A. D. Niedialkow ŁOWCY ŻMIJ przekład: Mirosława Błażejowska Andrzej Szymański ilustrował: Robert Łaszkiewicz Zrzeszenie Księgarstwa Warszawa 1987 Tytuł oryginału rosyjskiego „Naturalist w poiskie" Redaktor Helena Kulpa Redaktor techniczny Gabriela Maziejuk .MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA] G2-93 -. ., "" * ' © Copyright by Wydawnictwo „Myśl", Moskwa 1977 © Copyright for the Polish edition by Zrzeszenie Księgarstwa Warszawa 1987 ISBN 83-85004-73-4 Zrzeszenie Księgarstwa Warszawa 1987. Wydanie 1 Nakład 30 000 + 350 egz. Objętość ark wyd 11, ark druk 12,75. Papier druk kl V, 70 g, rola 126 Poznańskie Zakłady Graficzne im M. Kasprzaka Zam. nr 71272/86- P-44 W STEPACH KAZACHSTANU Do badań genetycznych był mi potrzebny jad żmii lewan-tyńskiej Mogłem go zdobyć tylko polując sam na te gady. Herpetolog Kostia Lichow zaprosił mnie na odłów jadowitych żmij. Na skutek nalegań mojej mamy pojechał z nami je] brat, a mój wujek, Anatolij Iłłarionowicz Koczewski, czyli po prostu Iłłarionycz. Wyprawa była' owocna. Nałapaliśmy żmij. zdobyliśmy jad i udało mi się przeprowadzić ciekawe badania genetyczne. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że polowanie na żmije wciągnęło bez reszty zarówno mnie, jak i Iłłarionycza. Zdaniem Kostii zapadliśmy na „żmijową gorączkę" O naszych podróżach w poszukiwaniu jadowitych żmij napisałem książkę „Niebezpieczne ścieżki przyrodnika". Od chwili gdy wraz z Iłłarionyczem zajęliśmy się łowieniem żmij, minęło niewiele czasu. Niewiele, jeśli piętnaście lat uznamy za krótki okres. W tym jednak okresie wydarzyło się tyle, że dla wielu starczyłoby na całe życie. Na to, by opowiedzieć o wszystkim, brakłoby miejsca w jednej książce, dlatego ograniczę się do rzeczy najciekawszych. Zostaję zawodowcem Do bazy zoologicznej w Taszkiencie przywieźliśmy kobry i wtedy między Iłłarionyczem a pracownikami bazy zrodził się poważny konflikt. Pracownicy bazy chcieli jak najprędzej pozbyć się kobr i odesłać je do ogrodów zoologicznych. Obawiali się, iż zaczną zdychać, co spowoduje straty. Z kolei Iłłarionycz domagał się, by kobry, zgodnie z ich przeznaczeniem, odesłano do instytutu medycznego, gdzie ich jad zostałby wykorzystany do produkcji lekarstw. Obaj z Kostią trzymaliśmy jego stronę. Po długich i nieprzyjemnych sporach pracownicy bazy musieli ustąpić: kobry przekazano lekarzom. Po tej całej historii wcale nas nie ucieszyło zaproszenie z bazy zoologicznej na rozmowę Nie spodziewaliśmv się po niej niczego dobrego, ale postanowiliśmy pójść. Dyrektor bazy przywitał nas wylewnie. Okazało się, że instytut medyczny już dawno czynił starania o zdobycie jadu potrzebnego mu do prac. Niezbędną ilość pobierano od kobr, ale one nie przeżyły zbyt długo w wiwarium. Lekarze zwrócili się więc do bazy z zapytaniem, czy nie mogłaby im dostarczyć jadu żmij różnego gatunku Kierownictwo bazy rozpatrzyło swoje możliwości, oceniło, że warunki są korzystne, i postanowiło stworzyć serpentarium, gdzie pobierano by jad gadów. Dyrektor bazy opowiedział nam o swych planach i zaproponował stanowiska etatowych łowców żmij Iłłarionycz zgodził się od razu. Kostia zdecydowanie odmówił, ja się zawahałem. Od dawna marzyłem, by zostać łowcą żmij, ale musiałem przygotować do tego moich rodziców. Cieszyli się bardzo, że ich syn dostał stopień kandydata nauk, i wątpliwe, by spokojnie przyjęli wiadomość, iż rezygnuję z pracy naukowej; wśród większości, nawet inteligentnych, łudzi panuje przekonanie że nauką można zajmować się jedynie w instytucie lub, w najgorszym razie, w jakimś laboratorium A tu — kandydat nauk odchodzi z instytutu, by zostać łowcą żmij! Termin odpowiedzi dawno minął, a ja wciąż z nią zwlekałem. — Słuchaj, przyjacielu! — powiedział Iłłarionycz. — Dosyć tej szamotaniny między genetyką a żmijami. Genetyka jest nauką poważną, więc jeśli więcej myślisz o żmijach niż o chromosomach, to genetyka nie będzie miała z ciebie pożytku Drugim Mendlem nie zostaniesz Nie sposób być sługą dwóch panów. Praca powinna cieszyć, dawać zadowolenie Instytut cię męczy, więc odejdź stamtąd. Lepiej być dobrym łowcą żmij niż przeciętnym uczonym Prawdopodobnie z punktu widzenia niektórych ludzi praca łowcy to dobrowolna katorga, ale nie zamieniłbym tej katorgi na żadne skarby! Zostań, tak jak ja, zawodowym łowcą żmij! Stary aforyzm powiada: „Kto słucha rad, ten popełnia cudze błędy". Znałem ten aforyzm już wtedy, gdy Iłłarionycz dawał mi swoje rady. Możliwe, ze popełniłem błąd, ale nigdy nie będę żałował, że posłuchałem rady przyjaciela. Odszedłem z instytutu i zostałem zawodowym łowcą. Ku mojemu zdziwieniu rodzice przyjęli tę decyzję spokojnie. — Udowodniłeś, że potrafisz prowadzić samodzielnie poważ- ne badania — powiedział ojciec — a w jakiej dziedzinie nauki będziesz specjalistą — to już twoja sprawa. Matka tylko westchnęła: — Cały ojciec. Zawsze pchał się w samo piekło, i ty tez nie możesz usiedzieć spokojnie. Nie potraficie żyć jak normalni ludzie. Skoro postanowiłeś — idź. I tak nic cię nie powstrzyma. Dawniej łowiłem żmije tylko podczas urlopu. Ale między sezonowym a zawodowym łowcą jest szalona różnica Sezonowego łowcę dowożą do spenetrowanego rejonu, brygadzista zapoznaje go z okolicą i pokazuje miejsca, gdzie najprawdopodobniej żmij jest najwięcej. Zawodowiec sam szuka gniazd gadów. Sezonowy łowca pracuje najwyżej dwa miesiące, zawodowiec — przez cały sezon: od pierwszych odwilży do chwili, gdy ziemię pokryje gruba warstwa śniegu. Jednak pod koniec pracy sezonowy łowca jest bardziej zmęczony niż zawodowiec, ponieważ ten ostatni ma lepszą kondycję fizyczną. Zarobki sezonowych łowców są mniejsze niż zawodowych, i to jest zrozumiałe. Poza tym pieniądze dla tych pierwszych są jedynie dodatkiem do normalnej pensji, dla zawodowca zaś jest to podstawowe źródło utrzymania. A propos — zarobki łowcy, nawet zawodowego, często nie przekraczają pensji wysoko kwalifikowanego robotnika. Różnica polega jedynie na tym, że zarobki robotnika są równomiernie rozłożone w ciągu roku, natomiast łowca zawodowiec otrzymuje pieniądze pod koniec sezonu. >' Robotnik ma stale uposażenie, a łowca nie zawsze. Sezonowy łowca nawet w szczytowym okresie sezonu może pozwolić sobie na jeden czy dwa dni odpoczynku. Zawodowiec takiej możliwości nie ma. Jest sezon i trzeba pracować bez chwili wytchnienia. Odpocząć będzie można w zimie, po powrocie do domu. Sezonowy łowca myśli mniej więcej w ten sposób: „Dzisiejszy dzień minął bez zdobyczy — nie ma problemu! Jutro coś się trafi!" Zawodowiec ma przygotowany plan na każdy dzień. Jeżeli worek jest pusty, to następnego dnia powinien znaleźć się w nim podwójny połów. Baza zoologiczna przydzieliła Iłłarionyczowi etat starszego łowcy, a mnie — łowcy szeregowego, a więc byłem jego pod- był irn jad żmii lewantyńskiej i stepowej żmii zygzakowatej. Mieliśmy prawo wyboru, więc byłem przekonany, że Iłłarionycz zrezygnuje z zamówienia na żmije zygzakowate. Stało się inaczej. Tego dnia, gdy w bazie dyskutowano, które zamówienie przyjąć, byłem chory i pozostałem w domu. Wieczorem przyszedł do mnie Iłłarionycz i zakomunikował, że wiosną jedziemy polować na stepową żmiję zygzakowatą. — Trzeba złowić tysiąc sztuk tych żmij — oświadczył. — Pracy będzie pod dostatkiem. Podpisałem umowę za nas obu, więc wszystko jest w porządku! Jak na mój gust nie wszystko było w porządku, co mu od razu powiedziałem. — Co ci się nie podoba? — spytał Iłłarionycz. — Wytłumcież mi, proszę, gdzie chcesz znaleźć stepowe żmije zygzakowate? Przecież nigdy ich nie łowiliśmy. Nie znamy ich gniazd ani innych łowców. Jest nas tylko dwóch... — Nie święci garnki lepią! — Czy ty sobie chociaż wyobrażasz, co to znaczy tysiąc żmij zygzakowatych? — Jak już będzie po wszystkim, to je sobie pooglądamy. — Przecież to niepoważne. Ani ty, ani ja nigdy nie widzieliśmy żmii zygzakowatej w środowisku naturalnym! — Dobrze się składa. Nie umrzemy przynajmniej z nudów. — Ale przecież nikt nigdy nie łowił takiej liczby żmij w ciągu jednego sezonu! — To znaczy, że będziemy pierwsi! Umowa już jest podpisana, nie ma co dyskutować, tylko trzeba pomyśleć, jak ją zrealizować. Lekarzom ten jad nie jest potrzebny do zabawy. Nikt prócz nas nie zdobędzie tych żmij. Decyzja zapadła i zrobię wszystko, by wykonać zadanie, nawet jeżeli sam będę musiał to robić. Iłłarionycz był wierny sobie: myślał jedynie o tym, w jaki sposób dostarczyć jadu lekarzom. Jego zdaniem koszty tego przedsięwzięcia nie miały znaczenia. Przekonywanie Iłłarionycza byłoby stratą czasu, ale też nie mogłem zostawić go samego Musiałem zgodzić się na udział w przedsięwzięciu, które moim zdaniem z góry skazane było na niepowodzenie. "wśżysCRo ó stepowej żmii zygzakowatej, a ja zajmę się kompletowaniem pracowników sezonowych i przygotowaniem wyposażenia. W ten oto sposób zaczął się nasz pierwszy sezon zawodowców. W literaturze fachowej zacząłem szukać wiadomości o biologii i życiu stepowej żmii zygzakowatej. Przejrzałem mnóstwo tygodników i miesięczników. Przestudiowałem Brehma i Pies-tińskiego, Pawłowskiego, Terentjewa, Nikołskiego. Przeczytałem i przetłumaczyłem z niemieckiego i angielskiego około dwudziestu artykułów. To, co przeczytałem, trochę mi się przydało, nie dowiedziałem się jednak rzeczy najważniejszej: jak i gdzie należy łowić owe żmije. „Stepowa żmija zygzakowata występuje od płn.-wsch. Bułgarii poprzez południowo-wschodnią Rumunię, stepową i południową część lasostepowego pasa ZSRR do wschodniej części Kazachstanu, zachodniej Dżungarii i Mongolskiego Ałtaju włącznie, poza tym w Uzbekistanie, Kirgizji, Gruzji (nie ma jej w Abchaskiej i Adżarskiej ASRR), w Armenii i przygranicznych rejonach płn.-zach. Iranu i płn.-wsch. Turcji". A więc możliwości poszukiwań są różnorodne. Jeśli chodzi o miejsca bytowania żmij, to informowano: „Głównie różnego typu stepy, w tym także górskie, gdzie można je spotkać (np. w Armenii i Dagestanie) na wysokościach dochodzących do 3000 m nad poziomem morza. Czasami przebywają również w rozrzedzonych lasach, lasach nadrzecznych, zaroślach sitowia itd." Bardzo dokładne wskazówki! O czasie budzenia się żmij ze snu zimowego przeczytałem: „Po zimowym śnie wychodzą w końcu marca, na początku kwietnia". Na tym koniec. Wyglądało na to, że zarówno gniazda, jak i optymalny czas łowów tej żmii musimy określić sami. W żaden spfosób nie moglibyśmy złowić tysiąc żmij tylko we dwóch, dlatego też Iłłarionycz zaczął kompletować brygadę. Jest to poważne zadanie. Baza zoologiczna przysłała nam kandydatów na łowców, ale wybranie spośród nich potrzebnych nam ludzi nie było rzeczą łatwą. .Polowanie na jadowite żmije zmusza łowcę nie tylko do ""'egu wjauuu "-JO, centracji uwagi, łączącej się z dużym napięciem psychicznym. Takie przeciążenie organizmu często wypacza charakter A mieć za współtowarzysza człowieka wiecznie rozdrażnionego, wybuchowego, jest przyjemnością raczej wątpliwą. Nie ma gorszej rzeczy, niż mieć w brygadzie marudę czy awanturnika: taki wszystkim zatruwa życie. Doświadczyliśmy tego na własnej skórze, nie spieszyliśmy się więc z wyborem łowców. Chętnych było wielu. Iłłarionycz ograniczył swój wybór do dwóch przyjaciół: Anatola Azarowa i Borysa Rosendorfa. Jeszcze jako chłopcy byli członkami koła młodych biologów przy taszkienckim zoo, prowadzonego przez herpetologa Borysa Piestińskiego Członkowie koła łowili jaszczurki, żółwie i żmije. Zewnętrznie przyjaciele bardzo przypominali Don Kichota i Sancho Pansę: Anatol _ był wysoki, barczysty, szczupły; Borys — średniego wzrostu, kiępy, nieco tęgi. Charakterem znacznie się różnili. Przewodził Eorys: nieco powolny, zrównoważony i rozsądny; Anatol był szybki w podejmowaniu decyzji i postępowaniu. Ponieważ mieliśmy wyruszyć w podróż samochodem, ważne było, by w naszym zespole znajdował się kierowca. O samochodach Anatol wiedział tyle, że można nimi jeździć, a w jaki sposób — nie miał wielkiego pojęcia. Borys świetnie prowadził i znał każdą markę samochodu. Anatol był silny. Borys nie zaliczał się do słabeuszy, ale nie wyróżniał się specjalną siłą. Na wyprawę po żmije szykowaliśmy się we czterech, ale tak się złożyło, że pierwszy wyjazd odbył się beze mnie: zachorował mój nauczyciel, stary profesor Wiktor Szczokin, i nie miał kto dokończyć cyklu wykładów z genetyki. Profesor poprosił mnie, bym go zastąpił. Nie mogłem mu odmówić i to zatrzymało mnie cały miesiąc. Ale to wszystko zdarzyło się później. Na razie w żaden sposób nie mogliśmy się zdecydować, dokąd mamy jechać. Szczerze mówiąc, bardzo liczyliśmy na Kostię. On znał gniazda stepowych żmij zygzakowatych. Kostia jednak powiedział: — Nie dam wam żadnych wskazówek. Gady te będą mi 10 1 "*SahTi szukajcie! Nie spodziewaliśmy się takiej odpowiedzi. Trzeba przyznać, ze zbiła nas z tropu: do wyjazdu pozostały dwa tygodnie! Wraz z Iłłarionyczem zaczęliśmy się miotać w poszukiwaniu ludzi, którzy znaliby miejsca obfitujące w stepowe żmije zygzakowate. Początkowo nie mieliśmy szczęścia. Nigdzie nie mogliśmy znaleźć takich speców. Podczas spotkania z Anatolem i Borysem bardzo na to pomstowałem. Nagle Anatol powiedział: — Dobra, obejdziemy się bez uczonych herpetologów. Borka, pamiętasz, jak razem z Borysem Władimirowiczem jeździliśmy do Tałasu? Przecież tam napotykaliśmy żmije. — Ale było ich niewiele, częściej trafiały się węże tarczo-głowy. Trzeba jechać w Step Turgieński. Tam jest więcej żmij zygzakowatych. Między przyjaciółmi wywiązała się dyskusja. Ja z Iłłarionyczem siedzieliśmy cicho. Borys się upierał, by jechać w Step Turgieński. Pod koniec marca Iłłarionycz, Anatol i Borys wyjechali. Baza zoologiczna dała im starego moskwicza, prowadził Borys. Umówiliśmy się, że co tydzień Iłłarionycz będzie mnie informował, jak stoją sprawy, ale zanim dostałem pierwszy list, minął nie jeden, lecz trzy tygodnie. Iłłarionycz pisał: „Cześć, Aloszka! Wybacz, że nie odzywałem się tak długo: nie było o czym pisać'. Przez dwa tygodnie snuliśmy się po stepie w poszukiwaniu żmij, ale bez skutku Było zimno, chociaż śniegu już nie ma. Przez ostatnie trzy dni ociepliło się i złapaliśmy pięć sztuk: trzy żmije zygzakowate i dwa węże tarczogłowy. Anatol i Borys — to fajni kumple Nasze początkowe niepowodzenia nie wywołały żadnych narzekań ani niezadowolenia. Pracuję do upadłego, chociaż wyników na razie me ma. Miejscowi powiadają, że tu jest dużo żmij, ale jeszcze za wcześnie, i radzą, by poczekać. ^Poczekamy. Kiedy będziesz wolny i przyjedziesz? Postaraj się dotrzeć jak najprędzej. Żmije chyba już zaczynają wychodzić ze, swych nor; praca najprawdopodobniej będzie bardzo ciekawa. A. Koczewski" 11' natychmiast? Wykłady kończyłem dopiero za tydzień. Wszystko na drogę miałem przygotowane. Chciałem wyjechać tego dnia, w którym odbędę ostatni wykład. Na dzień przed wyjazdem otrzymałem telegram: „Loszka stop Zwycięstwo wykrzyknik Żmije są stop Przekazuję plan łowów dwukropek dwudziestego pierwszego kwietnia myślnik trzy żmije dwudziestego piątego siedem przecinek dwudziestego szóstego osiemdziesiąt cztery przecinek dwudziestego siódmego dziewięćdziesiąt dziewięć stop Wstrzymaj się z wyjazdem będziemy w Taszkiencie drugiego maja stop Koczewski". Zrozumiałem, że znaleźli żmije, ale nie zrozumiałem, ile ich złapali. Czy do dwudziestego siódmego kwietnia złapali dziewięćdziesiąt dziewięć, czy tylko w ciągu tego dnia tyle upolowali? Trudno było uwierzyć w tak gwałtowny wzrost liczby złowionych żmij, choć przyczyna była prosta — gady te zaczęły masowo wychodzić z zimowisk; ale wtedy nie znałem jeszcze biologii stepowej żmii zygzakowatej. Pozostało mi tylko czekać. Brygada wróciła do Taszkientu wieczorem drugiego maja. W skrzyniach przywiązanych do bagażnika samochodu znajdowało się pięćset żmij. — Najlepsza pora do prowadzenia łowów — narzekał Anatol — ale urlop mi się kończy! Z niecierpliwością oczekiwałem szczegółów dotyczących wyprawy, lecz nie otrzymałem żadnej sensownej odpowiedzi. — Prawie cały czas przesiedzieliśmy w jurtach pastuchów •— powiedział Iłłarionycz. — Pogoda okropna: albo śnieg z deszczem, albo deszcz ze śniegiem, w dodatku potworne zimno. Ciepłych bezchmurnych dni było sześć; wszystkie żmije złapaliśmy w ciągu pięciu dni. Jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek wnioski czy uogólnienia Po prostu mieliśmy szczęście, spotkaliśmy rozsądnego pastucha, który pokazał nam zarośla ostnicy. Gdyby nie ten człowiek, wrócilibyśmy z pustymi rękami. — Właśnie wróciliśmy z pustymi rękami — burknął Anatol. — Przez cały miesiąc trzech łowców miesiło błoto, a przywieźli zaledwie pięćset glist. Czy to w ogóle są żmije? 12 gicznej. Wysypano je ze skrzyń do wielkiej wanny. Od mnogości wijących się szarobrązowych żmijek zaćmiło mi się w oczach. Uczucie to potęgował fakt, że były szare, a przez grzbiet przechodziła brązowa, zygzakowata pręga. Wszystkie były identyczne. Nawet wielkością niewiele się" różniły. Po zmierzeniu okazało się, że średnia długość żmii wynosi zaledwie trzydzieści dwa centymetry. Najdłuższe miały tylko czterdzieści pięć centymetrów, ale takich znaleźliśmy niewiele. Nie grubsze od palca — przy lewantyńskich przypominały makaron. Jedną skrzynię Anatol odstawił na bok. — Dlaczego z tej nie wysypujesz? — zapytał chłopak, który przejmował od nas żmije. — Tu są tarczogłowy. Nie można mieszać ich ze żmijami. — Dużo ich jest? — Niewiele ponad sto. — Też się przydadzą Wysyp do drugiej wanny! Chłopak nie miał doświadczenia, ale bardzo chciał sprawiać wrażenie obytego i dyrygował bardzo zdecydowanie. — Poczekaj, kochany — próbował powstrzymać go Iłłarionycz. — Przyjmij najpierw żmije! Ale gdzie tam! Chłopak nawet nie starał się go słuchać. — Niech odpoczną od tej ciasnoty! Wysypuj! — Sam wysypuj! — odmówił Iłłarionycz. — Tylko poczekaj, a'ż wyjdziemy z pokoju! Zachowanie Iłłarionycza zdumiało mnie. Zazwyczaj pomagał w pracy przy żmijach. Chciałem zaproponować swoją pomoc, ale Borys, który stał obok, trącił mnie łokciem, zrobił „straszne oczy" i pociągnął za rękaw. W pokoju został tylko przyjmujący. — Czemu nie chcecie mu pomóc? — spytałem. — Zaraz się dowiesz! Niech nie zadziera nosa! Chodźmy, będzie tu niezły cyrk! Przez otwarte okno widzieliśmy wszystko, co działo sią w pokoju. Chłopak zdecydowanym ruchem otworzył skrzynię, wytrząsnął żmije do wanny, nagle odrzucił skrzynię i rzucił się do drzwi 13 \ ostrym, specyficznym zapachem. TaTś1" „pacfiną" rozdrażniona tarczogłowy. Nawet po intensywnym wietrzeniu woń ta utrzymywała się w pokoju przez kilka dni. Tarczogłowy były dwukrotnie większe od stepowej żmii, miały również zupełnie inne zabarwienie; węże te wyglądają tak, jak by były zrobione z poprzecznych pierścieni różowych i brązowych. Próbne pobranie wykazało, że tysiąc stepowych żmij zygzakowatych nie dostarczy lekarzom oczekiwanej ilości jadu. Trzeba było złowić jeszcze półtora tysiąca żmij Iłłarionycz, obawiając się, iż nie damy sobie rady we dwójkę, postanowił zaprosić jeszcze jednego łowcę sezonowego. Tym razem również długo wybierał. Wszystkich zgłaszających się przepytywał dokładnie, ale nikogo nie wziął- Potrzebny człowiek znalazł się zupełnie nieoczekiwanie. ^-H-^w^-^r;^ Pierwsze kroki w stepach j Przygotowywaliśmy moskwicza do nowej wyprawy. W tym czasie odwiedził nas mój przyjaciel Wiaczesław Kriżawiec. Wia-czesław był inżynierem; bardzo lubił samochody i motocykle. Jak każdy zamiłowany kierowca od razu zdjął marynarkę i zaczął nam pomagać. Gdy kończyliśmy pracę, powiedział nam, że dostał urlop i bardzo chciałby pojechać z nami na odłów żmij. Widział je tylko na obrazkach i w kinie, ale twierdził, że się ich nie boi. Poza tym miał motor z przyczepą. To chyba zadecydowało o tym, że Iłłarionycz zgodził się wziąć go z nami. Po stepowych bezdrożach nie wszędzie można przejechać samochodem, a we trzech moglibyśmy przenieść motocykl przez każdą przeszkodę. Wiaczesław, po otrzymaniu zgody pobiegł do domu się pakować. Iłłarionycz chciał wyjechać następnego dnia. 15 było czasu. Eajęlo nam to ćafy cTiienl "wyjechaliśmy trzeciego dnia o świcie. I oto trzęsiemy się na brukowanym Czikmeńskim Trakcie, wznosząc tumany kurzu. Wiaczesław prowadził motocykl przed moskwiczem. Przez wąski wąwóz wjechaliśmy na wzgórza Tur-backiego Stepu. O zachodzie słońca dotarliśmy do Merke i tu postanowiliśmy zanocować. Pięćset kilometrów drogi było bardzo męczące: przygotowywano się do akcji siewnej i ruch na szosie znacznie się wzmógł. Ponadto szosa miejscami była zniszczona — przypominała wiejską drogę. Następnego dnia na długo przed świtem Iłłarionycz wstał i obudził nas. Wyruszyliśmy w dalszą drogę. Światło reflektorów z trudem przebijało gęstą jak tusz ciemność, która na chwilę spływała z szosy, ale zaraz za przydrożnymi rowami stawała znów jak czarna ściana, przepuszczała samochód i zamykała się szczelnie zaraz za nim. Wiaczesław znacznie nas wyprzedził. Jedynie na prostych odcinkach widać było błyski reflektorów i czerwone ogniki tylnych świateł. Jedziemy godzinę, wkrótce zaświta, a ciemność staje się coraz gęstsza. Silnik raz wyje cienko, to znów ryczy gniewnie lub ledwo dosłyszalnie warczy. Szosa jest gładka i pusta. Prowadzi się łatwo, więc wyciskam z samochodu wszystko, na co go stać. Świt jest najgorszą porą dla kierowcy: reflektory już nie oświetlają, a naturalnego światła jest jeszcze za mało. Wokół wszystko jest szare: asfalt, pobocza, kurz. Z gór spełza sina mgła. Prawie niedostrzegalna na szczytach wzgórz — w kotlinach tworzy zwartą ścianę. Droga to wspina się na wzgórze, to opada w dół. Właśnie prowadzi gdzieś w górę, weszła na sirome wzniesienie, przecięła równe pole i nagle serpentyną spłynęła w dół, we mgłę. Z prawej strony szosy powoli, jak na płycie fotograficznej, wyłania się z ciemności potężna na pół nieba zębata ściana szczytów grzbietu Ałatau, ,z lewej — pagórkowaty step. W jednym z zapadlisk mgła była tak wielka, że 'wydawało się, iż moskwicz płynie w mleku. Jadę powoli i nie zdejmuję ręki z klaksonu. Posuwamy się we mgle prawie dziesięć minut. Na szczęście, na razie nie ma żadnych samochodów. Droga znów zaczyna się wspinać i na szczycie kolej- §Tęć "foTmUy a wszystko wokół zmieniło się nie do poznania! Step pojaśniał. Znad ciemnej masy gór wybiły się złote strzały promieni wschodzącego słońca Pomiędzy strzałami lśnią lodowe szczyty; nad najwyższym zastygł malutki, różowy obłoczek... Na miejsce polowania przyjechaliśmy po południu. Pośrodku stepu wznosi się owczarnia zbudowana z trzciny. Do owczarni przylega podwórze otoczone trzcinowym płotem. Obok ogrodzenia stoi malutki biały domek Za domkiem — wydeptany placyk, na którym leży rząd wydrążonych betonowych kłód. Przy bocznej kłodzie sterczy z ziemi gruba rura, z której do kłód nieprzerwanie leje się woda iskrzącym strumieniem. Kłody są poukładane tak jak schodki i połączone rurami. Od ostatniej kłody płynie ku nizinie strumyczek. Po stepie porozrzucane jest mnóstwo niewielkich krzaczków, między nimi zieleni się młoda trawa. Cały step załewa słońce. Skowronki śpiewają, zachłystując się swym głosem. Z jednej strony horyzontu wznoszą się góry, u ich podnóża stoją świece topól. Jest to główna zagroda fermy owiec. Podjeżdżamy do domu. Okna zamykają trzcinowe okiennice, drzwi są zabite. Iłłarionycz, uzbrojony w obcęgi, wyrywa gwoździe i otwiera drzwi. — Zapraszam! Tu będziemy mieszkać! Podłoga w domku jest zrobiona z ziemi, ale czysta Kładziemy na' nią trzcinowe okiennice, których na szczęście obok domku jest cała sterta, i przenosimy do środka nasze rzeczy do spania. Szybko wybieramy przedmioty potrzebne do łowienia żmij. Zarówno Wiaczesław, jak i ja nie możemy doczekać się polowania. Ale Iłłarionycz każe nam przede wszystkim się najeść. Niechętnie żujemy kanapki z kiełbasą i popijamy wodą z rury. Woda ma wspaniały smak, jest świeża, czysta i lekko minera-lizowana Pytam Iłłarionycza, co to za źródło. — To studnia artezyjska. Przebita jest na głębokość około dwustu metrów. Wspaniała woda: usuwa zmęczenie Pożyjecie tu trochę i odczujecie to na sobie Przyjeżdżają tu po wodę ze wszystkich okolicznych ,,punktów". — Co to za „punkty"? 16 2 Łowcy żmij jest niewiele śniegu, owce pasą się prawie całą zimą. Dopiero pod koniec stycznia, i to nie każdej zimy napada tyle .'śniegu, że wypas staje się niemożliwy. Wtedy owce są karmione/sianem. — Dlaczego ten „punkt" jest opuszczony? / — Owczarze nie chcą tu zostawać po zniknięciu/ śniegów. Nazywają to miejsce „ongbagandżer" — przeklęta ziemia, Jest tu dużo żmij, które często kąsają owce. Jak tylko śniea stopnieje, zabierają stada. / — Skąd o tym wiesz? — Jak mówiłem, powiedział mi to jeden z pasterzy, później potwierdził to weterynarz z owczej fermy. Przy okazji poprosił byśmy ,.oczyścili" miejsce wokół ,,punktu". — No i co? — Prawie wszystkie żmije złapaliśmy właśnie tutaj. Po tym, co usłyszeliśmy, jeszcze bardziej zapragnęliśmy jak najszybciej wyruszyć na polowanie. Widząc to, Iłłarionycz powiedział: — Spokojnie. Jeszcze zdążycie się nachodzić. Najpierw najedzcie się dobrze, do wieczora daleko! Iłłarionycz jadł solidnie, ale nam jedzenie nie przechodziło przez gardło Wreszcie Iłłarionycz strzepnął z kolan okruszki, schował nie dojedzony chleb i kiełbasę do plecaka, zapiął go i wstał. — Idziemy! Ruszyliśmy powoli w kierunku zarośli óstnicy. Dzieliło nas od nich około kilometra. W linii prostej całkiem blisko, ale Iłłarionycz skręcił w bok i zawołał nas: — Hej, łowcy! Tędy nie przejdziecie, rzeka was nie przepuści. Chodźcie za mną. Przejdziemy przez most! Trzeba było zrobić solidny łuk, więc do zarośli dotarliśmy dopiero po upływie co najmniej godziny Obaj z Wiaczesławem uważnie rozglądaliśmy się po drodze w nadziei znalezienia żmij, ale nie było żadnej. Ma się rozumieć, że szliśmy przez to wolniej i zostaliśmy w tyle za Iłłarionyczem. Nie spodobało mu się nasze maruderstwo. — Nie traćcie niepotrzebnie czasu — powiedział — żmij tu nie ma. Są po tamtej stronie rzeczki. 18 "" dzfelismy" jeszcze mostu, ale mogliśmy się domyślać jego istnienia. Wachlarzem zbiegały się ku niemu dziesiątki ścieżek wydeptanych przez owce. Most — zrobiony z dwóch masywnych dwuteowych metalowych belek, na które nałożono grube kloce zasypane ziemią wymieszaną z owczym nawozem — był szeroki i mocny Kiedy byliśmy już po drugiej stronie rzeczki, Iiłarionycz powiedział: — Teraz rozpoczniemy poszukiwania. Nie spieszcie się i nie gapcie. Powinno tu być jeszcze dużo żmij. Pierwszy znalazł żmiję Wiaczesław. Podbiegliśmy do niego. Niewielka szara żmijka, z brązową zygzakowatą pręgą na grzbiecie, leżała zwinięta w kłębek tuż przy krzaczku. Wiaczesław dreptał obok. Była to pierwsza w jego życiu żmija i wszystko wskazywało na to, że trochę się jej obawiał. — Co tak stoisz? — powiedział Iłłarionycz. — Przyciśnij ją pętlą, weź pęsetą za głowę i wsadź do worka! Wiaczesław starannie wykonał polecenie brygadzisty. — Gratuluję! — zawołał Iłłarionycz, gdy żmija siedziała w worku. Łapek, których używa się przy łowieniu żmij lewantyńskich, me wzięliśmy ze sobą. Żmija stepowa i wąż tarczogłów — to drobne gady, więc łowienie ich za pomocą łapek jest niewygodne. Łatwiej pracować pętlą zrobioną z grubego drutu i pęsetą. Przyciska się je pętlą, po czym łapie pęsetą za głowę lub szyję. Długość pętli wynosi osiemdziesiąt centymetrów, długość pesety — dwadzieścia pięć Jest to broń pewna i całkowicie zabezpiecza ręce przed zębami gada. W chwilę potem żmiję znalazł Iłłarionycz. Następnie Wiaczesław wsadził kolejno do worka trzy sztuki. Jednocześnie Iłłarionycz złapał jeszcze dwie. Mnie nie trafiła się żadna. Zacząłem się denerwować Zauważył to Iłłarionycz. — Uspokój się, Aloszka, odejdź nieco od nas i pochodź trochę sam. — Pilnuj swojego nosa — odciąłem się — dam sobie radę! Po prostu mam pecha! — Nie wściekaj się, tylko posłuchaj — powiedział ugodowo 19 marionycz. — muic iu n« ^w^^^w. — „ dlatego, że oczy mamy nastawione na żmiję lewantyńską. Zygzakowata wygląda zupełnie inaczej, jest mała i po prostu jej nie zauważasz. — Więc według ciebie Wiaczesław lepiej widzi żmije niż ja? — Zanim twoje oczy nie przestawią się na zygzakowatą, będzie znajdował więcej żmij niż ty. Idź w drugą stronę i poruszaj się wolniej. Posłuchałem go. Odszedłem na bok i ruszyłem powoli wzdłuż wysepki ostnicy. Chodziłem długo, lecz bez rezultatu Nie trafiałem na żadną żmiję. Humor zepsuł mi się zupełnie i już chciałem porzucić polowanie, gdy nagle. ujrzałem żmiję. Zobaczyłem ją koło krzaka, który, jak mi się wydawało, obejrzałem dokładnie przed chwilą Już miałem skierować się w stronę innego, ale nie wiem, dlaczego się odwróciłem. Spojrzałem jeszcze raz i ujrzałem ogon żmii wolno chowający się w splot gałązek. Skoczyłem do krzaka jak tygrys i w mgnieniu oka rozgarnąłem wszystkie gałązki. Gad zwinął się w kłębek i zasyczał. Wyciągnąłem pęsetę w stronę jego głowy On gwałtownie wyrzucił głowę ku pesecie, uderzył zębami o meta) tuż obok moich palców, w tej samej chwili cofnął się i znów wśliznął w krzak. Nie zdążyłem uchwycić żmii pęsetą; ręka cofnęła się sama. Okazuje się, że ten gad wcale nie jest taki bezbronny! Na lśniącej rączce pesety pozostały dwie mikroskopijne krople jadu. Starannie wytarłem pęsetę o nogawkę i znów rozgarnąłem pętlą gałązki krzaczka. Od razu dostrzegłem żmiję, która przywarła do ziemi. Złapałem ją pęsetą tuż przy głowie i wyciągnąłem. Wiła się i syczała, ale wpadła od razu do worka. Początek został zrobiony. Chociaż żmija była niewielka, bardzo się zdenerwowałem. Usiadłem na jakiejś kępce, by zapalić papierosa. Siedzę, palę i w myślach analizuję to, co się wydarzyło. Szukam swoich błędów. Oto one: pierwszy — oglądałem miejsca nasłonecznione, a żmija leżała w cieniu krzaka; drugi — dostrzegłem ją w momencie, gdy się ruszała, a więc żmij leżących nieruchomo nie widzę, i trzeci — nie wolno się zagapić ani spieszyć: ten gad jest szybki, zwinny, może zdążyć ukąsić. 20 cztery żmije- Zapadał wieczór. Z daleka widziałem Iłłarionycza i Wiacze-sława. Byłem zmęczony. Oni jednak nadal polowali. Wreszcie Iłłarionycz zdjął czapkę i pomachał nią nad głową — był to sygnał zbiórki. W odpowiedzi również pomachałem i ruszyłem w jego stronę. Pora wracać do bazy. Pierwszego dnia złapaliśmy około dwudziestu żmij zygzakowatych i jednego połoza wzorzystego. Iłłarionycz pokazał nam go i wytłumaczył, że jest to gad niejadowity. Połoz syczał, otwierał paszczę i prędko poruszał ogonem, zupełnie jak tar-czogłów. Widziałem żywe tarczogłowy w bazie zoologicznej, Wiaczesław tylko o nich słyszał. Wziął połoza do ręki i długo mu się przyglądał. — Z wyglądu połoz jest bardzo podobny do tarczogłowa — wytłumaczył mu Iłłarionycz. — Ale rzadko tu się trafia. Jeżeli ¦ nie chcesz nadziać się na zęby gada, zapamiętaj podstawową zasadę łowców: każdy nie znany ci gad jest jadowity i łapać go trzeba z zachowaniem wszystkich środków ostrożności. Zrozumiałeś? — A co tu jest do rozumienia? — odrzekł Wiaczesław. Po takim zasadniczym tłumaczeniu i nie mniej kategorycznej odpowiedzi można było przypuszczać, że Wiaczesław dobrze przyswoił sobie podstawową zasadę łowców żmij, ale — jak się później okazało — było nieco inaczej. -' Minionej nocy prawie nie spaliśmy, dlatego położyliśmy się wcześniej i mieliśmy zamiar później wstać. Zerwaliśmy się jednak o świcie: obudziły nas jaskółki. Ich gniazdo znajdowało się tuż nad drzwiami. Zauważyliśmy je w dzień przyjazdu, ale nie spodziewaliśmy się, że z jego powodu będziemy mieli takie nieprzyjemności. Okazało się, że właścicielki gniazda wstają o świcie i rozpoczynają ożywioną dyskusję. Może opowiadały sobie swoje sny, a może planowały praeę na ten "dzień. Kto wie? Nie rozumieliśmy języka ptaków. Jednak ich rozmowy były tak bezceremonialne i głośne, że już nie mogliśmy zasnąć. Jedna z jaskółek, prawdopodobnie samiczka, siedziała w gniazdku i słuchała, dając krótkie repliki. Druga, chyba samczyk, przywierała do ściany i nieustannie szczebiotała. Dialog trwał stawała sama, zachowywała się cicho. Wkrótce samiec wracaj karmił swoją przyjaciółkę, a może po prostu całował, i znów zaczynała się ożywiona dyskusja. Ptaki nie zwracały na nas żadnej uwagi. Nawet jeżeli podczas dyskusji któryś z nas wychodził, jaskółki pozostawały na swoich miejscach i nie przerywały rozmowy. Nie ' mogliśmy skrzywdzić tych pełnych ufności ptaków; musieliśmy pogodzić się z ich obecnością. Tak więc wstaliśmy razem ze słońcem i wyruszyliśmy na polowanie. Szliśmy w odległości dziesięciu metrów od siebie. Żmij było mało. Na nowym miejscu wyniki polowania były takie jak dnia poprzedniego. Do południa zebraliśmy tylko około dziesięciu żmij, przy czym połowę z tego złapał Wiaczesław-Dodało mu to nieco „animuszu" i teraz spoglądał na mnie z góry, a może mi się tylko tak wydawało, ponieważ był znacznie wyższy ode mnie? Kiedy człowiek ma pecha, wszystko mu przychodzi do głowy. I znów brniemy przez step: Wiaczesław z miną zwycięzcy, Iłłarionycz tak jak zwykle, a ja ze spuszczonymi oczyma Nagle Wiaczesław powiedział: — Spójrzcie, jaki połoz! Wytrzeszcza się i syczy jak wciekła żmija! Przez określenie „wściekła" Wiaczesław prawdopodobnie rozumiał: jadowita. Spojrzałem w jego stronę i zamarłem Wiaczesław trzymał tarczogłowa w poprzek tułowia. Tarczogłów wił się, syczał i w każdej chwili mógł ukąsić go w rękę. — Rzuć to na ziemię! — krzyknąłem — Szybciej! Wiaczesław błyskawicznie wykonał polecenie Podbiegłem do gada, przycisnąłem go pętlą i złapałem pęsetą za głowę. Później, przytrzymując palcami za szyję, otworzyłem jego paszczę. "W górnej szczęce wysunęły się dwa długie, jadowite zęby. — Widzisz, co to za połoz? Wiaczesław zbladł i powoli siadł na ziemi Wydawało mi się, że mówię spokojnie, ale Iłłarionycz przerwał mi: —: Czego wrzeszczysz? Nie możesz wytłumaczyć spokojnie? 1 tak mu niesłodko. — Ale mogło być bardziej gorzko! — nie mogłem się uspokoić. 22 (Jopieró" 6cT 'niedawna znasz się na gadach. Zamknij się! Daj człowiekowi dojść do siebie! Umilkłem. Wiaczesław drżącymi palcami prostował papierosa. Dłarionycz odpiął od paska menażkę i podał mu ją. — Chcesz wody? , Wiaczesław pokręcił przecząco głową- Mowę odzyskał dopiero po jakichś pięciu minutach. Iłłarionycz natychmiast przystąpił do egzekucji. — Jeszcze jeden taki wypadek i będziesz musiał wracać do domu. Jeżeli nie podporządkujesz się zasadzie, że każdy nie znany ci gad jest jadowity, nie dopuszczę cię do pracy. — Ale on był dokładnie taki sam jak połoz! — odparł Wiaczesław. — Widziałeś tylko jednego połoza — zauważył Iłłarionycz. — Mógłbyś być ostrożniejszy! — Od tej chwili wszystkie gady będą brał tylko pęsetą — zapewnił Wiaczesław. — Tak będzie najlepiej. No, dobrze. Każdy ; może się pomylić, ale w naszej pracy za błędy płaci się bardzo drogo. Możesz uważać, że dzisiaj urodziłeś się po raz drugi. — Już zapamiętałem — powiedział Wiaczesław. Nasi sąsiedzi i gospodarze W naszej okolicy życie płynęło wartko. Po ziemi pełzały mrówki i żuki. Szczególnie dużo było żuków gnojowników. Koło domu pasło się bez żadnej opieki stado dwuletnich jałówek. Wieczorem kłady się na spoczynek na jednym z wydeptanych placyków. W miejscu ich noclegu pozostawały kupy nawozu, ale już pod wieczór znikały, sprzątnięte przez żuki. Jedne gnojowniki — małe, ciemnoszare — zakopywały się pod nawozem, z którego pozostawała cieniutka jak papier wierzchnia warstwa wysuszona przez słońce Inne — duże i długonogie — lepiły z nawozu kulki i toczyły je w niewiadomym kierunku. W tej drugiej grupie były żuki robotnicy i żuki złodzieje. Ulepi taki pracuś kulkę i ledwo zdąży ją potoczyć, pchając tylnymi nogami, w jakieś ustronne miejsce, gdy nagle, nie wiadomo skąd, nadlatuje żuk złodziej. Pacnie na ziemię 24 - 'pracusia i, jak gdyby pomagając, popycha kulkę. Pracuś me zwraca na niego uwagi i dalej pcha swoją kulkę, ale złodziejaszek wyraźnie mu przeszkadza, więc pracuś bokiem wybiega przed kulkę. Gdy ujrzy ,,pomocnika", stara się go odepchnąć od kulki. Złodziej stawia opór. Między żukami wywiązuje się walka. Starają się podważyć jeden drugiego głową i odrzucić na bok. Starcie trwa dopóty, dopóki jeden z żuków nie zostanie • przewrócony na plecy Wtedy zwycięzca szybko wraca do kulki i umyka..z -nią. Jednak bywa również tak. że w zapale walki żuki zapominają o zdobyczy i zabiera ją trzeci złodziejaszek Widocznie żuki złodzieje same nie robiły kulek i cały czas uprawiały swój proceder. Naznaczyłem jednego grabieżcę i zacząłem go obserwować. Trzykrotnie próbował uprowadzić gotową kulkę i trzykrotnie ponosi} klęskę. Potem odleciał- Oprócz mrówek i żuków między krzakami przemykały szybkie jaszczurki, dosyć często trafiały się żmije. Oprócz żmij zygzakowatych, tarćzogłowów i połozów widzieliśmy cienkie, zwinne i bardzo szybkie żmijki strzałki. Ich ruchy były błyskawiczne. Zaniepokojone znikały dosłownie w mgnieniu oka. Pewnego razu natknąłem się na dwie strzałki. Leżały jedna obok drugiej przy krzaku. Chociaż to żmije jadowite, nie są dla człowieka niebezpieczne. Jadowite zęby mają umieszczone daleko, przy samej krtani, dlatego nie mogą sięgnąć nimi do ręki człowieka. Zresztą ich jad nie jest groźny. Wiedziałem o tym i chciałem złapać obie żmije ręką. Gdy jednak się pochyliłem i wyciągnąłem do nich rękę — zniknęły. Nie spuszczałem z nich oczu, ale nie uchwyciłem tego momentu, gdy rzuciły się w różne strony. Tylko lekki kurz wskazał mi miejsce, w którym jedna ze strzałek dotknęła ziemi. Jednym skokiem dopadłem jej i złapałem ją za koniuszek ogona.'Całe ciało długiej żmii było już schowane w krzaku, który znajdował się o jakieś dwa metry od miejsca, gdzie je dostrzegłem. Gdy wyciągnąłem strzałkę spomiędzy splecionych gałęzi, z sykiem złapała paszczą rękaw i tak mocno trzymała materiał, że z trudem udało mi się rozewrzeć jej szczęki pęsetą. Żjnije strzałki polują na jaszczurki. Nieraz widziałem, jak połykały swe ofiary. 25 niebie śpiewały skowronki. Wieczorem i po deszczu w zaroślach koło rzeczki śpiewały przepiórki Wysoko pod niebem szybowały drapieżne ptaki. Stadka gołębi, kawek i szpaków przylatywały do wodopoju przy naszej studni Ale najwięcej było wróbli. Bez przesady można powiedzieć, że było ich tysiące. Niektóre z nich gnieździły się w trzcinowym dachu owczarni Już przed wschodem słońca z owczarni rozlegało się głośne ćwierkanie. A gdy wzeszło słońce, stada wróbli wylatywały z rozwartych wrót owczarni i wyruszały w step na śniadanie. Wróble skakały między krzaczkami, grzebały w trawie, śmieciach, rozdziobywaly kupki nawozu. Oglądały teren wokół domku, zbierały okruszki i resztki naszego jedzenia. Gdy się najadły, zlatywały się do owczarni, siadały na kalenicy i przez jakiś czas „obradowały", po czym przystępowały do pracy i aż do wieczora budowały gniazda. Wyszukiwały suche źdźbła trawy, puch i kłaczki owczej wełny pozostawionej na krzakach. Przez cały dzień wróble ćwierkały, wrzeszczały, kłóciły się i biły. Domek nasz stał dosyć daleko od owczarni i chociaż docierała do nas wrzawa podnoszona przez wróble, nam to nie przeszkadzało. Natomiast dokuczały wszystkim jaskółki i... muchy. Już trzeciego dnia w domku i wokół niego pojawiło się tyle much, że oblepiły całe ściany zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz domku. Były różnorakie: zwykłe szare, szare olbrzymy, zielone, niebieskie. Przy śniadaniu muchy nam nie przeszkadzały, ponieważ jeszcze spały, ale wieczorem, podczas kolacji, nie mogliśmy się od nich opędzić. Całym rojem latały nad głową, siadały na jedzenie, wpadały do misek. Iłłarionycz brzydził się tym i wraz z muchami wylewał sporo zupy. Uprzykrzone muchy ciągle bzyczały. Nie można było niczego pozostawić bez przykrycia: momentalnie wszystko pokrywały obrzydliwe kropki muszego pomiotu. W czasie deszczu, a lało codziennie po dwie godziny, musieliśmy siedzieć w domku Była to katorga. Muchy roiły się oczywiście nad naszymi głowami i starały się usiąść na twarzach. Te ataki doprowadzały nas do rozpaczy (mnie do wściekłości), ale nie mogliśmy opuścić domu. Przy zmiennej pogodzie nie do chorofry. Trzeba było dostosować się do współegzystencji z muchami. Przenieśliśmy ognisko, nad którym gotowaliśmy jedzenie, jak najdalej od domu, a jedliśmy i spaliśmy pod zasłonami. Było trochę lepiej, jednak ciągłe bzyczenie drażniło nas, więc próbowaliśmy wytępić muchy Ze starej dętki zrobiliśmy muchołapki i urządzaliśmy zawody, kto więcej upoluje much, jednak liczebność naszych pułków wcale się nie zmniejszała Były bardzo sprytne. Gdy rozlegało się klaskanie muchołapek, wylatywały z domku i chowały się między dachem ą sufitem. Tam dotrzeć nie mogliśmy, Na strychu muchy nie siedziały długo Gdy klaskanie umilkło, jedna za drugą przeprowadzały się do domku i znów nam dokuczały. Trzeba było albo łapać za muchołapki, albo chować się pod zasłonki Mnie i Wiaczesławowi znudziło się łapanie much, więc coraz częściej chowaliśmy się pod zasłony, Illarionycz jednak niezmordowanie walczył muchołapką i zbierał każdą utłuczoną muchę. — Po co panu zabite muchy? — spytał go Wiaczesław. — Przydadzą się — odparł wymijająco Iłłarionycz i wysypał muchy do śmieci, gdzie zazwyczaj urzędowały wróble. — Czyżby postanowił pan dokarmiać te ptaszki? — Tak, w ten sposób pozbędziemy się much. — Sądzi pan, że gdy zasmakują muchy ze śmietnika, zaczną łapać, je koło domu? — Nie mylisz się. Właśnie na to liczę. — Czy nie jest pan zbyt naiwny? — Niezbyt, i wkrótce się o tym przekonasz. Wyrzucałem muchy przez kilka dni i zauważyłem, że po odwiedzeniu śmietnika przez wróble nie pozostaje tam ani jeden owad. — Mogły je zabrać mrówki. — Niewątpliwie — zgodził się brygadzista — dlatego wyrzucałem muchy tylko wczesnym rankiem, przed przylotem wróbli, kiedy mrówki jeszcze nie żerują. f — No, no — powiedział ironicznie Wiaczesław — eksperyment ciekawy, ale z pewnością nieudany — Proponuję zakład — odparł Iłłarionycz — stawiani swoją 26 27 zniszczą większość much. — Zgoda! — zawołał Wiaczesław. — Aloszka, przetnij! — Nie — zaproponowałem. — Oddaj zapalniczkę bez zakładu! — Dlaczego? — Dlatego, że będzie tak, jak mówi Iłłarionycz. — Bzdura! — zdenerwował się Wiaczesław. — To niemożliwe! — Widziałeś, ile wróbli przyleciało wczoraj do śmietnika? — Widziałem. Nie więcej niż dziesięć. — A dzisiaj? — Dzisiaj już więcej. — Jutro będzie jeszcze więcej, a potem pokaże się tu mnóstwo wróbli i będzie koniec z muchami. W walce z muchami pomagały nam dwie pary szarych'pliszek. Te śliczne ptaszki przy każdej pogodzie kręciły się wokol domku i łapały muchy. Podczas jednego z deszczowych dni długo obserwowałem, jak pliszka zwinnie poluje na muchy. Ptaszek biegał wzdłuż ścianki domku i zdziobywał muchy, które siadały na wysokości jego łebka Gdy rozprawił się już z muchami przy ziemi, podfruwał i atakował muchy na całej wysokości ściany, wybierając miejsca, gdzie muchy zbierały się w grupy Podczas deszczu muchy były powolne, więc pliszka za każdym razem, gdy podfruwała, łapała kilka sztuk. Pozostałe ratowały się ucieczką. Pliszki miały niebywały apetyt. W ciągu dnia zjadały kilkaset much. ale nie zmniejszało to muszych szeregów Ptaszki, nie wiadomo dlaczego, nie zaglądały na strych. W zwyciężeniu much pomogły nam jednak wróble. Na trzeci dzień po rozpoczęciu dokarmiania oblepiły domek Na muchy przyszedł kres. Wróble łapały je i w domku, i koło domku, i na strychu. Przez pierwsze dni znajdowaliśmy żmije niedaleko zarośli ostnicy Pożnie] już ich tam nie było rozpełzły się po stepie i musieliśmy przeczesywać większe powierzchnie. Początkowo szukaliśmy na chybił trafił, ale wkrótce ustaliliśmy, że zygzakowate żmije przepełzły w krzaki kara-baraku (solanka drzewo-podobna) Pierwszy zauważył to Wiaczesław. Nie lubił za dużo chodzić i raczej dlatego, że nie chciało mu się iść z nami 28 rneaaieico mostu Mnie i Iłłariońjfcźowf wydawało się to bezcelowe i próbowaliśmy pociągnąć go za sobą. Wiaczesław był uparty i nie poszedł z nami. Wieczorem przynieśliśmy we dwóch dwadzieścia żmij, a Wiaczesław sam złapał ich trzydzieści. Przy tym był świeżutki, a my wypompowani, ponieważ przewędrowaliśmy przez step dobre dwadzieścia kilometrów. Następnego dnia Wiaczesław pokazał nam, jak należy szukać żmij zygzakowatych właśnie pod solankami. Okazało się to bardzo proste. Pod każdym „dywanem" znajdowaliśmy zazwyczaj dwie, trzy żmije. Nie zawsze były to zygzakowate. Z rzadka trafiały się węże tarczogłowy. Zachowywały się zupełnie inaczej niż zygzakowate. Stepowe żmije zygzakowate zawsze próbowały dać drapaka, tarczogłowy zaś zwijały się w kłębek, syczały i 'rozwierały paszczę. Czasami wydzielały znany nam już, wstrętny odór, który był bardzo trwały i rozchodził się daleko. Kilka razy określiłem miejsce pobytu tarczogłowa po przykrym zapachu, zanim jeszcze go dostrzegłem Tarczogłowy nie były nam potrzebne, nie braliśmy ich. Pod solankami nie było ani strzałek, ani połozów: te trzymały się w pobliżu krzaków. Pewnego ranka padał drobny, monotonny deszczyk i długo nie wstawaliśmy: nie chciało się nam wychodzić z ciepłych śpiworów na wilgotne powietrze. Nieoczekiwanie za ścianą domku dał się słyszeć odgłos kopyt, które miesiły błoto, parsknął koń i ktoś zawołał: — Ej, kim ujdą bar? ł Aman ba? „Araan ba?" — znaczyło „Czy jesteś zdrowy?" To pytanie--pozdrowienie powstało u Kazachów w dawnych czasach, kiedy ich koczownicze auły nawiedzały straszne choroby ospa i dżuma. Kazachowie, podobnie jak wszystkie pozostałe ludy Wschodu, są bardzo gościnni, ale strach przed chorobą lub przeniesieniem jej do swego aułu doprowadził do tego, że przy spotkaniu zawsze najpierw pytali o zdrowie. i Kim ujdą bar! (kazach.) — Kto jest w domu? 23 f Wstawajcie chłopcy, ktoś przyjechał! Do domku wszedł starszy Kazach w mokrym płaszczu przeciwdeszczowym. — Ga-assałam, ga-alejkum! 3 — przywitał nas. — Amanbiz ba? * — Wa-alejkum, wa-assałam! — odpowiedziałem. — Amanbiz ba? — Ije! — zdziwił się Kazach i powiedział po rosyjsku: — Wyglądacie na Rosjan, a mówicie po uzbecku Skąd jesteście? — Z Uzbekistanu. — Dlaczego tu mieszkacie? Jedźcie do aułu! — Spodobało się -nam tutaj, więc zamieszkaliśmy! — Myśliwi? — Niezupełnie. — Dlaczego niezupełnie? — Najpierw napijmy się herbaty, zjedzmy, a potem porozmawiamy! Zgoda? — Zgoda Herbata — dobra rzecz! Przy herbacie opowiedzieliśmy, czym się zajmujemy. Dowiedzieliśmy się też, że nasz gość pracuje w sowchozie, zajmującym się hodowlą owiec, jako owczarz w oddziale weterynaryjnym i nazywa się Dżanmurczi. Cielęta, które pasły się koło domku bez nadzoru, są z jego stada. — Jak można zostawiać cielęta same? — spytałem Dżan-murcziego. — A jeżeli przyjdą wilki? — Wilków w pobliżu nie ma. Pastwiska są tu dobre. Woda też. — A jeżeli pokąsają je żmije? ¦— Jakie żmije? — Właśnie te, które łapiemy. Przecież tu jest „przeklęta ziemia"! 2 Ujdą kirin (ustnica. Kępki te są idealnym miejscem, w którym można skryć się przed zimowymi mrozami. Po trzecie, kiedy słońce wypaliło step, owady, jaszczurki i myszy uciekły w zieloną trawę, to znaczy na podmokłe łąki, ,a w ślad za nimi przywędrowały żmije. Takie to proste, nieprawdaż? Jednak ten wniosek jest wynikiem wieloletnich obserwacji. Nie będę szczegółowo opisywał przebiegu łowów stepowej żmii zygzakowatej w rozlewisku Iii Była to nudna robota. Pomyślcie sami: cóż ciekawego może być w codziennych spacerach na tę samą łąkę i zbieraniu (niczym ziemniaków) setek niewielkich zwierzątek? 80 ctwoch dniach wć ffzećK: IHanóńyćz, Gfrigorij' i ja odwieźliśmy do bazy zoologicznej ponad trzy tysiące -stepowych żmij zygzakowatych. Ani Iłłarionycz, ani ja nie wróciliśmy z powrotem. Nie interesował nas duży zarobek. Może moje słowa wydadzą się komuś dziwne. Oczywiście, to zrozumiałe, że polowaliśmy na żmije nie tylko z powodu romantycznych wędrówek i przygód. Bez zarobku trudno jest wyżyć. Ale do tego czasu zarobiliśmy już wystarczająco dużo, żeby bez kłopotów przeżyć do przyszłego sezonu. Naprawdę, nudne jest życie człowieka myślącego tylko o tym, jak tu sobie nabić kabzę. Czy może być coś wspanialszego nad wyprawę w nowe, nie zbadane miejsca lub poszukiwanie rzadkiego gada? Co do tego byliśmy z Iłłarionyczem zgodni. Poza tym dawało się we znaki zmęczenie i chcieliśmy odpocząć przed wyjazdem na jesienny sezon. — Odpocznijcie ze dwa tygodnie i włączcie się do odłowu żmij! Przyjmujemy bez ograniczeń, bierzemy dowolną liczbę! — zaproponował nam dyrektor bazy zoologicznej. — Po co? — spytał Iłłarionycz. — Czyżby do wykonania zamówienia nie starczyło tego jadu, które dadzą żmije złowione przez brygadę Rustama? — Ale nie byłoby źle zrobić zapas! — uśmiechnął się dyrektor. — Jad można przechowywać nawet dwadzieścia lat! , — Musimy pomyśleć o przyszłości — zauważył Iłłarionycz — i przerwać odłów w odkrytym ognisku. Trzeba zostawić tam pewną liczbę żmij, inaczej ognisko wyginie. — Znajdziemy nowe! — odparł dyrektor. — Mamy teraz doświadczonych łowców! — Kogo ma pan na myśli? — zainteresował się Iłłarionycz. — Chociażby Rustama. — Rustama? — zdziwił się Iłłarionycz. — Nie powiedziałbym, aby ten łowca miał wystarczające doświadczenie. — Dlaczego? — teraz z kolei zdziwił się dyrektor bazy zoologicznej. — Zarobki ma znacznie wyższe niż inni łowcy Czy to nie świadczy o jego doświadczeniu i umiejętnościach? Próbowaliśmy wyjaśnić dyrektorowi różnice fniędzy doświad- 6 Ło.wcy żmij 81 zumiai i,aiuu nie cnuiai zruzummc; naszycn aoorycn rau. '¦r^ ¦ W ten sposób Rustam wszedł w szeregi doświadczonych łowców, a potem został brygadzistą, Zdarza się, że łowcy nowicjuszowi dopisze szczęście Już podczas pierwszego sezonu zdobywa furę pieniędzy i autorytet Mądremu nowicjuszowi wyjdzie to tylko na dobre Wie, że szczęście może odejść tak, jak przyszło. Aby się nie skompromitować, mądry nowicjusz obserwuje doświadczonych łowców, przyjmuje ich rady, pnie się w górę i ciągnie za sobą innych. Ale głupiemu nowicjuszowi takie szczęście może napylać biedy. Nie rozumie, że nie .ma wiecznej pomyślności, nie chce się uczyć i wcześniej czy później z powodu swojej ignorancji /najdzie się w kłopocie. Dobrze, gdy zrobi to sam, Gorzej, gdy wraz z nim wpadną ludzie, którzy byli lub są jego podwładnymi. Zresztą, nie spieszmy się. O wszystkim dowiecie się po kolśi. n-n r m Nowe zadanie Jeszcze odpoczywaliśmy, przychodząc do siebie po łowach na stepową żmiję zygzakowatą, kiedy wezwano nas na naradę dotyczącą odłowu żmij w przyszłym sezonie. Oznaczonego dnia i o oznaczonej godzinie zjawiliśmy się w bazie zoologicznej Pierwszą spotkaną osobą był Kostia. Jego również wezwano. Przy same.i bazie natknęliśmy się na chłopców z drugiej brygady Hurmem weszliśmy' do kantoru. Dyrektor poprosił wszystkich do swego gabinetu, gdzie siedziało już ze dwadzieścia osób. Znajomych twarzy było niewiele. — Kto to? — spytałem Kostię. — Przyszli łowcy — odparł. — Po co tyle ludzi? — z niezadowoleniem burczał Iłłario-nycz. — A cóż to, sami nie damy sobie rady? 85 dyrektor wszystko powie. — No, cóż — zagaił dyrektor — wszyscy w komplecie. Chyba zaczniemy! Naszej bazie zaproponowano dostarczanie jadu trzech gatunków żmij: lewantyńskiej, stepowej zygzakowatej i zwykłej zygzakowatej. Naradziliśmy się tutaj i postanowiliśmy, że zanim podejmiemy się tego zadania, porozmawiamy z łowcami. Czy możemy przyjąć taką propozycję? Na jad jest du7e zapotrzebowanie. Lekarze proszą o pięćset gramów jadu żmii lewantyńskiej, sto gramów — stepowej, pięćdziesiąt — zwykłej zygzakowatej. O lewantyńską i stepową jesteśmy spokojni mamy rozpoznane ogniska tych żmij, poza tym ma kto uczyć nowicjuszy. Niepokój budzi tylko odłów zwykłej zygzakowatej, ale sądzimy, że nasi najlepsi łowcy — pierwsza brygada — dadzą sobie doskonale radę. Pierwsza brygada — to my Iłłarionycz, Borys, Tolik i ja, — Druga brygada od wiosny zajmie się odłowem żmii stepowej, a w sierpniu pojedzie na odłów lewantyńskiej — kontynuował dyrektor. — Oprócz istniejących już brygad utworzymy jeszcze dwie. Łowcy tych brygad są w większości nowicjuszami. Będą pracować pod kierunkiem naszych najbardziej doświadczonych łowców. Trzecią brygadą będzie kierował Anatol Iłłarionycz, czwartą — Konstanty Michajłowicz. Trzecia i czwarta pojadą wiosną po żmije lewantyńskie. Następnie dyrektor zaczął tłumaczyć, dokąd, jak i z jakim wyposażeniem wyruszy każda brygada (prócz naszej) Nie interesowało nas to, ale trzeba było siedzieć i czekać na koniec przemówienia. Mówił długo i już straciliśmy cierpliwość, gdy nagle zakończył: — To wszystko. Czy są jakieś pytania? — Kierownictwo bazy zoologicznej poinformowało nas o swoich planach, ale czy zdaje sobie ono sprawę, w jakim stopniu wykonanie tych planów jest realne? — spytał Kostia. — Dlatego właśnie zwołaliśmy naradę, aby wraz z wami, łowcami — rozwiązać ten problem — odparł dyrektor — Jak postanowią łowcy, tak będzie. — Sprytny! — szepnął Borys. — Potem powie: sami decydowaliście, sami wykonujcie! 86 giej brygady, Rusiami—"Wszystko* jest przemyślane. Należy przyjąć propozycję! — Odmawiam kierowania pracą czwartej brygady! — powiedział Kostia, — Żmija lewantyńską — to nie stepowa. Jeszcze przed wyjazdem trzeba odpowiednio przygotować nowicjuszy, inaczej nie będzie zbyt wiele korzyści z ich pracy, a ryzyko duże. — E, Kostia! — zaoponował Iłłarionycz. — Pomęczą się i nauczą! Tu już nie wytrzymałem. — Panie' dyrektorze, przecież powiedział pan najpierw, że pierwsza brygada jedzie na odłów zwykłej żmii zygzakowatej, a teraz wychodzi na to, że Iłłarionycz będzie pracował w trzeciej. To znaczy, że mamy jechać we trójkę? — Przestraszył się pan? — Tu nie ma się czego bać. Ale żmiję zwykłą widzieliśmy tylko na obrazkach, a tu trzeba będzie złapać kilkaset sztuk. — Dokładnie trzy tysiące — poinformował dyrektor. — A jak będziesz płacił? — wtrącił Rustam. — W nowym sezonie ceny na żmije będą następujące: stepowa zygzakowata — jeden rubel, zygzakowata zwykła — trzy ruble, lewantyńską — w zależności od rozmiaru — od dziesięciu do dwudziestu pięciu za sztukę. Ppdniósł się szum: trzecia i czwarta brygada były zadowolone, druga - wzburzona. — Nie pojedziemy na odłów stepowej żmii! — oświadczył Rustam po naradzie ze swoimi łowcami, — Nam się to nie opłaca Dajcie naszej brygadzie zamówienie na zwykłą! — Ani ty, ani twoi łowcy nie znają tej żmii — dyrektor próbował przemówić im do rozsądku. — Wszystkie są takie same! — upierał się Rustam. — Dajcie nam zwykłą! — Czy pierwsza brygada może przyjąć żądania drugiej? — zwrócił się dyrektor do nas. — Myślę, że można przekazać im plan na... — Zrobiłem pauzę. — No, powiedzmy, na dwa tysiące żmij. nas? — Tysiąc. — Nie zgadzam się! — zawołał Tolik. — To będzie nędzna kapanina, a nie zarobek! — Cicho, Tola — pociągnął go za rękaw Borys. Stanęło na tym, że nasza brygada złowi tysiąc, a druga — dwa tysiące. Po zwykłe żmije zygzakowate trzeba było wyruszyć do strefy leśnej. Bardzo mi to odpowiadało: po stepach i górach, na które już się napatrzyłem, chciałoby się zobaczyć coś nowego- Kostia obstawał przy tym, by na wiosnę brygady trzecia i czwarta pojechały po żmije stepowe, a dopiero jesienią po le-wantyńskie. Wywody Kostii przekonały dyrektora i zmienił swą pierwotną decyzję. Teraz trzeba się było dowiedzieć, dokąd mamy jechać. Gdzie szukać tej najzwyklejszej żmii zygzakowatej? Zacząłem szperać w książkach i specjalistycznych periodykach w nadziei odszukania jakichkolwiek wiadomości Niestety, starania moje nie zostały uwieńczone powodzeniem. Artykułów dotyczących tej żmii było sporo, ale mówiło się w nich o jej anatomii, odżywianiu, kolorze skóry, o liczbie łusek na tułowiu i brzuchu, o długości ogona samca i samicy i wielu innych rzeczach. Jednak najważniejszych wiadomości, mianowicie gdzie znajdują się ogniska tych żmij i jak należy ich szukać — nie było. Kostia nie mógł mi pomóc: nie badał żmij tego gatunku. Byłem przygnębiony, Na nasze szczęście do Taszkientu przyjechał znany profesor zoolog. O jego przyjeździe powiadomił mnie Kostia. Do profesora wybraliśmy się w trójkę. Opowiedzieliśmy mu o swoich kłopotach Profesor pogładził «wą obfitą brodę, pomyślał i powiedział: — Trzy lata temu byłem na Białorusi, Jest takie jezioro — Wygonowskie. Leży ono na terenie wygonowskiego gospodarstwa leśnego Było tam bardzo dużo żmij, Spróbujcie tam pojechać. — Jaka pora roku jest najodpowiedniejsza? — Trzeba pojechać wczesną wiosną, podczas roztopów. W tym łatwiej je Siależć." Podziękowaliśmy profesorowi i poszliśmy do bazy. O rozmowie powiedzieliśmy dyrektorowi. Ten zezwolił na wyjazd jednego łowcy w celu rozpoznania sytuacji w wygonowskim gospodarstwie leśnym. Pojechał Tolik. Po dwóch tygodniach wrócił z pomyślnymi wiadomościami: — W porządku, chłopcy! Wszyscy leśnicy jednogłośnie twierdzą, że żmij jest tam zatrzęsienie! Dobra nasza! Umówiłem się, że gdy zauważą pierwsze gady, zaraz wyślą do nas telegram. — A kiedy to będzie? — spytał Borys. — W kwietniu, gdy zaczną tajać śniegi. Nie musieliśmy się spieszyć: był dopiero luty. Przygotowaliśmy się solidnie: zrobiliśmy małe sidła, każdy z nas uszył po dziesięć woreczków, zbiliśmy pięć skrzyń. Pozostało czekać na telegram — i w drogę. Nadszedł kwiecień. W pierwszej dekadzie telegramu nie było. Co wieczór razem z Bórysem przychodziliśmy do Tolika: telegram miał być wysłany pod jego adresem. Jedenastego kwietnia telegramu nie ma, dwunastego — nie ma, trzynastego — też nie ma. W Taszkiencie przekwitły jabłonie, zakwitły wiśnie, prawie wszystkie drzewa pokryły się liśćmi. Nasza cierpliwość była już na wyczerpaniu. —, Może pojedziemy bez telegramu? — zaproponował Borys. — Lepiej tam, na miejscu polowania, czekać na żmije! — Dobrze. Jeżeli jutro nie nadejdzie telegram, to pojutrze wyjeżdżamy! — poparłem go. Z takim postanowieniem rozeszliśmy się do domów. Czternastego kwietnia, skoro świt, przybiegł do mnie Tolik. Jest telegram! Przyszedł w nocy. Borys udał się już po bilety. Wkrótce wrócił Borys. — Nie było w kasie biletów, ale zwróciłem się do kierownika lotniska, pokazałem mu nasze zaświadczenia i wytłumaczyłem dokąd i po co jedziemy. Dał nam bilety ze swojej rezerwacji. Odlatujemy wieczornym samolotem. 89 1 mniej. Piętnastego kwietnia, w południe, byliśmy w Tełechanach, skąd do wygonowskiego gospodarstwa leśnego było dwanaście 'kilometrów. Tołik poszedł szukać jakiegoś samochodu, który by jechał w tamtym kierunku i mógł nas zabrać, a my z Bory-sem siedzieliśmy koło bagażu na stacji autobusowej. Po upływie pól godziny trzęśliśmy się w skrzyni ciężarówki wraz z trzema towarzyszami podróży ze wsi Wygonoszczi. W Tełechanach przejezdna część ulic już odtajała. Zaledwie jednak wyjechaliśmy za opłotki, samochodem zaczęło rzucać z jednej strony drogi na drugą drogę pokrywał brudny lód. Na poboczach i w lesie śnieg już osiadł, ale nie topniał Tylko w nasłonecznionych miejscach na polanach widać było ziemię. Pod drzewami, gdzie słońce nie docierało, leżał śnieg — Czy nie za wcześnie przyjechaliśmy? — westchnął Borys. — Spójrzcie, ile śniegu! — A telegram? — odezwał się Tolik. — Gdyby żmije nie wyszły, nie przysłano by nam telegramu! Nie odzywałem się, ale wydawało mi się, że przyjechaliśmy za wcześnie. Samochód przejechał przez wąski kanał całkowicie pokryty lodem, wjechał na piaszczyste wzniesienie, a potem na wielką polanę. Droga, jeśli drogą można nazwać wyboje wypełnione brudną wodą, była ogrodzona tyczkami, na których wisiały wiechcie słomy. — Po co te tyczki? — spytałem jadącego z nami wieśniaka. — Zęby podczas zamieci z drogi nie zboczyć. Czasem zimą rozhula się taka zamieć, że nie widać, co jest dwa kroki dalej. Jeżeli zabłądzisz — możesz zginąć. Dlatego ustawiają tyczki, aby podróżnicy widzieli drogę. To błoto ciągnie się dwadzieścia kilometrów. W czasie zamieci można zabrnąć Bóg wie gdzie. Przejechaliśmy przez błoto i znów wokoło był las. Nagle na drogę wyskoczyły trzy kozy. — Patrzcie! Patrzcie! Kozy! — zawołał Tolik. — Nie kozy, tylko sarny — poprawił go wieśniak — jest ich tu dużo! Teraz trudno im chodzić po lesie: porobiła się Q0 — Dobrze byłoby mieć strzelbę! — zawołał Tolik. — No i co wtedy? — ironicznie spytał wieśniak. — Jak to co? Byłby zapas mięsa na miesiąc! — Drogo by cię kosztowało to mięso! — Dlaczego drogo? Położyłbym je trzema strzałami! — I zapłaciłbyś po trzysta rubli kary za każdą. U nas polowanie na sarny jest zabronione. — A, to co innego. Wpadając z jednego dołu w drugi, samochód pokonywał drogę Sarny powoli biegły jakieś piętnaście metrów przed nami. — Wiedzą, że nic im nie grozi, więc się nie spieszą — rzekł wieśniak. — A jeszcze dziesięć lat temu nie dałyby podejść do siebie nawet na sto metrów! Sarny odprowadziły nas do następnej polany. Gdy las się skończył, zboczyły z drogi, odbiegły na jakieś pięćdziesiąt metrów i zatrzymały się. Odprowadziły spojrzeniem ciężarówkę i zabrały się do skubania suchej turzycy. I Gospodarstwo leśne Gdy przyjechaliśmy do wsi Wygonoszczi, zrobiła się wspaniała pogoda- ciepła, bezwietrzna. Słońce aż piekło Ze wszystkich dachów kapała woda. Na ulicach i w ogrodach wielkie kałuże. , Kierowca podwiózł nas do leśniczówki. Zaczęliśmy przenosić bagaże na ganek. Nie wiadomo skąd nadbiegły dzieciaki. Wypakowywaliśmy się jeszcze, gdy drzwi chaty się otworzyły i na ganek wyszedł starszy mężczyzna z siwymi, kozackimi wąsami. — Witajcie, dobrzy ludzie! Kogo Bóg zsyła? — Dzień dobry! — odpowiedziałem, a Borys zażartował: Wiatr przygnał gości z dalekich włości! — Radzi jesteśmy gościom! — wpadł w ton mężczyzna. — Skąd jesteście? 82 Tolik. — Ba! Toż to przecież łowcy żmij przyjechali! •— We własnej osobie! — Wejdźcie do środka. Zostawcie te rzeczy! Nie ma tu u nas złodziei! Ej, chłopcze! — zawołał Iwan Iwanowicz do jednego z malców, którzy oblepili ganek. — Biegnij no do mnie do domu! Powiedz ciotce Oksanie, żeby czekała na gości. Powiedz, że zaraz przyjdziemy! Weszliśmy do urzędu. Iwan Iwanowicz poprosił, byśmy usiedli, potem sam usiadł. — A teraz, drodzy goście, pora obejrzeć wasze papiery! Pokazaliśmy swoje skierowania i zaświadczenia. Iwan Iwanowicz przeczytał je uważnie i, z uśmiechem oddając dokumenty, powiedział: — Bardzo dobrze. Teraz jestem spokojny. Nie miejcie mi tego za złe. W domu u siebie jestem człowiekiem łagodnym, a na służbie — surowym. Nasze okolice to rezerwat, obcy nie mają tu nic do roboty. — Czyżbyśmy byli obcy? — Teraz nie, ale póki nie objerzałem dokumentów, nie mogłem uważać was za swoich. No, jaką mieliście drogę? — Dojechaliśmy dobrze. Ale jak będzie z łowieniem, tego nie wiemy. — Oj, nałowicie tych żmij! Jest tu ich zatrzęsienie! —;¦ Widział je pan już? — Oczywiście! Tego dnia, gdy wysłałem telegram, Paweł i Choma na sobolewskim błocie dwie utłukli i przynieśli mi. Następnego dnia niebo pokryło się chmurami; sypnął mokry śnieg wymieszany z deszczem. Potem padał sam deszcz. Mieszkaliśmy u Iwana Iwanowicza już trzy dni, a pogoda wcale się nie poprawiała. Któregoś dnia, po kolacji, Tolik spytał Iwana Iwanowicza: — Daleko jest do tych miejsc, gdzie mamy łapać żmije? — Daleko — odparł leśniczy — dziesięć kilometrów. — Dziesięć kilometrów! — zawołał Tolik. — To przecież głupstwo, a nie odległość! Na przeniesienie rzeczy wystarczy jeden dzień! 93 — Drogę. A na tereny jezior trzeba przepłynąć przez jedno z nich. Pięć kilometrów po lodzie, a jest on już niepewny. Jak lód zejdzie, to się was tam łodzią zawiezie. — A nie można ominąć jeziora? — Nie. Jest dużo śniegu, z lewej strony zagradza przejście Kanał Ogińskiego, z prawej — rzeczka Kleticzna. Będziecie musieli, chłopcy, pomieszkać u nas jeszcze trochę. Nie krępujcie się! Mnie i żonie z wami weselej! Wreszcie doczekaliśmy się dobrej pogody. — Wstawajcie, chłopcy! — obudziła nas pewnego ranka gospodyni. — Najlepsza pogoda, żeby iść do lasu! Iwanie Iwanowi-czu, zaprowadziłbyś ich do Brzeziny. Na wiosnę często są tam żmije. Kiedy chodziłam po zeszłoroczną żurawinę, zawsze natknęłam się na jakiegoś gada. — Jak do Brzeziny, to do Brzeziny! — zgodził się Iwan Iwa-nowicz. — No, chłopcy, wstawajcie! Pobudka! Zjedzmy szybko śniadanie i do lasu! Z pewnością znajdziemy gadziny! Wydam tylko polecenia swoim ludziom i pójdę z wami. Oksana, czemu się guzdrzesz? Poczęstuj nas śniadaniem! Na dworze panowała wspaniała pogoda. Po szarych chmurach i mętnym deszczu nie było śladu. Błękitne niebo, jasne słońce, upajające wiosenne powietrze. 'Pod nogami chrzęścił cienki lód — poranny przymrozek ściął kałużę. W niektórych miejscach już rozmarzła; buty ślizgały się i tonęły w błocie. Śniegu prawie nie było. Po zaspach leżących przedtem wzdłuż ulic zostały kupki brudnego zwartego lodu, ogrody oczyściły się zupełnie ze śniegu. Naprzeciw nas grupkami i pojedynczo szli uczniowie z teczkami. Chłopcy, przechodząc obok, zdejmowali czapki i pozdrawiali nas. Dziewczynki też pozdrawiały, ale nie zdejmowały czapeczek. Początkowo myślałem, że witają Iwana Iwanowicza, przecież nikogo z nas nie znały. Gdy jednak on zatrzymał się przy jednej z chat, a my poszliśmy dalej sami — dzieci pozdrawiały nas ciągle w ten sam sposób. Jeden z chłopców przemknął koło nas w milczeniu, z czapką na głowie. Iwan Iwanowicz zatrzymał go i spytał groźnym tonem: ' " Chłopiec mffćzar'ze zwieszoną głową. — Języka zapomniałeś? Odpowiedz! • Chłopiec milczał. — To Iwan Titarenko — powiedziała przechodząca obok wysoka dziewczynka. — Nie ciebie pytam, niech sam odpowiada! — Titarenko Iwan — wyjąkał chłopiec. — Tak, tak, Titarenko Iwan. Czemu zadzierasz nosa i nie witasz się ze starszymi? Skoro obraziłeś się na mnie, trudno, wytrzymam, ale czemu złościsz się na tych ludzi? Chłopiec milczał. — Twoi rodzice są szanowanymi i uprzejmymi ludźmi. Ciekawe, skąd im się wziął taki 'syn? Idź do szkoły i na drugi raz bądź grzeczniejszy! Chłopiec jeszcze niżej opuścił głowę, pociągnął nosem, ale nie ruszył się z miejsca. — Czego stoisz, Titarenko? Spóźnisz się do szkoły! Chłopiec nadal stał. — Płaczesz? — zaniepokoił się Iwan Iwanowicz. — Dlaczego się mażesz? Pociągając nosem, chłopiec zaczął coś mamrotać. — Aha, dusza się w tobie odezwała! — ucieszył się Iwan Iwanowicz. — Wytrzyj nos i mów głośniej! Chłopiec pociągnął nosem i nagle powiedział basem: — Dlaczego wyrzuciliście mnie z zielonego patrolu? — O to ci chodzi! Obraziłeś się! Ile razy w kwietniu pod-karmiałeś na swoim odcinku zające? — Raz. . — A inne patrole? Chłopiec milczał. — Czemu nic nie mówisz? Znów zapomniałeś języka' Twój placyk zawiało śniegiem. Dobrze, że inni za ciebie śnieg oczyścili, karmę dali, bo ciężko byłoby zwierzętom z twojego odcinka! — Ale mama nie puszczała mnie samego do lasu! — I dobrze robiła. Sam nie masz nic w lesie do roboty. Dlaczego nie chodziłeś z kolegami? m th i 94 93 .....---są,- a ty, wioiria, iaz swoją arogąr — sarKnąj iwan iwanowicz. — Sami damy sobie radę! No więc, Iwanku, teraz nie mamy czasu na rozmowy. Idź do szkoły, a kiedy zbierze się wasz patrol — postanowimy, co z tobą zrobić. A na drugi raz nie bądź niegrzeczny i witaj się ze starszymi! Zrozumiałeś? — Zrozumiałem! — odparł chłopiec. — Biegnij do szkoły! — roześmiał się Iwan Iwanowicz. — I na zebraniu nie licz na nic dobrego! Damy ci porządną burę! Chłopiec uciekł, a my poszliśmy dalej. — Przez wieś biegną dwa prostopadłe do siebie kanały — zaczął opowiadać Iwan Iwanowicz. — Przecinają się w samym środku wsi. Jeden prowadzi dokładnie z północy na południe — jest to kanał osuszający, spływa nim nadmiar wody, Gdyby nie ten kanał, woda zalałaby całą nizinę i wieś zmieniłaby się w błoto. Drugi kanał przechodzi z zachodu na wschód; przedtem był żeglowny, można było nim dopłynąć do Prypeci. Teraz jest zapuszczony i powyżej wsi zmienił się w osuszający; poniżej jest jeszcze spławny dla łodzi. Spływamy nim do Jeziora Wygon ow-skiego. Z tego jeziora odchodzi jeszcze jeden kanał, do rzeki Szary. Kiedy władali tu panowie, nie budowali dróg. Drogi przez błoto trzeba mościć, a jest to kosztowne przedsięwzięcie. Po suchym jeżdżono tylko w zimie, na saniach, kiedy zamarzły błota. Latem — konno, częściej łodzią, wodną drogą. — I tylko łodzie pływały po kanałach? — spytałem. — Nie. Małe parowce i barki też. — Barki? — Tak, Ciągnięte albo przez konie, albo przez ludzi — na linach. Wzdłuż żeglownych kanałów są drogi, teraz nazywają je ławami Właśnie taką drogą dojdziemy do Brzeziny. Wyszliśmy na skrzyżowanie kanałów, Przeszliśmy przez most. — Teraz pójdziemy wzdłuż kanału prowadzącego do jeziora Brzezina leży w tamtym kierunku. Lód na kanale wzdął się i nie przylegał do brzegów, ale mimo to był jeszcze zwarty. — Kiedy zniknie? — spytał Tolik. — Długo jeszcze będziemy siedzieć na wsi? 96 długb'rlśży. Za jakieś dw*a dni rozbije gó fala "i wtedy będzić można dopłynąć łodzią do jeziora. Na jeziorze też jest jeszcze lód. Tam zależy wszystko od wiatru. Jeżeli będzie wiał południowy, prędko go rozbije, odpędzi i droga na pas jeziorny będzie wolna. Wzdłuż prawego kanału biegła szeroka, równa droga. — To jest właśnie ława — powiedział Iwan Iwanowicz. — Przejdziemy nią jakieś trzy kilometry, a potem skręcimy w przesiekę i będzie jeszcze z kilometr. Droga była łatwa. Po śniegu nie zostało prawie śladu, ale ziemia nie rozmarzła jeszcze, szło się, jak po asfalcie. Kilometr za wsią na przeciwległym lewym brzegu kanału stała szara, betonowa budowla. — Co to takiego? — zapytał Borys. — Bunkier — odparł Iwan Iwanowicz. — Dawni panowie chcieli stworzyć wzdłuż kanału linię obrony przed radzieckimi wojskami. Takie bunkry stoją co dwa kilometry. Jeden znajduje się we wsi, przy skrzyżowaniu kanałów, dwa — między wsią a jeziorem i jeszcze jeden przy samym ujściu kanału, koło jeziora. Ale nie użyli tych bunkrów. Radzieckie wojska przyszły do nas przez Telechany. Te oddalone od wsi są teraz zamknięte, a w tym, który stoi we wsi, urządziliśmy skład gminnej spółdzielni. Bardzo dobry skład — mocny. — Iwanie Iwanowiczu, od dawna mieszka pan w Wygonosz-czachj — Już mój dziad mieszkał tutaj. — To znaczy, był pan tu i za panów, i w czasie wojny? — Za panów mieszkałem w Wygonoszczach, a w czasie wojny byłem w partyzantce. — Kto tu dowodził partyzantami? — Najpierw powstał oddział Stiepanowa, a potem cały nasz oddział przeszedł do Kowpaka. Działały tu głównie grupy osłonowe, Przychodziliśmy do nich dwa razy na wspólne akcje. Mieli pod swoją kontrolą tory kolejowe, prowadzące z Brześcia na Baranowicze i Mińsk, a my te, które idą na Pińsk i Ho-mel. — Wysadzaliście transporty? HT 7 Łowcy żmij 97 w iwiauiie. w lesie, iilialeiu ścieżkę stąd aż do Pińska i Baranowicz. Likwidowaliśmy policjantów i zdrajców starostów. — Byli też niezdrajcy? — Owszem. Ci utrzymywali z nami łączność, informowali o Niemcach. Ale byli tacy, co Niemcom się zaprzedali. Dali się naszym wieśniakom we znaki. Takich czekał sąd partyzancki. — No i co dalej? — Jeżeli się nie znęcali, rozmawiano z nimi po dobroci, niektórzy potem podejmowali z nami współpracę. Ale tacy, którzy się znęcali, mieli tylko jedną drogę — na gałąź. — Czy oprócz pana są jeszcze w Wygonoszczach jacyś dawni partyzanci? — Wszyscy nasi myśliwi byli w partyzantce. No, ale jesteśmy już w miejscu, z którego trzeba skręcić na Brzezinę. Zapamiętajcie ten słup. Z tego miejsca należy dojść do następnej przesieki, tam skręcimy jeszcze raz na prawo i wyjdziemy na skraj lasu. To właśnie będzie uroczysko Brzezina. Na przesiece leżał jeszcze śnieg, ale pokrywała go tak mocna lodowa skorupa, że nie zapadaliśmy się. — Dobrze, że śryż jest mocny — powiedział Iwan Iwano-wicz — gdyby nie to, namęczylibyście się porządnie. Śniegu — powyżej kolan! Ale i po śryżu nie szło mi się łatwo: był bardzo śliski. Do skrzyżowania przesiek dotarliśmy nie bez trudności. Przewracaliśmy się po kilka razy. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że gruba skorupa nie wytrzymywała ciężaru ciała Borysa. Kiedy Tolik mu pomagał, zapadali się razem. Obaj wygrzebywali się ze śniegu, klęli i posuwali się do przodu w żółwim tempie. Iwan Iwanowicz wyprowadził nas na skraj sosnowego boru. Tu zaczynał się las mieszany. Niziutkie drzewa rosły gęsto jak szczecina na szczotce. — Gdzie tu mogą być żmije? — spytałem. — W tej gęstwinie, na polankach. Leżą teraz na kępach. Weszliśmy w gęste drzewa. Pierwsza polanka. Kępki są, ale 98 — w — I gdzie te żmije? — nie wytrzymał Tolik. — A kto je tam wie! — odparł Iwan Iwanowicz. — Kiedy się ich nie szuka, to same lezą w oczy. A teraz zapadły się jak pod ziemię! — Daleko jest do Sobolewskiego Błota? — zapytał Borys. — Stąd daleko. Na Sobolewkę trzeba iść od wsi inną drogą- — Trzeba było od razu iść na Sobolewkę — westchnął Borys. — Po co? — powiedział Iwan Iwanowicz — tu też znajdziemy! Słońce jeszcze nie grzeje. W południe zrobi się cieplej i żmije powyłażą. — Do południa tak się nachodzimy, że ledwo będziemy mogli nogami powłóczyć — burknął Tolik. — Po co chodzić? Zaraz wyjdziemy na dużą polanę. Rozpalimy tam ognisko. Posiedzimy. Pogadamy, Zrobi się cieplej — zaczniemy szukać, Chodźcie za mną. Wyjdziemy na drogę, która prowadzi na tę polanę. — Nie warto. Żmije nie trafiają się na drogach! — zaprotestował Tolik. — Akurat! Wiosną często leżą na poboczach Tam, gdzie przypieka słoneczko. Widocznie cieplej im w takich miejscach. r- Skoro tak, to niech pan prowadzi na drogę! Pierwsze łowy A jednak nie dane nam było posiedzieć. Iwan Iwanowicz szedł przodem, ja za nim, Tolik i Borys zostali w tyle. Jedna strona drogi była w cieniu, drugą oświetlało słońce. Tą drogą w zimie wożono widać siano: źdźbła zaczepiały się o krzaki i gdzieniegdzie spadały na pobocza. Iwan Iwanowicz nie spieszył się. Snułem się za nim. — O, tam leży gadzina! — powiedział nagle Iwan Iwanowicz. — Gdzie? — O, tam! — wskazał ręką Iwan Iwanowicz. Spojrzałem w tym kierunku i ujrzałem pierwszą w swoim życiu zwykłą żmiję zygzakowatą. Leżała na sianie — niewielka, ciemnoszara, prawie czarna. Chciałem ją sobie dobrze obejrzeć, 100 w Itrónę krzaka. — Ucieknie! — zawołał Iwan Iwanowicz. Rzuciłem się do żmii i przydepnąłem ją nogą. Była apatyczna i nie stawiała oporu. Przycisnąłem ją pętlą, wyciągnąłem z krzaka i położyłem na śniegu. Podbiegł Borys i Tolik. Zaczęli ją przewracać i oglądać ze wszystkich stron. Żmija się nie ruszała. — Rozgniotłeś ją — powiedział Tolik. — Nie — odparłem — po prostu jest zimna. Prawdopodobnie dopiero przed chwilą wyszła spod kępy. Jeszcze się nie rozgrzała. — Gdzie leżała? — Tu. Na sianie. Tolik zaczął kręcić się jak fryga. Rzucił się naprzód, potem wrócił i wreszcie stanął. Bardzo chciał znaleźć żmiję. — Uspokój się — powiedział Borys. — Zamiast się rzucać, trzeba pomyśleć, jak rozszerzyć zasięg poszukiwań. Co pan proponuje, Iwanie Iwanowiczu? — Wy dwaj idźcie z powrotem tą drogą. Wyprowadzi was do kanału. Wzdłuż drogi powinny być żmije. Ja i Aleksy pójdziemy w przeciwną stronę. Do łąki. — Gdzie się spotkamy? — Na drodze. Dojdźcie do kanału i wracajcie. Rozeszliśmy się. Idziemy z Iwanem Iwanowiczem i wypa- truj,emy Oczy. Ale na nagrzanej słońcem stronie drogi nie ma żmij. Przeszliśmy kilometr, drugi — nic. Droga wywiodła nas na malowniczą polankę pokrytą jasnym, puszystym mchem — Trzeba odpocząć — powiedział Iwan Iwanowicz — nóg nie czuję. Gadziny nie uciekną! Ja też nie czułem swoich nóg, ale myśliwski zapał nie ostygł jeszcze we mnie i postanowiłem iść dalej. — W takim razie dojdź dro'gą do łąki. Tylko nie wchodź na nią — jest teraz zalana wodą i na razie tam nie ma żmij. Ja tu poczekam. Poszedłem sam. Droga zeszła ze wzniesienia i pobiegła przez niskopienny las liściasty, porośnięty mchem i kępami. W głębokich koleinach leżał zwarty śnieg, między koleinami stercza- 101 '¦•"¦"'.....ry poćr butaffii. ZmęclSHe niSgf zawadzały o kępki TI.....częściej patrzyłem pod nogi niż na pobocze. Przemaszerowałem tak dobry kilometr i ujrzałem odtajały rów Za rowem leżała łąka. Zawróciłem. Idę ze spuszczonym na kwintę nosem i ledwo powłóczę zmęczonymi nogami. Na pobocza nie zwracam żadnej uwagi Nagle słyszę syk Spojrzałem w tę stronę, skąd dobiegał, i ujrzałem od razu dwie żmije. Leżały na kępie przy odziomku brzozy Jedna z nich błogo rozciągnęła się na całą długość, druga, zwinięta w kłębek, patrzyła na mnie i syczała. „Skąd się tu wzięły? Przecież przechodziłem tędy przed dziesięcioma minutami i nie widziałem żadnych żmij!" — zastanowiłem się. Jednak nie było co dumać. Sycząca żmija wpelza-ła pod kępę. Przytrzymałem ją pętlą, drugą przydepnąłem nogą, potem obydwie wrzuciłem do worka „Trzeba lepiej uważać, tu są żmije!" — pomyślałem. Ruszyłem wolno w stronę polany, bacznie przyglądając się poboczu. Po drodze złapałem jeszcze dwie żmije. Razem było pięć. Początek był zrobiony! — No i jak? — spytał mnie Iwan Iwanowicz, kiedy wróciłem na polanę. — Znalazłeś coś? — Jeszcze cztery. — To znaczy, że masz już pięć gadzin? Nieźle. Siadaj przy ognisku i odpocznij. Poczekamy tutaj — wkrótce powinni nadejść chłopcy. Czekaliśmy pół godziny, godzinę. Nie było ani Borysa, ani Tolika. Słońce miało się już ku zachodowi. Zrobiło się zimniej. Ruszyliśmy w stronę kanału, ale naszych chłopców nie było widać. — Co się z nhni stało? — zastanawiałem się. — Są gdzieś tutaj. Łażą w gęstwinie, szukają polanek. Zawołajmy! Zaczęliśmy krzyczeć, ale nikt nie odpowiadał. Postanowiliśmy krzyczeć razem. Krzyczeliśmy, krzyczeliśmy — bez rezultatu. Iwan Iwanowicz rozgniewał się: — Gdzie ich poniosło! Chodź, jeszcze zawołamy! Darliśmy się aż do chrypy. Wreszcie z daleka odezwał się 102 Męczenia. — No, jak tam? — padło pierwsze pytanie Borysa. — Pięć sztuk — odparłem lakonicznie. — A co u ciebie? — Sześć, Anatol ma siedemnaście. — Gdzie tyle nałapał? — Na polanach. Nogi ma długie, biega jak łoś. Próbowałem za nim nadążyć, ale nie mogłem. Opadłem z sił. Tolik wyglądał na zmęczonego, ale zadowolonego. — Żmije są, można sporo złapać — powiedział. — Tylko nie trzeba żałować nóg... — Ze zdobyczą czy bez? — spytała nas Oksana Fominicz-na. — Jeżeli bez, to nawet nie podchodźcie! Nie wpuszczę do cha- ty! — Zlitowałabyś się nad nimi, żonko! — błagał Iwan Iwanowicz. — Zziajaliśmy się jak psy gończe! — Nikt was nie gonił. Sami poszliście! Upolowaliście coś czy nie? Odpowiadajcie! — Trochę jest — powiedział Tolik. — Prawie trzydzieści — uściślił Borys. — W takim razie wejdźcie! Z pełnymi rękami witamy, z pustymi za próg nie wpuszczamy! Jak tylko zrobi się cieplej, żmije powyłażą. Nazbieracie po wielkim worku! Zn.ów nadszedł pochmurny dzień, znów siedzimy w domu. Po obiećfzie Iwan Iwanowicz wybierał się do lasu. — Daleko pan idzie, Iwanie Iwanowiczu? — Niezbyt. Trzeba sprawdzić tokowiska. — Jakie tokowiska? — Głuszców. Wiele czytałem o tych ptakach, widziałem wszystkie możliwe ich zdjęcia i obrazki, ale żywego nie spotkałem nigdy. Bardzo chciałem obejrzeć tokowanie głuszców. — Niech mnie pan weźmie ze sobą! — poprosiłem. — Proszę bardzo. We dwójkę będzie weselej. Masz latarkę? — Mam. — To weź. Będziemy wracać po ciemku. 103 rr,,( i Głuszce i kuliki Rozmiękłą drogą, która wiodła przez las świerkowy, doszliśmy do dużego wąwozu. Po jego dnie płynął brudny strumień. Przeszliśmy przez wodę i wdrapaliśmy się na wysokie piaszczyste wzniesienie, porośnięte rzadkimi, potężnymi sosnami. Minęliśmy wzniesienie i przed nami otworzył się widok na wielkie, porośnięte mchem błoto z mnóstwem wątłych, niskopiennych so-senek. — Jesteśmy na miejscu — powiedział Iwan Iwanowicz — siądziesz tutaj, będziesz patrzeć i słuchać. Gdy słońce zajdzie, wzdłuż brzegu lasu powinny ciągnąć kuliki. Licz, ile ich będzie. Kiedy się ściemni, nadlecą głuszce. Też licz i zapamiętaj, gdzie siądą. Ja pójdę dalej. Nie ruszaj się nigdzie beze mnie. Do domu wrócimy razem. Nie marznij tu do wieczora na tym wietrze. 104 ci weselej.5' ' Iwan Iwanowicz odszedł. Po niebie snuły się ciemne, kudłate chmury, Wilgotny wiatr kołysał wierzchołkami sosen i przenikał do szpiku kości. Pośród sosen na samym grzbiecie wzniesienia odszukałem stary, ale mocny jeszcze pień: to będzie mój punkt obserwacyjny, Było naprawdę zimno. Zszedłem po zboczu na polankę położoną pośród młodych brzózek. Prawie wcale me było tu wiatru. Naznosiłem suchych gałęzi, urządziłem wygodne siedzenie i rozpaliłem niewielkie ognisko. W wierzchołkach sosen huczał wiatr. W twarz prysnął deszcz. Ledwo naciągnąłem kaptur, gdy zabębniły weń gęste krople. Zawinąłem się w płaszcz i ułożyłem na ziemi. Zrobiło mi się ciepło. Ciało ogarnęło znużenie. Zapadłem w drzemkę, ale w głowie wciąż tkwiła mi jedna myśl. „Już pięć dni jesteśmy w Wygonoszczach. Cztery z owych pięciu — to fatalna pogoda. A jeżeli cała wiosna będzie taka? Czy znajdziemy żmije? Zresztą, gdzie ich szukać? Jeżeli ich nie znajdziemy, wiosnę trzeba będzie spisać na straty. Czy nie lepiej wysłać telegram, że nie możemy złapać zwykłych żmij i przerzucić się na połów lewantyńskich? Lewantyńską znajdziemy na pewno!" Myślałem, myślałem i postanowiłem jeszcze tego wieczoru porozmawiać z przyjaciółmi. Stukot kropli padających na płaszcz usypiał, ognisko ogrzewało — wkrótce zasnąłem. Obudził mnie jakiś trzask. Wysunąłem głowę spod kaptura i zamarłem. Na grubej gałęzi najbliższej sosny siedział ogromny, czarny ptak. Głuszec! Zaledwie dwadzieścia metrów ode mnie siedział prawdziwy, żywy głuszec! Czarny kogut z jaskrawoczerwonymi brwiami złożył skrzydła Wstrzymałem oddech, bałem się poruszyć. Głuszec wyciągnął szyję i usłyszałem: „Tek!" Następnie ptak rozwinął ogon, przesunął się na gałęzi, wrócił na poprzednie miejsce i znów usłyszałem. „Tek!" Zdrętwiała mi ręka. Przesunąłem się odrobinę i w tej samej chwili głuszec z trzaskiem zerwał się z gałęzi, przeleciał nade mną i skrył się między sosnami. Moja senność odeszła jak ręką odjął. Wstałem i rozejrzałem się wokół. Wiatr ucichł. Na zachodzie niebo było wiśniowoczerwone. 105 uwiciLy wa±y nw^iwic ł. t^aiuej struny. „Fjuit-fju! Fjuit-fju!" — zachłystywały się drozdy. Przez chór głosów przebijał się werbel: „Tr-r-r-r! Tr-r-r-r!" To dzięcioł. Z wysokości zabeczał bekas. Na wzniesienie przyleciał jeszcze jeden głuszec. Nie widziałem go, ale wyraźnie słyszałem szum skrzydeł. Zgasiłem ognisko, zadeptałem je, ostrożnie wszedłem na grzbiet wzniesienia, usiadłem na pniu i przygotowałem notes. Ptasi chór ucichał stopniowo. Tylko drozdy nie mogły się uspokoić. Nagle tuż nad moją głową zahuczały potężne skrzydła. Poczułem nawet uderzenie powietrza. Głuszec! Zadarłem głóVę. Kogut siedział tak blisko, że można go było strącić kijem. Zauważył mnie natychmiast i odleciał z hałasem. Wciąż jeszcze odprowadzałem go spojrzeniem, gdy usłyszałem: „Krech-krech-krech! Krech-krech-krech!" Na wysokości mojej głowy nad niskopiennym lasem leciał wolno ogromny, szary motyl. Nie wiadomo dlaczego, wydawał jakieś dźwięki. Przyjrzałem mu się i spostrzegłem, że motyl ma długi, spuszczony pionowo w dół nos. Domyśliłem się, że jest to kulik. „Ku-lik! Ku-łik!" — usłyszałem nagle z lewej strony. W tym momencie kulik ostro skręcił w stronę, skąd dochodził dźwięk, dał nura w gęstwinę i zniknął. Zaznaczyłem w notesie czas przelotu pierwszego kulika i kierunek jego lotu. „Ki-wit? Ki-wit? Ki-wit?" — pytała o coś przelatująca czaj-ka. Jeszcze jeden głuszec usiadł gdzieś wśród sosen na wzniesieniu. Ściemniało się szybko, ale niebo nadal pozostawało jasne. Świszcząc skrzydłami, przeleciało stado kaczek. Następnie gdzieś obok ponownie odezwał się kulik W sosnach zatokował głuszec. Teknął raz, drugi i zamilkł Po chwili znów zaśpiewał, początkowo tekał rzadko, następnie coraz częściej. Nagle urwał i dał się słyszeć głos podobny do zgrzytu metalu, jaki słychać przy ostrzeniu noża o nóż. „Przecież to śpiew głuszca!" — skojarzyłem i cały zamieniłem się w słuch. Głuszec jeszcze raz powtórzył swą pieśń, potem jeszcze raz i jeszcze. Na błotach odezwał się inny giu- 106 [ Chmury rozerwały się i w prześwicie zabłysła gwiazda. Głuszec na wzniesieniu zamilkł nagle, jeszcze raz teknął i ucichł. — Alosza, gdzie jesteś? — zawołał mnie cicho Iwan Iwano-wicz. Nie słyszałem, kiedy nadszedł. — Tu! — odezwałem się. ' t Głuszec zerwał się z hałasem i odleciał. — Wystraszyliśmy go — powiedział Iwan Iwanowicz — ale to nic. Pora do domu. Wątpliwości Kiedy wróciliśmy do obozu, Borys i Tolik siedzieli przy herbacie. — Widziałeś głuszca? — spytał Borys. —: Tak blisko jak teraz ciebie! — Szkoda, że nie poszedłem z wami — westchnął Borys — następnym razem na pewno pójdę! — Przyjechaliśmy łapać żmije, a nie gapić się na głuszce! — Tolik był rozdrażniony. — Na wszystko przyjdzie czas — łagodził Borys — oszczędzaj nerwy, Tolik! — Nerwy, nerwy! — wybuchnął Tolik. — Minął tydzień, odkąd wyjechaliśmy, a tylko jeden dzień łowiliśmy żmije! To znaczy, że nie tylko mnie nękały wątpliwości! 108 l WĆU U1U DUlJEl. — Nie denerwujcie się niepotrzebnie, chłopcy — wtrącił się do rozmowy Iwan Iwanowicz — jutro myśliwi i leśnicy wracają z kontrolnych obchodów. Porozmawiamy z nimi. Dowiemy się, gdzie żmije już powychodziły, Wokół rewiru nad jeziorem jest ich masa. Nazbieracie pełne worki! — Ustalmy wreszcie coś — zaproponowałem. — Mam również wątpliwości, czy zdołamy złowić tu tysiąc żmij. Żmije owszem są, widzieliśmy je, ale nie starczy nam czasu! — Tysiąc żmij? Tylko tysiąc? — spytał Iwan Iwanowicz. — Tak, tysiąc. — Mój Boże! A ja myślałem, że rzeczywiście potrzeba wam dużo tych gadzin! Przy dobrej pogodzie tysiąc zbierzecie w ciągu dziesięciu dni! Borys pokręcił z niedowierzaniem głową. — Nie wierzycie? — Nie mamy podstaw, żeby panu nie wierzyć — westchnął Borys — ale ile będziemy musieli czekać? — Może wyślemy telegram do kierownictwa, że rezygnujemy z odłowu żmij i jedziemy po lewantyńskie? — zaproponowałem. — Najemy się wstydu — powiedział Borys. — Wyśmieją nas! — Nie trzeba wyjeżdżać! — przekonywał Iwan Iwanowicz. — Nazbieracie jeszcze tych swoich gadzin. T,olik milczał. — A ty co myślisz o tym wszystkim? — zwrócił się do niego Borys. — Sam nie wiem, co myśleć — przyznał się Tolik. — Znudziło mi się to bezczynne czekanie! — Napisz skargę do niebiańskiej kancelarii i poproś o ładną pogodę! Nie zapomnij tylko dołączyć zaświadczenia, że z powodu stanu nerwów nie zaleca ci się siedzenia bez pracy. — Uspokójcie się! — powiedziałem. — Chodźmy spać. Przecież pogoda nie może być zła przez cały czas! Tolik i Borys rozwinęli bez słowa swoje śpiwory i położyli się. Rano poszliśmy wszyscy do leśniczówki. Tam zebrało się 109 — Wszyscy wrócili? — spytał Iwan Iwanowicz. — Wszyscy! — odezwali się mężczyźni. — Wejdźcie do środka. Porozmawiamy! W leśniczówce Iwan Iwanowicz przedstawił nas, opowiedział o naszym zadaniu i rzekł: — Musimy pomóc tym ludziom. Kto widział żmije? — Na moim odcinku jest ich dużo — powiedział jeden z leśników. — Ale śnieg jeszcze leży. Na Kleticznej jest także masa żniij, tu można je zbierać do worków. (Znów te worki!) — Myślę, Iwanie Iwanowiczu — odezwał się starszy mężczyzna — że chłopcy muszą pojechać do rewiru nad jezioro Tam najwcześniej pokazują się żmije. W innych miejscach śnieg długo trzyma je w norach. — Na moim odcinku też jest zatrzęsienie gadzin! — powiedział młody mężczyzna. — Ale teraz nie sposób dojść do Doro-szanki. Za tydzień zejdzie lód z jeziora i wtedy będzie można przejechać. — Słyszeliście? — zwrócił się do nas Iwan Iwanowicz. — Za wcześnie przyjechaliście. Trzeba poczekać. Na razie idźcie do Brzeziny, Dzisiaj będzie ładna pogoda Złapiecie ze dwadzieścia żmij- A kiedy jezioro się oczyści, zawieziemy was nad nie. Stamtąd blisko jest i na Kleticzną, i na Doroszankę! Aloszka, zapamiętałeś drogę? — Tę, którą szliśmy oglądać głuszce? — Tak. — Zapamiętałem. — Idźcie na Lesze Wzgórze. Tam też jesienią było dużo żmij. Wyszliśmy z leśniczówki i rozeszliśmy się w różne strony: Borys i Tołik wyruszyli do Brzeziny, ja — na Lesze Wzgórze. Długo musiałem błądzić po lesie, zanim odszukałem właściwą ścieżkę Bieda polegała na tym, że minąłem miejsce, gdzie trzeba było skręcić do przejścia przez strumień. Wydawało mi się, ze powinno być gdzieś dalej. Nie znalazłem tego miejsca i postanowiłem iść do samego błota, ale nie udało mi się tam dojść Drogę przeciął burzliwy strumień którego nie można było sforsować. Poszedłem przez las w górę strumienia w nadziei, że dotrę do ZDOCZacn. j jj jakimś czasie znudziło mnie to zajęcie. Wyszedłem na polankę i siadłem, by odpocząć Na polance strumień zataczał luk i był nieco węższy, Na moim brzegu nad wodą pochyliła się gruba, sprężysta wierzba. Jej pień sięgał ponad połowę szerokości strumienia. „Przejdę po pniu, ile się da, a potem przeskoczę na drugi brzeg" — postanowiłem. Mądrzy ludzie przestrzegają: nie wchodź do wody, której nie znasz. Żałuję, że przypomniałem sobie o tej mądrości nieco później, niż należało! Podszedłem do wierzby, uderzyłem nogą w pień. Był mocny. Ostrożnie stąpając po szorstkiej korze i trzymając się rękami za gałęzie, doszedłem do miejsca, z którego miałem zamiar skoczyć Wszystko byłoby dobrze, gdyby plecak nie zaczepił o suche gałązki. Chciałem go odczepić, odwróciłem się niezgrabnie i wpadłem prosto do wody. Ależ to była woda! Lodowata, że aż dech mi zaparło Strumień okazał się głęboki. Zanurzyłem się po samą szyję. Poniósł mnie szybki prąd, niedaleko, jakieś piętnaście metrów, ale zdążyłem sobie nabić na nogach nie mniej niż piętnaście siniaków. Zdołałem jednak złapać się gałęzi i wyjść na brzeg. Kiedy wylazłem z wody, każda komórka mojego ciała drżała z zimna. Oblepiła mnie mokra odzież. Klnąc szedłem w górę po zboczu wąwozu. Nogi ślizgały się po śniegu i rozmokłej glinie. Gałęzie rosnących tu krzaków czepiały się ubrania i właziły do oczu Przebrnąłem jako tako przez krzaki i, tracąc dech, wszedłem na górę parowu, gdzie rosły rzadkie sosny, Odsapnąłem nieco i dla rozgrzewki pobiegłem. Po chwili zobaczyłem ścieżkę. Przyjrzałem się jej — była ta sama, którą szliśmy z Iwanem Iwanowiczem Gdybym poszedł jeszcze trochę w górę strumienia, nie musiałbym się kąpać. Ale byłem zbyt nieuważny, zbyt mi się spieszyło. Teraz musiałem jak najszybciej wyschnąć Pobiegłem ścieżką tam, gdzie wczoraj siedziałem przy ognisku Rozpaliłem ogień, rozebrałem się i rozwiesiłem ubranie nad ogniem. Goły, jak święty turecki, przez półtorej godziny podskakiwałem przy ognisku. Bielizna, sztormiak i spodnie wyschły, ale buty nadal były ,rr 110 111 zmęczony i głodny ruszyłem do przejścia przez strumień Nie chciało mi się wracać przez wzgórze, więc ruszyłem prosto przez porośnięte mchem błota, gdzie rosły wątłe sosenki. Z wierzchu błoto wolne było od śniegu, lecz głębiej jeszcze nie rozmarzło. Łatwo było iść po twardym podłożu. Na kępach mchu gdzieniegdzie czerwieniały owoce żurawiny. Duże, soczyste jagody aż się prosiły, by wziąć je do ust. Zacząłem zbierać żurawinę. Przeciąłem niewielką ścianę sosen i wyszedłem na polankę. Tu wszystkie kępy czerwone były od owoców. Zbierałem je i całymi garściami wsypywałem do ust. Szedłem powoli po polance, potem, sam nie wiem dlaczego, spojrzałem w bok i ujrzałem naraz kilka żmij. Leżały zwinięte w kłębuszkj w korzeniach sosenek. Zapomniałem o jagodach i rzuciłem się do polowania, ale to było zbyteczne: żmije leżały bez ruchu. Jedną po drugiej wrzucałem do worka; było ich koło dziesięciu. Brodziłem po tym błocie aż do zmierzchu i przyniosłem do domu ponad trzydzieści. Borys i Tolik złowili w Brzezinie zaledwie dwadzieścia żmij, ale razem złapaliśmy w ciągu dnia ponad pięćdziesiąt. To był pomyślny dzień! Nabraliśmy otuchy. W ciągu następnych dni była piękna pogoda. Słońce przypiekało jak w lecie Aż do zapadnięcia ciemności wędrowaliśmy po Brzezinie i Leszym Wzgórzu, ale z małym pożytkiem W ciągu trzech dni złowiliśmy zaledwie trzydzieści żmij. Humory znów nam się popsuły. Gajówka nad jeziorem Gajówka — to jednoizbowa chata, mała chatka, skład i wieża obserwacyjna, zalana wodą przystań, woliera z,siatki dla kaczek krekuch Wszystko to zmieściło się na małej przybrzeżnej polance Wokół gajówki, wzdłuż brzegu jeziora, rośnie trudny do przejścia las iglasty, zawalony wiatrołomem, z grubą warstwą mchu porośniętego bagnem Siedzimy w izdebce myśliwego. Pijemy herbatę, Jest południe. Po szybie spływają krople deszczu jak łzy po policzku. Przywieźli nas tu wczoraj wieczorem. Pochodziliśmy po brzegu jakąś godzinę, a potem deszcz zapędził nas do izdebki. Leje bez ustanku już całą noc i pół dnia. Znów niepogoda, ale nie martwimy się, bo nie ma powodu. Wczoraj w ciągu godziny zebraliśmy ponad sto żmij! Wszystko odbyło się jak w bajce. Iwan Iwanowicz i myśliwi poznali nas 8 Łowi;> znuj ' 113 cżem"; pomogli przenieść rzeczy" do gajówki i od razu odjechali. Platon Kondratjewicz, szczuplutki, niewysoki starszy człowiek, w milczeniu wysłuchał zarządzenia wydanego przez Iwana Iwa-nowicza, odparł krótko: „Tak jest" — i gdzieś zniknął. Chcieliśmy jak najprędzej obejrzeć okolice gajówki i zebrać ten przysłowiowy już wór żmij, o którym tak wiele słyszeliśmy. Wyszliśmy z gajówki. Niebo się zachmurzyło, ale było cicho i ciepło. Prosto spod drzwi do lasu prowadziły trzy ścieżki. — No, to kto dokąd idzie? — spytał Borys. — Pójdę w prawo — odpowiedziałem. — Jeśli pójdziesz w prawo borem, znajdziesz gadów cały | worek — zażartował Borys. — A ty, Tolik? — W lewo. — Jeśli w lewo droga twa, znajdziesz gadów worki dwa — zażartował Borys. — Dla mnie została droga prosto przed siebie! — żartował Borys. — No, bracia, dokonujmy bohaterskich czynów! Złam-cie ręce i nogi! — Na psa urok! — mruknął Tolik. Któż z nas mógł przypuszczać, że spełnią się żartobliwe słowa Borysa! Ledwo wyszedłem na polankę położoną jakieś sto metrów od gajówki, gdy natknąłem się na żmije. Grube, ciemnoszare gady leżały zwinięte w kłębki na kępkach turzycy Na jasnej, suchej turzycy były widoczne już z daleka, Biegałem po polance od kępki do kępki, brałem je pętlą i chowałem do worka. Żmije leżały nieruchomo i w ogóle nie reagowały na moje poczynania. Nie tylko się nie ruszały, ale nawet nie syczały. Zebrałem je z pierwszej polanki i pobiegłem dalej. Przeciąłem przesiekę i znów ujrzałem pełno żmij na takiej samej polance porośniętej turzycą. Biegałem od jednej polanki do drugiej i wszędzie zbierałem po kilka sztuk. Czas i otoczenie przestały dla mnie istnieć. Pozostały tylko jasne kępki turzycy, a na nich ciemne kłębki żmij. Dopiero deszcz spowodował, iż ochłonąłem nieco. Gdy przybrał na sile i gady zaczęły znikać, zawróciłem do gajówki. Dwa pełne woreczki obciążały mi ręce Zanim doszedłem, zmokłem do nitki, ale wcale mnie to nie martwiło. Na 114 najważniejsze! y Ledwo zdążyłem otworzyć drzwi do naszej chatki, gdy Tolik zapytał — Ile? — O! — pokazałem mu dwa woreczki. — Wszystkie są tutaj! —- Ale dokładnie ile? — Nie liczyłem. Nie miałem kiedy A ile wy macie? — Ja mam dwadzieścia trzy — powiedział Borys. — Tolik — sześćdziesiąt jeden. Okazało się, że w moich woreczkach były czterdzieści trzy żmije. Po takim polowaniu nie mieliśmy wątpliwości, że zdołamy złowić cały tysiąc tych gadów. Płaton Kondratjewicz Myśliwy Płaton Kondratjewicz był samotny. Mieszkał w gajówce już dziewiętnaście lat i rzadko się stąd ruszał, W czterdziestym trzecim roku Niemcy podczas akcji odwetowej spalili wraz ze wszystkimi mieszkańcami wieś, w której mieszkała jego żona i czworo małych dzieci. On — świetny strzelec i urodzony myśliwy — był w partyzantce. Gdy się dowiedział o tragicznej śmierci swych bliskich, poprosił o pozwolenie na samodzielne „polowania" na faszystów. Dowództwo partyzantki przychyliło się do jego prośby. Od tej chwili aż do dnia wyzwolenia faszyści byli zmuszeni utrzymywać na drogach obwodu pińskiego stan wyjątkowy, ponieważ na najbardziej uczęszczanych odcinkach pojawiał się nieoczekiwanie strzelec wyborowy. Jego kule dosięgały oficerów, szoferów i motocyklistów, Doprowadzeni do wściekłości faszyści przeprowadzali obławy, puszczali 116 czoigi i wozy pancerne, aie strzeiec naaaj goazu ceime w Kierowców nawet rozpędzonych ciężarówek. Żołnierze próbowali otoczyć miejsce, z którego padały strzały, ale strzelec znikał, zabijając przedtem kilku wrogów. Faszyści zasypywali podejrzane miejsca gradem kul, min i pocisków, ale śmiałek był nieuchwytny. Wkrótce po kolejnej obławie tam, gdzie faszyści zupełnie nie spodziewali się ataku, celne kule partyzanta dosięgały oficerów i kierowców, W ciągu dwóch lat Płaton Kondratjewicz zlikwidował ponad trzystu faszystów. W czasie ostatniej walki strzelec przez osiem godzin sam udaremniał wznowienie przeprawy przez most, który wysadzili w powietrze jego towarzysze. Saperzy wroga przy każdej próbie podejścia do mostu wpadali do wody. Niemiecka kolumna samochodowa złożona z trzydziestu samochodów została przechwycona przez regularny oddział Armii Czerwonej, która w tym czasie dotarła do przeprawy, W tej walce Płaton Kondratjewicz doznał ciężkiej kontuzji, musiał się więc bardzo długo leczyć. Po pobycie w szpitalu przyszedł do gajówki nad jeziorem. O tym wszystkim opowiedział nam Iwan Iwanowicz wieczorem przed naszym wyjazdem do gajówki, po czym dodał: — Spróbujcie, chłopcy, dojść jakoś do porozumienia z Kon-dratjewiczem. Nie dokuczajcie mu pytaniami. On woli słuchać, niż opowiadać Co będzie trzeba — sam powie. Na początku naszej znajomości Płaton Kondratjewicz prawie cały* czas milczał. W ciągu doby naszego pobytu w gajówce wypowiedział nie więcej niż dziesięć zdań. Ale nasze podniecenie, spowodowane pomyślnym polowaniem na żmije, wyraźnie mu się podobało Chociaż siedział w milczeniu, wydawało mi się, że oczy zrobiły mu się nieco weselsze, niż w chwili naszego przybycia. W gajówce mieszkała jeszcze jedna istota — pies Urał, który bardzo pasował do gospodarza. — Ogar — odparł krótko myśliwy na pytanie Borysa o rasę psa. Duży, rudoszary pies, moim zdaniem, nie miał nic wspólnego z ogarem, ale me dyskutowałem z myśliwym. Jeżeli właści- tai?, ]s W dniu naszego przyjazdu pies siedział uwiązany przy budzie i nie zwracał na nas uwagi. Tola chciał podejść do niego, ale Urał podniósł głowę i pokazał potężne zęby. Tolik szybko odszedł i więcej nie podejmował żadnych prób zawarcia znajomości. Dokładnie tak samo potraktował Urał moje próby nawiązania przyjacielskich kontaktów za pomocą smacznych kąsków. Błyskawicznie zjadł cukier, słoninę i chleb, ale. nie pozwolił mi do siebie podejść. Nie upierałem się Widząc zachowanie się psa, Borys nawet się do niego nie zbliżał. Razem z tą milczącą parą mieliśmy przeżyć co najmniej miesiąc. Zresztą myśliwy nie zawsze milczał. Wieczorem pierwszego dnia, słysząc narzekania Tolika na złą pogodę, rzekł: — Nie kwękaj. Za trzy dni będzie ładnie! — Skąd pan wie? — zainteresował się Borys. — Zięby dzisiaj hałasowały. To na długi deszcz. Po deszczu zawsze jest ładnie. I rzeczywiście. Deszcz lał przez trzy dni. Podczas takiej pogody koniecznie trzeba znaleźć sobie jakieś zajęcie, bo w przeciwnym razie zżera człowieka tęsknota. Koło składu leżała sterta drewna. — To na opał? — spytałem myśliwego. Przytaknął. — Jest tu piła i siekiera? — Weź ze składziku. Wzięliśmy się za piłowanie i rąbanie. W ciągu dwóch dni przygotowaliśmy stertę polan, która sięgała prawie dachu izdebki Płaton Kondratjewicz nie brał udziału w pracy Cały pierwszy dzień spędził w lesie na obchodzie, a rankiem drugiego dnia odpłynął dokądś łodzią, uprzedzając nas, że wróci dopiero wieczorem. Pod koniec trzeciego dnia całe drewno było porąbane i popiłowane. Polana ułożyliśmy w zgrabny, duży sąg. Gdy Kondratjewicz wrócił, obszedł sąg, pomacał, ale nic nie powiedział. Wziął tylko naręcze polan i... rozpalił w łaźni. Po upływie półtorej godziny łaźnia była przygotowana, poszliśmy się więc wykąpać. Wszyscy trzej byliśmy frontowcami i wszystkich nas naznaczyła wojna: ja miałem nieco poniżej 118 miał ¦Wym biodrze głęboką"'bliznę po "kuli" .^um-d^m", ^ol cięcie przez prawe przedramię. Platon Kondratjewicz spostrzegł te znaki i spytał mnie: — Skąd to masz? — Front — odparłem krótko. — A tamci? :i — Też front. Więcej pytań myśliwy nie zadał. r Wieczorem Borys gotował nasz codzienny posiłek — nieskom-iplikowane danie z konserwy mięsnej i ziemniaków. Płaton Kondratjewicz spojrzał na niego i spytał: U — Nie znudziły wam się te konserwy i bulwy? :' — Nie mamy nic innego — odparł Borys. j — Gotuj zupę. Tu jest ryba — powiedział myśliwy i wy-- sypał z worka duże karasie. Na tym jednak niespodzianki się nie skończyły. Gdy siedzieliśmy przy stole, a w kociołku bulgotała jeszcze aromatyczna zupa rybna, myśliwy postawił przed nami pojemny gąsior. — A to co takiego? — spytał Tolik. — Miodówka. Pijcie! — A pan? — Ja jak wszyscy. Wy jesteście pomagierami, ja gospodarz, więc częstuję. — A cóż to takiego — pomagierzy? — Jeżeli gospodarz nie może sam wykonać jakiejś pracy, prosi o pomoc sąsiadów, Sam nie dałbym rady z drewnem: plecy bolą od piłowania, Uszanowaliście mnie. Tak zaczęła się nasza przyjaźń z milczącym myśliwym. '} Pierwszego pogodnego dnia chcieliśmy wyruszyć na poszuki-jwanie żmij wczesnym rankiem, ale Płaton Kondratjewicz za-; itrzymał nas: — Dokąd to tak wcześnie? — Na żmije. — Wolnego... Żmije wychodzą wtedy, gdy słońce przygrzewa Nie musicie chodzić daleko. Nie przyjęliśmy dobrej rady, wyszliśmy wcześnie i dwie 119 pokazały się dopiero wtedy, gdy "sioncei "jul^moćno prżygrlewałó. * Tego dnia popełniliśmy jeszcze jeden błąd. Wśród łowców panuje przesąd (a wszyscy łowcy są trochę przesądni!): jeżeli weźmiesz ze sobą wiele woreczków, wrócisz do domu z pustymi rękami. Wzięliśmy więc tylko po dwa; do południa wszystkie były pełne. Żmije napotykaliśmy wszędzie, gdzie na mech padały promienie słońca. — Mówiłem, żeby wziąć więcej woreczków — robił nam wymówki Tolik — gdzie je teraz wsadzać? — Nie bądź taki chytry, przyjacielu — uspokajał go Borys. — Jak niósłbyś trzy woreczki? To nie żaby, tylko jadowite żmije. Mogą ukąsić przez worek, zęby mają długie! — Ściąłbym kawał kija i niósłbym gady jak wiadra na no-sidłach! — Tolik nie mógł się uspokoić. — To zrób npsidło i wypróbuj swój wynalazek! — Niczego w ten sposób nie poprawię. I tak trzeba wracać do gajówki po nowe woreczki! W domu wysypaliśmy żmije do skrzyń, każdy wziął po pięć woreczków i wyruszyliśmy na dalsze polowanie. Zanim doszliśmy do błota, niebo zaciągnęło się chmurami i zaczął kropić deszcz. Wróciliśmy mokrzy i z pustymi rękami. Następnego dnia, mówiąc językiem synoptyków, pogoda by-1 ła zmienna. Ochłodziło się, od czasu do czasu występowały opady. W rzeczywistości wyglądało to tak: po niebie płynęła brudnoszara chmura, z której sypała się gęsta kasza. Nie śnieg, lecz kłujące ¦ białe krupy, podobne do kaszy perłowej. Sypało pięć minut, ziemia robiła się biała; następnie chmura odpływała, ocieplało się, wychodziło słońce. Jego promienie ,,zlizywały" kaszę. Zostawała tylko tam, gdzie nie sięgały promienie. Słońce szalało przez kwadrans. Potem przypływała następna chmura i znów bieliła się ziemia. Wiatr odpędzał chmurę — słońce zlizywało kaszę. Zmiana następowała trzy, cztery razy w ciągu godziny. Oczywiście, w taką pogodę nawet nie mieliśmy zamiaru wychodzić na polowanie. Czyż mogliśmy przypuszczać, że... Zresztą, opowiem wszystko po kolei. Siedzieliśmy w izbie; w okno waliła kasza. Platon Kondratje- 120 1 wróci- JMie mieliśmy" ffic do "robbty. Już "cHnalem" pójść' spaćC gdy nagle wszedł myśliwy. — Dlaczego siedzicie w izbie? — spytał. — Czekamy na pogodę — odparł Borys. — A co złego w tej pogodzie? ¦— W taką pogodę nie wyjdzie żadna żmija! — Oj, nie... To najlepsza pogoda na żmije! — To chyba żarty, Platonie Kondratjewiczu? — Posłuchaj mnie, bratku. Idź zbierać gadziny. Jak tylko słońce wyjdzie, to i one wyjdą! — Ale przecież jest zimno! — Tobie jest zimno, ale żmijom nie. — No to co, idziemy? — zapalił się Tolik. — Idziemy — zgodził się niechętnie Borys — tylko... — Nie chodź! — zatrzymał go myśliwy. — Daj mi ten twój rozszczepek (tak Platon Kondratjewicz nazywał pętlę do chwytania żmij) i worek. — Ależ nie, Platonie Kondratjewiczu, sam pójdę! Jeżeli chce mi pan pomóc, to lepiej proszę pokazać, gdzie teraz spotkamy żmije, a brać je potrafimy sami! —¦ Idziemy! — powiedział myśliwy. — Pokażę wam. Kilkakrotnie obsypywani kaszą dotarliśmy na skraj połany, za którą ciągnęło się nie kończące się błoto porośnięte mchem. — Poczekamy — powiedział myśliwy — rozpalimy ognisko! Czekaliśmy przy ognisku, aż chmura przeniesie się dalej. Pokazało się słońce, ale myśliwy nie odchodził od ogniska. Gdy promienie słońca rozpuściły kaszę, poprowadził nas brzegiem mchu. Łąkę oddzielało od błota wąskie pasemko bagna i mchu; padały na nie prostopadle promienie słońca. Mniej więcej co pół metra leżały pstre wstęgi. Były to żmije. Na widok takiej ich obfitości pobiegliśmy wzdłuż mchu, i żmije jedna za drugą wpadały do naszych worków. Dopóki słońce świeciło, żmije leżały wyciągnięte na całą długość. Gdy nadchodziła chmura — zwijały się w kłębki, a gdy spadły pierwsze płatki, chowały się pod kępki i mech. Wróciliśmy do ogniska. Platon Kondratjewicz przyszedł wcześniej od nas. Nad ogniskiem piekła się nanizana na patyki słonina. 121 1 J pasemka mchiCha którym znów leżały żmije. Potem do gajówki z pełnymi woreczkami. Niebo zaciągnęło się chmurami i nie było już sensu czekać na przejaśnienie. Od tego dnia zmienna pogoda była dla nas wymarzona. Nadeszły suche, jasne dni, na które tak długo czekaliśmy. Okazało się jednak, że taka pogoda zupełnie nie sprzyja polowaniu na żmije. Już pierwszy jasny, słoneczny dzień przyniósł rozczarowanie. Gady wyszły na słońce, pogrzały się trochę i znik-nęły, Całe polowanie trwało zaledwie półtorej godziny. Każdy z nas przyniósł po pełnym woreczku żmij, ale po poprzednich sukcesach, kiedy to napełnialiśmy po dwa woreczki, taki zbiór wydawał się nam bardzo skromny. Któregoś dnia obudziły mnie głośne krzyki: „Kurły! Kurły! Kurty! Kurły!" Żurawie! Ptaki krzyczały zupełnie blisko Ubrałem się pospiesznie i wyszedłem z izby. Na pobliskiej pływającej wysepce mchu, turzycy i sitowia, jakieś sto metrów ode mnie, spokojnie chodziły dwa duże, szare ptaki. Jeden żuraw spacerował powoli, z opuszczoną głową i wypatrywał czegoś pod nogami, drugi zataczał wokół niego płynne koła z na pół rozpostartymi skrzydłami, jakby tańczył. Od czasu do czasu tańczący .żuraw unosił głowę i trąbił, następnie wybiegał przed pierwszego i kłaniał się. Kroczący żuraw mijał go i dalej wolno spacerował po wyspie. Tancerz ponownie trąbił i krążył wokół partnera. Wkrótce pierwszy żuraw, wciąż bez pośpiechu, schował się w szuwarach, a tancerz pobiegł za nim. Dopiero w tej chwili zauważyłem, że nie tylko ja zachwycam się żurawiami 123 nież na nie patrzył. — Kiedy przyleciały? — spytałem myśliwego. — Dzisiaj — odparł krótko. — A może po prostu nie było ich widać? — Zaraz po przylocie zaczynają krzyczeć. Przedtem nie było ich słychać. — Co roku przylatują? — Co roku. Na tej wyspie mają gniazdo. Teraz ona poszła do gniazda, a stary żuraw za nią. Zostaną tu do jesieni. — Nie boją się ludzi? — Dlaczego mają się bać? Nikt ich przecież nie krzywdzi... Od tego dnia żurawie trąbiły i tańczyły każdego ranka, po czym albo odlatywały na łąkę, albo spacerowały po wysepce. Nie bały się łudzi Ale gdy łódź podpływała zbyt blisko wysepki, spokojnie chowały się w trzcinowe zarośla. Wysepka swobodnie wytrzymywała ciężar człowieka i można było obejrzeć gniazdo żurawi. Myśliwy jednak prosił nas, byśmy nie niepokoili ptaków. Dotrzymując więc przyrzeczenia, ani razu nie weszliśmy na żurawią wysepkę. Oprócz żurawi na jeziorze i wokół niego było zatrzęsienie różnych ptaków, zwłaszcza kaczek. Naukowy oddział rezerwatu zajmował się badaniem krzyżówek krakwy z innymi gatunkami dzikich kaczek. W tym celu trzymano w wolierze parę kaczorów i dziesięć samic krakwy. Samice darły się raz pojedynczo, innym razem chórem. Ich dźwięczne głosy zwabiały kaczory. Ukazywały się różnorodne kaczki. Kaczory długo pływały wokół woliery, kwakaniem lub gwizdem przywoływały więźniarki i odlatywały dopiero na widok człowieka Płaton Kondratje-wicz nie strzelał do kaczorów; nie pozwalał też strzelać innym. Co więcej, gdy jeden z kaczorów, opętany pożądaniem, wylądował w wolierze i nie mógł się stamtąd wydostać, myśliwy wszedł do woliery, nakrył kaczora siatkowym podbierakiem, wyniósł z woliery i... wypuścił. Wokół gajówki trwał nieustanny ptasi koncert. Zawsze rozpoczynały go o świcie żurawie. Od świtu do wschodu słońca 124 strony lasu dobiegńłS^ifSiftTąMe^^^UcMnie^icietfże^wi^oraz świst i pisk drobnych ptaszków. Po wschodzie słońca żurawie milkły, ale cietrzewie gruchały prawie do obiadu. Za dnia nad łąką nieustannie „beczały" i „tykały" bekasy, a czajki zadawały pytanie: „Ki-wit? Ki-wit?" Gdy zbliżał się zachód słońca, głosy śpiewaków dochodziły zewsząd: z nieba, z lasu, od strony wody i z łąki. Nocą robiło się ciszej, ale co chwila słychać było przelatujące kaczki. Skrzydła jednych świstały, innych dzwoniły jak dzwoneczki. Gęgały niewidoczne w ciemności gęsi. Odzywały się łyski. Z trzcinowych zarośli dobiegało hukanie. Cietrzewie tokowały za laskiem na polanie, niedaleko gajówki. Przylatywało tu około dwudziestu kogutów, które w gwałtowny sposób wyjaśniały swoje sprawy. Mruczały, prychały i biły się wściekle między sobą. Nie pamiętam już, który to z pisarzy twierdził, że cietrzewie w czasie tokowania nie biją się, lecz śpiewają i tańczą. Chętnie zaprosiłbym tego pisarza tutaj, aby zobaczył na własne oczy, jak lecą pióra z pary „tańczących" kogutów! Owszem, cietrzewie zlatywały się parami, ale bynajmniej nie po to, by tańczyć. „Taniec" trwał dopóty, dopóki zwinniejszy i silniejszy nie złapał przeciwnika (a nie partnera!) za pióra na szyi. Potem następował finał. Jeden cietrzew rozpaczliwie się wyrywał, drugi bił go skrzydłami i nogami. Szczepione cietrzewie kotłowały się po całej "polanie. Zwyciężony starał się wyrwać, zwycięzca mu nie pozwalał. Starcie trwało czasami kwadrans, do chwili, gdy zwyciężonemu udawało się wyrwać i uciec. Zwycięzca nigdy nie ścigał przeciwnika. W ferworze tokowania cietrzewie prawie zupełnie nie zwracały uwagi na otoczenie. Nieraz, chowając się za krzakami, podchodziłem do nich całkiem blisko. Były to świetne warunki do polowania, ale Płaton Kondratjewicz nie pozwalał. Co prawda, nie wszyscy honorowali zakaz myśliwego. Przypadkowo natknąłem się na takiego „kłusownika". Mimo iż dnie były bardzo ciepłe, rankiem temperatura spadała poniżej zera; kałuże pokrywał cienki lód, a na ziemi le- 125 ce zlizało szron. Ale wstawaliśmy znacznie wcześniej. Nie mogłem odmówić sobie przyjemności obejrzenia tokowania cietrzewi. Pewnego ranka skradałem się ku nim Ptaki wydawały takie głosy jak zwykle Nagle zamilkły, zerwały się z trzaskiem i siadły na brzózkach otaczających polanę Nie kryjąc się już, podbie- ś głem do krzaków i ujrzałem wyłysiała lisicę, która truchtem uciekała z polany; w pysku trzymała cietrzewia. Łowy na bobra Któregoś dnia, gdy wróciliśmy z polowania, zastaliśmy w izbie kilka osób. Przyjechał Iwan Iwanowicz i trzech myśliwych. Po głośnym powitaniu i wzajemnym wypytywaniu się o zdrowie i pracę zasiedliśmy do kolacji. Iwan Iwanowicz powrócił do rozmowy, którą przerwało nasze przybycie. — Kondratjewicz, jak stoją sprawy z rodziną nad Kleticzną? — Żle — odparł myśliwy. — Młodzież przepędziła staruszka. — Zginął? — spytał Iwan Iwanowicz. — Na razie nie. Zszedł do jeziora. Zrobił sobie norę koło piaszczystego wzniesienia i mieszka sam. — Sam zapewnię zginie? — Zginie. — A właśnie, że nie zginie! Dyrekcja dała nam zadanie. 127 naszego staruszka. — Da się zrobić. Na Kleticznej nie ma już lodu. — A więc, postanowione: jutro polujemy na bobra. Wypłynęliśmy wczesnym rankiem trzema łodziami. Płaton Kondratjewicz przyprowadził nas do łachy, gdzie była nora Nie było jej widać., ale na to, że w pobliżu mieszka bóbr, wskazywało kilka świeżych ostro zakończonych pieńków oraz pływające przy brzegu gałązki wierzby i osiki Nad samą wodą leżała zwalona młoda osika. — Podgryzł tej nocy — powiedział Paweł, przyjrzawszy się uważnie. — Iwanie Iwanowiczu, staruszek ma zupełnie kiepskie siekacze Spójrz, jak drobno gryzł Koniecznie musimy go złapać! — Po to przyjechaliśmy — odparł leśniczy. — Szukajcie wejścia do nory! Choma i Kostia wrócili do łodzi. Choma wolno poprowadził ją wzdłuż rzeki, a Kostia długą żerdzią badał brzeg pod wodą. Po upływie dziesięciu minut powiedział: — Chyba jest. Wymacałem! Iwan Iwanowicz wydał rozkaz: — Choma, sprawdź! Choma rozebrał się i wlazł do wody. Trzymając się jedną ręką żerdzi, zanurkował. Zrobiło mi się niewyraźnie: majowa woda nie była najlepsza do kąpieli. Jednak wszyscy ' przyglądali się wyczynom chłopca tak, jakby to była rzecz normalna. — Choma kąpie się nawet w zimie — powiedział Kostia widząc, że przeszły mnie dreszcze — dla niego to nic nowego. Zaraz wyjdzie, łyknie kieliszek spirytusu i będzie mu ciepło! 1 Też dałbym nurka, ale Iwan Iwanowicz mi nie pozwoli. Choma pozostawał pod wodą dosyć długo, aż wreszcie wynurzył się i oświadczył: — Jest nora. Dajcie sieć! Paweł podał mu wielką sieć w kształcie więcierzy. Gardziel sieci rozciągała szeroka żelazna obręcz Choma wziął obręcz i znów zanurkował Tym razem pozostawał pod wodą jeszcze dłużej. Z wody wydobywały się pęcherze powietrza i mętny muł. Wreszcie Choma się wynurzył, wypluł wodę i rzekł: — Gotowe. Rozciągajcie! 128 je uucj; ^ ku środkowi łachy. Splątane sieci popłynęły za łodzią. Następnie Kostia naciągnął je i wparł żerdź w dno rzeczki. Łódź się zatrzymała. Choma wyszedł na brzeg, ubrał się szybko i wziął od Iwana Iwanowicza szklankę ze spirytusem. — Nasze zdrowie! — powiedział i jednym haustem opróżnił szklankę. — Szukajcie biegu nory! — polecił Iwan Iwanowicz. Płaton Kondratjewicz, Paweł i Choma wzięli grube drewniane pobijaki i zaczęli walić nimi w ziemię. Nie od razu udało się znaleźć położenie nory. Początkowo uderzenia były głuche, ale nagle rozległ się dźwięk podobny do tego, jaki słyszymy, uderzając w beczkę. — Tu! — krzyknął Paweł. — Znalazłem! Podeszli pozostali i stukając wokół niego w ziemię szybko określili kierunek wyrytej nory. Nora ciągnęła się od wody do lasu i kończyła się przy korzeniach starej olchy. — Alosza, Borys, Tolik, bierzcie za sznury. Pomagajcie! — .ozkazał Iwan Iwanowicz. — Na mój sygnał ciągnijcie sieci na brzeg! Wzięliśmy sznury do rąk. — Z Bogiem! — zawołał Iwan Iwanowicz. Myśliwi zaczęli walić pobijakami w ziemię wokół olchy Uderzenia sypały się jak grad. Choma uderzył w wystające korzenie drzewa. Nagle sznur w moich rękach naprężył się i coś mocno nim szarpnęło. — Wyszedł! Ciągnij! — krzyknął Iwan Iwanowicz. W sieci zabulgotało, na wodzie ukazały się kręgi. Naciągnęliśmy sznury i odbiegliśmy od brzegu. Sieć zaczepiła o coś pod wodą. — Ciągnij! Ciągnij! — wołał Iwan Iwanowicz. Podbiegli Paweł i Choma. W szóstkę udało nam się ruszyć sieć z miejsca. Żelazna obręcz wynurzyła się z wody, sznury wyciągnęły ją na brzeg. Za obręczą, czepiając się korzeni i gałęzi, ciągnęła się sieć. Miotał się w niej wielki czarny bóbr. — Ciągnij! Ciągnij! — ponaglał Iwan Iwanowicz. Bóbr szarpał sieć zębami i łapami. Już ją rozerwał i wy- I Łowcy żmij 129 a rawei i tnoma rzucili się nar mego, rwan wicz postawił wielką skrzynię obitą żelazem Bobra podniesiono i razem z płaszczem wsadzono do skrzyni. Iwan Iwanowicz zatrzasnął wieko i zamknął na zasuwę. — No i dobrze! — powiedział Kostia. Był już na brzegu. — Nie wszystko tak dobrze! — odparł Paweł. — Zdążył mnie dziabnąć! — Bardzo? Pokaż! — Nie bardzo, za to boleśnie! Lewy rękaw był przecięty jak nożem, a na ręce, nieco powyżej dłoni, wyrwany został kawałek skóry wielkości małej monety, Po dłoni płynęła stróżka krwi. — Sięgnął cię koniuszkami zębów! — wyjaśnił Choma. — Dobra! Zagoi się! Ale warto zdezynfekować. Iwanie Iwa-nowiczu, nie chowaj spirytusu za daleko! Iwan Iwanowicz uśmiechnął się chytrze, wyciągnął flaszkę ze spirytusem, skropił kawałek bandaża i podał Pawłowi. — Masz, obetrzyj wokół rany. — Niepojętny ten nasz leśniczy — westchnął Paweł. — Nalej kielicha. Zdezynfekuje się od środka. Tak będzie pewniej. — Trzeba cię opatrzyć! — powiedziałem. Wyjąłem bandaż i zrobiłem Pawłowi opatrunek. Bóbr siedział w skrzyni zupełnie cicho. Przez szpary widać było ciemne mokre futro. Myśliwi zebrali sieć, załadowali skrzynię do iednej łodzi, sieć do drugiej i pożegnawszy się z nami, odpłynęli. Wielki worek Tego dnia żmije trafiały się rzadko. Aby spenetrować większy teren, podzieliliśmy się i każdy ruszył swoją drogą. Przeszedłem przez błoto, piaszczyste wzniesienie z małym sosnowym zagajnikiem i wyszedłem na zarośla wikliny. Krzaki stały w wodzie, ale dostrzegłem za nimi brzozy i sosny. Na błotnistym terenie wysokie drzewa rosną zazwyczaj na wzniesieniach, gdzie bywa sucho, a co za tym idzie, mogą być żmije. Poszedłem przez krzaki. Woda była niegłęboka, po kolana, a więc bez trudu dobrnąłem do drzew. Rosły na wzniesieniu, ale pozostało po nim tylko niewielkie pasemko: resztę zalała woda. Z resztek lądu sterczał gruby zgniły pień. Podszedłem tam i stanąłem jak wryty. Całą jego powierzchnię pokrywały żmije. Tyle żmij naraz nie widziałem nigdy ani przedtem, ani potem. Aż mi dech zaparło. Tyle żmij i nie mają dokąd uciec: wokół zimna woda. Spokojnie •* 131 ki i wsaaziłem cKrworau Mectiawcznie jaK mssgyim i chowałem gady. Zanim zaczęły się niepokoić, już miałem prawie pół worka. Nagle leżące bliżej mnie żmije uniosły głowy i zasyczały. — Syczcie sobie, kochane! — przemawiałem do nich. — Syczcie! I tak nie unikniecie mojego worka! Jednak, jak się okazało niebawem, byłem zbyt pewny siebie. Żmije miały dobre schronienie — zgniły pień. U jego podstawy znajdowała się dobrze zamaskowana nora; gady podpeł-zały do niej i jeden po drugim nagle znikały. Dobrze, że zorientowałem się szybko, co mam robić: zrzuciłem sztormiak i przykryłem nim część ziemi, gdzie było najwięcej żmij. Nie uciekały, przeciwnie, gdy uchylałem brzeg kurtki, by je złapać, wciskały się głębiej. Po dziesięciu minutach polowanie się kończyło. Wybrałem wszystkie spod sztormiaka, a te, które tam nie trafiły, uciekły do nory. Zacząłem grzebać w ziemi wokół pnia, ale bez skutku: ziemia była zwarta, a nora — głęboka. Postanowiłem poczekać. Kto wie, a nuż znudzi im się siedzenie w zimnej norze i wyjdą, by pogrzać się na słońcu? Czekałem ponad godzinę, ale moje nadzieje się nie spełniły: żmije nie wyszły, Ruszyłem w poszukiwaniu innych miejsc, a dróżkę prowadzącą do tego spła-chetka ziemi zaznaczyłem czerwonymi wstążeczkami. Minąłem zalane wodą zarośla wikliny, wyszedłem na suche miejsce i trafiłem na jakąś ścieżkę. Do wieczora było daleko, postanowiłem więc sprawdzić, dokąd prowadzi owa ścieżka Najpierw biegła po mchu, później wpadła w gąszcz młodego lasku, stamtąd wyszła na jasne wzniesienie porośnięte wysokimi, zgrabnymi sosnami, a z niego wyprowadziła mnie do szerokiego kanału. Brzeg, na którym stałem, pokrywał rzucany przez sosny cień, przeciwległy dobrze oświetlało słońce. Zapragnąłem obejrzeć ten oświetlony słońcem brzeg, ale jak się tam dostać? W lewo — kanał biegł przez wysoki las; nie było widać jego końca. Z prawej strony, nie za daleko, ale też nie za blisko, widać było jakąś konstrukcję podobną do śluzy. Ruszyłem w tym kierunku. Potężne wrota śluzy były rozwarte i woda wyciekała szerokim powolnym potokiem z kanału na zalaną wodą nizinę. Nad wrotami przez kanał był przerzucony mostek. Na moim brzegu 132 sieci, a ryoacy — irzej mężczyźni — izbą. Podszedłem do nich, przywitałem się. Odpowiedzieli przyjaźnie. Usiadłem obok i wyciągnąłem papierosy, którymi ich poczęstowałem. Zapaliliśmy. — Po rybkę przyszedłeś? — spytał jeden z nich. — Nie — odparłem. — Polujesz? — spytał inny. — Nie. — Więc czego szukasz w tej okolicy? — rzekł trzeci. — Żmij. — Żmij? A po co ci one? Musiałem opowiedzieć, kim jestem i po co mi żmije. — Patrzcie, ludzie, do czego ta nauka doszła! — powiedział pierwszy rybak. — Już nawet gadziny wykorzystują na potrzeby ludzi! A powiedz mi, dobry człowieku, gdzie można dostać żmijowe lekarstwo? Krzyże mnie strasznie bolą. Może masz takie? Nie miałem lekarstwa. — A może złapać gadzinę i zmusić ją do ukąszenia w krzyże? Przecież ludzie sadzają sobie pszczoły na chore miejsca! I pszczoły mają jad i żmije mają jad. Tylko, jak na mój rozum, żmije mają go więcej. Dobrze mówię? Wytłumaczyłem mu różnicę między jadem pszczół 9 jadem żmij i odradziłem sadzania gadziny na krzyże. —. Szkoda — powiedział rybak — strasznie mi te krzyże dokuczają! Spróbuję kupić żmijowe lekarstwo w aptece. A tobie, chłopcze, ot co powiem: za późno przyszedłeś szukać tych gadzin. — Jak to za późno? — zdziwiłem się. — Miałem przyjść wcześniej rano? — Nie, nie rano. Trzeba było przyjść na śluzę wtedy, kiedy jeszcze śnieg leżał. Teraz już się rozpełzły. Znaleźć, oczywiście, można, ale nie tyle, jak podczas śniegu, kiedy są pierwsze roztopy. W tym czasie nawet nie trzeba chodzić daleko. Na tych wzniesieniach, przez które przeszedłeś, na każdej przetainie po pięć sztuk leżało. Wiosną też tu ryby łowimy; zastawiamy sieci pod lodem Kiedy czekamy na porę wyciągania sieci, nie mamy nic do roboty, więc chodzimy tłuc żmije. Tej wiosny też 133 — Dobrze! — potwierdzili pozostali. — Ile wytłukliście? — spytałem. — No, tak z pięćset! Dobrze mówię? — Dobrze! — znów przytaknęli rybacy. Nie pozostawało mi nic innego, jak ciężko westchnąć. Moje westchnienie prawdopodobnie zmartwiło rybaków, ponieważ jeden z nich usiłował się usprawiedliwiać. — Przecież nie wiedzieliśmy, że gadziny są komuś potrzebne! A starzy ludzie powiadają, że za każdą zabitą gadzinę Bóg czterdzieści grzechów odpuszcza! Więcej już nie będziemy! — Szkoda, że wcześniej do was nie przyszedłem. Teraz trzeba wracać do gajówki Tam jeszcze trafiają się żmije. — Poczekaj człowieku, nie spiesz się! — zatrzymał mnie pierwszy rybak. — Tylu żmij, co wczesną wiosną, oczywiście nie zbierzesz, ale jeszcze tu są. Posiedź z nami. Zaraz zupę rybną ugotujemy. A potem idź drogą do jeziora. Tam i teraz są żmije. Tylko wychodzą nieco później, przed zachodem słońca. Zawsze trochę uzbierasz! — Daleko do jeziora? — Pięć kilometrów. Cały czas prosto! — Rybak wskazał na kanał. Zacząłem obliczać kilometry czekającej mnie przechadzki. — Tam pięć, z powrotem pięć, a jeszcze do gajówki jakieś dziesięć. Nie, przyjaciele, nie pójdę tą drogą. Muszę dzisiaj koniecznie wrócić do gajówki, w nocy zabłądzę w lesie. — Po co masz wracać na śluzę? — zdziwił się rybak. — A jak przejdę przez kanał? — W górze kanału jest przeprawa — łódź na linie. A stamtąd do gajówki — pięć kilometrów. To zmieniało postać rzeczy, Zjadłem z rybakami zupę rybną i poczekałem, aż słońce zejdzie riad horyzont. Porozmawialiśmy jeszcze i rybacy poradzili mi, bym nie przechodził przez rozlewisko za śluzą, lecz poszukał żmij na brzegach Kanału Tuchowickiego. — Dawniej było tam zatrzęsienie żmij! — powiedział pier- Ógińskiego, oprScz nas przychodzą inni rybacy, też tłuką żmije, a tam rzadko kto chodzi. Chyba że latem, w czasie sianokosów. Ale latem żmije nie leżą takimi kupami, i mniej się ich zabija. Podziękowałem rybakom, pożegnałem się i poszedłem drogą do jeziora. Pierwszą żmiję znalazłem tuż za mostem. Mniej więcej po pięćdziesięciu metrach na poboczu dostrzegłem jeszcze dwie. Rankiem i w ciągu dnia, gdy żmije się grzeją, wyciągają się na całą długość, a nawet rozpłaszczają, by zwiększyć powierzchnię ciała odbierającą promienie słoneczne. Tu gady leżały zwinięte w zwarte kłębki z ułożonymi w górze głowami. Żmiję wyciągniętą na całą długość widać z daleka. Jeżeli zwinie się w kłębek, dostrzega się ją tylko z bliska. Dlatego należy nie tyle przyglądać się terenowi, co przedeptywać go. Zacząłem więc przedeptywać pobocze. Pośród suchej trawy przy korzeniach wielkiego krzaka ujrzałem zwiniętą w kłębek żmiję. Podszedłem do niej i, jak zwykle, przydepnąłem ją lekko nogą, aby nie uciekła. Potem przygotowałem woreczek, przycisnąłem żmiję pętlą i cofnąłem nogę. Patrzę, a tu pod tą pierwszą leżą jeszcze dwie. Czym prędzej przycisnąłem również tamte i wrzuciłem do woreczka. Nie zdarzyło mi się jeszcze zobaczyć trzech żmij, leżących jedna na drugiej, w jednym kłębku. Jednak po paru minutach znów natknąłem się na kłębek złożony z kilku Były ich cztery! Zanim doszedłem do początku kanału, znalazłem jeszcze dziesięć takich kłębków, a w każdym z nich było od trzech do sześciu gadów; w jednym nawet dwanaście. Rano, gdy wychodziłem na polowanie, wziąłem ze sobą pięć woreczków. Teraz były pełne żmij — niosłem je z trudem. Zdjąłem plecak, wymościłem jego wnętrze deszczowym płaszczem tak, aby zakrywał część przylegającą do pleców, a potem ostrożnie włożyłem do plecaka całą zdobycz. W ten sposób przetransportowałem żmije do domu. Gdy wszedłem do izby, na dworze panowały już kompletne ciemności. Borys zaczął mi robić wymówki, że wracam tak późno, ale gdy zdjąłem plecak i wyjąłem z niego pięć pełnych woreczków, zamilkł w pół słowa. — To wszystko żmije? — spytał ze zdumieniem Tolik. w ciągu jeanego aniaY -—¦--(.—-¦— ............¦¦¦.:¦ — Nie wiem, straciłem rachubę. Daj skrzynią. Przełożymy; je i od razu policzymy. Dzienny odłów wynosił sto siedemnaście sztuk. Opowiedziałem, jak znajdowałem żmije w kłębkach. BorysI i Tolik słuchali z niedowierzaniem. Jednak Płaton KondratjewiczJ nie był zdziwiony. — Pewnie zaczął się okres godowy — powiedział. — W tym czasie zawsze zwijają się w kłębki, bo kopulują. — Kopulują? — zdziwił się Tolik. — No, figlują ze sobą; samce z samicami. — Aha, parzą się! — Po waszemu: parzą się, a po naszemu: kopulują. W ciągu następnych dni zarówno Tolik, jak i Borys również znajdowali kłębowiska żmij. Tej wiosny, podczas pierwszego po- i lowania na te gady, jeszcze nie wiedzieliśmy o nich zbyt wiele. Płaton Kondratjewicz radził nam nie oddalać się od gajówki, lecz łapać żmije na łączkach leżących wzdłuż brzegu jeziora, ale 1 postępowaliśmy inaczej. Wydawało się nam, że tam, gdzie już i raz przeszliśmy i zebraliśmy gady, nie mamy czego szukać, i Płynęliśmy łodzią na drugą stronę, by poszukać nie tkniętych jeszcze miejsc, Docieraliśmy również do rybaków na śluzę. Na drodze biegnącej przy jeziorze znów napełniliśmy woreczek, ale nie wyciągnęliśmy z tego żadnych wniosków. Znajomy rybak przewiózł nas łodzią ze śluzy na Kanał Tuchowicki. Na jego brzegach było sporo żmij, mieliśmy więc dobre wyniki. Gdy wieczorem wracaliśmy na śluzę, z zalanej wodą łąki dobiegły czyjeś jęki „O-o-oj! O-o-oj! O-o-oj!" Stopniowo dźwięki narastały, było ich coraz więcej i wreszcie zlały się w jeden krzyk. — Któż to tak żałośnie jęczy? — spytał Tolik rybaka. — To takie żabki! — Jakie żabki? Żabki zazwyczaj kumkają! — Kumkają duże zielone i szare, te, które żyją w jeziorze. Jęczą malutkie. Grzbiety mają różowawe, a brzuszki czerwone. Można je spotkać w wilgotnych lasach. Na jeziorach ich nie ma. 136 t ólefecJónowanTe płyt" gramofonowy cli ż" zapisem ptasich' głosów." Zimą, gdy trzeba siedzieć w ciasnym pokoju, przyjemnie jest posłuchać leśnych głosów i powspominać wyprawy. Pewnego dnia kupiłem nową płytę. Słucham jej, i nagle pośród śpiewu ptaków rozlegają się jęki, właśnie takie, jakie usłyszałem owej wiosny na białoruskich błotach. Spiker poinformował, że są to głosy żabek czerwonobrzuchych. T Pierwsza dostawa żmij W skrzyniach mieliśmy już prawie osiemset żmij. Polowania były pomyślne, więc postanowiliśmy złowić zaplanowaną liczDę, a następnie razem wrócić do domu, Jednak stało się inaczej. Któregoś dnia do gajówki przyjechał Paweł. — Przyszedł do was telegram — powiedział — i dlatego tu jestem. — Co się stało? — zaniepokoił się Borys. — Wasi szefowie domagają się żmij! Rozwinąłem blankiet telegramu i przeczytałem: „W razie niemożności odłowu żmij brygada ma wracać do bazy zoologicznej stop Przy pomyślnych warunkach kontynuować odłów stop Brygadzista proszony o szybkie dostarczenie żmij stop" Telegram podpisany był przez dyrektora. — Kto pojedzie? — spytałem łowców. 138 —'leizj Alosżfia"—"poparł" go "Bof^s' —f Tnie""zitrźyittttJ"'WĘ' ' tam za długo. Wracaj zaraz. — Kiedy jedziemy? — spytałem Pawła. — Czy wszystko przygotowane? — Można załadować skrzynie i jechać. — Przed zmierzchem nie przepłyniemy jeziora. A w nocy jest niebezpiecznie: wiatr i duża fala na jeziorze. Lepiej poczekać do świtu. — Dobrze, wyruszymy o świcie. Wyjechaliśmy na długo przed świtem. Ranek był cichy i chłodny. Ze wsi do Telechan dojechałem na saniach ciągnikowych; w czasie roztopów był to najodpowiedniejszy rodzaj transportu. W Telechanach lotnisko rozmokło i loty były odwołane. Jedynie szosą Pińsk—Iwancewicze jeździły autobusy, ale nie zabierały pasażerów. Zwróciłem się o pomoc do milicji. Naczelnik rejonowego oddziału wyjechał ze mną na szosę i już po chwili trząsłem się w skrzyni ciężarówki. W południe kierowca wysadził mnie przy stacji kolejowej Iwancewicze. Pociąg do Moskwy miał nadjechać za godzinę. Zostawiłem skrzynie ze żmijami pod nadzorem milicjanta, który miał służbę, i poszedłem do naczelnika stacji. Gdy pokazałem mu zaświadczenie, iż jestem brygadzistą łowców żmij, polecił, by sprzedano mi bilet do wagonu pasażerskiego. Co więcej, kiedy nadjechał pociąg, a stał tu zaledwie trzy minuty, pomógł mi dostać się do wagonu i odważnie podawał mi z peronu skrzenie. Dostałem oddzielny przedział i położyłem się spać. W Moskwie musiałem wziąć taksówkę bagażową. Przyjechałem na lotnisko Wnukowo. Samolot do Taszkientu odlatywał dopiero następnego dnia późnym wieczorem. Musiałem oddać skrzynie do przechowalni. — Co zawierają skrzynie? — spytał mnie pracownik przechowalni. — Zwierzęta laboratoryjne — odparłem, aby uniknąć nieprzyjemności. Moja odpowiedź zadowoliła pracownika. Nie oglądając skrzyń, kazał mi przenieść je w kąt pomieszczenia. Otrzymałem kwit i poszedłem po bilet. Kupiłem go bez problemu, po czym pojechałem do miasta, aby zanocować u znajomych. W dzień odlotu 139 na lotnisKU. W kolejce do rejestracji bagażu i biletu byłem pier- 13 wszy. Panienka, na pierwszy rzut oka bardzo sympatyczna, wzię- || ła ode mnie bilet, spojrzała na skrzynie i spytała: — Co jest w tych skrzyniach? — Zwierzęta laboratoryjne — odpowiedziałem bez wahania. — Ma pan list przewozowy? — Nie mam — westchnąłem. — Oto moje dokumenty. Pro-| szę je przejrzeć. — Jakie zwierzęta są W skrzyniach? — nalegała rejestratorka, i — Proszę przeczytać moje dokumenty. Tam wszystko jest] napisane. — Nie mam czasu na czytanie papierków — zniecierpliwiła się panienka, podeszła do skrzyń i zajrzała przez otwór zabezpieczony siatką. ' Jak na złość, jedna ze żmij przytknęła pysk do siatki. — Żmije! — wrzasnęła rejestratorka. — Proszę nie krzyczeć — poprosiłem ją. — Rzeczywiście, w skrzyniach są żmije potrzebne do celów medycznych Oto moje\ dokumenty. Ale panienka nie miała ochoty oglądać moich dokumentów. — Nie wypełnię blankietu ze żmijami — powiedziała. — To ] jest niebezpieczny bagaż! Przewóz jest zabroniony! — Gdzie to jest napisane? — oburzyłem się. — Żmije są w skrzyniach i nie wydostaną się z nich. A w Azji Środkowej przewoziliśmy samolotami żmije lewantyńskie i kobry, a to są po prostu zwykłe żmije' Jaki to może być niebezpieczny bagaż?! — Nie wypełnię formularza! — upierała się rejestratorka Wciąż przekonywałem ją i obstawałem przy swoim, ale mnie nie słuchała. Wyciągnęła tnilicyjny gwizdek i gwizdnęła Natychmiast zjawiło się dwóch dziarskich sierżantów milicji, Nawet nie próbując się dowiedzieć, • o co chodzi, bezzwłocznie odsunęli na bok moje skrzynie i zażądali dokumentów Gdy je obejrzeli i przekonali się, że nie jestem zwykłym awanturnikiem, oddali mi papiery i odeszli na bok. — Kto może wydać pani polecenie wypisania mi biletu i przyjęcia bagażu? — spytałem panienkę, ledwo hamując swój gniew. — Naczelnik oddziału przesyłek pasażerskich — odparła 140 Oaaac Dliei 1 jecnai; pąg Do naczelnika oddziału przesyłek pasażerskich dotarłem czterdzieści minut przed końcem odprawy podróżnych. Jeszcze nie stary, ale już tęgi mężczyzna wysłuchał mnie, uważnie przestudiował moje dokumenty i powiedział: — Proszę oddać bilet i jechać pociągiem. Żmij nie przewozi się samolotem. Zatrzęsło mną. — Proszę posłuchać — powiedziałem — żmije są w skrzyniach już trzecią dobę. Do Taszkientu pociąg jedzie cztery doby. To znaczy, że zwierzęta będą siedziały w skrzyniach tydzień. Przecież przez ten czas połowa z nich zdechnie! Łowiliśmy je z narażeniem życia, ich jad potrzebny jest do przygotowywania leków! Proszę pozwolić mi lecieć. — Nie! Żmije — to niebezpieczny bagaż. A jako taki nie może być przewożony w samolotach pasażerskich. Do Taszkientu nie ma rejsów bagażowych i w najbliższym czasie nie będzie. Proszą oddać bilet i jechać pociągiem! — Żmije są w mocnych skrzyniach, nie wydostaną się z nich. Jakiż to znowu niebezpieczny bagaż? — A jeżeli będzie awaria i skrzynie się rozbiją? — Skrzynie rozbiją się tylko wtedy, gdy rozbije się samolot. A dla nieboszczyków żmije nie są niebezpieczne! — Mój panie — obruszył się naczelnik — nie mam czasu na dyskusje. Powiedziałem: nie, to znaczy — nie! — Pan, zdaje się, nie jest najwyższym rangą naczelnikiem lotniska? Kto może wydać panu polecenie? — Tylko naczelnik portu lotniczego Ale nie radzę tracić czasu. On również nie pozwoli, I proszę wziąć pod uwagę fakt, iż w momencie zwrotu biletu przed startem traci pan zaledwie dziesięć procent jego wartości, a po starcie — dwadzieścia pięć! — Gdzie urzęduje naczelnik portu? — Trzeba wyjść z tego budynku, w lewo aleją, a potem proszę zapytać... Do sekretariatu naczelnika portu lotniczego wpadłem na dziesięć minut przed końcem odprawy. — Naczelnik ma naradę!.— zastąpiła mi drogę panienka po- 141 Były podobne do siebie, ale miały zupełnie inny stosunek do ludzi. — Niech pan spróbuje! — powiedziała. — Ale proszę pamiętać, że nie chciałam pana wpuścić! Otwieram drzwi. Duży pokój, pod oknem stół, za stołem siedzi młodo jeszcze wyglądający mężczyzna o posiwiałych skroniach. Na stojących wzdłuż ścian krzesłach siedzą kobiety i mężczyźni w lotniczych uniformach. — Kto tam? — z niezadowoleniem zapytał naczelnik portu. — Dlaczego wtargnął pan bez pozwolenia? — Towarzyszu naczelniku — wyskandowałem po wojskowemu. — Proszę o pozwolenie zwrócenia się z prośbą! Naczelnik przyjrzał mi się uważnie. Miałem na sobie sztor-miak i buty myśliwskie, na głowie oficerską czapkę z szerokimi nausznikami, na ramionach — płaszcz-namiot. Widocznie spodobał mu się mój wygląd. Uśmiechnął się lekko i odpowiedział: — Słucham! — Jestem brygadzistą łowców żmij Wiozę żmije do bazy zoologicznej. Tam pobiorą jad potrzebny do celów medycznych. Brygada cały miesiąc łaziła po błotach, żeby złowić te gady, Nie pozwolono mi zabrać skrzyń do samolotu lecącego do Taszkientu. Proponuje mi się jazdę pociągiem. Jeżeli pojadę nim, po drodze padnie co najmniej połowa żmij. Proszę o pozwolenie na przelot samolotem. Żmije znajdują się w specjalnych skrzyniach, z których nie mogą się wydostać! — Ma pan dokumenty? — Proszę! Naczelnik uważnie i powoli czytał dokumenty, a ja spoglądałem na zegarek i denerwowałem się. Wydawało mi się, że skończy się propozycją zwrotu biletu i kontynuowania podróży pociągiem. Naczelnik odłożył dokumenty i spytał: — Do kogo pan się zwracał? — Do naczelnika oddziału przesyłek pasażerskich. Nie pozwolił. — Tak. No, cóż.... 142 10 — Połoński, słucham! — Dlaczego nie pozwolił pan na zarejestrowanie bagażu i biletu brygadzisty łowcy żmij? — Towarzyszu naczelniku, według instrukcji o bezpieczeństwie przewozu ludzi nie wolno przewozić samolotem pasażerskim niebezpiecznych ładunków. — Czyżby to był niebezpieczny bagaż? — Tak. Żmije są jadowite, a więc niebezpieczne! — Ale są w specjalnych skrzyniach. — A jeżeli skrzynie zostaną uszkodzone? — Dlaczego mają zostać uszkodzone? — Podczas jakiegoś nieszczęśliwego wypadku... — zaczął Połoński, ale naczelnik portu lotniczego już go nie słuchał, lecz krótko polecił: — Proszę przyjąć żmije. Odpowiada pan za wykonanie polecenia! — Obywatelu naczelniku, czas odprawy już się skończył. Samolot powinien kołować na pas startowy! — Zatrzymać samolot. Przyjąć żmije. To wszystko. Naczelnik portu wyłączył selektor. — Proszę iść. Przyjmą pana. — Dziękuję! — powiedziałem, zrobiłem w tył zwrot i prawie defiladowym krokiem opuściłem gabinet. t— W bramie czeka na pana samochód! — powiedziała mi sekretarka. Biegnę do wyjścia. Przeskakuję przez schodki jak na skrzydłach. — Tutaj! — krzyczy do mnie kierowca gazika. Gazik podwozi mnie do wyjścia na płytę. Skrzynie już na mnie czekają Obok skrzyń rejestratorka, obydwaj sierżanci milicji. Ledwo gazik wyhamował, sierżanci dziarsko złapali za skrzynie i migiem ustawili je na skrzyni gazika. Wszystko to działo się bez mojego udziału. — Płaci pan trzydzieści dwa ruble siedemdziesiąt kopiejek! — powiada panienka i daje mi kwit. Daję pieniądze. Gazik rusza z kopyta. Jedziemy do samolotu. 143 u wic skrzynie i wcnoazę p~0 W&pfć. }'" Za mną biegną sierżanci z pozostałymi skrzyniami. Razem ze skrzyniami zostaję wepchnięty do samolotu, stewardesa zatrzaskuje drzwi. Ryczą silniki Samolot lekko szarpnął i ruszył, Ustawiam skrzynie w przedziale wyznaczonym na szatnię. Bez sił siadam na jednej. — Żle się pan czuje? — pyta troskliwie stewardesa. — Wszystko w porządku — odpowiadam. Podczas lotu zazwyczaj śpię. Tym razem również nie robiłem wyjątku. Położyłem się na skrzyniach ze żmijami, wsadziłem głowę pod plecak i spałem prawie do lądowania. Samolot przyleciał do Taszkientu w nocy. Miałem zamiar oddać skrzynie do przechowalni i pojechać do domu. Gdy jednak stewardesa ogłosiła, że samolot schodzi do lądowania, prosząc o zajęcie miejsc i zapięcie pasów, podszedł do mnie telegrafista. — Telegrafowałiśmy, że wieziemy partię jadowitych żmij. Radiogram przekazano do bazy zoologicznej. Na lotnisku będzie czekał na pana przedstawiciel bazy. — To, że poświęca się mojej osobie tyle uwagi, było rzeczą przyjemną, ale baza w nocy była nieczynna i miałem poważne wątpliwości, czy ktoś będzie na mnie czekał. Telegrafiście, ma się rozumieć, nic nie powiedziałem. Gorąco podziękowałem mu za troskliwość i przygotowałem się do przenoszenia skrzyń Samolot wylądował, zatrzymał się. Przepuściłem wszystkich pasażerów i wziąłem się za pierwszą skrzynię. — Gdzie jest osoba przewożąca żmije? — spytał ktoś. — To ja! Podszedł do mnie Jurij Iwanowicz — lekarz weterynarii bazy, a zarazem kierownik terrarium. — W tych wszystkich skrzyniach są żmije? — zdziwił się. — Tak. — No to czemu stoisz? Chodźmy do samochodu! Zawieźliśmy żmije do terrarium i pojechałem do domu Wyspałem się porządnie, a rano pojechałem do bazy zoologicznej. Do gabinetu dyrektora wniesiono mnie prawie na rękach Nikt nigdy nie witał mnie jeszcze z takim szacunkiem. — Bardzo dziękujemy! — zwrócił się do mnie dyrektor. 144 Starczycie Tsaźie tysiąc żmij! — Postaramy się — odparłem skromnie. — Baza ma jeszcze jedną propozycję... •. — Jaką propozycję? — zrobiłem się czujny. — Chodzi o to, że druga brygada wróciła bez żmij. — Jak to — bez żmij? — nie zrozumiałem. — Po prostu. Wszyscy łowcy, jak jeden mąż, twierdzą, że trudno jest złapać nawet dwieście żmij, a co mówić o dwóch tysiącach. — A dokąd pojechali? — Na Syberię. Przywieźli zaledwie dwadzieścia. — No i co teraz będzie? — Aby zwrócić bazie zaliczki, pojadą łapać żaby i żółwie. Teraz wszystko zależy od was. Osiemset żmij już przywieźliście. Zostańcie na Białorusi przez cały sezon. 'Zwiększymy wam wynagrodzenie półtora raza. Propozycja była ponętna, ale nie należało spieszyć się z odpowiedzią. Nie wiedziałem, co będą mieli do powiedzenia Borys i Tolik. — Trzeba skonsultować się z chłopcami — powiedziałem dyrektorowi. — Nie wiem, czy się zgodzą. — A pan? — Przecież nie wolno polować samotnie! —Przyślemy panu Koczewskiego. Na pracę z Iłłarionyczem zgodziłem się od razu. Dyrektor obiecał silnik do łodzi i na pożegnanie powiedział: — Niech się pan nie zatrzymuje w Taszkiencie. Proszę już dzisiaj odlecieć na Białoruś. W kasie dostanie pan pieniądze i bilet. Zamówiliśmy go wcześniej. Powodzenia! — Nie minęły dwadziścia cztery godziny, gdy byłem znowu w gajówce W czasie mojej nieobecności Tolik i Borys złapali jeszcze sto pięćdziesiąt żmij. — Ale znaleźliśmy polanę — zachłystywał się z zachwytu Tolik. — Eldorado! Codziennie zbieramy tam po pięćdziesiąt sztuk i ciągle pojawiają się nowe! I nie trzeba daleko chodzić! Spacerujesz sobie po polance i zbierasz gady! 10 Łowcy żmij 145 zdzierać sobie nóg — wtrącił się dó rozmowy Platon Kondra-tjewicz. — Wszystkie pełzną do jeziora, więc trzeba chodzić wzdłuż brzegu. A wy łazicie Bóg wie dokąd! Przekazałem przyjaciołom propozycję dyrektora bazy. Borys odmówił. — Swoją pracę wykonaliśmy. Zostać na cały sezon — znaczyłoby oderwać się od rodziny. Pojadę w góry Turkiestanu po żmije lewantyńskie. Stamtąd można zajrzeć do domu chociaż raz na miesiąc. Tołik też nie chciał zostać. — Dobrze nam się pracuje z Borysem. Pojedziemy razem na lewantyńskie. Jeżeli tak postanowiłeś, to zostań, a my zatrzymamy się tu jeszcze tydzień. Ile żmij nałapiemy, tyle zawieziemy. Wysłałem do bazy telegram, w którym przekazałem decyzję łowców, i poprosiłem, by Iłłarionycz przyjechał jak najszybciej. Odpowiedź nadeszła po trzech dniach. „Koczewski wyjeżdża stop Rozendorf i Azarow mają wracać do Taszkientu stop" Następnego dnia Tolik z Borysem wyjechali, zabierając ze sobą jeszcze czterysta sztuk. Czekając na Iłłarionycza, polowałem samotnie w pobliżu gajówki. Wydawało się, że na odkrytej przez Tolika polance żmije nigdy się nie skończą Polanka ta ciągnęła się pomiędzy pokrytym mchem błotem a przybrzeżną łąką. Spacerowałem w jedną stronę — i już miałem dziesięć sztuk, idę z powrotem — drugie tyle pakuję do worka. Co ciekawsze, żmije zjawiały się w tych samych miejscach. Po zastanowieniu się zrozumiałem, że trafiłem na żmijową „ścieżkę". Ta polanka była miejscem, gdzie gady odpoczywały i grzały się na słońcu, wędrując z błota na przybrzeżną łąkę, Ale z każdym dniem znajdowałem ich coraz mniej. Prawdopodobnie już kończyły swój przemarsz. Przyjechał Iłłarionycz i przywiózł silnik do łodzi marki „Strzała". — Namęczycie się z tym mechanizmem! — powiedział myśliwy Kostia. — Dobry jest, jak jest nowy, jak trochę popracuje — zacznie się psuć! 146 ' "ś2eT— to "trzymać w czystości styki wyłącznika. „Strzała" pracuje jak zegarek! Między myśliwymi wywiązał się spór. Przysłuchiwaliśmy się im uważnie. Często korzystali z silników i dobrze znali ich słabe strony. Kostia mówił bardzo głośno; Choma cicho, ale przekonywająco udowadniał swoje racje. Po zakończeniu całej dyskusji Choma podarował nam przyrządy do czyszczenia styków. Wybiegając naprzód, muszę powiedzieć, że przyrządy te bardzo nam się przydały. „Strzała" pracowała doskonale. Pokazałem Iłłarionyczowi okolice i zacząłem go uczyć metod poszukiwania tutejszych żmij. Był zdolnym uczniem i już pierwszego dnia złapał trzy sztuki. Nauka trwała również przez następne dni, ale... gady gdzieś znikły. Opłynęliśmy łodzią wszystkie brzegi jeziora, przemaszerowaliśmy przez wszystkie przybrzeżne błota i polany, kilkakrotnie byliśmy nad rzeczką Kleticzna, na Kanale Ogińskiego i Tuchowickim, ale na żmije trafialiśmy tylko przypadkiem. Nie można było z tego wysnuć żadnych wniosków. Zaniepokoiłem się, ale Iłłarionycz zachował spokój. — Skoro wiosną było ich dużo, to będą również latem. Przecież nigdzie nie odlecą! Po prostu nie znamy odpowiedniej metody łowienia. Do jesieni jest wiele czasu. Nie martw się, nau- Płaton Kondratjewicz popierał go. czymy się również polować latem! —^Dopóki nie ma deszczu, będą siedziały w tr.awie. Gdy nadejdzie deszczowa pora, zaczną wygrzewać się na kępkach. Wtedy nazbieracie ich sobie, ile zechcecie. Zanim opanowaliśmy metodę letniego polowania, przelaliśmy sporo potu i straciliśmy trochę nerwów. Woda w jeziorze opadała. Przybrzeżne polanki zarastały trawą, która rosła dosłownie z godziny na godzinę Wieczorem polanka była szarożółta, a już rankiem następnego dnia pokrywała ją gęsta, zielona szczotka młodej trawy. Trawa robiła się coraz gęstsza i wyższa, szukanie w niej sprawiało nie lada trudność. Drzewa przyoblekły się w liście. Pokazały się komary, a za nimi gzy. Upały w ciągu dnia dawały się porządnie we znaki, również skrzydlaci krwiopijcy naprzykrzali się swoim bzykaniem. Byli 10* 147 zupełnie cicho, doogromnych, podobnych dó trsmeu i nuczą-cych jak samoloty. Owady miały jedną wspólną cechę, wpijały ; się tak, że czasami podskakiwaliśmy z bólu. Trzeba było opędzać się gałązkami. To nie było polowanie, lecz męczarnia! Wytrwale : prowadziliśmy poszukiwania, ale bez powodzenia. Powroty z pustymi woreczkami stały się czymś powszednim. Urat Czerwiec był suchy i gorący. Na wyblakłym niebie od świtu do-zachodu nie pojawiała się żadna chmurka. W ciągu dnia słońce paliło jak na pustyni Karakum, nocą było duszno i męczyły komary Woda w jeziorze spała, wzdłuż brzegów pojawiło się szerokie pasmo grząskiego, czarnego mułu. Błota podeschły. Tam gdzie przedtem były kałuże, teraz widać było gładkie, łyse place wyschniętej gliny. Żmije gdzieś znikły. Poprosiliśmy o pomoc myśliwych. Powiedzieli, że spotykają żmije tylko wczesnym rankiem i wieczorem. Zaczęliśmy szukać żmij o świcie i o zachodzie. Nie powiedziałbym, że było to takie przyjemne zajęcie jak wiosną, Do domu wracaliśmy przemoczeni do pasa. Rankiem występowała obfita rosa: krzaki, trawa i trzciny wyglądały jak po porządnym deszczu. Rosa wypędzała żmije na ciepłe słoneczko. Wypełzały na kępki, pnie, miejsca po wy- 149 cze promieniach słońca. Wiosną żmije nie były ruchliwe. Gdy trafiało się na kilka leżących niezbyt daleko od siebie, można było wszystkie zebrać do worka. Teraz były bardzo ostrożne; na widok człowieka znikały momentalnie Wystarczyło je stracić z pola widzenia i dosłownie zapadały się pod ziemię. Tylko w miejscu, gdzie przed chwilą leżała żmija, lekko kołysała się trawa. Rankiem żmije zażywały kąpieli słonecznych nie dłużej niż pół godziny. Potem gdzieś się chowały. O zachodzie znów pojawiały się na obrzeżu lasu przy zaroślach. Polowanie trwało również pól godziny. Po zachodzie trudno je było łapać: przeszkadzały komary. Te przeklęte istoty zmuszały nas do ucieczki do gajówki, gdzie rozpalaliśmy mocno dymiące ogniska lub chowaliśmy się pod moskitiery. W sumie w ciągu trzech tygodni złapaliśmy nieco ponad sto żmij, a spodziewaliśmy się co najmniej dziesięć razy tyle. Nasz nastrój zmieniał się wprost proporcjonalnie do sukcesów. — Nie martwcie się, chłopcy — pocieszał nas Płaton Kon-dratjewicz — przyjdą deszcze, a wtedy żmije zaczną wychodzić na słońce również w ciągu dnia. Czas mijał, a deszczu nie było. Któregoś dnia wróciliśmy z porannego polowania, zjedliśmy coś i położyliśmy się, by odpocząć, Dzień był szczególnie gorący. Ani śladu wiatru. W cieniu komary wprost się kłębiły, a siedząc na słońcu, można się było spalić żywcem. Płaton Kondratjewicz zazwyczaj nie zwracał uwagi na komary, tym razem jednak nawet on osłonił twarz specjalną siatką, Pod moskitierą było duszno. Upał wysysał siły, Wpadłem w drzemkę, ale natychmiast obudziłem się z uczuciem, iż ktoś sparzył moją lewą rękę pokrzywą. Spiąć przesunęłem rękę i dotknąłem materiału Spojrzałem na moskitierę: była ciemna od komarów, między nitkami gazy jak szczotka sterczały ich nosy. Skóra na ręce pokryła się bąblami i piekła. Sen — jak ręką odjął. Gładziłem dłoń i z zawiścią przysłuchiwałem się, jak pod sąsiednią moskitierą pochrapuje Iłła- rionycz. Nagle od strony lasu dało się słyszeć głośne szczekanie psa. — Czego się ten cholernik tak drze? — wymamrotał przez sen Iłłarionycz. 150 ¦¦"*"""^ To Urał — odpbwiedzTaf ¦—" puściłem go na spacer. yJak siedzi na łańcuchu, to komary go męczą. — Znalazł wiewiórkę? — Urał — to ogar. Nie szczeka na wiewiórki. — To znaczy, że niepokoi albo dzika, albo łosia — mruczał gniewnie Iłłarionycz. — Dziki żerują teraz na szóstym odcinku, a łosie jeszcze dalej — na dziesiątym. Chowają się tam przed komarami i wchodzą do jeziora — powiedział myśliwy. — A pies w taki upał nie oddala się od domu. — To na kogo szczeka? — Na gadzinę... — Na gadzinę?! — Aha. Na gadzinę, Tymczasem szczekanie przeszło w pisk. — Miałem rację — uśmiechnął się myśliwy pod nosem. — Teraz pies rozszarpie gada i będzie spokój. I rzeczywiście, pies ucichł na chwilkę, po czym krótko pisnął i całkiem zamilkł. — O, rozerwał! — skomentował myśliwy. Iłłarionycz aż podskoczył pod swoją moskitierą. — Urał rozszarpuje żmije? — Rozszarpuje. Jak tylko jakąś znajdzie, z miejsca robi z nią porządek. __— A jeżeli żmija go ukąsi? — Przecież gryzą go za każdym razem. — No i co? " — No i nic, Obliże się i tyle. — I nie choruje? — Nawet nie puchnie. Przedtem puchł, a teraz już nie. Widocznie musiał się przyzwyczaić. Tymczasem Urał znów zaczął szczekać, ale już bliżej nas. Szczekanie było takie jak poprzednio. — Jeszcze jedną znalazł — stwierdził obojętnie myśliwy. — Chodźmy popatrzeć! — zaproponowałem. — Skoro macie ochotę włóczyć się na tym upale, to idźcie. Ja już te sztuki oglądałem wiele razy. kierunku, skąd dobiegało szczekanie Urała. Nie zdążyliśmy dobiec do polany, gdy przeszło ono w pisk. Cisza. Następnie krótkie, piskliwe szczeknięcie i znów cisza. Kiedy wbiegliśmy na polanę, ujrzeliśmy na trawie obok kępki wijące się jeszcze kawałki żmii, a obok leżał Urał i tarł sobie nos łapą Chcieliśmy obejrzeć psa, ale gdy podszedłem, on wstał, odskoczył w bok i szczeknął, zapraszając do zabawy w berka. Nasze wysiłki przywołania go traktował jako zabawę, a kiedy zaczął mieć nas dosyć, uciekł do gajówki. Poprosiliśmy Płatona Kondratjewicza, by zawołał Urała i uwiązał na łańcuchu. Iłłarionycz przysiadł obok psa i zaczął cglądać jego głowę. Nie widać było żadnych śladów ukąszenia. __ Trzeba pomacać skórę — powiedziałem. — Spróbujmy! — zgodził się Iłłarionycz. Gdy spróbowałem pogłaskać psa po głowie, pokazał zęby. Znów trzeba było prosić o pomoc myśliwego. Swojego pana Urał słuchał bezwzględnie. Na psim pysku wyczułem cztery niewielkie opuchnięcia Gdy na jednym z nich wystrzygliśmy sierść, ujrzeliśmy dwie czarne, parzyste ranki — ślady zębów żmii. — W jaki sposób on je znajduje? — spytałem myśliwego. — Węchem. W upały żmije wydają mocny zapach. Sam go nawet czasami czuję. Warto by zaobserwować, jak on to robi — westchnął Iłłarionycz. — Możemy popatrzeć — odparł Płaton Kondratjewicz — ale. nie tutaj. Pójdźmy na moją łąkę. Widziałem tam wczoraj cztery żmije. Na łące spuszczony ze smyczy Urał szczeknął radośnie i rzucił się w krzaki. Ja z Iłłarionyczem — za nim. — Dokąd? Stójcie! — wołał myśliwy. — Urał, do nogi! Zatrzymaliśmy się. __ Urał! Do nogi! — nadal wołał myśliwy. Pies wyszedł z krzaków i, przepraszająco machając ogonem, ni to podszedł, ni to podczołgał się do pana. Myśliwy rozkazał mu leżeć, a do nas powiedział: — Nie można biec za ogarem, gdy ten tropi. Pies pomyśli, ze 152 ' żmije" nie Sf iriti' pófrlebne. Posiedźmy ćTiwllęj a pies niech ą zajmie swoimi sprawami. Tak będzie lepiej. Usiedliśmy na kępce i zapaliliśmy po papierosie. Pies ułożył się obok i popatrywał na nas ze zdziwieniem. Wydawało sią, że chce powiedzieć: „Czego żeście się tak rozsiedli? Skoro przyszliśmy na polowanie, trzeba tropić zwierzynę!" — Siedźcie, siedźcie — powtarzał wciąż Płaton Kondratjewicz — niech pies się uspokoi i zrozumie, że nie przyszliśmy tu na polowanie. Nie zwracajcie na niego uwagi. Po chwili pies jawnie już okazywał swoje zniecierpliwienie. Zapiszczał, podczołgał się na brzuchu do pana i trącił go łapą. — Leżeć! — powiedział surowo myśliwy. Pies opuścił głowę na przednie łapy i znieruchomiał. — Do roboty! — powiedział myśliwy. — Pokażemu psu, że nie przyszliśmy na polowanie, lecz do pracy. Nazbieramy suchych krzaków. Przynajmniej będzie z tego jakiś pożytek. Wstaliśmy. Urał też zerwał się na równe nogi. — Leżeć! Do kogo mówiłem?! Pies zwiesił łeb i położył się. Przez kwadrans łamaliśmy suche gałęzie, a pies się nudził. Po chwili Płaton Kondratjewicz zawołał na niego: — Urał, spacer. Pies wstał, przeciągnął się i wolno poszedł na łączkę ze zwieszonym nosem. — Pracujcie, pracujcie! — przywoływał nas do porządku myśliwy. — Nie zwracajcie na psa uwagi! Tylko patrzeć, jak znów pójdzie szukać tropu! Urał nie poszedł tropem. Snuł się po łączce z nosem przy ziemi. Nagle zamarł. Naprężył się cały, podniósł wysoko ogon i zaczął nim mocno merdać. Potem szczeknął cicho i wolno ruszył do przodu. Po kilku krokach odskoczył w bok i rozszczekał się na dobre. — Znalazł gadzinę —• wyjaśnił myśliwy — rzucajcie, chłopaki, robotę! Chodźmy popatrzeć. Teraz nie odczepi się od niej, zanim jej nie rozszarpie. W jednej sekundzie obaj z Iłłarionyczem znaleźliśmy się przy Urale. Pies wolno podszedł do wysokiej kępki, ze złością zaszcze- 153 było żadnej żmii, a on wciąż ujadał. — Widzisz żmiję? — spytał mnie Iłłarionycz. — Nie. — Na kogo on szczeka? — Żmija wpełzła pod kępkę — powiedział myśliwy. — Nie przeszkadzajcie psu. Zaraz wszystko zobaczycie. Urał skrobał ziemię coraz bliżej kępy, Nagle ze zwisającej suchej trawy wynurzyła się głowa żmii. Pies odskoczył do tyłu, ale nadal drapał ziemię i szczekał. Żmija wyślizgnęła się spod trawy i błyskawicznie znalazła się na samym szczycie kępki. Podciągnęła ogon pod tułów, zwinęła się w zwarty kłębek, uniosła głowę i zamarła Ciągle ujadając, Ural wyciągnął się cały w stronę kępki. Jego głos był teraz o oktawę wyższy. Boki żmii pulsowały; dzieje się tak wtedy, gdy syczy. Ale szczekanie zagłuszało syk. Głowa psa znajdowała się tuż obok kępki. Szczekanie przeszło w jazgot. Gad cały zwarł się w sobie. Urał rzucił się do przodu. Na jego spotkanie wystrzeliła pstra wstęga. Żmija wczepiła się psu w mordę, nieco powyżej lewego oka. Ural przeraźliwie pisnął, kłapnął szczękami i potrząsnął głową. Pod nogi Iłłarionycza potoczył się ogon żmii, obok mnie upadła na ziemię głowa z częścią tułowia. Paszcza gada była szeroko rozwarta. W górnej szczęce sterczały jadowite zęby. Dotknąłem głowy żmii czubkiem buta. W tej sekundzie szczęki zwarły się i na gumie zalśniły dwie krople jadu. Urał odszedł na bok i piszcząc zaczął sobie pocierać mordę łapą. Nad jego lewą brwią pokazała się krew. Płaton Kondratjewicz podszedł do psa i pogłaskał go. Ten pisnął i wtulił głowę w nogi swego pana. Myśliwy wziął Urała na smycz i powiedział: — Koniec przedstawienia. Idziemy do domu! W powrotnej drodze Iłłarionycz spytał myśliwego: — A gdyby tak spróbować szukać żmij z Uralem? W taki upał błyskawicznie znalazł trzy sztuki! — Nie mam nic przeciwko temu — odparł myśliwy — ale czy Urał zechce pójść z wami? — Oswoimy go — i póidzie! — Może pójdzie, ale czy będzie szukał żmij? Wytresowany 154 są zywę. '¦"""•"' — Oduczymy go. Nie będzie szarpał. — Wydaje mi się, Iłłarionyczu, że z twojego pomysłu raczej nic nie wyjdzie — zauważyłem. — Aby wytresować psa, trzeba czasu, a czasu nie mamy. — Zrobimy tak: ty będziesz łowił żmije, a ja zajmę się Ura-łem, to mądry pies. Wytresuję go w ciągu tygodnia! Nie pozostało mi nic innego jak się zgodzić. Łatwiej przebić głową ścianę, niż odwieść Iłłarionycza od jakiegoś zamiaru. Do realizacji swojego projektu Iłłarionycz przystąpił bezzwłocznie: tego samego dnia pojechał do wsi i przywiózł stamtąd nabity czymś worek. — Przynęta — odparł krótko na moje pytanie. Wydawało mi się, że worek słoniny i cukru — ulubionych przysmaków Urała — to trochę za dużo, ale nie chciałem o tym dyskutować. — Pierwszy etap będzie polegał na przyzwyczajeniu psa do mnie — powiedział Iłłarionycz. Podszedł z solidnym kawałkiem słoniny do psiej budy i zawołał Urała. Ten wyściubił nos, ale nie spieszyło mu się z wychodzeniem. Iłłarionycz rzucił słoninę. Pies wyskoczył z budy i słonina zniknęla, jakby jej tam nigdy nie było. Potem oblizał się i wlepił oczy w myśliwego. Natychmiast dostał kawałek cukru, Schrupał cukier i zamachał ogonem. Dobry wujek pogłaskał go i znów poczęstował cukrem. Taka szczodrobliwość wprawiła psa w zachwyt i zaczął skakać. Wujaszek uwolnił go z łańcucha i bawił się z nim prawie godzinę. Po tej zabawie musiał po prostu wyżąć koszulę. Przez następne dwa dni chodziłem sam na polowanie, bo Iłłarionycz zajmował się psem. Trzeciego dnia, w najgorszy upał, wziął Urała na smycz i gdzieś poszedł. Nie wierzyłem w skuteczność tresury i nie poszedłem z nimi, jednak na ich powrót czekałem z niecierpliwością. Iłłarionycz wrócił o zmierzchu. Urał z ponurą miną szedł na smyczy obok niego. Myśliwy przywiązał go do łańcucha, pogłaskał i podszedł do mnie. — Wychodzi coś? — spytałem. 155 szarpuje Znalazł pięć sztuk i wszystkie fóżei-wał. — Może zrezygnujemy z tego pomysłu? — Nie. Pójdziesz jutro ze mną. Trzeba wypróbować jeszcze jeden sposób. — Jaki sposób? — Jutro się dowiesz. Mamy jakiś sznur? — Mamy linkę do wspinaczki. — W porządku Jutro wszystko będzie załatwione! — Powiedz, wreszcie, co wymyśliłeś? — Poczekaj do jutra. Na wypróbowanie nowego sposobu wyruszyliśmy w największy upał. Iłłarionycz prowadził Urała. Wlokłem się za nimi. Wyszliśmy na łąkę. Myśliwy wyjął z plecaka motek linki i przywiązał jej koniec do obroży psa, który uniósł głowę i uważnie spojrzał na nowego pana. Ten odczepił smycz i dał rozkaz: — Urał, szukaj! Ural rzucił się do przodu, w krzaki, ale linka go nie puściła. — Dokąd, durniu! — zawołał Iłłarionycz. — Tu szukaj, tu! Pies zaczął kręcić się przy jego nogach i popiskiwać. Nie rozumiał, czego od niego chcą. — Tu szukaj — powtórzył Iłłarionycz. — Szukaj, Urał, szukaj. Nie zrobiliśmy nawet stu kroków, gdy pies szczeknął gardłowym głosem i zaczął ciągnąć ku najbliższej kępce. — Znalazł! — ucieszył się Iłłarionycz. — Aloszka, podejdź do kępki, a gdy żmija wylezie na zewnątrz, łap ją. Urał zajazgotał i zaczął skrobać łapami ziemię. Prawie natychmiast na kępkę wylazła duża żmija Pies ciągnął w jej stronę, ale linka go przytrzymywała. Obroża ściskała mu gardło. Chrypiał, wciąż jednak ciągnął do kępki, na której leżał gad. — Bierz ją wreszcie! — zawołał Iłłarionycz. — Na co czekasz? Podbiegłem do kępki i złapałem żmiję pętlą. — Wsadzaj do worka! — wołał Iłłarionycz. — Szybciej! Gdy żmija zniknęła w worku, Urał natychmiast się uspokoił. Myśliwy pogłaskał psa i dał mu kawałek cukru. — Teraz wiesz, na czym polega metoda? — Wiem. 156 Braliśmy osiem żmij. Daliśmy Urałowi odsapnąć i z przerwami polowaliśmy do wieczora. Do domu przynieśliśmy jakieś trzydzieści sztuk. Następny tydzień był bardzo pomyślny. Urał doskonale zrozumiał, czego od niego chcemy. Znajdował żmiję, wypędzał na kępkę i już nie starał się jej rozszarpać; szczekał tylko czekając, aż któryś z nas ją złapie. Z pomocą psa znajdowaliśmy żmije tam, gdzie przedtem bywaliśmy wiele razy, ale nigdy nic nie złapaliśmy. Urał pracował tylko podczas upałów; po rosie nic mu nie wychodziło, bo wtedy gady prawdopodobnie nie wydzielały zapachu. Deszcze Rankiem nie było rosy. Wyszliśmy na polowanie wcześniej niż zwykle, ale już po godzinie zmuszeni byliśmy skryć się w cieniu Słońce paliło niesamowicie. W południe zapanowała strasz-' na duchota. Urał odmówił szukania żmij i starał się schowaćj w najchłodniejsze miejsce. — Wracajmy do gajówki — powiedział Iłłarionycz — dosyci tego męczenia psa! Naszej męczarni dobry wujaszek nie dostrzegał. Szliśmy wolno pod palącymi promieniami słońca, co chwila zatrzymując się w cieniu na dłuższy odpoczynek. Urał szedł z otwartą paszczą i ciężko dyszał. W oddali usłyszeliśmy głuchy grzmot. i — Idzie burza — powiedziałem. — Żeby nas nie zmoczyło. Chodźmy szybciej! - i«ancmyC2. Wziąłem smycz i poszedłem ścieżką. Pies pobiegł obok. Do gajówki było dosyć daleko. Przeciąłem łąkę i usiadłem na skraju lasu, w cieniu: postanowiłem poczekać na Iłłarionycza. Siedzę już dziesięć minut, a jego nie ma. Minęło następne dziesięć minut. W ciągu tego czasu można było kilkakrotnie zmienić buty i dogonić mnie, lecz myśliwy przepadł jak kamień w wodę. Zza lasu wynurzył się brzeg ciemnej chmury. Stanąłem na środku łąki i zawołałem. — Iłłarionycz! — Odpowiedzi nie było. Znów zawołałem. Cisza. Postanowiłem pójść sam. Niech zmoknie, myślę sobie, skoro ma ochotę! W tej chwili zza krzaka rozległ się głos: — Jedenasta! Nie zrozumiałem go i głośno spytałem: — Co „jedenasta"? — Teraz już dwunasta — powiedział Iłłarionycz. Dwunasta żmija w ciągu piętnastu minut! Przywiąż Urała i obejdź krzaki. Gady w ogóle się nie chowają. Już przy pierwszym krzaku ujrzałem żmiję. Leżała na otwartym terenie, zwinięta w kłębek. Złapałem ją i pobiegłem do następnego krzaka, ale nic tam nie było. A Iłłarionycz na cały głos wieścił swoje sukcesy. „O co chodzi? Dlaczego ich nie widzę?" Pobiegłem do przyjaciela. Właśnie chował kolejną żmiję. — Gdzie ty je znajdujesz? — Przy krzakach, od strony południowej! Określiłem, gdzie jest południe — i poszło lepiej. Gdzieś spoza lasu rozlegały się nie milknące grzmoty. Chmura zakryła połowę nieba i nadciągała na naszą łąkę, ale my wciąż biegaliśmy od krzaka do krzaka i cieszyliśmy się z niezwykle obfitych łowów. Nagle wszystko wokół rozświetlił jasny błysk, a za sekundę drgnęła cała ziemia. Nie słyszałem grzmotu, zadzwoniło mi tylko w uszach. Iłłarionycz podbiegł do mnie, coś mówił, ale nic nie słyszałem. Złapał mnie za rękę i pociągnął do lasu. W biegu py- 158 159 nie"slyszaiłerri"gIosU."lSIucK mi wrócił dópiSftfpó kilku tmnutacn, | kiedy byliśmy już przy Urale. Pierwsze zdanie, jakie wymówiłem, brzmiało: — Ale walnęło! Zupełnie jakby obok rozerwał się pocisk! — Piorun uderzył pięćdziesiąt metrów za tobą — powiedział przyjaciel. — Ja stałem za krzakami, a ty na otwartym terenie i dlatego dosięgnęła się fala uderzeniowa. Powiał wiatr. W powietrzu zatańczyły zerwane z krzaków liście, ale deszczu na razie nie było. — Chodź, pobiegamy jeszcze — zaproponowałem. — Już mi przeszło. Zanim lunął deszcz, zdążyliśmy złapać jeszcze kilka żmij. Nawet gdy zaczęło kropić, one nadal leżały na odkrytych miej- ..j scach. Dopiero ulewa przepędziła najpierw gady, a potem nas. Do domu wracaliśmy w strugach deszczu, przemoknięci do su- I chej nitki. Tego dnia złapaliśmy ponad sześćdziesiąt żmij. Po burzy pogoda się zmieniła. Nadeszła słota zapowiadana przez myśliwego. Padało codziennie. Deszcz zaczynał się albo o świcie i siąpił do południa, albo po południu i padał do późnej nocy. Urał odmówił współpracy. Podczas wilgotnej pogody nie łapał zapachu żmij. Jednak i bez jego pomocy dawaliśmy sobie świetnie radę. Deszcze nasączyły błoto wodą i wypędziły | gady z trawy i mchu. Zarówno przed deszczem, jak i po nim Jj leżały one na kępkach, pniach i przy krzakach. Gdy padało od rana, już w południe, zanim skończył się deszcz, szliśmy na łąkę i czekaliśmy, aż się przejaśni. Ale jak przestawało padać, trzeba było ostro brać się do pracy. Żmije i ogrzewały się szybko i stawały się bardzo ruchliwe. Kiedy jed- i nak dawaliśmy im spokój, wracały na swoje miejsca. Zauważy- | liśmy to i zaznaczaliśmy teraz miejsca ich leżakowania wieszając na krzakach pęczki trawy; potem przygotowaliśmy sobie czerwone wstążeczki. Stopniowo wyznaczaliśmy miejsca, gdzie stale pojawiały się 1 żmije. Łąki poprzecinane były kanałami melioracyjnymi, wzdłuż f których rosły krzaki — ulubione miejsce tych gadów. W kanałach znajdowała się woda, było mnóstwo żab. Prawdopodobnie "W "wórkacfT na" wpół'przetrawione zaoy; Wystarczyło przejść się wzdłuż krzaków, a już w woreczku przybywało pięć żmij. * Na niektórych odcinkach trafiały się dwie lub trzy. Zebrano wszystkie. Ale mijał tydzień i znów na tych samych miejscach leżały nowe. Żmije pożerały nie tylko żaby. W krzakach było wiele ptasich gniazd- Dosyć często znajdowaliśmy w woreczkach pisklęta. Pewnego razu złapałem bardzo dorodną żmiję: była prawie metrowej długości- Na brzuchu miała guz wielkości pięści. Po pewnym czasie w worku obok żmii leżał martwy bekas. Oprócz żmij przy kanałach trafiały się węże. Powiadają, że żyją one w stanie wojny ze żmijami i zabijają' je. Nieraz widziałem, jak wąż i żmija leżą obok siebie i spokojnie wygrzewają się na słońcu; ani razu nie widziałem, by się biły. Owszem, widziałem walczące między sobą żmije. Pewnego razu szedłem łąką i zauważyłem, że przy kanale kołysze się trawa. Podszedłem bliżej. Patrzę: szarpią się dwie żmije. Jedna trzyma żabę za głowę; druga — tę samą za bok. Nie wiem, czym skończyłaby się ta walka, bo, nie czekając na jej zakończenie, wsadziłem oba gady do worka. Widziałem również polowanie węża na żabę Był upał, zmęczyłem się chodzeniem i przysiadłem na chwilę na trawie. Gdzieś obok zakumkała żaba. Prawdę mówiąc, nie zwróciłbym na to uwagi, ponieważ na łące było wiele wilgotnych miejsc, wokół któjych skrzeczały żaby. Jednak ta czyniła to inaczej niż wszystkie — wydawała jakieś dziwne dźwięki, coś podobnego do „urr-urr-urr!" Zaciekawiło mnie to. Wstałem i poszedłem obejrzeć niezwykłą śpiewaczkę. Dźwięki dochodziły z niewielkiego krzaka Podszedłem tak, by mój cień nie przepłoszył żaby i ostrożnie zajrzałem za krzak. Dostrzegłem ją od razu Rachotała i ostrożnie podsuwała się do nasady pnia, gdzie zwinięty w kłębek leżał duży wąż. „Aha, hipnotyzuje żabę — pomyślałem sobie. — Przecież nie lezie do niego dobrowolnie, i to wrzeszcząc na cały głos!" ¦ '- Wiele razy słyszałem, że węże hipnotyzują żaby. Ale tym razem „hipnoza" nie odbyła się. Chciałem lepiej widzieć, więc przesunąłem gałązkę krzaka. Żaba zauważyła ruch gałęzi, zrobi- 160 11 Łowcy żmij 161 mei ucnurno. nzyjrzaiem Się mu uważnie strzegłem, że od czasu do czasu wysuwa rozdwojony języczek. Nie niepokoiłem gada i wróciłem na swoje miejsce. Po jakichś pięciu minutach przy tym samym krzaczku znów usłyszałem rechot żaby. Podszedłem. Wąż leżał wciąż na tym samym miejscu, a ona skrzeczała i przysuwała się do niego. Nie skakała, lecz przestawiając ostrożnie łapy pełzła, rozpłaszczona na ziemi. Wkrótce zbliżyła się do węża na odległość dwudziestu centymetrów. Nagle gad rzucił się ku niej i paszczą złapał ją za koniec pyska. Ona się szarpnęła, ale nie wyrwała się z potrzasku. Wąż, poruszając szczękami, chwytał ją coraz mocniej. Żaba nie skrzeczała już, lecz rozpaczliwie waliła węża po głowie. On ciągle ruszał szczękami, oczy żaby były tuż przy jego paszczy. Żal mi się zrobiło biedaczki i pchnąłem gada pętlą. Nie od razu wypuścił swą ofiarę. Dopiero gdy dosyć mocno przycisnąłem jego szyję, otworzył paszczę i żaba się wyrwała. Momentalnie wskoczyła w trawę, a wąż wślizgnął się między krzaki. Od tej pory zawsze, kiedy słyszałem rozpaczliwe skrzeczenie żaby, szedłem zobaczyć, co się tam dzieje, i prawie za każdym razem widziałem polującego węża. Gdy żaba dostrzegała mnie, błyskawicznie uciekała. W przeciwnym razie trafiała na ogół w jego paszczę. Nie sądzę, żeby wąż hipnotyzował żabę. Najprawdopodobniej widziała jego poruszający się język, ale brała go za jakąś glistę, którą chciała zjeść, i sama stawała się zdobyczą. Gdyby wąż rzeczywiście hipnotyzował żaby, to te nie zauważyłyby mojej obecności. Ogólnie wiadomo, że w stanie hipnozy żywe istoty nie reagują na otoczenie, a żaby bały się ranie i dawały drapaka. ' Odróżnienie węża od żmii było rzeczą prostą, wąż ma na głowie mocno zaznaczone żółte lub czerwone plamki podobne do uszu, tułów ma jednobarwny — ciemnoszary lub czarny Żmije nie mają „uszu", a tułów ich jest szary lub rudy, ?. ostro zaznaczoną zygzakowatą pręgą na grzbiecie. Poza tym węże mają okrągłe źrenice, a żmije — w kształcie pałeczki położonej poprzecznie w stosunku do tułowia. I O tym, że bywają absolutnie czarne żmije, wtedy jeszcze 162 najwyższą cenę. Pewnego dnia, po deszczu, szedłem przez las i ujrzałem lezące w poprzek ścieżki czarne, długie cielsko Leb schowany był w trawie Skoro tułów jest czarny, nie mam do czynienia ze żmiją, lecz z wężem. Akurat był mi potrzebny duży okaz węża. Nie myśląc wiele, schyliłem się i bezceremonialnie podniosłem go gołą 'ręką Rozległ się syk Węże brane do ręki na ogół nie syczą Uratował mnie refleks łowcy — drugą ręką złapałem ga-J da za szyję w taki sposób, by nie mógł sięgnąć mnie zębami. Pa-i trze — źrenice w kształcie pałeczki, Żmija! Od ukąszenia uchroniło mnie to, że była mocno oziębiona po deszczu, a w takim stanie jest dosyć apatyczna i nieruchliwa. Na wszelki wypadek pokazałem czarną żmiję Iłłariojiyezowi, nie przyznając się oczywiście, że pomyliłem ją z wężem i wziąłem za głowę gołą ręką. Nie chciało mi się wysłuchiwać pouczeń wujaszka. Później często_ trafialiśmy na czarne żmije. Qdy żmije kąsają Nadszedł czas sianokosów. ~Na łąkach pojawili się kosiarze. Okolice gajówki i jeziora były bardzo błotne Nie sposób było tu korzystać z traktorów czy konnych kosiarek, koszono więc ręcznie. Na łąkę nad Kleticzną przyjechała brygada i kołchozu Kosiarze częściowo wytłukli, a częściowo przepłoszyli siedzące tu żmije Musieliśmy więc zmienić' miejsce polowań Zaczęliśmy przepływać łodzią jezioro aż do uroczyska Sobolewka Droga zabierała dużo czasu, na polowanie zostawało go niewiele Nasze wyniki łowów znów się pogorszyły. — Słuchajcie, chłopcy — poradził nam leśniczy Iwan Iwano-wicz — przenieście się nad'jezioro Łuniewo. Tam nie ma kosiarzy, a żmij nie mniej niż tutaj. Iłłanonycz wybrał się nad Łuniewo, a po powrocie dał rozkaz: 164 Żebraliśmy swoje manatki, położyliśmy się wcześnie spać, aby wyruszyć w drogę o świcie. Ale tej nocy nie mogłem zmrużyć oka. Zaledwie zasnąłem, gdy obudził mnie Płaton Kondra-tjewicz: — Przyszli tu do was z kołchozowego obozu. Nieszczęście. Jednego z chłopców ukąsiła żmija. Proszą o pomoc. Ubrałem się szybko i wyszedłem na zewnątrz. — Dzień dobry — przywitał mnie starszy mężczyzna. — Przepraszam, że niepokoimy, ale sprawa jest poważna, nie można czekać do rana... — Gdzie poszkodowany? — przerwałem mu. — W obozie... — Czemu go tutaj nie przywieźliście? — Nie wiedzieliśmy, czy jeszcze was zastaniemy... — I tak trzeba go odwieźć do szpitala. A droga prowadzi przez gajówkę. — Racja. Straciliśmy głowy... — Dobrze. Szkoda czasu na rozmowy. Jedziemy! Tymczasem podszedł Iłłarionycz. Powiedziałem mu w skrócie, o co chodzi. — Pojedziemy razem — postanowił. — To niemożliwe — powiedział mężczyzna — łódka jest maleńka, zmieszczą się tylko dwie osoby. Musiałem jechać sam. Podeszliśmy do pomostu. Na wodzie kołysała się nie łódka, lecz jakaś skorupka. W skorupce nawet dla dwóch było mało miejsca. Nie wzbudzała ona zaufania, była bardzo delikatna. Zawahałem się. — Proszę się nie bać — dodał mi otuchy mój towarzysz — dojedziemy w najlepszym porządku W ruchu jest mniej wywrotna niż tratwa Pomogą nam wsiąść. . Gdy wsiadaliśmy do tej niby-łodzi, Iłlarionycz i myśliwy trzymali ją za burty. Mężczyzna pociągnął za linkę zapłonową, silnik zawył, łódka wyrwała się do przodu i po niesamowitym wirażu wypłynęła na jezioro. Łódź pomknęła po wodzie z szybkością atakującego kutra torpedowego. Gdyby na naszej drodze znalazła się jakaś przeszkoda lub nawet zwykłe wodorosty, przewrócilibyśmy się 165 kano już na nas. Ledwo łódź podpłynęła do brzegu, kilka silnych rąk wyrwało mnie z niej i wyniosło na brzeg Poszkodowany, dwudziestoletni chłopak, leżał w szopie. Był nieprzytomny. Obok siedziała zupełnie roztrzęsiona dziewczyna. — To nasza felczerka — powiedział mężczyzna, który mnie tu przywiózł. Jest jeszcze młoda. Nie wie, co robić. — A co tu robić — drżącym głosem odezwała się dziewczyna. — Trzeba wstrzyknąć surowicę, a ja jej nie mam. Zrobiłam zastrzyk z nowokainy. Trzeba by jeszcze podwiązać, żeby jad się nie rozprzestrzeniał, ale tak się robi przy ukąszeniu w rękę lub nogę... — Gdzie został ukąszony? — Żmija ugryzła go w szyję, z tyłu. — Jak to się stało? — Chłopaki, z dziewczynami szaleli na stogach. Wygłupiali się. A żmija była w stogu — usłyszałem głos dochodzący z ciemności. Ostrożnie odwróciliśmy poszkodowanego. Na szyi, przy samej potylicy, wystąpiła opuchlizna. Stąd, aż do gardła szedł zwarty obrzęk. , — Macie dużą łódź z silnikiem? — spytałem. — Mamy... — Przygotujcie ją. Teraz zrobię zastrzyk z surowicy, potem trzeba natychmiast zawieźć go do szpitala. — We wsi nie ma szpitala. Trzeba będzie go zawieźć do Telechan... — Ze wsi powieziemy go samochodem — przerwał mój towarzysz podróży. — Foma popłynie przodem na małej łod7i, uprzedzi przewodniczącego. Zanim dopłyniemy łodzią, samochód będzie już na nas czekał W tym czasie, gdy nakłuwałem opuchliznę surowicą, przygotowywano wyprawę Foma pomknął na owej skorupce, która mnie tutaj przywiozła Do brzegu podprowadzono łódź Jej dno wysłane było sianem Ostrożnie przenieśliśmy do niej poszkodowanego. Razem z felczerka siedliśmy obok niego, brygadzista zajął miejsce przy silniku. Przez całą drogę kontrolowałem puls chorego. Początkowo !| my mniej więcej w połowie drogi, puls zaczął szaleć. Chłopa-j-' kiem -trzęsło. Chwytał powietrze szeroko rozwartymi ustami. Z gardła wydobywało się już nie chrypienie, lecz świst; dusił się Podnieśliśmy go wyżej, obracając w taki sposób, by powietrze wiało mu w twarz. Zrobiło mu się trochę lepiej, ale nie wiedzieliśmy, na jak długo. Brygadzista „wyciskał" z silnika, co się dało Te półtorej godziny drogi wydały nam się wiecznością. Myślałem, że nie dowieziemy go żywego. Dziewczyna felczer cicho płakała. Nareszcie Wygonoszcze. Na brzegu stały dwa samochody 1 oświetlały reflektorami pomost. Gdy łódź podpłynęła, zeskoczył do nas człowiek w białym fartuchu. — Żyje? — Żyje. Dusi się... — odpowiedziałem. — Trzeba natychmiast jechać do Telechan... — Nie trzeba. Jesteśmy z Telechan. Pogotowie ratunkowe. Wezwano nas telefonicznie. Pani felczer, jaki jest stan chorego? Dziewczyna nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Szlochała. — Fiedia! Szybko tlen! Ile surowicy pan wstrzyknął? — Podwójną dawkę. — Dobrze. Felczer Pawlenko, proszę skończyć z tym szlo-• chem i przygotować chorego! Zaraz podamy mu tlen! Proszę oświetlić łódź reflektorami! Dziewczyna wytarła zapłakaną buzię zerwaną z głowy chusteczką i odwróciła się do chorego. Wyszedłem na brzeg żeby nie przeszkadzać. Na przystani gromadzili się ludzie. Podszedł do mnie przewodniczący kołchozu. — Jak pan myśli, uratują Kostię? — Uratują! — powiedziałem pewnym głosem, ale w głębi duszy nie byłem tego pewien. — Daj Boże! — westchnął przewodniczący. Świtało. W oknach domów zgasły światła. Kierowcy wyłączyli reflektory. Potem dó łodzi wniesiono nosze, a karetka podjechała do samego pomostu. Nosze z chorym wyniesiono na brzeg i ostrożnie włożono do karetki. Zbliżył się do mnie lekarz. — Dziękuję za surowicę — rzeki. — Bez niej byłoby zupeł- 166 167 dziejny. Jak będzie pan w Telechanach, proszę wstąpić "Mieszkam przy szpitalu, a teraz przepraszam, ale musimy jechać! Karetka odjechała W Wygbnoszczach nie miałem nic do roboty Spytałem przewodniczącego: — Jak mógłbym wrócić do gajówki? — Wasyl Fomicz, brygadzista, będzie jechał teraz do obozu kosiarzy, więc zabierze pana Zjedzcie śniadanie i w drogę. — Zjem śniadanie w gajówce... — Niech pan nawet o tym nie myśli. Nie puścimy bez śniadania! , Śniadanie zajęło nam prawie godzinę. Częstowano mnie karasiami duszonymi w śmietanie, śmietaną, mlekiem prosto od krowy, rogalami ze śmietaną pierożkami, pampuszkami, smalcem i innymi smakołykami Wszystko było bardzo smaczne i do lodzi wsiedliśmy nieco ociężali Ledwo odpłynęliśmy od wsi, cd razu zasnąłem i obudziłem się dopiero w gajówce Nasze rzeczy już przygotowano do przeprowadzki, ale Iłłarionycza nie było. — Poszedł na polowanie — oświadczył Płaton Kondratjewicz. — Pogoda dobra, nie wiedział, kiedy wrócisz, więc poszedł, żeby nie tracić czasu. Dzień był ciepły, ale po niebie mknęły stada ciężkich szarych chmur. Pachniało wilgocią Mogłem i ja pójść na polowanie, ale po niespokojnej nocy czułem się zmęczony, więc się położyłem. Obudził mnie hałas. Jakaś kobieta mówiła jak nakręcona: — Ugryzła ją w palec. Przewiązaliśmy palec i chcieliśmy jechać do wsi, ale dobrzy ludzie powiedzieli, że u was też jest lekarz Tu jest bliżej, więc przyjechaliśmy. Obudźcie doktora, Platonie Kondratjewiczu, miejcie serce! Znów żmija ukąsiła kogoś! Trzeba pomóc. Wyszedłem Na przystani stał myśliwy, a obok kobieta i mężczyzna. W łódce siedziała dziewczyna. — A oto i sam doktor — powiedział myśliwy — nie trzeba było budzić. Kobieta rzuciła się do mnie. — Niech pan będzie tak dobry, doktorze. Proszę pomóc! 168 ,„,......_.^__, „^.cuwu; i poaszecaefn do łódki. Dziewczyna była . bardzo blada, płakała. Lewą ręką podtrzymywała prawą, obwiązaną kwiecistą chusteczką. — Proszę pokazać ukąszenie — powiedziałem. Dziewczyna ostrożnie rozwinęła chustkę. Środkowy palec prawej ręki był mocno spuchnięty i przybrał purpurową barwę. Był ściśnięty u nasady szpagatem. Sznurek wpił się głęboko w ciało i prawdopodobnie sprawiał dziewczynie silny ból. — Dawno tak zawiązane? — Dwie godziny temu — odparł mężczyzna. Należało natychmiast zdjąć sznurek, ale zaciśniętego szpagatu nie sposób było rozwiązać, Wyjąłem nóż i przeciąłem sznurek Dziewczyna krzyknęła. — Czemu pan tak robi? — zawołała kobieta. — A jeżeli jad przejdzie dalej? — Nie przejdzie — odparłem krótko i najpierw nakłułem palec nowokainą, a potem wstrzyknąłem surowicę. Nowokaina bardzo szybko uśmierzyła ból i dziewczyna przestała płakać. — Teraz proszę zawieźć ją do Telechan, do szpitala — poleciłem. — A pan? — A po co on wam? — wtrącił się myśliwy. — Nie znacie drogi? — Oj, doktorze, oj, kochany, proszę jechać z nami! A co, jajc w drodze zrobi jej się gorzej? Co wtedy zrobimy? I udzie dobrzy, nie zostawiajcie nas! Jedźcie z nami do szpitala. Odwdzięczymy się! — Ale przecież ja nie jestem lekarzem — próbowałem się wycofać — zrobiłem zastrzyk z surowicy. Teraz trzeba pokazać się prawdziwemu lekarzowi... — Oj, nieszczęście! — krzyczała kobieta. — Oj, umrze córeczka moja! Jej mąż milczał, ale spoglądał na mnie błagalnym wzrokiem. Musiałem pojechać z nimi do szpitala Po drodze dziewczyna dostała dreszczy. Matka znów podniosła krzyk. Z wielkim trudem udało nam się ją uspokoić. 169 ry udzieli! rano pomocy K"bśfvT — Niech pan rzuci polowanie na żmije i przyjdzie pracować do nas! — zażartował. — I tak zażądam od szpitala połowy pensji wiejskiego felczera — nie wypadłem z narzuconego tonu — Było nie było — dwa wypadki udzielenia pomocy w ciągu jednego dnia. — Zaczęły się sianokosy. Teraz będzie wiele takich wypadków — westchnął lekarz. — A ile bywa? — zainteresowałem się. — Wiele. W jednym rejonie zdarza się sto wypadków w ciągu sezonu. Zwłaszcza w pierwszych dniach koszenia siana. Nie wiem, skąd się to bierze. — A jak się kończy? Macie śmiertelne wypadki? — Na ogół wszystko kończy się dobrze. Pracuję tu już piąty rok i nie było zgonów z powodu ukąszenia. — A co na to archiwum? — Przeglądałem powojenne archiwum. Też nie ma. — Czy poszkodowani długo chorują? — Zazwyczaj około dziesięciu dni, ale bywają wypadki, że ciągnie się to nawet miesiąc. — Właśnie, a jak się czuje Kostia? — Usunęliśmy objawy, niewydolności płuc, ale stan jest bardzo poważny. \ — A co z tą dziewczyną? — Wszystko w porządku. Dostała na czas surowicę. Za tydzień będzie w domu. Do gajówki wróciłem dopiero wieczorem. Następnego dnia przeprowadziliśmy się. Chutor Niwka Chutor Niwka — to trzy chałupy i dwa składziki na wąskiej, długiej polanie pośród głuchego lasu, sto metrów od brzegów na pół*zarośniętego jeziora Łuniewo. Za zabudowaniami znajdowały się grządki kartofli. Cała poJana odgrodzona była od lasu płotkiem z żerdzi. Do chutoru można się było dostać jedynie przez solidne, dębowe wrota. Mieszkało tu pięć osób — właścicielka wraz z mężem i trzech robotników leśnych Leśniczy Iwan Iwa-nowicz poprosił gospodynię Natalię Sawwiczyną, by przyjęła nas do wolnego pokoju, Natalia Sawwiczyną nie od razu się zgodziła. Długo protestowała — bała się naszych żmij Przez półtorej godziny leśniczy przekonywał ją razem z nami. Kilka razy wydawało mi się, że namowy nie mają sensu, ale leśniczy chytrze mrugał do mnie i jak gdyby udawał, że nie słyszy ostrych protestów gospodyni. Jego upór uwieńczony został sukcesem. 171 chowaniem "Wszelkich śrooKow osiruuiuaui i, tu uaj,.^...^....._, ..., nie rozpuścimy żmij po zagrodzie. Złożyliśmy przysięgę i gospodyni puściła nas za próg. Mąż Natalii Sawwicznej — Stiepan Nikitycz był obecny przy rozmowie, ale prze? cały czas milczał. — Dlaczego gospodarz nie brał udziału w rozmowie? — spytał Iłłarionycz leśniczego. — Przecież Stiepan — to człowiek przyjęty, gospodynią jest Natalia — wytłumaczył leśniczy. — Co to znaczy „przyjęty"? — Natalia jest wdową, wyszła za mąż po raz drugi. Gdyby to ona weszła do domu męża, to najważniejszy w rodzinie byłby mąż. Skoro on przyszedł do niej, jak powiadają, został przyjęty — to ona tu przewodzi. W tym czasie w trzech skrzyniach mieliśmy wypełnione wszystkie sektory; tylko w czwartej ostatni pozostawał pusty... Aby Iłłarionycz mógł odwieźć żmije do bazy, należało wypełnić również i ten sektor. Planowaliśmy to uczynić w ciągu dwóch — trzech dni, ale przeliczyliśmy się. Iłłarionycz musiał zatrzymać się cały tydzień. Na nowym miejscu nie od razu trafiliśmy na żmije. Przez kilka dni badaliśmy okolice. Wokół chutoru rósł las mieszany. Wiedzieliśmy, że w takich lasach szukanie gadów jest bezsensowne. Żmije powinny trzymać się brzegów jeziora, ale brzegi ŁuniewTa były zupełnie inne niż Wygonowskiego- między lasem a wodą nie było otwartych łączek. Tam gdzie brzeg był twardy, pokrywały go gęste zarośla drobnej olchy, brzozy i osiki. Gęstwina kończyła się w miejscu, w którym brzeg przechodził w pływające wyspy — dywan mchu i turzycy. Ruchome wyspy porastały trzciną, więc żmije z pewnością były, jednak stąpanie po takiej wyspie jest rzeczą niebezpieczną: warstwa mchu i trawy nie zawsze wytrzymuje ciężar człowieka. — Chłopcy — uprzedzono nas w chutorze — nie chodźcie tam. Traficie w „okienko" — i nie wyjdziecie z grzęzawiska. Wciągnie. Chodzą tam tylko łosie, a zdarza się, że i one toną. Przeciwległy brzeg był pokryty łąkami, ale przejście od chutoru do tych okolic zajęłoby dwie godziny. Dwie godziny w jedną stronę, dwie w drugą, razem cztery — połowa dnia robo- 172 '#óżwiązariiirPómSgf ngfii Stiepan Wikłtycz. Któregoś wieczora omawialiśmy z Iłłarionyczem bieżące sprawy. Podszedł do nas Stiepan Nikitycz, posłuchał rozmowy i spytał: — Nie możecie w żaden sposób trafić na żmije? — Nie możemy — westchnął Iłłarionycz. — A gdzie szukacie? — Koło jeziora. — Są tam żmije, ale trudno je złapać. Pokażę wam inne miejsce, gdzie jest ich dużo. — Jakie miejsce? — Koło szkółki. — Jakiej szkółki? — Tej, gdzie hodują sosny. Okolica podzielona jest przesiekami, raz jest wzniesienie, raz nizina. A żmij tyle, że nie zliczysz! — Daleko to? — Dosyć. Koło sześciu kilometrów. Ale do szkółki można dojechać samochodem. Każdego ranka odwozi się tam robotników leśnych, a wieczorem samochód wraca. Następnego dnia pojechaliśmy do szkółki. Była to szkółka leśna, ogrodzona płotem z żerdzi. — To przed łosiami — wytłumaczył nam Stiepan Nikitycz — bardzo lubią obgryzać wierzchołki młodych sosenek. Drzewka od1 tego giną. Wokół szkółki było wiele łosi: w wymoszczonych mchem kotlinkach co chwila natykaliśmy się' na ich pomiot — kulki z nie przetrawionego igliwia wielkości śliwki. Zauważyliśmy tez ślady bytności dzików: w niektórych miejscach na łączkach darń była zupełnie zdarta, jak gdyby przejeżdżał tędy pijany traktorzysta. Dziki szukały pożywienia. Ale najwięcej zrytych miejsc było koło chutoru — zaczynały się już za płotem. Tutejsze okolice nie były podobne do niedawno opuszczonych. Wysokie, porośnięte sosną piaszczyste wzniesienia ustępowały niskim błotom pokrytym mchem. Na obrzeżu błota od razu znaleźliśmy żmije. Powolne, grube, brzemienne samice trzymały się brzegu mchu. Wychodziły wygrzewać się na piasz- 173 z mchu. Po 'dwóch dniach polowania na wzniesieniach wypełniliśmy ostatnią skrzynkę i Iłłarionycz pojechał ze żmijami do bazy. Samochód, który przyjechał po Iłłarionycza, przywiózł wy-gonowskich chłopców. Gdy się dowiedzieli, że polujemy na żmije, zaczęli jeden przez drugiego wykrzykiwać, iż jutro przytargają worek po mące pełen tych gadów. Nie mogłem wciągać nieletnich chłopców do polowania na jadowite żmije i dlatego zapowiedziałem im jak najsurowiej: — Ani mi się ważcie przynosić tu żmije! Nie wezmę ani jednej! Lepiej pokażcie miejsca, gdzie jest ich dużo. Będzie to duża pomoc! — Przyjdziemy jutro — oświadczyli chłopcy po krótkiej naradzie — i pokażemy panu najbardziej żmijowe miejsca! Nazajutrz skoro świt w chutorze zjawiło się około dziesięciu chłopców. Jadłem jeszcze śniadanie, gdy gospodyni powiedziała: — Cała horda zjechała do pana! — Jaka horda! — nie zrozumiałem. — Chłopcy z Wygonoszcz. Pchają się przy bramie. Siano już sprzątnięte. Dzieciaki się nudzą. Teraz będą łazić w szkodę. Niech pan na nie uważa! Chłopcy byli w różnym wieku: od ośmiu do piętnastu lat, ale wszyscy mieli włosy koloru słomy, niebieskie jak bławatki oczy i łuszczące się od opalenizny, piegowate nosy. Trzem najmłodszym i jeszcze trzem trochę starszym, którzy przyszli-boso, kazałem wrócić do domu. Chłopcy posmutnieli, ale posłuchali bez dyskusji. Tylko jeden z tych starszych powiedział z urazą w głosie. — Dlaczego, wujku, nie powiedziałeś od razu, że trzeba przyjść w butach? Teraz już za późno, żebym poszedł z tatą do lasu, a stąd też mnie przeganiasz! Przecież ja zawsze chodzę boso po lesie i nie boję się żadnych żmij! Jak się ich nie rusza, to nie gryzą! — Pogadaj sobie jeszcze, Mikołka! — przerwała mu Natalii Sawwiczna. — Jak nie ruszać żmii, skoro ten pan je łapie! 174 ¦"hauczy""cic, faY rozmawiać ze starszymi! Fora ze dwora! Dzieci gęsiego wyszły za bramę. Mikołka szedł ostatni. Zrobiło mi się żal chłopców, ale nie chciałem podrywać autorytetu gospodyni. Czworo starszych dzieci w butach otoczyło mnie, i też poszliśmy w stronę wrót. Za bramą odrzuceni zbili się w stadko i z zazdrością na nas spoglądali. — Ile czasu wam trzeba, żeby się obuć i dogonić nas? — spytałem. — Starczy dziesięć minut! — ucieszył się Mikoła. . — Dziesięć — to pewnie za mało, ale za pół godziny czekamy na was tam, gdzie robotnicy wsiadają do samochodu. — Przecież nie musimy jechać do szkółki! — zawołali chórem chłopcy. — Tu zaraz, bliziutko, jest tyle żmij, że w ciągu roku się ich nie wyłapie! — Gdzie to jest? — Na skraju wsi, na niwach! Dojdziemy tam brzegiem wsi! — Skoro tak, to prowadźcie za kanał. A gdzie się zbierzemy? — Na skraju wsi, przy mostku! — Dobra, prowadźcie do mostka! — Wujaszku — nieśmiało zwrócił się do mnie jeden ze starci szych — niech ci mniejsi obują się i też pójdą z nami. Będziemy f na nich uważać. We wsi się zanudzą. i', — A jeżeli kogoś ukąsi żmija, co wtedy? — spytałem. I' — Nikogo nie ukąsi! — rozpaczliwie pokręcił głową chlo- 'piec. — Nie pozwolimy im oddalać się od nas. Mniejsi pójdą j ;koło starszych! [\ Słysząc, że ktoś za nimi się wstawia, smyki z nadzieją wytrzeszczyły oczy na mnie. Tyle w tych spojrzeniach było prośby, |że nie wytrzymałem i poddałem się. : :' — Dobra. Niech idą, ale wszyscy muszą być w butach. Bez I jbutów nie wezmę nikogo. Zrozumieliście? i] — Zrozumieliśmy, wujaszku, zrozumieliśmy! — zawołali ; {malcy i co sił w nogach pobiegli do wsi. \\ Przysiedliśmy przy mostku, aby poczekać na pozostałych. .'¦Poważny chłopiec miał zatknięty za pas topór zupełnie jak do- !rosły mężczyzna. Pozostali byli bez toporów. ;: — Jak ci na imię? — spytałem. '4. 175 — Dlaczego ty masz topór, a inni" nie? — Są jeszcze mali — uśmiechnął się Michałko — palce by sobie poodrąbywali. Ojcowie nie pozwalają im chodzić z siekierą. Małemu taka siekiera może krzywdę wyrządzić. — To znaczy, że ciebie uważają już za dorosłego? — Dorosły czy nie, ale tato pozwolił. — A który z chłopców jeszcze nosi topór? — Na razie ja sam — speszył się Michałko. Później się dowiedziałem, że pozwolenie na topór było jak gdyby pasowaniem na mężczyznę. Pobiegło sześciu, a do punktu zbiórki przy mostku wróciło siedemnastu. Wszyscy byli w butach i żaden nie chciał iść do domu. Pożałowałem nawet swego ustępstwa, ale nie było rady. Chłopcy i tak poszliby za nami, i kto wie, czym by się to skończyło. Podzieliłem ich na trójki. Na czele każdej stał starszy chłopak. Następnie wygłosiłem mowę: — Słuchajcie, chłopcy, skoro już wziąłem was ze sobą, to musicie mnie absolutnie słuchać! — Jeżeli ktoś nie będzie słuchał, natychmiast odeślę do domu — powiedział Michałko. — Każda trójka ma chodzić razem — powiedziałem — i w żadnym razie nie wolno ruszać żmij. Jeżeli ktoś zobaczy gada, powinien zostać na swoim miejscu i zawołać mnie. Przyjdę i wezmę go. Zrozumieliście? — Zrozumieliśmy! Zrozumieliśmy! — zawołali ze wszystkich stron chłopcy. — Chodźmy na niwy! Niwy — to pola na wzniesieniach pośród błot. Dawniej siano tu żyto. Teraz leżały odłogiem: dla traktora były za małe, a konno już nie orano. Każda niwa stanowiła niewielką polankę. Szerokość całego łańcucha tych polanek wynosiła zaledwie jakieś dwieście metrów, ale ciągnęły się bardzo daleko. Suche wzniesienia przecinały mokre, grząskie niziny zarośnięte turzycą i trzciną. Z prawej i lewej strony leżało błoto. Na samych polankach rosła rzadka wiklina. Między krzakami wybujała wysoka trawa. — Przez te żmije to latem nawet bydła się tu nie Wypasa. Tylko wiosną, ale też niedługo. Jak tylko przygrzej* — nie 176 nie UDywa... ' ~ — A pamiętasz, Michałko — przerwał mu Mikołka — ile ich wybiliśmy ostatnim razem, na wiosnę? Wszystkie krzaki były obwieszone! — Dużo wybiliśmy. Ponad sto — dodał Michałko. Słuchając chłopców, nie bardzo im wierzyłem. Jednak bardzo szybko się przekonałem, że nie przesadzają. Ustawiłem trójki szeregiem na całej szerokości niw i kazałem posuwać się do przodu tak, by szereg przez cały czas był równy. Sam stanąłem w środku szeregu i rozpoczęło się polowanie. Już po minucie lewa skrzydłowa trójka znalazła żmiję. Pobiegłem tam i wsadziłem zdobycz do worka. W tym momencie odezwała się prawa skrzydłowa trójka. Tam też była żmija. Sam nie zdążyłem szukać: chłopcy nie dawali mi złapać oddechu. Ledwo zabrałem jedną, a już wołali, że znaleźli jeszcze. Po pół godzinie polowania1 wsadziłem do worka trzydzieści gadów i byłem mokry, jak koń po orce. Nie mogłem łowić w tym tempie. Trzeba było odpocząć. Zawołałem wszystkich chłopców do siebie. Przeliczyłem. Byli w komplecie. Usiedliśmy na skraju jednej z polanek. Chłopcy siedzieli z ważnymi minami i spoglądali na leżący i poruszający się worek. — Wujku — powiedział Michałko — a po co tyle żmij? —• Są potrzebne, ponieważ dają jad. Z jadu robi się lekarstwa -7- tłumaczyłem. — A jakie lekarstwa? — Różne. Maść na bóle w krzyżu, środki do tamowania krwi, surowice, aby leczyć ukąszonych. — Mój tatko przywoził babusi maść żmijową. Bolą ją ręce — powiedział jeden z chłopców. — Ta \ maść nazywa się „Vi-pratox", tylko na pudełku było napisane, że zrobiono ją w NRD. — My też robimy teraz takie lekarstwo. — Dużo jadu daje jedna żmija? — Tyle, że można z niego przyrządzić pięćset takich tubek, jakie widziałeś. A jak ci na imię? — Wasilko. — No i co, pomogła babci ta maść? 12 Łowcy żmij 177 A jak się skończyła — znów zaczęły boleć. — Jednym słowem — źle, że maści jest mało? — Żle. — A wiesz, dlaczego mało się jej produkuje? — Pewno dlatego, że jest mało jadu. — Właśnie. A dlaczego? — Tego nie wiem — speszył się Wasilko. — Dlatego, że ia mało się łapie żmij. Niewiele jest miejsc, gdzie można na nie polować. Poza tym samo szukanie tych gadów nie jest rzeczą łatwą. — A my myśleliśmy, że żmije są wszędzie! — wtrącił się do rozmowy Mikołka. — Ty, Mikołka, nie zawsze pomyślisz, a ciągle 'gadasz — powiedział z naciskiem Michałko. — Przecież uczyłeś się geografii. Czy taka przyroda jak na Białorusi może być; wszędzie? — No, nie wszędzie, a co? — Skoro nie wszędzie, to znaczy, że gdzie indziej jest inaczej i są inne żmije albo wcale ich nie ma — kontynuował swą myśl Michałko. — Prawda, wujku? — Masz rację, Michałko. Zwykłe żmije, bo tak nazywają się te wasze, żyją tylko w strefie leśnej, i to też nie wszędzie. W innych strefach żyją inne żmije. Są okolice, gdzie ich wcale nie ma. — Powinniście, przyjeżdżać do nas po żmije. Tyle ich tu jest, że starczy do końca świata — znów strzelił Mikołka. — Żmij jest tu rzeczywiście dużo, ale można je wyłapać stosunkowo szybko. Dwa lub trzy lata — i będzie ich mało. — Nie wierzę panu — oświadczył Mikołka — co roku zabijaliśmy tu, na niwach, setki żmij i ciągle jest ich masa. — To źle, że je zabijacie — powiedziałem. — Przecież one są pożyteczne. — Jaki tam z nich pożytek! — rozgorączkował się Mikołka. Ukąsi człowieka — i choroba gotowa. Ugryzie krowę — to samo, a jak ugryzie owieczkę albo cielaczka — to zwierzątka zdychają. Może nieprawda? — Prawda, ale przecież można paść bydło tam, gdzie nie ma żmij! 178 — To znaczy, że trzeba je wyłapać, a nie zabijać. — Ale przed panem nikt ich nie łapał. — Teraz będziemy systematycznie urządzać polowania. — Wujku Alosza — nie mógł uspokoić się Mikołka — a jaki jest pożytek ze żmij? Czy tylko jad? — Nie, nie tylko. Żmije zjadają myszy polne, a te myszy, oprócz tego, że kradną ziarno z pola, jeszcze roznoszą niebezpieczną chorobę — tularemię... — Wiemy! Wiemy! — chłopcy przekrzykiwali się nawzajem. — Wiemy o tularemii! — U nas łapie się szczury wodne na skórki — tłumaczył Michałko — i właśnie tam, gdzie jest ich skup, wiszą plakaty o tularemii. My też oddawaliśmy skórki i widzieliśmy te plakaty. — A Wołodźka Repko chorował na tularemię — wyskoczył znów Mikołka. — Strasznie źle z nim było! Prawie całą zimę przeleżał w szpitalu. Przez tę chorobę został na drugi rok w szóstej klasie. — Sam teraz widzisz, jakie są korzyści ze żmij — zauważyłem. — Teraz już nie będę zabijał żmij —uspokoił mnie Mikołka —? i inni chłopcy też, no nie? — Nie będziemy! Nie będziemy! — zawołali chórem chłopcy. Od tego zgodnego okrzyku ż błota zerwała się dzika kaczka, w-ślad za nią kilka małych. — Kaczki! Kaczki! — jeszcze głośniej krzyknęli chłopcy. Dwaj z nich skoczyli na nogi i pobiegli w stronę krzaków. W tym momencie zza krzaków wyleciał bocian. Z dzioba coś mu zwisało. — Bociek niesie żmiję! ;— wołał Mikołka. Teraz już wszyscy chłopcy się zerwali, wrzeszcząc z zachwytu. Za krzakami coś zaklaskało, zabulgotało — wielkie stado kaczek z szumem uniosło się z błota i przeciągnęło nad nami. Zachwyt chłopców dosięgnął zenitu. Krzyczeli i skakali. Tylko poważny Michałko siedział obok mnie i uśmiechając się wyrozumiale, spoglądał na swych kolegów. — Dlaczego podnoszą taki gwałt? — zapytał. — Tych kaczek 1!* 179 I bociek, i bocianicha codziennie znoszą małym żmije i żaby. Szaleją jak dzieciaki! Dosyć tego siedzenia, wujku, chodźmy szukać żmij! Znów ustawiliśmy się w szereg i ruszyliśmy na poszukiwania. Przeczesywaliśmy teren „tyralierą", a przez błota przechodziliśmy gęsiego po położonych przez kogoś żerdziach, pod którymi chlupotała grząska maź. W czasie przechodzenia -po jednej z takich żerdzi źle stąpnąłem i moja noga momentalnie zagłębiła się w błocie aż po pachwinę. ' — Gdy będzie pan szedł tędy sam, to proszę trzymać się ścieżki — powiedział Michałko — bo można utonąć. Miejscami są tu takie grzęzawiska, że dna nie można sięgnąć. Żmije znajdowaliśmy najczęściej na skraju polanek, tam gdzie krzaki wikliny oddzielały suche miejsca od błota. Znów biegałem z jednego końca polanki na drugi i po pół godzinie byłem wykończony. — Wujku — powiedział Mikołka — za często odpoczywasz. Daj mi worek i pętlę. Ty odpoczywaj, a ja będę łapał żmije! Oczywiście nie dałem mu ani pętli, ani worka. Kazałem usiąść obok siebie i nigdzie nie odchodzić. Do worka nie trafiała nawet połowa znalezionych przez chłopców żmij. Wiele nie czekało na mnie i na oczach dzieci uciekało w trawę i krzaki; nie ścigaliśmy ich nawet. Polowaliśmy do południa. Wypełniłem wszystkie trzy worki, które wziąłem rano ze sobą. Ponieważ więcej ich nie miałem, wróciliśmy do domu. Chłopcy odprowadzili mnie do mostka, umówili się ze mną na jutrzejsze polowanie na tych samych polankach i rozeszli się do domów. Tego dnia złapaliśmy dziewięćdziesiąt siedem żmij. Jeszcze nigdy ani ja, ani Iłłarionycz nie złowiliśmy takiej liczby gadów w tak krótkim czasie. Ile ich było na niwach? Wieczorem przyjechał leśniczy z grupą myśliwych. — Jutro będziemy prowadzić ewidencję dużych zwierząt, które żyją po tej stronie kanału — powiedział. — Skończyliśmy z sianokosami, więc możemy zaangażować do tej pracy ludzi z kołchozu. — W jaki sposób prowadzicie! ewidencję? sri zeenoazą tęay awa"TOwhoległe kanały) kTóre leżą w odległości trzech kilometrów od siebie, a prowadzą z zachodu na wschód. Kanał północny jest granicą naszego leśnictwa. Będziemy pędzić zwierzęta w stronę łąk nad Doroszanką. Tam wzdłuż brzegu lasu są ustawione wieże obserwacyjne. Myśliwi z tych wież będą liczyć wychodzące z lasu zwierzęta. Przez kanał one nie przejdą. Na kanałach staną motorówki. — Czy nie wyrządzicie w ten sposób krzywdy zwierzętom? — Jaką krzywdę? Będą one powoli wypierane na otwartą przestrzeń, a potem, gdy zaganiacze odejdą z lasu, wrócą na swoje tereny. — A jeżeli jakieś drapieżniki zaatakują je na otwartej przestrzeni? — Na tym odcinku z drapieżników są tylko lisy i jenoty, ale jest ich niewiele. Poza tym dla łosi, jeleni i dzików nie są groźne. — Czyżby nie było tu wilków? — Latem nie. Przychodzą zimą, ale prędko je stąd przepędzamy: na tych terenach zimują sarny. — A niedźwiedzie? — Niedźwiedzie mieszkają w głuchym borze za jeziorem Łuniewo, w strefie ścisłego rezerwatu. Tam chodzą jedynie myśliwi,, a i to rzadko. ,W tamtym rejonie ewidencję przeprowadzamy zimą, gdy jest śnieg. , — To znaczy, że dokładnie wiecie, gdzie i jakie żyją zwierzęta? — Nie tylko jakie, ale również w przybliżeniu, ile ich jest. Każdy myśliwy prowadzi na swoim odcinku stalą ewidencję. Jutro przeprowadzimy ewidencję kontrolną, by sprawdzić dane. — Czy zwierzętom nie zaszkodzi, że zostaną odpędzone od swoich stałych miejsc? — Nie. — Dziki wrócą już jutro, cholera by je wzięła! — wtrąciła się do rozmowy właścicielka chutoru. — Nie można się od nich opędzić! Podkopują ogrodzenie, dobierają się do kartofli! — Codziennie trzeba naprawiać ogrodzenie. Jeśli się nie dopilnuje, to zryją wszystkie grządki. Zeszłej jesieni zniszczyły 180 181 uiu^uwyiai (Ji^ci, taić} iiiuq utyiiiu ojit; anu^y: takie bezczelne, że ręce opadają, ale ruszyć ich nie wolno! Gorzej jest teraz niż za panów! — Ty się, Natalia, nie zapędzaj — zaprotestował leśniczy. — Jak to „gorzej"? — A tak — pyskowała gospodyni — za panów mój tato dawno przepędziłby te diabełne świnie! Położyłby jedną, drugą i przestałyby łazić w pobliżu chutoru. A teraz spróbuj je tknąć, to zobaczysz. Sam zaraz wypiszesz protokół — i do sądu. Może nie? — Owszem. Za zabicie zwierzęcia oddamy pod sąd. A czy w zeszłym roku nie dostałaś od leśnictwa odszkodowania za stracone kartofle? — Dostać— dostałam. — A za panów twojemu ojcu i tobie wlepiliby najwyżej parę kijów! Za panów byłaś jeszcze smarkata, a ja dobrze pamiętam, jak za dzika prali sąsiada nahajem i jeszcze mu krowę zabrali. A ty gadasz — „gorzej niż za panów!" — Że ci też język kołkiem nie stanie! Gospodyni speszyła się i umilkła, ale leśniczy nie mógł się uspokoić. — Żeby szkółki leśne uchronić przed dzikami, robimy wielokilometrowe ogrodzenia i dbamy o nie, a dla ciebie i twojego Stiepana utrzymanie w porządku płotu — to jak splunąć! Nie trzeba się lenić! Leśnictwo dało wam kawał lasu bezpłatnie. Czyż nie tak? — Zawstydziłeś mnie, Iwanie Iwanowiczu — przyznała się gospodyni. — Wybacz rozgadanej babie. Sama nie wiem, co plotę! — Niech pan jutro nie idzie na żmije — powiedział do mnie leśniczy. — Chłopcy, co z panem chodzili, pójdą w obławie. — Czy mógłbym popatrzeć, jak się przeprowadza ewidencję? — Dlaczego nie? Oczywiście. Paweł weźmie pana na swoją wieżę. Słyszysz, Pawle? — Skoro tak postanowiono, wezmę — odparł myśliwy — Teraz pojedziemy do ujścia kanału. Zanocujemy tam, a rano pójdziemy na wieżę. 182 Ewidencja zwierząt Myśliwi rozchodzili się na swoje wieże jeszcze przed świtem. Poszedłem z Pawłem i trzema innymi myśliwymi. Droga miała zaledwie dwa kilometry, ale wydała mi się bardzo długa Najpierw przedzieraliśmy się ścieżką przez gęsty las. Potem pod nogami zachlupotało błoto. Kiedy je minęliśmy, Paweł się zatrzymał i oświadczył: — Ja i Wasyl idziemy na drugą wieżęj a Mikita i Oleś tu zostaną, na pierwszej. Jeżeli pan się zmęczył, to proszę zostać z nimi. Nie byłem zmęczony; chciałem iść dalej. — No, to chodźmy, Mikita; jak tylko przyjdziemy na wieżę, damy znak latarką. Znów poszliśmy przez ciemny las. Najpierw wyszliśmy na suche miejsce, następnie błotniste, potem znów na suche. Wre- 183 W ciemnym lesie dostrzegaliśmy kontury pni. Na łące było jaśniej, ale wszystko spowijała mgła. Krzaki, a nawet ścieżkę widziałem jak przez dym. Idący przodem Paweł poruszał się wolno, macał stopą ścieżkę. Szedłem w środku, między myśliwymi, i trzymałem za pasek pierwszego, z tyłu za mój chwycił się drugi myśliwy. W ten sposób szliśmy pięć minut. Mgła robiła się coraz gęstsza. Nawet plecy Pawła widziałem jak przez mleko. W pewnym momencie zgubił on ścieżkę i wpadliśmy na krzak. — Cholera jasna! — zaklął półgłosem Paweł. — W tył zwrot, niech pan idzie za Wasylem. I proszę nie wypuszczać z rąk jego paska, inaczej się pogubimy, a tu nie wolno hałasować. Teraz pierwszy szedł Wasyl. Po dziesięciu krokach zatrzymał się i powiedział: — Pawle, chyba wszedłem na ścieżkę. Paweł wyminął mnie, przykucnął i pomacał rękami ziemię. — Jest, Trzeba iść na prawo. Wieża jest gdzieś obok. — Może i obok — zauważył Wasyl — ale w takim mleku, jeśli nosem się na nią nie natkniesz, to jej nie znajdziesz. Poszliśmy dalej. Tym razem Paweł prowadził nas dobrze. Wyciągnętą przed siebie ręką dotknął belki wieży. — Niech pan włazi za mną i trzyma się mocniej, żeby nie spaść; schody są wilgotne — powiedział i polazł gdzieś do góry. Postąpiłem do przodu i ręką wyczułem śliskie, wilgotne szczeble. Starając się trzymać ich jak najmocniej, zacząłem się wspinać. — Niech pan uważa na głowę — doszedł mnie gdzieś' z góry głos Pawła — tu jest właz i platforma. Proszę podać mi rękę! Trzymając się poręczy, przesunąłem się bokiem na prawo, po kilku krokach ramieniem wparłem się w schody i zacząłem na nie wchodzić. Tu nastąpił cud. Zaledwie przesunąłem głowę przez jasną plamę włazu — mgła zniknęła. Na poziomie mojej głowy leżały wilgotne deski drugiej platformy; od jej rogów ku górze biegły belki podporowe, za belkami widać już było wierzchołki drzew. Paweł stał na platformie i wyciągał do mnie rękę Spojrzałem w dół i nie dostrzegłem nawet własnych nóg. Mgła jak 184 wiaoczna. ~"' — Nie daj Boże chodzić w takiej mgle — powiedział Wasyl i odsapnął. — Mgła ściele się zawsze dołem — odezwał się Paweł. — Na drugiej czy trzeciej platformie już jej nie ma. Jeżeli człowiek zgubi we mgle ścieżkę, to lepiej usiąść i czekać, aż mgła całkiem zniknie. Wokół są grzęzawiska; można się utopić. Dalej wszystko było proste. Wspięliśmy się na następne cztery platformy i znaleźliśmy się w budce. W czterech jej ścianach były wycięte okienka, przy każdym znajdowała się przybita bezpośrednio do ściany deska w kształcie stolika. Nieco niżej — druga, do siedzenia. Wyjrzałem przez jedno okienko. Szczyty drzew znajdowały się znacznie niżej od budki. Las do połowy tonął we mgle, łąki w ogóle nie było widać. W świetle budzącego się świtu widniał na tle nieba las — ciemne, nierówne pasmo. Paweł wyjął z torby latarkę, wysunął ją przez okienko, dwa razy zapalił i zgasił. Gdzieś w oddali odpowiedział ogieniek. Wasyl zrobił to samo z przeciwległego okienka, w odpowiedzi zaświeciły się tym razem trzy ogniki. — Wszyscy już są na swoich miejscach — powiedział Paweł. — Teraz można zapalić. Poczekamy, aż mgła opadnie. Mgła utrzymywała się długo. Wzeszło słońce, przygrzewało, a nad łąką ciągle wisiała mleczna zasłona. Powoli zaczęły pojawiać się ciemne plamy krzaków. Po jakimś czasie ti&f > rozerwała się na strzępy, które jak obłoczki pełzły po łą" Nagle, w jednej chwili, mgła zniknęła i zalśniła łąka. — Powiał wiaterek i przepędził mgłę — w}'1 Maczył Paweł. Jl Wiaterek wpadł również do naszej budki. Trzeba że był bardzo rześki. Kurczyliśmy się z zimna, siedząc 'jeBwoich miejscach. Ruszać się, hałasować i tupać, niestety, ™ było wolno. — To drobiazg — pocieszał mnie Paweł. — Gdy " Wacje przeprowadza się późną jesienią, przed śniegiem, ^te^ ~\t fatalnie. Jesienne wiatry są tu bardzo silne. Budk* c3(l *j kołysze; przewiewa człowieka na wylot. Ścianki budki i okienka były skierowane na z^ -Irony } Maczy ^ ^^czyć 'jeBwoic , ™ był 185 gu, gucjc sicuiiai wasyi," też dostrzegłem wieżę z budką. Nasza stała pośrodku. Moje okienko wychodziło na łąkę z krzakami i na jezioro. Im bliżej jeziora, tym gęstsze były krzaki. Ńad samym brzegiem tworzyły zwartą ścianę. Okienko przeciwległe do mojego wychodziło na las. Daleko na zachodzie nad lasem wystrzeliła czerwona rakieta. — Ruszyła obława — powiedział Paweł — niech pan teraz siądzie przy wschodnim okienku. I proszę nam nie przeszkadzać, Wasyl, patrz na północ, ja będę patrzył na południe. Myśliwi rozłożyli na stolikach notesy, przewiesili przez szyję rzemienie lornetek i przygotowali się do liczenia zwierząt. Na ich nadejście czekaliśmy około godziny. Myśliwi nie odstępowali od okienek, od czasu do czasu podnosili do oczu lornetki. Nagle usłyszałem szept Pawła: '— Jest. Wyszedł rogacz! Zapominając o wszelkich środkach ostrożności, odepchnąłem niemal myśliwego i zajrzałem w jego okienko, ale nic nie zobaczyłem. — Gdzie on jest? — wyszeptałem. — Widzisz krzaki podobne do krzyża? — również szeptem odparł Paweł. — Widzę. — Głowa i rogi są od tej strony, bliższej lasu. — Przecież tam są same suche gałęzie! Paweł się uśmiechnął i powiedział cicho: — Wśród tych suchych gałęzi widać głowę. Rzeczywiście. „Gałęzie" się ruszały, wśród suchych patyków ujrzałem głowę i szerokie rogi. Jeleń wyszedł zza krzaka, wolno minął otwartą przestrzeń i zatrzymał się. Na naszą wieżę zupełnie nie zwracał uwagi. — Ogląda się — mówił szeptem Paweł. — No, wystarczy tego zajmowania mojego okienka Niech pan patrzy przez swoje. Tymczasem Wasyl coś zapisywał, nie odchodząc od okienka. — A co u ciebie, Wasyl? — Łania z jelonkiem. — Daj popatrzeć! Zwierzęta. V Musiałem usiąść przy swoim okienku, ale jak na złość nic ciekawego nie widziałem. Łania pojawiła się dopiero po kilku rriinutach. Już myślałem, że niepostrzeżenie skryła się za krzakami, gdy nagle ujrzałem ją na otwartej przestrzeni. Wolno szłL od krzaka do krzaka, a tuż za nią maszerował jelonek. Wtem zatrzymała się i spojrzała na jelonka. Natychmiast podskoczył do niej| i wlazł jej pod brzuch. Ona odstawiła tylną nogę i mały wsadził tam głowę. Widziałem dokładnie, jak kilkakrotnie tryk-nął brzuch matki i nagle zabawnie zakręcił krótkim ogonkiem. Jelonek ssał, a łania się rozglądała, wolno obracając głowę. Potem ruszyła do przodu i schowała się za krzak. Jelonek poszedł za nią. Myśliwi prawie nie odrywali oczu od lornetek, ale co chwila zapisywali coś w swoich notesach. W pewnym momencie ujrzałem niewielkie stadko sarenek i wyszeptałem: — Sarny! — Ile? — spytał szeptem Wasyl. — Pięć. — Widziałem tę grupę. Szły wolno po łące, szczypały trawę, zrywały listki z krzaków Nagle, jak na komendę, uniosły głowy, na moment zamarły, po czym puściły się biegiem przez łąkę. Pełne gracji sźarożółte figurki zwierząt ginęły na tle żółknącej już trawy. Dobrze widoczna była jedynie ich biała część wokół ogona. Jelenie i sarny szły od strony lasu na brzeg jeziora Po sarnach przeszły łosie. Najpierw przemaszerował potężny samiec, jego głowę zdobiły dwie zębiaste łopatki; po kilku minutach pokazały się dwie łosze z trzema łoszakami. Nie minęło wiele czasu, gdy ujrzałem jeszcze jedno stadko saren — dwie kozy z kożlątkami. Potem przez dosyć długi czas łąka była pusta. Myśliwi przestali notować. Nagle gdzieś zza krzaków dało się słyszeć kwiczenie i pojawiły się dziki — duże stado złożone z trzech loch z warchlaczkami. Nie zdążyłem policzyć tego drobiazgu. Lochy były ciemnobure, a prosiaczki — pasiaste. Pierwsza szła 186 187 j Świnie szły gęsiego, nie zatrzymywały się, ale też i nie spieszyły. Ostatnia prawdopodobnie popędzała drobiazg- od czasu do czas/u gwałtownie unosiła głowę i słychać było pisk małych. Starto przecięło łąkę i skryło się w krzakach. Przez sąsiednią łąjtę również przeszły dwa, mniejsze już, stada dzików. — Wyszedł sam gospodarz! — już nie szeptem, lecz półgłosem powiedział Paweł. — To jest zwierzę! Chce pan popatrzeć? Wyjrzałem przez jego okienko. Na łące, jak na obrazku,' stał potężny odyniec. Uniósł głowę i nasłuchiwał. Po obu stronach ryja w górę i w dół sterczały ogromne szable. Zwierzę stało zaledwie pięćdziesiąt metrów od budki, widziałem nawet blask słońca odbijający się w jego kłach. Dzik postał chwilę, posłuchał i majestatycznie oddalił się w gęstwę krzaków. — To już wszystko — powiedział cicho Paweł — dziki przeszły, to znaczy że obława jest blisko. Dziki nie odchodzą od niej daleko. Zawsze idą ostatnie ze zwierząt. Pierwsze uciekają jelenie i sarny. Są najczujniejsze, a dziki tak przyzwyczaiły się do ludzi, że czasami wycofują się już na ich oczach. Z lasu wyszli ludzie idący w obławie Szli tyralierą, w odległości pięćdziesięciu metrów jeden od drugiego. Byli tu mężczyźni, kobiety i podrostki. Od strony północnej budki zabrzmiał dźwięk rogu. Tyraliera załamała się. Ludzie wyszli na ścieżkę i ruszyli w stronę wzywającego rogu. — Chodźmy też — powiedział Paweł. — Ewidencja skończona. U ujścia kanału, gdzie zebrali się ludzie z obławy, czekały na nas łodzie. Część już odpłynęła. Teraz wszyscy rozmawiali, śmiali się. Byli tu Mikołka, Michałko i Wasylko. Gdy mnie spostrzegli, od razu podeszli. s — Dzień dobry, wujku, Ty też pracowałeś przy ewidencji? — To, że byłem zwykłym widzem, nieco chłopców rozczarowało. Ale natychmiast zapomnieli o tym i jeden przez drugiego zaczęli opowiadać, jak przed Michałką uciekał zając, Mikołce spod nóg wyleciały głuszce, a Wasylko widział puchacza: ptak siedział 188 t— Nie bujasz? — surowo spytał Paweł. — W którym rewirze^ widziałeś puchacza? W dwieście pięćdziesiątym drugim — odparł obrażony Wasylko. — Nie mam co bujać. Szedłem wzdłuż trzeciej przecinką. Tam jest stara jodła. Właśnie na niej siedział ten puchacz, aweł zapisał sobie, co usłyszał od chłopca, i powiedział: Sprawdzę. Jak nie bujasz, dostaniesz cukierków! —\ Nie potrzebuję pańskich cukierków! Wszystkich uważacie za kłapczuchów! — i Dobrze już, dobrze! Nie obrażaj się — roześmiał się Paweł. — Nie uważam wszystkich za kłamczuchów, ale pośród was niejeden taki się znajdzie! Lubicie przesadzać! — Wujku — spytał Mikołka — pójdziemy jutro szukać żmij? — Ja pójdę na pewno, ale czy wy, tego nie wiem. — Oczywiście, że pójdziemy! Gdzie będzie zbiórka, koło mostka? Tam, gdzie za pierwszym razem? — Niech będzie tam — zgodziłem się. — O dziewiątej. Ale w razie deszczu polowania nie będzie. — Dobrze! — powiedział Michałko. — Powiemy wszystkim chłopcom! Leśniczy Iwan Iwanowicz zebrał od myśliwych dane ewidencyjne i podsumował ogólny wynik. Na sprawdzonym odcinku zauważono, siedem jeleni, piętnaście łosi, dziewięć saren i pięćdziesiąt dzików. — To dużo czy mało? — spytałem leśniczego. — W tym rewirze mogłoby być więcej zwierza — odparł wymijająco leśniczy. Zdradzieckie błota Na zbiórkę przy mostku przyszło zaledwie dziewięciu chłopców. — Niektórych nie puściły matki — powiedział Mikołka — boją się że żmije mogą ich pokąsać Innym już się znudziło. Przecież, wujku, nie podchodzisz od razu, a stać i patrzeć, jak ucieka żmija — to nieciekawe Żebyś tak pozwolił nam je przytrzymać, byłoby o wiele ciekawiej Może spróbujemy, co? Jeszcze raz jak najsurowiej zabroniłem chłopcom zbliżać się do żmij. Mikolka od razu zmarkotnial, ale nie dyskutował Tak jak za pierwszym razem, ustawiłem chłopców w tyralierę i rozpoczęło się polowanie. Teraz było mi dużo łatwiej: tyraliera składała się z trzech grup. Michalce pozwoliłem samemu szukać żmij. Mniej ludzi (zwłaszcza jeżeli są to hałaśliwi chłopcy) — to 190 ua poiacn zwierząi........ Słyszeliśmy, jak za krzakami na błocie kwakały kaczki, a w wodzie chlupały się jakieś inne zwierzęta. Gdy wyszliśmy ku przejściu przez błoto, z trawy wyskoczyła dzika kaczka; Wydawała niespokojne dźwięki, unosiła się nad trawą, siadała na ziemię, trzepotała się na niej, jak gdyby nie miała siły lecieć dalej. Chiopcy zamarli na swoich miejscach; żaden nie pobiegł rza n