15427

Szczegóły
Tytuł 15427
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15427 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15427 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15427 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Michał Mazański Czarownica Wtedy pierwszy raz ją zobaczyłem. Wciąż padało; bezustanne smugi deszczu przecinające niebo; zasłona chmur nad budynkami, ludźmi, światem... Na niewybrukowanych drogach tworzyły się kałuże, wszędzie zalegało błoto i maź, rozchlapujące się i rozmywające przy każdym ruchu. Budynki wyglądały strasznie w przemokniętej scenerii. Wszystko było szare... Szare... Stałem przy głównym trakcie wśród tłumu ludzi. Czekałem, aż zwolni się przejście w stronę uczelni. Nie wiedziałem, co spowodowało takie zainteresowanie. W tym miasteczku, w którym studiowałem, nie działo się nic. Bóg płakał już od pięciu dni. Byliśmy mokrzy od Jego łez. Ulicą przemaszerowało dwóch żołnierzy z emblematami królewskimi na tarczach, w pełnym rynsztunku. Za nimi postępowali konni w sile kilkunastu zbrojnych. Sprawiali wrażenie obojętnych. Ich wierzchowce wzburzały kałuże, chlapały zebranych przy drodze gapiów. Wtedy ją zobaczyłem. Znajdowała się w drewnianej klatce, którą ciągnął wychudły muł. Długie, czarne włosy oblepiały jej twarz... Oczy żarzyły się boleśnie. Deszcz spływał po niej. Odziana była tylko w jakieś podarte łachmany. Trzymała się kurczowo prętów swego przewoźnego więzienia i wpatrywała przed siebie. W pewnej chwili napotkałem jej wzrok. Miałem uczucie, jakby jej twarz znalazła się tuż przy mojej. Poczułem jej oddech na ustach. Ale to było tylko wrażenie, przelotne, dziwne... Stałem przecież zbyt daleko. A ona już przejechała. Niczym Królowa ze swoją świtą. Pod eskortą Straży Boga. Otrząsnąłem się. Poczułem chłód z powodu bez ustanku siąpiącego deszczu. Czas iść. Czas już. Siedziałem w jedynej oberży w Presznicy, która zwała się "Słoneczko". Cóż za ironiczna nazwa dla tak ciemnej spelunki. Przychodzili tutaj wszyscy; rzemieślnicy, kupcy, chłopi z targowiska, studenci z pobliskiego uniwersytetu, wreszcie przejezdni goście... Zapadał wieczór. Sala była wypełniona po brzegi. Sączyłem piwo z dużego kufla i przysłuchiwałem się ożywionym rozmowom. – Powiadam wam, prawdziwa czarownica, ta, którą dzisiaj przywieźli – perorował otyły człowiek w brązowej kapocie. – Eee, ja tam nie wierzę w takie bzdury – żachnął się wysoki mężczyzna, z pooraną śladami po ospie twarzą. – Ponoć mają ją srogo potraktować, ogniem spalić – rzekł Sigfrid, miejscowy kowal. – I zupełnie słusznie, mości panie. Powinni ją spalić, a popioły rozsypać po wszystkich stronach świata! – wykrzyknął grubas. – Ale nie, panie Vestervelt, toć złe się rozpleni wtenczas! – włączył się do dyskusji chłop, który dotychczas tępo wpatrywał się w swój kufel. – Nieprawdę mówicie, mości panie... ... – Simir się zwę i jestem z Boru. – Otóż mości panie Simirze, właśnie, że prochy nieczyste rozrzucone nie mają takiej mocy, aby przetrwać; osłabione, zniszczy je wiatr, deszcz, mróz... – Lecz kędy padną, tam ziemia zbrukaną będzie! – odparował Simir z Boru. – Zakopać jest najgorzej – wtrącił Sigfrid. – Z takich przyczyn powstają maszkary grobowe, strzygi krwiożercze. Grubas aż zatrząsł się z obrazy. – Otóż to, mości panie, rozsypać, rozsypać... – Wcześniej należy poddać ordaliom, coby ustalić, czy po prawdzie to czarownica! – rzucił kowal. Słysząc to ożywił się wysoki. – Ach, tak! Nikogo przecież nie można karać bez powodu. – Diabeł, szatański pomiot, pomoc nieść może! – nie ustępował Simir. – W boskich sądach nie ma on mocy! – ryknął otyły, tytułowany panem Vesterveltem. – nie ma czart wtedy przystępu do osoby, bo ona wtedy pod aniołów strażą się znajduje, które pilnują przebiegu sądu! – Słusznie prawicie – poparł go mistrz Sigfrid. – I ja tak uważam – rzekł ktoś z tyłu. Towarzystwo obejrzało się. Za nimi stał rajca Biber, który od dłuższego czasu przysłuchiwał się rozmowie. – O, ależ siadajcie, mości panie! – zachęcił Vestervelt, lecz sam nie uczynił nic, aby zrobić trochę miejsca. – Dziękuję bardzo – odparł rajca i przysiadł koło kowala. Łyknął piwa, po czym rozpoczął: – Byłem już kiedyś obecny przy ordaliach. Wśród rozmówców rozległ się pełen uznania pomruk. Biber odczekał chwilę i ciągnął dalej: – Zdarzyło się to w Weszawie, kiedy liczyłem sobie niewiele lat, byłem jednym słowem młodzikiem. Po mieście rozeszła się wieść, że została złapana prawdziwa wiedźma, i będą ją sądzić. Wiedziony ciekawością poszedłem na miejsce kaźni. Stała tam; a muszę panom powiedzieć, że była nieprzeciętnej, złowrogiej rzekłbym, urody. Zgromadzeni ludzie milczeli. Pośród tej ciszy rozlegał się tylko płacz matki owej czarownicy, wiekowej staruszki, którą trzymał żołdak. Do dziewki podszedł kapłan. Dzierżył w ręku szczypce, którymi wyjął z naprędce rozpalonego ogniska, sztabkę żelaza. Przysunął ją potem wiedźmie do twarzy i rzekł: "Weź to, a unieś, a nic ci się nie zdarzy z woli Boga". Widziałem przerażenie w jej oczach. Zaczęła się trząść niby z zimna. Jej matka zawodziła już teraz okropnie. A my patrzyliśmy i nie mogliśmy oderwać wzroku. Wtem dziewczyna chwyciła szybkim ruchem sztabkę... Po czym wrzasnęła przeraźliwie, tak jakoś do głębi przejmująco, i zacisnęła z całej siły palce! Poczułem swąd palonego mięsa. A ona nie puszczała, rzucając wyzwanie nam wszystkim, samemu Stwórcy! Wreszcie ksiądz zaszeptał: "Zabić ją, zabić, zabić...". Już nie pamiętam, kto pierwszy rzucił, lecz był to duży i ciężki kamień, który chyba od razu zabił. Lecz wtedy nikt tego nie dostrzegł. Rzuciliśmy się na nią i po prostu zatłukliśmy, rozszarpaliśmy... Ten szał musiał zesłać na nas sam Lucyfer, który mścił się za śmierć swej służki! Zapadła ponura cisza. – Znam tą sprawę – przerwał niezręczne milczenie wysoki. – Chodziło o to, że w tej dziewczynie zakochał się pewien szlachetka. Jego matka nie dopuściła jednak do mezaliansu, oskarżając ją o czary. A że miała pieniądze i wpływy, rzecz została sprawnie przeprowadzona. Rajca skrzywił się i odparł: – Nie mnie o tym dociekać. Ja wiem tylko, że wtenczas mówiono, jakoby ona porwała niemowlę dla świeżej krwi dziecięcej. Ospowaty tylko prychnął i zajął się piwem. – Tak ci musi być – westchnął chłop. – Słyszałem o takowych rzeczach... – Bezeceństwo, powiadam – stwierdził kategorycznie Vestervelt. – Łajno, kupa gnoju. – Widać była winna, bo ją poparzyło! – orzekł kowal. – Juści, że była! – zgodził się Simir. – Wszystkie je należy zabić! – Zabić! – Zabić! – Zabić! – Zabić... ... ... Przestałem słuchać. Pod czaszką dudniło mi tylko to jedno słowo. Dopiłem alkohol i wyszedłem. Na zewnątrz wciąż padało. Przekląłem w duchu, lecz zaraz zganiłem siebie za bluźnierstwo. Wtem obok mnie pojawił się ten wysoki rozmówca. Skinął głową na pożegnanie i już odchodził, kiedy targnęła mną ciekawość: – Pozwólcie, panie... Czy ta sprawa z czarownicą z Weszawy miała jakieś konsekwencje? Przystanął i nie odwracając się odpowiedział: – Prozaiczne... Szlachetka zabił matkę, potem popełnił samobójstwo. Ludzie mówili, że to strzyga. I odszedł. Ja odszedłem. *** Zobaczyłem ją ponownie we śnie. Stała na wzgórzu, pośród traw, które szemrały cichutko poruszane delikatnym podmuchem wiatru. Patrzyła na mnie swoimi czarnymi oczyma. Krucze włosy opadały jej kaskadą na ramiona. Dostrzegłem całą jej twarz; zarys ust... Ogarnęła mną ta wizja. Nie mogłem się poruszyć. Tkwiłem tam, pośród majaków. Było tak bardzo jasno. Pogodnie. Świeciło słońce. Jej źrenice wydawały się pochłaniać promienie, emanowały własnym, tajemniczym blaskiem. To Bóg przestał płakać. Może to koniec smutku. Wtedy jej wzrok spoczął na mnie. Poczułem to tak, jak za pierwszym razem, kiedy ją ujrzałem. Wydawało mi się, że jest jednocześnie blisko i daleko. Chciałem jej dotknąć. Wyciągnęła do mnie rękę. Podszedłem do niej i pochwyciłem jej dłoń. Poddała się mojej woli, bierna, cudowna. Pocałowałem ją. Opuściła powieki. Odczułem niejasną ulgę z tego powodu. Zacząłem pieścić ustami jej włosy. Zadrżała lekko. Tak dobrze. Pan się raduje. Wtem odskoczyła, a potem rzuciła się na mnie z dzikim wrzaskiem! Rozorała mi paznokciami twarz. W ustach miałem pełno krwi. Upadłem. Kopała mnie i okładała pięściami. Nie czułem bólu. Narastała we mnie wściekłość. Zimna furia. Zapłacisz za to Z woli Jedynego Mocno uderzyłem ją pięścią, kiedy się pochyliła. Krzyknęła i przewróciła się. Wczołgałem się na nią. Przed oczyma przetaczały mi się obrazy. Jej wargi, krwawiące. Piersi, mlecznobiałe. Uda, smukłe. Posiadłem ją. Bóg zsyła szał na tych Których Rozum śpi. *** Obudziłem się z krzykiem. Byłem cały mokry od potu. W kąciku ust poczułem słony posmak. Przejechałem po twarzy dłonią. To krew. Musiałem urazić się podczas snu. [Przypomniałem sobie jego treść] Nie mogłem pozbyć się obrazu tej wiedźmy. Prześladował mnie na jawie i we śnie. Usiadłem na łóżku i objąłem rękoma głowę. Czułem się źle, zmęczony, wyczerpany. Nie zdawałem sobie do końca sprawy z tego, co robię; ubrałem się szybko i wybiegłem na ulicę. Noc była ciemna, deszczowa. W tej okolicy nikt się nie włóczył. Poszedłem przed siebie, uważając na to, aby nie wpaść do rynsztoka. Oddychałem świeżym powietrzem, co sprawiało mi ulgę. Zmęczenie powoli ustępowało. Odzyskiwałem spokój. Wtem zorientowałem się, że idę w stronę rynku. Tam właśnie trzymano pod strażą młodą czarownicę. Zamyśliłem się. Czy to możliwe, że mnie opętała, wtedy, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy? Na wspomnienie jej bliskości zrobiło mi się gorąco. Tak, muszę tam iść. Muszę ją zobaczyć. Nie chciałem, aby strażnicy mnie zauważyli i zaczęli zadawać pytania. Skradałem się po cichu, wykorzystując zasłonę budynków. Kiedy dotarłem dość blisko, ujrzałem drewnianą klatkę. Wiedźma skuliła się w rogu, niczym przerażone zwierzątko. Dwóch wartowników siedziało nieopodal przy ognisku z opuszczonymi głowami. Jeden wyraźnie chrapał. Włócznie położyli obok siebie, w zasięgu ręki. Nie potrafię teraz wyjaśnić, dlaczego postanowiłem ją uwolnić. Kierował mną jakiś niewytłumaczalny impuls. Zaskoczyłem sam siebie, kiedy zbliżyłem się do klatki i zacząłem kurczowo rozplątywać i rozcinać (nigdzie bowiem nie wychodziłem bez kordzika) rzemienie. Powoli uporałem się ze sznurami i ostrożnie uniosłem wejście do klatki. Teraz należało tylko wyprowadzić czarownicę. Podszedłem do niej i ostrożnie dotknąłem jej ramienia. Uniosła gwałtownie głowę. Jej oczy... Patrzyła nie na mnie, lecz na wskroś mnie, pustym, niewidzącym spojrzeniem. Zaniepokoiłem się. Nie poznała mnie. Lecz dlaczegóżby miała poznać? Z powodu przelotnego kontaktu wzrokowego, czy może dlatego, że śniłem o niej brutalny sen? Zacisnąłem palce na jej ramieniu, usiłując dyskretnie dać jej znak, aby podążyła za mną. Mrugnęła powiekami, jakby wracała jej przytomność. Powoli koncentrowała swą uwagę na mnie. Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę, niczym dwoje kochanków, którzy wyrażają uczucia bez słów, kiedy nagle jej źrenice rozszerzyły się. Przez mgnienie zdążyłem zauważyć w jej oczach narastającą panikę, a potem zaczęła wrzeszczeć, dziko i przeraźliwie. Był to mrożący krew w żyłach skowyt zwierzęcia zapędzonego w pułapkę bez wyjścia, które wie, że nie ma szans na ucieczkę. Echo krzyku rozniosło się wśród zabudowań. Jeszcze rozbrzmiewało mi w uszach, kiedy dostrzegli mnie rozbudzeni strażnicy. Poniechałem prób ratowania wiedźmy. Wyskoczyłem z klatki i pomknąłem przed siebie wzdłuż ulicy. – Ja pilnuję jej, a ty złap tego czarownika! – usłyszałem za plecami. Żołdak ruszył za mną w pościg. Noc błyskawicznie ożyła. Ludzie otwierali okiennice i wyglądali, aby dowiedzieć się, co się dzieje. W oddali rozległ się tęten kopyt i szczęk broni. To ruszyli konni. Czarownica wciąż wyła przeciągle, a może to wyłem ja, z przerażenia? Od szybkiego biegu traciłem oddech, przed oczami pojawiały się czarne plamy. Bezsilny oparłem się o czyjeś domostwo. Żołnierz, który mnie gonił zbliżał się. Zaraz tu będzie. Jeszcze chwila, a wynurzy się zza zakrętu. Będzie po wszystkim. Wtem na ulicę wypadła zgraja mieszczan z nożami i drągami. Któryś z nich pochwycił mnie za rękę. – Szybciej, panie, musimy złapać wspólnika wiedźmy! – ryknął inny. Dałem się im prowadzić, bezwolny, bezmyślny. Wpadliśmy na nadbiegającego strażnika. Widząc nas, krzyknął: – Tam pobiegł! Prosto! Prosto! Zawróciliśmy wszyscy. Żołdak biegł obok mnie. Nie rozpoznał winowajcy. *** Leżałem na posłaniu i patrzyłem tępo w sufit. Dostrzegałem każdy zaciek, każdą plamę. Tworzyły fantastyczne postaci i wzory. Zauważyłem w rogu dużego pająka. Poruszał się błyskawicznie po niewidocznej dla mnie sieci. "Tworzył swoją pajęczynę; co w nią wpadnie marnie zginie". Poczułem jakieś mrowienie na dłoni. Nie odrywając wzroku od tkacza, uderzyłem się drugą ręką. Zgniotłem coś, chyba karalucha. Wokół pełno życia, pomyślałem, utajonego, cichego, niedostrzegalnego. Wszystkie ponure myśli i czyny są jak insekty; stale obecne, lecz tylko czasami je dostrzegamy i reagujemy obrzydzeniem. Myślałem o wczorajszej nocy. Pobudki moich czynów były dla mnie niejasne. Studiowałem nauki prawnicze; uwięzienie czarownicy nie godziło jednak w moje poczucie sprawiedliwości. Wręcz przeciwnie. Może przez to tak bardzo mnie pociągała. Uświadomił mi to ów pamiętny sen, kiedy wydawało mi się, że ją posiadłem. Wrażenie było tak realne... Na samą myśl o tym wciąż czułem się podniecony. Nie znałem siebie od tej strony. Było to coś nowego, pociągającego i jednocześnie niebezpiecznego. Ale wspomnienie z klatki kontrastowało z marzeniem sennym. Kiedy chciałem ją uwolnić, miałem przed sobą tylko biedną, chorą i zrozpaczoną dziewczynę, która nie wiedziała, co się dzieje. Teraz zobaczyłem to bardzo wyraźnie. Pająk na górze poruszył się. Złowił tłustą muchę. Tak się dzieje; wszystko ginie i rodzi się beznamiętnie. Przez chwilę miałem wrażenie, że jestem tam, w kącie ciemnego pokoiku, usta i ciało oblepia mi kleista substancja; nie mogę nic powiedzieć, nie potrafię wykonać ruchu, kiedy [...] zbliża się do mnie... Jutro rano mają ją spalić. *** Stałem wśród tłumu zgromadzonego na rynku miejskim. Niebo nade mną było jasne i bezchmurne. Pierwszy pogodny dzień od dłuższego czasu. Słońce świeciło mocno. Ciepłe promienie ogrzewały twarz. Staliśmy zebrani i obserwowaliśmy miejsce przyszłej kaźni. Był to prosty, drewniany słup, wokół rozsypane zostały wiązki suchego chrustu. Błoto, które jeszcze wczoraj zalegało ulice, znikło. Wszystko czekało, gotowe do rozpoczęcia ceremonii. Ludzie posapywali ze zniecierpliwienia. Tu i ówdzie wybuchały drobne sprzeczki o lepszą pozycję do oglądania. Niektórzy chichotali cicho. Inni przeklinali, że egzekucja się ociąga. Wszyscy chcieli rozrywki w polewie poczucia sprawiedliwości. Wreszcie wyprowadzili ją. Dwóch strażników ciągnęło bezwładną po ziemi, za nimi kroczył kapłan, który czynił znak krzyża i mruczał modlitwy. Żołnierze przywiązali skazaną do pala i odstąpili. Do wiedźmy zbliżył się ksiądz i powiedział: – Czy przyznajesz się do niecnych praktyk, do trucicielstwa, mącicielstwa? Czarownica sprawiała wrażenie nieprzytomnej. Nawet nie drgnęła. Inkwizytor podsunął jej krucyfiks do samej twarzy i ciągnął: – Czy przyznajesz się do spółkowania z panem twoim, szatanem i wydania mu na świat czarciego pomiotu? Odpowiedział mu głuchy warkot, który wydała z siebie skazana. Nagle otworzyła oczy i wyszczerzyła zęby. Zaczęła w ciszy szamotać się, usiłując rozerwać krępujące ją więzy. Próbowała wgryźć się w dłoń kapłana dzierżącą krucyfiks. Ten jednak w porę cofnął się poza jej zasięg. Uniósł obie ręce w górę i krzyknął głośno: – W imię Boga, opuść tę umęczona duszę, zły duchu! Następnie dał znak giermkom, którzy podeszli do stosu z płonącymi pochodniami i zaprószyli ogień Płomyk, początkowo malutki, niepozorny, rósł w miarę upływu czasu. Patrzyliśmy na to zafascynowani i przejęci. Oto wielka, oczyszczająca siła żywiołu miała pochłonąć całe zło, niegodziwość i ból. Jeszcze tylko chwila. Języki ognia dotknęły ciała skazanej. Płomienie przybierały na sile, na podobieństwo namiętnego i niecierpliwego kochanka, który pieści swoją wybrankę i nie może doczekać się ostatecznego spełnienia. Czarownica wyła rozpaczliwie. Ten krzyk wibrował, przeszywał czaszkę, narastał i narastał... Niektórzy z gapiów zatykali uszy, aby uwolnić się od tej strasznej muzyki umierania. Wtem czarownica wybiegła ze stosu! Niczym płonąca Nemezis rzuciła się w tłum! Wybuchła powszechna panika. Widzowie w pierwszych szeregach zaczęli się palić. Powietrze wypełniło się wrzaskiem, przekleństwami, nawoływaniami. Każdy chciał uciec, wyrwać się z tego przeklętego kręgu. Ktoś popchnął mnie; upadłem na kolana. Chciałem wstać, lecz uniemożliwiała to fala pędzących przed siebie ludzi. Otrzymałem cios kolanem w twarz. Poczułem, że pęka mi nos. Siła uderzenia powaliła mnie na plecy. Zdążyłem jeszcze przewrócić się na brzuch, kiedy przetoczyła się po mnie masa uciekających. Deptali mnie, potykali się o mnie, przewracali się. Przestałem widzieć i czuć cokolwiek. *** Nie wiem, kiedy się ocknąłem. Słońce wciąż świeciło. W powietrzu unosił się zapach wiosny. Widziałem pod sobą grudki świeżej, rozdeptanej ziemi. Pomiędzy nimi przebiegał mały żuczek. Wstrząsnął mną kaszel; z ust wyciekła krew. Czerwona powódź porwała ze sobą żuczka, poza zasięg mojego wzroku. Usłyszałem nagle śpiew ptaków. To mnie uspokoiło. Pragnąłem tylko leżeć tak, aż do końca.