Jaojueline Wilson ІІІШШ Ilustrował Nick Sharratt Przełożyła Renata Kopczewska MEDIA RODZINA Tytuł oryginału DUSTBIN BABY Copyright © 2001 by Jacąueline Wilson. Ali rights reserved. Illustrations copyright © 2001 by Nick Sharratt Copyright © 2004 for the Polish edition by Media Rodzina Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki — z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych — możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody Wydawcy. ISBN 83-7278-088-9 Щ<°4\ Harbor Point Sp. z o.o. Media Rodzina ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. (061) 827-08-50, fax 827-08-66 mediarodzina ©mediarodzina. com. pi www. mediarodzina .com.pl Łamanie i diapozytywy perfekt, ul. Grodziska 11, 60-363 Poznań tel. (06l) 867-12-67 dtp@perfekt.pl http://dtp.perfekt.pl Druk i oprawa Edica SA ul' Forteczna 3-5, 61-362 Poznań о^оДЗіСЮ^ Dla Emily Eaves Zacznijmy od szczęśliwego zakończenia. Siedzę tu w cieple i czekam. Nie mogę jeść. Mam tak sucho w ustach, że nic bym nie przełknęła. Próbuję napić się wody, ale szklanka dzwoni mi o zęby. Trzęsą mi się ręce. Odstawiam szklankę i mocno zaciskam dłonie. Paznokcie wbijają mi się w skórę. Niech boli. Muszę wiedzieć, że wszystko to dzieje się naprawdę. Ludzie chyba gapią się na mnie, zdziwieni, że jestem tu sama. Ale to już niedługo. Och, przyjdź zaraz, proszę cię. Proszę. Wyglądam przez okno i widzę tylko swoje blade odbicie. Ale oto pojawia się jeszcze jakiś cień. Ktoś również patrzy na mnie. I uśmiecha się. Uśmiecham się w odpowiedzi, chociaż Izy napływają mi do oczu. Dlaczego ja zawsze muszę płakać? Wycieram energicznie twarz serwetką. Kiedy znów tam spoglądam, za oknem nie ma już nikogo. — AprilF Podskakuję na miejscu. Podnoszę głowę. — Aprił, to naprawdę ty? Kiwam głową, ciągle plącząc. Wstaję niezgrabnie. Przez chwilę przyglądamy się sobie, po czym wyciągamy do siebie ręce. Obejmujemy się i ściskamy czule, chociaż nie znamy się jeszcze. — Najlepsze życzenia w dniu urodzin! — To najpiękniejsze urodziny, jakie kiedykolwiek miałam — mówię cichutko. Więc już jest po wszystkim, choć tak naprawdę— dopiero się zaczyna. Nie znoszę swoich urodzin. Nikomu o tym nie mówię. Cathy i Hanna pomyślałyby, że coś jest ze mną nie w porządku. Bardzo staram się być taka jak one, żeby nie stracić ich przyjaźni. Czasem nawet zanadto się staram i wtedy je naśladuję. Pół biedy, jeśli tylko wrzeszczę „Heej!" tak jak Cathy albo tańczę zgarbiona jak Hanna. Koleżanki na ogół łatwo przejmują od siebie różne zwyczaje. Ja jednak często przesadzam w tej skwapliwości. Na przykład zaczęłam czytać dokładnie te same książki, co Cathy, dopóki mi tego nie wytknęła. — April, czy ty nie możesz sama wybierać sobie czegoś do czytania? — spytała. — Dlaczego zawsze mnie naśladujesz? — Przepraszam cię, Cathy. Hanna też się na mnie zezłościła, kiedy spostrzegła, że zaczęłam się czesać tak samo jak ona, a nawet wpinać we włosy identyczne spinki, wstążeczki i koraliki. — To m o j e uczesanie, April — zaprotestowała, pociągając mnie za cienki warkoczyk z wplecioną wstążeczką z paciorkami. — Przepraszam cię, Hanno. Wzdychają, gdy tylko mówię do nich „przepraszam". — To zaczyna być wkurzające — orzekła Cathy. — Nas nie musisz bez przerwy przepraszać. 9 — Jesteśmy przyjaciółkami — dorzuciła Hanna. Wiem, że są moimi przyjaciółkami, i robię wszystko, żeby nadal nimi były. Właściwie to są moje pierwsze w życiu zwyczajne i miłe przyjaciółki. Im się wydaje, że ja też jestem zwyczajna i miła, no, może z małymi wyjątkami. Nigdy im nie powiem prawdy o sobie. Chybabym umarła, gdyby się dowiedziały. Tak się wprawiłam w udawaniu, że robię to machinalnie. Gram jak urodzona aktorka. Mnóstwo ról muszę odgrywać. Już się nawet czasem zastanawiam, czy choć cząstka mnie pozostała prawdziwa. Chociaż nie — teraz jestem sobą, ja to mała, śmieszna April, która właśnie kończy czternaście lat. Dzisiaj. Nie wiem, jak uda mi się przeżyć ten dzień. Jest to jedyny dzień w roku, kiedy tak trudno mi udawać. W zeszłym tygodniu Marion zapytała mnie, czy nie mam jakichś szczególnych życzeń z tej okazji, ale potrząsnęłam głową tak energicznie, że włosy zasłoniły mi całą twarz. Cathy na swoje czternaste urodziny mogła zaprosić koleżanki na noc. Oglądałyśmy na wideo śmieszne filmy i jeden nieprzyzwoity, z którego uśmiałyśmy się jak jeszcze nigdy, i który obrzydził nam seks na całe życie. Hanna miała normalne przyjęcie urodzinowe z dyskoteką w salce parafialnej, udekorowanej lampkami i świeczkami dla zrobienia odpowiedniej atmosfery. Byli też chłopcy, ale tylko brat Hanny i jego koledzy oraz kilku smętnych chłopaków z naszej klasy. Mimo to bawiliśmy się świetnie. Bardzo mi się podobały urodziny Cathy. Tak samo podobały mi się urodziny Hanny. Tylko z moimi był problem. Chciałabym, żeby już minęły i żebym miała to za sobą. — Na pewno nie chcesz przyjęcia? — upewniała się Marion. Mogę sobie wyobrazić przyjęcie urządzone przez Marion. Zgadywanki, zabawa w przypinanie osłu ogona, pie- 10 czenie kiełbasek na patykach i poncz owocowy — tak, jak to się praktykowało za jej czasów. Może to nie fair z mojej strony. Ale już niedobrze mi się robi od ciągłego bycia fair. Mdli mnie na jej widok. Okropna jestem. Przecież ona tak się stara. — Może mogłybyśmy pójść gdzieś we dwie na kolację? — proponuje, jakby to była wielka atrakcja. — Nie, naprawdę, nie chcę robić ze swoich urodzin wielkiej sprawy — mówię i ziewam, udając, że ten temat po prostu mnie nudzi. Ale Marion nie daje się zwieść. — Wiem, że urodziny to dla ciebie trudne przeżycie — mówi łagodnym tonem. — Wcale nie — upieram się. — Tylko nie chcę, żebyś wokół tego robiła tyle szumu. Przełknęła ślinę. Popatrzyła na mnie z ukosa. — Przypuszczam, że dawanie prezentów nie będzie robieniem szumu, jak myślisz? — Nie, nie mam nic przeciwko prezentom — mówię i przestaję się dąsać. Posyłam jej spojrzenie pełne nadziei. Chyba dość wyraźnie dawałam jej do zrozumienia, o czym marzę. — Co mi dasz? — Zobaczysz, musisz poczekać — mówi Marion. — Och, przynajmniej mi podpowiedz — proszę. — W żadnym razie. — No powiedz. Czy to... Czy to... — Aluzyjnie podnoszę jedną rękę do ucha. — Musisz zaczekać, później się przekonasz — mówi Marion, ale uśmiecha się szeroko. Jestem pewna, że zgadłam. Mimo że Marion tak na nie wybrzydzała. Rano Marion przynosi mi urodzinowe śniadanie do łóżka. Na ogół nie przywiązuję wagi do śniadania, ale siadam i usiłuję przybrać zadowoloną minę. Nalała za dużo mleka 11 do płatków kukurydzianych, ale dorzuciła też truskawki, ponadto przyniosła mały bukiecik irysów w wysmukłym kieliszku do szampana, które pasują do deseniu na porcelanie. Na tacy leży także prezent, schludnie zapakowane prostokątne pudełeczko akurat odpowiedniej wielkości. — Och, Marion! — wołam, pochylając się ku niej, niemal gotowa ją uściskać. Taca przechyla się i mleko rozlewa się na pościel. — Ostrożnie! — woła Marion i łapie prezent, by go uratować przed zalaniem. — Oddaj, to moje — mówię i wyrywam jej pudełeczko z rąk. Dziwnie lekkie. Ale może to jeden z najnowszych modeli, takich, co to prawie nic nie ważą. Rozwiązuję wstążeczkę i zrywam papier. Marion bezwiednie wygładza go, a wstążeczkę nawija sobie na palce. Zdejmuję pokrywkę z kartonowego pudełeczka i widzę następne pudełko. Zdejmuję pokrywkę z drugiego pudełka, a tam jeszcze jedno, mniejsze. Otwieram i to pudełko, by ujrzeć jeszcze mniejsze pudełko. Za małe, nie ulega wątpliwości. Pamiętam, jak kiedyś w Sunnybank ktoś zrobił kawał jednemu dziecku. Rozpakowywało jedno pudełko za drugim. Na końcu okazało się, że w ostatnim pudełeczku od zapałek w ogóle nic nie ma i wszyscy się śmiali. Ja też, chociaż chciało mi się płakać. — No dalej, otwórz następne — zachęca mnie Marion. — Czy to żart? — pytam. Chyba ona by tak sobie ze mnie nie zażartowała? — Nie chciałam, żebyś od razu domyśliła się, co tam jest w środku. Ale chyba już wiesz. Otwórz pudełeczko, April. No więc otwieram. To już ostatnie pudełeczko. W środku jest prezent. Ale wcale nie ten. — Kolczyki! — Podobają ci się? Są z kamieniem księżycowym. Pomyślałam sobie, że podkreślą błękit twoich oczu. 12 Nie słucham, co mówi. Tak bardzo jestem zawiedziona. Byłam pewna, że dostanę komórkę. Przecież się uśmiechała, kiedy wykonywałam znaczący gest... Nagle rozumiem. Ona myślała, że ja wskazuję na swoje świeżo przekłute uszy. Modne kolczyki mają być gałązką oliwną. Zrobiła wielką historię z tego, jak Cathy i Hanna namówiły mnie w sobotę, bym sobie przekłuła uszy w sklepie z dodatkami Claire. Można by pomyśleć, że przekłułam sobie co najmniej język, tyle było na ten temat gadania. — Co znowu? — pyta. — Nie podobają ci się? — Nie o to chodzi. Są bardzo ładne. Tylko... — Nie mogę dłużej wytrzymać. — Myślałam, że dostanę komórkę! Marion patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. — Och, April! Wiesz przecież, co myślę o telefonach komórkowych. Wiem bardzo dobrze. Tyle się już nagadała o guzach mózgu, rzekomo od telefonów komórkowych, i o tym, jak komórki przyczyniają się do zakłócania porządku publicznego. Jakby mnie to coś obchodziło! Chcę mieć tylko swoją komórkę tak jak wszystkie dziewczyny w moim wieku. Cathy dostała komórkę na swoje czternaste urodziny. Hanna dostała komórkę na swoje czternaste urodziny. Każda dziewczyna dostaje komórkę na czternaste urodziny, jeżeli nie wcześniej. Wszystkie uczennice siódmej klasy mają już komórki. I większość z klasy szóstej. Czuję się, jakbym była jedyną osobą w całej okolicy pozbawioną środka komunikowania się. Nie mogę sobie pogadać ani wysyłać zabawnych SMS-ów czy odbierać od koleżanek wiadomości. Nie mogę do nich dołączyć. Jestem na marginesie. Jak zwykle. — Chciałam dostać komórkę! —■ mażę się jak małe dziecko. 13 — Na miłość boską, April — perswaduje Marion. — Znasz doskonale moje zdanie o komórkach. Nie znoszę ich! — A ja nie! — To beznadziejny wynalazek; wszędzie wokół słychać te idiotyczne melodyjki i dzwonki, kiedy bęcwały meldują: Jadę właśnie pociągiem", jakby to kogoś obchodziło. — Mnie obchodzi. Chcę się kontaktować ze swoimi przyjaciółkami. — Nie bądź śmieszna. Przecież codziennie się z nimi spotykasz. — Cathy zawsze wysyła do Hanny wiadomości, a ona jej odpowiada, i potem obie się śmieją, a ja nie wiem z czego, gdyż nie mam komórki. — Przykro mi, April. Będziesz musiała po prostu z tym się pogodzić. Mówiłam ci przecież wiele razy... — Wiem, że mi mówiłaś. — Proszę cię, nie mów takim obrażonym tonem, to zaczyna być naprawdę denerwujące. — Nic na to nie poradzę, że działam ci na nerwy. Tylko nie rozumiem, co w tym strasznego, że chcę mieć komórkę, skoro każda nastolatka na świecie ma swoją komórkę bez proszenia. — Nie bądź śmieszna. — A co w tym śmiesznego? Chcę być taka sama jak moje przyjaciółki. Cathy ma komórkę, Hanna ma komórkę. Dlaczego ja nie mogę mieć komórki? — Już ci mówiłam dlaczego. — Racja. Niedobrze mi się robi od tego, co mi ciągle powtarzasz. Kto ty jesteś, żeby mi mówić takie rzeczy? Przecież nie jesteś moją matką. — Posłuchaj, usiłuję... — Ale ja sobie tego nie życzę! Mówią to moje usta, bez mojego udziału. W pokoju nagle zalega cisza. 14 Nie to chciałam powiedzieć. Owszem, właśnie to. Marion siada ciężko w nogach mojego łóżka. Patrzę na tacę ze śniadaniem. Patrzę na nowe kolczyki z kamieniem księżycowym. Mogłam powiedzieć „przepraszam". Mogłam powiedzieć jej coś miłego. Mogłam zjeść swoje płatki. Mogłam założyć nowe kolczyki, ucałować Marion i powiedzieć jej, że bardzo mi się podobają. Tylko że ja marzyłam o komórce. Nie rozumiem, co w tym złego. Szczerze mówię: o komórce! Czyżby Marion nie chciała, żebym utrzymywała kontakt ze światem? Może chce zatrzymać mnie wyłącznie dla siebie? W takim razie ja jej nie chcę! Wstaję, zostawiam nieruszoną tacę ze śniadaniem i idę myć się do łazienki. Zamykam za sobą drzwi tuż przed nosem Marion. Wolę, żeby została za drzwiami mego życia. Nie chcę nosić tych jej głupich kolczyków. O kolczykach to ja marzyłam wiele miesięcy temu, kiedy upierałam się, żeby mi pozwoliła przekłuć uszy. Dlaczego ona nigdy nie nadąża? Mam jej dosyć, nigdy nie potrafi zrobić tego, co należy. Umyłam się. Ubrałam. Marion zeszła już na dół. Wołałabym wymknąć się z domu niepostrzeżenie, tak żebym nie musiała się z nią widzieć. Nie wiem, jak ona to robi, że ja zawsze muszę się czuć winna. To nie moja wina. Nie prosiłam jej, żeby się mną zajęła. I nie będę nosiła tych kolczyków. Nie chcę, żeby takie dziecinne błyskotki tkwiły w moich uszach. Mam dość myślenia o niej i o jej uczuciach. Schyla się przy drzwiach frontowych i podnosi pocztę. Serce podskakuje mi do gardła. Nadeszły trzy kartki urodzinowe, ale nie ta, na którą czekam. To głupie, ale ona nie zna mojego adresu. Może nawet nie wie, jak się nazywam. Jak więc może się ze mną skontaktować? 15 Marion mnie obserwuje. Cała jej twarz wyraża głębokie współczucie. Ale to tylko pogarsza mój nastrój. — April, wiem, że to dla ciebie trudne. Rozumiem cię. — Wcale mnie nie rozumiesz! Zaciska usta, aż robi się z nich cienka kreseczka. Zaczyna sapać przez nos jak koń. — Wiem, że to dla ciebie trudny dzień, ale nie musisz z tego powodu krzyczeć na mnie. Zachowujesz się jak rozpieszczona smarkula. Nawet mi nie podziękowałaś za kolczyki. — Dziękuję! Wyszło to jeszcze bardziej niegrzecznie, niż zamierzałam. Czuję w oczach piekące łzy wstydu. Nie chciałam jej robić przykrości. A właśnie że chciałam. — Mam dość ciągłego powtarzania „proszę" i „dziękuję", puszenia się i zadzierania nosa. Nie chcę być taka jak ty. Chcę być sobą — mówię i przepycham się koło niej w drzwiach frontowych, żeby pójść już do szkoły. Nawet nie mówię do widzenia. Nie chcę więcej myśleć o Marion, bo wtedy fatalnie się czuję. Spycham ją w najdalsze zakamarki mózgu. Wiele osób już tam wcisnęłam. Wolę myśleć o sobie. Nie wiem, jak to jest być sobą, kiedy nie ma przy mnie nikogo. Nie wiem, kim jestem. Istnieje tylko jedna osoba, która mogłaby mi to powiedzieć, ale ona nie ma ze mną żadnego kontaktu. O tym właśnie myślę. Wchodzę do sklepu papierniczego na rogu. Raj wita mnie z uśmiechem: — Cześć, April. Mijam czekolady, chrupki, napoje gazowane. Patrzę na gazety ułożone w równiutkich czarno-białych stosikach. „The Times". To jest gazeta z działem „Osobiste". Na lekcji o prasoznawstwie podzieliliśmy tę gazetę między siebie i analizowaliśmy poszczególne działy. 16 Nie mogę niestety przejrzeć całej gazety, by znaleźć to, czego szukam. Raj przytwierdził do półek kartkę z ostrzeżeniem: „Tu nie czytelnia. Nie można przeglądać gazet, których się nie kupuje". No więc kupuję. Raj demonstruje na mój użytek śmieszną minę. — Co to, April, zrobiłaś się poważną intelektualistką? — Zgadza się — odpowiadam. — To żart, co? Primaaprilisowy? — Nie, ja naprawdę chcę ją kupić. — Ach, wy, dziewczyny — mówi Raj, jakbym wymyśliła bardzo oryginalny żart. On o tym nie wie, ale ja nigdy nie robię primaapriliso-wych kawałów. Żadnych koszy z papierami wiszących nad drzwiami, żadnych pinesek na krześle, żadnego „Zobacz, kto tam za tobą stoi?" W swoje urodziny zawsze spodziewam się, że coś na mnie spadnie, że coś się za mną czai. I czekam na to. Wręczam Rajowi pieniądze za gazetę. Patrzy na monetę podejrzliwie, sprawdzając, czy czasem nie jest z czekolady. Udało mi się go nabrać. Mój żart polega na tym, że nie zrobiłam mu żadnego kawału. Nie ma też żadnej dla mnie wiadomości. Oparta o ścianę przed sklepem zmagam się z łopoczącą na wietrze płachtą gazety. Kwiecień to wietrzny miesiąc. Wolałabym się urodzić w innym miesiącu. Co to za data urodzin — prima aprilis. Jak głupi kawał. Niektóre z ogłoszeń w dziale „Osobiste" to zakamuflowane żarty. Nie widzę w nich sensu. W każdym razie od niej nic nie ma. Na przykład — „Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, 1 kwietnia zawsze myślę o Tobie". Czy myśli o mnie? BaJą^wsze o niej myślę. Oczywiście nie mam pojęcia, jaka ona jest, ale sobie wyobrażam. Jestem dobra w wyobrażaniu sobie. Kiedy na lekcjach historii mamy sobie wyobrazić, jak to jest być rzymskim centurionem albo królową z dynastii Tudorów czy dzieckiem przeżywającym bombardowanie Londynu w 1940 roku, z łatwością sobie wyobrażam, że w tych czasach żyję, i opisuję to, a pani Hunter stawia mi szóstki. Mimo że pochłonięta światem wyobrażonym zapominam o akapitach, interpunkcji, a nieraz i o ortografii. Ta szkoła jest w porządku. Wszystko nieźle się układa. Przyzwyczaiłam się. Nie tak jak w innych szkołach, gdzie o mnie myślano, że jestem półgłupia, albo gdzie wszystko o mnie wiedziano, gdzie nauczyciele na mój widok zaczynali szeptać między sobą i unosili brwi, a dzieci dokuczały mi i przezywały. O Boże, wygląda na to, że zaczęłam się nad sobą użalać, że jestem taka mała i biedna. Nie jestem biedna, chociaż jestem mała. W tej szkole nikt nie zna prawdy o mnie. Tutaj nazywam się April, chodzę do siódmej klasy, a ludzie mnie znają jako jasnowłosą dziewczynkę, która przyjaźni się z Hanną i Cathy. Tu nikt nie uważa mnie za dziwadło, chociaż troszkę się wyśmiewają, że jestem beksa. Któregoś dnia strasznie pory-czałam się w klasie, kiedy powiedziano nam o skrajnej nędzy, w jakiej znalazło się osierocone dziecko uciekinierów. Jeszcze na przerwie płakałam. Cathy objęła mnie, a Hanna ocierała mi oczy chusteczką higieniczną, kiedy przechodząca obok nas nauczycielka przejęła się tym i pytała, czy czasem nie jestem chora. — Ależ to April — powiedziała Hanna. — Ona ciągle płacze. — A Cathy dodała: — Nazywamy ją „Aprysia-Kaprysia". I teraz taką mam ksywkę. Lepsze to niż Prima Aprilis. I znacznie lepsze od Śmietniczanki. To moje prawdziwe wcielenie. Pisali o mnie w gazetach. Jest to chyba powód do sławy. Mało kto dostaje się na pierwsze strony gazet w dniu swoich urodzin. No, ale niewiele osób zostało wyrzuconych do śmietnika. Jedno spojrzenie i: „No nie, takiego dzieciaka to nie chcę. Na śmietnik z nim". 18 Niezła kołyska. Pudełko po pizzy zamiast poduszki, gazeta zamiast kołderki i zgnieciony papier zamiast materaca. Co to za matka, która wyrzuca własne dziecko na śmietnik? Jestem niesprawiedliwa. Nie sądzę, by chodziło o to, że nie mogła znieść mojego widoku. Przypuszczalnie była śmiertelnie wystraszona. Może nikt nie wiedział o dziecku, a ona nie miała odwagi nikomu o tym powiedzieć. Wyobraźmy to sobie. Dlaczego ona mnie nie chce? Jest zdana tylko na siebie. Nie może się mną zajmować. Jest bardzo młoda. To dlatego nie może mnie wziąć ze sobą. Zaczynają się bóle, a ona nie wie, co począć. Może jeszcze chodzi do szkoły. Łapie się za brzuch i jęczy, a dziewczyna siedząca obok w ławce pyta, czy dobrze się czuje. Przecież nie może odpowiedzieć: „Daj spokój, właśnie rodzę, można skonać". Więc raczej potrząsa głową i mówi, że strasznie ją boli żołądek. Może udaje, że to z powodu miesiączki. A może nawet wcale nie wie, że zbliża się poród? Nie, jednak wie, w głębi duszy wie, ale jest tak tym przerażona, że nawet nie śmie o tym myśleć. Niczego nie zaplanowała, bo nie bierze tego faktu pod uwagę. Nawet teraz, kiedy czuje, jak się szamoczę, żeby się z niej wydostać, jeszcze nie dowierza, że w ogóle istnieję. To takie nierzeczywiste: być z nią w klasie na lekcji. Zastanawiam się, co najbardziej lubi? Historię, tak jak ja? Czy ma dużo przyjaciół? Chyba nie. Nie ma bliskiej przyjaciółki, której mogłaby zawierzyć tajemnicę. Może jest z niej kawał baby i nikt dokładnie się jej nie przyjrzał i nie zauważył, że tyle przybrała na wadze. Nosi luźne, obszerne swetry, udało jej się wymigać od WF-u i jakoś to przeszło niezauważenie. 19 No dobrze, ale co w domu? Co na to jej matka? Może jej matka specjalnie się nią nie przejmuje. Może ona panicznie boi się ojca. I dlatego nic im nie powiedziała. Z nikim w domu nie jest szczególnie blisko. Oto jak do tego doszło. Nie należy do naiwnych dziewczyn, takich, które idą z każdym do łóżka. Jest cicha i nieśmiała. Nie ma powodzenia u chłopców, ale jakiś czas temu — no dobrze, dziewięć miesięcy temu — poszła na imprezę, gdzie nieszczególnie się czuła i już zamierzała użyć jakiejś wymówki, że musi wcześniej wracać do domu, gdy nagle ten chłopak, którego wcześniej nie znała, czyjś kuzyn, podchodzi i siada koło niej, wdaje się z nią w rozmowę, jakby mu naprawdę zależało na bliższym poznaniu. Muzyka gra tak głośno, że prawie siebie nie słyszą, więc wychodzą do kuchni, gdzie wypijają parę drinków. Nie jest przyzwyczajona do picia, pociągnęła tylko parę łyków wina, a przedtem wypiła puszkę piwa czy dwie, nawet jej specjalnie nie smakowało, ale teraz pije coś słodkiego, z kawałkami owoców na powierzchni, które same spływają do gardła. Dobrze się po tym czuje. Z tym chłopakiem też świetnie się czuje. Teraz on wziął ją za rękę, głowę przysunął blisko jej głowy, wypijają następnego drinka i jeszcze jednego. W kuchni robi się zbyt tłoczno, więc biorą swoje szklaneczki i wychodzą do ogródka. W kuchni było okropnie gorąco, wydawało jej się, że rozpalone policzki zrobiły się tak czerwone jak napój, który piją, ale kiedy wychodzą na dwór, zaczyna dygotać z zimna. On obejmuje ją ramieniem, żeby się rozgrzała. — Czy wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia? — pyta ją i zaraz bierze się do całowania. Ona nie może uwierzyć, że wreszcie jej to się przytrafia. To jest zbyt piękne, zbyt doskonałe, ale sytuacja zaczyna rozwijać się za szybko, robi się kłopotliwa. Co on robi? Nie, ona nie chce, nie to, proszę, przestań. Teraz on prosi, przecież tak 20 naprawdę to ty chcesz tego, no, zgódź się. Przecież cię kocham, mówi. Po raz pierwszy ktoś mówi jej, że ją kocha, więc ona pozwala, by ją kochał. I zaraz jest po wszystkim; on odchodzi, zostawiając ją samą w ogrodzie na ziemi. W końcu przestaje płakać, otrzepuje ubranie i wraca do tego domu, ale nie może go znaleźć. Szuka go na dole i na górze. Pyta, czy ktoś go widział. Miał na imię... Nie wiem. Może nawet ona tego nie wie. W każdym razie on przepadł. Ona wraca do domu i płacze jeszcze do poduszki, a kiedy rano się budzi, ma wrażenie, że to wszystko tylko jej się śniło. Nawet nie jest pewna, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę. Ale go nie zapomniała. Myśli o nim cały czas, dniami i nocami, aż w końcu on przestaje być kimś rzeczywistym. Tak jakby był gwiazdą rocka, kimś takim, o kim się marzy i śni. Nie dopuszcza do siebie myśli o dziecku. Przecież nie zachodzi się w ciążę od marzeń na jawie czy fantazjowania na temat chłopaka z kapeli. Ale mijają tygodnie. Potem miesiące. Doskonale zdaje sobie sprawę ze zmian, jakie zachodzą w jej ciele, ale woli o tym nie myśleć. Za każdym razem, kiedy jakaś zatrważająca myśl przychodzi jej do głowy, zaczyna nucić swoje ulubione piosenki, żeby zagłuszyć zmartwienia. Przecież to nie może okazać się prawdą. Jej się to nie może zdarzyć. Ale zdarzyło się. Jest właśnie pierwszy kwietnia, a ona nie może usiedzieć na krześle. Przerażona, że zrobi z siebie widowisko w publicznym miejscu, wstaje, słaniając się na nogach, i mówi nauczycielce, że źle się czuje. Jest blada i spocona, więc nauczycielka myśli, że lepiej będzie zwolnić ją do domu. Nie idzie wcale do domu. W domu jest matka, która rozwalona na kanapie ogląda telewizję. Nie ma pojęcia, gdzie by tu iść. Ból staje się coraz mocniejszy i czuje go 21 już nie tylko w żołądku. Potęguje się i ogarnia ją całą; kiedy jedzie autobusem do miasta, nie może już usiedzieć w miejscu, nie może powstrzymać się od jęku. Musi wysiąść, zanim autobus dojedzie do jej przystanku, a na chodniku natychmiast wymiotuje do ścieku. Zastanawia się, czy przyczyną jej bólów nie jest po prostu niestrawność, ale ból nie ustępuje, przeciwnie, staje się coraz bardziej nie do zniesienia, bakcyl rośnie, ogromnieje, walczy w jej brzuchu, aż trudno jej ustać w miejscu. Ludzie zaczynają patrzeć na nią podejrzliwie, więc powłócząc nogami, oddala się w stronę centrum handlowego, w bezpieczne miejsce „dla pań". Zamyka się w kabinie i wreszcie pozwala sobie na niekontrolowane jęki, ale po chwili słyszy szepty na zewnątrz, a po następnej minucie czy dwóch stukanie do drzwi. — Dobrze się pani czuje? Nie odpowiada, w nadziei, że pójdą sobie, ale pukanie nie ustaje. Słyszy brzęk kluczy. Zaraz tu wejdą. — Mam rozstrój żołądka — udaje jej się wykrztusić. — Zawołać pielęgniarkę? — Nie, nie. Już mi lepiej. Zaraz wychodzę. Nabiera powietrza, modląc się w duchu, żeby ból ustał choć na małą chwilkę, i wychodzi, mijając ich zaciekawione twarze, zostawia za sobą miejsce „dla pań" i szuka innego odosobnienia, gdziekolwiek, żeby tylko mogła być sama. Wlecze się przez centrum handlowe, wychodzi na zaplecze, tuż za kinem. Szuka następnej damskiej toalety, takiej, gdzie by nie było osoby doglądającej porządku. Trochę dalej od wejścia, niedaleko pizzerii zwanej Pizza Place. Musi się tam dowlec, choć nie ma już siły iść. Po prostu musi wypchnąć z siebie to coś. Toaleta jest zamknięta na kłódkę. Już nie ma dokąd pójść. Zresztą jest na to za późno. Nie może dłużej czekać, to coś już wychodzi, ona to czuje. Kuca za pojemni- 22 kami na śmiecie należącymi do Pizza Place, ściąga majtki i prze, prze z całej siły — i tak się rodzę w pośpiechu, cieple i wilgoci. Trzyma mnie w złożonych dłoniach, nie wyglądam jak przypudrowane różowe niemowlaczki z reklam. Jestem noworodkiem — czerwonym, oślizgłym i obcym. Nadal nie wydaję się rzeczywista. Jestem obcym przybyszem złączonym z jej ciałem. Czy płaczę? Ona pewnie płacze, szlochając w szoku, kiedy grzebie w szkolnym plecaku w poszukiwaniu scyzoryka i okrągłych gumek aptekarskich, potem odcina pępowinę i nas rozdziela. Rozdziela nas na zawsze. Patrzy na mnie. Ja też na nią patrzę. Gdybym tylko mogła sobie przypomnieć, jak wyglądała. Wpatruję się w ten nowy, oślepiający i niewyraźny świat. Jej ręce łapią mnie i podnoszą do góry, jak należy. Nie przytula mnie. Jedną ręką unosi pokrywę pojemnika, a drugą wrzuca mnie do środka. Pokrywa opada. Robi się ciemno. Tracę ją na zawsze. Więc tu się znalazłam. W ciemnym wnętrzu śmietnika. Co ja tu robię? Oczywiście płaczę. Jestem przecież Aprysia-Kaprysia. Moje usta są nie większe od dropsa z dziurką, a płuca wielkości łyżeczki od herbaty, ale staram się, jak mogę. Płaczę, krzyczę, awanturuję się, z wykrzywioną buzią, z nóżkami pod brodą, młócę powietrze piąstkami. Ale na wierzchu jest pokrywa. I moje wątłe skargi są wygłuszone. Zresztą kto by je usłyszał? Ona poszła sobie. Nikt tu już nie przychodzi, od kiedy toaleta została zamknięta. Nie poddaję się jednak. Płaczę tak długo, aż staję się czerwona jak burak, żyły nabrzmiewają mi na czole z wysiłku, a kosmyki włosków robią się mokre. Cała zresztą jestem mokra, ponieważ nie mam nawet pieluszki. W ogóle nie mam żadnego ubranka, więc gdybym przestała krzyczeć, zaraz bym mogła niebezpiecznie się wychłodzić. Płaczę, choć ona nie wraca. Płaczę, choć od krzyku drapie mnie już w gardle. Płaczę, choć oczy mi się zamykają i jestem tak zmęczona, że najchętniej dałabym za wygraną i zasnęła. Ale nie zamierzam się poddać. Płaczę... Wtedy ktoś gwałtownym szarpnięciem unosi pokrywę. — Kiciuś? Ktoś cię tam zamknął? Zaczekaj, zaraz cię stamtąd wyciągnę. 24 Błysk światła. Różowa niewyraźna plama. To twarz. Ale nie jej. Jakiegoś mężczyzny. A właściwie chłopca. To Frank. Pracuje na wieczorną zmianę w Pizza Place, a w dzień studiuje w college'u, oczywiście wtedy jeszcze tego nie wiem. Dla mnie na razie to jest tylko Ktoś, a ja akurat pilnie potrzebuję pomocy. — To dziecko! — woła i cofa się, jakby trzeba było się mnie bać. Stoi tak z otwartymi ustami, upuszcza śmiecie, które wyniósł z kuchni. Kręci z niedowierzaniem głową, potem dotyka mnie delikatnie palcem, sprawdza, czy jestem prawdziwa... — Biedactwo! — Bierze mnie na ręce trochę niezgrabnie, ale bardzo czule. Podnosi mnie na wysokość oczu i przygląda mi się. Ona też mi się przyglądała. Czekam, aż i on wrzuci mnie z powrotem do śmietnika. Ale on ostrożnie chowa mnie pod ciepłą koszulę, mimo że jestem brudna i mokra. — Posiedź tu — mówi i zaczyna mnie kołysać, ale zaraz biegnie szybko do kuchni. Wygląda, jakby mu nagle urósł brzuch piwosza. — Co ty tam masz, Frank? — pyta jedna z kobiet. To Alice. Mogłaby być jego matką, ale są na stopie koleżeńskiej. — Dziecko — odpowiada cicho, żeby mnie nie przestraszyć, choć odgłosy kuchenne dobiegają ze wszystkich stron. — No pewnie — ironizuje Alice. — Co to? Ktoś cisnął do śmieci lalkę? — Popatrz — mówi Frank, nachylając się ku niej tak, żeby mogła zajrzeć mu pod koszulę. Kiedy zmienia pozycję, mruczę niezadowolona, próbując małymi piąstkami złapać go za skórę. — O Matko święta! — wrzeszczy Alice tak głośno, że natychmiast zbiega się cały personel. Wokół mnie wszyscy mówią jednocześnie i pokazują palcami. 25 — Przestańcie! Tylko ją wystraszycie! Ona chyba jest głodna — mówi Frank. — Popatrzcie na jej usteczka. Wygląda, jakby czegoś szukała. — Czegoś, czego ty nie masz, Frank! — Dajmy jej mleka — proponuje Frank. — Możemy je przecież zagrzać. — Za mała. To noworodek. Lepiej zawołajmy pogotowie — mówi Alice. — I policję. — Policję? — Przecież ktoś ją wyrzucił, prawda? Daj mi ją, Fran-kie. Ja ją wezmę na ręce. — Nie. Ja chcę ją trzymać. To ja ją znalazłem. Ona mnie lubi, patrzcie tylko. Lubię Franka. Skoro nie mogę mieć mamy, on może być moim tatą. Podnoszę krzyk, kiedy ekipa z pogotowia próbuje mnie od niego oderwać. Chcę pozostawać w jego cieple, czuć dotyk jego skóry i troskliwość. — Widzicie? Ona naprawdę mnie lubi — chwali się Frank. Chowa mnie z powrotem pod koszulę i razem ze mną wsiada do karetki. Zostaje w szpitalu, podczas gdy pediatra mnie bada, i czeka, aż pielęgniarka mnie wykąpie i zawinie w pieluszki. — Chodź tu, Frank! — woła go. — Możesz nakarmić ją po raz pierwszy. Sadza go i przekazuje mnie znów w jego ręce. Bardziej mi się podobało, gdy leżałam bezpośrednio na jego gołym ciele, pod koszulą, ale tak też jest dobrze, chociaż nie mogę wygodnie się wtulić w nowe, jeszcze trochę sztywne śpioszki. Frank trąca mnie w usta smoczkiem nałożonym na butelkę z pokarmem. Natychmiast chwytam buzią smoczek. Nie trzeba mnie uczyć, jak się ssie. Wiem to od razu. A kiedy zaczynam ssać, nie mogę przestać. Wszystko zlewa mi się przed oczami. Zapominam o mamie. Zapominam o szpitalu, doktorze i pielęgniarkach. Zapominam nawet o Franku. Jest tylko butelka i ja. Chcę 26 ssać bez końca. A potem zasypiam. Kiedy budzę się, Franka już nie ma. Płaczę. Ale on nie przychodzi. Przychodzą pielęgniarki. A potem odchodzą. Może, myślę, tak musi być. Że nikt nie zostaje na dłużej. Ale czarodziejska butelka pojawia się regularnie, więc się tego trzymam. Nagle znajome ręce wyjmują mnie z łóżeczka i znów wracam pod jego koszulę, czuję na policzku jego ciało. To Frank. Wrócił po mnie. Oczywiście tak nie było. To tylko dla gazet. Wydaje mi się, że nawet nakręcili tę scenę dla telewizji, chociaż nikt tego nie nagrał na wideo. A przecież ona mogła. Moja matka. Czy zachowała sobie zdjęcia, które ukazały się nazajutrz w prasie? Czy wycięła je z gazety? DZIECKO NA ŚMIETNIKU Studenta college'u, 17-letniego Franka Smitha, spotkała wczoraj prawdziwa niespodzianka, kiedy pracował na drugą zmianę w Pizza Place przy High Street. Usłyszał pisk dochodzący z pojemników na śmiecie znajdujących się na zapleczu popularnej restauracji. „Myślałem, że to kot — mówił Frank. — Doznałem prawdziwego szoku, kiedy podniosłem pokrywę i zobaczyłem tam dziecko". Frank ma dwóch młodszych braci i umie zajmować się dziećmi, bezzwłocznie więc zaopiekował się małą, schował ją za pazuchę, żeby miała ciepło. Frank pojechał z nią do szpitala Marii Panny, gdzie została zbadana przez lekarzy, którzy orzekli, że mała jest całkowicie 27 zdrowa, mimo koszmaru, jaki się jej przytrafił. Uważa się, że dziecko zostało porzucone zaledwie parę minut po urodzeniu. Jej matce potrzebna jest opieka szpitalna. Proszona jest więc o pilne skontaktowanie się ze Szpitalem Marii Panny, gdzie czeka na nią córka. Dziecko było nagie, nawet bez pieluszki, i jak dotąd brak jakichkolwiek śladów wskazujących na jego pochodzenie. Jest rasy białej, ma blond włoski i prawidłową wagę około 3 kilogramów. Pielęgniarki z tego szpitala powiadają, że jest urocza. Dano jej na imię April, ponieważ została znaleziona 1 kwietnia. „Myślałem, że ktoś zrobił mi kawał", śmieje się Frank, tuląc do siebie maleńką April. „Jeśli jej matka nie chce się nią zająć, jaja chętnie wezmę". Też bym tego chciała, Frank. Chciałabym, żebyś nadal miał siedemnaście lat. Ciekawa jestem, jak by nam było razem? Ja ciągle jestem nieduża, zawsze najmniejsza w klasie, a do tej pory zaliczyłam już wiele klas i szkół. Jestem też chuda, mimo że Marion nie ustaje w wysiłkach, żeby mnie utuczyć. Szczególną wagę przywiązuje do mleka, daje mi je z płatkami kukurydzianymi, miesza z muesli, ubija na pianę w Anielskim Przysmaku, zapieka w ryżowym puddingu, robi na nim kakao, miksuje z lodami truskawkowymi. Muszę przyznać, że jest w tym bardzo pomysłowa, i to nieładnie z mojej strony, że się wykrzywiam i wybrzydzam, ale naprawdę nie znoszę mleka, mimo że do końca dudliłam mleko ze swojej niemowlęcej butli. Tak więc, Frank, jestem niepokojąco mała, ale miałbyś spore kłopoty ze schowaniem mnie teraz za pazuchę. 28 Ciekawa jestem, jakie by to było uczucie? Ciekawe, czy masz włochatą pierś i brzuch piwosza? Masz teraz trzydzieści jeden lat i pewnie też swoje własne dzieci. Na zdjęciu w gazecie wyglądasz wspaniale. Tyle razy patrzyłam na to zdjęcie, aż dziw, że jeszcze coś z tej gazety zostało. Tak często przyglądałam się tej fotografii z bliska, że moja i twoja twarz sprowadza się do tysięcy malutkich kropeczek na pożółkłym papierze. Widać tylko moją głowę, reszta mnie jest schowana pod twoją koszulą. Mam otwarte oczy i patrzę wprost na ciebie. No dobrze, przyznaję, że się trochę wykrzywiam z powodu tylu lamp błyskowych, ale jednak patrzę na ciebie, a ty spoglądasz na mnie. Na twojej twarzy widnieje miły uśmiech, jakbym była kimś wyjątkowym. Może reporterzy powiedzieli ci, żebyś właśnie tak na mnie spoglądał, wtedy wyjdzie świetne zdjęcie. Ale może takie były twoje odczucia. Chociaż gdyby tak było, utrzymywałbyś ze mną jakiś kontakt. Może nie powiedzieli ci, gdzie jestem, zwłaszcza gdy zostałam adoptowana. Może starałeś się ze mną zobaczyć. I może to wcale nie był żart, kiedy mówiłeś, że chciałbyś się mną zająć. Jednak nie daje się siedemnastoletnim chłopcom pod opiekę noworodków płci żeńskiej. To byłoby nienormalne. Gdyby moja matka przybiegła do szpitala, błagając, by jej oddać córkę, pewnie by mnie jej dano pod opiekę. Mimo że mnie wyrzuciła do śmietnika i zatrzasnęła nade mną pokrywę. No, ale jesteśmy spokrewnione, a krew nie woda. W końcu ona jest jedyną moją krewną, o której istnieniu wiem, choć o niej samej nie wiem nic a nic. Nie mogę przestać o niej myśleć. No dobrze, nie myślę o niej przez cały czas bez przerwy. Jestem szczęśliwa. Mam nowe życie. Mnóstwo ludzi mnie lubi. Mam dom, szkołę, w której dobrze się czuję, ukochane przyjaciółki, Cathy i Hannę... 29 Ciekawe, co mi dadzą na urodziny? Cathy pewnie jakąś książkę. Nie taką dla dzieci. Już ona wybierze powieść dla dorastających dziewcząt z kolorowymi okładkami i opisami miłosnych schadzek. Niewykluczone, że najpierw sama ją przeczyta, ale wcale mi to nie przeszkadza. Zaszyjemy się potem razem zbite w gromadkę w zacisznym miejscu boiska i tam poczytamy sobie głośno co ciekawsze fragmenty, żeby się pośmiać. Hanna prawdopodobnie będzie miała dla mnie jakiś kosmetyk. Albo raczej lakier do paznokci w jakimś jaskrawym kolorze, a potem zrobimy sobie manicure podczas przerwy na lunch i jedna drugiej pomaluje paznokcie. Lunch też będzie wyjątkowy. Każda z nas przynosi do szkoły ze sobą zapakowane drugie śniadanie, ale moje są wyjątkowo nieciekawe. (Marion szczególnie gustuje w trójkątnych kawałkach razowego chleba z serem, do tego marchewki, jogurt, banany i rodzynki, jakbym była jej ulubioną małpką). Jednak gdy któraś z nas ma urodziny, wymykamy się do cukierni i kupujemy sobie po pysznym pączku. Aż mi ślinka cienkie, kiedy przechodząc obok szkoły, myślę o pączkach. Nigdy nie jem urodzinowego śniadania. Najpierw chcę zjeść urodzinowego pączka i zobaczyć się z Cathy i Hanną. Chciałabym, żeby moje urodziny były dniem pełnym atrakcji, tak jak u każdego. Ale ja nie jestem jak każdy. Ja to ja. Idę dalej, mijam szkołę, teraz przyspieszam kroku, żeby mnie nikt nie zobaczył. Zaczynam biec. Nie mogę pójść dziś do szkoły. Nie mogę iść do domu. Muszę wrócić do przeszłości. 3 „Nie oglądaj się za siebie. Trzeba patrzeć w przyszłość". Tak powiedziała Cathy, i to bardzo stanowczo. Oczywiście nie mnie to dotyczyło, ale Hanny, a to w związku z tym chłopakiem, z którym Hanna raz się umówiła. Grant Lacey, któżby inny. Jakbyście zobaczyli go w naszej szkole, bylibyście pod wrażeniem. Nawet nazywa się jak gwiazda rocka albo słynny piłkarz. W każdym razie można tak sobie pomyśleć, słuchając, jak dziewczyny o nim mówią. Może zresztą kiedyś będzie sławny. Gra w szkolnej orkiestrze, poważne kawałki i trochę jazzu na koncertach, choć my słyszałyśmy tylko, jak brzdąka na gitarze na przerwach. Jest rzeczywiście świetny, pełen ognia, ale jak chce, potrafi też być nastrojowy, kiedy śpiewa i patrzy ci prosto w oczy, jakby był beznadziejnie zakochany. Jako piłkarz też jest bardzo dobry. Może niekoniecznie utalentowany w tym kierunku, jak prawdziwi sportowcy, ale ci z kolei strasznie zadzierają nosa, pokazują, jacy to z nich goście, no i moim zdaniem są zanadto umięśnieni. Grant należy do szkolnej drużyny piłkarskiej, częściowo dlatego, że jest tak popularny, a częściowo dlatego, że ma świetne nogi — kształtne, mocne, proste, tak że każda dziewczyna w szkole gotowa je podziwiać. W każdym razie taka krąży o nim opinia. Ja powtarzam to, co wszystkie dziewczyny o nim mówią, i sama też za- 31 chowuję się tak, jakbym szalała na jego punkcie, choć po cichu uważam, że to głupi pozer. Nawet nie wydaje mi się, żeby był taki znów piękny. Jest przystojny. Zbyt przystojny. Tak jak w telewizorze, jeśli się da za dużo koloru, wtedy czerwony przybiera barwę gotowanego raka, a zieleń jest jak sztuczna trawa. Ktoś przesadził z kolorem u Granta, i jego twarz jest zanadto wymodelowana, rysy zbyt regularne, włosy ma za jasne, oczy zanadto błękitne, a zęby zbyt białe w tym swoim idealnym uśmiechu. Założę się, że codziennie ćwiczy w łazience przed lustrem ten swój uśmiech. Jeden kącik ust podjeżdża mu do góry, za to drugi, dla równowagi, lekko opada, żeby czasem nikt sobie nie pomyślał, że Grant chce się komuś przypodobać. Demonstruje więc obezwładniający uśmiech skończonego luzaka. Uśmiechnął się tak do Hanny, no i ona oczywiście poleciała na niego. Zaskoczyła nas. Cathy i ja przyzwyczaiłyśmy się do tego, że chłopaki podrywają Hannę, to jasne. Mnie i Cathy w ogóle nie zauważają. Cathy jest duża i pełna wigoru i jak Tygrysek rzuca się ufnie na ludzi. Ja natomiast bardziej przypominam Prosiaczka, bo jestem mała i różowiut-ka, do tego czasem zaplatam włosy w warkoczyki przypominające zakręcony cienki ogonek. Hannę prędzej można porównać do lalki Barbie niż do miękkiej przytu-lanki. Ma jak Barbie jasne włosy i podobną sylwetkę. Zawsze koło niej kręcą się chłopaki. Oczywiście chłopaki z naszej klasy, a nie z dziewiątej, do której chodzi Grant. Hanna jednak śpiewa w chórze i czasami po lekcjach ma próby z orkiestrą. Otóż przed tygodniem Grant jak gdyby nigdy nic zapytał ją, czyby po próbie nie wstąpiła z nim do McDonalda. Hanna jest wegetarianką i nie poważa McDonalda, ale gotowa byłaby zjeść całą krowę na surowo, gdyby Grant jej to zaproponował. Tak więc poszli do McDonalda, gdzie Hanna skubnęła parę frytek, będąc w siódmym nie- 32 bie. Co tam: w siódmym niebie, w siedemdziesiątym siódmym, z gwiazdami rozjarzonymi nad jej głową, i stadami krówek fikających nad plejadą księżyców. Grant odprowadził ją do domu, choć wcale nie było mu to po drodze. Hanna opowiadała, że serce jej waliło jak młotem na samą myśl, że Grant może ją pocałować na pożegnanie. Ona strasznie chciała go też pocałować, ale jednocześnie była pełna obaw, bo nie mogła przedtem umyć zębów ani pociągnąć ust błyszczykiem. Przez całą drogę paplała jak nakręcona. A kiedy doszli do drzwi jej domu, Grant obdarzył ją tym swoim wielokrotnie wypróbowanym obezwładniającym uśmiechem, pochylił głowę i — pocałował. Hanna wstrzymała oddech. Powiedziała nam potem, że to było cudowne, ale że przez cały czas okropnie się bała, że wybuchnie śmiechem albo się rozpłacze, w końcu z braku powietrza zaczęło jej się kręcić w głowie. Grant zajrzał jej głęboko w oczy, ale ona już nie wytrzymała dłużej bez oddechu i parsknęła mu prosto w twarz. On cofnął się w popłochu, przy czym wyglądał tak komicznie, że Hanna zaczęła się śmiać jak szalona, zupełnie nie mogąc się opanować. — Bardzo cię przepraszam — powiedziała wreszcie, trzymając się za boki. Grant popatrzył na nią zdegustowany i po prostu poszedł sobie. Wołała za nim, ale on nawet się nie odwrócił. Wtedy zrozumiała, że przegrała sprawę, i wybuchnęła płaczem. Następnego dnia w szkole próbowała go przeprosić, ale on tylko uniósł brew. — Nie wiedziałem, że jesteś jeszcze głupią smarkulą — powiedział i oddalił się z godnością. Od tego czasu przestał ją zauważać. Biedna Hanna miała złamane serce. Napisała do niego, ale jej nie odpowiedział. Zebrała się na odwagę i zadzwoniła, nagrywając na jego sekretarkę smutny komunikat, ale oczywiście nie 33 oddzwonił. Zaprosiła go na swoje przyjęcie urodzinowe, kiedy kończyła czternaście lat, ale nie pojawił się. — Och, gdybym tylko nie była taka głupia — zawodziła Hanna. — Nie do wiary, że zachowałam się jak ostatnia idiotka. Parsknąć mu prosto w twarz! W dodatku wszystko mi n o s e m wyleciało! Myślałam, że umrę, kiedy przejrzałam się w lustrze. Musiał sobie pomyśleć, że jestem kompletnie szurnięta, bo śmieję się jak debilka, podczas gdy z nosa wylatują mi zielone faje! Uściskałam biedną Hannę, i właśnie wtedy Cathy wygłosiła słynne zdanie o tym, że nie można oglądać się za siebie, tylko trzeba spoglądać w przyszłość... Ale tak naprawdę Hannę pocieszyła dopiero jej mama. Na dyskotece bawiła się razem z nami, tańcząc boogie niemal przez cały wieczór, ale kiedy już prawie wszyscy rozeszli się do domów i Hanna zaczęła płakać, bo jednak miała nadzieję, że Grant mimo wszystko przyjdzie, jej mama objęła ją, odgarnęła jej włosy z czoła, pocałowała w czubek nosa i powiedziała, że warta jest dziesięciu takich Grantów Laceyów i w przyszłości zdobędzie znacznie atrakcyjniejszych chłopców niż on. Wtedy ja też zaczęłam płakać, a wszyscy myśleli, że to zwykły numer Aprysi-Kaprysi, która współczuje Hannie. Owszem, było mi smutno z jej powodu, ale prócz tego opanowała mnie tak wielka zazdrość, że dziw, iż nie zaczęłam świecić na zielono. Nie zazdrościłam jej Granta La-ceya. Zazdrościłam jej kochającej mamy. Nawet Cathy zazdroszczę jej mamy, choć straszna z niej panikara. Wystarczy, że Cathy spóźnia się ze szkoły o pięć minut, a jej mama już wisi na telefonie cała w strachu. Poza tym nieraz przy wszystkich nazywa ją pieszczotliwie Pyzunią, Pulpecikiem, a Cathy pali się ze wstydu. Kiedy to zdarza się w naszej obecności, Cathy po prostu się skręca. Ze współczuciem kiwam głową, ale z całej siły zaciskam powieki, żeby się nie rozpłakać. 34 Chciałabym mieć własną mamę, która przemawiałyby do mnie pieszczotliwie i przytulała. Chciałabym mieć mamę, która by się o mnie martwiła. Mamę, dla której bym była ciągle małym dzieckiem. Oczywiście nie wspominam o tym ani słowa Cathy czy Hannie. One myślą, że ja mam mamę. Spotkały Marion parę razy. Może były zdziwione, że jest starsza niż ich mamy, ale nic nie powiedziały. Chyba uważają — tak mi się wydaje — że to szpanerskie mówić do niej po imieniu. — Czy kiedy byłaś mała, to mówiłaś do Marion „mamo"? — zapytała kiedyś Cathy. Odpowiedziałam sprytnie, że zawsze mówiłam do niej „Marion". Przecież nie mogę raptem zacząć do niej mówić „mamo". Tyle już kobiet nazywałam mamami. Nie pamiętam nawet, jak ta pierwsza wyglądała. Patrycja Williams. Tak jest zapisane w moich dokumentach. Mam takie wielkie pudło pełne wycinków, zeznań, listów i różnych pism. Na wierzchu jest moje nazwisko, ale nawet nie wolno mi było zerknąć, co tam jest w środku — dopóki nie zamieszkałam z Marion. To ona się uparła. Powiedziała, że nie obchodzą jej przepisy i że mam moralne prawo wiedzieć wszystko o swojej przeszłości. Marion jest niezrównana w dochodzeniu swego, nawet wobec pracowników socjalnych wyższego szczebla. Nie podnosi głosu. Nawet się nie sprzecza. Po prostu bardzo spokojnie i stanowczo mówi, o co jej chodzi. Ustąpili w końcu i dali mi to pękate pudło z dokumentami. Oto twoje życie, Śmietniczanko. Oczywiście część faktów już znałam. Kiedy byłam mała, założyłam sobie album z wydzierankami o swoim życiu. Ludzie nie lubią słowa „wydzieranka", bo nie podoba im się traktowanie własnego życia jak strzępków papieru do wyrzucenia. Ale ja tak właśnie się czuję. Znacie to? — w złożonym papierze wycina się kształt lalki, a po rozpro- 35 stowaniu otrzymuje się szereg połączonych ze sobą lalek. Wszystkie wyglądają identycznie, ale przecież każdą z nich można pokolorować inną kredką, jednej dodać okulary, drugiej umalować usta, trzeciej zrobić deseń na sukience, wtedy będą się od siebie różnić. Ja jestem jak te papierowe lalki. Miałam ten sam kształt, ale za każdym razem, kiedy szłam do innego domu, ktoś ozdabiał mnie odmiennie. Patrycja Williams była moją pierwszą mamą, chociaż tylko tymczasową. Opiekowała się dziećmi, zwłaszcza tymi najmłodszymi, dla których była mamą zastępczą. Wzięła mnie ze szpitala, kiedy miałam parę dni, i zajmowała się mną prawie przez rok. Ciekawa jestem, czy ona mnie pamięta. Gdybym to ja ją pamiętała! Czasem mi się śni, że ktoś mnie bierze na ręce, podnosi i całuje. Cathy prowadzi dziennik snów, gdzie zapisuje każdy swój sen. Któregoś dnia, siedząc sobie zacisznie w rogu boiska, wszystkie trzy omawiałyśmy nasze sny i wtedy po raz pierwszy zapomniałam o ostrożności i opowiedziałam im o tym powtarzającym się śnie. Na szczęście, zanim skończyłam, zaczęły wyć ze śmiechu, zupełnie nie rozumiejąc tego snu i myśląc, że śniłam o randce z chłopakiem. Uznałam, że lepiej będzie, jak tak sobie będą myślały, gdyż prawda byłaby dla mnie znacznie bardziej krępująca. Normalnym ludziom nie śni się, że są niemowlętami. Nie wiem, kto w moim śnie brał mnie na ręce. Bo nie moja matka. Ona nie przytuliła mnie do siebie i nie pocałowała. Pewnie złapała mnie od razu za kostki i cisnęła do śmietnika. Czyżbym więc śniła o swojej pierwszej przybranej matce, pani Williams? Mniej więcej ją sobie wyobrażam — jest duża i miękka, pachnie tostami i świeżo prasowaną bielizną. Chciałabym, żeby mnie wzięła na ręce i przytuliła do siebie. Wiem, że to głupie, ale tego właśnie pragnę. Spróbuję ją odwiedzić. Mam jej adres, znalazłam w swoich dokumentach. Może już dawno stamtąd się wy- 36 prowadziła, wtedy przynajmniej zobaczę ten dom. Może wyda mi się znajomy. A jeśli ona nadal tam mieszka, to może ją rozpoznam. Wiem, że nie powinnam sama udawać się na taką wyprawę. Powinnam najpierw omówić to dokładnie z Ma-rion. Ale wolę niczego jej nie mówić. Na pewno nalegałaby, żeby mnie tam zaprowadzić. Nie chcę iść z nią. Chcę tam iść sama. Czuję się trochę niepewnie. Przedtem nigdzie nie chodziłam sama tak daleko. Owszem, czasami wyskakiwałam na róg do sklepu po gazetę dla Marion, wysyłała mnie też po krojony chleb razowy i kawę Gold Blend, nieraz też samodzielnie wybierałam kasety wideo, ale to moje najdłuższe wyprawy poza szkołą. Nieraz w soboty włóczymy się po sklepach z Cathy i Hanną, chodzimy do kina, a raz nawet poszłyśmy do Glitzy'ego na imprezę „dozwolone do lat osiemnastu" (kompletne fiasko — jedne dziewczyny uważały, że Hanna tańczy jak pokręcona i wyśmiewały się z niej, inne myślały, że Cathy ma oko na jednego z ich chłopaków i zaczęły się odgrażać, a jeden z bramkarzy już w środku nie uwierzył, że mam skończone czternaście lat — miałam wtedy niecałe czternaście lat — i wszystkie nas wyprosił). Ale wtedy też nie wracałyśmy same do domu, przyszedł po nas tata Cathy i był przerażony, widząc całą naszą trójkę we łzach. Naprawdę nie mam żadnego doświadczenia w czytaniu rozkładów jazdy i takich rzeczy. Ale pani Williams mieszka w Weston, a to tylko parę stacji stąd. Żaden problem. Żaden problem? Weston jest ogromne, a ja nie mam nawet planu miasta. Pytałam chyba ze dwadzieścia osób, gdzie jest ta ulica. Najpierw wysłano mnie prawie za miasto, a tam z kolei dowiedziałam się, że to wcale nie tutaj, tylko na przeciwnym krańcu. Idę wzdłuż rzeki uliczką skąpaną w zieleni, gdzie stoją eleganckie domy, i już zaczynam myśleć, że początek życia spędziłam w podmiejskim przepychu, kiedy droga przechodzi w szerokie aleje i orientuję się, że to znów nie tu. W końcu wlokę się z powrotem do stacji, gdzie biorę taksówkę. Mam przy sobie parę funtów drobnymi i banknot pięciofuntowy w szkolnej torbie. Taksówka jedzie zaledwie kilka minut, ale należność wynosi dwa funty osiemdziesiąt. Daję kierowcy trzy funty, uważając, że tak będzie dobrze, ale on z wielkim przekąsem wyraża się o mojej hojności w dawaniu napiwków. Kończy się na tym, że go przepraszam i daję mu teraz banknot pięciofuntowy. Pyta, czy chcę resztę. Chcę, ale nie śmiem odpowiedzieć twierdząco, więc on odjeżdża, a ja zostaję z głupią miną, czerwona ze wstydu. Jakaś dziewczyna z czerwoną nastroszoną fryzurą siedzi na ogrodowym murku i mnie obserwuje. Ma na sobie bardzo krótką spódniczkę i obcisły T-shirt, spod którego widać jej goły brzuch. Nad jej pępkiem rysuje się łuk we wszystkich kolorach tęczy. Myślę, że został namalowany 38 flamastrem, ale równie dobrze może to być tatuaż, chociaż dziewczyna wygląda na niewiele ode mnie starszą. Trzyma na rękach dzidziusia, małe zaślinione zawiniątko, które wywija się i popiskuje. Mimo że to właściwie spore dziecko, ona wprawnym ruchem przekłada je sobie przez kolano i udaje, że je bije po pupie. — Musisz mieć więcej pieniędzy niż rozumu — mówi. — Nie krępuj się i zostaw mi też parę funciaków na odchodnym. — Ale mówi to wszystko z uśmiechem. Też się do niej uśmiecham. I gapię się cały czas na dziecko, nie mogę się przed tym powstrzymać. — To moje najmłodsze — mówi. — Pozostała dwójka jest teraz w przedszkolu. — I widząc moją minę, wybucha śmiechem. — Żartowałam! — Aha. — Przecież dziś jest prima aprilis, no nie? — Zgadza się — odpowiadam. — A przy tym też moje urodziny. — Wszystkiego najlepszego! Jak masz na imię? i— Zgadnij. — Zaraz... April? — Aha. A ty? — Tania. Dziecko na jej kolanach zaczyna gaworzyć. — Dobra, koleś, w porządku. On mówi, że ma na imię Ricky. Mały, słysząc swoje imię, piszczy zachwycony i ślini się tak obficie, że Tania ma całe nogi mokre. — Fuj! — zawstydza go Tania i wyciera się jego wełnianym papuciem. Potem patrzy na mnie, mrużąc oczy. — Poszłaś na waksy, co? — Nie. — Daj spokój. Przecież, głupia, masz na sobie mundurek. 39 — Zgadza się. A ty też wagarujesz? — Na razie w ogóle nie chodzę do szkoły. Jeszcze się zastanawiają, co ze mną zrobić. Ale nie zaczynajmy rozmowy na mój temat. Bo o mnie napisano tomy akt. — Mówi to z nieskrywaną dumą. — No więc po co tu przyjechałaś? Zobaczyć się z Pat? — Nie wiem —■ jąkam się. — Pat? Mówisz o Patrycji Williams? — Tak. Dla wszystkich dzieci ciocia Pat. O, kapuję. Ty byłaś jednym z nich. Tak? — Śmieje się. — Szybko kojarzę. Chociaż nie wyglądasz na dawną wychowankę Pat. I mówisz też inaczej. Przełykam ślinę. Od kiedy jestem u Marion, staram się pamiętać o starannej wymowie. — Tak mówię, żeby zrobić na tobie wrażenie, pasuje ci? — Teraz wracam do tonu, jakim się mówiło w domu dziecka. Tania śmieje się. — Widzę, April, że i ty szybko załapujesz. No to chodź zobaczyć się z Pat. — A może nie jest to najlepszy pomysł? — zaczynam się wycofywać, bo nagle oblatuje mnie strach. — Chodź, ona jest w porządku — mówi Tania. Wstaje, sadzając sobie dziecko na biodrze. Drugą ręką łapie mnie za ramię i ciągnie do drzwi wejściowych. Są tylko przymknięte i Tania otwiera je nogą obutą w sandał na wysokim obcasie. Przedpokój wygląda niechlujnie, z pobazgraną tapetą, klockami lego i samochodzikami walającymi się na wykładzinie. Po całym domu roznoszą się wonności kuchenne, zapach pieluszek i proszku do prania. Wdycham ten zapach, starając się dociec, czy coś mi przypomina. — Pat, mamy gościa! — woła Tania, ciągnąc mnie przez hol do kuchni. Przy piecu stoi kobieta, a u jej stóp dwoje malców bębni w patelnie. Tak ją sobie wyobrażałam: ciepła, przytulna, z zaróżowionymi policzkami, bez żadnego makijażu, 40 w starym swetrze, dżinsowej workowatej spódnicy, przydeptanych pantoflach. Ale nie czuję żadnego dreszczu, żadnego rozpoznawczego sygnału. Nie poznaję jej. Ona mnie też nie poznaje, mimo to uśmiecha się radośnie. — Witaj, kochanie. Kim jesteś? — To ja, April — mówię. I czekam. — April — odpowiada z entuzjazmem. — Śliczne imię. I bardzo dziś aktualne. — Dlatego tak mnie nazwano. Nie pamiętasz? Jestem April Śmietniczanka. Znaleziona na śmietniku. — Nie znoszę mówić o tym. Strasznie głupio brzmi. I smutno. I tak żałośnie. Czuję się, jakby znów mnie wrzucano do śmieci razem z gnijącymi odpadkami. — O czym ty mówisz, April? Jaki śmietnik? — dopytuje się Tania. — Ten, w którym mnie znaleziono. Zaraz po moim urodzeniu — bąkam. — No ładnie. — Tania unosi brwi ze zdumienia. — Tak, oczywiście, teraz sobie ciebie przypominam — mówi Pat, kręcąc głową i cały czas się uśmiechając. — Byłaś malutka, ale za to słychać cię było wszędzie. Płakałaś przez całe noce. Nosiłam cię na rękach, ale ty ciągle krzyczałaś. Trzymiesięczna kolka, choć u ciebie trwała znacznie dłużej. — Może tęskniła za mamą — próbuje domyślić się Tania. — April, ona naprawdę wyrzuciła cię do śmieci? Boję się rozpłakać i tylko kiwam głową. — Żadnych instynktów macierzyńskich ta twoja mamusia nie miała — orzeka Tania. — Czy to znaczy, że jej się nie podobałaś? — Ojej, Tania, można by pomyśleć, że wiesz wszystko lepiej od innych. Nie mówi się tak o cudzych rodzinach. Kto cię upoważnił do wydawania sądów? — strofuje ją Pat. — U niektórych kobiet urodzenie dziecka odbija się na zdrowiu, zwłaszcza na psychice. Nie dają sobie z tym 41 rady. Zostawiają dzieci w najdziwniejszych miejscach. W budkach telefonicznych. Raz trafiło mi się nawet maleństwo zostawione w publicznej toalecie. — Mam nadzieję, że je porządnie wymyłaś, zanim zabrałaś ze sobą do domu — zauważa Tania. — Słyszysz, Ricky? Lepiej, koleś, przestań mnie opluwać, bo cię spuszczę do klozetu. — Tania! — strofuje ją Pat. — Pomieszaj za mnie mięso, a ja zrobię wam coś do picia. — Dla mnie cola i bacardi — zamawia Tania. — A ty co lubisz, April? — Świetnie, cola z bacardi — mówi Pat. — Tylko że bacardi nam wyszło. April, dla ciebie też cola? — Tak, proszę. — Gdzie teraz mieszkasz, kochanie? Czy u ciebie w domu wiedzą, że jesteś tutaj? — Mówi to niby obojętnym tonem, ale jest oczywiste, że mnie sprawdza. — Chyba nie zwiałaś ze szkoły, co? — Nie, nie. Ja... Miałam niedaleko stąd wizytę u dentysty, więc pomyślałam sobie, że tu wpadnę i zobaczę, gdzie kiedyś mieszkałam. — To ładnie z twojej strony. Więc, jak już mówiłam, doskonale cię pamiętam. Gdzie tam. Wcale mnie nie pamięta. Jestem dla niej tylko jednym z wielu niemowląt, które przewinęły się przez jej dom w ciągu tylu lat i wszyscy stopiliśmy się w tłum wrzeszczących podrzutków. — To z kim teraz mieszkasz? — chce wiedzieć Tania. — Czy ta twoja mamusia zgłosiła się po ciebie? — Nie, zostałam adoptowana. — Aha — wzdycha Tania. — Moja młodsza siostra też została adoptowana. Łatwiej o to, kiedy jest się małym i zabawnym. — Możesz się z nią spotykać? — Nie. W każdym razie nieczęsto. Mówią, że to ją wy- 42 trąca z równowagi. Pewnie, że tak. Ona tęskni za mną jak wściekła. A ja za nią. — Wiemy, Taniu, że to dla ciebie ciężkie przeżycie — mówi Pat i obejmuje ją pocieszającym gestem. Ale Tania strąca jej rękę. — Dam sobie radę. Nie potrzebuję współczucia. Teraz mam Mandy. To ta mała dziewczynka, co mieszka po drugiej stronie ulicy. Ona jest dla mnie jak młodsza siostra, coś w tym rodzaju. A ty masz siostrę, April? Adoptowaną? Kręcę przecząco głową. Była nas trójka. Ja, adoptowana, oraz Janet i Daniel John-sonowie. Dali mi swoje nazwisko, Johnsonon. Chcieli mi też dać nowe imię, Danielle, po moim nowym tatusiu. Ale nie reagowałam na nie, nawet nie podnosiłam głowy, bez względu na to, ile razy mnie wołali. Powiedzieli mi o tym, kiedy byłam już trochę starsza, opowiadali o tym ze śmiechem, ale mnie się wydaje, że nadal ich to trochę bolało. — Byłaś wtedy jeszcze malutka — mówiła Mama. — A poza tym grzeczna z ciebie była dziewuszka. — Po prostu nie chciałaś być tatusiową córeczką — twierdził Tata, trochę za mocno ciągnąc mnie za warkoczyk. Święta racja. Nie chciałam. Nie chciałam być jego córeczką. Jej zresztą też nie, jeśli już o to chodzi. Ale czy naprawdę tak było? Może wtedy kochałam ich oboje. Jeszcze teraz czasami za nią tęsknię. Tania przygląda mi się. — Chodź na chwilę ze mną na górę do mojego pokoju, April — prosi. — Pokażę ci swoje nowe wyjściowe buty. Musisz je zobaczyć, są odlotowe. — Te pieniądze miały być na szkolne ubranie — zauważa Pat, mieszając mięso ze zdwojoną energią. — W takich butach na pewno cię nie wpuszczą do szkoły. — Przecież jeszcze nie ma dla mnie szkoły, jaki sens więc marnować kasę na jakieś głupie szkolne mundurki? — odpowiada Tania. — Chodźmy, April. 44 Stawia Ricky'ego na podłodze, wtyka mu smoczek do buzi i prowadzi mnie na górę. Widać od razu, że Tania dzieli pokój z jakimś małym dzieckiem. We wnętrzu pełnym miękkich pluszów w kolorze fioletowego bzu jest i piszcząca lampka, i zwieszający się z sufitu mobil w kształcie owieczki. Zastanawiam się, czy kiedyś był to mój pokój. Czy na przykład spałam w tym zdezelowanym łóżeczku, które stoi teraz w rogu pokoju? Tania widzi, że się rozglądam, i unosi brwi. — Wiem, ta nora jest makabryczna. Ale kiedy będę miała swoje mieszkanie... Wszystko już sobie obmyśliłam. Chciałabym zamieszkać w mieszkaniu przerobionym z dawnych magazynów, wiesz, tego typu... Będę miała błyszczące podłogi i białe dywaniki, meble matowe, czarne, jak najmniej zadęcia. — Brzmi rewelacyjnie — chwalę, jakby przyszłe mieszkanie Tani było czymś już istniejącym. — No — wzdycha Tania. Jej oczy napotykają mój wzrok. — Marzenie ściętej głowy... Śmieję się ze zrozumieniem. — Jeszcze mi się poszczęści. Nie ma szans, żeby mnie ktoś zaadoptował jak moją młodszą siostrę, już jestem za stara na takie cyrki, ale za parę lat mogę spotkać jakiegoś dzianego faceta, który zechce urządzić dla mnie coś gustownego. Wtedy moja siostra by do nas przyjechała i zamieszkała z nami. A jak nie, to ta Mandy, co mieszka po drugiej stronie ulicy. Razem bawimy się z nią w wyobrażanie sobie. Nie śmiej się. — Ja też się bawię w takie wyobrażanie sobie różnych rzeczy. — To jaka jest ta twoja nowa mama i tata? Ci, którzy cię adoptowali. Coś mi mówi, że tworzycie niezupełnie szczęśliwą rodzinkę — domyśla się Tania. — Trafiłaś w dziesiątkę. Zresztą już nie jesteśmy rodziną — przyznaję i opieram się o łóżeczko. Majstruję przez 45 chwilę przy barierce, a po chwili już mogę ją opuścić i przysiąść na brzegu. Marzę, żeby stać się znów malutkim dzieckiem, zwinąć się w kłębek i położyć na tym łóżku. Wygładzam palcami kołdrę w deseń z parowozów. — Nowa mama chyba cię nie wywaliła do śmieci, co? — pyta Tania. — Nie. Ona była w porządku. Tak mi się przynajmniej wydaje — mówię, robiąc na kołdrze zakładki. Parowozy wpadają teraz na siebie. — Była? — podchwytuje Tania, zmieniając ton. Przysiada obok mnie na łóżku. — To ona nie żyje? — Uhm. — Miała raka czy coś w tym rodzaju? — Nie, ona... — Kapuję — mówi łagodnie Tania. — Znam to, moja mama się powiesiła. Milczymy przez chwilę. Przy Tani nie muszę niczego udawać. Z nią naprawdę można rozmawiać. Ale są rzeczy, o których z nikim nie chce się mówić. — A co z tatą? — pyta w końcu Tania. — Też mi tata! — prycham. — Rozumiem. To z kim teraz jesteś? — chce wiedzieć Tania. — Chyba nie trafiłaś z powrotem do domu dziecka, co? — Przez pewien czas tam mieszkałam. Dało się przeżyć. Ale teraz mam nową przybraną matkę, Marion. Ona jest w porządku. Ale nie przypomina prawdziwej mamy. — Milknę na chwilę i wygładzam ponownie kołdrę. Parowozy wyglądają, jakby brały udział w poważnej katastrofie kolejowej. — Więc najpierw wylądowałaś u Pat? — pyta Tania. — Myślałam sobie... To głupie. Wiem, że byłam wtedy niemowlęciem, ale chciałam zobaczyć, czy ją może pamiętam. Jaka ona jest? Wygląda na miłą. — Bo chyba jest miła, tak mi się zdaje. Owszem, czasem marudzi, ale to taka mamcina rola, nie? Dobra jest 46 dla wszystkich maluchów. Nigdy nie traci cierpliwości, nawet kiedy się drą jak opętane, a na mnie ani razu tak naprawdę się nie wściekała. Ale może tak jest, bo właściwie to ją nie obchodzę. Jestem takim nieproszonym gościem, chyba mnie jej wlepili. Udaje, że się cieszy z mego pobytu, ale kiedy sobie pójdę, nie będzie za mną tęskniła. Za mną chyba też nie tęskniła. Mieszkałam tu przez jedenaście miesięcy, ale przecież nie byłam jej dzieckiem. Byłam tylko jednym z wielu niemowląt, które trzeba było nakarmić i przewinąć. — To gdzie stąd pójdziesz, Taniu? Wzrusza ramionami. — Mnie nie pytaj. Tu jestem tylko na razie, zanim nie znajdą mi jakiegoś innego miejsca. — Skubie paznokieć i popatruje na mnie z ukosa. — A ta Marion? Czy ona specjalizuje się w nastolatkach? — Raczej nie. Ja byłam szczególnym przypadkiem, bo znała mnie przedtem. Ale mogę ją zapytać... — Nie, daj spokój. Na razie jest mi tu dobrze. I chcę dalej kumplować się z Mandy. Mówiłam ci już, że jesteśmy jak siostry. — A jej mama nie mogłaby cię przysposobić? Tania uśmiecha się szeroko. — Jej mama mnie nie trawi. Daję zły przykład jej ukochanemu skarbowi. — O mnie też kiedyś mówili, że daję zły przykład. — Ty? — Tania wybucha śmiechem. — Przecież ty jesteś taka cacy dzidzia. Teraz ja się uśmiecham. — Tak się tylko zgrywam. To gdzie są te twoje buty? — Racja. — Tania wyciąga niewiarygodne, wściekle różowe pantofle na wysokich obcasach, z imitacji krokodylej skórki. — Jej! No, akurat do szkoły! — komentuję, podczas gdy Tania drepcze wokół, dokonując pełnej prezentacji. — Mogę je przymierzyć? 47 — Pewnie! Robię parę kroków, ostrożnie stawiając stopy. Spostrzegam swoje odbicie w lustrze i zaczynam chichotać. — To niesprawiedliwe. Ty wyglądasz w nich świetnie, a ja po prostu idiotycznie. — Nieprawda, dobrze wyglądasz. Tylko postaraj się nie wypinać tak tyłka. Pokołysz biodrami. — Przecież ja nie mam bioder — przyznaję, truchtając ostrożnie. — Spróbuj, jak w tych się będziesz czuła. Nie są takie wysokie — proponuje Tania i znajduje mi jaskrawoniebie-skie sandały na koturnie. — Poza tym mają pasek, więc ci nie będą spadać. Patrz, jak świetnie pasują do tej dżinsowej spódniczki. Przymierz, to zobaczysz. Widzisz, to wyrób firmowy. — Pokazuje mi z dumą metkę. — Pat ci kupiła? — Chyba żartujesz. Ona nie wie o istnieniu nawet połowy tych ciuchów. Przypomniałam sobie, jak starsze dzieciaki w Sunny-bank uzupełniały zasoby swojej garderoby. — Podwędziłaś to? — Coś ty! — odpowiada Tania, ale zaraz puszcza do mnie oko. — Może ze dwie sztuki wpadły mi przypadkiem do torby, kapujesz? Chyba nie jesteś tym wstrząśnięta, co? Kręcę przecząco głową, starając się zachować obojętną minę. Tania śmieje się. — Ty też, April, lubisz czasem coś podprowadzić? Wzruszam ramionami. Nigdy nie chciałam niczego ukraść. Nawet batona w sklepie ze słodyczami. Nawet frytki z czyjegoś talerza. Ale zostałam do tego zmuszona. Nie obchodzi mnie, czy Tania kradnie. Tak jak powiedziała Pat, nikt nas nie upoważnił do wydawania sądów. Cóż, mogę sobie tylko wyobrazić, co by na to powiedziała Marion. 48 Marion. Zastanawiam się, co to będzie, kiedy okaże się, że mnie nie ma w szkole. Chyba nie zadzwonią do Marion? Nie, skądże znowu. Nauczyciele może nawet w ogóle nie zauważą mojej nieobecności. Chociaż Cathy i Hanna będą chciały wiedzieć, co się ze mną dzieje. Zwłaszcza w moje urodziny. Mogą zadzwonić do mnie do domu w czasie przerwy na lunch. Chyba już pójdę. Jednak nie wychodzę. Zostaję jeszcze w pokoju Tani i przymierzam jej ubrania. Zupełnie mi nie pasują. Wyglądam nadal bardzo dziecinnie. Nawet jej obcisłe bluzeczki do pępka wiszą na mnie. Nie mam też biustu, który by wypełnił jej sukienkę tubę. — Trochę makijażu nie zawadzi, co? — proponuje Tania. Pacykuję twarz, włosy zaczesuję do góry i zbieram je na czubku głowy, zostawiając tylko parę kosmyków opadających na świeżo obwiedzione kredką oczy. Do stanika wpycham parę skarpetek, stopy wsuwam w zabójcze szpilki i przybieram wyzywającą pozę z jedną ręką na biodrach. Ciągle wyglądam na dziesięć lat. — Może jeszcze nie nadajesz się na wyjścia do nocnych klubów — stwierdza Tania. — I tak Marion by mnie nie puściła — przyznaję, ścierając cały makijaż. — Zawsze robisz, co ona ci każe? — Czasami. Ona jest trochę staromodna. Jak z epoki przedlodowcowej. Prawie zrobiła mi scenę, kiedy przekłułam sobie uszy. Ale na urodziny dała mi kolczyki — przyznaję z rodzącym się poczuciem winy. — A właśnie, zapomniałam, że to twoje urodziny. — Tania zaczyna grzebać w swojej kosmetyczce. -—> Gdzie jest ten błyszczyk? O, jest! — Znajduje małą tubkę. — 49 Masz, prawie nieużywany. Z najlepszymi życzeniami! — Naprawdę mi to dajesz? Dziękuję! — Pewnie, że tak, głuptasie. Zaczekaj, to ci go nałożę. Z rumieńcami na twarzy paraduję w ciuchach Tani, a potem z ciężkim westchnieniem nakładam z powrotem szkolny mundurek. — Lepiej już pójdę. — Ciągle to powtarzasz. Zostań na lunch, dobrze? Siadam więc przy kuchennym stole razem z Tanią, Pat i z trzema chłopaczkami, którzy są przytroczeni szelkami do swoich wysokich krzesełek. Dwójka maluchów pakuje sobie mięsną papkę do buzi (część ląduje im na kolanach), podczas gdy Pat karmi łyżeczką Ricky'ego, który z szeroko otwartą buzią czeka na kolejny wsad. Mnie też tak musiała karmić łyżeczką. Bezwiednie otwieram usta jak zgłodniałe pisklę. W wyobraźni widzę, jak wyciera mi papkę z brody, potem po kolei ze wszystkich paluszków, następnie maca, czy nie mam mokro, zmienia mi pieluszkę i po chwili pakuje mnie do łóżka. „Tak, dzidziu, jeszcze trochę papu, i zaraz lulu do łó-zia", tak samo musiała do mnie mówić. Gruchałam, usiłując powtórzyć te dźwięki. Chyba to do niej wymówiłam swoje pierwsze słowo. Ale to nie było słowo „mama". Sadzała mnie, kładła, trzymała pionowo, żeby mi się odbiło. Widziała, jak raczkuję po dywanie, a kiedy uderzyłam się w głowę, całowała to miejsce. Pozwalała mi walić w swoją patelnię, oblizywać łyżeczkę po miodzie, stukała mi w rączkę, pokazując, gdzie sroczka kaszkę warzyła, aż się roześmiałam. Może robiła wszystko to, co robią matki, ale kiedy mnie zabrano, zapomniała o mnie całkowicie. Moja prawdziwa matka chyba też o mnie całkowicie zapomniała. Mamusia by pamiętała. Chciałabym ją pamiętać. Уі0*Т Po lunchu żegnam się z Pat. Kiwa mi głową i uśmiecha się, ale jest zaabsorbowana jednym z chłopaczków, który wtarł sobie w loczki musztardę. Nie obejmuje mnie ani nie całuje na do widzenia. Ściska mnie Tania. — Bądźmy w kontakcie, Śmietniczanko — prosi. —Jaki jest twój numer komórki? — Nie mam komórki — przyznaję z ciężkim westchnieniem. — Marion mi nie pozwala. Marudzi, że od tego dostaje się raka mózgu i że to prowadzi do zdziczenia obyczajów. Myślałam, że mimo wszystko da mi komórkę na urodziny, ale nie dała. — W takim razie weź chociaż mój numer — mówi Tania współczującym tonem i wręcza mi kartę z jej imieniem i wydrukowaną komputerowo, jak należy, główką dziewczyny z pomarańczowymi włosami oraz podpisem: „Bądźmy w kontakcie". Właściwie napisano tam: „kątakcie", ale za skarby świata bym jej tego nie wytknęła. Wyciągnęła jeszcze notatnik osobisty w kosmatej oprawie, gdzie zapisała telefon Marion, a obok zrobiła dopisek: „Moja kómpelka Apryl"- Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie, że jesteśmy kumpelkami. Uściskałyśmy się jeszcze raz i ruszyłam w drogę, jakbym wiedziała dokładnie, dokąd mam iść. Właściwie to wiem. Nie mam tylko pewności, jak się 51 tam dostać. Już nie ryzykuję z następną taksówką. Zmierzam w stronę centrum i tam odnajduję strzałkę wskazującą kierunek do stacji. Kupuję całodzienny bilet do Londynu. W pociągu siedzę skulona w rogu, patrzę przez okno na ogródki za domami i przez cały czas myślę o Mamusi. Ona mnie zaadoptowała. Pamiętam, jak pierwszy raz wzięła mnie na ręce. Pachniała lawendą. Przypominam sobie łagodny zapach lawendowego talku i miękkość jej lawendowej bluzki, śliskiej w dotyku. To moje wyobrażenie. Przecież nie mogę tego pamiętać, skoro miałam wtedy roczek. Ale to dlatego, że tyle razy mi to opowiadali. A jednak kiedy przymknę oczy, czuję zapach lawendowego talku i dotyk jej jedwabnej bluzki. Kiedy myślę o niej, przed oczami majaczy mi tylko krwista plama. Na każde jej urodziny i na Boże Narodzenie dawałam jej kawałek lawendowego mydła i puszkę lawendowego talku. Zawsze wtedy wydawała radosne okrzyki i wołała: „Och, April, kochanie, co za miła niespodzianka!", chociaż łatwo było się domyśleć, że właśnie to dostanie, gdyż za każdym razem, kiedy on popychał mnie do odpowiedniego stoiska u Bootsa, pomagając w zakupach, ona obserwowała mnie kątem oka. Jego nazywałam Tatą, a ją Mamusią. Oni natomiast przez kilka pierwszych miesięcy wołali na mnie „Daniel-le", potem próbowali kilku odmian, jak Dannie, Ełla, ale kiedy skończyłam półtora roku, zapytywana, jak mam na imię, zawsze odpowiadałam: April. Czy naprawdę tak było? Może to oni tak mówili. Może to jedna z historyjek wymyślonych przez Mamusię. Może nawet połowa z tego jest nieprawdziwa. Sama wymyślam różne historie i potem już nawet nie wiem, co jest prawdą, a co nie. Nie wydają mi się prawdziwe. Ja też nie wydaję się prawdziwa. Pewnie dlatego tak uczepiłam się imienia April. Ono sprawia, że czuję się autentyczna. 52 Tak więc pozostałam April, bez względu na to, czy Mamusi i Tatusiowi to się podobało czy nie. Sporo było rzeczy, które mogły się nie podobać w naszych stosunkach. Mamusia jakoś niechętnie brała mnie na ręce. Zawsze byłam mała i lekka, ale też nieznośnie się kręciłam, więc przypuszczam, że bała się, żeby mnie nie upuścić. Przy karmieniu przymocowywała mnie do krzesełka. W wannie kotwiczyła mnie w samym rogu za pomocą ogromnego nadmuchiwanego konika morskiego. Na spacerach przytraczała mnie do składanego wózka. Na noc podnosiła kratki w łóżeczku. Nigdy nie ściskała mnie mocno, nie okręcała ani nie sadzała sobie na biodrze. Czasem, kiedy płakałam, brała mnie na kolana, ale wyczuwałam, że pod jedwabną spódnicą jest napięta jak sprężyna, więc sama szybko schodziłam z jej kolan. Tatuś lubił baraszkować, i to bardzo, ale nie przepadałam za tymi zabawami w jego wykonaniu. Uwielbiał odgrywać niedźwiedzia, chodził na czworakach i ryczał z całej siły. W życiu też był jak niedźwiedź. Mógł żartować, bawić się, ale nie wiadomo było, w którym momencie straci humor i zacznie ryczeć. Miałam wrażenie, że mógłby zabić mnie jednym pacnięciem swojej łapy. Nawet z wyglądu przypominał niedźwiedzia, taki był włochaty i obrośnięty, miał brodę i gęsty rudawy puch na całym ciele, nawet na plecach i ramionach. Nogi miał ciemne od tych włosów, pięty odbijały od nich swoją nagością, ale na palcach u nóg już mu sterczały włoski. Chyba szczycił się tym owłosieniem, bo dumnie paradował w szortach, ile razy poszliśmy na plażę. Mamusia nosiła kostium kąpielowy, ale wokół talii motała sarong, a na ramiona zarzucała sweterek. Ja mam bardzo białą karnację, więc Mamusia natłuszczała mnie kremem do opalania tak obficie, że wyglądałam jak torebka po frytkach, wbijała mnie w koszulkę z długimi rękawami i dawała o wiele za duży kapelusz, który wpadał mi na oczy. 53 Nie wolno mi było jeść lodów, bo Mamusia nie chciała, żebym jadła mrożone zarazki. Hot dogi i hamburgery sprzedawane na jarmarkach i różnych festynach też były surowo wzbronione, gdyż Mamusia obawiała się również ciepłych zarazków. W toaletach publicznych trzymała mnie wysoko nad sedesem, tak by czyhające tam zarazki nie miały okazji wskoczyć mi do pupci. Tatuś inaczej podchodził do tych spraw. Kupował mi lody z bitą śmietaną i wiśniami. W wesołym miasteczku zabierał mnie na każdą karuzelę, nawet na diabelski młyn, choć kiedyś od tego zrobiło mi się niedobrze i zanim zjechaliśmy na dół, zdążyłam obrzygać jakiegoś biedaka. Tatuś zawsze wybuchał gromkim śmiechem, kiedy opowiadał tę historię. Mamusia jednak wzdrygała się, gdy tylko ktoś o tym wspomniał. Miała słaby żołądek i kiedy ja wymiotowałam albo zdarzyło mi się jeszcze coś gorszego, zawsze z ciężkim westchnieniem sprzątała po mnie, nakładając za każdym razem gumowe rękawiczki, które zaraz wyrzucała do plastikowego worka na śmiecie. Zastanawiałam się potem, czy zdawała sobie sprawę, że popełniła błąd, decydując się na adopcję. Może w cichości marzyła o tym, by mnie też wrzucić do plastikowego worka i cisnąć do śmietnika, gdzie jest moje miejsce. Ale może się mylę. Nie przytulała mnie mocno do siebie, ale co wieczór, kiedy całowała powietrze za moim uchem, szeptała w ciemności: „Kocham cię, April, odmieniłaś nasze życie. Sprawiłaś, że jesteśmy teraz tacy szczęśliwi". Nie wyglądali jednak na szczęśliwych. Mamusia często kuliła się i wzdychała ciężko z bolesną miną. Nieraz tak głośno wzdychała, że zaraz przepraszającym gestem przytykała palce do ust, jakby wyrwało jej się coś innego z powodu niestrawności. Ale to Tatuś cierpiał na prawdziwą niestrawność, tak często bekał i prykał. Mamusia udawała, że tego nie słyszy i uważała, że ja też powinnam ją naśladować. Poza 54 tym Tatuś często źle się czuł. Wtedy myślałam, ze :est cu0_ ry, ale kiedy byłam starsza, zrozumiałam, że tc> sj„ 2cjarza-ło tyłko wtedy, gdy wracał późno do domu. fatug ni2cly nie pił dużo w domu, ale w pubie wypijał )Щпо D[wo Za drugim. Dlatego tak dziwnie pachniał. Mamusia nigdy mu nic nie mówiła na ter^ temat tylko wzdychała. A Tatuś zaczął wracać do doj^ w iroCl-ku nocy. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego Mamusię t t ^ таГ-twiło. Ja lubiłam, kiedy Taty nie było w dortlu Moełam mieć ją wtedy tylko dla siebie. Chciałam, żeby mi DOma-gała ubrać moje lalki Barbie, rysowała ze гд^ laleczki motyle i kotki moimi nowymi kredkami, Щ^\е^а т{ czerwone i zielone szklane koraliki, bo prag^g^j-p m;eć rubinowy naszyjnik i szmaragdową bransoletkę czasami starała się, jak mogła, ubierała Barbie w wizyta sukienki, rysowała kocią rodzinę i wyrabiała dla тгце biżuterie Innym razem siedziała tylko i wzdychała, a kiecjv sJvS2aja trzask otwieranych drzwi, wstawała tak gwaitownie ze Barbie spadała na głowę, a kredki i koraliki r0zsvDVwajy się po całym dywanie. Któregoś razu Tatuś nie wrócił na noc ani na śniadanie. Mamusia wtedy nic nie jadła, tylko prze^ „„^ dzień piła herbatę, cały czas słyszałam, jak łyżeczka podzwania-ła o filiżankę przy mieszaniu. Tatuś wrócił po pracv 0 nor_ malnej porze, ale przyniósł wielki bukiet róż. ^cisnaj sC, Mamusi do rąk, ale ona na to nie zareagowała, wtedv Tata wyjął z bukietu jedną różę, włożył ją między zebv złapał Mamusię w objęcia i zaczął tańczyć z nią s^aione' tan_ go, przez cały hol, przeginając ją do przodu і ^ tyłu. Ma_ musia najpierw protestowała, ale po chwili już chichotała nie mogąc się opanować. Tatuś też się roześrnjaj czając z ust różę, która upadła na dywan i 2ostaja Drzez nich podeptana. Mamusia nie pobiegła po odkllrzac2 $ta_ ła uśmiechnięta w objęciach Taty. 55 Patrzyłam na nią szeroko otwartymi oczami. — Spójrz no tylko na April! — zawołał Tatuś. — Ktoś tu zzieleniał z zazdrości. Próbował ze mną też zatańczyć, ale ja siedziałam w kąciku i ssałam kciuk. Ani trochę nie byłam zazdrosna. Nie chciałam z nim tańczyć. Byłam wściekła na Mamusię, że tak łatwo dała się przekupić. Ona go chyba uwielbiała. I dlatego znosiła tak wiele. Musiała trzymać język za zębami, kiedy ich maglowali przed zezwoleniem na adopcję. Powinni się zaprezentować jako idealna para. Może zresztą Tata w Mamusi oczach był idealny. Mimo że nie mógł dać jej dziecka. To dlatego tak jej zależało, by mnie adoptować. Widziała w tym szansę zatrzymania go przy sobie. Chciała dać mu jego małą dziewczynkę. Małą Danielle. Tylko że ja nie odegrałam tej roli prawidłowo i nic z tego nie wyszło. Tata znów nie wrócił na noc. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. I znów przyniósł bukiet kwiatów. Potem przyszedł pijany. A następnym razem przyszedł tak wściekły, że darł się na Mamusię i na mnie, jakbyśmy to my zawiniły. A potem już w ogóle nie wrócił. Mamusia przez cały dzień na niego czekała. I całą noc. Wreszcie zadzwoniła do niego do biura. Nie wiem, co jej powiedział. Siedziała na dywanie, przy stoliczku z telefonem, tak jakoś niezgrabnie, z rozrzuconymi nogami, jak moja Barbie, kiedy spadła na głowę. Łzy spływały jej po policzkach. Nawet nie wytarła sobie nosa, choć jej kapało na wargi. Podpełzłam do niej, przerażona. — Mamusiu? — Oparłam się o nią, żeby mnie przytuliła. Ale ona nawet się nie poruszyła, więc w końcu to ja objęłam ją za szyję. W ogóle tego nie zauważyła. — Mamusiu, odezwij się do mnie, proszę cię. Nie odpowiadała, chociaż krzyczałam jej prosto do ucha. Zastanawiałam się, czy czasem nie umarła, ale mru- 56 gała za każdym razem, kiedy nią potrząsałam, a rzęsy miała zlepione łzami. — Już dobrze, Mamusiu, jestem tu z tobą — powtarzałam, ale oczywiście nie było dobrze. Nie obchodziło jej wcale, czy jestem z nią, czy nie-Chociaż może to nieprawda. Obchodziło ją. Przez kilka tygodni próbowała się jeszcze mną zajmować. Sama już się nie myła, wciągała tylko stare spodnie od dresu i bluzę na koszulę nocną, kiedy mnie odprowadzała i przyprowadzała z zerówki, pilnowała też, żebym codziennie się umyła i założyła świeżą bluzeczkę. Nie ogarniała jednak wszystkiego. Pamiętała o moim szkolnym mundurku, ale nie zauważyła rosnącej sterty brudnych skarpetek i bielizny, tak więc któregoś dnia musiałam pójść do szkoły w nylonowych majtkach Mamusi, o wiele na mnie za dużych, więc spięła je agrafką. Wieki trwało, zanim udało rni się odpiąć ją w ciemnej ubikacji i nawet się przez to p°-sikałam, ale na szczęście nikt tego nie zauważył. Usiłowałam potem w domu sprać zmoczone majtki mydłem i wodą. Nawet mi to nieźle wyszło, więc uprałam całą swoją brudną bieliznę, którą następnie rozwiesiłam do wyschnięcia nad wanną i nad każdym kranem. Nie dość dokładnie jednak je wypłukałam i po moim praniu majtki były sztywne i drażniły mi skórę. Mamusia przestała gotować. Sama chyba nic nie jadła, piła tylko mnóstwo herbaty, najpierw z mlekiem, a kiedy mleko się skończyło, to czystą. Wtedy zaczęłam jeść płatki kukurydziane prosto z pudełka. Za to w szkole zjadałam dużo na lunch, ponieważ w domu zużyłyśmy już wszystkie puszki z pieczoną fasolką, jakie trzymałyśmy w kredensie. Najpierw zapiekałam sobie fasolkę na tostach, ale kiedy w zamrażalniku zbrakło też pieczywa testowego, jadłam samą fasolkę. Mama siedziała nieruchomo i spoglądała przed siebie, a ja jadłam zimną fasolkę wprost z puszki. 57 Pewnego popołudnia nie mogłam się doprosić, żeby otworzyła mi puszkę. Próbowałam wiele razy sama to zrobić otwieraczem, ale w końcu tylko się skaleczyłam. Nawet nie było to poważne skaleczenie, drasnęłam zaledwie czubek kciuka, ale przestraszyłam się i zaczęłam płakać. Wtedy Mamusia też wybuchnęła płaczem i szlochając, zaczęła mnie przepraszać. Mówiła, że jest do niczego jako matka i okropna jako żona, więc nic dziwnego, że on nas zostawił. Że bez niej na pewno jest mu lepiej i mnie też będzie lepiej bez niej. Powtarzała to tyle razy i coraz głośniej, aż jej twarz nabrała rumieńców z emocji. Byłam tym przerażona, ale potakiwałam, uważając, że ona chce, abym przyznała jej rację. Więcej nie chcę rozpamiętywać. Bo zaraz zacznę płakać. I wtedy już się nie będzie mówiło o mnie, że jestem jak kwietniowy deszczyk, ale kwietniowa ulewa. Co ja tu robię, pochlipując w kącie przedziału zakurzonego pociągu? Powinien to być dla mnie szczególny dzień. Przecież to rocznica moich urodzin. Dlaczego mam myśleć o rocznicy śmierci? Jakie to dziwne. Co roku przeżywamy dzień, który będzie naszą rocznicą śmierci, ale oczywiście nic o tym jeszcze nie wiemy. Chyba że samemu wybiera się ten dzień. Mamusia właśnie tak zrobiła. Wszyscy myślą, że tego nie pamiętam, ponieważ nigdy nie rozmawiałam z nikim na ten temat. Z żadną opiekunką społeczną. Ani z psychologiem dziecięcym. Nawet z Marion. Uważają, że pięć lat to za mało, by zapamiętać, ale to bzdura, ponieważ pamiętam ten dzień w najdrobniejszych szczegółach. Kiedyś usłyszałam, jak jedna opiekunka społeczna mówiła, że ja pewnie wymazałam to z pamięci. Jak one sobie to wyobrażają? Że weźmie się gąbkę i tak jak ze szkolnej tablicy wytrze wszystko? Szast, prast po mózgu i już nic nie ma? Umysł świeżutki, jak nowy, dokładnie wyczyszczony ze wspomnień, żadnych śladów po samobójstwie? A ślady zostały. Mamusia podcięła sobie żyły w wannie. Nie chciała, żebym była tego świadkiem. W niedzielę 59 wieczorem zamknęła się w łazience, a przedtem jeszcze zadzwoniła do jednej pani z naszej ulicy z prośbą, by rano odprowadziła mnie do szkoły, gdyż ona nie najlepiej się czuje. To był chytry plan, ale ja go zepsułam. Obudziłam się wcześniej i chciałam iść do łazienki, ale oczywiście była zamknięta. Pukałam, szarpałam za klamkę, dobijałam się, ale na próżno. Zaczęłam wołać: — Mamo? Jesteś tam? Mamusiu! W łóżku jej nie było. Nie piła też herbaty w kuchni. Musiała więc być w łazience. Początkowo niczego złego nie podejrzewałam. Już się przyzwyczaiłam, że Mamusia nie odpowiada, kiedy jest w złym nastroju. Może poszła spać do łazienki? Ostatnio nocami nie sypiała, więc nieraz zapadała w drzemkę w ciągu dnia. Pukałam do drzwi bez przerwy. Bałam się, że mogę się posiusiać, więc ściskając kolana, cichutko zbiegłam na dół, chwilę zmagałam się z zasuwką, zanim udało mi się otworzyć drzwi prowadzące do ogródka. Tam z tyłu przylegała do komórki ciemna ubikacja. Nie lubiłam z niej korzystać, ponieważ bałam się pająków. Spłoszone przebiegały po moich gołych stopach, zaczęłam piszczeć, ale przynajmniej nie posikałam się po nogach. Wyszłam znów na dwór, zastanawiając się, co robić. Popatrzyłam w górę i zobaczyłam, że górny lufcik w łazience był otwarty. — Mamusiu! — zawołałam. — Mamusiu! Nie odpowiadała. Z sąsiedniego domu pani Stevenson wyjrzała przez okno sypialni. Kiedyś Mamusia i pani Ste-venson przemówiły się ze sobą z powodu zbyt głośnej muzyki, jaką nastawiał syn państwa Stevensonów, więc umknęłam jak pająk, w strachu, że ona teraz mnie zwymyśla. — April! April! Nie uciekaj! Do ciebie mówię! Dopadłam drzwi z tyłu domu, ale nie mogłam ich otworzyć. — April! 60 Odwróciłam się z ociąganiem. Pani Stevenson była już do połowy wychylona. Miała na sobie nocną koszulę. Jak się patrzyło od dołu, widać jej było spory kawał różowego biustu. — Dlaczego o tej porze jesteś w ogródku? Gdzie twoja mama? — W łazience — odpowiedziałam i zaczęłam płakać. Po chwili w tym samym oknie pojawił się pan Steven- son, ze sterczącymi na wszystkie strony włosami i w kamizelce zamiast kurtki od piżamy. Pan Stevenson często wpadał w złość. Bałam się, że zacznie na mnie krzyczeć, że go budzę tak rano, ale ku swemu zdziwieniu zobaczyłam, jak oboje schodzą do ogródka, skąd pan Stevenson przyniósł drabinę, po której przeszedł przez ogrodzenie na naszą stronę, a potem ją oparł o ścianę naszego domu, tuż obok okna od łazienki. Byłam bardzo zdenerwowana, bo wiedziałam, jak Mamusia by się gniewała, gdyby niespodziewanie zobaczyła w oknie dużą czerwoną twarz podglądającego ją pana Stevensona. Błagałam go, by tego nie robił, ale wytłumaczył mi, że Mama mogła zemdleć. Ale to pan Stevenson omal nie zemdlał, kiedy wszedł na szczyt drabiny i zajrzał do środka. Zachwiał się przez chwilę i zaraz zszedł, przestępując po kilka szczebli na raz, tak że o mały włos nie spadł. Stojąc już na ziemi, zaczerpnął głęboko powietrza i złapał się za głowę. Na czole pojawiły mu się kropelki potu. — Joe? Nic ci nie jest? — zawołała zza płotu pani Ste-venson. — Jest tam Mamusia? — zapytałam cichutko. — Co z Mamusią? Podskoczył, jakby nie pamiętał o moim istnieniu. Był wyraźnie przejęty. — Gdzie jest twój tata, April? — Nie wiem. Ja chcę do Mamusi! 61 — Otóż... Ona nie czuje się dobrze — odpowiedział. — Chodź lepiej do nas na chwilę, a ja kogoś sprowadzę do twojej mamy. Wziął mnie za rękę. Miał spoconą dłoń, więc wolałam go nie dotykać. Nie chciałam też nigdzie z nim iść. Wiedziałam, że Mamusi by się to nie podobało. Ale nie miałam wyboru. Musiałam zrobić to, co mi kazał. Podał mnie przez płot pani Stevenson. Czułam się zawstydzona, że jestem w samej koszuli, bałam się, że będzie mi widać pupę. Ona zabrała mnie do ich domu. W powietrzu unosiły się stare zapachy kuchenne, a wnętrze robiło wrażenie bardzo kolorowego z pomarańczowymi ścianami i żółtymi szafkami. Patrzyłam zdziwiona na dom niby taki sam jak nasz, tylko odwrócony i zupełnie inaczej urządzony. To przypominało sen. Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy czasem nie śnię, gdyż wszystko było tak niesamowicie dziwne. Chciałam, żeby Mamusia przyszła i mnie obudziła. Ale to właśnie ona spała. Tak mi powiedziano. Zostałam w domu razem z panią Stevenson, kiedy przyjechała karetka i wóz policyjny. Tyle było zamieszania, zrobiło się tak głośno, że umarłego by można zbudzić. Ale tak się nie stało. Pani Stevenson spoglądała na mnie zatroskana. Nie chciała mi powiedzieć, co się wydarzyło. Usiłowała jakoś odwrócić moją uwagę, więc nalała mi szklankę mleka. Nie miałam ochoty na mleko, ale nie powiedziałam jej tego, aby sobie nie pomyślała, że jestem niegrzeczna. — Wypij wszystko, kochanie — powiedziała, więc się zmusiłam, chociaż od samego zapachu mleka robiło mi się niedobrze, zwłaszcza że miało kwaśny smak. Ale piłam, łyk po łyku, aż w końcu czułam się tak nim przepełniona, że tylko czekałam, aż jego nadmiar przeleje mi się buzią i wytryśnie przez uszy. 62 — Masz, kochanie, wypij jeszcze — powiedziała i nalała mi następną szklankę. Nadal je piłam, kiedy weszła policjantka i ukucnęła przy mnie. — Jak się masz, April — powiedziała do mnie. Głos miała dziwny. I nie patrzyła mi w oczy. Coś mnie ścisnęło w żołądku, poczułam, że z mleka robi się zjełczałe masło. — Chcę do Mamusi — wyszeptałam. Policjantka podejrzanie często mrugała. Poklepała mnie po ręce. — Mamusia niestety śpi — powiedziała. Przywykłam do tego, że Mamusia śpi. — Trzeba nią potrząsnąć, to się zbudzi — podsunęłam. — Obawiam się, że Mamusia nie może teraz się obudzić — wyjaśniła. — Już tak będzie spała. — Ale ona jest w łazience! Czy poszła spać do łazienki? Wynieśli ją z łazienki, zawinęli i zabrali. Kiedy w końcu mogłam wrócić do domu, nie było już po niej śladu. Policjantka pomogła mi spakować walizeczkę, mówiąc, że zabiera mnie do domu pewnej bardzo miłej pani, która na jakiś czas się mną zaopiekuje. Pewnie miała na myśli ciocię Pat. Ktoś jednak wytropił Tatę w biurze: Wpadł do domu niespodziewanie. — Gdzie moja malutka April? — zawołał. Popędził do mojego pokoju, porwał mnie na ręce i przycisnął do siebie — trochę za mocno. Mleko okropnie mi zaszkodziło, zwymiotowałam je prosto na jego garnitur. 8 Dziwię się, że Tata nie wycofał się od razu po spłukaniu wymiocin ze swojej marynarki. Zabrał mnie jednak ze sobą do nowego mieszkania. Do kogo należało? Do niego czy do niej? Ona miała na imię Sylwia. Jest taka śmieszna pioseneczka, idzie tak: „Kim jest Sylwia? Jaka ona jest?" Tata ciągle to podśpiewywał. Wiedziałam dokładnie, kim jest Sylwia — nową sympatią Taty. Wiedziałam też, jaka ona jest. Była wredna, bo odciągnęła Tatę od Mamusi. Ale może jestem niesprawiedliwa. Nie wiem przecież, jak się spotkali ani jak to się zaczęło. Wiem tylko, że gdyby Sylwia się nie pojawiła, Tatuś zostałby z Mamusią, która nie musiałaby sobie podcinać żył. Oczywiście jej nie zobaczyłam. Nikt mi też nie powiedział, co sobie zrobiła, ale słyszałam, jak szeptali między sobą. W wyobraźni jednak widziałam Mamusię ze swoją damską golarką, jej białe ciało i czerwoną wodę w wannie. Wydawało się pewne, że to ich wina, Tatusia i Sylwii. Musiałam zostać z Sylwią, kiedy Tata poszedł na pogrzeb. Nie bardzo wiedziałam, co to takiego jest pogrzeb, więc się nie upierałam, by też pójść. Tata kupił mi nową lalkę Barbie, duże pudełko kredek świecowych i książeczki do kolorowania, ale nie wzięłam niczego do ręki. Poprosiłam o nożyczki i zaczęłam wycinać obrazki z kolorowych magazynów. Sylwia starała się zawsze nadążać za najnowszą modą, więc głównie były to fotografie wy- 64 sokich i chudych modelek, których ręce i nogi cienkie jak patyki dokładnie powycinałam, zaokrągliłam im ostre łokcie i kanciaste kostki u nóg, czasem z wysuniętym z przejęcia językiem niechcący dokonując po drodze amputacji. Sylwia wyciągnęła skądś stary zeszyt i tubkę kleju, ale ja nie chciałam ich wklejać. Chciałam, żeby moje papierowe laleczki żyły na wolności. Zmieniłam im imiona z Na-omi, Kate, Elle i Nataszy na Różyczkę, Wiolę, Żonkile i Niezabudkę. Następnie przeprosiłam się z kredkami świecowymi i ożywiłam modne czarno-białe sukienki swoich dziewczynek kwiecistym deseniem w kolorze czerwonym, fioletowym, żółtym i niebieskim, tak żeby pasowały do ich imion. — To był najnowszy numer „Vogue"! — powiedziała Sylwia z irytacją, ale raczej rzadko odzywałyśmy się do siebie. Przygotowała mi drugie śniadanie, a potem popatrywała na mnie podejrzliwie. Pewnie to ona musiała spierać moje wymiociny z marynarki Taty. Kiedy już miałam brzuch pełen kanapek z masłem orzechowym, popitych sokiem z czarnej porzeczki, uspokojona zasiadła przed telewizorem. Wtedy wreszcie Tata wrócił. — Jak Mamusia wyglądała? — zapytałam. Tata wzdrygnął się i nie wiedział, co odpowiedzieć. Z mojej strony nie była to umyślna niezręczność. Nie rozumiałam, że Mamusia umarła i że została pochowana. Powiedziano mi, że śpi i że nie wróci do domu, ale że kiedyś się z nią spotkam w niebie. Mamusia czytała mi wiele bajek, więc łatwo mi było ją sobie wyobrazić, jak śpi w zamku, wokół którego rosną krzaki głogu, w jakimś odległym uzdrowisku, które nazywa się Niebo. Tata nie odpowiedział. Potem przez dłuższy czas o czymś szeptali. Chwilami wpadali w złość i zapominali o tym, by mówić cicho. Potem namiętnie się godzili i kiedyś przypadkiem nakryłam ich na tym, jak się nieprzyjemnie obściskiwali. Bardzo się starałam udawać, że mnie to 65 wcale nie obchodzi. Gniotłam w dłoni swoje papierowe przyjaciółki, a w wyobraźni bawiłam się w Duże Dziewczyny, które idą na tańce — razem z Różyczką, Żonkilką, Wiolą i Niezabudką. Ale nie mogłam tańczyć w nieskończoność. W nocy płakałam, kiedy musiałam spać na kanapie Sylwii. W dzień też nieraz płakałam, zamknięta w szkolnej toalecie, ale potem zawsze starannie wycierałam nos i buzię w karbowany papier toaletowy, zanim wymknęłam się z kabiny. W szkole wszyscy mnie omijali. Domyślam się, że matki przykazały swoim dzieciom nie wspominać o mojej mamie. Bawiły się więc bezpiecznie same, a ze mną w ogóle nie rozmawiały, nawet Betsy, moja najlepsza przyjaciółka. Tak się zachowywała, jakby samobójstwo matki było czymś zaraźliwym. Nadal siedziałyśmy razem, ale ona odsuwała się najdalej jak mogła, a na przerwę natychmiast wypadała z klasy, żeby tylko nie musieć ze mną zostać. Zaczęła bawić się z inną dziewczynką, która się nazywała Charmaine. Chodziły w kółko po boisku objęte wpół i szeptały sobie do ucha sekrety. Chciałam dać Betsy swoją nową Barbie i w ten sposób ją przekupić, żeby znów się ze mną bawiła, ale moją ofertę odrzuciła ze wzgardą, mówiąc, że lalkami bawią się tylko dzieci — choć dobrze wiedziałam, że ma w domu całą gromadę Barbie, bo zobaczyłam je, kiedy raz byłam u niej na podwieczorku. Ja nie mogłam zaprosić jej do naszego domu, ponieważ już w nim nie mieszkaliśmy. Potem jednak tam wróciliśmy. Tata i ja, i Sylwia też. — Ale to przecież dom Mamusi — protestowałam. — Ona by tu nie wpuściła Sylwii! — Nie bądź śmieszna, April. Wiesz, że Mamusia odeszła. To także mój dom, więc oczywiście będę w nim mieszkał. Razem z Sylwią. Teraz ona będzie twoją mamusią. 66 Nie zamierzałam na to przystać. A Sylwii też nie podobał się ten pomysł. — Nie cierpię tego domu! I nie zniosę tych wszystkich spojrzeń! — krzyczała. — Nie chcę tu mieszkać! I nie zamierzam zajmować się tym wstrętnym dzieciakiem! Ja chcę się bawić! Wynoszę się stąd! I wyniosła się. Zostaliśmy więc we dwójkę, Tata i ja. Nie bardzo wiedział, co ze mną zrobić. Zapytał panią Ste-venson, czyby mnie nie przyprowadzała ze szkoły i nie opiekowała się mną do czasu, aż on wróci z pracy, ale ona odmówiła i powiedziała, że może to robić tylko w wyjątkowych sytuacjach. Błagałam Tatę, by poprosił o to matkę Betsy, gdyż widziałam w tym świetną okazję na odnowienie z nią przyjaźni, ale ona też się nie zgodziła, mówiąc, że nie chce brać na siebie odpowiedzialności. — Przecież to tylko mała, grzeczna, cichutka dziewczynka! — zdenerwował się Tata. Bardzo się starałam zachowywać grzecznie i cichutko w obecności Taty, bo teraz często wpadał w złość, na zewnątrz więc stałam się bardzo cichutka. W myśli natomiast wykrzykiwałam głośno różne rzeczy razem z Różyczką, Wiolą, Żonkila i Niezabudką. Bawiłyśmy się całymi dniami i tańczyłyśmy całymi nocami. Same się o siebie troszczyłyśmy. Niepotrzebna nam była żadna mama ani żaden tata. Tata zaangażował pewną starszą panią, która miała mnie przyprowadzać i odprowadzać. Przyszła do nas i usiadła przed telewizorem, jakby to było jej miejsce. Nie mogłam ścierpieć, że siedzi na fotelu Mamusi. Nie chciałam, żeby swym wielkim pupskiem wygniatała ja-snofioletowe poduszeczki Mamusi. Następnym razem pognałam pierwsza na to miejsce i nie ruszyłam się stamtąd, choć kazała mi wstać z tego fotela. Wtedy ona uderzyła mnie po nogach. To ja ją kopnęłam. Więc z miejsca odeszła. 67 Następnie Tata przyjął młodą studentkę, Jennifer. Ta była różowa, puszysta i miła, pokazała mi, jak poprzyklejać moje kruche papierowe panienki do kartonu po płatkach kukurydzianych, żeby stały się trwalsze. Bardzo polubiłam Jennifer. Niestety Tata też. Miała mu znacznie więcej do pokazania niż mnie. Wkrótce Jennifer wprowadziła się do nas. To już nie było zarekwirowanie maminego fotela. Ona zajęła łóżko Mamusi. Od tej pory nie wolno mi było zaglądać do sypialni. Siedziałam w holu i czułam się bardzo osamotniona. Po raz pierwszy nie wystarczało mi towarzystwo Różyczki, Żonkili, Wioli i Niezabudki. Poszłam do łazienki i tam patrzyłam tępo w miejsce, gdzie przedtem stała wanna. Tata zlikwidował wannę i zastąpił ją kabiną prysznicową, ponieważ Sylwia twierdziła, że dostaje w niej dreszczy. Z tą zmianą już się nie mogłam pogodzić. Chciałam, żeby z powrotem była tam wanna. Chciałam znów móc wyciągnąć się w wannie i udawać, że przytulam się do Mamusi. Chciałam siłą rozewrzeć jej powieki, żeby wreszcie się obudziła. Okropnie za nią tęskniłam. Zaczęłam cichutko wymawiać jej imię. Potem szept stopniowo stawał się coraz głośniejszy, aż w końcu już krzyczałam. Zaczęło się dobijanie do drzwi. Wydawało mi się, że mocno je zamknęłam, ale Tata wypchnął je całym ciałem, zamek puścił, a ja poczułam jego twarde palce na swoich ramionach, jak mnie podniósł, i zaraz zaczął mną potrząsać tak silnie, że głowa mi latała w tył i w przód, w tył i w przód, aż cała łazienka zaczęła wirować mi przed oczami, jak na karuzeli. Głos Taty grzmiał: PRZESTAŃ SIĘ DRZEĆ! Nie mogłam przestać, bo się go bałam. Nie uciszyła mnie Jennifer ani pani Stevenson, która przybiegła do nas pędem zobaczyć, czy czasem ktoś nie próbuje mnie zamordować. Wrzeszczałam tak długo, aż ochrypłam. Tata musiał zawołać dok- 68 torą, który dał mi zastrzyk w pupę. Powiedział, że po tym będę spała — więc jeszcze bardziej zaczęłam krzyczeć. Doktor orzekł, że cierpię na „rozstrój nerwowy". Nic dziwnego, zważywszy na okoliczności. Powiedział, że potrzebuję dużo miłości i poczucia bezpieczeństwa. Myślę, że Tata nawet się starał. Dzień lub dwa. „Co taka jesteś spiczniała, April? Tatuś jest przy tobie. Tatuś cię kocha. No, dalej, uśmiechnij się. Mam cię połaskotać? Gili, gili, gili!" I szturchał mnie swoimi twardymi paluchami pod brodą albo pod pachami, dopóki nie wykrzywiłam buzi tak, że mógł uznać to za uśmiech. Ale przeważnie pozwalał mi się smucić do woli. W szkole zaczęłam mieć kłopoty. Kładłam głowę na ławkę i zamykałam oczy. Nauczycielka zapytała Tatę, czy mam dość snu. Tata powiedział, że aż za dużo. Nawet przestałam się budzić w porę, by zdążyć do łazienki. Teraz na dworze stale suszyły się prześcieradła. Tata złościł się, nazywał mnie dzidziusiem. Jennifer powiedziała, że to nic dziwnego, bo mogę być nerwowa po mamie. — To nie była jej prawdziwa matka — powiedział Tata. On też nie był moim prawdziwym ojcem, i dobrze, że nie był, dobrze, że w moich żyłach nie płynie ani jedna kropla jego krwi. On też był z tego zadowolony, bo kiedy miał już mnie dosyć — czyli w kilka miesięcy po śmierci Mamy — mógł mnie oddać z powrotem do opieki społecznej. Do ochronki. Wyglądało na to, że nikogo już nie obchodzę. Może Mamusia też by mnie sobie odpuściła. Prawie jej nie pamiętam, choć bardzo się staram ją sobie przypomnieć. Zostało mi tylko mgliste wrażenie, lekki zapach lawendy, jej ciężkie westchnienia. Niemniej wydaje mi się, że powinnam ją odwiedzić. Teraz już wiem, gdzie jest. Cmentarz Greenwood. Ta nazwa widnieje w moich aktach. Wyobrażałam sobie, że będzie to prawdziwy zielony las, miejsce pełne zieleni i drzew, gdzie rosną smukłe cisy i pną się bluszcze, miejsce przypominające baśniowy gotycki cmentarz z marmurowymi aniołkami, ale Greenwood to dzielnica na obrzeżach Londynu, a cmentarz rozciąga się wzdłuż ruchliwej drogi szybkiego ruchu. W końcu dochodzę do bramy i rozglądam się za kimś, kto mógłby mi wskazać odpowiedni kierunek. Ale w pobliżu nie widać żywej duszy. Nie lubię takich wyludnionych miejsc. Wolałabym mieć kogoś obok siebie. Najchętniej pobiegłabym z powrotem do stacji, ale teraz już nie mogę rezygnować. Trzeba było zaczekać i zapytać Marion... Nie. Już tu przyjechałam. Wszystko w porządku. Nie jestem przecież małym dzieckiem. Nie wierzę w duchy, nawet jeśli nawiedzają mnie duchy przeszłości. Ruszam, wybierając alejkę na chybił trafił. Mijam parę aniołów; mają odłamane skrzydła, a niektóre nawet utrącone głowy. Głaszczę omszałe stopy, dotykam marmurowej szaty, ściskam ręce małemu cherubinkowi z obtłuczonym nosem. Smutne, że nikt już nie dba o te groby. Wandale rozbijają je kijami baseballowymi i uważają to za świetną zabawę. Zbiera mi się na płacz, mimo że ci ludzie tu pochowani dawno obrócili się w proch. Może sto lat te- 70 mu albo jeszcze dawniej. Za stara to część cmentarza jak na Mamusię. Wybieram następną alejkę, cała w strachu, że się mogę zgubić. Słyszę chrzęst swoich kroków na żwirowej nawierzchni. Co chwila przystaję, nasłuchując. Rozglądam się wokół. Szeleszczą młode listki na drzewach, gałęzie kołyszą się w górę i w dół. W tylu miejscach ktoś mógłby się zaczaić. Chłopaki z kijami baseballowymi, włóczędzy, ćpuny... Och, jaka jestem głupia. Nie ma nikogo. Te kroki, które słyszę, to moje własne... Nabieram powietrza głęboko w płuca i przechodzę teraz przez kwaterę z grobowcami w wiktoriańskim stylu do bardziej eleganckiej części, gdzie na grobach są wystawione pomniki z cokołami i kolumnami i jakby całe domki dla zmarłych. Zastanawiam się, jak to jest, kiedy się tropi przeszłe pokolenia, dotyka złoconych liter na nagrobkach, znajdując grób swojej pra-praprababci. Moja prapraprababcia mogła być równie dobrze bogatą damą w jedwabnych krynolinach, jak i starą żebraczką w łachmanach. Ale kim była, tego nigdy się nie dowiem. Szybko mijam tę kwaterę i przechodzę do nowszej części cmentarza, gdzie groby stoją w karnych szeregach. Wzdrygam się na widok świeżych mogił, na których jeszcze piętrzą się wiązanki i wieńce. Przemierzam tę część wzdłuż i wszerz, żałując w duchu, że groby nie są rozmieszczone według porządku alfabetycznego. Zresztą może grób Mamusi nie jest właściwie oznaczony. Jakoś nie wydaje mi się, żeby Tata był skłonny wybulić większą sumę na nagrobek dla Mamy. Zresztą co by miał napisać: To tylko sen? Ukochana żona Daniela, przybrana matka pogrążonej w żałobie AprilP Krążę wokół grobów, oczy mi łzawią na ostrym wietrze. Nigdy jej nie odszukam. Może nie muszę odnaleźć tego miejsca. Może nawet lepiej, żebym ją wspominała tak 71 jak dotychczas, myślała o niej jak o Śpiącej Królewnie, ukołysanej szumem drzew w mojej wyobraźni... Jest! JANET JOHNSON. Złote lśniące litery na połyskliwym czarnym kamieniu — zbyt krzykliwe jak dla Mamusi. Jest też zdjęcie za szkłem w kształcie serduszka. Z bijącym sercem podchodzę bliżej. To nie ona. To musi być ona. Może to jakaś inna Janet Johnson — nazwisko i imię jest dość popularne — chociaż daty się zgadzają. To jednak ona. Wygląda młodziej. Ma jakiś śmieszny toczek na głowie. O, jaka ja głupia, to przecież welon ślubny. I zdjęcie ślubne. Cały Tata — uznał, że dzień jej ślubu był najszczęśliwszym dniem w jej życiu. Może zresztą był. Wygląda promiennie. Tego określenia używa się wobec panien młodych, a ona rzeczywiście wygląda jakby rozświetlona od wewnątrz, jej oczy mają blask, zza uchylonych warg widać lśniące białe zęby. Nie pamiętam, żeby tak wyglądała. Wtedy już nie było w niej tego światła. Biedna Mamusia. Szkoda, że nie pamiętam jej dokładnie. Ciekawa jestem, czy rzeczywiście mnie kochała. Nie tak jak Tatę, ale ciepłą, matczyną miłością. Czy też może zawsze byłam Śmietniczanką, która nigdy nie zmyje z siebie śladów miejsca swego pochodzenia? Płaczę. Szperam w szkolnej torbie w poszukiwaniu chusteczki do nosa. — O co chodzi, ślicznotko? Nieruchomieję. Jakiś mężczyzna człapie w moim kierunku, kluczy między grobami. Jest rozczochrany, obdarty, w ręku trzyma butelkę. Rozglądam się, ale wokół nie ma nikogo więcej. Tylko ja i on. A do bramy cmentarnej jest strasznie daleko. Odwracam się gwałtownie i ruszam prawie biegiem. 72 — Hej, nie uciekaj ode mnie! Mogę ci pomóc. Chcesz chusteczkę? Co? Wyciąga z kieszeni spodni brudną szmatkę i macha nią w moim kierunku. Może rzeczywiście chce mi pomóc? Nie wygląda na to. Kręcę głową i przestraszona usiłuję się uśmiechnąć. — Dziękuję, ale nic mi nie jest. Muszę już iść. Do widzenia. — Nie odchodź. Chcę tylko porozmawiać. Dlaczego płaczesz, co? Chcesz się napić? To ci, skarbie, dobrze zrobi. — Nie, naprawdę nie. — Jak sobie życzysz. Więcej zostanie dla mnie. — Podnosi butelkę i pociąga z niej łyk. Odchodzę, ale on idzie ze mną, lekko się zataczając. — To ktoś ci umarł? — pyta. — Tak... Moja matka. A mój ojciec... tam na mnie czeka... — Macham ręką w nieokreślonym kierunku. — Muszę już wracać do niego. Do widzenia. Uciekam od niego. Chyba mi nie uwierzył. Woła mnie, ale już się nie zatrzymuję. Słyszę jego kroki, ale zaciskam pięści i biegnę coraz szybciej, szkolna torba obija mi się na biodrach. Biegnę, ile sił w nogach, potykam się o kępę traw, zaczynam kuleć, ale biegnę dalej, zakosami poprzez groby, nie wiedząc nawet, czy biegnę we właściwym kierunku. Boję się, że mnie dogoni, schwyci mnie swymi usmolonymi łapskami — ale oto i łuk bramy cmentarnej, już prawie tam jestem! Pędzę w tym kierunku, wpadam w bramę, mijam ją, już jestem na ulicy i słyszę, jak samochody przejeżdżają obok mnie z hukiem. Opieram się o mur, ciężko dysząc. Jeśli go zobaczę, jak idzie po mnie, zacznę krzyczeć. Ale nie nadchodzi. Zrezygnował, został pewnie tam, na cmentarzu. Kiedy moje serce trochę się uspokaja, ruszam powoli, ciągle jeszcze nie na żarty wystraszona, ale już czując się bardziej bezpieczna. Nie wiem, czy powinnam o tym komuś opowiedzieć. Właściwie nic mi nie zrobił. Może nie miał złych zamia- 73 rów, ale szaleństwem byłoby chcieć to sprawdzać. Okropnie mi się nie podobał sposób, w jaki na mnie patrzył. I jak do mnie się zwracał: te jego „ślicznotko" i „skarbie". Myślę teraz o swojej matce, tej prawdziwej, a nie biednej Mamusi, spoczywającej w spokoju pod czarną płytą nagrobną. Może moja matka została napadnięta przez jakiegoś wstrętnego pijaka? I może dlatego nie mogła na mnie patrzeć? Nie wiem, dokąd idę. Straciłam orientację chyba przez huczące wokół samochody, jadące w różnych kierunkach. Nie przestaję odwracać się za siebie, by sprawdzić, czy czasem nie idzie za mną ten wariat. Nie wiem, co ja tu robię. To wszystko dzieje się jak we śnie. Już nic nie wydaje się rzeczywiste. Ale zaczynam się do tego przyzwyczajać. Straciłam poczucie tożsamości po tym, jak Mamusia umarła, a Tata się mnie pozbył. Czułam się tak krucha i nietrwała, jak Różyczka, Wiola, Żonkilka i Niezabudka. Następnie miałam dwie przybrane matki, w krótkich odstępach czasu. Przeczytałam to w swoich aktach. Pierwsza była podobna do cioci Pat, przyjmowała dzieci na krótko. Chyba pamiętam swoje szóste urodziny, u niej obchodzone. Odłożyłam na brzeg talerzyka srebrzyste różyczki z lukru, takie były ładne, ale ktoś sprzątnął mi talerz, zanim zdążyłam je schować. Następnie zamieszkałam z Maureen i Peterem. Przyjaciele nazywali ich Duża Mo i Mały Pete. Czy my też ich tak nazywaliśmy? Chyba nie. Domyślam się, że nazywaliśmy ich Mamą i Tatą. Byliśmy ich przybranymi dziećmi i tworzyliśmy sporą gromadkę. Niektóre przebywały tam tylko kilka dni, inne parę lat. Były takie, co zostały tam na zawsze. Zapytałam Dużą Mo, czy zostanę u nich na zawsze. — Możliwe, serdeńko — odpowiedziała i zaraz pobiegła rozdzielać dwóch starszych chłopców, którzy się pobili, i wyswobodzić malca, który zaplątał się w długą zasłonę, bo właśnie postanowił się nią okręcić. I tak to było. Nigdy nie zdarzała się odpowiednia chwila na swobodną rozmowę. Duża Mo nigdy nie miała czasu, by oderwać się od roboty i mnie przytulić. Nawet mi 75 na tym już nie zależało. Była dobrą, serdeczną kobietą, ale mnie nie podobał się jej wygląd. Może nie tak znów wiele wyższa od kobiety o przeciętnym wzroście, ale mnie, małej, wydawała się wielka jak wieża i szeroka jak balia. Duża Mo kojarzyła mi się z łańcuchem górskim, takie miała rozległe pagóry biustu, zadka i brzucha. Nosiła luźne workowate sukienki w różne wzorki, zimą z dżerseju w kolorze czerwonym, a latem kretonowe w różowy kwiecisty deseń. Nigdy nie nosiła rajstop, nawet zimą, więc jej nogi miały zawsze ten sam kolor: czerwony w różowe cętki. Czasem jak rozsiadła się na sfatygowanej kanapie, widać jej było ogromne majtasy. A kiedy wyciągała je z pralki, chłopcy nie mogli się powstrzymać od śmiechu. Ale Dużej Mo jakoś to nie przeszkadzało. Kiedy dopisywał jej dobry humor, machała nimi jak chorągiewką, a my pękaliśmy ze śmiechu. Mały Pete nie był taki znów mały, chyba normalnego wzrostu, ale przy Dużej Mo wyglądał jak jeszcze jeden dzieciak. Często też zachowywał się jak dzieciak, na przykład kiedy na czworakach robił babki z piasku razem z młodszymi dziećmi albo gdy naprawiał rowery ze starszymi chłopakami czy rozprawiał z nimi, zacietrzewiony, o piłce nożnej. Kiedyś nawet przejechał się na ich hulajnodze, przewrócił się wtedy i naciągnął sobie ścięgno. Duża Mo była na niego naprawdę zła, bo przez to nie mógł jej pomagać w domu przez cały tydzień. Mały Pete, zadowolony, mrugał porozumiewawczo do chłopców, a oni rechotali. Nie pasowałam do nich. Większość stanowili chłopcy, a ja w tamtym czasie zachowywałam się jak typowa dziewczynka, bo tak mnie Mamusia wychowała. Lubiłam, żeby moje ciuszki były zawsze czyste. Duża Mo kupiła mi ogrodniczki z wyhaftowanym niedźwiadkiem na kieszonce. — Masz, serdeńko, możesz teraz w nich szaleć, ile wlezie — powiedziała. — Nic nie szkodzi, jeśli je zabrudzisz. 76 Ale ja wcale nie chciałam ich brudzić. Siedziałam w kąciku po turecku, z opuszczoną głową i rozmawiałam z niedźwiadkiem. Udawałam, że jest on prawdziwym małym misiem, który nazywa się Przytulasek, a Różyczka, Żonkilka, Wiola i Niezabudka zajmowały się nim po kolei — karmiły go miodem, czesały jego futerko i wyprowadzały na spacer na srebrnym łańcuszku. — Ta mała April jest świrnięta. Nic, tylko szepcze do siebie: szu-szu-szu. Wariatka! — wyśmiewali się ze mnie chłopcy. Czasem naumyślnie na mnie wpadali, kiedy grali w piłkę. Kiedyś złapali mnie i postawili do góry nogami, a wtedy wypadły mi z kieszonki moje kwiatowe panienki. Żonkilka została podeptana, a jej żółta sukienecz-ka upaćkana błotem, Różyczka natomiast straciła nogę i już do końca swych dni musiała używać różowej protezy wyrysowanej kredką. Chłopcy dokuczali mi, kiedy próbowałam z nimi rozmawiać. Nie wiedziałam wtedy jeszcze nic o regionalnej wymowie. Wiedziałam tylko, że moja wymowa różni się od innych. Przypuszczam, że mówiłam tak jak Mamusia. Przedtem nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale moje szczebiotanie działało ludziom na nerwy. Nawet jak kiedyś przez zapomnienie nazwałam Dużą Mo Mamusią, wszyscy pokładali się ze śmiechu. Jeszcze przez wiele dni mnie przedrzeźniali. Chłopcy wołali za mną: „Mądra jak Salomonowe gacie" i przezywali mnie „Paniusią". Na początku oprócz mnie była jeszcze tylko jedna dziewczynka, i ona też przedrzeźniała mnie jak chłopcy, ale nie złośliwie. Esme z radością wszystkich naśladowała. Była ode mnie znacznie starsza, prawie już dorosła, ale miała Downa, tak że pod wieloma względami pozostawała jak dziecko. Ja potrafiłam już czytać, ale Esme nie mogła się w tym połapać, czasami więc czytałam jej różne opowiadania. Nieraz też wymyślałam własne historyjki, na przykład opowiadając jej najnowsze przygody moich 77 kwiatowych panienek. Esme była zachwycona. Dopytywała się, skąd wzięłam te historyjki, nie rozumiejąc, że opowiedziałam je z głowy. — Tu są te historyjki — mówiłam. — Pokaż — nalegała Esme, odgarniając mi włosy znad ucha i wpatrując się intensywnie, jakby chciała zobaczyć, co tam jest w środku. Podobały jej się moje długie włosy, przebierała w nich swoimi niezgrabnymi palcami, jakby przeczesywała grzebieniem. Esme nosiła krótko przycięte włosy. Proste ciemne kosmyki przylegały do jej płaskiej twarzy. Zastanawiałam się, czy ona wie, że nie jest ładna. Kiedy Duża Mo nie mogła usłyszeć, niektórzy chłopcy przezywali ją brzydko, ale ona zdawała się tym nie przejmować. Sporo bawiłyśmy się razem. Czasami nie mówiłam normalnie, po swojemu, tylko naśladowałam Esme, tak jak ona mówiąc krótkimi, prostymi zdaniami. Zaczęłam też tak mówić w nowej szkole i moja nauczycielka odbyła rozmowę z Dużą Mo. Nie wiem, czy to dlatego, że zaczęli się obawiać o mnie i mój rozwój, w każdym razie kilka tygodni później Duża Mo i Mały Pete postarali się o przysposobienie następnej dziewczynki. — Na imię ma Pearl. Od ciebie, April, jest parę lat starsza, ale zdaje się, że dobra z niej dziewczynka. Ona też sporo przeszła, biedulka. Coś mi mówi, że się zaprzyjaźnicie — powiedziała Duża Mo. —• Już mam przyjaciółkę — wybąkałam, ale oni chyba nie brali w rachubę Esme, a o Żonkili, Niezabudce, Wioli i kulawej teraz Różyczce nic nie wiedzieli. Odtąd Pearl miała być moją przyjaciółką. Czarnowłosa, z dużymi niebieskimi oczami wyróżniała się pięknymi zębami, które pasowały do jej imienia*, a do tego by- * pearl (ang.) — perła 78 ły ogromne, co miało znaczenie, gdyż nieraz mnie gryzła. Kiedy jednak Duża Mo spostrzegła okrągły czerwony ślad od ugryzienia na moim przedramieniu, powiedziałam, że sama się ugryzłam. Wiedziałam, że gdy na Pearl naskarżę, zemści się na mnie srodze, gdy tylko zostaniemy same. Jeszcze teraz, kiedy o niej myślę, serce zaczyna mi walić. Pearl była znacznie bardziej groźna niż jakikolwiek pijak na cmentarzu. Duża Mo organizowała dla mnie, Esme i Pearl sobotnie wyjścia. Raz poszłyśmy do kina na film „Piękna i bestia". Esme strasznie się podobał gadający czajnik, i za każdym razem, kiedy pojawiał się na ekranie, wyła ze śmiechu. Ja się nie śmiałam. Nie płakałam też, mimo że Pearl w ciemności wykręcała mi palce oraz napluła mi do kubeczka z lodami. Duża Mo myślała, że trzymamy się za ręce i dzielimy lodami. Wszystkim się zdawało, że ja i Pearl jesteśmy w jak najlepszej komitywie. Miałam nadzieję, że przynajmniej w szkole będę bezpieczna, gdyż Pearl była co najmniej dwa łata starsza ode mnie, ale tyle naopuszczała lekcji, że nawet nie potrafiła jeszcze czytać, więc została cofnięta o dwie klasy. Małemu chłopcu, który siedział ze mną w ławce, kazali się przesiąść, aby miejsce obok mnie zajęła Pearl, „skoro wy dwie tak się ze sobą przyjaźnicie". Próbowałam uciec od niej na przerwie, ale ona biegała szybciej ode mnie. Huknęła mnie w plecy książką. — Masz mi pomagać w czytaniu, April. No dalej, bierz się do roboty, bo naskarżę na ciebie. Musiałam usiąść przy niej i pokazywać jej w czytance wszystkie po kolei słowa o Freddym i jego misiu. Pearl udawała, że czyta, kiedy przesuwałam palcem po literach, ale podkładała swoje własne słowa. Może nie umiała czytać w potocznym rozumieniu tego słowa, ale z pewnością potrafiła mnie czytać. 79 — Była sobie głupia, krostowata, śmierdząca dziewczyna, która nazywała się April. Nikt jej nie lubił, nawet jej rodzona mama i tata, bo ją po prostu wyciepnęli. Tak, a coście myśleli? A ta durna grubaska powiedziała: Nic się nie martw, April, biedaczko, damy ci przyjaciółkę. Ale jak wam się wydaje, czy Pearl będzie się przyjaźnić z April? — Powiedziała to takim tonem, jakby nadal czytała. Szturchnęła mnie mocno łokciem w bok. — Mówię do ciebie, głu-polu. Czy ja jestem twoją przyjaciółką? No jak? Jestem? — Nie! Tak! Nie wiem! — odpowiedziałam zdezorientowana. — To się zdecyduj, półgłówku. No dobra, odpowiem za ciebie. Jak nie chcesz być moją przyjaciółką, to znaczy, że jesteś moim śmiertelnym wrogiem. W szkole Pearl była okropna, ale w domu jeszcze gorsza. Codziennie wieczorem, kiedy zbliżała się pora kąpieli, robiło mi się niemal słabo. Sporo nas czekało w kolejce do łazienki, więc Duża Mo wymyśliła, że zrobi nam frajdę, jeśli będziemy się razem kąpały. Próbowałam się chować, ale to okazało się daremne. — Znalazłam cię! — zawsze triumfalnie wołała Duża Mo, potrząsając mną, kiedy wyciągała mnie spod łóżka. Widzę, że wcale nie jesteś lepsza od chłopców, serdeńko. Oni też nie lubią się kąpać. Ale ty przecież chcesz być czystą dziewczynką, prawda? No, chodź już. Pearl czeka na ciebie w wannie. Jak ją znam, to pewnie już sobie puszcza bańki mydlane. Błagałam, bym mogła kąpać się raczej w towarzystwie Esme. — O, nie, moja miła. Esme to już duża panienka, pod wieloma względami. Ona powinna myć się na osobności. Wskakuj do wanny razem z Pearl. Duża Mo bez trudu podniosła mnie swoimi wielkimi łapskami, nagle zagniewana. — O co chodzi? Miałyście z Pearl małe nieporozumienie, czy co? 80 Małe nieporozumienie oznaczałoby kłótnię. Nie odważyłabym się sprzeciwić Pearl. Musiałam się z nią kąpać. Kiedy Duża Mo była razem z nami w łazience, Pearl nie mogła posunąć się za daleko, chociaż szczypała mnie pod wodą i orała paznokciami u nóg skórę moich chudych łydek. Ale kiedy Duża Mo wychodziła po ręczniki, które suszyły się w kuchni, Pearl zaczynała swoją ulubioną zabawę — w syrenkę. — Co robią syrenki? No, powiedz, April — szeptała z ustami tuż przy mojej twarzy. Jej wielkie zęby połyskiwały złowrogo. Na białych ramionach osiadła piana mydlana. Czarne mokre włosy przylegały jej ściśle do czaszki. — Mówię do ciebie, April, nie słyszysz? Głucha jesteś? — Złapała kosmyk moich włosów i dziabnęła palcem prosto w ucho, aż zadzwoniło mi w całej głowie. — Ja... nie wiem, co robią syrenki — jąkałam się, gdy zadała mi to pytanie po raz pierwszy. — Taka mądrala, a nie wie! No więc pomyśl chwilę, ty tumanie, po co syrenki mają długie, rybie ogony? No, po co? Zaczęłam się cofać, ale zaraz natrafiłam plecami na emaliowany brzeg wanny. — Odpowiadaj! A może ty nie masz języka? Zaraz sprawdzimy. — Ciągnęła za moją dolną wargę, aż musiałam otworzyć usta. — Fuj, jest, co za obrzydlistwo, zrób z niego użytek. Powiedz, po co syrenki mają ogony? — Żeby mogły pływać — odpowiedziałam cichutko. — Brawo! Załapała! Pierwsza klasa! No więc —- pływaj! Bez ostrzeżenia chwyciła mnie za kostki u nóg i gwałtownie szarpnęła. Znalazłam się na środku wanny z głową pod wodą. Zaczęłam się szamotać, ale Pearl mocno mnie przyciskała, żebym nie mogła wypłynąć. Nieudolnie próbowałam ją kopać, ale nie miałam siły, zresztą nic nie widziałam. W głowie mi huczało, jakby woda wlewała mi się przez uszy. Zrozumiałam, że ona chce mnie utopić, 81 i mimo przerażenia i bólu błysnęła mi pocieszająca myśl — wreszcie Pearl znajdzie się w opałach. W tej samej chwili ujęła mnie pod pachy i moja głowa wychynęła na powierzchnię. Zaniosłam się kaszlem i płaczem. — Zamknij się, durna — powiedziała Pearl, siadając prosto, jak gdyby nigdy nic. — I ty chcesz być syrenką? Nie najlepiej idzie ci pływanie. Musisz jeszcze potrenować. — To mówiąc, wepchnęła mnie z powrotem pod wodę. Nie zawsze usiłowała mnie utopić. Duża Mo przeważnie była z nami w łazience, a nawet kiedy gdzieś wychodziła, Pearl potrafiła zachowywać się zupełnie normalnie, rozchlapując wodę i opowiadając głupie kawały. Nigdy jednak nie wiedziałam, w którym momencie zaatakuje, co wcale nie polepszało sytuacji. Aż w końcu to ja zaatakowałam. 11 Próbowałam zabić Pearl. Nie, wcale nie. Zresztą nie wiem. Nie wiem już, co jest prawdą, a co nie. Pamiętam tylko, co wszyscy mówili. Każdy dopytywał się, jak do tego doszło, i za każdym razem musiałam opowiadać wszystko od początku. Powtarzali, żebym się odprężyła, że się nie spieszy, ale byłam tak spięta, że stałam się twarda jak stal. Trzeba by pewnie łomu, żebym się otworzyła. Chyba winę miałam wypisaną na czole. Wszyscy byli przekonani, że pchnęłam ją naumyślnie. Zresztą może i tak było. Pearl leciała na dół z rozłożonymi rękoma, z nogami jakby osobno rozrzuconymi, głośno krzycząc, tak że widać jej było dokładnie wszystkie zęby. Myślałam, że wyląduje na nogach i zaraz wbiegnie na górę, żeby mnie dopaść. Ale upadła z hukiem na plecy, z jedną nogą dziwacznie wysuniętą na bok. Czekałam, aż zacznie płakać, ale nie wydała żadnego odgłosu. Stałam niepewnie na szczycie schodów, patrząc na nią z góry. Natychmiast wszyscy się zbiegli: Duża Mo, Mały Pete, Esme, chłopcy. Teraz oni, zamiast Pearl narobili wiele krzyku. Mały Pete zawołał pogotowie, podczas gdy Duża Mo siedziała w kucki przy Pearl, trzymając ją za rękę i przemawiając do niej. Pearl nie reagowała. Mia- 83 ła półprzymknięte powieki, ale oczy nieruchome, jakby niewidzące. — Ona nie żyje — zawyrokował jeden z chłopców. — Nie — zaprzeczyła bez przekonania Duża Mo. — Co się właściwie stało? Czy ona się poślizgnęła? Wszyscy patrzyli teraz na mnie. — April ją zepchnęła! — Niemożliwe. April, zepchnęłaś ją? Nie odpowiedziałam. Nie miałam odwagi. Też się bałam, że Pearl może nie żyć, ale to by znaczyło, że już na mnie nie poskarży. W końcu przyjechała karetka, Pearl została przytroczona do noszy i zapakowana do dużego białego samochodu. Duża Mo pojechała razem z nimi. Nie było jej przez całą noc. W końcu wróciła po śniadaniu — sama. — Pearl umarła! — domyślił się jeden z chłopców. Wszyscy zaczęli się na mnie gapić. Płatki kukurydziane, które jadłam na śniadanie, podeszły mi do gardła, w ustach czułam już ich gorzki smak. — April jest morderczynią! Wszyscy to powtarzali szeptem, nawet Esme, choć wątpię, czy rozumiała, co to słowo znaczy. — Przestańcie powtarzać te głupstwa — warknęła Duża Mo. Oczy miała podkrążone, włosy w smętnych strąkach. — Pearl żyje, ale biedactwo jest w ciężkim stanie. Ma zwichnięty staw biodrowy, złamaną nogę, pęknięte żebra i skręcone nadgarstki. Czeka ją wiele tygodni w szpitalu. Westchnęłam z ulgą. — April, muszę z tobą porozmawiać — powiedziała Duża Mo surowym tonem. Wzięła mnie za przegub, jakby brzydziła się ująć mnie za rękę, i zaprowadziła do swego prywatnego saloniku. Normalnie nam, dzieciom, nie wolno było przestępo-wać progu tego pokoju. Chodziły słuchy, że stoi w nim 84 telewizor z ekranem tak dużym jak w kinie, prócz tego są tam wielkie skórzane kanapy i białe futrzaki. Tymczasem jedyny telewizor, jaki tam stał, był mniejszy niż ten z dziecinnego pokoju, kanapę pokrywała powyciągana perkalikowa narzuta, a dywanu w ogóle nie było, jeśli nie liczyć mizernego kilimu w mdłym kolorze gotowanej owsianki. Cały czas się w niego wpatrywałam podczas rozmowy z Dużą Mo. Właściwie to tylko ona mówiła w nieskończoność. — Pearl wszystko mi opowiedziała — zaczęła Duża Mo. Zwiesiłam głowę. — Nie dziwię się, że masz skruszoną minę. Popchnęłaś ją naumyślnie, prawda? Zrezygnowana kiwnęłam głową. — Celowo! — upewniała się Duża Mo. Musiałam to przyznać. — Mogłaś ją zabić — powiedziała Duża Mo. — Chłopcy mieli rację, mogłaś stać się morderczynią. Powinnam zeznać na policji, co naprawdę tu się wydarzyło, April. Czekałam, a serce waliło mi jak młotem. — Ale nie możemy sobie pozwolić tu na skandale. Biorę na wychowanie dzieci od ponad dwudziestu lat i nigdy nie miałam tego typu kłopotów. Opiekowałam się najgorszymi łobuziakami, ale nigdy żadnemu dziecku nie stała się tu krzywda, jeśli nie liczyć niegroźnych guzów czy siniaków albo podbitego oka, co się nieraz podczas bójek zdarza, ale nigdy nic takiego jak teraz. Pearl powiada, że ją napadłaś bez żadnego powodu! Miałam powód. To Pearl była morderczynią, i to czterokrotną. Podarła Niezabudkę, Żonkile, Wiolę i Różyczkę na drobne kawałki. A tak uważałam, żeby ich nie zobaczyła. Bawiłam się nimi w tajemnicy przed nią. Jeżeli kręciła się gdzieś w pobliżu, zabawa odbywała się tylko w myśli, a przy tym pilnowałam się, żeby poruszaniem ust się nie zdradzić. Ni- 85 gdy też nie zostawiałam ich na wierzchu, by Pearl nie dostrzegła moich kwiatowych panienek. I stale zmieniałam miejsce ich pobytu. Raz mieszkały w pudełku po butach, innym razem przenosiłam je do wilgotnej torebki, gdzie trzymałam gąbkę, ukrywałam je też między kartami książki „W dzikich ostępach". I byłyby bezpieczne, ale niestety zdradziła mnie Esme. Kiedyś, zanim jeszcze nastała Pearl, pozwoliłam jej pobawić się moimi papierowymi lalkami i ona nigdy tego nie zapomniała. We trzy siedziałyśmy w pokoju dziecinnym: ja, Esme i Pearl. Esme przeglądała kolorowe magazyny Dużej Mo, za każdym razem śliniąc palec i przewracając kartki tak energicznie, że słychać było trzask maltretowanego papieru. — Przestań, Esme. Działasz mi na nerwy. Zresztą po co ci to? I tak nie umiesz czytać. — A właśnie że umiem. Prawda, April? Czytam, i to dużo — broniła się Esme. — Potrafisz czytać, Esme — potwierdziłam. — Gadanie — obruszyła się Pearl. — Jej czytanie jest nic niewarte. Jest ciemna jak tabaka w rogu. — Wcale nie jestem ciemna — upierała się Esme. — Jestem jasna, zobacz, jaka jestem jasna. — To mówiąc czochrała swoje włosy, by zademonstrować, że są jasne. Pearl zaczęła ją przedrzeźniać, ale Esme tym się nie przejęła. — Jak te panie — zauważyła Esme, stukając palcem w fotografię. Nagle coś przykuło jej uwagę. — Żonkila! Patrz, April, to przecież Żonkila! Miała rację. To była ta sama modelka, chociaż inaczej uczesana i prezentowała kostium kąpielowy. Esme wykazała się bystrością. — Żonkila? — zdziwiła się Pearl. — O czym wy, kre-tynki, mówicie? 86 — Żonkila to ulubiona papierowa panienka April — wyjaśniła Esme. — Ona ma: jeden, dwa, trzy, cztery piękne papierowe panienki. — Zamknij się, Esme. Ale było za późno. Pearl już wiedziała. Odnalezienie ich stało się tylko kwestią czasu. Wydawało mi się, że będą bezpieczne wewnątrz moich wełnianych, zimowych skarpetek, ale Pearl węszyła jak pies gończy. Któregoś dnia po podwieczorku weszłam do naszego pokoju i zobaczyłam, że szuflada, gdzie trzymałam bieliznę, jest niedomknięta. Rzuciłam się do środka i znalazłam jedną skarpetkę — pustą. Na samym dnie leżała druga. A w niej — szczątki moich kwiatowych panienek. Wysypałam je na dywan, żeby zobaczyć, czy uda mi się je posklejać, tak jak zrobiłam to z Różyczką, doprawiając jej brakującą nogę. Ale Pearl pocięła je dokładnie, na drobne strzępki. Z moich panienek zrobiła konfetti. Próbowałam jeszcze przenieść je do wyobraźni, ale Pearl i tu udało się dotrzeć. Już nie potrafiłam ich sobie wyobrazić. Żonkila, Różyczka, Niezabudka i Wiola stały się tylko ścinkami papieru. Zaczęłam płakać. — Co się stało, April? — Pearl wetknęła głowę do mojego pokoju. Wyszczerzyła zęby. — Beksa lala, ryczywół. Co to, dzidzia chce swoje cacy zabaweczki? Maże się z powodu kawałków papieru? Naprawdę, jesteś jeszcze głupsza niż Esme. Patrz, smarkata, to przecież śmiecie! Podniosła z podłogi gaiść kwiatowych panienek i rzuciła mi je w twarz. Żółte, czerwone, fioletowe i niebieskie strzępki osiadły mi na włosach, przykleiły się do twarzy. Poczułam, jakbym i ja rozpadła się na drobne kawałki. Chciałam do Mamusi, Tatusia, ale ich przecież nie było. Nie miałam nikogo. Byłam nikim. Pearl toczyła w palcach jeden różowy ścinek, przypuszczalnie kawałek nogi Różyczki, który starałam się jak 87 najlepiej dobrać kolorem. Ze śmiechem wypstryknęła go z palców, jakby to była baba z nosa. W tym momencie przebrała się miarka. Nie mogłam tego dłużej znieść. Rzuciłam się na nią. Zauważyła, że nie żartuję. Zerwała się do ucieczki, ale ją dogoniłam na szczycie schodów. Uderzyłam ją pięścią w klatkę piersiową — przez chwilę chwiała się, potem cofnęła o krok, drugi — po czym runęła ze schodów, spadając na sam dół. — Naumyślnie ją popchnęłaś, tak było, April? — powtarzała Duża Mo. — Bez żadnego powodu? Kiwnęłam głową, ponieważ rzeczywiście ją popchnęłam, i żadnego powodu Duża Mo by nie zrozumiała. Nikomu o tym nie opowiadałam, nawet Marion. 12 Może Marion by zrozumiała. Ona jest dziwna. Jeśli zdarzy mi się niegrzecznie zachować albo nie posłać łóżka, gotowa jest zrobić z tego wielką historię i zrzędzić bez końca, jakbym była najgorszą dziewczyną na świecie, a z drugiej strony nawet okiem nie mrugnęła, kiedy poznała moją przeszłość. Nadal trwała w zamiarze wzięcia mnie na wychowanie. Swoim postępowaniem daje mi do zrozumienia, że ma do mnie zaufanie, bo zostawia na wierzchu swoją torebkę, nigdy nie zamyka przede mną wartościowych przedmiotów, mimo że wie, w co byłam wplątana w Sunnybank. Posłano mnie tam, gdyż Duża Mo uznała, że stanowię zagrożenie dla pozostałych dzieci. Sunnybank to był specjalny dom dziecka, rodzaj zesłania dla trudnych przypadków. Rzeczywiście niektóre starsze dziewczęta były trudne. Giną, Wenecja i Rayanne miały na przykład swój własny damski gang. Giną była najstarsza i sprawiała najwięcej kłopotów. Wszyscy jej się bali, nawet część personelu. Mnie to jednak nie dotyczyło, gdyż Giną wzięła mnie pod swoje skrzydła. Chyba teraz powinnam wracać do domu. Jestem już prawie na stacji, w ręku trzymam ważny całodniowy bilet. Przy odrobinie szczęścia mogę zdążyć, jeszcze zanim Marion wróci ze swego dyżuru w księgarni Oxfam*. I będzie przekonana, że spędziłam ten dzień w szkole. * Oxfam — organizacja charytatywna niosąca pomoc głodującym 89 Niemiła byłam dziś dla niej. No cóż, ona też okazała się niemiła, bo nie chciała mi kupić komórki. Ale przecież naprawdę się starała z tymi kolczykami. Mogłam powiedzieć „przepraszam", przymierzyć je i pokazać, że mi w nich ładnie. Może kupiła mi tort urodzinowy na podwieczorek. Poprzedniego dnia oglądałyśmy torty u Marksa i Spencera. Mogłabym zadzwonić do Cathy i Hanny, zapytać je, czyby nie przyszły do mnie na tort. Przedtem musiałyby przyrzec, że nie pisną ani słowa, że mnie nie było w szkole. Właściwie nie wiem, co im powiedzieć. Może po prostu, że miałam- ochotę powagarować, ale na pewno byłyby tym zdziwione. W ich oczach jestem przykładną uczennicą. Nigdy w życiu by nie uwierzyły w to, w co byłam zamieszana w Sunnybank. Nie wyglądał nawet na dom dziecka. Był to zaadaptowany na placówkę wychowawczą duży budynek, będący podróbką stylu Tudorów, położony w rozległym ogrodzie. Na wejściowej bramie wyrzeźbione było duże słońce z promieniami. Przebierałam palcami po tych promieniach, kiedy huśtałam się na bramie. Kiedyś niechcący włożyłam palec w zawiasy, a wtedy Giną ssała go, by mnie tak nie bolało, i dała mi całą tubkę drażetek Smar-ties. Byłam ulubienicą Giny. Podobało jej się, kiedy zachowywałam się jak małe dziecko, więc w jej towarzystwie ssałam kciuk i po dziecinnemu szczebiotałam. Pierwsze moje lato w Sunnybank było naprawdę upalne, a wtedy Giną specjalnie dla mnie urządziła basenik w plastikowej miednicy. Opalałyśmy się na słońcu całymi godzinami, Giną, która miała ciemną karnację, szybko opalała się na mahoń, ale pamiętała, by nasmarować dokładnie olejkiem moje chude ramionka, ręce i nogi, tak troskliwie, jak robiła to Mamusia. Pilnowała mnie też nocami, kiedy wraz z Wenecją i Rayanne przemycały mnie ukradkiem do swojego poko- 90 ju. Nie co noc, ale tylko wtedy, gdy na nocną zmianę zostawali Billy i Lulu. Obydwoje mieli twardy sen, nigdy się nie budzili. Wtedy Giną i członkinie jej gangu wymykały się z domu, podobnie zresztą jak i chłopcy, chociaż nigdy nie wyprawiałyśmy się razem z nimi. Giną zrobiła z nas dziewczyński gang wyspecjalizowany we włamaniach. Ja stanowiłam główne narzędzie Giny, jeśli chodzi o włamywanie się do domów, ponieważ byłam taka mała. Większość ludzi zostawia na noc otwarte okienko od łazienki. Giną podsadzała mnie do połowy wysokości rynny biegnącej obok, a dalej musiałam się sama wdrapać do góry i wetknąć rękę aż po pachy do wewnątrz, wcisnąć głowę i wkręcić się aż do pasa, tak by dosięgnąć do parapetu i potem ostrożnie opuszczać najpierw jedną nogę, potem drugą, aby wylądować w umywalce. Kiedy robiłam to po raz pierwszy, myślałam, że utkwiłam tam już do końca życia — głowę miałam uwięzioną w cudzej łazience, a pupa i nogi sterczały na zewnątrz. Płakałam ze strachu, ale jednocześnie zagryzałam dolną wargę, by nikt mnie nie usłyszał. Ogarnięta desperacją wykonałam jeszcze jeden rozpaczliwy wyrzut ciała i wtedy udało mi się wylądować — głową naprzód — w umywalce, przedtem jednak tak boleśnie nadziałam się na kran z zimną wodą, że omal nie straciłam przytomności. Potem już bez trudu dawałam sobie radę, ale nigdy nie polubiłam tej roboty. Nieraz podczas tych złodziejskich wypraw zdarzało mi się posikać w majtki, albo jeszcze gorzej, tak bardzo bałam się, że nas złapią. Musiałam wymknąć się z cudzej łazienki, a wszędzie panowały egipskie ciemności, znaleźć drogę na schody, wstrzymywać oddech przy każdym skrzypnięciu podłogi, wsłuchiwać się, czy czasem nie cichnie pochrapywanie gospodarzy uśpionych w sypialni, oglądać się bez przerwy za siebie i sprawdzać, czy ktoś się za mną nie skrada, by mnie złapać i oddać w ręce policji. 91 Musiałam zejść cichutko po schodach, wykombinować, jak tu otworzyć Ginie tylne drzwi — a także Rayanne i Wenecji, jeśli akurat rozbawione nie pękały ze śmiechu. Naprawdę je to bawiło. Dla mnie każda sekunda wydawała się torturą, nawet jeśli wszystko szło jak z płatka, a przecież nie zawsze się udawało. Kiedyś nie mogłam się zorientować, jak działają te wszystkie zamki i zasuwki przy drzwiach od ogródka, majstrowałam przy nich w nieskończoność, a Giną poganiała mnie szeptem z drugiej strony. Nagle usłyszałam nad głową czyjeś ciężkie kroki, a potem szuranie kapciami po schodach. Zaczęłam dawać Ginie rozpaczliwe znaki z okna kuchennego. Ona wskazała na drzwi wejściowe, ale kroki zbliżały się już do holu, moja wpadka wydawała się nieunikniona. Potrząsnęłam głową, ale Giną nagle zniknęła mi z pola widzenia. Myślałam, że mnie tam zostawiła, i zaczęłam płakać, ale zaraz się znów pojawiła, trzymając w ręce but. Stłukła szybę, wsunęła rękę do środka i wyciągnęła mnie stamtąd. Zanim człowiek ten dotarł do wybitego okna, my byłyśmy już za ogrodzeniem. Miałam we włosach szkło i poranione ręce od tego przeciągania, ale przynajmniej udało nam się uciec. Tym razem. Ciężko mi było żyć ze świadomością, że po tym razie przyjdą następne i jeszcze dalsze. Nie chodziło tylko o to, że mogą nas złapać. Najgorszy dla mnie był strach, że za kradzieże pójdę prosto do piekła. Mamusia uczyła mnie, że nie można niczego kraść, nawet jeśli to są tylko winogrona leżące na posadzce w dziale spożywczym u Marksa i Spencera. Kiedy zauważyła, że je gryzę, zbeształa mnie z takim smutkiem, że nie chciałam potem pójść spać, w obawie, by podczas snu nie pochłonęło mnie piekło. Stałam się April-Złodziejką-Winogron, i żeby to odrobić, powinnam być dobra do końca życia. Jednak niewiele brakowało, a zamordowałabym Pearl i dlatego zostałam zamknięta razem z tymi złymi dziewczętami, stając się również zła. 92 Chyba nie miałam wielkiego wyboru. Ginie nie można było się sprzeciwić. Nie można też było poskarżyć się na nią. Personel w Domu Dziecka bardzo często się zmieniał. Kiedyś nastała nowa wychowawczyni i od razu wdała się w awanturę z Wenecją. Wenecja ją uderzyła, a tamta bez namysłu jej oddała, przez co musiała natychmiast opuścić placówkę, co nawet jak na ten Dom Dziecka stanowiło błyskawiczną rotację. Najdłużej pracował tu Billy, ale on bał się Giny i jej gangu. On bał się prawie wszystkich. Nawet mnie. Nauczyłam się spoglądać na niego naprawdę twardo, otwierając szeroko oczy, tak że niemal wychodziły mi z orbit. To mu dopiero działało na nerwy. Znał moje akta. Może bał się, że wybrałam go sobie na następną ofiarę. Lulu była nawet miła na swój ckliwy sposób, ale nigdy nie słuchała uważnie, co się do niej mówiło. Patrzyła na ciebie i potakiwała, ale jej uwagę zaprzątała jedna myśl — Bob, jej chłopak, wielki zwalisty facet, który przychodził do niej na nocny dyżur i razem oglądali telewizję. Nosili podobne T-shirty. T-shirt Lulu miał napis: KOCHAM BOBA, a T-shirt Boba: KOCHAM LULU. Nawet gdy Boba nie było w pobliżu, Lulu zdawała się odbierać jego sygnały, jak gdyby oboje nosili słuchawki i nadajniki. Siedziałam więc cicho. W nowej szkole też siedziałam cicho. Już mnie zmęczyły ciągłe starania, by się z kimś zaprzyjaźnić, wobec tego trzymałam się na uboczu, a podczas przerw chowałam się do ubikacji. Na lekcjach w ogóle się nie odzywałam. Lepiej było siedzieć cicho, żeby nauczyciele myśleli, że jest się ociężałym umysłowo i nie zna się odpowiedzi na ich pytania. Zresztą i tak czułam się ociężała umysłowo, a to z powodu niedostatku snu. Lepszą sytuację miały Giną, Wenecja i Rayanne, ponieważ one chodziły same do średniej szkoły, a mnie do podstawówki odwoził minibus z Domu Dziecka. Miał wymalowane wielkie słoneczko po obu stronach i napis: DOM 93 DZIECKA SUNNYBANK. Ktoś dopisał farbą w sprayu: DLA PÓŁGŁÓWKÓW. Czułam się tak, jakby mnie też naznaczono amarantową farbą w sprayu. Raz w tygodniu posyłano mnie do jednej pani, która w swoim gabinecie miała mnóstwo zabawek. Myślałam, że to była nauczycielka ze szkoły specjalnej, a ja uczęszczam do niej na łatwiejsze lekcje, ale teraz wydaje mi się, że to raczej była psycholożka. Chcieli dowiedzieć się, do jakiego stopnia jestem zła albo może opóźniona, czy też jak mówiły moje szkolne koleżanki —.porąbana. Nie wiem, co by było gorsze. Wiedziałam, że jestem zła, obraz Pearl nadal mnie prześladował, a za każdym razem, kiedy pojawiała się w moich snach, znów ją spychałam ze schodów. Teraz, po tylu nocnych wyprawach z Giną, stałam się też złodziejką. W okolicy wrzało. Policja przyszła do Domu Dziecka przeprowadzić dochodzenie. Prawie się posiusiałam, kiedy zobaczyłam mężczyznę w mundurze, Giną jednak zachowała spokój, odpowiadając na wszystkie pytania wzruszeniem ramion albo burknięciem. Wenecja i Rayanne zachowywały się równie nonszalancko. Chłopcy natomiast chcieli być za sprytni, stawali się agresywni i utrzymywali, że się ich molestuje. Giną tylko się chytrze uśmiechała, wiedząc, że to oni będą w pierwszym rzędzie podejrzani. Nikomu nie przyszło do głowy, by mnie podejrzewać, nawet nie byłam przesłuchiwana. Nie zająknęłam na ten temat ani słowem podczas sesji terapeutycznych. Posłusznie bawiłam się cudacznymi lalkami w gabinecie tej pani, dotykając je bardzo ostrożnie, ponieważ miały nieprzyzwoite, realistyczne pupy. Inaczej urządziłam domek dla lalek, wkładając do wanny lalkę przedstawiającą mamusię. Lalkę, która miała być tatą, zamknęłam w szafie. Lalkę-niemowlaczka obracałam w palcach, ale nigdzie nie znalazłam śmietnika dla lalek. 94 Śmietnik więc narysowałam flamastrem wziętym z biurka tej pani, ale ona zaczęła mi się uważnie przyglądać, co mnie spłoszyło. Przerobiłam śmietnik na wielki wazon i dorysowałam kwiatki w różnych kolorach — czerwonym, żółtym, niebieskim i fioletowym. Wtedy rozpłakałam się, ale pani nie wiedziała, dlaczego. Kiedy wróciłam do domu dziecka, Giną spostrzegła, że płakałam. Opowiedziałam jej o Żonkilce, Różyczce, Wioli i Niezabudce oraz co się z nimi stało. Uznała, że jestem stuknięta, skoro robię kwestię o papierowe laleczki, niewarte ani grosza. A ja zwiesiłam głowę i szlochałam. — Głowa do góry, April — pocieszała mnie. Próbowałam się rozchmurzyć, ale bez powodzenia. — Ja cię pocieszę, zobaczysz — obiecała Giną. W sobotę pochodziła po sklepach beze mnie. Wróciła z naręczem lalek Barbie, które wetknęła mi do rąk. — Masz! — oznajmiła z triumfem. — Prawdziwe lalki, a nie jakieś tandeciarstwo z papieru. Dotykałam nabożnie ich spiczastych palców, spiczastych piersi i spiczastych stóp. Nadal w cichości opłakiwałam swoje kwiatowe panienki, ale te lalki Barbie były nadzwyczaj szykowne. Oficjalnie nie mogłam się nimi bawić, bo co by Billy i Lulu sobie pomyśleli — że niby skąd je mam, ale w tajemnicy przed wszystkimi, ukryta w szafie z lekko tylko uchylonymi drzwiami, które 'wpuszczały wąską smugę światła, świetnie się bawiłam. Wyobrażałam sobie, że mieszkam razem z Barbie-Ann, Barbie-Beth, Bar-bie-Chris i Barbie-Denise w prawdziwym domu, gdzie czeszemy się nawzajem, zamieniamy ubraniami i mamy wspólne sekrety. Giną czasami wczołgiwała się ze mną do szafy i też się bawiła. Wtedy robiło się trochę za ciasno, bo Giną była naprawdę duża. Poza tym nie umiała być cierpliwa, zbyt gwałtownie szarpała maleńkie ubranka, rozrywając przy tym szwy, ale przecież nie mogłam jej wyprosić. 95 Kiedyś pojawiła się jeszcze jedna dziewczyna; nie Wenecja ani Rayanne, tylko starsza, zawsze posępna dziewczyna o imieniu Claire. Miała długie proste włosy i z nikim się nie przyjaźniła. Nikt też nie kwapił się, by z nią porozmawiać. Nie mogła być znacznie starsza ode mnie, gdyż chodziła jeszcze do podstawówki, chociaż wyglądała na nastolatkę. I zachowywała się odpowiednio do wyglądu; zadawała się ze starszymi chłopakami, którzy mogli z nią robić, co tylko chcieli. Claire próbowała się ze mną zaprzyjaźnić, ale Giną tak ostro zaprotestowała, że stało się to niemożliwe. Claire nadal od czasu do czasu zaglądała do mojego pokoju, w końcu kiedyś nakryła mnie na zabawie lalkami Barbie. Popatrywała na mnie błagalnie, ale ja nie ośmieliłam się zaprosić jej do wspólnej zabawy w obawie przed Giną. Następnego dnia lalki Barbie przepadły bez śladu. Nie było ich w szafie w pudełku po butach, gdzie kładłam je spać. Nie wczołgały się do tenisówek ani do kaloszy, które dokładnie obmacałam. Nie przeszły na paluszkach po dywanie do mojej szuflady, gdzie trzymałam majtki, by udawać, że śpią pod namiotem moich T-shirtów. Nie wyglądały też z kieszeni mego szlafroczka i nie czaiły się skulone w piórniku. Szukałam wszędzie, ale nigdzie ich nie było. Wiedziałam, że Giną się wścieknie. Nie na mnie. Wściekła się na Claire, bo uznała, że to ona musi być winna, choć się nawet nie zająknęłam, że widziała moje lalki. Claire zaklinała się, że nie ma pojęcia, o czym Giną w ogóle mówi, i upierała się przy swoim nawet wtedy, gdy Giną szarpała ją za włosy. Ja jej wierzyłam, błagałam więc Ginę, by przestała, ale nikt nie był w stanie powstrzymać Giny, jeśli już się do czegoś zabrała. Pchnęła biedaczkę tak mocno, aż ta wpadła na ścianę, i sama zaczęła przeszukiwać sypialnię Claire, drąc i niszcząc połowę jej rzeczy. Zaczęłam ryczeć, co Giną opacznie zrozumiała. 96 — Nie przejmuj się, April. Dostaniesz z powrotem swoje lalki, już moja w tym głowa — powiedziała. Cisnęła na bok kołdrę, rozrzuciła poduszki, po czym złapała za materac. Claire jęknęła boleśnie, gdy Giną podniosła go triumfalnym gestem. Pod materacem leżały pochowane moje Barbie, każda z nich zawinięta w bibułkę jak w całun. — Wiedziałam, że je masz, ty wstrętna złodziejko! — wybuchła Giną. — Gorzko tego pożałujesz! Claire miała powody, żeby żałować, choć błagałam Ginę, żeby zostawiła ją już w spokoju. Oczywiście Giną też była złodziejką. Najpewniej sama ukradła te lalki. Ale to było co innego. Ona zrobiła to dla mnie. Ten rodzaj kradzieży nie wydawał się taki naganny, zwłaszcza gdy się mieszkało w Sunnybank. To był sposób na zdobywanie różnych rzeczy, na troszczenie się o siebie. Niemiłe to wspomnienie. Wolę o tym nie myśleć. Dlaczego więc wsiadam do niewłaściwego pociągu? Dlaczego chcę jechać do Sunnybank? Giny tam już nie będzie. Może mieć teraz dwadzieścia jeden albo dwadzieścia dwa łata. Jakoś trudno mi ją sobie wyobrazić jako dorosłą osobę. Ciekawa jestem, co ona teraz robi? Może siedzi? 13 Giną §|||§| Trochę trwało, zanim znalazłam to miejsce. Już zaczęłam podejrzewać, że może wszystko to sobie wymyśliłam. Ale jest, stoi. Brama z rozchodzącymi się promieniami słonecznymi. Znów przebiegam po nich palcami, kiedy wpatruję się w otynkowany na biało dom z żółtymi drzwiami. Nie ogarniają mnie żadne uczucia na ten widok. To trochę tak, jakbym grała w filmie. Stoję przed drewnianą bramą. Sunnybank to po prostu wielki budynek. Może nawet nie ma w nim już domu dziecka. Kogo chcę oszukać? Na zaniedbanym trawniku walają się porozrzucane zabawki, a wszędzie na werandzie widać rzucone w nieładzie rowery i deskorolki. Na podjeździe sfatygowany minibusik. Ciekawe, czy Billy nadal go prowadzi. Nie mam ochoty go widzieć, ani też Lulu, nawet jeśli są tu gdzieś w pobliżu. Jedyna osoba, z którą bardzo bym chciała się spotkać, to Giną. Bez przerwy płakałam, kiedy musiałam wyjechać z Sunnybank. Złapali nas, mnie i Ginę. Lulu i Billy już na nas czekali, kiedy starałyśmy się wemknąć cichutko do domu o świcie po nocnych włamaniach. To Claire. Ona nas wydała. Nie było mowy, żeby jakoś się z tego wyłgać czy wykręcić. Giną miała przy sobie stertę płyt CD, wetkniętych do kieszeni kurtki, trzysta funtów i sporo złotej biżuterii zawiniętej w chusteczkę. 98 Skierowano mnie do szkoły specjalnej. Nie wiem, dlaczego nie odesłano tam też Giny. Może już była na to za stara, a może uznano, że w pewnym sensie ona już taka była, tak ukształtowana. Nowa szkoła miała dać mi jeszcze jedną szansę. Nie chciałam tam jechać, ale nikt mnie o to nie pytał. To jest właśnie najgorsze w ośrodkach opiekuńczych — że nie masz wyboru. Posyłają cię tu, odsyłają tam. Miałam wrażenie, że zostałam wywalona z Sunnybank, gdyż mieli mnie tam już dość. Przez ostatni tydzień mojego pobytu zabroniono mi spotykać się z Giną. O dalszych nocnych wyprawach nie było mowy. Wprawiono nowe zamki i zainstalowano alarm na drzwiach wejściowych, zapasowych, a nawet w oknach. Lulu musiała teraz bardziej pilnować dyscypliny, co parę godzin wstawała i sprawdzała, czy leżymy grzecznie w łóżkach. Zaczekałam, aż obejdzie wszystkie pokoje i każdego sprawdzi. Wtedy wymknęłam się i poszłam odszukać Ginę. Wdrapałam się na jej łóżko, a ona przytuliła mnie mocno do siebie. Płakałam, Giną, zdaje się, też płakała, bo kiedy mnie pocałowała, miała mokre policzki. Siedziałam u niej ńa kolanach przez całą noc, aż do rana. Nigdy już jej nie zobaczyłam. Raz napisała do mnie do szkoły, ale że nie była specjalnie biegła w pisaniu, zrobiła dla mnie rysunek, a na dole kartki złożyła ozdobny podpis, pełen zawijasów. Do tego dodała mnóstwo pocałunków. Przez pierwszy rok co tydzień do niej pisałam, choć nie miałam większych nadziei, że mi odpowie. Może powinnam jeszcze raz do niej napisać. Personel Sunnybank ma chyba jej adres. Popycham bramę i wchodzę. Przez chwilę wpatruję się w drzwi, a potem dwukrotnie stukam kołatką. Otwiera mi młoda blondynka w ogrodniczkach, przepasana w talii ściereczką do naczyń. Jest uczesana w kit- 99 ki, w które wplecione ma małe kokardki. Lulu też nieraz się czesała w śmieszne sterczące warkoczyki. Ludzie, którzy pracują z dziećmi, często chcą ubierać się tak samo jak one. — Lulu pewnie tu już nie pracuje, prawda? Potrząsa przecząco głową, majtając kitkami na boki. — Jakaś Lulu tu kiedyś pracowała, ale to już dawno temu i ja jej nie znałam. — A Billy? Kitki znów są wprawione w ruch wahadłowy. — Chcesz się z nimi skontaktować? — Właściwie to nie. Raczej chodzi mi o jedną dziewczynę, ma na imię Giną... — A, Giną! Trzeba było od razu tak mówić! — Znasz ją? — Wszyscy znają Ginę — odpowiada z uśmiechem. — Ale chyba już tu nie mieszka? — Nie, ale często do nas zagląda, należy też do naszej kadry wykładowców. — Giną ma wykłady? — Objeżdża wszystkie domy dziecka na południowym wschodzie z pogadankami dla dzieci. Ma z nimi znakomity kontakt. Mogą na niej polegać, ponieważ sama przeszła taką drogę jak one. A ty? — Patrzy sceptycznie na mój schludny szkolny mundurek. — Mieszkałaś tu kiedyś? — Tylko przez krótki czas. Przyjaźniłam się z Giną. Ale to chyba nie ta Giną. — Jest tylko jedna Giną! Mieszka niedaleko stąd, na osiedlu Kempton. Widzisz ten wysoki blok? Ona mieszka od strony południowej, na najwyższym piętrze, pod numerem 144. Możesz tam pójść, odwiedzisz ją. Na pewno będzie zachwycona twoją wizytą. Idę na to osiedle, chociaż jestem przekonana, że to nie ma sensu. To nie może być moja Giną. Ta jeździ z wykła- 100 dami. Jedyny temat, który Giną mogłaby wykładać, to włamywanie się do domów i mieszkań. Może to wcale nie jest dobry pomysł: iść tam? Nawet nie wiem, jakie jest to osiedle Kempton. Już dość miałam niemiłych spotkań. Rozglądam się ostrożnie wokół, a kiedy jakieś dziecko znienacka zbliża się z głośnym turkotem na deskorolce, podskakuję ze strachu. Dzieciak śmieje się pogardliwie i odjeżdża. Nie mogę być tak dziecinna. Osiedle nie najgorzej przecież wygląda. Niektóre mieszkania musiały tu zostać wykupione, sądząc po fikuśnych firaneczkach i kolorowych doniczkach w oknach, a także pomysłowo pomalowanych na wszystkie kolory tęczy drzwiach wejściowych i balkonowych. Co prawda nie można tego powiedzieć o nadpalonych śmietnikach i brzydkich wyrazach powypisywanych na ścianach. Wciskam guzik, by przywołać windę, czekam w nieskończoność, a potem wchodzę ostrożnie, by nie wdepnąć w kałużę. Naciskam guzik ostatniego piętra, ale w połowie drogi winda się zatrzymuje i do środka ładuje się dwóch chłopaków z ogolonymi głowami i w różnych miejscach zakolczykowanych. Przełykam ślinę i cofam się pod ścianę. Na szczęście zachowują się tak, jakby mnie tam w ogóle nie było. Popatruję z ukosa na ich kolczyki, ciekawe, co by Marion powiedziała, gdybym to ja zjawiła się w domu z takimi ozdobami. Jeden z nich zauważa, że się na nich gapię, i pokazuje mi język, też z kolczykiem na czubku. Śmieję się nerwowo i wychodzę z windy szybko, gdy zatrzymuje się na czternastym piętrze. Mam wrażenie, jakbym była na dachu świata. Widzę wszystko naokoło na odległość wielu mil, ale muszę mocno się złapać poręczy, bo boję się, że ta przestrzeń zaraz mnie wessie. Posuwam się wzdłuż galeryjki i w końcu znajduję drzwi opatrzone numerem 144. Pukam raz, tak 101 delikatnie, że może nawet nikt nie usłyszy mego pukania. W każdym razie nie moja Giną. Otwiera mi młoda kobieta, jest bosa, ubrana w dżinsy i obszerną niebieską koszulę. Trzyma na biodrze pięknego maluszka z bujną czuprynką. Patrzy na nas z przekrzywioną główką. To nie jest Giną. — Przepraszam — jąkam się. — Szukam... Czy to Giną? Jest wprawdzie duża, rosła i śniada, ale przecież całkiem inna. Ta Giną jest dorosła, atrakcyjna, szykowna, jej długie włosy są starannie zaplecione, ozdobione powpinanymi paciorkami. Ma w nosie brylancik, a w uszach srebrne kolczyki w kształcie półksiężyców, które podzwaniają, dyndając nad jej pulchnymi ramionami. Nie wygląda wcale groźnie, uśmiecha się przyjaźnie. Ale teraz uśmiecha się już od ucha do ucha. — April! — woła. — Moja malutka April! Obejmuje mnie serdecznie, przygniatamy wciśnięte między nas dziecko. Czuję znane ciepło, zapach pudru i piżma. — Giną, to ty! — wołam i wybucham płaczem. — Aha, cała April ■— mówi Giną ze śmiechem. — Zawsze miałaś oczy w mokrym miejscu, ale byłaś moją ukochaną dzieciną, zgadza się? Ej, a jak ci się podoba moja prawdziwa dziecina? No, powiedz. — Z dumą demonstruje mi maluszka, któremu daje siarczystego buziaka i łaskocze pieszczotliwie. Dziecko przytula się do niej mocniej i zanosi śmiechem. — Jest śliczna. — To on. Beniamin. Nie przejmuj się, wszyscy go biorą za dziewczynkę, bo ma rozkoszną buzię, no i pewnie z powodu tych loczków. Męczą mnie, żebym zaprowadziła go do fryzjera, ale przecież to byłby grzech obcinać takie piękne kędziorki. Prawda, maleństwo? Beniamin śmieje się i potrząsa główką, aż mu loczki podskakują. 102 — Rzeczywiście ma śliczne loczki — odpowiadam, pociągając nosem. — Potrzebna ci chusteczka, jak zawsze. Wchodź do środka, April. Co za niespodzianka, nie mogę uwierzyć. Ile masz teraz lat? Jedenaście? Dwanaście? — Czternaście. Akurat dziś kończę. — O! Wszystkiego najlepszego, dziecino! Delikatnie popycha mnie do środka. Jej przedpokój ma kolor turkusowy jak dno basenu, z delfinami na ścianach nurkującymi w górę i w dół. Salonik fioletowy z czerwonymi zasłonami, wielkimi czerwonymi poduchami z pluszu i wielką czarno-białą pandą, która siedzi rozparta we własnym bujanym foteliku, który też jest czerwony. Idę za Giną do kuchni. Pomalowana na kanarkowy kolor, tak jaskrawy, że przydałyby się tu okulary od słońca. Giną podaje mi rolkę ręczników papierowych, sadza Beniamina na wysokim dziecięcym krzesełku, wtyka mu do łapki suchara, i dopiero wtedy nastawia czajnik. — Bardzo mi się podoba twoje mieszkanie — chwalę nieśmiało i wycieram nos. — No, ładne, prawda? Wzięłam starszych chłopaków z Sunnybank, żeby pomogli mi je wymalować — mówi, stawiając na stole pomarańczowe kubki w kwiatowe wzorki. — Tak po prostu tu przyjechałaś? — Chciałam ciebie znaleźć. — Och, April, bo teraz ja się rozpłaczę — rozczula się Giną i obejmuje mnie. Ale zaraz parska śmiechem. — Idę o zakład, że dopiero się zdziwiłaś, kiedy usłyszałaś, jaka to się ze mnie zrobiła porządna pańcia? Pamiętasz, cośmy razem wyprawiały? Z ciebie to była prawdziwa wiewiórka, tak się sprytnie potrafiłaś wszędzie wkręcić, jak byłaś mała. W mgnieniu oka wdrapywałaś się po rynnie, by smyrgnąć przez okno. — Czy znalazłaś kogoś na moje miejsce, kiedy wyjechałam? 103 - Nie. Wszyscy byli do niczego w porównaniu z tobą. A ja jakoś straciłam serce do tej roboty. Tęskniłam za tobą, mała. — Nie pisałaś do mnie. — Owszem, napisałam. — Przysłałaś mi rysunek. — A, wiesz, nigdy jakoś nie miałam zacięcia do pisania listów, a w Sunnybank trudno się dopchać do komputera, bo bez przerwy okupują go chłopaki. Poza tym nie miałam się specjalnie czym chwalić i dlatego nie pisałam. Postępowałam jak idiotka, wplątywałam się w różne głupie historie, a potem zafundowałam sobie dziecko, co było z mojej strony grubym błędem. — Mówisz o Beniaminie? — Nie, poprzednie dziecko. Ja sama zresztą byłam jeszcze dzieckiem. Woda w czajniku zaczyna wrzeć. Czuję, jakby w głowie też mi się gotowało. — A co się z nim stało? — pytam. — Czy je... Czy je oddałaś? Łza spływa po policzku Giny. — Musieli mi ją zabrać. Nie byłam dla niej dobrą matką. — Przecież dla Beniamina jesteś wspaniałą matką! — Ale nie dla Amy. Owszem, kochałam ją, i to bardzo, ale przeważnie nie byłam przy zdrowych zmysłach, próbowałam różnych świństw, nie wiedziałam, na jakim świecie żyję. Dali mi to mieszkanie, pomogli mi się urządzić, ale ja sama siebie nie mogłam upilnować, a co tu dopiero mówić o dziecku. Ona często chorowała. I ja też. Wtedy jeszcze często kradłam, raz mnie złapali, wysłali do poprawczaka, a Amy oddali do ośrodka opiekuńczego. — Och, Giną — obejmuję ją za szyję. — Nie, nie masz co się użalać nade mną. To moja wina. Nie nadawałam się do niczego. Wszystko spieprzyłam. 104 — Ale jak mogli ci ją zabrać, skoro ją kochałaś? Przecież ona była twoja. Czy nie mogła z tobą zostać? — Wtedy nie. Może powinnam była bardziej się starać, by mi ją zostawili? Ale czułam, że ona będzie miała ze mną parszywe życie. Nie wydaje mi się też, żeby ona marzyła o takiej matce. I nie chciałam, żeby przechodziła jak paczka z rąk do rąk, poniewierała się po domach dziecka, tak jak ja. Dałam więc ją do adopcji. Ma teraz świetną rodzinę. — Giną uśmiecha się, chociaż łzy nadal toczą się jej po policzkach. — Nie patrz tak na mnie, April. Uważałam, że tak będzie najlepiej. Teraz jest jej dobrze, wiem, że jest szczęśliwa. Więc i ja jestem szczęśliwa. Kiepsko było ze mną po tym, jak ją oddałam. Na jakiś czas nawet trafiłam do wariatkowa, ale w końcu się pozbierałam, wróciłam do rozumu, zerwałam z nałogami i — popatrz, jaka teraz jestem! Muszę jeszcze przejść parę egzaminów. Mnóstwo czasu mi to zabiera, wiesz, jaka jestem do pisania, ale zrobię to. Zostanę pracownicą opieki społecznej. I z nikim się nie będę pieścić. Dam bachorom popalić, jeśli nie będą mnie słuchać. Wiem przynajmniej, jak to jest. Mnie na nic nie nabiorą. Byłam tam, robiłam to samo, spieprzyłam, co tylko się dało. A teraz opowiadam im o tym wszystkim. Niektórzy, najbardziej zatwardziali, nie chcą niczego przyjąć do wiadomości, ale te młodsze dzieciaki czują do mnie trochę szacunku. — Ja też czuję do ciebie szacunek — bąkam i czerwienię się, bo to jednak głupio brzmi. — Mam nadzieję! — odpowiada Giną. Stawia na stole herbatę dla nas, a Beniaminowi daje butelkę mleka. Potem szeroko się do mnie uśmiecha. — No dobrze, April, a co dostają solenizantki? Wytrzeszczam na nią oczy. — Tort! — Giną otwiera kredens i wyciąga stamtąd wielką blaszkę. Odsłania ją teatralnym gestem. Moim 105 oczom ukazuje się połówka biszkoptu oblanego różowym lukrem z napisem wykonanym z drażetek Smarties: „Sto lat". — Wiedziałam, że przyjdziesz dzisiaj! — Śmieje się. Dalej wybałuszam oczy. — Żartuję, głuptasie. Upiekłam go na urodziny jednego dziecka z naszej klatki. Prowadzę tu klub, tak się bawimy. Beniamin to uwielbia, bo każdy chce się z nim bawić. Zawsze jak ktoś ma urodziny, ja piekę ciasto. Przypomina mi się Marion, może czeka na mnie w domu z tortem kupionym u Marksa i Spencera, wyłożonym na kryształowy talerz na specjalne okazje. Pewnie się zastanawia, dlaczego jeszcze nie wróciłam ze szkoły. Zacznie się martwić. Gdybym miała komórkę, tobym do niej zadzwoniła. Sama jest sobie winna. Głupio mówię. Sama jestem głupia. Gawędzę z Giną, zjadam urodzinowe ciasto, dając Beniaminowi kawałeczki lukru, ale cały czas myślę o Marion. Mogłabym poprosić Ginę, żeby pozwoliła mi zadzwonić ze swojej komórki. Chciałabym, ale jednak nie mogę. Marion zapytałaby, gdzie ja się podziewam. A gdyby wyszło na jaw, że poszłam na wagary, Marion by się wściekła. Mogłabym powiedzieć, że jestem u Cathy albo u Hanny. Ale wtedy może zechciałaby przyjść po mnie. Zbyt to wszystko skomplikowane. Nie będę do niej dzwoniła, ale zaraz wrócę do domu, przeproszę ją i jakoś to naprawię. — Lepiej już pójdę, Giną. Moja przybrana matka będzie się niepokoić. — Dobre z ciebie dziecko, April — mówi Giną. Wcale nie jestem dobra; jestem zła, zła. Giną ściska mnie mocno na pożegnanie. Przytulam się do niej; chciałabym stać się taka malutka jak Beniamin, żeby mnie cały czas wszędzie ze sobą nosiła. 106 — Bądźmy w kontakcie, mała — prosi Giną. — Napiszesz do mnie? Tym razem zaraz ci odpiszę, obiecuję. Zjeżdżam na dół śmierdzącą, ciasną windą i walczę ze łzami. Kiedy jestem już na podwórku, spoglądam w górę i widzę Ginę, jak stoi na balkonie. Trzyma Beniamina obiema rękami, więc nie może mi pomachać, ale kiwa mi głową, Beniamin też. Wyglądają jak dwa ciemne kwiaty chwiejące się na wietrze. Giną jest wspaniałą mamą. Ciekawa jestem, czy moja mama dostała w życiu jeszcze jedną szansę. 14 7 Н FAIKLEIGH \£ і Muszę wracać do domu. Jestem w metrze, w drodze do stacji Waterloo. Wymyślę coś dla Marion. Wymyślałam już wiele historii na własny użytek. Ale ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia. Nie odnalazłam jej. Nie, to głupie. Znalazłam dwie wspaniałe przyjaciółki, jedną nową, drugą z dawnych lat. Odnalazłam swoją pierwszą przybraną matkę i grób tej, która mnie adoptowała. Tyle osób dziś spotkałam, a jednak nadal czuję się zagubiona. Bardziej samotna niż kiedykolwiek przedtem. Potrzebuję tylko tej jednej osoby. Jak ja ją odnajdę? Może być wszędzie. To tak, jakby szukać igły w stogu siana. Listka herbaty w śmietniku. Śmietniczanka. Ale jest jeszcze jedno miejsce. Mam ważny bilet. Mogę pojechać tam z Waterloo. Chyba żebym wróciła do domu, do Marion. Nie jestem dobra w podejmowaniu decyzji. Na początku wspólnego życia z Marion nie mogłam nawet zdecydować się, co chcę na podwieczorek. Bo w Fairleigh nie dawano nam wyboru. Po prostu — chlast! — zrzucano nam na plastikowe talerze łyżkę pieczonej fasoli albo jajecznicę. W piątki po obiedzie dostawało się dodatkowo drożdżówki z lukrem — różowe z dżemem, białe z rodzynka- 108 mi albo żółte z wisienką na wierzchu, ale ja tak wolno jadłam, że przeważnie ich dla mnie nie starczało. Bo taki był warunek — najpierw zjeść do końca główne danie. Czasami zjadała je za mnie Julia, duża dziewczyna, która ukradkiem podbierała moją porcję, ale potem zaprzyjaźniła się z anorektyczką, która jej płaciła po dwadzieścia pensów od talerza, więc Julia swoje zainteresowanie jedzeniem przeniosła na jej porcje. Nie nęci mnie podróż sentymentalna do Fairleigh. Mieszkałam tam przez pięć lat, dłużej niż gdziekolwiek indziej. Nie wyjeżdżałam wtedy nigdzie na wakacje, jeśli nie liczyć jednego bardzo smutnego lata, kiedy pojechałam na obóz dla dzieci specjalnej troski, gdzie głównie pomagałam personelowi. W tym roku pojadę z Marion na wakacje do Włoch. Pięć dni zwiedzania zabytków, miejsc związanych z historią i sztuką, a następne pięć to pobyt nad morzem ze względu na mnie. — Tak będzie sprawiedliwie — orzekła Marion. — Ty masz prawo do wakacji, tak samo jak ja. Ona jest sprawiedliwa, nawet jeśli czasami nudzi. Ojej, jak już późno. Co zrobić, jeśli zadzwoniła już do Cathy czy Hanny i dowiedziała się, że nie poszłam dziś do szkoły? Chciałabym teraz być u Cathy albo u Hanny. Z nimi prawie zawsze czuję się normalna, zwyczajna. Razem wyśmiewamy się z nauczycieli albo na nich narzekamy, wzdychamy do chłopaków albo lamentujemy z powodu swoich włosów, figury czy pryszczy. Rozmawiamy o tym, co byśmy chciały, żeby nas w życiu spotkało, ale nigdy nie rozmawiamy o tym, kim jesteśmy i skąd pochodzimy. One są takimi przyjaciółkami, o jakich zawsze marzyłam. Miałam koleżanki w Fairleigh, ale one były takie jak ja — dziewczyny z problemami, trudne, złe, smutne, wściekłe. Dlatego tam nas wysłano. Do szkoły dla zagro- 109 żonych dziewcząt: mających kłopoty z nauką, dziewcząt specjalnej troski, sprawiających trudności wychowawcze, pogrążonych w depresji. Zebrano nas razem do kupy, ubrano jednakowo w biało-niebieskie kraciaste sukienki i niebieskie blezery. Każda dostała identycznego misia w niebieskim kubraczku z dzianiny, którego mogła zabrać ze sobą do łóżka. W ciągu dnia miałyśmy lekcje w bardzo małych grupach, tak żeby każdej z nas można było poświęcić sporo uwagi. Ja nie chciałam niczyjej uwagi. Wolałam zamknąć się w sobie i w ten sposób trzymać się z dala od kłopotów. W szkole było parę dziewcząt z Downem jak Esme u Dużej Mo. Zaprzyjaźniłam się z jedną bardzo miłą dziewczynką z Downem, która miała tyle lat co ja. Nazywała się Liza i strasznie lubiła słodycze. Codziennie kupowała lizaka w szkolnym sklepiku. — Ja jestem Lizanka — powtarzała gdakliwie, a brzmiało to tak śmiesznie, że w końcu i ja się śmiałam. Chciałam siedzieć z Lizą na lekcjach i móc razem z nią kolorować obrazki jej świecowymi kredkami. Dostawała specjalne obrazki do alfabetu. Wyobrażałam sobie, jak to jest dobrze siedzieć sobie i w spokoju kolorować obrazki — abażur na A, barana na B, cebulę na C, ale ja musiałam odrabiać arytmetykę, uczyć się fizyki i angielskiego. Nie umiałam dodawać ani wykonywać doświadczeń czy wymyślać opowiadań i na początku nie było ze mnie żadnego pożytku. Myślałam, że po prostu jestem tępa. Nie wiedziałam, że z powodu częstego zmieniania szkół i opuszczenia wielu lekcji mam wiele zaległości w elementarnych zagadnieniach. W Fairleigh bardzo starano się nadrobić ze mną te zaległości. Po jednym czy dwóch semestrach czułam się, jakby ktoś nałożył mi okulary, przez które nareszcie mogłam wyraźnie widzieć. Ale nie było to takie przyjemne. Przedtem wolałam widzieć tylko to, co się dzieje w mojej 110 własnej głowie, a teraz nie mogłam już śnić na jawie. Musiałam wysilać umysł, wymyślać odpowiedzi. Matematyka, fizyka i zajęcia techniczne były dla mnie zmorą, ale bardzo lubiłam angielski i wprost uwielbiałam historię. To dzięki pannie Bean lekcje te stały się dla nas świetną zabawą. Była starsza od większości nauczycieli i wyglądała śmiesznie w swych sweterkach dzianych na drutach i utrzymanych w pastelowych kolorach — jasnoniebieskim, bladoróżowym i w mdłym fiolecie. Nazywałyśmy ją Beanie Dzidzia, ale ona oczywiście o tym nie wiedziała. Nikt nie śmiał zachowywać się niegrzecznie na jej lekcjach. Była znacznie bardziej wymagająca od pozostałych nauczycieli. Męczyła mnie nieraz okropnie. „Postaraj się, April!" „No dalej, pomyśl trochę!" „Nie, nie tak, stać cię na więcej". Ale czasami jej lekcje stawały się seansem czarów. Zwłaszcza lekcje historii. Kiedy uczyłyśmy się o starożytnym Rzymie, pozwoliła nam wziąć z sypialni prześcieradła i owinąć się nimi, tak by zrobić z nich togi. Zorganizowała nam też rzymską ucztę z winem (sok z czarnej porzeczki udawał wino) i różnymi przysmakami (panna Bean przyniosła toffi i krówki domowej roboty, lody kokosowe i dodatkowo lizaki dla Lizy). Wykonałyśmy własnoręcznie model Koloseum (pokazała nam je na fotografii zrobionej przez siebie podczas rzymskich wakacji), do tego miniaturowych Rzymian z kartonu, dzikie zwierzęta i pierwszych chrześcijan. Na widok kartonowych postaci poczułam ukłucie w sercu, bo przypomniałam sobie Niezabudkę, Żonkilkę, Różyczkę i Wiolę, szybko jednak pochłonęło mnie to zadanie. Wymodelowałam dzikie bestie, a następnie wycięłam zwycięskiego gladiatora, który w zaciśniętej dłoni trzymał miecz zrobiony z wykałaczki pomalowanej złotą farbą w sprayu. — Brawo, April, znakomicie to zrobiłaś! — zawołała panna Bean. 111 Nabrałam już dużej wprawy, kiedy przeszliśmy do okresu wiktoriańskiego. Zadowolona zasiadłam do konstruowania ozdobnej wiktoriańskiej willi z dużego kartonowego pudła, obok miałam stertę opakowań po płatkach kukurydzianych i już zaczęłam odwzorowywać detale z obrazków z wypożyczonej z biblioteki historycznej książki o epoce wiktoriańskiej, gdy kilku bardziej opóźnionym dziewczętom wszystko się pomieszało i zaczęły dopominać się o następną ucztę z togami i winem. — Nie, nie, tamci to byli Rzymianie. Żyli setki lat przed epoką wiktoriańską — tłumaczyła panna Bean. Ale one nie mogły tego pojąć. Wszystko to dla nich było jedno i to samo. A ludzie z epoki wiktoriańskiej wydawali im się tak samo starożytni jak Rzymianie. — Powiem wam, co zrobimy — powiedziała panna Bean. — Wszyscy narysują drzewo genealogiczne swojej rodziny, a wtedy przekonacie się, że wasze prapraprabab-ki żyły za czasów królowej Wiktorii. Siedziałam nieporuszona. Nie włączyłam się do głupich żartów na temat drzewa genealogicznego i ciotecznej babci Brzozy czy stryjecznego dziadka Dąbka. Nawet nie wzięłam do ręki pióra. Siedziałam z rękami złożonymi na kolanach, wbijając sobie w skórę paznokcie. Panna Bean przechodziła od ławki do ławki, rzucając uwagi, doradzając tu i tam. Wypisała ołówkiem drukowanymi literami „Tata" i „Mama" na kartce Lizy, która z wysuniętym z przejęcia językiem prowadziła kredkę do samej góry, uważając, by nie przekroczyć linii. Panna Bean spojrzała w moją stronę. — A ty co, April? Bierz się do roboty. Nawet nie drgnęłam. Podeszła do mnie nachmurzona. — April! Co się z tobą dzisiaj dzieje? Zaczynaj! — Nie chcę. — Coś ty powiedziała? 112 — Powiedziałam, że nie chcę — powtórzyłam na cały głos. Cała klasa odłożyła pióra i wstrzymała oddech. — Nieważne, co ty chcesz. Na moich lekcjach musisz robić to, co ci każę — powiedziała panna Bean. Postuka-ła palcem w moją kartkę. — Zaczynaj w tej chwili, April. — Nic nie muszę, ty stara, tłusta, głupia Beanie Dzidziu! — wrzasnęłam. Wszystkich zamurowało. Nawet ja sama nie byłam pewna, czy rzeczywiście to powiedziałam. — Nie pozwolę nikomu na tak ordynarne zachowanie na moich lekcjach — powiedziała panna Bean. — Wyjdź z klasy i postój sobie na korytarzu. Ociągając się, szłam wzdłuż ławek do wyjścia. Już za drzwiami klasy zastanowiłam się przez chwilę, czy nie puścić się pędem do wyjścia. W szkole nie było bezpiecznej kryjówki. Wypróbowałam już toalety, schowek na sprzęt sportowy i kotłownię, ale zawsze mnie znajdowano. Pozostawało jeszcze wyjść na zewnątrz, ale po przyjeździe tutaj prawie nie wychodziłam poza szkołę, zatem moje wyobrażenie o tym, jak jest na zewnątrz, było równie mgliste jak wyobrażenie sobie powierzchni Marsa. Upokorzona stałam więc na korytarzu i czekałam na koniec lekcji. Wydawało mi się, że mijają całe godziny. Wypowiedziane przeze mnie słowa jeszcze dźwięczały mi w uszach: „Nic nie muszę". Ale miałam przecież do czynienia z panną Bean, a ona mogła wymyślić tysiące niemiłych sposobów, bym zrobiła to, czego ona sobie życzy. Wyobrażałam sobie coraz bardziej wymyślne tortury, większość z nich z zastosowaniem giętkich i ostrych laseczek służących do bicia, jakie oglądałyśmy na przezroczach obrazujących obyczaje czasów wiktoriańskich. Wreszcie dziewczęta wyszły z klasy, popatrując na mnie ze zdumieniem. Potem panna Bean wyjrzała i skinęła na mnie: 113 — Wejdź do klasy, April. Zamknęła za mną drzwi. — Nie życzę sobie, żebyś się do mnie odzywała w taki sposób — powiedziała grobowym tonem. — Przeproś mnie za swoje ordynarne zachowanie. — Przepraszam, panno Bean — wybąkałam. Kiwnęła głową. Po czym dodała coś absolutnie niesłychanego. — A teraz moja kolej, żebym ja cię przeprosiła. Czuję, że popełniłam błąd, wymagając od ciebie sporządzenia drzewa genealogicznego. Pewnie istnieje wiele powodów, dla których nie był to dobry pomysł. Powinnam była wcześniej o tym pomyśleć, zanim to zaproponowałam. Przepraszam cię, April. Mam nadzieję, że przyjmiesz moje przeprosiny. — Och tak, panno Bean! Ja wcale nie chciałam pani przezywać. To znaczy, chciałam, ale to dlatego, że tak okropnie się czułam, nie mogąc nic wpisać. Bo ja nie mam żadnej rodziny. Głos mi się załamał. Twarz panny Bean rozpłynęła się w niewyraźną plamę, kiedy zaczęłam płakać. I nie mogłam już przestać. Ryczałam bez końca. Panna Bean poklepywała mnie po plecach i mruczała: „No dobrze, już dobrze". Dała mi maleńki płatek chusteczki higienicznej, którym usiłowałam sobie wytrzeć buzię. — No, już troszkę lepiej? — zapytała łagodnie. — Biegnij teraz na następną lekcję, kochanie. Pobiegłam. Byłam tak zapłakana, że wszystkie dziewczyny mi współczuły, przekonane, że panna Bean musiała wpaść w furię. Nikomu nie powiedziałam, co się naprawdę wydarzyło. To był nasz wspólny sekret. Od tamtej pory zaprzyjaźniłyśmy się z panną Bean. Nie byłyśmy ze sobą całkiem na stopie koleżeńskiej. Ona nadal pozostawała Bardzo Zasadniczą Panią Nauczycielką, ale w klasie zaczęła się do mnie leciutko uśmiechać, a jeśli na nią zaczekałam, to zagadywała do mnie. Czasem wybierała mi jakąś książkę do czytania albo dawała pocztówkę z reprodukcją. A którejś soboty, kiedy nadal przerabiałyśmy czasy wiktoriańskie, pojawiła się w szkole i powiedziała, że mnie zabiera na cały dzień. — Oczywiście, April, jeśli masz na to ochotę — zastrzegła się. Nie byłam wcale tego pewna za pierwszym razem. Nadal troszkę się jej bałam, a poza tym wydawało mi się, że może to być trochę męczące pozostawać z nią przez cały dzień. Lubiłam prowadzone przez nią lekcje historii, co wcale nie znaczyło, że marzyłam o lekcji historii trwającej przez cały dzień. Ale wcale tak nie było. Owszem, zabrała mnie do Muzeum Wiktorii i Alberta, ale zrobiła z tego atrakcję, a potem poszłyśmy do sklepu, gdzie kupiła mi misia ubranego w strój królowej Wiktorii. Wybrałyśmy się też do kawiarni, która wydała mi się bardzo wytworna i szacowna. Powiedziała, że mogę zamówić dla siebie, co chcę. — Co chcę? — powtórzyłam, nie dowierzając, wpatrzona we wspaniałe ciastka i desery. 115 Nie mogłam się zdecydować, czy wziąć ciasto czekoladowe, czy też z truskawkami i kremem, ale panna Bean poradziła, żebym w takim razie wzięła oba, chociaż nalegała, bym przedtem zjadła przynajmniej małą porcję sałatki. Panna Bean zamówiła wino do swojego posiłku, co mnie zdziwiło. Ciekawa byłam, czy zacznie się zachowywać jak podpity Tatuś, ale drobnymi łyczkami wysączyła dwa kieliszki i jakoś nic po niej nie było widać. Kiedy obeszłyśmy już całe muzeum, myślałam, że pójdziemy prosto do pociągu, ale panna Bean zaproponowała, żebyśmy przedtem rozejrzały się trochę po sklepach. I zabrała mnie do Harrodsa. Miałam wrażenie, jakbym przestąpiła progi jakiegoś baśniowego pałacu. Oszołomiona chodziłam tam prawie na paluszkach. Zwłaszcza dział spożywczy wydał mi się zupełnie niezwykły, szczególnie stoisko ze słodyczami. Panna Bean pozwoliła mi wybrać białą śmietankową czekoladę. Śmiała się z mojej miny, kiedy odgryzłam pierwszy kęs. — Dobra? — Pyszna! — To weź jeszcze jedną. Ja też wezmę. Co tam, do diabła z dietą! Poklepała się po swym pokaźnym brzuchu. Miała na sobie swój ulubiony różowy sweter, w którym wyglądała jak ogromna marmoladka, ale jakoś mnie to nie raziło. Lubiłam ją. Potem coraz częściej mnie gdzieś zabierała. Przeważnie jechałyśmy za miasto i tam chodziłyśmy na długie spacery. Opowiadała mi o drzewach, ptakach, polnych kwiatach. Nie zawsze słuchałam tego, co mówi. Lubiłam zagłębiać się we własne myśli i zgadywać, dokąd pójdziemy na podwieczorek. Wyobrażałam sobie, że jesteśmy spokrewnione ze sobą i że jest to normalna rodzinna wizyta. Nie była typem babcinym, oczywiście też nie wyglądała na moją matkę, zrobiłam więc z niej ekscentryczną cioteczną 116 babkę. Dziewczyny w Fairleigh zaczęły mi dokuczać, kiedy dowiedziały się o moich sobotnich wyjściach. Któraś powiedziała, że może panna Bean czuje do mnie miętę i żebym uważała. Fuknęłam na nią z groźną miną podpatrzoną u Giny i powiedziałam, że jeśli natychmiast się nie zamkną, to je załatwię. Wtedy dały mi spokój. Panna Bean zbliżała się do wieku emerytalnego. Powinnam była zdawać sobie z tego sprawę. A jednak zaszokowało mnie, gdy pod koniec letniego semestru w piątej klasie oświadczyła, że w lipcu odchodzi. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Wykrzywiłam twarz, by nie wybuchnąć od razu płaczem. — Tak ci będzie brakowało moich lekcji historii, April? — zapytała żartobliwie. — Będzie mi pani brakowało! — wypaliłam. Teraz jej wydłużyła się mina. — No cóż... Zawsze będę mogła przyjść i odwiedzić cię. Nadal też będziemy mogły urządzać sobie sobotnie wypady, jeżeli... jeżeli chcesz. — Chcę. — Ja też chcę. Bardzo lubiłam nasze wspólne wyjścia. Ale musisz mi obiecać, że nie będziesz zmuszała się do towarzyszenia mi, bo ja nigdy nie wiem, czy nie robisz czegoś z grzeczności. Mimo wszystko nie byłam pewna, czy ona naprawdę przyjdzie jeszcze kiedyś po mnie. Płakałam, kiedy na zakończenie roku szkolnego panna Bean pożegnała wszystkich w auli, a przewodnicząca szkoły wręczyła jej zegar, walizkę i komplet historycznych książek. O dziwo, dużo innych dziewcząt także płakało. Cieszyłam się, że panna Bean, mimo że dość staroświecka i surowa, była tak powszechnie lubiana. Liza zalewała się łzami. Panna Bean dała jej na pożegnanie całą wiązkę lizaków. Mnie nic nie dała, ale przechodząc, poklepała mnie po ramieniu i szepnęła: — Niedługo przyjdę do ciebie, obiecuję, April. 117 Zapakowała swoją nową walizkę i pojechała za granicę na wakacje, ale przysłała mi stamtąd dwie kartki, a w pierwszy weekend po powrocie pojawiła się w Fair-leigh wcześnie rano w sobotę. Miała krótko obcięte włosy, mocną opaleniznę i nowe niebieskie obszerne spodnie, w których dobrze wyglądała, mimo że jeszcze bardziej uwydatniały jej siedzenie. — Chodź, April — powitała mnie. — Wygląda pani jak odmieniona! — I czuję się odmieniona — powiedziała, przegarnia-jąc palcami swoje krótkie włosy. Powiedziała, że już nie muszę zwracać się do niej „panno Bean", skoro przestała być moją nauczycielką. Mogę teraz mówić do niej po imieniu: Marion. Porozmawiała z innymi nauczycielami, kiedy przyszła mnie zabrać, wylewnie witała się z Lizą, ale tak naprawdę przyjechała do mnie. Powiedziała, że nie tęskni za uczeniem. Jest zajęta nauką włoskiego, grą na fortepianie oraz trzy razy w tygodniu pracą w księgarni Oxfam. Była też zaabsorbowana przeprowadzką z mieszkania w mieście do domku na przedmieściach. Zabrała mnie tam, bym zobaczyła to nowe miejsce. — Muszę wiedzieć, czy ci się podoba, April — powiedziała. Nie miałam pojęcia, do czego zmierza. Przez całe miesiące kluczyła tylko z daleka wokół tematu. Rozmawiała ze mną o mojej przyszłości, pytała mnie, co bym chciała robić. Przyznałam, że myślałam o tym, by zostać projektantką mody (wykrawać i zszywać żółte, czerwone, fioletowe i niebieskie sukienki), ale Marion podsunęła studia historyczne. Delikatnie zaczęła mnie zachęcać, bym opowiedziała też swoją własną historię. Nie znoszę tego. Wiem, że jestem Śmietniczanką. Pamiętam tylko Mamusię i Tatusia, choć większość szczegółów tylko w ogólnym zarysie, jednak nie lubię wracać do tego. Za- 118 wsze wtedy czuję się bardzo niepewnie, jakbym stała na skraju przepaści. Nie rozumiałam, dlaczego Marion zaczęła drążyć ten temat, skoro widziała, jak mnie to przygnębia. Zawsze byłyśmy bardzo delikatne wobec siebie. Ja nigdy nie poruszałam tematu gimnastyki, diety ani grubych ludzi (Marion przytyła, od kiedy przestała uczyć, tak że zaczęła nosić jeszcze obszerniejsze spodnie), a ona nigdy nie mówiła o matkach. — Och, zamknij się, Marion — nie wytrzymałam w końcu podczas spaceru po parku w Hampton Court. Natychmiast przytknęłam rękę do ust, gdy tylko to powiedziałam, przestraszona, że Marion stanie się na powrót panną Bean i wymierzy mi karę. Wyglądała bardziej na zmartwioną niż rozeźloną, chociaż machinalnie pouczyła mnie, bym nie odzywała się tak niegrzecznie. — Jeśli już musisz, to powiedz raczej: „bądź cicho", a nie „zamknij się". — Ojej, no dobra, bądź cicho i przestań zamęczać mnie bez końca tymi pytaniami o moje przybrane matki — powiedziałam, szurając sandałami po żwirowatych alejkach. — Mam nadzieję, że zaraz wyczyścisz buty, gdy tylko wrócisz do szkoły — zwróciła mi uwagę. A po chwili dodała: — Rozumiem, że nie podobało ci się życie w rodzinie zastępczej. — Nie! — I... I nie chciałabyś mieć jeszcze jednej rodziny zastępczej? Popatrzyłam na nią nieufnie. — Co masz na myśli? Czy ktoś chce mnie przysposobić? — Wpadłam w popłoch. — Jeżeli tego nie chcesz, to nie. — No więc nie chcę. Czy to znaczy, że nie mieszkałabym już w Fairleigh? 119 - Może to nie najgorszy pomysł. Jesteś bardzo bystra, April, mimo że masz spore zaległości. Gdybyś chodziła do normalnej szkoły średniej, mogłabyś zdać maturę, wybrać przedmiot dodatkowy... — Aha, potem studiować historię na uniwersytecie, wiem, znam to. Poza tym nie jestem wcale bystra, jestem do niczego w wielu dziedzinach. — Nie czujesz się dobrze w tej szkole. Nie masz tu wiele przyjaciółek, tylko jedną Lizę. — Nie szkodzi. Nie chcę mieć wiele przyjaciółek. Zresztą mam ciebie. Gdybym znów poszła do jakiejś rodziny zastępczej, nie mogłabym się już z tobą spotykać podczas weekendów, no nie? — Może widywałabyś mnie znacznie częściej. — Jak to? Marion zaśmiała się nerwowo. — Może rzeczywiście nie jesteś taka bystra, April. To ja chcę być twoją zastępczą matką. Wybałuszyłam na nią oczy. Dzielnie wytrzymała moje spojrzenie. — Pewnie uważasz, że to śmieszny pomysł. Może. To znaczy: jestem na to za stara i w dodatku niezamężna. Chociaż odbyłam szczegółową rozmowę na ten temat z paniami z opieki społecznej, i wygląda na to, że one nie widzą w tym przeszkody nie do pokonania. Oczywiście też uważam, że powinnaś być raczej w pełnej rodzinie. — Ja nie chcę pełnej rodziny! Zaczęłam się nad tym zastanawiać, w głowie miałam mętlik. Nie byłam też pewna, czy chcę Marion. Była dobrą nauczycielką, fajną przyjaciółką, ale ani trochę nie wyglądała na matkę. Jakoś sobie nie wyobrażałam, że mogłabym z nią mieszkać przez cały czas. Widziałam, jak zmartwiona zagryza wargi. To nielito-ściwe trzymać ją tak w niepewności. Nabrałam powietrza. — Bardzo ci dziękuję. To bardzo ładnie z twojej stro- 120 ny — powiedziałam grzecznie, jak gdyby proponowała mi filiżankę herbaty, a nie stały dom. Zrobiłam następny wysiłek. — To by było... cudowne. Marion uśmiechnęła się cierpko. — Wcale nie będzie cudowne mieszkać z taką starą zrzędą jak ja. Będę cię zaganiać do lekcji i suszyć ci głowę, jeśli zanadto skrócisz spódniczkę albo się wypacyku-jesz. Ale wydaje mi się, że możemy razem dobrze dawać sobie radę. Bardzo bym chciała spróbować. Oczywiście wiem, April, że nie mogę być dla ciebie jak prawdziwa matka, ale... — Wcale nie chcę, żebyś zachowywała się jak prawdziwa matka. — Nadal uważałam, że mam prawdziwą matkę, nawet jeśli nic nie wiedziałam na jej temat. Poza tym w moim życiu przewinęło się dość zastępczych matek na to, bym chciała mieć jeszcze jedną, nawet jeśli Marion oficjalnie tak by się nazywała. — Jak powinnam się do ciebie zwracać: mamo, ciociu? Czy jak? — Myślę, że nadal powinnaś do mnie mówić Marion. Chociaż jeśli będziesz naprawdę niedobra, wrócimy do panny Bean! Sporo czasu minęło, zanim wszystko formalnie zostało załatwione. Marion musiała przejść specjalne szkolenie. Ja odbyłam serię spotkań z nową pracownicą opieki społecznej, Elaine. Odbyło się mnóstwo rozmów na mój temat, przeważnie bez mojego udziału. — Przecież to chodzi o moje życie, dlaczego więc nie mogę być przy tym? — pytałam Elaine. — Wiem, April, że to może wydawać się głupie, ale w taki właśnie sposób pracujemy — odpowiedziała, bawiąc się na biurku małym zajączkiem. — Dlaczego tyle to trwa? Marion chce być moją zastępczą matką, ja chcę być jej przybraną córką, czy to nie wystarcza? 121 - Wiem, że to nudziarstwo, ale musimy wszystko bardzo dokładnie ustalić, przygotować was obie, zebrać wszystkie dokumenty i opinie. Zrobiło mi się słabo. — Czy Marion musi zobaczyć wszystko, co jest o mnie napisane w moich aktach? — Wydaje mi się, że ona już się z tym zapoznała — powiedziała spokojnie Elaine. — Myślałam, że to akta osobiste! Czy to znaczy, że ona wie o moich złodziejskich wyprawach z Giną? — Tak. — Czy wie też o Pearl? — Wie. — I nadal chce mnie przysposobić? — Chce. Milknę. Elaine wyciąga do mnie rękę przez szerokość biurka i poklepuje moją dłoń. — Nie martw się, April. Marion rozumie. Nie sądzę, żeby miały wyniknąć jakieś problemy z nią jako przybraną matką. Już miałam taki przypadek, że osoba samotna przysposobiła dziecko, i układ ten znakomicie się sprawdza. Jestem pewna, że wszystko świetnie będzie grało, jeśli chodzi o ciebie i Marion. Gra. Choć może nie świetnie. Wyjechałam z Fairleigh. Na pożegnanie wszyscy zaśpiewali mi piosenkę i życzyli szczęścia. Liza zaśpiewała mi starą piosenkę Shirley Tempie: „Na pokładzie statku Lizak". Przez cały czas powtarzała tylko te słowa, dopóki muzyka nie przestała grać. Najpierw się śmiałam, a potem zaczęłam płakać i nie mogłam przestać. Właściwie nie lubiłam Fairleigh, ale spędziłam tu pięć lat, więc był to jakby mój dom. Nie przystosowałam się tutaj, ale nie była to wyjątkowa sytuacja, bo wszędzie czułam się nieprzystosowana. Zastanawiałam się, czy przystosuję się do życia z Marion. Miałam teraz własną sypialnię z niebieskimi zasłonkami "w kwieciste wzorki i taką samą kołdrę do komple- 122 tu. Marion kupiła mi niebieską koszulę nocną i niebieski pikowany szlafroczek. Wolałabym trochę żywszy niebieski kolor, wolę też spać w piżamie niż w koszuli, poza tym nigdy nie zależało mi na szlafroczku, ale udawałam, że jestem bardzo wdzięczna. Próbowałam rzucić jej się na szyję, ale jednak zbyt długo trwała moja zależność uczennicy wobec niej jako nauczycielki. Dla nas obu okazywanie czułości było krępujące. Marion jeszcze nie spróbowała pocałować mnie na dobranoc, poklepuje mnie tylko po ramieniu i obtyka kołdrę szczelnie przy mojej twarzy. Zrywam kołdrę natychmiast po jej wyjściu z pokoju. Nie znoszę, jak coś ciasno otacza mi głowę. Jeśli niechcący we śnie nakryję kołdrą głowę, zaraz budzę się przerażona. Może zbyt długo tkwiłam zamknięta w śmietniku. Oczywiście nie pamiętam, jak to było. Może mi się tylko wydawać. Wysiadam z pociągu, wsiadam do metra. Teraz już nic mnie nie powstrzyma. Wiem, dokąd jadę. Muszę znaleźć Pizza Place na High Street. Jeśli nadal tam jest. Ale nawet jeśli jeszcze się tam znajduje, to niepodobieństwem jest myśleć, że z tyłu będzie stał ten sam śmietnik. Tym bardziej spodziewać się, że będzie tam moja matka. Marion jest dla mnie prawie tak dobra jak prawdziwa matka. Naprawdę bardzo miła. Jestem okrutna, że każę jej się zamartwiać, gdzie na Boga mogłam się podziać. Nie będzie się tak znowu martwić. Może będzie zaniepokojona, zatroskana, jak nauczycielka, której raptem brakuje jakiegoś dziecka na boisku. Widziałam jednak matki, którym zgubiło się dziecko. Pamiętam przerażenie malujące się na ich twarzach, nutkę histerii w piskliwym nawoływaniu. Pamiętam matki Cathy i Hanny tego dnia, kiedy szkolny autobus złapał dwa razy gumę i przyjechał spóźniony o kilka godzin, kiedy wracaliśmy z wycieczki do Muzeum Nauki. Marion była całkowicie opanowana i spo- 123 I kojna. W oczekiwaniu na nasz powrót uspokajała wszystkich, że nic złego nie mogło się stać, że szkolne autobusy zawsze się psują i że wrócimy bezpieczni i zdrowi. Bezpieczni i zdrowi. Właśnie te słowa najlepiej się do niej odnoszą, mimo że w moich wypracowaniach zakreślała je na czerwono jako wytarte frazesy. Przy niej mogę czuć się bezpiecznie, wierzyć we wszystko, co mówi, i nigdy nie podejrzewać, że za moimi plecami zechce się mnie pozbyć. A zdrowy rozsądek Marion jest gwarancją, że pod wpływem złego humoru nie zmieni swego stosunku do mnie. Taka jest, dająca poczucie bezpieczeństwa, obdarzona zdrowym rozsądkiem, godna zaufania. Taka jest, chcesz czy nie. Ja chcę. Chcę też mamę. 16 Pizzeria nadal jest w tym samym miejscu, w połowie High Street, przy małej uliczce. Zaglądam tam przez okno, patrzę na ludzi zajadających pizzę. Nie widzę nikogo, kto by siedział sam. Nie ma też żadnej kobiety, która by wyglądała przez okno i czekała na mnie. Odchodzę dalej, w małą uliczkę. Tam też jej nie ma. Nie wiem, dlaczego płaczę. Jasne, że jej nie ma. Jestem na miejscu. Tam stoi śmietnik. Dokładnie mówiąc, wygląda trochę inaczej, niż sobie wyobrażałam, nie jest to pojedynczy szary pojemnik. Jest mnóstwo kontenerów na kółkach, wielkich, cuchnących, wyglądających nieciekawie. Nie wiem, czy kiedyś stał tam zwykły pojemnik, czy też dziennikarze trochę ubarwili tę historię, bo „Podrzutek z kontenera" brzmi mniej atrakcyjnie. Wpatruję się w kontener na kółkach, staram się płytko oddychać. Jak można było wrzucić noworodka w taką mroczną przepaść? Wyobrażałam to sobie tyle razy, a nigdy nie pomyślałam o zapachu. Przecież musiałam śmierdzieć, kiedy ten chłopak grzebał w śmieciach, żeby mnie stamtąd wyciągnąć. A jednak wsadził mnie za pazuchę i przytulił. Tak w każdym razie napisali w gazetach. Przez to historia stała się ciekawsza. To moja historia, a ja nie wiem, co zostało wymyślone, a co nie. Sama wymyśliłam to i owo, żeby zapełnić puste 125 miejsca. Czuję się trochę nierzeczywista. Każdy po kolei układa własną wersję na mój temat. I nie wiem, które z tych moich „ja" jest prawdziwe. Nie wiem, kim jestem. Dlaczego jej tu nie ma? Czy nawet w moje urodziny nie pamięta o mnie? Czy naprawdę nie jest ciekawa, jak też mogę teraz wyglądać? Bo ja o niej myślę codziennie, przez całe moje życie. Ja jej nie obchodzę. Urodziła mnie, ale zaraz potem wywaliła mnie do śmietnika i odtąd więcej nie zaprzątała sobie mną głowy. Jakież to matki wyrzucają swoje maleństwa? Może nie warto jej szukać. To oczywiste, że ona nie chce, bym ją odnalazła. Zostawiła mnie bez żadnego słowa, bez skrawka odzienia, nawet bez pieluszki. Walę pięścią w najbliżej stojący pojemnik. Strasznie boli. Rozkrwawiłam sobie kostki. Ktoś powypisywał brzydkie słowa na ściance pojemnika. Wymawiam je głośno. O, są też jakieś numery. Rząd jedenastu cyfr. I wiadomość zapisana tą samą ręką: ZADZWOŃ, DZIECINO. Odczytuję ten napis w nieskończoność. To wiadomość dla mnie. Nie, zwariowałam. Ze mną nie ma to nic wspólnego. Jakaś dziewczyna i chłopak chodzili tu po kryjomu na randki, a teraz chcą się ze sobą skomunikować. „Dziecina" to określenie dość powszechne. Grant tak mówił do Hanny. Ona była zachwycona, ale Cathy i ja w cichości uważałyśmy to za poniżające, jakby nie chciało mu się zapamiętać jej imienia. Ale może to ja mam być tą „Dzieciną". Bo może nie czytała tych artykułów o mnie i nie wie, jak ja mam na imię. I tylko tak może mnie nazywać. Dziecina. Jej Dziecina. I to numer jej telefonu. Wystarczy zadzwonić... Został mi jeszcze jeden funt. Mogę zadzwonić teraz. Muszę też zatelefonować do Marion. Zatelefonuję. Tylko najpierw muszę się zdecydować, co zrobię. Sięgam do 126 kieszeni i znajduję wizytówkę Tani. Przepisałam na kartonik numer i wiadomość. Zapisana moim pismem nabiera jeszcze większego znaczenia. Na drżących nogach wychodzę z uliczki. Mijam okna restauracji, w której ludzie jedzą pizzę na kolację, i zmierzam trochę dalej, tam, gdzie stoją budki telefoniczne. Wystarczy, że zadzwonię i wreszcie będę mogła z nią porozmawiać. Jeśli tego chcę. Oczywiście, że chcę. Chociaż nie jestem pewna. Boję się tego. A jeśli jest całkiem inna, niż ją sobie wyobrażam? Co będzie, jeśli okaże się, że jest głupia lub okropna albo że z jakichś powodów będę się jej bała? Wtedy nie będę już mogła wyobrażać jej sobie, wiedząc, jaka jest naprawdę. I nie będę mogła dłużej jej usprawiedliwiać, skoro poznam faktyczny powód, dla którego wywaliła mnie do śmieci. Muszę do niej zadzwonić. Siedzi gdzieś w domu i czeka na mój telefon, pełna nadziei. Może od lat przychodzi tutaj, w tę uliczkę za pizzerią, tak na wszelki wypadek. Może przez cały ten czas rozpaczliwie usiłuje nawiązać ze mną kontakt. Boleśnie odczuwa mój brak, nie może się doczekać chwili, kiedy będziemy mogły być razem. Może tęskni za mną, tak samo jak ja za nią. Bardzo chcę do niej zadzwonić. I tak okropnie boję się tej rozmowy. Nie muszę nic mówić. Wykręcę tylko numer i będę słuchać. Usłyszę jej głos. Wchodzę do budki i grzebię w kieszeni w poszukiwaniu funta. Upuszczam go na ziemię, tak bardzo mi się trzęsą ręce. W budce nieprzyjemnie zalatuje, jakby ktoś użył jej jako ubikacji. Robi mi się niedobrze. Co ja tu robię? Dlaczego nie wracam do domu? Zadzwonić wreszcie do domu! Powiedzieć Marion, że jestem bezpieczna i wkrótce wracam. 127 А со będzie, jeśli zadzwonię do mojej prawdziwej matki, a ona powie, że chce, abym do niej wróciła? A jeśli się spotkamy, padniemy sobie w objęcia i nie zechcemy już się rozstawać ze sobą? To co ja wtedy zrobię z Marion? Nie mogę do niej zadzwonić. Najpierw powinnam zadzwonić do kogoś innego i zapytać, co mam robić. Zadzwonić do Cathy czy do Hanny? To moje przyjaciółki. Gotowe zawsze mi pomóc. Ale kiedy zacznę im opowiadać, nigdy nie skończę, a one i tak nie zrozumieją. Wykręcam numer Tani. Odbiera natychmiast po pierwszym sygnale. — Cześć, tu Tania — odpowiada bez tchu. — To ja, Taniu, April. Przepraszam, ale czekałaś na telefon od kogoś innego? Jak wolisz, to zadzwonię później. — Nie, nie, w porządku, naprawdę. No, cześć, April. — Tania, poradź mi, bo nie wiem, co robić. Mam numer telefonu. Może to jest numer mojej matki. Chociaż może nie jest. A ja boję się sprawdzić. Czy to nie brzmi głupio? — Trochę. — Nigdy się nie bałaś? — Nie. No może. Ale musisz odważyć się i zrobić to, co chcesz. — Ja nie wiem, czego ja chcę. To znaczy: gdyby to była moja mama i ucieszyła się z odnalezienia mnie, to oczywiście chcę tego. Ale co będzie, jeśli okaże się, że ona jest nie taka, jaką bym chciała mieć? A gdyby... — Och, przestań gdybać i zadzwoń do niej. Słuchaj, najpierw zadryndaj do niej, a potem od razu do mnie, to mi opowiesz, jak poszło. — Nie będę już miała drobnych. Później dam ci znać. — Powinnaś mieć komórkę. — Wiem. 128 — Ja mam naprawdę odlotowy model. Można z niego wysyłać różne wiadomości, odbierać jednocześnie dwa telefony, co tylko chcesz. — Bomba. Tania wzdycha. — Tylko że prawdę mówiąc, nikt mi jeszcze nie wysłał żadnej wiadomości. Ani nie zadzwonił. — No cóż, ja do ciebie zadzwoniłam. A ty mi bardzo pomogłaś. — Więc zadzwonisz pod ten numer? — Tak. — Wszystko będzie okay. Zobaczysz. Uwierz cioci Tani. — Znów jest wesolutka. — Uruchomię gorącą linię porad na swojej komórce, jak ci się to podoba? No, próbuj. Śmiało. Żegnamy się. Zostało mi jeszcze czterdzieści pensów, widać to na wyświetlaczu. A może zaczekać, aż wrócę do domu i stamtąd zadzwonić? Przecież prawie nie będzie czasu na żadne rozmowy. Ile czasu trzeba na powiedzenie: „Halo, czy to ty, moja mama?" Dlaczego nie mogę zdobyć się na odwagę, żeby mieć to wreszcie za sobą? Wykręcam numer. Słyszę, jak dzwoni raz, dwa, trzy razy... I wtedy ktoś podnosi słuchawkę. — Halo? O Boże. Męski głos. Co mam teraz robić? Przełykam ślinę. Nie mogę wydobyć z siebie głosu. — Halo? — powtarza. Nie muszę nic mówić. Mogę po prostu odwiesić słuchawkę. — Nie odkładaj słuchawki — mówi pośpiesznie, jakby czytał w moich myślach. — Kim jesteś? — Pan... Pan mnie nie zna. — Nie jesteś Dzieciną? Jasne, że teraz już nie jesteś dzieciną. Ale czy nie jesteś tą malutką dziewczynką, którą znalazłem w śmietniku? 129 — Nie jestem malutką dziewczynką. Mam czternaście lat. — Dzisiaj skończone — dopowiada. — Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, April. Nadal chyba nosisz to imię, co? — Tak. Ale skąd pan wie? — Milknę na moment. — Czy jesteś moim tatą? — Nie. Chociaż to dziwne, zawsze o tobie tak myślałem, jakbyś była moją małą córeczką. Nie do wiary, że rozmawiamy ze sobą. Nie potrafiłem wymazać cię z pamięci. Próbowałem cię znaleźć wieki temu, ale powiedzieli mi, że zostałaś adoptowana, więc nie chciałem wracać do twojej przeszłości i namieszać ci w życiu. Nie wiem, co ci powiedziano. W każdym razie musisz wiedzieć o śmietniku, skoro znalazłaś mój numer. — Więc to ty jesteś tym chłopcem, który mnie znalazł? Frank? — Spoglądam na aparat. — Och, nie, kończy mi się połączenie! — Spokojnie. Zadzwoń na centralę i powiedz, żeby cię połączyli na mój koszt. Krótki sygnał pika cały czas. — Obiecaj, że zadzwonisz. Teraz. Dobrze, April? — Obiecuję — odpowiadam i wtedy połączenie zostaje przerwane. Wykręcam numer centrali, podaję jego numer i po chwili znów rozmawiamy. — Wielkie dzięki! Czekałem czternaście lat, żeby cię odnaleźć, nie zniósłbym, gdybyśmy teraz mieli stracić ze sobą kontakt! — wyznaje. — Gdzie jesteś? Czy moglibyśmy się teraz spotkać? — Tylko kawałek od pizzerii, na tej samej ulicy. — Więc spotkajmy się zaraz. Dojazd zajmie mi dwadzieścia, może trzydzieści minut. Poczekasz? Zjemy razem pizzę, dobrze? — Tak, fajnie. 130 — Z kim jesteś? — Sama. — Co? Stoisz tam sama? — Teraz mówi jak tata. — Nic nie szkodzi. — Daj spokój! A co na to twoja rodzina? Wie, gdzie jesteś? — Nie... Jest tylko moja przybrana matka i... No cóż właściwie to ona nie wie, że ja tu jestem. — Nie będzie się martwiła? Przełykam. — Będzie. — April? Nie płacz. — Nie dzwoniłam do niej. Chciałam, przez cały czas miałam taki zamiar, ale nie odważyłam się, a teraz... — Zróbmy tak: Zaraz do niej zadzwonisz. Powiesz jej, gdzie jesteś. Powiedz jej też, że zaraz tutaj przyjadę. A potem albo ciebie odwiozę do domu, albo, jeśli ona będzie się tym niepokoić, zostanę z tobą w pizzerii, aż ona sama przyjedzie po ciebie. April? Wszystko zrozumiałaś? — Chyba tak. — Natychmiast do niej zadzwoń. Na jej koszt, dobrze? — Tak. — A potem idź od razu do pizzerii i zamów sobie coś do jedzenia. Ja oczywiście zapłacę, kiedy przyjadę. — To... To bardzo ładnie z twojej strony. — Marzyłem o tej chwili! Od kiedy wsadziłem cię za pazuchę... — Naprawdę tak zrobiłeś, jak pisali w gazetach? — Oczywiście, że tak. Nie miałaś nic na sobie. Byłaś zimna jak lód. Musiałem cię zaraz rozgrzać. — Więc moja matka nie zawinęła mnie nawet w jakiś szał czy sweter? — Cóż, naprawdę nie sądzę, żeby była przygotowana na twoje urodziny. — Nie dała żadnego znaku? — Nie. Od dawna zaglądałem w pobliże tych śmietni- 131 ków, ale się nie pokazała. I od wielu lat zachodzę tam pierwszego kwietnia i zostawiam wiadomość. Moja żona uważa, że mam lekkiego fioła. — Jesteś żonaty? — Tak. Mam też dwóch synków, i za każdym razem, kiedy brałem ich na ręce tuż po urodzeniu, zawsze myślałem wtedy o tobie. Tak bardzo chciałem się z tobą zobaczyć, upewnić się, że u ciebie wszystko dobrze. April, jak ci się wiedzie? Powiedziałaś, że masz przybraną mamę. Dobrze ci z nią? — Tak. Chociaż teraz będzie na mnie wściekła. — Zadzwoń do niej! A ja dam ci numer swojej komórki, żebyś jej mogła podać, jeśli zechce do mnie zadzwonić. Bo może jej się nie spodobać pomysł naszego spotkania. — Przecież to ty ocaliłeś mi życie! — To tak patetycznie brzmi! Wcześniej czy później ktoś by tamtędy przechodził. Ale bardzo się cieszę, że to byłem ja. Okay, przyjadę najszybciej, jak się da. Jestem wysoki, mam ciemne włosy, będę miał na sobie niebieską kurtkę dżinsową ... — A ja jestem mała, mam długie jasne włosy... — Dokładnie tak sobie ciebie wyobrażałem! Och, nie mogę się doczekać, kiedy cię zobaczę. Cała się trzęsę, kiedy odkładam słuchawkę. On naprawdę tak myśli. Naprawdę dobrze mi życzy, mimo że nie jesteśmy spokrewnieni. Marion też troszczy się o mnie, mimo że nie jesteśmy spokrewnione. Przedtem sama się oszukiwałam. Inna sprawa, że nie zawsze chcę, żeby się o mnie troszczyła, ale to nie zmienia faktu, że jednak tak jest. Najdrobniejsza rzecz potrafi wprawić ją w panikę. Strasznie się gniewała, kiedy przekłułam sobie uszy, bo wyposażenie gabinetu mogło być nie dość sterylne. Zawiozła mnie raz do szpitala, kiedy okropnie mnie bolała głowa, po to tylko, by sprawdzić, czy 132 to nie zapalenie opon mózgowych. I prawdę mówiąc, martwiła się wtedy, gdy zepsuł się szkolny autobus. Udawała, że jest spokojna i opanowana, ale bez przerwy skubała z nerwów ściągacz swego ulubionego różowego swetra, aż zaczął się pruć i już go nigdy więcej nie założyła. Ucałowałaby mnie, gdybym jej na to pozwoliła. Parę razy próbowała. A ja zawsze odwracałam się do niej plecami. Nie chciałam być z nią zbyt blisko. Nie chciałam, żeby mi matkowała. Bo przecież nie jest moją prawdziwą mamą. Ociągałam się tak długo, łudząc się, że znajdę swoją prawdziwą matkę. Teraz już nie sądzę, bym kiedykolwiek mogła ją odnaleźć. To przecież ona nie stała się dla mnie prawdziwą matką. Łączę się z telefonistką. Podaję jej numer Marion. Telefonistka pyta ją, czy przyjmie rozmowę na swój koszt. I już rozmawiamy. Choć właściwie nie mogę mówić, tak duszą mnie łzy. — Och, Marion, przepraszam, tak mi przykro... — Czy nic ci nie jest, April? — W głosie Marion brzmi rozpacz. — Nie, nic. Wszystko w porządku. Wydarzyło się coś nieprawdopodobnego. Wiem, że powinnam była do ciebie zadzwonić. Naprawdę się o mnie martwiłaś? — Jeszcze jak się martwiłam! Zadzwoniłam na policję. — Coś takiego. Ścigają mnie teraz? — Szukają cię, a nie ścigają, ty głupiutkie dziecko! Żeby przyprowadzić cię do domu, zdrową i całą. Gdzie się podziewałaś? Dzwoniłam już do Cathy i Hanny, do każdego, kto mi przyszedł na myśl... Rozmawiałam też z Elaine... Opowiedziałam jej o naszej porannej sprzeczce. — Tak cię przepraszam, Marion. Byłam wredna i taka niewdzięczna. Dałaś mi śliczne kolczyki. — A teraz powiem ci coś śmiesznego. Złamałam się i zaraz z rana kupiłam ci komórkę. 133 __Och, Marion! __діє teraz już nie jestem pewna, czy ci ją dam, chociaż z drugiej strony, jakbyś ją miała, to mogłabym przynajmniej zadzwonić i sprawdzić, gdzie jesteś. Dziś niemal oszalałam przez ciebie, April. __Przepraszam, ja nie chciałam taka być. Po prostu zaczęłam myśleć o swojej przeszłości, o matce, która mnie wyrzuciła do śmietnika i... o, Marion, nigdy nie zgadniesz! Gwałtownie nabiera powietrza do płuc. — Matka? Chyba nie chcesz powiedzieć, że ją znalazłaś? __Nie, ale znalazłam Franka, wiesz, tego, który wyciągnął mnie ze śmietnika. Tłumaczę, że zaraz przyjedzie, aby się ze mną spotkać w Pizza place. Marion prycha i zapisuje numer jego telefonu, upicra się, że też przyjedzie. __A]e to ci zajmie mnóstwo czasu, i czuję, że jesteś bardzo zmęczona. __Bo jestem! __Tak rni przykro, Marion. . __Będzie ci jeszcze bardziej przykro, jak się policzymy! __Założę się, że żałujesz, żeś mnie w ogóle wzięła... __Milknę, c°ś rni przyszło do głowy. — To dlatego dzwoniłaś do Elaine? Chcesz się mnie pozbyć? __Och, April, co też ty mówisz! Skądże! Jesteś moja! __Ty też jesteś moja — odpowiadam. Kiedy kończymy rozmowę, Marion płacze razem ze mną. Wycieram nos, osuszam oczy i idę w kierunku Pizza Place. Myśl? o swojej matce, która czternaście lat temu wlokła się t?dy, mając za chwilę mnie urodzić. Wizja ta wydaje mi si? teraz mglista i nierealna. Nie wiem, czy to właśnie tak było, jak sobie wyobrażam. To może być każda kobieta, spotkana w dowolnym miejscu i czasie. Mogłam nawet siedzieć koło niej w auto- 134 busie albo otrzeć się o nią gdzieś w sklepie, a żadna z nas o tym nie wiedziała. Może to głupie uważać, że rodzona matka jest taka ważna, jeżeli cały związek ogranicza się tylko do urodzenia. To dziwne, że tak ją kochałam przez te wszystkie lata. Może raczej powinnam jej nienawidzić za to, że mnie cisnęła do śmieci. Wiem, że nigdy nie zrobię tak z żadnym swoim dzieckiem, wszystko jedno, jakie będzie. Będę je tulić do siebie i kochać. Dla mojego dziecka będę taką matką, jak należy. Ja nie mam mamy. Ale kiedyś będę mamą dla swojego dziecka. Prawdziwą mamą. Wchodzę do pizzerii. Kelner uśmiecha się do mnie, prowadzi do stolika i pyta, czy przyszłam sama. Przez moment się waham. — Później przyjdzie... moja rodzina — oświadczam. Zakończeniem niech będzie początek czegoś nowego. __ja^ie to dziwne, April! Mam wrażenie, jakbyśmy od dawna się znali — mówi Frank. Wiem. Czuję dokładnie to samo. Wprost nie mogę uwierzyć, że wszystko to dzieje się naprawdę. Wiele sobie wyobrażałam na ten temat. Zwłaszcza na temat swoich urodzin. __Prawie przy tym byłem. Wszystko ci opowiem, z najdrobniejszymi szczegółami. Pamiętam to tak dokładnie, Ponieważ był to najdziwniejszy dzień w moim życiu — o szczególnym znaczeniu. Moi synkowie są dla mnie całym światem, ale jednak gdy ich po raz pierwszy w życiu brałem na ręce, nie czułem tego samego, co wtedy, kiedy trzymałem ciebie. To było coś innego. Musisz ich poznać, moją żonę też. __APy musisz poznać Marion, moją przybraną matkę. — Nie będzie miała nic przeciwko temu, żebyśmy utrzymywali ze sobą kontakt? — Na pewno nie. __l będziemy się zawsze spotykali, żeby obchodzić twoje urodziny? Potakuję skwapliwie. Taka jestem szczęśliwa, ale znowu płaczę.__Przepraszam. Jestem beznadziejna. Ja zawsze płaczę. __rakiyyś nie płakała, leżąc w tym śmietniku, tobym cię niedy nie znalazł. Sama ocaliłaś swoje życie, Aprił. Potem bierze mnie za rękę i zaczyna opowiadać dokładnie co się wydarzyło pierwszego dnia mojego życia. Mówi jak wyglądałam, jak płakałam, jak zaciskałam ma-łutkie rączki na jego palcu. Dzięki niemu odnajduję swoje niemowlęce ja. Poznaf^pi^^mtką historię o tym, jak to się zaczęło. Jaki by]№cpątekm\ego życia. im &