15362

Szczegóły
Tytuł 15362
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15362 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15362 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15362 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Hubert Kolano Sakwa czarodziejki #1 (Echa Achelonu) – Wpuścił byś tu trochę powietrza, stary – huknęła krzątająca się po karczmie kobieta. – Oddychać nie ma czym. – Gadałem, żebyś tego kapuśniaku nie robiła – odburknął, wychylając się z kuchni, potężny mężczyzna przepasany pokrytym plamami we wszelkich znanych i nieznanych barwach, fartuchem. – Nie pyskuj przy gościach! – wrzasnęła białogłowa. W karczmie zapadła cisza. Goście przypomnieli sobie nagle o półmiskach pełnych strawy, stojącymi przed nimi. W obawie, że gdy posiłek wystygnie, nie będzie już tak ponętny dla podniebienia jak ten dymiący, zabrali się żwawo do absorbującej czynności rozrywania sztuk na mniejsze kawałki, bardziej zdatne do przełykania. – Nie rycz tak, bo klientów wystraszysz! – karczmarz nie pozostał dłużny. – Coś ty powiedział? – syknęła kobieta rozglądając się po sali. – Nic godnego uwagi. – Myślisz, że nie słyszałam? – Czemu więc krzyczysz, jeśli nie masz problemów z uszami, kobieto? – karczmarz mocował się z okiennicami. – Przeklęte okna... wiecznie się zacinają. – Gdybyś dbał o obejście, wszystko działało by jak należy. Ale ty wolisz piwsko żłopać i dziewki obłapiać, stary dziadu – gospodyni zatrzęsła się, jakby wypiła właśnie jeden ze sławetnych naparów znachorki mieszkającej w pobliskim lesie, po których nikt jeszcze nie ozdrowiał ani nie odnalazł jedynej miłości, wielu za to spotkało się z duchami przodków. – Zazdrości, bo jej od lat już nikt nie odważył się tknąć – ni to do siebie, ni do siedzącego przy oknie elfa mruknął karczmarz. – Gościom piwa trza nalać – kobieta wymachując bojowo ścierką odpędziła męża od okiennic. Niepomna delikatności jaka cechuje ród niewieści, rozwarła je jednym, acz precyzyjnym niezwykle, uderzeniem. – Nie gorączkuj się tak, mości gospodyni – owiany niespodziewanie falą mroźnego powietrza elf włączył się do wymiany zdań. – Coż w tym złego, że mężczyzna zabawi się od czasu do czasu? – Nie wtrącaj się, cudaku! Bo zaraz, razem z tym darmozjadem, będziesz swawolił na zewnątrz. Elf nie miał zamiaru dyskutować z białogłową zdolną gołymi rękami wyłamać okiennice. Owinął się szczelnie opończą i wrócił do jedzenia. Siedzące przy ławie w kącie krasnoludy zarechotały. – Mężczyzna, psia jego mać... – zadrwił ten z długą po kolana, czarną jak smoła brodą. – Ciekawe, która dziewka taką chuć poczuła, żeby się z ostrouchym gzić? – ryknął drugi, właściciel imponującego owłosienia, dzięki któremu nieraz już był celem myśliwych zasadzających się na lisa. – Ani chybi ta wariatka cośmy ją w lesie spotkali – domyślił się trzeci z krasnoludów. – Nawet na Guntera się rzuciła. – Zawrzyj jadaczkę, Bartosz! – Gunter grzmotnął pięścią w ławę. – Sam żeś się na nią rzucił. – Boć bronić cię chciałem. W pierwszej chwili tom myślał, że demon jaki kompana mi porwać umyślił. – Potrafię się obronić, choćby i przed demonem, bez twojej pomocy – krasnolud kiwną głową w kierunku równego mu wzrostem toporzyska, spoczywającego pod ścianą. – A po tym, jak żeś ją pałką potraktował, jeszcze bardziej jej się w tej łepetynie może poprzewracać. – Eee tam – Bartosz machnął ręką. – Moja pałka nikomu jeszcze rozumu nie odebrała. Albo go przywraca, albo sprawia, że już nie potrzebny – pochwalił się. – Słusznie prawi – pokiwał głową rudobrody. – Gospodarzu! Nalej nam jeszcze tych kozich szczyn, które piwem nazywasz, a żwawo bo rozgrzać się muszę. Ta twoja baba zaziębić nas chyba umyśliła. – Dla mnie wina, gospodarzu – dorzucił trzęsący się elf, zgrabiałymi palcami maczając dziczyznę w tężejącym sosie. – Wino, psia jego mać – Gunter splunął z obrzydzeniem. – Łyknąłem razu pewnego wina „Siarą” zwanego. Trzy dni po tym z łoża zwlec się nie mogłem. A brzuch wyczyściło za wszystkie czasy. – Boś głupi – skwitował Bartosz. – Jakby ci elf naszczał do dzbana i sokiem z malin koloru przydał, też byś wypił? – Ostawcie, panowie – uspokajał karczmarz, stawiając na ławie wypełniony po brzegi dzban. – Każdy dostanie to co lubi, po co od razu kłótnie wszczynać. – Słyszałeś Bartosz? Mówiłem ci, żebyś się zachowywał jak krasnoludom przystoi, kiedy jesteśmy między obcymi – pokiwał palcem rudobrody. – Wstyd się z tobą w towarzystwie pokazywać. – Światowiec się znalazł. Ty Everyk opowiedz coś wyczyniał w ostatniej oberży – odciął się Bartosz. – Wtedy obaczymy z kim się wstyd pokazywać. – Tam była inna sprawa. Ten rycerzyk obraził mnie i mój ród. – Ród? – Bartosz wyglądał na zaskoczonego. – Przecie... – Cicho Bartosz – wtrącił się Gunter widząc jak Everyk rozgląda się za swoim młotem. – Tak mu się tylko wymknęło – podsunął kompanowi kufel. – Masz napij się. Trzeba było wszystko wyjaśnić przy piwie, zamiast od razu wbijać mu głowę w ramiona. Skąd miał wiedzieć żeś rzeczywiście bękart. – Coś ty powiedział?! – ryknął Everyk zrywając się. – Spokojnie, panowie – zaniepokoił się karczmarz – Dolać jeszcze piwa? – Dawaj – przytaknął Bartosz ciągnąc rudobrodego za rękaw. – A ty siadaj. Sprawa już raz była wyjaśniana, nie wracajmy do tego. – Jak widzę za słabo wyjaśniłem – Everyk ochłonął nieco. – Wyjaśniłeś dostatecznie – zapewnił Bartosz. – Prawda, gospodarzu? – Bez cienia wątpliwości – energicznie przytaknął karczmarz. – Długo zamierzacie zaszczycać nas swoją obecnością, mości panowie? – Widzisz coś narobił najlepszego? – mruknął Gunter. – Będzie ubaw jak nas z gospody wyrzucą. Wtedy z twojej skóry zrobię sobie odzienie, żeby nie zamarznąć gdzieś na rozstaju. – Nie martw się, człowieku. On już będzie spokojny. Zadbamy o to – zapewnił Bartosz głaszcząc czule solidną pałkę z dębowego drewna. – Gospodarzu, co z winem? – przypomniał o sobie elf. – Już niosę – karczmarz podbiegł do beczki. – Wybacz zwłokę, mości elfie. – Do ognia byś dorzucił, jeśli nie chcesz byśmy się w sople lodu pozmieniali. Rzeczywiście w gospodzie było zimno, a drwa w kominku już dogasały. – Stara, przynieś ze dwie kłody, goście marzną po tym, jak okno rozwarłaś bez zastanowienia. – To zawrzyj, dziadu i nie gardłuj – dobiegł głos z kuchni. Po chwili pojawiła się gospodyni. Rozgarnęła pogrzebaczem popioły i ułożyła na palenisku bal grubości męskiego ramienia. Widać było, że drewno dobrze wysuszone, bo już po kilku chwilach zajęło się płomieniem. Krasnoludy nie zastanawiając się długo, ustawiły ławę naprzeciw kominka i rozsiadły wygodnie wyciągając zmarznięte dłonie w kierunku ognia. – Od razu przyjemniej – uśmiechnął się Everyk. – Nie macie tu jakiegoś barda, który by nam czas pieśnią o bohaterach zajął? – Był jeden, ale za rozrywkę winem kazał sobie płacić, a że po tym jak przyjął zapłatę nie sposób było zrozumieć co bełkocze, wywaliłem darmozjada na zbity pysk. Miał zresztą ograniczony repertuar i cały czas o miłości śpiewał. Prawda, że dziewek wtedy pełno w gospodzie bywało, ale na to znów żona moja krzywo patrzała. – A te dziewki zjawiają się czasem? – z nadzieją w głosie zapytał Bartosz. – A jakże, ale nie w taką pogodę. – To może much trochę byś znalazł? – Gunter utkwił w karczmarzu błagalne spojrzenie. – W taki mróz? Gdzie ty, mości krasnoludzie muchy w zimie widział? – wykrzyknął gospodarz zaskoczony. – Po co ci muchy? – zapytał tknięty nagłym przeczuciem. – Kiedy, swego czasu, utknęliśmy w pewnej zapadłej dziurze, gdzie nawet o rycerzyka z niewyparzoną gębą było trudno, Everyk wymyślił zabawę przednią, do której owad bojaźliwy jest potrzebny, mucha najlepiej bo szybka. Kiedy takowa zaraza siada gdzieś, na komendę, dwóch graczy rzuca młotem tak, by robala utrupić. Kto pierwszy sztuki tej dokona wygrywa. Dla urozmaicenia można stosować opaskę na oczy, ale zdarza się graczom przy tym ucierpieć, więc nie wszyscy chętni do takowej rozrywki. Karczmarzowi legion mrówek przemaszerował po plecach. Dziękował w duchu bogini Koleinie, że przywiodła do niego krasnoludów właśnie teraz, nie czekając na wiosnę. – Nie ma much – zapewnił na wszelki wypadek raz jeszcze. – Ani żadnego innego robactwa. – Wielka szkoda – zasmucił się krasnolud. – Będziemy widać w milczeniu siedzieć. Chyba że... – ożywił się nagle. – Gospodarzu, myszy może po piwnicy hasają? Też by się nadały. – Nie! – wykrzyknął karczmarz przerażony wizją krasnoludzkich zawodów w swojej oberży. – Nie ma myszy! Pomarły wszystkie jesienią, kiedy stara rozlała w kuchni zupę, którą według przepisu matki swojej, żmii przeklętej – ściszając głos, rzucił niepewne spojrzenie na drzwi kuchenne zza których dochodziły odgłosy krzątaniny – uwarzyła. Nikt tego kleistego wywaru nie chciał żreć, nawet kot, jak tylko powąchał breję, uciekał jakby go sfora wściekłych psów kowala goniła. Zanim zdążyła zetrzeć, myszy się nazłaziło. Czepiły się i padły. Ale i od nich kot uciekał. Zakopałem ścierwo głęboko w lesie, bo to wiadomo jaka zaraza w garze siedziała? – A to mięso cośmy dzisiaj jedli, nie jest przypadkiem czymś zatrute – Gunter popatrzył podejrzliwie na swoją miskę. – Spokojnie, mości krasnoludzie. Jedzenie dla gości tylko ja przyrządzam. Gdzież bym śmiał zdrowie i życie przyjezdnych narażać? – Widać, że dobry z ciebie gospodarz, ale o rozrywki nie dbasz. Co to za karczma gdzie ani barda, ani much, ani nawet gryzoni zwykłych nie ma? – Czasy ciężkie, mości krasnoludzie. Drogi zniszczone, śniegiem przysypane a i bandytów co na podróżnych napadają nie brakuje, to mało kto zagląda i zarobek marny. Aż dziw że na żadnego rozbójnika żeście nie trafili, skoro jak mówicie od Dorgnes idziecie. Gunter parsknął. – Właściwie to chyba spotkaliśmy – Bartosz uśmiechnął się pod wąsem. – Chyba? W takim razie to nie byli zbójnicy. Nie uszli byście cało. – Ja tam nie wiem, nie przedstawili się. – wzruszył ramionami krasnolud. – Nie prowadziliśmy zresztą długiej konwersacji. Bojaźliwi jacyś byli – dodał Gunter. – Nie dziwota – wtrącił się Everyk. – Zacząłeś ze strachu ryczeć jak niewyżyty łoś, to i z nich dusza wyszła. – Bo zaszli mnie od tyłu. Skąd miałem wiedzieć czy to Bartosza nie naszło znowu i cnoty nie chce mnie podstępnie pozbawić? – Zaraz cię durnego łba pozbawię, nie cnoty, psi bobku! – krasnolud z błyskiem w oczach uniósł pałkę. – Spokój! – szarpnął Bartosza Everyk. – Zachowywać się mieliśmy przystojnie. A za twoją cnotę złamanego szeląga bym nie dał – spojrzał na Guntera. – Policzymy się w drodze – pogroził Bartosz. – Ale twarzą w twarz? – upewniał się Gunter. – Zatłukę go! – pałka znów górowała nad towarzystwem. – Dość tego! Uspokoić się obaj. Bo ze mną będziecie mieli do czynienia. Groźba Everyka podziałała niezawodnie. Gunter i Bartosz usiedli bez słowa z obrażonymi minami. Karczmarz wyjął zza fartucha chustę i otarł spocone czoło. W chwilach jak ta żałował, że nie posłuchał ojca i nie został strażnikiem w grodzie jakim. I zarobek pewniejszy i praca spokojniejsza. Wolałby chyba pętać nogi źle postawionym kobyłom, niż być zdanym na łaskę trójki nieprzewidywalnych krasnoludów. Choć z drugiej strony... – I co dalej z tymi zbójcami – przypomniał. – Co ma być? – podjął Everyk. – Gunter narobił wrzasku i odskoczył ze zwinnością jakiej po zającu można by się spodziewać, a nie po takim piwożłopie. Jak tamci zobaczyli jego wyszczerzone zęby na tle toporzyska, które miał na plecach postanowili udać się w kierunku przeciwnym do naszego. Nawet nie zdążyli powiedzieć czego chcą. – Widok zaiste musiał być straszny – przyznał karczmarz. – Zapewniam cię, że jest się czego bać – Gunter wypiął dumnie pierś – Ja i mój topór niejednego już wroga o tym przekonaliśmy. – Wierzę. – Piwo się skończyło – zakomunikował Bartosz wciskając opróżniony dzban w ręce karczmarza. – Już nalewam. Może macie ochotę spróbować napoju z beczułki, którą chowam na specjalne okazje? – Masz coś lepszego a poisz nas szczynami? – oburzył się Gunter. – To w trosce o sakiewki waszmościów – wyjaśnił karczmarz pospiesznie. – Moja beczułka ma odpowiednią do jakości cenę. – O sakiewkę się nie martw – uspokoił gospodarza Everyk. – Ci, jak powiadasz, zbóje zgubili jedną podczas spotkania z Gunterem. – Właściwie to zgubili jednego ze swoich – uściślił Bartosz. – A razem z nim sakiewkę. – Potknął się o jakiś korzeń, czy nogi odmówiły mu posłuszeństwa, dość, że nie był wystarczająco szybki – wyjaśnił widząc wielkie oczy karczmarza. – A kiedy dobiegł do niego Gunter, nie mógł się zdecydować w którą stronę uciekać to i został z nami. Uśmiech jaki pojawił się na twarzy Guntera sprawił, że mężczyzna wolał nie dociekać szczegółów i skupił całą uwagę na napełnianiu naczynia złocistym płynem. – Nalej też, gospodarzu, wina ostrouchemu, coś nieśmiały i nie upomina się – Bartosz przypomniał sobie o elfie. Wszystkie spojrzenia skierowały się pod okno. – Usnął? – przerwał ciszę Gunter. – Hej, ostrouchy! – zawołał Bartosz – Co tak sam siedzisz? Chodź tu do ognia, ogrzej się nieco. Nie zjemy cię przecie. – Elfy są niejadalne, bałwanie – skrzywił się Everyk z obrzydzeniem. – Toż mówię. Słyszałeś elfie? Jesteś niejadalny. Możesz się do nas przyłączyć bez obawy. Smukłe ciało elfa, owinięte opończą trwało nieruchomo, oparte o ścianę. Głowa opadła na piersi. – Zmęczony pewnie – domyślił się Bartosz. – Nie dziwota – przytaknął Gunter.- Co za pomysł, żeby takie chuchro w zamieci przez zaspy się przedzierało? Zasypać go przecie mogło. – Coś blady – zauważył Everyk. – Myślisz, że to niedobrze? – Bartosz rozgarnął palcami brodę. – Nie wiem, po ostrouchych wszystkiego się można spodziewać. Może u nich to normalne? – Przedtem wyglądał jakoś inaczej. – Ja tam nie wiem, nie przyglądałem się zbytnio. A jeśli zamarzł? – Co ty? Przecie ogień się pali a on owinięty w szmatę. – Licho go wie. Toż to elf przecie. Delikatny. A siedzi już pod tym oknem czas jakiś – Gunter spojrzał an elfa badawczo – Sprawdzić by może. – Sam sprawdzaj, jak żeś taki chętny – mruknął Bartosz. – Ja się ostrouchego nie tknę. Kiedyś pryszczów na życi od tego dostałem. – Coś ty elfowi życią... – zainteresował się Gunter. – Spokój! – przerwał Everyk, zanim Bartosz zdążył zamachnąć się pałką. – Idź ty, jak żeś wymyślił. Gunter bez pośpiechu zsunął się z ławy. Dla dodanie sobie otuchy pociągnął długi łyk piwa. – Niezłe – kiwną głową z uznaniem. – Tak jak mówiłem – uśmiechnął się karczmarz, rad że utrafił w krasnoludzkie gusta. – Co się tak ociągasz? – popędził kompana Bartosz. – Nie ociągam się, tylko obmyślam jak podejść, żeby go nie przerazić, na wypadek gdyby nie był zamarznięty. – I coś wymędrkował? Gunter nie odpowiedział. Chwycił pewnie w dłonie swój topór o podwójnym ostrzu. Po chwili namysłu zawiesił go na plecach a do ręki wziął kufel. – Everyk! Ubezpieczaj tyły – rzucił i rozważnie stawiając kroki ruszył w kierunku elfa. Ten, jak się okazało, nie zdążył jeszcze zamienić się w sopel. – Dycha – obwieścił krasnolud, przyglądając się uważnie szpiczasto zakończonej małżowinie. – Obrzydliwe. – Spróbuj go obudzić – polecił Everyk. Gunter dotknął niepewnie ramienia śpiącego i natychmiast wycofał rękę. – Nie da rady – sapnął z niewyraźną miną. – Mocniej musisz. Tak to dziewkę możesz pieścić – zmarszczył brwi Everyk. Krasnolud rozejrzał się po obecnych. – Ale żebyś nie miał do mnie pretensji jak coś mu się stanie... – Budźże go wreszcie! – zdenerwował się Everyk. – Piwo czeka. Nie myśląc wiele, Gunter grzmotnął kuflem o ławę, tak że jego zawartość wystrzeliła szerokim strumieniem pod sklepienie. – Wrrrrrrrrrrrrrrr!!!!! – ryknął na całe gardło, szczerząc pożółkłe zębiska. Poskutkowało. W fontannie pachnącego deszczu elf otworzył oczy. Na widok wykrzywionej straszliwym grymasem, ogorzałej twarzy demona z ogromnymi uszami ze stali, próbował zerwać się od stołu, ale nogi zaplątały się w poły opończy. Wymachując bezradnie rękami starał się bez powodzenia odzyskać równowagę, bełkocząc coś niezrozumiale. Z głuchym stęknięciem zwalił się do tyłu i uderzył głowa o posadzkę. – Coś najlepszego narobił, psi bobku? – zapytał grobowym głosem Bartosz. – Miałeś go obudzić a nie zabić. Czy ty widzisz różnicę? – Jak żeś taki mądry, czemuś sam go nie budził? – Nawet do przystani nie zdążył dojść – skwitował Everyk. – Zawsze wiedziałem, że z elfami coś jest nie tak. Gospodarzu, piwa. Tylko tego lepszego. Musimy wypić za ostrouchego. – Co tu się dzieje, do ciężkiej cholery? – z kuchni wybiegła zwabiona hałasem żona karczmarza. Karczmarz po raz kolejny napełnił kufle. Krasnoludy rzucając ukradkowe spojrzenia na kobietę oglądającą elfa przepłukały gardła. – Żyje – powiedziała gospodyni, wzdychając z ulgą. – Pomóżcie mi go podnieść. Razem z mężem uniosła ciało i złożyła je na ławie. – Co mu zrobiliście, bandziory? Wszyscy spojrzeli w stronę drzwi oberży, w których ukazała się kobieca postać. – Patrz Gunter jaka napalona. Nawet tu cię znalazła – ucieszył się Bart