15394

Szczegóły
Tytuł 15394
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15394 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15394 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15394 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

A. D. Niedialkow ŁOWCY ŻMIJ przekład: Mirosława Błażejowska Andrzej Szymański ilustrował: Robert Łaszkiewicz Zrzeszenie Księgarstwa Warszawa 1987 Tytuł oryginału rosyjskiego „Naturalist w poiskie" Redaktor Helena Kulpa Redaktor techniczny Gabriela Maziejuk .MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA] G2-93 -. ., "" * ' © Copyright by Wydawnictwo „Myśl", Moskwa 1977 © Copyright for the Polish edition by Zrzeszenie Księgarstwa Warszawa 1987 ISBN 83-85004-73-4 Zrzeszenie Księgarstwa Warszawa 1987. Wydanie 1 Nakład 30 000 + 350 egz. Objętość ark wyd 11, ark druk 12,75. Papier druk kl V, 70 g, rola 126 Poznańskie Zakłady Graficzne im M. Kasprzaka Zam. nr 71272/86- P-44 W STEPACH KAZACHSTANU Do badań genetycznych był mi potrzebny jad żmii lewan-tyńskiej Mogłem go zdobyć tylko polując sam na te gady. Herpetolog Kostia Lichow zaprosił mnie na odłów jadowitych żmij. Na skutek nalegań mojej mamy pojechał z nami je] brat, a mój wujek, Anatolij Iłłarionowicz Koczewski, czyli po prostu Iłłarionycz. Wyprawa była' owocna. Nałapaliśmy żmij. zdobyliśmy jad i udało mi się przeprowadzić ciekawe badania genetyczne. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że polowanie na żmije wciągnęło bez reszty zarówno mnie, jak i Iłłarionycza. Zdaniem Kostii zapadliśmy na „żmijową gorączkę" O naszych podróżach w poszukiwaniu jadowitych żmij napisałem książkę „Niebezpieczne ścieżki przyrodnika". Od chwili gdy wraz z Iłłarionyczem zajęliśmy się łowieniem żmij, minęło niewiele czasu. Niewiele, jeśli piętnaście lat uznamy za krótki okres. W tym jednak okresie wydarzyło się tyle, że dla wielu starczyłoby na całe życie. Na to, by opowiedzieć o wszystkim, brakłoby miejsca w jednej książce, dlatego ograniczę się do rzeczy najciekawszych. Zostaję zawodowcem Do bazy zoologicznej w Taszkiencie przywieźliśmy kobry i wtedy między Iłłarionyczem a pracownikami bazy zrodził się poważny konflikt. Pracownicy bazy chcieli jak najprędzej pozbyć się kobr i odesłać je do ogrodów zoologicznych. Obawiali się, iż zaczną zdychać, co spowoduje straty. Z kolei Iłłarionycz domagał się, by kobry, zgodnie z ich przeznaczeniem, odesłano do instytutu medycznego, gdzie ich jad zostałby wykorzystany do produkcji lekarstw. Obaj z Kostią trzymaliśmy jego stronę. Po długich i nieprzyjemnych sporach pracownicy bazy musieli ustąpić: kobry przekazano lekarzom. Po tej całej historii wcale nas nie ucieszyło zaproszenie z bazy zoologicznej na rozmowę Nie spodziewaliśmv się po niej niczego dobrego, ale postanowiliśmy pójść. Dyrektor bazy przywitał nas wylewnie. Okazało się, że instytut medyczny już dawno czynił starania o zdobycie jadu potrzebnego mu do prac. Niezbędną ilość pobierano od kobr, ale one nie przeżyły zbyt długo w wiwarium. Lekarze zwrócili się więc do bazy z zapytaniem, czy nie mogłaby im dostarczyć jadu żmij różnego gatunku Kierownictwo bazy rozpatrzyło swoje możliwości, oceniło, że warunki są korzystne, i postanowiło stworzyć serpentarium, gdzie pobierano by jad gadów. Dyrektor bazy opowiedział nam o swych planach i zaproponował stanowiska etatowych łowców żmij Iłłarionycz zgodził się od razu. Kostia zdecydowanie odmówił, ja się zawahałem. Od dawna marzyłem, by zostać łowcą żmij, ale musiałem przygotować do tego moich rodziców. Cieszyli się bardzo, że ich syn dostał stopień kandydata nauk, i wątpliwe, by spokojnie przyjęli wiadomość, iż rezygnuję z pracy naukowej; wśród większości, nawet inteligentnych, łudzi panuje przekonanie że nauką można zajmować się jedynie w instytucie lub, w najgorszym razie, w jakimś laboratorium A tu — kandydat nauk odchodzi z instytutu, by zostać łowcą żmij! Termin odpowiedzi dawno minął, a ja wciąż z nią zwlekałem. — Słuchaj, przyjacielu! — powiedział Iłłarionycz. — Dosyć tej szamotaniny między genetyką a żmijami. Genetyka jest nauką poważną, więc jeśli więcej myślisz o żmijach niż o chromosomach, to genetyka nie będzie miała z ciebie pożytku Drugim Mendlem nie zostaniesz Nie sposób być sługą dwóch panów. Praca powinna cieszyć, dawać zadowolenie Instytut cię męczy, więc odejdź stamtąd. Lepiej być dobrym łowcą żmij niż przeciętnym uczonym Prawdopodobnie z punktu widzenia niektórych ludzi praca łowcy to dobrowolna katorga, ale nie zamieniłbym tej katorgi na żadne skarby! Zostań, tak jak ja, zawodowym łowcą żmij! Stary aforyzm powiada: „Kto słucha rad, ten popełnia cudze błędy". Znałem ten aforyzm już wtedy, gdy Iłłarionycz dawał mi swoje rady. Możliwe, ze popełniłem błąd, ale nigdy nie będę żałował, że posłuchałem rady przyjaciela. Odszedłem z instytutu i zostałem zawodowym łowcą. Ku mojemu zdziwieniu rodzice przyjęli tę decyzję spokojnie. — Udowodniłeś, że potrafisz prowadzić samodzielnie poważ- ne badania — powiedział ojciec — a w jakiej dziedzinie nauki będziesz specjalistą — to już twoja sprawa. Matka tylko westchnęła: — Cały ojciec. Zawsze pchał się w samo piekło, i ty tez nie możesz usiedzieć spokojnie. Nie potraficie żyć jak normalni ludzie. Skoro postanowiłeś — idź. I tak nic cię nie powstrzyma. Dawniej łowiłem żmije tylko podczas urlopu. Ale między sezonowym a zawodowym łowcą jest szalona różnica Sezonowego łowcę dowożą do spenetrowanego rejonu, brygadzista zapoznaje go z okolicą i pokazuje miejsca, gdzie najprawdopodobniej żmij jest najwięcej. Zawodowiec sam szuka gniazd gadów. Sezonowy łowca pracuje najwyżej dwa miesiące, zawodowiec — przez cały sezon: od pierwszych odwilży do chwili, gdy ziemię pokryje gruba warstwa śniegu. Jednak pod koniec pracy sezonowy łowca jest bardziej zmęczony niż zawodowiec, ponieważ ten ostatni ma lepszą kondycję fizyczną. Zarobki sezonowych łowców są mniejsze niż zawodowych, i to jest zrozumiałe. Poza tym pieniądze dla tych pierwszych są jedynie dodatkiem do normalnej pensji, dla zawodowca zaś jest to podstawowe źródło utrzymania. A propos — zarobki łowcy, nawet zawodowego, często nie przekraczają pensji wysoko kwalifikowanego robotnika. Różnica polega jedynie na tym, że zarobki robotnika są równomiernie rozłożone w ciągu roku, natomiast łowca zawodowiec otrzymuje pieniądze pod koniec sezonu. >' Robotnik ma stale uposażenie, a łowca nie zawsze. Sezonowy łowca nawet w szczytowym okresie sezonu może pozwolić sobie na jeden czy dwa dni odpoczynku. Zawodowiec takiej możliwości nie ma. Jest sezon i trzeba pracować bez chwili wytchnienia. Odpocząć będzie można w zimie, po powrocie do domu. Sezonowy łowca myśli mniej więcej w ten sposób: „Dzisiejszy dzień minął bez zdobyczy — nie ma problemu! Jutro coś się trafi!" Zawodowiec ma przygotowany plan na każdy dzień. Jeżeli worek jest pusty, to następnego dnia powinien znaleźć się w nim podwójny połów. Baza zoologiczna przydzieliła Iłłarionyczowi etat starszego łowcy, a mnie — łowcy szeregowego, a więc byłem jego pod- był irn jad żmii lewantyńskiej i stepowej żmii zygzakowatej. Mieliśmy prawo wyboru, więc byłem przekonany, że Iłłarionycz zrezygnuje z zamówienia na żmije zygzakowate. Stało się inaczej. Tego dnia, gdy w bazie dyskutowano, które zamówienie przyjąć, byłem chory i pozostałem w domu. Wieczorem przyszedł do mnie Iłłarionycz i zakomunikował, że wiosną jedziemy polować na stepową żmiję zygzakowatą. — Trzeba złowić tysiąc sztuk tych żmij — oświadczył. — Pracy będzie pod dostatkiem. Podpisałem umowę za nas obu, więc wszystko jest w porządku! Jak na mój gust nie wszystko było w porządku, co mu od razu powiedziałem. — Co ci się nie podoba? — spytał Iłłarionycz. — Wytłumcież mi, proszę, gdzie chcesz znaleźć stepowe żmije zygzakowate? Przecież nigdy ich nie łowiliśmy. Nie znamy ich gniazd ani innych łowców. Jest nas tylko dwóch... — Nie święci garnki lepią! — Czy ty sobie chociaż wyobrażasz, co to znaczy tysiąc żmij zygzakowatych? — Jak już będzie po wszystkim, to je sobie pooglądamy. — Przecież to niepoważne. Ani ty, ani ja nigdy nie widzieliśmy żmii zygzakowatej w środowisku naturalnym! — Dobrze się składa. Nie umrzemy przynajmniej z nudów. — Ale przecież nikt nigdy nie łowił takiej liczby żmij w ciągu jednego sezonu! — To znaczy, że będziemy pierwsi! Umowa już jest podpisana, nie ma co dyskutować, tylko trzeba pomyśleć, jak ją zrealizować. Lekarzom ten jad nie jest potrzebny do zabawy. Nikt prócz nas nie zdobędzie tych żmij. Decyzja zapadła i zrobię wszystko, by wykonać zadanie, nawet jeżeli sam będę musiał to robić. Iłłarionycz był wierny sobie: myślał jedynie o tym, w jaki sposób dostarczyć jadu lekarzom. Jego zdaniem koszty tego przedsięwzięcia nie miały znaczenia. Przekonywanie Iłłarionycza byłoby stratą czasu, ale też nie mogłem zostawić go samego Musiałem zgodzić się na udział w przedsięwzięciu, które moim zdaniem z góry skazane było na niepowodzenie. "wśżysCRo ó stepowej żmii zygzakowatej, a ja zajmę się kompletowaniem pracowników sezonowych i przygotowaniem wyposażenia. W ten oto sposób zaczął się nasz pierwszy sezon zawodowców. W literaturze fachowej zacząłem szukać wiadomości o biologii i życiu stepowej żmii zygzakowatej. Przejrzałem mnóstwo tygodników i miesięczników. Przestudiowałem Brehma i Pies-tińskiego, Pawłowskiego, Terentjewa, Nikołskiego. Przeczytałem i przetłumaczyłem z niemieckiego i angielskiego około dwudziestu artykułów. To, co przeczytałem, trochę mi się przydało, nie dowiedziałem się jednak rzeczy najważniejszej: jak i gdzie należy łowić owe żmije. „Stepowa żmija zygzakowata występuje od płn.-wsch. Bułgarii poprzez południowo-wschodnią Rumunię, stepową i południową część lasostepowego pasa ZSRR do wschodniej części Kazachstanu, zachodniej Dżungarii i Mongolskiego Ałtaju włącznie, poza tym w Uzbekistanie, Kirgizji, Gruzji (nie ma jej w Abchaskiej i Adżarskiej ASRR), w Armenii i przygranicznych rejonach płn.-zach. Iranu i płn.-wsch. Turcji". A więc możliwości poszukiwań są różnorodne. Jeśli chodzi o miejsca bytowania żmij, to informowano: „Głównie różnego typu stepy, w tym także górskie, gdzie można je spotkać (np. w Armenii i Dagestanie) na wysokościach dochodzących do 3000 m nad poziomem morza. Czasami przebywają również w rozrzedzonych lasach, lasach nadrzecznych, zaroślach sitowia itd." Bardzo dokładne wskazówki! O czasie budzenia się żmij ze snu zimowego przeczytałem: „Po zimowym śnie wychodzą w końcu marca, na początku kwietnia". Na tym koniec. Wyglądało na to, że zarówno gniazda, jak i optymalny czas łowów tej żmii musimy określić sami. W żaden spfosób nie moglibyśmy złowić tysiąc żmij tylko we dwóch, dlatego też Iłłarionycz zaczął kompletować brygadę. Jest to poważne zadanie. Baza zoologiczna przysłała nam kandydatów na łowców, ale wybranie spośród nich potrzebnych nam ludzi nie było rzeczą łatwą. .Polowanie na jadowite żmije zmusza łowcę nie tylko do ""'egu wjauuu "-JO, centracji uwagi, łączącej się z dużym napięciem psychicznym. Takie przeciążenie organizmu często wypacza charakter A mieć za współtowarzysza człowieka wiecznie rozdrażnionego, wybuchowego, jest przyjemnością raczej wątpliwą. Nie ma gorszej rzeczy, niż mieć w brygadzie marudę czy awanturnika: taki wszystkim zatruwa życie. Doświadczyliśmy tego na własnej skórze, nie spieszyliśmy się więc z wyborem łowców. Chętnych było wielu. Iłłarionycz ograniczył swój wybór do dwóch przyjaciół: Anatola Azarowa i Borysa Rosendorfa. Jeszcze jako chłopcy byli członkami koła młodych biologów przy taszkienckim zoo, prowadzonego przez herpetologa Borysa Piestińskiego Członkowie koła łowili jaszczurki, żółwie i żmije. Zewnętrznie przyjaciele bardzo przypominali Don Kichota i Sancho Pansę: Anatol _ był wysoki, barczysty, szczupły; Borys — średniego wzrostu, kiępy, nieco tęgi. Charakterem znacznie się różnili. Przewodził Eorys: nieco powolny, zrównoważony i rozsądny; Anatol był szybki w podejmowaniu decyzji i postępowaniu. Ponieważ mieliśmy wyruszyć w podróż samochodem, ważne było, by w naszym zespole znajdował się kierowca. O samochodach Anatol wiedział tyle, że można nimi jeździć, a w jaki sposób — nie miał wielkiego pojęcia. Borys świetnie prowadził i znał każdą markę samochodu. Anatol był silny. Borys nie zaliczał się do słabeuszy, ale nie wyróżniał się specjalną siłą. Na wyprawę po żmije szykowaliśmy się we czterech, ale tak się złożyło, że pierwszy wyjazd odbył się beze mnie: zachorował mój nauczyciel, stary profesor Wiktor Szczokin, i nie miał kto dokończyć cyklu wykładów z genetyki. Profesor poprosił mnie, bym go zastąpił. Nie mogłem mu odmówić i to zatrzymało mnie cały miesiąc. Ale to wszystko zdarzyło się później. Na razie w żaden sposób nie mogliśmy się zdecydować, dokąd mamy jechać. Szczerze mówiąc, bardzo liczyliśmy na Kostię. On znał gniazda stepowych żmij zygzakowatych. Kostia jednak powiedział: — Nie dam wam żadnych wskazówek. Gady te będą mi 10 1 "*SahTi szukajcie! Nie spodziewaliśmy się takiej odpowiedzi. Trzeba przyznać, ze zbiła nas z tropu: do wyjazdu pozostały dwa tygodnie! Wraz z Iłłarionyczem zaczęliśmy się miotać w poszukiwaniu ludzi, którzy znaliby miejsca obfitujące w stepowe żmije zygzakowate. Początkowo nie mieliśmy szczęścia. Nigdzie nie mogliśmy znaleźć takich speców. Podczas spotkania z Anatolem i Borysem bardzo na to pomstowałem. Nagle Anatol powiedział: — Dobra, obejdziemy się bez uczonych herpetologów. Borka, pamiętasz, jak razem z Borysem Władimirowiczem jeździliśmy do Tałasu? Przecież tam napotykaliśmy żmije. — Ale było ich niewiele, częściej trafiały się węże tarczo-głowy. Trzeba jechać w Step Turgieński. Tam jest więcej żmij zygzakowatych. Między przyjaciółmi wywiązała się dyskusja. Ja z Iłłarionyczem siedzieliśmy cicho. Borys się upierał, by jechać w Step Turgieński. Pod koniec marca Iłłarionycz, Anatol i Borys wyjechali. Baza zoologiczna dała im starego moskwicza, prowadził Borys. Umówiliśmy się, że co tydzień Iłłarionycz będzie mnie informował, jak stoją sprawy, ale zanim dostałem pierwszy list, minął nie jeden, lecz trzy tygodnie. Iłłarionycz pisał: „Cześć, Aloszka! Wybacz, że nie odzywałem się tak długo: nie było o czym pisać'. Przez dwa tygodnie snuliśmy się po stepie w poszukiwaniu żmij, ale bez skutku Było zimno, chociaż śniegu już nie ma. Przez ostatnie trzy dni ociepliło się i złapaliśmy pięć sztuk: trzy żmije zygzakowate i dwa węże tarczogłowy. Anatol i Borys — to fajni kumple Nasze początkowe niepowodzenia nie wywołały żadnych narzekań ani niezadowolenia. Pracuję do upadłego, chociaż wyników na razie me ma. Miejscowi powiadają, że tu jest dużo żmij, ale jeszcze za wcześnie, i radzą, by poczekać. ^Poczekamy. Kiedy będziesz wolny i przyjedziesz? Postaraj się dotrzeć jak najprędzej. Żmije chyba już zaczynają wychodzić ze, swych nor; praca najprawdopodobniej będzie bardzo ciekawa. A. Koczewski" 11' natychmiast? Wykłady kończyłem dopiero za tydzień. Wszystko na drogę miałem przygotowane. Chciałem wyjechać tego dnia, w którym odbędę ostatni wykład. Na dzień przed wyjazdem otrzymałem telegram: „Loszka stop Zwycięstwo wykrzyknik Żmije są stop Przekazuję plan łowów dwukropek dwudziestego pierwszego kwietnia myślnik trzy żmije dwudziestego piątego siedem przecinek dwudziestego szóstego osiemdziesiąt cztery przecinek dwudziestego siódmego dziewięćdziesiąt dziewięć stop Wstrzymaj się z wyjazdem będziemy w Taszkiencie drugiego maja stop Koczewski". Zrozumiałem, że znaleźli żmije, ale nie zrozumiałem, ile ich złapali. Czy do dwudziestego siódmego kwietnia złapali dziewięćdziesiąt dziewięć, czy tylko w ciągu tego dnia tyle upolowali? Trudno było uwierzyć w tak gwałtowny wzrost liczby złowionych żmij, choć przyczyna była prosta — gady te zaczęły masowo wychodzić z zimowisk; ale wtedy nie znałem jeszcze biologii stepowej żmii zygzakowatej. Pozostało mi tylko czekać. Brygada wróciła do Taszkientu wieczorem drugiego maja. W skrzyniach przywiązanych do bagażnika samochodu znajdowało się pięćset żmij. — Najlepsza pora do prowadzenia łowów — narzekał Anatol — ale urlop mi się kończy! Z niecierpliwością oczekiwałem szczegółów dotyczących wyprawy, lecz nie otrzymałem żadnej sensownej odpowiedzi. — Prawie cały czas przesiedzieliśmy w jurtach pastuchów •— powiedział Iłłarionycz. — Pogoda okropna: albo śnieg z deszczem, albo deszcz ze śniegiem, w dodatku potworne zimno. Ciepłych bezchmurnych dni było sześć; wszystkie żmije złapaliśmy w ciągu pięciu dni. Jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek wnioski czy uogólnienia Po prostu mieliśmy szczęście, spotkaliśmy rozsądnego pastucha, który pokazał nam zarośla ostnicy. Gdyby nie ten człowiek, wrócilibyśmy z pustymi rękami. — Właśnie wróciliśmy z pustymi rękami — burknął Anatol. — Przez cały miesiąc trzech łowców miesiło błoto, a przywieźli zaledwie pięćset glist. Czy to w ogóle są żmije? 12 gicznej. Wysypano je ze skrzyń do wielkiej wanny. Od mnogości wijących się szarobrązowych żmijek zaćmiło mi się w oczach. Uczucie to potęgował fakt, że były szare, a przez grzbiet przechodziła brązowa, zygzakowata pręga. Wszystkie były identyczne. Nawet wielkością niewiele się" różniły. Po zmierzeniu okazało się, że średnia długość żmii wynosi zaledwie trzydzieści dwa centymetry. Najdłuższe miały tylko czterdzieści pięć centymetrów, ale takich znaleźliśmy niewiele. Nie grubsze od palca — przy lewantyńskich przypominały makaron. Jedną skrzynię Anatol odstawił na bok. — Dlaczego z tej nie wysypujesz? — zapytał chłopak, który przejmował od nas żmije. — Tu są tarczogłowy. Nie można mieszać ich ze żmijami. — Dużo ich jest? — Niewiele ponad sto. — Też się przydadzą Wysyp do drugiej wanny! Chłopak nie miał doświadczenia, ale bardzo chciał sprawiać wrażenie obytego i dyrygował bardzo zdecydowanie. — Poczekaj, kochany — próbował powstrzymać go Iłłarionycz. — Przyjmij najpierw żmije! Ale gdzie tam! Chłopak nawet nie starał się go słuchać. — Niech odpoczną od tej ciasnoty! Wysypuj! — Sam wysypuj! — odmówił Iłłarionycz. — Tylko poczekaj, a'ż wyjdziemy z pokoju! Zachowanie Iłłarionycza zdumiało mnie. Zazwyczaj pomagał w pracy przy żmijach. Chciałem zaproponować swoją pomoc, ale Borys, który stał obok, trącił mnie łokciem, zrobił „straszne oczy" i pociągnął za rękaw. W pokoju został tylko przyjmujący. — Czemu nie chcecie mu pomóc? — spytałem. — Zaraz się dowiesz! Niech nie zadziera nosa! Chodźmy, będzie tu niezły cyrk! Przez otwarte okno widzieliśmy wszystko, co działo sią w pokoju. Chłopak zdecydowanym ruchem otworzył skrzynię, wytrząsnął żmije do wanny, nagle odrzucił skrzynię i rzucił się do drzwi 13 \ ostrym, specyficznym zapachem. TaTś1" „pacfiną" rozdrażniona tarczogłowy. Nawet po intensywnym wietrzeniu woń ta utrzymywała się w pokoju przez kilka dni. Tarczogłowy były dwukrotnie większe od stepowej żmii, miały również zupełnie inne zabarwienie; węże te wyglądają tak, jak by były zrobione z poprzecznych pierścieni różowych i brązowych. Próbne pobranie wykazało, że tysiąc stepowych żmij zygzakowatych nie dostarczy lekarzom oczekiwanej ilości jadu. Trzeba było złowić jeszcze półtora tysiąca żmij Iłłarionycz, obawiając się, iż nie damy sobie rady we dwójkę, postanowił zaprosić jeszcze jednego łowcę sezonowego. Tym razem również długo wybierał. Wszystkich zgłaszających się przepytywał dokładnie, ale nikogo nie wziął- Potrzebny człowiek znalazł się zupełnie nieoczekiwanie. ^-H-^w^-^r;^ Pierwsze kroki w stepach j Przygotowywaliśmy moskwicza do nowej wyprawy. W tym czasie odwiedził nas mój przyjaciel Wiaczesław Kriżawiec. Wia-czesław był inżynierem; bardzo lubił samochody i motocykle. Jak każdy zamiłowany kierowca od razu zdjął marynarkę i zaczął nam pomagać. Gdy kończyliśmy pracę, powiedział nam, że dostał urlop i bardzo chciałby pojechać z nami na odłów żmij. Widział je tylko na obrazkach i w kinie, ale twierdził, że się ich nie boi. Poza tym miał motor z przyczepą. To chyba zadecydowało o tym, że Iłłarionycz zgodził się wziąć go z nami. Po stepowych bezdrożach nie wszędzie można przejechać samochodem, a we trzech moglibyśmy przenieść motocykl przez każdą przeszkodę. Wiaczesław, po otrzymaniu zgody pobiegł do domu się pakować. Iłłarionycz chciał wyjechać następnego dnia. 15 było czasu. Eajęlo nam to ćafy cTiienl "wyjechaliśmy trzeciego dnia o świcie. I oto trzęsiemy się na brukowanym Czikmeńskim Trakcie, wznosząc tumany kurzu. Wiaczesław prowadził motocykl przed moskwiczem. Przez wąski wąwóz wjechaliśmy na wzgórza Tur-backiego Stepu. O zachodzie słońca dotarliśmy do Merke i tu postanowiliśmy zanocować. Pięćset kilometrów drogi było bardzo męczące: przygotowywano się do akcji siewnej i ruch na szosie znacznie się wzmógł. Ponadto szosa miejscami była zniszczona — przypominała wiejską drogę. Następnego dnia na długo przed świtem Iłłarionycz wstał i obudził nas. Wyruszyliśmy w dalszą drogę. Światło reflektorów z trudem przebijało gęstą jak tusz ciemność, która na chwilę spływała z szosy, ale zaraz za przydrożnymi rowami stawała znów jak czarna ściana, przepuszczała samochód i zamykała się szczelnie zaraz za nim. Wiaczesław znacznie nas wyprzedził. Jedynie na prostych odcinkach widać było błyski reflektorów i czerwone ogniki tylnych świateł. Jedziemy godzinę, wkrótce zaświta, a ciemność staje się coraz gęstsza. Silnik raz wyje cienko, to znów ryczy gniewnie lub ledwo dosłyszalnie warczy. Szosa jest gładka i pusta. Prowadzi się łatwo, więc wyciskam z samochodu wszystko, na co go stać. Świt jest najgorszą porą dla kierowcy: reflektory już nie oświetlają, a naturalnego światła jest jeszcze za mało. Wokół wszystko jest szare: asfalt, pobocza, kurz. Z gór spełza sina mgła. Prawie niedostrzegalna na szczytach wzgórz — w kotlinach tworzy zwartą ścianę. Droga to wspina się na wzgórze, to opada w dół. Właśnie prowadzi gdzieś w górę, weszła na sirome wzniesienie, przecięła równe pole i nagle serpentyną spłynęła w dół, we mgłę. Z prawej strony szosy powoli, jak na płycie fotograficznej, wyłania się z ciemności potężna na pół nieba zębata ściana szczytów grzbietu Ałatau, ,z lewej — pagórkowaty step. W jednym z zapadlisk mgła była tak wielka, że 'wydawało się, iż moskwicz płynie w mleku. Jadę powoli i nie zdejmuję ręki z klaksonu. Posuwamy się we mgle prawie dziesięć minut. Na szczęście, na razie nie ma żadnych samochodów. Droga znów zaczyna się wspinać i na szczycie kolej- §Tęć "foTmUy a wszystko wokół zmieniło się nie do poznania! Step pojaśniał. Znad ciemnej masy gór wybiły się złote strzały promieni wschodzącego słońca Pomiędzy strzałami lśnią lodowe szczyty; nad najwyższym zastygł malutki, różowy obłoczek... Na miejsce polowania przyjechaliśmy po południu. Pośrodku stepu wznosi się owczarnia zbudowana z trzciny. Do owczarni przylega podwórze otoczone trzcinowym płotem. Obok ogrodzenia stoi malutki biały domek Za domkiem — wydeptany placyk, na którym leży rząd wydrążonych betonowych kłód. Przy bocznej kłodzie sterczy z ziemi gruba rura, z której do kłód nieprzerwanie leje się woda iskrzącym strumieniem. Kłody są poukładane tak jak schodki i połączone rurami. Od ostatniej kłody płynie ku nizinie strumyczek. Po stepie porozrzucane jest mnóstwo niewielkich krzaczków, między nimi zieleni się młoda trawa. Cały step załewa słońce. Skowronki śpiewają, zachłystując się swym głosem. Z jednej strony horyzontu wznoszą się góry, u ich podnóża stoją świece topól. Jest to główna zagroda fermy owiec. Podjeżdżamy do domu. Okna zamykają trzcinowe okiennice, drzwi są zabite. Iłłarionycz, uzbrojony w obcęgi, wyrywa gwoździe i otwiera drzwi. — Zapraszam! Tu będziemy mieszkać! Podłoga w domku jest zrobiona z ziemi, ale czysta Kładziemy na' nią trzcinowe okiennice, których na szczęście obok domku jest cała sterta, i przenosimy do środka nasze rzeczy do spania. Szybko wybieramy przedmioty potrzebne do łowienia żmij. Zarówno Wiaczesław, jak i ja nie możemy doczekać się polowania. Ale Iłłarionycz każe nam przede wszystkim się najeść. Niechętnie żujemy kanapki z kiełbasą i popijamy wodą z rury. Woda ma wspaniały smak, jest świeża, czysta i lekko minera-lizowana Pytam Iłłarionycza, co to za źródło. — To studnia artezyjska. Przebita jest na głębokość około dwustu metrów. Wspaniała woda: usuwa zmęczenie Pożyjecie tu trochę i odczujecie to na sobie Przyjeżdżają tu po wodę ze wszystkich okolicznych ,,punktów". — Co to za „punkty"? 16 2 Łowcy żmij jest niewiele śniegu, owce pasą się prawie całą zimą. Dopiero pod koniec stycznia, i to nie każdej zimy napada tyle .'śniegu, że wypas staje się niemożliwy. Wtedy owce są karmione/sianem. — Dlaczego ten „punkt" jest opuszczony? / — Owczarze nie chcą tu zostawać po zniknięciu/ śniegów. Nazywają to miejsce „ongbagandżer" — przeklęta ziemia, Jest tu dużo żmij, które często kąsają owce. Jak tylko śniea stopnieje, zabierają stada. / — Skąd o tym wiesz? — Jak mówiłem, powiedział mi to jeden z pasterzy, później potwierdził to weterynarz z owczej fermy. Przy okazji poprosił byśmy ,.oczyścili" miejsce wokół ,,punktu". — No i co? — Prawie wszystkie żmije złapaliśmy właśnie tutaj. Po tym, co usłyszeliśmy, jeszcze bardziej zapragnęliśmy jak najszybciej wyruszyć na polowanie. Widząc to, Iłłarionycz powiedział: — Spokojnie. Jeszcze zdążycie się nachodzić. Najpierw najedzcie się dobrze, do wieczora daleko! Iłłarionycz jadł solidnie, ale nam jedzenie nie przechodziło przez gardło Wreszcie Iłłarionycz strzepnął z kolan okruszki, schował nie dojedzony chleb i kiełbasę do plecaka, zapiął go i wstał. — Idziemy! Ruszyliśmy powoli w kierunku zarośli óstnicy. Dzieliło nas od nich około kilometra. W linii prostej całkiem blisko, ale Iłłarionycz skręcił w bok i zawołał nas: — Hej, łowcy! Tędy nie przejdziecie, rzeka was nie przepuści. Chodźcie za mną. Przejdziemy przez most! Trzeba było zrobić solidny łuk, więc do zarośli dotarliśmy dopiero po upływie co najmniej godziny Obaj z Wiaczesławem uważnie rozglądaliśmy się po drodze w nadziei znalezienia żmij, ale nie było żadnej. Ma się rozumieć, że szliśmy przez to wolniej i zostaliśmy w tyle za Iłłarionyczem. Nie spodobało mu się nasze maruderstwo. — Nie traćcie niepotrzebnie czasu — powiedział — żmij tu nie ma. Są po tamtej stronie rzeczki. 18 "" dzfelismy" jeszcze mostu, ale mogliśmy się domyślać jego istnienia. Wachlarzem zbiegały się ku niemu dziesiątki ścieżek wydeptanych przez owce. Most — zrobiony z dwóch masywnych dwuteowych metalowych belek, na które nałożono grube kloce zasypane ziemią wymieszaną z owczym nawozem — był szeroki i mocny Kiedy byliśmy już po drugiej stronie rzeczki, Iiłarionycz powiedział: — Teraz rozpoczniemy poszukiwania. Nie spieszcie się i nie gapcie. Powinno tu być jeszcze dużo żmij. Pierwszy znalazł żmiję Wiaczesław. Podbiegliśmy do niego. Niewielka szara żmijka, z brązową zygzakowatą pręgą na grzbiecie, leżała zwinięta w kłębek tuż przy krzaczku. Wiaczesław dreptał obok. Była to pierwsza w jego życiu żmija i wszystko wskazywało na to, że trochę się jej obawiał. — Co tak stoisz? — powiedział Iłłarionycz. — Przyciśnij ją pętlą, weź pęsetą za głowę i wsadź do worka! Wiaczesław starannie wykonał polecenie brygadzisty. — Gratuluję! — zawołał Iłłarionycz, gdy żmija siedziała w worku. Łapek, których używa się przy łowieniu żmij lewantyńskich, me wzięliśmy ze sobą. Żmija stepowa i wąż tarczogłów — to drobne gady, więc łowienie ich za pomocą łapek jest niewygodne. Łatwiej pracować pętlą zrobioną z grubego drutu i pęsetą. Przyciska się je pętlą, po czym łapie pęsetą za głowę lub szyję. Długość pętli wynosi osiemdziesiąt centymetrów, długość pesety — dwadzieścia pięć Jest to broń pewna i całkowicie zabezpiecza ręce przed zębami gada. W chwilę potem żmiję znalazł Iłłarionycz. Następnie Wiaczesław wsadził kolejno do worka trzy sztuki. Jednocześnie Iłłarionycz złapał jeszcze dwie. Mnie nie trafiła się żadna. Zacząłem się denerwować Zauważył to Iłłarionycz. — Uspokój się, Aloszka, odejdź nieco od nas i pochodź trochę sam. — Pilnuj swojego nosa — odciąłem się — dam sobie radę! Po prostu mam pecha! — Nie wściekaj się, tylko posłuchaj — powiedział ugodowo 19 marionycz. — muic iu n« ^w^^^w. — „ dlatego, że oczy mamy nastawione na żmiję lewantyńską. Zygzakowata wygląda zupełnie inaczej, jest mała i po prostu jej nie zauważasz. — Więc według ciebie Wiaczesław lepiej widzi żmije niż ja? — Zanim twoje oczy nie przestawią się na zygzakowatą, będzie znajdował więcej żmij niż ty. Idź w drugą stronę i poruszaj się wolniej. Posłuchałem go. Odszedłem na bok i ruszyłem powoli wzdłuż wysepki ostnicy. Chodziłem długo, lecz bez rezultatu Nie trafiałem na żadną żmiję. Humor zepsuł mi się zupełnie i już chciałem porzucić polowanie, gdy nagle. ujrzałem żmiję. Zobaczyłem ją koło krzaka, który, jak mi się wydawało, obejrzałem dokładnie przed chwilą Już miałem skierować się w stronę innego, ale nie wiem, dlaczego się odwróciłem. Spojrzałem jeszcze raz i ujrzałem ogon żmii wolno chowający się w splot gałązek. Skoczyłem do krzaka jak tygrys i w mgnieniu oka rozgarnąłem wszystkie gałązki. Gad zwinął się w kłębek i zasyczał. Wyciągnąłem pęsetę w stronę jego głowy On gwałtownie wyrzucił głowę ku pesecie, uderzył zębami o meta) tuż obok moich palców, w tej samej chwili cofnął się i znów wśliznął w krzak. Nie zdążyłem uchwycić żmii pęsetą; ręka cofnęła się sama. Okazuje się, że ten gad wcale nie jest taki bezbronny! Na lśniącej rączce pesety pozostały dwie mikroskopijne krople jadu. Starannie wytarłem pęsetę o nogawkę i znów rozgarnąłem pętlą gałązki krzaczka. Od razu dostrzegłem żmiję, która przywarła do ziemi. Złapałem ją pęsetą tuż przy głowie i wyciągnąłem. Wiła się i syczała, ale wpadła od razu do worka. Początek został zrobiony. Chociaż żmija była niewielka, bardzo się zdenerwowałem. Usiadłem na jakiejś kępce, by zapalić papierosa. Siedzę, palę i w myślach analizuję to, co się wydarzyło. Szukam swoich błędów. Oto one: pierwszy — oglądałem miejsca nasłonecznione, a żmija leżała w cieniu krzaka; drugi — dostrzegłem ją w momencie, gdy się ruszała, a więc żmij leżących nieruchomo nie widzę, i trzeci — nie wolno się zagapić ani spieszyć: ten gad jest szybki, zwinny, może zdążyć ukąsić. 20 cztery żmije- Zapadał wieczór. Z daleka widziałem Iłłarionycza i Wiacze-sława. Byłem zmęczony. Oni jednak nadal polowali. Wreszcie Iłłarionycz zdjął czapkę i pomachał nią nad głową — był to sygnał zbiórki. W odpowiedzi również pomachałem i ruszyłem w jego stronę. Pora wracać do bazy. Pierwszego dnia złapaliśmy około dwudziestu żmij zygzakowatych i jednego połoza wzorzystego. Iłłarionycz pokazał nam go i wytłumaczył, że jest to gad niejadowity. Połoz syczał, otwierał paszczę i prędko poruszał ogonem, zupełnie jak tar-czogłów. Widziałem żywe tarczogłowy w bazie zoologicznej, Wiaczesław tylko o nich słyszał. Wziął połoza do ręki i długo mu się przyglądał. — Z wyglądu połoz jest bardzo podobny do tarczogłowa — wytłumaczył mu Iłłarionycz. — Ale rzadko tu się trafia. Jeżeli ¦ nie chcesz nadziać się na zęby gada, zapamiętaj podstawową zasadę łowców: każdy nie znany ci gad jest jadowity i łapać go trzeba z zachowaniem wszystkich środków ostrożności. Zrozumiałeś? — A co tu jest do rozumienia? — odrzekł Wiaczesław. Po takim zasadniczym tłumaczeniu i nie mniej kategorycznej odpowiedzi można było przypuszczać, że Wiaczesław dobrze przyswoił sobie podstawową zasadę łowców żmij, ale — jak się później okazało — było nieco inaczej. -' Minionej nocy prawie nie spaliśmy, dlatego położyliśmy się wcześniej i mieliśmy zamiar później wstać. Zerwaliśmy się jednak o świcie: obudziły nas jaskółki. Ich gniazdo znajdowało się tuż nad drzwiami. Zauważyliśmy je w dzień przyjazdu, ale nie spodziewaliśmy się, że z jego powodu będziemy mieli takie nieprzyjemności. Okazało się, że właścicielki gniazda wstają o świcie i rozpoczynają ożywioną dyskusję. Może opowiadały sobie swoje sny, a może planowały praeę na ten "dzień. Kto wie? Nie rozumieliśmy języka ptaków. Jednak ich rozmowy były tak bezceremonialne i głośne, że już nie mogliśmy zasnąć. Jedna z jaskółek, prawdopodobnie samiczka, siedziała w gniazdku i słuchała, dając krótkie repliki. Druga, chyba samczyk, przywierała do ściany i nieustannie szczebiotała. Dialog trwał stawała sama, zachowywała się cicho. Wkrótce samiec wracaj karmił swoją przyjaciółkę, a może po prostu całował, i znów zaczynała się ożywiona dyskusja. Ptaki nie zwracały na nas żadnej uwagi. Nawet jeżeli podczas dyskusji któryś z nas wychodził, jaskółki pozostawały na swoich miejscach i nie przerywały rozmowy. Nie ' mogliśmy skrzywdzić tych pełnych ufności ptaków; musieliśmy pogodzić się z ich obecnością. Tak więc wstaliśmy razem ze słońcem i wyruszyliśmy na polowanie. Szliśmy w odległości dziesięciu metrów od siebie. Żmij było mało. Na nowym miejscu wyniki polowania były takie jak dnia poprzedniego. Do południa zebraliśmy tylko około dziesięciu żmij, przy czym połowę z tego złapał Wiaczesław-Dodało mu to nieco „animuszu" i teraz spoglądał na mnie z góry, a może mi się tylko tak wydawało, ponieważ był znacznie wyższy ode mnie? Kiedy człowiek ma pecha, wszystko mu przychodzi do głowy. I znów brniemy przez step: Wiaczesław z miną zwycięzcy, Iłłarionycz tak jak zwykle, a ja ze spuszczonymi oczyma Nagle Wiaczesław powiedział: — Spójrzcie, jaki połoz! Wytrzeszcza się i syczy jak wciekła żmija! Przez określenie „wściekła" Wiaczesław prawdopodobnie rozumiał: jadowita. Spojrzałem w jego stronę i zamarłem Wiaczesław trzymał tarczogłowa w poprzek tułowia. Tarczogłów wił się, syczał i w każdej chwili mógł ukąsić go w rękę. — Rzuć to na ziemię! — krzyknąłem — Szybciej! Wiaczesław błyskawicznie wykonał polecenie Podbiegłem do gada, przycisnąłem go pętlą i złapałem pęsetą za głowę. Później, przytrzymując palcami za szyję, otworzyłem jego paszczę. "W górnej szczęce wysunęły się dwa długie, jadowite zęby. — Widzisz, co to za połoz? Wiaczesław zbladł i powoli siadł na ziemi Wydawało mi się, że mówię spokojnie, ale Iłłarionycz przerwał mi: —: Czego wrzeszczysz? Nie możesz wytłumaczyć spokojnie? 1 tak mu niesłodko. — Ale mogło być bardziej gorzko! — nie mogłem się uspokoić. 22 (Jopieró" 6cT 'niedawna znasz się na gadach. Zamknij się! Daj człowiekowi dojść do siebie! Umilkłem. Wiaczesław drżącymi palcami prostował papierosa. Dłarionycz odpiął od paska menażkę i podał mu ją. — Chcesz wody? , Wiaczesław pokręcił przecząco głową- Mowę odzyskał dopiero po jakichś pięciu minutach. Iłłarionycz natychmiast przystąpił do egzekucji. — Jeszcze jeden taki wypadek i będziesz musiał wracać do domu. Jeżeli nie podporządkujesz się zasadzie, że każdy nie znany ci gad jest jadowity, nie dopuszczę cię do pracy. — Ale on był dokładnie taki sam jak połoz! — odparł Wiaczesław. — Widziałeś tylko jednego połoza — zauważył Iłłarionycz. — Mógłbyś być ostrożniejszy! — Od tej chwili wszystkie gady będą brał tylko pęsetą — zapewnił Wiaczesław. — Tak będzie najlepiej. No, dobrze. Każdy ; może się pomylić, ale w naszej pracy za błędy płaci się bardzo drogo. Możesz uważać, że dzisiaj urodziłeś się po raz drugi. — Już zapamiętałem — powiedział Wiaczesław. Nasi sąsiedzi i gospodarze W naszej okolicy życie płynęło wartko. Po ziemi pełzały mrówki i żuki. Szczególnie dużo było żuków gnojowników. Koło domu pasło się bez żadnej opieki stado dwuletnich jałówek. Wieczorem kłady się na spoczynek na jednym z wydeptanych placyków. W miejscu ich noclegu pozostawały kupy nawozu, ale już pod wieczór znikały, sprzątnięte przez żuki. Jedne gnojowniki — małe, ciemnoszare — zakopywały się pod nawozem, z którego pozostawała cieniutka jak papier wierzchnia warstwa wysuszona przez słońce Inne — duże i długonogie — lepiły z nawozu kulki i toczyły je w niewiadomym kierunku. W tej drugiej grupie były żuki robotnicy i żuki złodzieje. Ulepi taki pracuś kulkę i ledwo zdąży ją potoczyć, pchając tylnymi nogami, w jakieś ustronne miejsce, gdy nagle, nie wiadomo skąd, nadlatuje żuk złodziej. Pacnie na ziemię 24 - 'pracusia i, jak gdyby pomagając, popycha kulkę. Pracuś me zwraca na niego uwagi i dalej pcha swoją kulkę, ale złodziejaszek wyraźnie mu przeszkadza, więc pracuś bokiem wybiega przed kulkę. Gdy ujrzy ,,pomocnika", stara się go odepchnąć od kulki. Złodziej stawia opór. Między żukami wywiązuje się walka. Starają się podważyć jeden drugiego głową i odrzucić na bok. Starcie trwa dopóty, dopóki jeden z żuków nie zostanie • przewrócony na plecy Wtedy zwycięzca szybko wraca do kulki i umyka..z -nią. Jednak bywa również tak. że w zapale walki żuki zapominają o zdobyczy i zabiera ją trzeci złodziejaszek Widocznie żuki złodzieje same nie robiły kulek i cały czas uprawiały swój proceder. Naznaczyłem jednego grabieżcę i zacząłem go obserwować. Trzykrotnie próbował uprowadzić gotową kulkę i trzykrotnie ponosi} klęskę. Potem odleciał- Oprócz mrówek i żuków między krzakami przemykały szybkie jaszczurki, dosyć często trafiały się żmije. Oprócz żmij zygzakowatych, tarćzogłowów i połozów widzieliśmy cienkie, zwinne i bardzo szybkie żmijki strzałki. Ich ruchy były błyskawiczne. Zaniepokojone znikały dosłownie w mgnieniu oka. Pewnego razu natknąłem się na dwie strzałki. Leżały jedna obok drugiej przy krzaku. Chociaż to żmije jadowite, nie są dla człowieka niebezpieczne. Jadowite zęby mają umieszczone daleko, przy samej krtani, dlatego nie mogą sięgnąć nimi do ręki człowieka. Zresztą ich jad nie jest groźny. Wiedziałem o tym i chciałem złapać obie żmije ręką. Gdy jednak się pochyliłem i wyciągnąłem do nich rękę — zniknęły. Nie spuszczałem z nich oczu, ale nie uchwyciłem tego momentu, gdy rzuciły się w różne strony. Tylko lekki kurz wskazał mi miejsce, w którym jedna ze strzałek dotknęła ziemi. Jednym skokiem dopadłem jej i złapałem ją za koniuszek ogona.'Całe ciało długiej żmii było już schowane w krzaku, który znajdował się o jakieś dwa metry od miejsca, gdzie je dostrzegłem. Gdy wyciągnąłem strzałkę spomiędzy splecionych gałęzi, z sykiem złapała paszczą rękaw i tak mocno trzymała materiał, że z trudem udało mi się rozewrzeć jej szczęki pęsetą. Żjnije strzałki polują na jaszczurki. Nieraz widziałem, jak połykały swe ofiary. 25 niebie śpiewały skowronki. Wieczorem i po deszczu w zaroślach koło rzeczki śpiewały przepiórki Wysoko pod niebem szybowały drapieżne ptaki. Stadka gołębi, kawek i szpaków przylatywały do wodopoju przy naszej studni Ale najwięcej było wróbli. Bez przesady można powiedzieć, że było ich tysiące. Niektóre z nich gnieździły się w trzcinowym dachu owczarni Już przed wschodem słońca z owczarni rozlegało się głośne ćwierkanie. A gdy wzeszło słońce, stada wróbli wylatywały z rozwartych wrót owczarni i wyruszały w step na śniadanie. Wróble skakały między krzaczkami, grzebały w trawie, śmieciach, rozdziobywaly kupki nawozu. Oglądały teren wokół domku, zbierały okruszki i resztki naszego jedzenia. Gdy się najadły, zlatywały się do owczarni, siadały na kalenicy i przez jakiś czas „obradowały", po czym przystępowały do pracy i aż do wieczora budowały gniazda. Wyszukiwały suche źdźbła trawy, puch i kłaczki owczej wełny pozostawionej na krzakach. Przez cały dzień wróble ćwierkały, wrzeszczały, kłóciły się i biły. Domek nasz stał dosyć daleko od owczarni i chociaż docierała do nas wrzawa podnoszona przez wróble, nam to nie przeszkadzało. Natomiast dokuczały wszystkim jaskółki i... muchy. Już trzeciego dnia w domku i wokół niego pojawiło się tyle much, że oblepiły całe ściany zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz domku. Były różnorakie: zwykłe szare, szare olbrzymy, zielone, niebieskie. Przy śniadaniu muchy nam nie przeszkadzały, ponieważ jeszcze spały, ale wieczorem, podczas kolacji, nie mogliśmy się od nich opędzić. Całym rojem latały nad głową, siadały na jedzenie, wpadały do misek. Iłłarionycz brzydził się tym i wraz z muchami wylewał sporo zupy. Uprzykrzone muchy ciągle bzyczały. Nie można było niczego pozostawić bez przykrycia: momentalnie wszystko pokrywały obrzydliwe kropki muszego pomiotu. W czasie deszczu, a lało codziennie po dwie godziny, musieliśmy siedzieć w domku Była to katorga. Muchy roiły się oczywiście nad naszymi głowami i starały się usiąść na twarzach. Te ataki doprowadzały nas do rozpaczy (mnie do wściekłości), ale nie mogliśmy opuścić domu. Przy zmiennej pogodzie nie do chorofry. Trzeba było dostosować się do współegzystencji z muchami. Przenieśliśmy ognisko, nad którym gotowaliśmy jedzenie, jak najdalej od domu, a jedliśmy i spaliśmy pod zasłonami. Było trochę lepiej, jednak ciągłe bzyczenie drażniło nas, więc próbowaliśmy wytępić muchy Ze starej dętki zrobiliśmy muchołapki i urządzaliśmy zawody, kto więcej upoluje much, jednak liczebność naszych pułków wcale się nie zmniejszała Były bardzo sprytne. Gdy rozlegało się klaskanie muchołapek, wylatywały z domku i chowały się między dachem ą sufitem. Tam dotrzeć nie mogliśmy, Na strychu muchy nie siedziały długo Gdy klaskanie umilkło, jedna za drugą przeprowadzały się do domku i znów nam dokuczały. Trzeba było albo łapać za muchołapki, albo chować się pod zasłonki Mnie i Wiaczesławowi znudziło się łapanie much, więc coraz częściej chowaliśmy się pod zasłony, Illarionycz jednak niezmordowanie walczył muchołapką i zbierał każdą utłuczoną muchę. — Po co panu zabite muchy? — spytał go Wiaczesław. — Przydadzą się — odparł wymijająco Iłłarionycz i wysypał muchy do śmieci, gdzie zazwyczaj urzędowały wróble. — Czyżby postanowił pan dokarmiać te ptaszki? — Tak, w ten sposób pozbędziemy się much. — Sądzi pan, że gdy zasmakują muchy ze śmietnika, zaczną łapać, je koło domu? — Nie mylisz się. Właśnie na to liczę. — Czy nie jest pan zbyt naiwny? — Niezbyt, i wkrótce się o tym przekonasz. Wyrzucałem muchy przez kilka dni i zauważyłem, że po odwiedzeniu śmietnika przez wróble nie pozostaje tam ani jeden owad. — Mogły je zabrać mrówki. — Niewątpliwie — zgodził się brygadzista — dlatego wyrzucałem muchy tylko wczesnym rankiem, przed przylotem wróbli, kiedy mrówki jeszcze nie żerują. f — No, no — powiedział ironicznie Wiaczesław — eksperyment ciekawy, ale z pewnością nieudany — Proponuję zakład — odparł Iłłarionycz — stawiani swoją 26 27 zniszczą większość much. — Zgoda! — zawołał Wiaczesław. — Aloszka, przetnij! — Nie — zaproponowałem. — Oddaj zapalniczkę bez zakładu! — Dlaczego? — Dlatego, że będzie tak, jak mówi Iłłarionycz. — Bzdura! — zdenerwował się Wiaczesław. — To niemożliwe! — Widziałeś, ile wróbli przyleciało wczoraj do śmietnika? — Widziałem. Nie więcej niż dziesięć. — A dzisiaj? — Dzisiaj już więcej. — Jutro będzie jeszcze więcej, a potem pokaże się tu mnóstwo wróbli i będzie koniec z muchami. W walce z muchami pomagały nam dwie pary szarych'pliszek. Te śliczne ptaszki przy każdej pogodzie kręciły się wokol domku i łapały muchy. Podczas jednego z deszczowych dni długo obserwowałem, jak pliszka zwinnie poluje na muchy. Ptaszek biegał wzdłuż ścianki domku i zdziobywał muchy, które siadały na wysokości jego łebka Gdy rozprawił się już z muchami przy ziemi, podfruwał i atakował muchy na całej wysokości ściany, wybierając miejsca, gdzie muchy zbierały się w grupy Podczas deszczu muchy były powolne, więc pliszka za każdym razem, gdy podfruwała, łapała kilka sztuk. Pozostałe ratowały się ucieczką. Pliszki miały niebywały apetyt. W ciągu dnia zjadały kilkaset much. ale nie zmniejszało to muszych szeregów Ptaszki, nie wiadomo dlaczego, nie zaglądały na strych. W zwyciężeniu much pomogły nam jednak wróble. Na trzeci dzień po rozpoczęciu dokarmiania oblepiły domek Na muchy przyszedł kres. Wróble łapały je i w domku, i koło domku, i na strychu. Przez pierwsze dni znajdowaliśmy żmije niedaleko zarośli ostnicy Pożnie] już ich tam nie było rozpełzły się po stepie i musieliśmy przeczesywać większe powierzchnie. Początkowo szukaliśmy na chybił trafił, ale wkrótce ustaliliśmy, że zygzakowate żmije przepełzły w krzaki kara-baraku (solanka drzewo-podobna) Pierwszy zauważył to Wiaczesław. Nie lubił za dużo chodzić i raczej dlatego, że nie chciało mu się iść z nami 28 rneaaieico mostu Mnie i Iłłariońjfcźowf wydawało się to bezcelowe i próbowaliśmy pociągnąć go za sobą. Wiaczesław był uparty i nie poszedł z nami. Wieczorem przynieśliśmy we dwóch dwadzieścia żmij, a Wiaczesław sam złapał ich trzydzieści. Przy tym był świeżutki, a my wypompowani, ponieważ przewędrowaliśmy przez step dobre dwadzieścia kilometrów. Następnego dnia Wiaczesław pokazał nam, jak należy szukać żmij zygzakowatych właśnie pod solankami. Okazało się to bardzo proste. Pod każdym „dywanem" znajdowaliśmy zazwyczaj dwie, trzy żmije. Nie zawsze były to zygzakowate. Z rzadka trafiały się węże tarczogłowy. Zachowywały się zupełnie inaczej niż zygzakowate. Stepowe żmije zygzakowate zawsze próbowały dać drapaka, tarczogłowy zaś zwijały się w kłębek, syczały i 'rozwierały paszczę. Czasami wydzielały znany nam już, wstrętny odór, który był bardzo trwały i rozchodził się daleko. Kilka razy określiłem miejsce pobytu tarczogłowa po przykrym zapachu, zanim jeszcze go dostrzegłem Tarczogłowy nie były nam potrzebne, nie braliśmy ich. Pod solankami nie było ani strzałek, ani połozów: te trzymały się w pobliżu krzaków. Pewnego ranka padał drobny, monotonny deszczyk i długo nie wstawaliśmy: nie chciało się nam wychodzić z ciepłych śpiworów na wilgotne powietrze. Nieoczekiwanie za ścianą domku dał się słyszeć odgłos kopyt, które miesiły błoto, parsknął koń i ktoś zawołał: — Ej, kim ujdą bar? ł Aman ba? „Araan ba?" — znaczyło