła Cathy. — Nas nie musisz bez przerwy przepraszać.
9
— Jesteśmy przyjaciółkami — dorzuciła Hanna. Wiem, że są moimi przyjaciółkami, i robię wszystko,
żeby nadal nimi były. Właściwie to są moje pierwsze w życiu zwyczajne i miłe przyjaciółki. Im się wydaje, że ja też jestem zwyczajna i miła, no, może z małymi wyjątkami. Nigdy im nie powiem prawdy o sobie. Chybabym umarła, gdyby się dowiedziały.
Tak się wprawiłam w udawaniu, że robię to machinalnie. Gram jak urodzona aktorka. Mnóstwo ról muszę odgrywać. Już się nawet czasem zastanawiam, czy choć cząstka mnie pozostała prawdziwa. Chociaż nie — teraz jestem sobą, ja to mała, śmieszna April, która właśnie kończy czternaście lat. Dzisiaj.
Nie wiem, jak uda mi się przeżyć ten dzień. Jest to jedyny dzień w roku, kiedy tak trudno mi udawać.
W zeszłym tygodniu Marion zapytała mnie, czy nie mam jakichś szczególnych życzeń z tej okazji, ale potrząsnęłam głową tak energicznie, że włosy zasłoniły mi całą twarz.
Cathy na swoje czternaste urodziny mogła zaprosić koleżanki na noc. Oglądałyśmy na wideo śmieszne filmy i jeden nieprzyzwoity, z którego uśmiałyśmy się jak jeszcze nigdy, i który obrzydził nam seks na całe życie.
Hanna miała normalne przyjęcie urodzinowe z dyskoteką w salce parafialnej, udekorowanej lampkami i świeczkami dla zrobienia odpowiedniej atmosfery. Byli też chłopcy, ale tylko brat Hanny i jego koledzy oraz kilku smętnych chłopaków z naszej klasy. Mimo to bawiliśmy się świetnie.
Bardzo mi się podobały urodziny Cathy. Tak samo podobały mi się urodziny Hanny. Tylko z moimi był problem. Chciałabym, żeby już minęły i żebym miała to za sobą.
— Na pewno nie chcesz przyjęcia? — upewniała się Marion.
Mogę sobie wyobrazić przyjęcie urządzone przez Marion. Zgadywanki, zabawa w przypinanie osłu ogona, pie-
10
czenie kiełbasek na patykach i poncz owocowy — tak, jak to się praktykowało za jej czasów.
Może to nie fair z mojej strony.
Ale już niedobrze mi się robi od ciągłego bycia fair.
Mdli mnie na jej widok.
Okropna jestem. Przecież ona tak się stara.
— Może mogłybyśmy pójść gdzieś we dwie na kolację? — proponuje, jakby to była wielka atrakcja.
— Nie, naprawdę, nie chcę robić ze swoich urodzin wielkiej sprawy — mówię i ziewam, udając, że ten temat po prostu mnie nudzi.
Ale Marion nie daje się zwieść. — Wiem, że urodziny to dla ciebie trudne przeżycie — mówi łagodnym tonem.
— Wcale nie — upieram się. — Tylko nie chcę, żebyś wokół tego robiła tyle szumu.
Przełknęła ślinę. Popatrzyła na mnie z ukosa. — Przypuszczam, że dawanie prezentów nie będzie robieniem szumu, jak myślisz?
— Nie, nie mam nic przeciwko prezentom — mówię i przestaję się dąsać.
Posyłam jej spojrzenie pełne nadziei. Chyba dość wyraźnie dawałam jej do zrozumienia, o czym marzę. — Co mi dasz?
— Zobaczysz, musisz poczekać — mówi Marion.
— Och, przynajmniej mi podpowiedz — proszę.
— W żadnym razie.
— No powiedz. Czy to... Czy to... — Aluzyjnie podnoszę jedną rękę do ucha.
— Musisz zaczekać, później się przekonasz — mówi Marion, ale uśmiecha się szeroko.
Jestem pewna, że zgadłam. Mimo że Marion tak na nie wybrzydzała.
Rano Marion przynosi mi urodzinowe śniadanie do łóżka. Na ogół nie przywiązuję wagi do śniadania, ale siadam i usiłuję przybrać zadowoloną minę. Nalała za dużo mleka
11
do płatków kukurydzianych, ale dorzuciła też truskawki, ponadto przyniosła mały bukiecik irysów w wysmukłym kieliszku do szampana, które pasują do deseniu na porcelanie. Na tacy leży także prezent, schludnie zapakowane prostokątne pudełeczko akurat odpowiedniej wielkości.
— Och, Marion! — wołam, pochylając się ku niej, niemal gotowa ją uściskać.
Taca przechyla się i mleko rozlewa się na pościel. — Ostrożnie! — woła Marion i łapie prezent, by go uratować przed zalaniem.
— Oddaj, to moje — mówię i wyrywam jej pudełeczko z rąk. Dziwnie lekkie. Ale może to jeden z najnowszych modeli, takich, co to prawie nic nie ważą. Rozwiązuję wstążeczkę i zrywam papier. Marion bezwiednie wygładza go, a wstążeczkę nawija sobie na palce. Zdejmuję pokrywkę z kartonowego pudełeczka i widzę następne pudełko. Zdejmuję pokrywkę z drugiego pudełka, a tam jeszcze jedno, mniejsze. Otwieram i to pudełko, by ujrzeć jeszcze mniejsze pudełko. Za małe, nie ulega wątpliwości.
Pamiętam, jak kiedyś w Sunnybank ktoś zrobił kawał jednemu dziecku. Rozpakowywało jedno pudełko za drugim. Na końcu okazało się, że w ostatnim pudełeczku od zapałek w ogóle nic nie ma i wszyscy się śmiali. Ja też, chociaż chciało mi się płakać.
— No dalej, otwórz następne — zachęca mnie Marion.
— Czy to żart? — pytam. Chyba ona by tak sobie ze mnie nie zażartowała?
— Nie chciałam, żebyś od razu domyśliła się, co tam jest w środku. Ale chyba już wiesz. Otwórz pudełeczko, April.
No więc otwieram. To już ostatnie pudełeczko. W środku jest prezent. Ale wcale nie ten.
— Kolczyki!
— Podobają ci się? Są z kamieniem księżycowym. Pomyślałam sobie, że podkreślą błękit twoich oczu.
12
Nie słucham, co mówi. Tak bardzo jestem zawiedziona. Byłam pewna, że dostanę komórkę. Przecież się uśmiechała, kiedy wykonywałam znaczący gest... Nagle rozumiem. Ona myślała, że ja wskazuję na swoje świeżo przekłute uszy.
Modne kolczyki mają być gałązką oliwną. Zrobiła wielką historię z tego, jak Cathy i Hanna namówiły mnie w sobotę, bym sobie przekłuła uszy w sklepie z dodatkami Claire. Można by pomyśleć, że przekłułam sobie co najmniej język, tyle było na ten temat gadania.
— Co znowu? — pyta. — Nie podobają ci się?
— Nie o to chodzi. Są bardzo ładne. Tylko... — Nie mogę dłużej wytrzymać. — Myślałam, że dostanę komórkę!
Marion patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. — Och, April! Wiesz przecież, co myślę o telefonach komórkowych.
Wiem bardzo dobrze. Tyle się już nagadała o guzach mózgu, rzekomo od telefonów komórkowych, i o tym, jak komórki przyczyniają się do zakłócania porządku publicznego. Jakby mnie to coś obchodziło! Chcę mieć tylko swoją komórkę tak jak wszystkie dziewczyny w moim wieku. Cathy dostała komórkę na swoje czternaste urodziny. Hanna dostała komórkę na swoje czternaste urodziny. Każda dziewczyna dostaje komórkę na czternaste urodziny, jeżeli nie wcześniej. Wszystkie uczennice siódmej klasy mają już komórki. I większość z klasy szóstej.
Czuję się, jakbym była jedyną osobą w całej okolicy pozbawioną środka komunikowania się. Nie mogę sobie pogadać ani wysyłać zabawnych SMS-ów czy odbierać od koleżanek wiadomości. Nie mogę do nich dołączyć. Jestem na marginesie.
Jak zwykle.
— Chciałam dostać komórkę! —■ mażę się jak małe dziecko.
13
— Na miłość boską, April — perswaduje Marion. — Znasz doskonale moje zdanie o komórkach. Nie znoszę ich!
— A ja nie!
— To beznadziejny wynalazek; wszędzie wokół słychać te idiotyczne melodyjki i dzwonki, kiedy bęcwały meldują: Jadę właśnie pociągiem", jakby to kogoś obchodziło.
— Mnie obchodzi. Chcę się kontaktować ze swoimi przyjaciółkami.
— Nie bądź śmieszna. Przecież codziennie się z nimi spotykasz.
— Cathy zawsze wysyła do Hanny wiadomości, a ona jej odpowiada, i potem obie się śmieją, a ja nie wiem z czego, gdyż nie mam komórki.
— Przykro mi, April. Będziesz musiała po prostu z tym się pogodzić. Mówiłam ci przecież wiele razy...
— Wiem, że mi mówiłaś.
— Proszę cię, nie mów takim obrażonym tonem, to zaczyna być naprawdę denerwujące.
— Nic na to nie poradzę, że działam ci na nerwy. Tylko nie rozumiem, co w tym strasznego, że chcę mieć komórkę, skoro każda nastolatka na świecie ma swoją komórkę bez proszenia.
— Nie bądź śmieszna.
— A co w tym śmiesznego? Chcę być taka sama jak moje przyjaciółki. Cathy ma komórkę, Hanna ma komórkę. Dlaczego ja nie mogę mieć komórki?
— Już ci mówiłam dlaczego.
— Racja. Niedobrze mi się robi od tego, co mi ciągle powtarzasz. Kto ty jesteś, żeby mi mówić takie rzeczy? Przecież nie jesteś moją matką.
— Posłuchaj, usiłuję...
— Ale ja sobie tego nie życzę!
Mówią to moje usta, bez mojego udziału. W pokoju nagle zalega cisza.
14
Nie to chciałam powiedzieć.
Owszem, właśnie to.
Marion siada ciężko w nogach mojego łóżka. Patrzę na tacę ze śniadaniem. Patrzę na nowe kolczyki z kamieniem księżycowym.
Mogłam powiedzieć „przepraszam". Mogłam powiedzieć jej coś miłego. Mogłam zjeść swoje płatki. Mogłam założyć nowe kolczyki, ucałować Marion i powiedzieć jej, że bardzo mi się podobają.
Tylko że ja marzyłam o komórce. Nie rozumiem, co w tym złego. Szczerze mówię: o komórce! Czyżby Marion nie chciała, żebym utrzymywała kontakt ze światem?
Może chce zatrzymać mnie wyłącznie dla siebie? W takim razie ja jej nie chcę!
Wstaję, zostawiam nieruszoną tacę ze śniadaniem i idę myć się do łazienki. Zamykam za sobą drzwi tuż przed nosem Marion. Wolę, żeby została za drzwiami mego życia. Nie chcę nosić tych jej głupich kolczyków. O kolczykach to ja marzyłam wiele miesięcy temu, kiedy upierałam się, żeby mi pozwoliła przekłuć uszy. Dlaczego ona nigdy nie nadąża? Mam jej dosyć, nigdy nie potrafi zrobić tego, co należy.
Umyłam się. Ubrałam. Marion zeszła już na dół. Wołałabym wymknąć się z domu niepostrzeżenie, tak żebym nie musiała się z nią widzieć. Nie wiem, jak ona to robi, że ja zawsze muszę się czuć winna. To nie moja wina. Nie prosiłam jej, żeby się mną zajęła. I nie będę nosiła tych kolczyków. Nie chcę, żeby takie dziecinne błyskotki tkwiły w moich uszach. Mam dość myślenia o niej i o jej uczuciach.
Schyla się przy drzwiach frontowych i podnosi pocztę. Serce podskakuje mi do gardła. Nadeszły trzy kartki urodzinowe, ale nie ta, na którą czekam. To głupie, ale ona nie zna mojego adresu. Może nawet nie wie, jak się nazywam. Jak więc może się ze mną skontaktować?
15
Marion mnie obserwuje. Cała jej twarz wyraża głębokie współczucie. Ale to tylko pogarsza mój nastrój. — April, wiem, że to dla ciebie trudne. Rozumiem cię.
— Wcale mnie nie rozumiesz!
Zaciska usta, aż robi się z nich cienka kreseczka. Zaczyna sapać przez nos jak koń.
— Wiem, że to dla ciebie trudny dzień, ale nie musisz z tego powodu krzyczeć na mnie. Zachowujesz się jak rozpieszczona smarkula. Nawet mi nie podziękowałaś za kolczyki.
— Dziękuję!
Wyszło to jeszcze bardziej niegrzecznie, niż zamierzałam. Czuję w oczach piekące łzy wstydu. Nie chciałam jej robić przykrości.
A właśnie że chciałam.
— Mam dość ciągłego powtarzania „proszę" i „dziękuję", puszenia się i zadzierania nosa. Nie chcę być taka jak ty. Chcę być sobą — mówię i przepycham się koło niej w drzwiach frontowych, żeby pójść już do szkoły. Nawet nie mówię do widzenia.
Nie chcę więcej myśleć o Marion, bo wtedy fatalnie się czuję. Spycham ją w najdalsze zakamarki mózgu. Wiele osób już tam wcisnęłam.
Wolę myśleć o sobie. Nie wiem, jak to jest być sobą, kiedy nie ma przy mnie nikogo. Nie wiem, kim jestem. Istnieje tylko jedna osoba, która mogłaby mi to powiedzieć, ale ona nie ma ze mną żadnego kontaktu.
O tym właśnie myślę.
Wchodzę do sklepu papierniczego na rogu. Raj wita mnie z uśmiechem: — Cześć, April.
Mijam czekolady, chrupki, napoje gazowane. Patrzę na gazety ułożone w równiutkich czarno-białych stosikach. „The Times". To jest gazeta z działem „Osobiste". Na lekcji o prasoznawstwie podzieliliśmy tę gazetę między siebie i analizowaliśmy poszczególne działy.
16
Nie mogę niestety przejrzeć całej gazety, by znaleźć to, czego szukam. Raj przytwierdził do półek kartkę z ostrzeżeniem: „Tu nie czytelnia. Nie można przeglądać gazet, których się nie kupuje".
No więc kupuję. Raj demonstruje na mój użytek śmieszną minę. — Co to, April, zrobiłaś się poważną intelektualistką?
— Zgadza się — odpowiadam.
— To żart, co? Primaaprilisowy?
— Nie, ja naprawdę chcę ją kupić.
— Ach, wy, dziewczyny — mówi Raj, jakbym wymyśliła bardzo oryginalny żart.
On o tym nie wie, ale ja nigdy nie robię primaapriliso-wych kawałów. Żadnych koszy z papierami wiszących nad drzwiami, żadnych pinesek na krześle, żadnego „Zobacz, kto tam za tobą stoi?" W swoje urodziny zawsze spodziewam się, że coś na mnie spadnie, że coś się za mną czai. I czekam na to.
Wręczam Rajowi pieniądze za gazetę. Patrzy na monetę podejrzliwie, sprawdzając, czy czasem nie jest z czekolady. Udało mi się go nabrać. Mój żart polega na tym, że nie zrobiłam mu żadnego kawału.
Nie ma też żadnej dla mnie wiadomości. Oparta o ścianę przed sklepem zmagam się z łopoczącą na wietrze płachtą gazety. Kwiecień to wietrzny miesiąc. Wolałabym się urodzić w innym miesiącu. Co to za data urodzin — prima aprilis. Jak głupi kawał.
Niektóre z ogłoszeń w dziale „Osobiste" to zakamuflowane żarty. Nie widzę w nich sensu. W każdym razie od niej nic nie ma. Na przykład — „Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, 1 kwietnia zawsze myślę o Tobie". Czy myśli o mnie? BaJą^wsze o niej myślę. Oczywiście nie mam pojęcia, jaka ona jest, ale sobie wyobrażam.
Jestem dobra w wyobrażaniu sobie.
Kiedy na lekcjach historii mamy sobie wyobrazić, jak
to jest być rzymskim centurionem albo królową z dynastii Tudorów czy dzieckiem przeżywającym bombardowanie Londynu w 1940 roku, z łatwością sobie wyobrażam, że w tych czasach żyję, i opisuję to, a pani Hunter stawia mi szóstki. Mimo że pochłonięta światem wyobrażonym zapominam o akapitach, interpunkcji, a nieraz i o ortografii.
Ta szkoła jest w porządku. Wszystko nieźle się układa. Przyzwyczaiłam się. Nie tak jak w innych szkołach, gdzie o mnie myślano, że jestem półgłupia, albo gdzie wszystko o mnie wiedziano, gdzie nauczyciele na mój widok zaczynali szeptać między sobą i unosili brwi, a dzieci dokuczały mi i przezywały. O Boże, wygląda na to, że zaczęłam się nad sobą użalać, że jestem taka mała i biedna.
Nie jestem biedna, chociaż jestem mała. W tej szkole nikt nie zna prawdy o mnie. Tutaj nazywam się April, chodzę do siódmej klasy, a ludzie mnie znają jako jasnowłosą dziewczynkę, która przyjaźni się z Hanną i Cathy. Tu nikt nie uważa mnie za dziwadło, chociaż troszkę się wyśmiewają, że jestem beksa. Któregoś dnia strasznie pory-czałam się w klasie, kiedy powiedziano nam o skrajnej nędzy, w jakiej znalazło się osierocone dziecko uciekinierów. Jeszcze na przerwie płakałam. Cathy objęła mnie, a Hanna ocierała mi oczy chusteczką higieniczną, kiedy przechodząca obok nas nauczycielka przejęła się tym i pytała, czy czasem nie jestem chora. — Ależ to April — powiedziała Hanna. — Ona ciągle płacze. — A Cathy dodała: — Nazywamy ją „Aprysia-Kaprysia".
I teraz taką mam ksywkę. Lepsze to niż Prima Aprilis.
I znacznie lepsze od Śmietniczanki.
To moje prawdziwe wcielenie. Pisali o mnie w gazetach. Jest to chyba powód do sławy. Mało kto dostaje się na pierwsze strony gazet w dniu swoich urodzin. No, ale niewiele osób zostało wyrzuconych do śmietnika. Jedno spojrzenie i: „No nie, takiego dzieciaka to nie chcę. Na śmietnik z nim".
18
Niezła kołyska. Pudełko po pizzy zamiast poduszki, gazeta zamiast kołderki i zgnieciony papier zamiast materaca.
Co to za matka, która wyrzuca własne dziecko na śmietnik?
Jestem niesprawiedliwa. Nie sądzę, by chodziło o to, że nie mogła znieść mojego widoku. Przypuszczalnie była śmiertelnie wystraszona. Może nikt nie wiedział o dziecku, a ona nie miała odwagi nikomu o tym powiedzieć.
Wyobraźmy to sobie.
Dlaczego ona mnie nie chce? Jest zdana tylko na siebie. Nie może się mną zajmować. Jest bardzo młoda. To dlatego nie może mnie wziąć ze sobą.
Zaczynają się bóle, a ona nie wie, co począć. Może jeszcze chodzi do szkoły. Łapie się za brzuch i jęczy, a dziewczyna siedząca obok w ławce pyta, czy dobrze się czuje. Przecież nie może odpowiedzieć: „Daj spokój, właśnie rodzę, można skonać". Więc raczej potrząsa głową i mówi, że strasznie ją boli żołądek. Może udaje, że to z powodu miesiączki. A może nawet wcale nie wie, że zbliża się poród?
Nie, jednak wie, w głębi duszy wie, ale jest tak tym przerażona, że nawet nie śmie o tym myśleć. Niczego nie zaplanowała, bo nie bierze tego faktu pod uwagę. Nawet teraz, kiedy czuje, jak się szamoczę, żeby się z niej wydostać, jeszcze nie dowierza, że w ogóle istnieję.
To takie nierzeczywiste: być z nią w klasie na lekcji. Zastanawiam się, co najbardziej lubi? Historię, tak jak ja? Czy ma dużo przyjaciół? Chyba nie. Nie ma bliskiej przyjaciółki, której mogłaby zawierzyć tajemnicę. Może jest z niej kawał baby i nikt dokładnie się jej nie przyjrzał i nie zauważył, że tyle przybrała na wadze. Nosi luźne, obszerne swetry, udało jej się wymigać od WF-u i jakoś to przeszło niezauważenie.
19
No dobrze, ale co w domu? Co na to jej matka?
Może jej matka specjalnie się nią nie przejmuje. Może ona panicznie boi się ojca. I dlatego nic im nie powiedziała. Z nikim w domu nie jest szczególnie blisko.
Oto jak do tego doszło. Nie należy do naiwnych dziewczyn, takich, które idą z każdym do łóżka. Jest cicha i nieśmiała. Nie ma powodzenia u chłopców, ale jakiś czas temu — no dobrze, dziewięć miesięcy temu — poszła na imprezę, gdzie nieszczególnie się czuła i już zamierzała użyć jakiejś wymówki, że musi wcześniej wracać do domu, gdy nagle ten chłopak, którego wcześniej nie znała, czyjś kuzyn, podchodzi i siada koło niej, wdaje się z nią w rozmowę, jakby mu naprawdę zależało na bliższym poznaniu.
Muzyka gra tak głośno, że prawie siebie nie słyszą, więc wychodzą do kuchni, gdzie wypijają parę drinków. Nie jest przyzwyczajona do picia, pociągnęła tylko parę łyków wina, a przedtem wypiła puszkę piwa czy dwie, nawet jej specjalnie nie smakowało, ale teraz pije coś słodkiego, z kawałkami owoców na powierzchni, które same spływają do gardła. Dobrze się po tym czuje. Z tym chłopakiem też świetnie się czuje. Teraz on wziął ją za rękę, głowę przysunął blisko jej głowy, wypijają następnego drinka i jeszcze jednego. W kuchni robi się zbyt tłoczno, więc biorą swoje szklaneczki i wychodzą do ogródka.
W kuchni było okropnie gorąco, wydawało jej się, że rozpalone policzki zrobiły się tak czerwone jak napój, który piją, ale kiedy wychodzą na dwór, zaczyna dygotać z zimna. On obejmuje ją ramieniem, żeby się rozgrzała.
— Czy wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia? — pyta ją i zaraz bierze się do całowania. Ona nie może uwierzyć, że wreszcie jej to się przytrafia. To jest zbyt piękne, zbyt doskonałe, ale sytuacja zaczyna rozwijać się za szybko, robi się kłopotliwa. Co on robi? Nie, ona nie chce, nie to, proszę, przestań. Teraz on prosi, przecież tak
20
naprawdę to ty chcesz tego, no, zgódź się. Przecież cię kocham, mówi. Po raz pierwszy ktoś mówi jej, że ją kocha, więc ona pozwala, by ją kochał. I zaraz jest po wszystkim; on odchodzi, zostawiając ją samą w ogrodzie na ziemi.
W końcu przestaje płakać, otrzepuje ubranie i wraca do tego domu, ale nie może go znaleźć. Szuka go na dole i na górze. Pyta, czy ktoś go widział. Miał na imię...
Nie wiem. Może nawet ona tego nie wie. W każdym razie on przepadł. Ona wraca do domu i płacze jeszcze do poduszki, a kiedy rano się budzi, ma wrażenie, że to wszystko tylko jej się śniło. Nawet nie jest pewna, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę.
Ale go nie zapomniała. Myśli o nim cały czas, dniami i nocami, aż w końcu on przestaje być kimś rzeczywistym. Tak jakby był gwiazdą rocka, kimś takim, o kim się marzy i śni.
Nie dopuszcza do siebie myśli o dziecku. Przecież nie zachodzi się w ciążę od marzeń na jawie czy fantazjowania na temat chłopaka z kapeli. Ale mijają tygodnie. Potem miesiące. Doskonale zdaje sobie sprawę ze zmian, jakie zachodzą w jej ciele, ale woli o tym nie myśleć. Za każdym razem, kiedy jakaś zatrważająca myśl przychodzi jej do głowy, zaczyna nucić swoje ulubione piosenki, żeby zagłuszyć zmartwienia. Przecież to nie może okazać się prawdą. Jej się to nie może zdarzyć.
Ale zdarzyło się. Jest właśnie pierwszy kwietnia, a ona nie może usiedzieć na krześle. Przerażona, że zrobi z siebie widowisko w publicznym miejscu, wstaje, słaniając się na nogach, i mówi nauczycielce, że źle się czuje. Jest blada i spocona, więc nauczycielka myśli, że lepiej będzie zwolnić ją do domu.
Nie idzie wcale do domu. W domu jest matka, która rozwalona na kanapie ogląda telewizję. Nie ma pojęcia, gdzie by tu iść. Ból staje się coraz mocniejszy i czuje go
21
już nie tylko w żołądku. Potęguje się i ogarnia ją całą; kiedy jedzie autobusem do miasta, nie może już usiedzieć w miejscu, nie może powstrzymać się od jęku. Musi wysiąść, zanim autobus dojedzie do jej przystanku, a na chodniku natychmiast wymiotuje do ścieku.
Zastanawia się, czy przyczyną jej bólów nie jest po prostu niestrawność, ale ból nie ustępuje, przeciwnie, staje się coraz bardziej nie do zniesienia, bakcyl rośnie, ogromnieje, walczy w jej brzuchu, aż trudno jej ustać w miejscu. Ludzie zaczynają patrzeć na nią podejrzliwie, więc powłócząc nogami, oddala się w stronę centrum handlowego, w bezpieczne miejsce „dla pań". Zamyka się w kabinie i wreszcie pozwala sobie na niekontrolowane jęki, ale po chwili słyszy szepty na zewnątrz, a po następnej minucie czy dwóch stukanie do drzwi.
— Dobrze się pani czuje?
Nie odpowiada, w nadziei, że pójdą sobie, ale pukanie nie ustaje. Słyszy brzęk kluczy. Zaraz tu wejdą.
— Mam rozstrój żołądka — udaje jej się wykrztusić.
— Zawołać pielęgniarkę?
— Nie, nie. Już mi lepiej. Zaraz wychodzę.
Nabiera powietrza, modląc się w duchu, żeby ból ustał choć na małą chwilkę, i wychodzi, mijając ich zaciekawione twarze, zostawia za sobą miejsce „dla pań" i szuka innego odosobnienia, gdziekolwiek, żeby tylko mogła być sama.
Wlecze się przez centrum handlowe, wychodzi na zaplecze, tuż za kinem. Szuka następnej damskiej toalety, takiej, gdzie by nie było osoby doglądającej porządku. Trochę dalej od wejścia, niedaleko pizzerii zwanej Pizza Place. Musi się tam dowlec, choć nie ma już siły iść. Po prostu musi wypchnąć z siebie to coś.
Toaleta jest zamknięta na kłódkę. Już nie ma dokąd pójść. Zresztą jest na to za późno. Nie może dłużej czekać, to coś już wychodzi, ona to czuje. Kuca za pojemni-
22
kami na śmiecie należącymi do Pizza Place, ściąga majtki i prze, prze z całej siły — i tak się rodzę w pośpiechu, cieple i wilgoci.
Trzyma mnie w złożonych dłoniach, nie wyglądam jak przypudrowane różowe niemowlaczki z reklam. Jestem noworodkiem — czerwonym, oślizgłym i obcym. Nadal nie wydaję się rzeczywista. Jestem obcym przybyszem złączonym z jej ciałem.
Czy płaczę?
Ona pewnie płacze, szlochając w szoku, kiedy grzebie w szkolnym plecaku w poszukiwaniu scyzoryka i okrągłych gumek aptekarskich, potem odcina pępowinę i nas rozdziela.
Rozdziela nas na zawsze.
Patrzy na mnie.
Ja też na nią patrzę.
Gdybym tylko mogła sobie przypomnieć, jak wyglądała.
Wpatruję się w ten nowy, oślepiający i niewyraźny świat.
Jej ręce łapią mnie i podnoszą do góry, jak należy.
Nie przytula mnie. Jedną ręką unosi pokrywę pojemnika, a drugą wrzuca mnie do środka.
Pokrywa opada.
Robi się ciemno.
Tracę ją na zawsze.
Więc tu się znalazłam. W ciemnym wnętrzu śmietnika.
Co ja tu robię?
Oczywiście płaczę. Jestem przecież Aprysia-Kaprysia.
Moje usta są nie większe od dropsa z dziurką, a płuca wielkości łyżeczki od herbaty, ale staram się, jak mogę. Płaczę, krzyczę, awanturuję się, z wykrzywioną buzią, z nóżkami pod brodą, młócę powietrze piąstkami.
Ale na wierzchu jest pokrywa. I moje wątłe skargi są wygłuszone. Zresztą kto by je usłyszał? Ona poszła sobie. Nikt tu już nie przychodzi, od kiedy toaleta została zamknięta.
Nie poddaję się jednak. Płaczę tak długo, aż staję się czerwona jak burak, żyły nabrzmiewają mi na czole z wysiłku, a kosmyki włosków robią się mokre. Cała zresztą jestem mokra, ponieważ nie mam nawet pieluszki. W ogóle nie mam żadnego ubranka, więc gdybym przestała krzyczeć, zaraz bym mogła niebezpiecznie się wychłodzić.
Płaczę, choć ona nie wraca. Płaczę, choć od krzyku drapie mnie już w gardle. Płaczę, choć oczy mi się zamykają i jestem tak zmęczona, że najchętniej dałabym za wygraną i zasnęła. Ale nie zamierzam się poddać. Płaczę...
Wtedy ktoś gwałtownym szarpnięciem unosi pokrywę.
— Kiciuś? Ktoś cię tam zamknął? Zaczekaj, zaraz cię stamtąd wyciągnę.
24
Błysk światła. Różowa niewyraźna plama. To twarz. Ale nie jej. Jakiegoś mężczyzny. A właściwie chłopca. To Frank. Pracuje na wieczorną zmianę w Pizza Place, a w dzień studiuje w college'u, oczywiście wtedy jeszcze tego nie wiem. Dla mnie na razie to jest tylko Ktoś, a ja akurat pilnie potrzebuję pomocy.
— To dziecko! — woła i cofa się, jakby trzeba było się mnie bać. Stoi tak z otwartymi ustami, upuszcza śmiecie, które wyniósł z kuchni. Kręci z niedowierzaniem głową, potem dotyka mnie delikatnie palcem, sprawdza, czy jestem prawdziwa...
— Biedactwo! — Bierze mnie na ręce trochę niezgrabnie, ale bardzo czule. Podnosi mnie na wysokość oczu i przygląda mi się.
Ona też mi się przyglądała. Czekam, aż i on wrzuci mnie z powrotem do śmietnika. Ale on ostrożnie chowa mnie pod ciepłą koszulę, mimo że jestem brudna i mokra.
— Posiedź tu — mówi i zaczyna mnie kołysać, ale zaraz biegnie szybko do kuchni. Wygląda, jakby mu nagle urósł brzuch piwosza.
— Co ty tam masz, Frank? — pyta jedna z kobiet. To Alice. Mogłaby być jego matką, ale są na stopie koleżeńskiej.
— Dziecko — odpowiada cicho, żeby mnie nie przestraszyć, choć odgłosy kuchenne dobiegają ze wszystkich stron.
— No pewnie — ironizuje Alice. — Co to? Ktoś cisnął do śmieci lalkę?
— Popatrz — mówi Frank, nachylając się ku niej tak, żeby mogła zajrzeć mu pod koszulę.
Kiedy zmienia pozycję, mruczę niezadowolona, próbując małymi piąstkami złapać go za skórę.
— O Matko święta! — wrzeszczy Alice tak głośno, że natychmiast zbiega się cały personel.
Wokół mnie wszyscy mówią jednocześnie i pokazują palcami.
25
— Przestańcie! Tylko ją wystraszycie! Ona chyba jest głodna — mówi Frank. — Popatrzcie na jej usteczka. Wygląda, jakby czegoś szukała.
— Czegoś, czego ty nie masz, Frank!
— Dajmy jej mleka — proponuje Frank. — Możemy je przecież zagrzać.
— Za mała. To noworodek. Lepiej zawołajmy pogotowie — mówi Alice. — I policję.
— Policję?
— Przecież ktoś ją wyrzucił, prawda? Daj mi ją, Fran-kie. Ja ją wezmę na ręce.
— Nie. Ja chcę ją trzymać. To ja ją znalazłem. Ona mnie lubi, patrzcie tylko.
Lubię Franka. Skoro nie mogę mieć mamy, on może być moim tatą. Podnoszę krzyk, kiedy ekipa z pogotowia próbuje mnie od niego oderwać. Chcę pozostawać w jego cieple, czuć dotyk jego skóry i troskliwość.
— Widzicie? Ona naprawdę mnie lubi — chwali się Frank. Chowa mnie z powrotem pod koszulę i razem ze mną wsiada do karetki. Zostaje w szpitalu, podczas gdy pediatra mnie bada, i czeka, aż pielęgniarka mnie wykąpie i zawinie w pieluszki.
— Chodź tu, Frank! — woła go. — Możesz nakarmić ją po raz pierwszy.
Sadza go i przekazuje mnie znów w jego ręce. Bardziej mi się podobało, gdy leżałam bezpośrednio na jego gołym ciele, pod koszulą, ale tak też jest dobrze, chociaż nie mogę wygodnie się wtulić w nowe, jeszcze trochę sztywne śpioszki. Frank trąca mnie w usta smoczkiem nałożonym na butelkę z pokarmem. Natychmiast chwytam buzią smoczek. Nie trzeba mnie uczyć, jak się ssie. Wiem to od razu. A kiedy zaczynam ssać, nie mogę przestać. Wszystko zlewa mi się przed oczami. Zapominam o mamie. Zapominam o szpitalu, doktorze i pielęgniarkach. Zapominam nawet o Franku. Jest tylko butelka i ja. Chcę
26
ssać bez końca. A potem zasypiam. Kiedy budzę się, Franka już nie ma.
Płaczę. Ale on nie przychodzi.
Przychodzą pielęgniarki. A potem odchodzą.
Może, myślę, tak musi być. Że nikt nie zostaje na dłużej. Ale czarodziejska butelka pojawia się regularnie, więc się tego trzymam.
Nagle znajome ręce wyjmują mnie z łóżeczka i znów wracam pod jego koszulę, czuję na policzku jego ciało. To Frank. Wrócił po mnie.
Oczywiście tak nie było. To tylko dla gazet. Wydaje mi się, że nawet nakręcili tę scenę dla telewizji, chociaż nikt tego nie nagrał na wideo. A przecież ona mogła. Moja matka.
Czy zachowała sobie zdjęcia, które ukazały się nazajutrz w prasie? Czy wycięła je z gazety?
DZIECKO NA ŚMIETNIKU Studenta college'u, 17-letniego Franka Smitha, spotkała wczoraj prawdziwa niespodzianka, kiedy pracował na drugą zmianę w Pizza Place przy High Street. Usłyszał pisk dochodzący z pojemników na śmiecie znajdujących się na zapleczu popularnej restauracji.
„Myślałem, że to kot — mówił Frank. — Doznałem prawdziwego szoku, kiedy podniosłem pokrywę i zobaczyłem tam dziecko". Frank ma dwóch młodszych braci i umie zajmować się dziećmi, bezzwłocznie więc zaopiekował się małą, schował ją za pazuchę, żeby miała ciepło.
Frank pojechał z nią do szpitala Marii Panny, gdzie została zbadana przez lekarzy, którzy orzekli, że mała jest całkowicie
27
zdrowa, mimo koszmaru, jaki się jej przytrafił. Uważa się, że dziecko zostało porzucone zaledwie parę minut po urodzeniu. Jej matce potrzebna jest opieka szpitalna. Proszona jest więc o pilne skontaktowanie się ze Szpitalem Marii Panny, gdzie czeka na nią córka.
Dziecko było nagie, nawet bez pieluszki, i jak dotąd brak jakichkolwiek śladów wskazujących na jego pochodzenie. Jest rasy białej, ma blond włoski i prawidłową wagę około 3 kilogramów. Pielęgniarki z tego szpitala powiadają, że jest urocza. Dano jej na imię April, ponieważ została znaleziona 1 kwietnia.
„Myślałem, że ktoś zrobił mi kawał", śmieje się Frank, tuląc do siebie maleńką April. „Jeśli jej matka nie chce się nią zająć, jaja chętnie wezmę".
Też bym tego chciała, Frank.
Chciałabym, żebyś nadal miał siedemnaście lat. Ciekawa jestem, jak by nam było razem? Ja ciągle jestem nieduża, zawsze najmniejsza w klasie, a do tej pory zaliczyłam już wiele klas i szkół. Jestem też chuda, mimo że Marion nie ustaje w wysiłkach, żeby mnie utuczyć. Szczególną wagę przywiązuje do mleka, daje mi je z płatkami kukurydzianymi, miesza z muesli, ubija na pianę w Anielskim Przysmaku, zapieka w ryżowym puddingu, robi na nim kakao, miksuje z lodami truskawkowymi. Muszę przyznać, że jest w tym bardzo pomysłowa, i to nieładnie z mojej strony, że się wykrzywiam i wybrzydzam, ale naprawdę nie znoszę mleka, mimo że do końca dudliłam mleko ze swojej niemowlęcej butli. Tak więc, Frank, jestem niepokojąco mała, ale miałbyś spore kłopoty ze schowaniem mnie teraz za pazuchę.
28
Ciekawa jestem, jakie by to było uczucie? Ciekawe, czy masz włochatą pierś i brzuch piwosza? Masz teraz trzydzieści jeden lat i pewnie też swoje własne dzieci.
Na zdjęciu w gazecie wyglądasz wspaniale. Tyle razy patrzyłam na to zdjęcie, aż dziw, że jeszcze coś z tej gazety zostało. Tak często przyglądałam się tej fotografii z bliska, że moja i twoja twarz sprowadza się do tysięcy malutkich kropeczek na pożółkłym papierze. Widać tylko moją głowę, reszta mnie jest schowana pod twoją koszulą.
Mam otwarte oczy i patrzę wprost na ciebie. No dobrze, przyznaję, że się trochę wykrzywiam z powodu tylu lamp błyskowych, ale jednak patrzę na ciebie, a ty spoglądasz na mnie. Na twojej twarzy widnieje miły uśmiech, jakbym była kimś wyjątkowym. Może reporterzy powiedzieli ci, żebyś właśnie tak na mnie spoglądał, wtedy wyjdzie świetne zdjęcie. Ale może takie były twoje odczucia. Chociaż gdyby tak było, utrzymywałbyś ze mną jakiś kontakt. Może nie powiedzieli ci, gdzie jestem, zwłaszcza gdy zostałam adoptowana. Może starałeś się ze mną zobaczyć. I może to wcale nie był żart, kiedy mówiłeś, że chciałbyś się mną zająć.
Jednak nie daje się siedemnastoletnim chłopcom pod opiekę noworodków płci żeńskiej. To byłoby nienormalne. Gdyby moja matka przybiegła do szpitala, błagając, by jej oddać córkę, pewnie by mnie jej dano pod opiekę. Mimo że mnie wyrzuciła do śmietnika i zatrzasnęła nade mną pokrywę. No, ale jesteśmy spokrewnione, a krew nie woda. W końcu ona jest jedyną moją krewną, o której istnieniu wiem, choć o niej samej nie wiem nic a nic.
Nie mogę przestać o niej myśleć. No dobrze, nie myślę o niej przez cały czas bez przerwy. Jestem szczęśliwa. Mam nowe życie. Mnóstwo ludzi mnie lubi. Mam dom, szkołę, w której dobrze się czuję, ukochane przyjaciółki, Cathy i Hannę...
29
Ciekawe, co mi dadzą na urodziny? Cathy pewnie jakąś książkę. Nie taką dla dzieci. Już ona wybierze powieść dla dorastających dziewcząt z kolorowymi okładkami i opisami miłosnych schadzek. Niewykluczone, że najpierw sama ją przeczyta, ale wcale mi to nie przeszkadza. Zaszyjemy się potem razem zbite w gromadkę w zacisznym miejscu boiska i tam poczytamy sobie głośno co ciekawsze fragmenty, żeby się pośmiać.
Hanna prawdopodobnie będzie miała dla mnie jakiś kosmetyk. Albo raczej lakier do paznokci w jakimś jaskrawym kolorze, a potem zrobimy sobie manicure podczas przerwy na lunch i jedna drugiej pomaluje paznokcie.
Lunch też będzie wyjątkowy. Każda z nas przynosi do szkoły ze sobą zapakowane drugie śniadanie, ale moje są wyjątkowo nieciekawe. (Marion szczególnie gustuje w trójkątnych kawałkach razowego chleba z serem, do tego marchewki, jogurt, banany i rodzynki, jakbym była jej ulubioną małpką). Jednak gdy któraś z nas ma urodziny, wymykamy się do cukierni i kupujemy sobie po pysznym pączku.
Aż mi ślinka cienkie, kiedy przechodząc obok szkoły, myślę o pączkach. Nigdy nie jem urodzinowego śniadania. Najpierw chcę zjeść urodzinowego pączka i zobaczyć się z Cathy i Hanną. Chciałabym, żeby moje urodziny były dniem pełnym atrakcji, tak jak u każdego. Ale ja nie jestem jak każdy. Ja to ja.
Idę dalej, mijam szkołę, teraz przyspieszam kroku, żeby mnie nikt nie zobaczył. Zaczynam biec. Nie mogę pójść dziś do szkoły. Nie mogę iść do domu. Muszę wrócić do przeszłości.
3
„Nie oglądaj się za siebie. Trzeba patrzeć w przyszłość". Tak powiedziała Cathy, i to bardzo stanowczo. Oczywiście nie mnie to dotyczyło, ale Hanny, a to w związku z tym chłopakiem, z którym Hanna raz się umówiła. Grant Lacey, któżby inny. Jakbyście zobaczyli go w naszej szkole, bylibyście pod wrażeniem. Nawet nazywa się jak gwiazda rocka albo słynny piłkarz. W każdym razie można tak sobie pomyśleć, słuchając, jak dziewczyny o nim mówią. Może zresztą kiedyś będzie sławny. Gra w szkolnej orkiestrze, poważne kawałki i trochę jazzu na koncertach, choć my słyszałyśmy tylko, jak brzdąka na gitarze na przerwach. Jest rzeczywiście świetny, pełen ognia, ale jak chce, potrafi też być nastrojowy, kiedy śpiewa i patrzy ci prosto w oczy, jakby był beznadziejnie zakochany. Jako piłkarz też jest bardzo dobry. Może niekoniecznie utalentowany w tym kierunku, jak prawdziwi sportowcy, ale ci z kolei strasznie zadzierają nosa, pokazują, jacy to z nich goście, no i moim zdaniem są zanadto umięśnieni. Grant należy do szkolnej drużyny piłkarskiej, częściowo dlatego, że jest tak popularny, a częściowo dlatego, że ma świetne nogi — kształtne, mocne, proste, tak że każda dziewczyna w szkole gotowa je podziwiać.
W każdym razie taka krąży o nim opinia. Ja powtarzam to, co wszystkie dziewczyny o nim mówią, i sama też za-
31
chowuję się tak, jakbym szalała na jego punkcie, choć po cichu uważam, że to głupi pozer. Nawet nie wydaje mi się, żeby był taki znów piękny. Jest przystojny. Zbyt przystojny. Tak jak w telewizorze, jeśli się da za dużo koloru, wtedy czerwony przybiera barwę gotowanego raka, a zieleń jest jak sztuczna trawa. Ktoś przesadził z kolorem u Granta, i jego twarz jest zanadto wymodelowana, rysy zbyt regularne, włosy ma za jasne, oczy zanadto błękitne, a zęby zbyt białe w tym swoim idealnym uśmiechu. Założę się, że codziennie ćwiczy w łazience przed lustrem ten swój uśmiech. Jeden kącik ust podjeżdża mu do góry, za to drugi, dla równowagi, lekko opada, żeby czasem nikt sobie nie pomyślał, że Grant chce się komuś przypodobać. Demonstruje więc obezwładniający uśmiech skończonego luzaka. Uśmiechnął się tak do Hanny, no i ona oczywiście poleciała na niego.
Zaskoczyła nas. Cathy i ja przyzwyczaiłyśmy się do tego, że chłopaki podrywają Hannę, to jasne. Mnie i Cathy w ogóle nie zauważają. Cathy jest duża i pełna wigoru i jak Tygrysek rzuca się ufnie na ludzi. Ja natomiast bardziej przypominam Prosiaczka, bo jestem mała i różowiut-ka, do tego czasem zaplatam włosy w warkoczyki przypominające zakręcony cienki ogonek. Hannę prędzej można porównać do lalki Barbie niż do miękkiej przytu-lanki. Ma jak Barbie jasne włosy i podobną sylwetkę. Zawsze koło niej kręcą się chłopaki. Oczywiście chłopaki z naszej klasy, a nie z dziewiątej, do której chodzi Grant. Hanna jednak śpiewa w chórze i czasami po lekcjach ma próby z orkiestrą. Otóż przed tygodniem Grant jak gdyby nigdy nic zapytał ją, czyby po próbie nie wstąpiła z nim do McDonalda.
Hanna jest wegetarianką i nie poważa McDonalda, ale gotowa byłaby zjeść całą krowę na surowo, gdyby Grant jej to zaproponował. Tak więc poszli do McDonalda, gdzie Hanna skubnęła parę frytek, będąc w siódmym nie-
32
bie. Co tam: w siódmym niebie, w siedemdziesiątym siódmym, z gwiazdami rozjarzonymi nad jej głową, i stadami krówek fikających nad plejadą księżyców. Grant odprowadził ją do domu, choć wcale nie było mu to po drodze. Hanna opowiadała, że serce jej waliło jak młotem na samą myśl, że Grant może ją pocałować na pożegnanie. Ona strasznie chciała go też pocałować, ale jednocześnie była pełna obaw, bo nie mogła przedtem umyć zębów ani pociągnąć ust błyszczykiem.
Przez całą drogę paplała jak nakręcona. A kiedy doszli do drzwi jej domu, Grant obdarzył ją tym swoim wielokrotnie wypróbowanym obezwładniającym uśmiechem, pochylił głowę i — pocałował.
Hanna wstrzymała oddech. Powiedziała nam potem, że to było cudowne, ale że przez cały czas okropnie się bała, że wybuchnie śmiechem albo się rozpłacze, w końcu z braku powietrza zaczęło jej się kręcić w głowie. Grant zajrzał jej głęboko w oczy, ale ona już nie wytrzymała dłużej bez oddechu i parsknęła mu prosto w twarz. On cofnął się w popłochu, przy czym wyglądał tak komicznie, że Hanna zaczęła się śmiać jak szalona, zupełnie nie mogąc się opanować.
— Bardzo cię przepraszam — powiedziała wreszcie, trzymając się za boki.
Grant popatrzył na nią zdegustowany i po prostu poszedł sobie. Wołała za nim, ale on nawet się nie odwrócił. Wtedy zrozumiała, że przegrała sprawę, i wybuchnęła płaczem. Następnego dnia w szkole próbowała go przeprosić, ale on tylko uniósł brew.
— Nie wiedziałem, że jesteś jeszcze głupią smarkulą — powiedział i oddalił się z godnością.
Od tego czasu przestał ją zauważać. Biedna Hanna miała złamane serce. Napisała do niego, ale jej nie odpowiedział. Zebrała się na odwagę i zadzwoniła, nagrywając na jego sekretarkę smutny komunikat, ale oczywiście nie
33
oddzwonił. Zaprosiła go na swoje przyjęcie urodzinowe, kiedy kończyła czternaście lat, ale nie pojawił się.
— Och, gdybym tylko nie była taka głupia — zawodziła Hanna. — Nie do wiary, że zachowałam się jak ostatnia idiotka. Parsknąć mu prosto w twarz! W dodatku wszystko mi n o s e m wyleciało! Myślałam, że umrę, kiedy przejrzałam się w lustrze. Musiał sobie pomyśleć, że jestem kompletnie szurnięta, bo śmieję się jak debilka, podczas gdy z nosa wylatują mi zielone faje!
Uściskałam biedną Hannę, i właśnie wtedy Cathy wygłosiła słynne zdanie o tym, że nie można oglądać się za siebie, tylko trzeba spoglądać w przyszłość...
Ale tak naprawdę Hannę pocieszyła dopiero jej mama. Na dyskotece bawiła się razem z nami, tańcząc boogie niemal przez cały wieczór, ale kiedy już prawie wszyscy rozeszli się do domów i Hanna zaczęła płakać, bo jednak miała nadzieję, że Grant mimo wszystko przyjdzie, jej mama objęła ją, odgarnęła jej włosy z czoła, pocałowała w czubek nosa i powiedziała, że warta jest dziesięciu takich Grantów Laceyów i w przyszłości zdobędzie znacznie atrakcyjniejszych chłopców niż on.
Wtedy ja też zaczęłam płakać, a wszyscy myśleli, że to zwykły numer Aprysi-Kaprysi, która współczuje Hannie. Owszem, było mi smutno z jej powodu, ale prócz tego opanowała mnie tak wielka zazdrość, że dziw, iż nie zaczęłam świecić na zielono. Nie zazdrościłam jej Granta La-ceya. Zazdrościłam jej kochającej mamy.
Nawet Cathy zazdroszczę jej mamy, choć straszna z niej panikara. Wystarczy, że Cathy spóźnia się ze szkoły o pięć minut, a jej mama już wisi na telefonie cała w strachu. Poza tym nieraz przy wszystkich nazywa ją pieszczotliwie Pyzunią, Pulpecikiem, a Cathy pali się ze wstydu. Kiedy to zdarza się w naszej obecności, Cathy po prostu się skręca. Ze współczuciem kiwam głową, ale z całej siły zaciskam powieki, żeby się nie rozpłakać.
34
Chciałabym mieć własną mamę, która przemawiałyby do mnie pieszczotliwie i przytulała. Chciałabym mieć mamę, która by się o mnie martwiła. Mamę, dla której bym była ciągle małym dzieckiem.
Oczywiście nie wspominam o tym ani słowa Cathy czy Hannie. One myślą, że ja mam mamę. Spotkały Marion parę razy. Może były zdziwione, że jest starsza niż ich mamy, ale nic nie powiedziały. Chyba uważają — tak mi się wydaje — że to szpanerskie mówić do niej po imieniu.
— Czy kiedy byłaś mała, to mówiłaś do Marion „mamo"? — zapytała kiedyś Cathy.
Odpowiedziałam sprytnie, że zawsze mówiłam do niej „Marion".
Przecież nie mogę raptem zacząć do niej mówić „mamo".
Tyle już kobiet nazywałam mamami. Nie pamiętam nawet, jak ta pierwsza wyglądała. Patrycja Williams. Tak jest zapisane w moich dokumentach. Mam takie wielkie pudło pełne wycinków, zeznań, listów i różnych pism. Na wierzchu jest moje nazwisko, ale nawet nie wolno mi było zerknąć, co tam jest w środku — dopóki nie zamieszkałam z Marion. To ona się uparła. Powiedziała, że nie obchodzą jej przepisy i że mam moralne prawo wiedzieć wszystko o swojej przeszłości. Marion jest niezrównana w dochodzeniu swego, nawet wobec pracowników socjalnych wyższego szczebla. Nie podnosi głosu. Nawet się nie sprzecza. Po prostu bardzo spokojnie i stanowczo mówi, o co jej chodzi. Ustąpili w końcu i dali mi to pękate pudło z dokumentami. Oto twoje życie, Śmietniczanko.
Oczywiście część faktów już znałam. Kiedy byłam mała, założyłam sobie album z wydzierankami o swoim życiu. Ludzie nie lubią słowa „wydzieranka", bo nie podoba im się traktowanie własnego życia jak strzępków papieru do wyrzucenia. Ale ja tak właśnie się czuję. Znacie to? — w złożonym papierze wycina się kształt lalki, a po rozpro-
35
stowaniu otrzymuje się szereg połączonych ze sobą lalek. Wszystkie wyglądają identycznie, ale przecież każdą z nich można pokolorować inną kredką, jednej dodać okulary, drugiej umalować usta, trzeciej zrobić deseń na sukience, wtedy będą się od siebie różnić. Ja jestem jak te papierowe lalki. Miałam ten sam kształt, ale za każdym razem, kiedy szłam do innego domu, ktoś ozdabiał mnie odmiennie.
Patrycja Williams była moją pierwszą mamą, chociaż tylko tymczasową. Opiekowała się dziećmi, zwłaszcza tymi najmłodszymi, dla których była mamą zastępczą. Wzięła mnie ze szpitala, kiedy miałam parę dni, i zajmowała się mną prawie przez rok.
Ciekawa jestem, czy ona mnie pamięta. Gdybym to ja ją pamiętała! Czasem mi się śni, że ktoś mnie bierze na ręce, podnosi i całuje. Cathy prowadzi dziennik snów, gdzie zapisuje każdy swój sen. Któregoś dnia, siedząc sobie zacisznie w rogu boiska, wszystkie trzy omawiałyśmy nasze sny i wtedy po raz pierwszy zapomniałam o ostrożności i opowiedziałam im o tym powtarzającym się śnie. Na szczęście, zanim skończyłam, zaczęły wyć ze śmiechu, zupełnie nie rozumiejąc tego snu i myśląc, że śniłam o randce z chłopakiem. Uznałam, że lepiej będzie, jak tak sobie będą myślały, gdyż prawda byłaby dla mnie znacznie bardziej krępująca. Normalnym ludziom nie śni się, że są niemowlętami. Nie wiem, kto w moim śnie brał mnie na ręce. Bo nie moja matka. Ona nie przytuliła mnie do siebie i nie pocałowała. Pewnie złapała mnie od razu za kostki i cisnęła do śmietnika.