15361
Szczegóły |
Tytuł |
15361 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15361 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15361 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15361 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Higgins Jack
Czas zemsty
1
Topi� si� w czarnym bajorze. D�onie pot�pie�c�w �ci�ga�y go w d�, a jednak
kopi�c i szarpi�c si�,
wywalczy� sobie drog� ku powierzchni. Potwornie bola�a go g�owa. Spr�bowa�
krzycze�, ale gdy
otworzy� usta, zala�a je woda. W�wczas ukaza�o si� nik�e �wiate�ko. Ja�nia�o
coraz mocniej, a�
wreszcie wyrwa� si� nad powierzchni� i zn�w zaczerpn�� powietrza.
Le�a� na plecach w ka�u�y obok kilku przepe�nionych blaszanych pojemnik�w na
�miecie. Woda by�a
wstr�tna i t�usta. Na chwil� przymkn�� oczy. Gdy wreszcie otworzy� je ponownie,
ujrza�, �e znajduje
si� w w�skim zau�ku, mi�dzy dwiema �cianami z o�lizg�ych cegie�. Dociera�o tu
s�abe, rozproszone
�wiat�o latarni ulicznej, stoj�cej o par�, st�p dalej przy g��wnej drodze.
Deszcz la� si� strumieniami. Na twarz pada�a mu czysta, ch�odna woda, ale on
ka�d� kropl� odczuwa�
jak u��dlenie i nie potrafi� domy�li� si�, dlaczego tak si� dzieje. Nie pami�ta�,
kim jest, jak to si� sta�o,
�e le�y na plecach w zau�ku, a tak�e czemu boli go twarz, gdy padaj� na ni�
krople.
Spr�bowawszy usi���, przekona� si�, �e ma d�onie skute w ki�ciach, stopy
natomiast bez but�w. Z
jakiego� dziwnego powodu wcale mu to nie przeszkadza�o. Nie odczu� niepokoju,
tylko lekkie
zdziwienie. Zmarszczy� brwi, pr�buj�c si�
skoncentrowa�. Nic z tego; mia� w g�owie zupe�n� pustk�, j je�li nie liczy�
nieustannego b�lu,
pulsuj�cego tu� nad prawym okiem.
Poruszy� ramionami i poczu�, �e przez marynark� przes�cza mu si� a� do sk�ry
woda - zimna,
przejmuj�ca i uparta jak �mier�. Potoczy� si� po bruku pr�buj�c wsta�, ale
zbrak�o mu si�, a ca�e jego
cia�o zawy�o b�lem tysi�ca um�czonych nerw�w.
Niezdarnym ruchem wyci�gn�� r�ce, uchwyci� si� kraw�dzi jednego z pojemnik�w i
d�wign�� na nogi.
Przez chwil� sta� tak, chwiej�c si� w miejscu i w�wczas poczu� straszliwy b�l
brzucha. Opar� si� o
mur i gwa�townie zwymiotowa�.
Odwr�ci� si� od �ciany i natkn�� na nast�pny pojemnik na �miecie. Us�ysza�
piekielny wrzask
pot�pie�ca. Spo�r�d odpadk�w wyskoczy� kot i pomkn�� w ciemno�ci. Uciekaj�c
potr�ci� pokryw�
pojemnika, kt�ra zako�y-sa�a si� i wiruj�c jak b�k, z brz�kiem pad�a na bruk.
W w�skim zau�ku ha�as odbija� si� echem od �cian, zmieszany z potwornym
wrzaskiem uciekaj�cego
kota. I nagle cz�owiek przestraszy� si�. Przypomnia� sobie, kim jest, jak to si�
sta�o, �e le�y tu, w
zau�ku, skuty kajdankami. Ale przypomnia� sobie te� w jednej chwili to
najwa�niejsze. Kto� zosta�
zamordowany, a wszystko wskazywa�o, �e on jest sprawc�.
Ogarn�a go panika. Ruszy� przed siebie zau�kiem, oddalaj�c si� od g��wnej drogi,
szed� w samych
skarpetkach, potykaj�c si� bole�nie. Skr�ciwszy za rogiem znalaz� si� pod
staromodn� latarni�
gazow�, przymocowan� do �ciany wysoko nad jego g�ow�. Po drugiej stronie zau�ka
znajdowa�y si�
drzwi, a nad nimi zniszczony szyld z napisem: H. JOHNSON I SYN - BLACHAR-STWO.
Podszed� szybko do drzwi, ale straci� tylko czas. U g�ry i u do�u by�y zamkni�te
na pot�ne �a�cuchy.
Par�
st�p dalej dojrza� okno. Szybkim ruchem ramienia wypchn�� szyb� i pocz��
wymacywa� zasuwk�. W
chwil� p�niej sta� ju� w ciep�ej ciemno�ci.
Z zewn�trz s�czy�o si� nik�e �wiat�o gazowej latarni. me posun�� si� naprz�d,
pr�buj�c przenikn��
wzrokiem ciemno�ci. Oczywiste by�o, �e znalaz� si� w warsztacie. �cian� sta�y
arkusze blachy, a
pod�og� za�cie�a�y uszkodzone drzwi, b�otniki i zderzaki samochodowe. Podszed�
do stoj�cej na
�rodku �awy i nagle przebieg� go dreszcz podniecenia: ujrza� wielk� gilotyn� do
ci�cia metali,
przymocowan� solidnymi sworzniami na jednym z ko�c�w �awy. Wsun��
r�ce pod
n� i u�o�y� stalowe ogniwa, ��cz�ce kajdanki, na dolnym ostrzu maszyny.
Rozsun�� d�onie tak daleko,
jak tylko si� da�o, i pochyli� tu��w nad d�wigni� gilotyny. Poczu�, jak pot
sp�ywa mu po czole,
g��boko zaczerpn�� powietrza i nacisn�� z ca�ej si�y. Ostrze przeci�o metalowe
ogniwa r�wnie �atwo,
jak drut mas�o. Gdy zrobi� krok do ty�u, r�ce mia� wolne.
Szybko zbada� metalowe szafki stoj�ce w jednym z k�t�w pomieszczenia. Wi�kszo��
by�a
pozamykana na k��dki, ale jedna otworzy�a si�, ledwie jej dotkn��. Wewn�trz
znalaz� blaszany kubek,
zat�uszczony kombinezon i par� but�w roboczych ze stalowymi czubkami. Usiad� na
brzegu �awy i
naci�gn�� je. By�y o numer za du�e, mimo to szybko je zasznurowa� i podszed� do
okna.
Na zewn�trz panowa� spok�j. Przez chwil� przys�uchiwa� ule, jak deszcz b�bni po
ziemi, a od strony
g��wnej drogi dobiegaj� przyt�umione odg�osy ruchu ulicznego. Przerzuci� nog�
przez parapet i
wygramoli� si� do zau�ka.
Gdy zamyka� podnoszone do g�ry okno, us�ysza� ostry g�os z ciemno�ci:
- Nie ruszaj si� z miejsca!
W kr�gu �wiat�a latarni ukaza� si� m�ody posterun-
kowy, okryty peleryn�, po kt�rej sp�ywa�y strumienie deszczu. Policjant
wyci�gn�� r�k�. Cz�owiek
poruszy� si� z lekka,�wiat�o pad�o wprost na niego, a posterunkowy zamar� w
miejscu. Jego twarz
zblad�a, po czym z��k�a chorobliwie, a w oczach pojawi�o si� nag�e przera�enie.
- M�j Bo�e, to Martin Shane! - powiedzia�.
Shane nie da� mu najmniejszej szansy. Praw� stop� wymierzy� policjantowi
pot�nego kopniaka,
trafiaj�c stalowym czubkiem buta tu� pod kolanem. Posterunkowy wrzasn�� i
polecia� do ty�u, a� opar�
si� plecami o mur. Z oczu pociek�y mu �zy b�lu, zacz�� niezdarnie gmera� jedn�
r�k� w poszukiwaniu
gwizdka. Shane wymierzy� mu cios pi�ci� w nie os�oni�ty podbr�dek, odwr�ci� si�
i pobieg� w stron�
g��wnej ulicy.
Zegar na oknie sklepowym wskazywa� godzin� sz�st� trzydzie�ci. By�a to pora, gdy
p�nym
jesiennym wieczorem ulice s� nieomal puste. Robotnicy dotarli ju� do swych dom�w,
a ludzie
poszukuj�cy rozrywki jeszcze nie wyszli. Shane zagapi� si� bezmy�lnie na
�wiec�ce wskaz�wki zegara
i, nagle poczu� wzmagaj�cy si� b�l g�owy. Zawr�ci� i na �lepo pobrn�� przed
siebie.
B�l dr�czy� go jak �ywa istota, a chodnik zdawa� si� ci�gn�� w niesko�czono��.
Szed�, ocieraj�c si� o
�cian� i niepewnie zataczaj�c na boki, jak cz�owiek pijany. Wiatr siek� go po
twarzy, a krople deszczu
uderzaj�c piek�y jak �ruciny. Dotar�szy do jasno o�wietlonego okna zatrzyma� si�
i zajrza� do �rodka.
Za oknem sta�o wysokie lustro; z tafli wyjrza� na niego cz�owiek.
Czarne w�osy oblepia�y wysokie czo�o. Jedno oko mia� na wp� zamkni�te, praw�
stron� twarzy
spuchni�t� i zniekszta�con� pot�nym purpurowym siniakiem. Usta by�y zmia�d�one
uderzeniem,
koszula na przodzie zalana krwi�.
Z jakiego� powodu u�miechn�� si� i tamt� straszliw� twarz wykrzywi� grymas
bolesnego u�miechu.
Gdy si�
odwraca�, w�a�nie przechodzi�a jaka� para. Us�ysza�, jak wstrz��ni�ta kobieta
nagle chwyta oddech, a
potem wy-buchn�a mi�dzy id�cymi o�ywiona rozmowa. Szybko przeszed� na drug�
stron� drogi i
znikn�� w w�skiej bocznej uliczce.
Szed� przed siebie tak szybko, jak zdo�a�, skr�caj�c z ulicy w ulic�, oddalaj�c
si� coraz bardziej od
centrum miasta. Okolica stopniowo zmienia�a sw�j charakter, a� wreszcie znalaz�
si� w staromodnej
dzielnicy mieszkaniowej, z wznosz�cymi si� naprzeciw siebie w nocnych
ciemno�ciach, chyl�cymi ku
upadkowi wiktoria�skimi domami. Ulica wysadzana by�a drzewami kasztanowymi,
chodniki �liskie
od za�cielaj�cych je li�ci. Par� razy potkn�� si� i prawie upad�, a za ka�dym
razem musia� dla
odpoczynku oprze� si� o murki ogr�dk�w.
Latarnie uliczne ci�gn�y si� daleko w mrok i Shane brn�� z bolesnym wysi�kiem
od jednej plamy
��tego �wiat�a do nast�pnej. Gdy przystan�� na ko�cu kt�rej� z ulic, cisz�
zak��ci�o uporczywe
dzwonienie. Zza rogu wyjecha� samoch�d policyjny i skierowa� si� w jego stron�.
Da� nura za furtk�
ogrodow� i przycupn�� za �ywop�otem, dop�ki w�z nie przejecha�. Kiedy d�wi�k
dzwonka ucichn�� w
dali, cz�owiek wyszed� z ogrodu i stan�� na rogu ulicy.
Deszcz nagle zmieni� si� w ulew�, strumienie odbija�y si� od chodnik�w jak
srebrzyste pr�ty. Podni�s�
ko�nierz kurtki i zacz�� si� w desperacji rozgl�da�. Wreszcie dostrzeg� w mroku
wznosz�cy si� po
drugiej stronie ulicy ciemny masyw ko�cio�a.
Potykaj�c, si� przeszed� w poprzek pust� ulic� i pchn�� �elazn� bram�. Ust�pi�a
skrzypi�c. Shane
wszed� na dziedziniec. Przez ogromny witra� przes�cza�o si� �wiat�o, rzucaj�c
prostok�tne cienie na
nagrobki przyko�cielnego cmentarza. Gdy wszed� na schody prowadz�ce do g��wnych
drzwi, ust�pi�y
g�adko i bezg�o�nie,
jakby zapraszaj�c go do �rodka. Wkroczy� do ko�cio�a.
By�o tam cicho, bardzo cicho... Sta� na ko�cu nawy, spogl�daj�c przez ca�� jej
d�ugo�� na o�tarz i
zapalon� wieczn� lampk�. Z jakiego� niejasnego powodu ruszy� przed siebie,
wpatrzony w lampk�.
Wydawa�o mu si�, �e jej �wiat�o na przemian ro�nie i zmniejsza si�. Zamkn�� na
chwil� oczy i
zaczerpn�� powietrza.
Cichy g�os z irlandzkim akcentem zapyta�:
- Przepraszam, czy pan si� dobrze czuje?
Shane odwr�ci� si� natychmiast. Z lewej strony znajdowa�a si� niewielka kaplica,
z na wp�
uko�czonymi freskami na �cianach. Sta� w niej, patrz�c na niego, wysoki,
szpakowaty m�czyzna w
kombinezonie roboczym, z p�dzlem malarskim w d�oni. Spod kombinezonu wystawa�a
ksi�owska
koloratka.
Shane obliza� wargi pr�buj�c przem�wi�, ale s�owa uwi�z�y mu w gardle, z kt�rego
wydoby�o si�
tylko suche krakanie. Zn�w zakr�ci�o mu si� w g�owie. Zatoczy� si� do przodu,
chwytaj�c za �awk�
ko�cieln�, by odzyska� r�wnowag�. Jego barki obj�o zaskakuj�co mocne rami�.
Shane otworzy� oczy
i spr�bowa� si� u�miechn��.
- Niezbyt dobrze czuj� si� w tej chwili. Prosz� mi tylko pozwoli� przez chwil�
przeczeka� deszcz, a
potem sobie p�jd�.
Ksi�dz popatrzy� mu w twarz i wyda� zduszony okrzyk:
- Bo�e, zlituj si� nad nami!
Shane pr�bowa� si� uwolni� od podtrzymuj�cego go ramienia.
- Par� minut i lepiej si� poczuj�. Prosz� tylko pozwoli� mi usi���.
Ksi�dz potrz�sn�� g�ow�.
- Potrzebuje pan opieki lekarza. Jest pan bardzo pokaleczony.
Shane'a ogarn�a nag�a panika. Chwyci� ksi�dza
dr��cymi r�kami.
- Prosz� nie wzywa� policji! Cokolwiek pan zamierza, prosz� nie wzywa� policji!
Ksi�dz przyjrza� mu si� badawczo, a potem lekko u�miechn��. Wraz ze zmarszczkami
rozja�niaj�cego
twarz u�miechu ukaza�a si� wyra�niej dziwaczna, zakrzywiona blizna. I wtedy
Shane rozpozna� go.
- Ty jeste� ojciec Costello - powiedzia�. - By�e� kapelanem 52 Dywizji Piechoty
w Korei.
Ksi�dz skin�� g�ow� i poprowadzi� go mocn� r�k� przez naw� w stron� ma�ych drzwi
w odleg�ym
ko�cu ko�cio�a.
- Owszem, by�em w Korei. Czy znali�my si�? Sha-ne potrz�sn�� g�ow�.
- Nie, ale widywa�em ci� wielokrotnie. - Ksi�dz otworzy� drzwi i poprowadzi� go
dalej, a Shane
kontynuowa�: -Pami�tam, jak nabawi�e� si� tej blizny. Wyszed�e� z okopu, by
ratowa� rannego
Chi�czyka, a on pr�bowa� ci� zar�n��.
Ojciec Costello spochmurnia� i westchn��.
- To co�, o czym wola�bym zapomnie�.
Popchn�� Shane'a na krzes�o. Znajdowali si� w zakrystii. Za drzwiami wisia�a
ksi�a sutanna, w k�cie
trzeszcza� nier�wno gazowy kominek. Ksi�dz usiad� przy zniszczonym orzechowym
biurku, otworzy�
jedn� z szuflad i wydoby� butelk� brandy. Wla� obfit� porcj� do szklaneczki i
u�miechn�� si�.
- To powinno pom�c, przynajmniej na chwil�. Shane zad�awi� si� na moment. W jego
�y�ach zacz��
kr��y� p�ynny ogie�. Ojciec Costello pchn�� ku niemu paczk� papieros�w, z
drugiej za� szuflady
wyj�� apteczk� pierwszej pomocy.
Shane z wdzi�czno�ci� zapali� papierosa, a ksi�dz przysun�� si� bli�ej na
krze�le i przyjrza� jego
twarzy. Po kr�tkiej pauzie o�wiadczy�:
- Naprawd� potrzeba doktora, by si� tob� zaj��. Shane potrz�sn�� g�ow�.
- Nie dzisiejszego wieczoru, ojcze. My�l� o znacznie wa�niejszych sprawach.
Ojciec Costello westchn�� i zacz�� szybko obmywa� mu twarz wat� zmoczon� w
roztworze flawiny.
Przylepiaj�c plaster opatrunkowy na co gorszych zranieniach, powiedzia�
spokojnie:
- Nie�le ci� urz�dzili, prawda? Ktokolwiek to zrobi�, zrobi� bardzo dok�adnie.
Shane podci�gn�� mankiety i pokaza� mu stalowe bransoletki, okalaj�ce oba
nadgarstki.
- To by� policjant, ojcze - powiedzia�. - A oni, gdy ju� si� wezm� do roboty, s�
najgorsi ze
wszystkich.
Wsta� i przeci�gn�� si� ostro�nie. Bola�o go ca�e cia�o, nerki mia� paskudnie
obola�e, ale o ile m�g�
s�dzi�, nie po�amano mu �adnych ko�ci. Przejrza� si� w wisz�cym nad gazowym
kominkiem lustrze i
odwr�ci� do ksi�dza z krzywym u�miechem.
- Nie jestem pewien, czy teraz, kiedy mnie wyczy�ci�e�, nie wygl�dam jeszcze
gorzej.
Ojciec Costello u�miechn�� si� s�abo i wzi�� do r�ki butelk�.
- Jeszcze brandy?
Shane potrz�sn�� g�ow� i zrobi� ruch w stron� drzwi.
- Nie, dzi�kuj�, ojcze. Nie mam wiele czasu. Wyci�gn�� d�o� ku klamce, a ojciec
Costello
odezwa� si� spokojnym g�osem:
- Czy nie s�dzisz, �e powiniene� mi o tym opowiedzie�, Martinie Shane?
Shane na chwil� zamar� w miejscu, a potem odwr�ci� si� ostro�nie.
- Znasz mnie?
- Costello kiwn�� g�ow�.
- Twoje zdj�cie by�o w dzisiejszej gazecie, a przez ra-
dio podano komunikat o twej ucieczce. - Wyj�� papierosa z paczki i zapali� go z
uwag�. - C�, czasami
pomaga rozmowa z kim� obcym. Cz�sto mo�emy w�wczas ujrze� sprawy w innym �wietle.
Shane podszed� i powiedzia� zduszonym g�osem:
- To miasto roi si� od gliniarzy, kt�rzy mnie poszukuj�. Wiesz, o co jestem
podejrzany?
Ojciec Costello z powag� skin�� g�ow�.
- O wyj�tkowo odra�aj�ce morderstwo.
Shane pad� na krzes�o i niezdarnie si�gn�� po nast�pnego papierosa.
- Twierdz�, �e jestem chory umys�owo, a ja ju� nawet nie jestem pewien, czy nie
maj� racji. To ci�
nie przera�a?
Ksi�dz poda� mu zapa�k� pewn� r�k� i zaprzeczy� ruchem g�owy.
- Nie powiedzia�bym. By� mo�e jedyn� osob�, kt�rej si� boisz, jeste� ty sam.
Shane spojrza� g��boko w jego dobrotliwe szare oczy, pr�buj�c zrozumie�, co ma
na my�li. A potem
wszystkie l�ki, wszystkie niepewno�ci ostatnich paru dni wezbra�y w nim z tak�
si��, �e ju� wiedzia�,
czego chce: wyla� je przed tym cz�owiekiem.
- By� mo�e - zacz�� powoli - pomog�oby, gdybym ci opowiedzia� wszystko, od
samego pocz�tku. By�
mo�e dojrz� jakie� �wiate�ko albo jak�� przyczyn� wszystkiego, co si� wydarzy�o.
Ojciec Costello odchyli� si� na oparcie krzes�a i u�miechn�� �agodnie.
- Cz�� twojej historii znam z relacji prasowych. Ale my�l�, �e lepiej b�dzie,
je�li przede wszystkim
wyt�umaczysz i, po co przyby�e� do Burnham.
Sponiewierane cia�o Shane'a pr�bowa�o zaj�� na krze�le wygodniejsz� pozycj�.
- To nietrudne, ojcze - odpar� spokojnie. - Przyby�em
do Burnham, by zabi� cz�owieka.
2
______
Owego popo�udnia, gdy Shane przyby� do Burnham, pada� ulewny deszcz, a w
powietrzu wisia�a
mgie�ka. Gdy wychodzi� ze stacji, poryw wiatru cisn�� mu w twarz p�acht� deszczu
w szczeg�lnie
gro�ny spos�b, jak gdyby chcia� ostrzec go, �e lepiej zrobi, je�li zawr�ci, nim
b�dzie za p�no.
Zby� ostrze�enie wzruszeniem ramion i rozpocz�� po mokrym chodniku marsz ku
centrum miasta.
To, czego szuka�, znalaz� po paru minutach: lichy, trzeciorz�dny hotelik przy
cichej bocznej uliczce.
Wszed�szy tam ujrza� w recepcji m�od� dziewczyn�, czytaj�c� magazyn ilustrowany.
Spojrza�a na
niego z nag�ym b�yskiem w oczach i u�miechn�a si� promiennie.
- Chcia�bym wynaj�� pok�j na tydzie� - o�wiadczy� Shane.
- Z �azienk� czy bez? - zapyta�a, odwracaj�c r�wnocze�nie w jego stron� ksi��k�
go�ci i podaj�c
pi�ro.
Odpowiedzia�, �e we�mie z �azienk�, ona za� zdj�a klucz, podnios�a klap�
wej�ciow� przy biurku
recepcjonistki i poprowadzi�a go schodami. Nosi�a obcis�� sp�dniczk� i pantofle
na wysokich ob-
casach i nie wygl�da�a �le odwr�cona ty�em. Jednak og�lne wra�enie psu� fakt, �e
nie mia�a piersi
godnych uwagi, jej usta natomiast okala�y obfite wypryski tr�dziku, nie do
zamaskowania dowoln�
ilo�ci� szminki.
W korytarzu najwy�szego pi�tra wyk�adzina dywanowa by�a mocno zu�yta.
Recepcjonistka zawadzi�a
obcasem o dziur� i potkn�a si� tak mocno, �e musia� wyci�gn�� rami�, by
uchroni� j� przed
upadkiem. Opar�a si� o niego ca�ym cia�em i u�miechn�a.
- Oto pa�ski pok�j, panie Shane.
Obr�ci�a klucz w zamku i usun�a si� na bok, on za� wszed� do �rodka.
Pok�j nie by� ani lepszy, ani gorszy, ni� si� spodziewa�. Sta�y tam mahoniowa
wiktoria�ska toaletka
oraz szafa na ubrania, kt�re dyrekcja musia�a tanio kupi� na wyprzeda�y, ale
��ko okaza�o si� czyste,
a �azienka zadowalaj�ca. W pokoju unosi� si� �w niemi�y, st�ch�y zapach,
w�a�ciwy takim miejscom,
przypominaj�cy o starych grzechach. Podszed� do okna i otworzy� je szeroko.
Kiedy si� odwr�ci�, dziewczyna sta�a w pokoju obok drzwi, przygl�daj�c mu si� z
u�miechem, kt�ry
zapewne mia� by� zagadkowy.
- Czy to ju� wszystko? - zapyta�a.
Przeszed� przez pok�j, wyj�� jej klucz z r�ki i �agodnie wypchn�� na korytarz.
- Je�li b�d� czego� potrzebowa�, powiem ci, moje dziecko.
Chcia� zamkn�� drzwi, ale ona u�miechn�a si� ochoczo.
- Gdyby potrzebowa� pan czegokolwiek... absolutnie czegokolwiek, po prostu
prosz� na mnie
zadzwoni�, panie Shane.
Gdy wysz�a, w pokoju zrobi�o si� bardzo cicho. I zn�w dopad� go b�l, gdzie� w
g��bi czaszki, jak
�ywe stworzenie, zapieraj�c mu dech w piersi i zmuszaj�c do wej�cia chwiejnym
krokiem do �azienki.
Po�piesznie odkr�ci� kran z zimn� wod�, nape�ni� szklank�, z kieszeni wyj��
buteleczk� i dr��cymi
palcami zdj�� pokrywk�. Wysypa� na d�o� dwie czerwone pigu�ki, zawaha� si�
przez moment, a potem doda� jeszcze dwie. Wepchn�� je do ust i prze�kn�� z wod�.
Jeszcze chwil�
pozosta� na miejscu z zamkni�tymi oczami, oparty bezw�adnie o umywalk�, wreszcie
potykaj�c si�,
wr�ci� do pokoju i pad� w poprzek ��ka.
By� to najci�szy atak, jaki go kiedykolwiek dopad�. Le�a� z twarz� wtulon� w
poduszk�, poc�c si� ze
strachu, a potem, jak zawsze bywa�o, b�l go opu�ci� i Shane m�g� ju� oddycha�
swobodnie.
Powoli, odpychaj�c si� r�kami, wyprostowa� si� i usiad� na skraju ��ka.
Siedzia� tak przez pewien
czas z g�ow� schowan� w d�oniach. Po chwili si�gn�� po p��cienn� torb� podr�n�
i otworzy� suwak.
Wyj�� p� butelki whisky, wyci�gn�� korek i wla� do gard�a pot�ny �yk.
Poczu�, �e alkohol rozp�ywa si� w jego ciele, rozgrzewaj�c i przywracaj�c �ycie.
Zapali� papierosa i
�ci�gn�� mokr� od potu koszul�. Na�o�ywszy czyst�, stan�� przed lustrem szafy na
ubrania i z
niepokojem przyjrza� si� swemu odbiciu. Z szerokich ramion wyrasta� mocny kark,
ale sk�ra na
twarzy by�a blada i zbyt naci�gni�ta na wystaj�cych ko�ciach policzkowych.
Czarne, pozbawione wyrazu oczy, zbyt g��boko osadzone w oczodo�ach, wygl�da�y
jak dwa mroczne
stawy. Wysokie czo�o przecina�a zygzakowata czerwona blizna, ci�gn�ca si� od
prawej brwi i
znikaj�ca w czarnej czuprynie.
Ostro�nie poci�gn�� czubkiem palca po bli�nie, ale b�l si� nie pojawi�.
Westchn�� z ulg� i szybko
doko�czy� ubierania si�. Naci�gn�� trencz, a potem przyni�s� z �azienki szklank�
i nala� sobie drug�
porcj� whisky.
Zacz�� pi�, spogl�daj�c r�wnocze�nie na torb� podr�n� i lekko marszcz�c brwi.
Wreszcie, jak gdyby
po-wzi�wszy decyzj�, jednym haustem doko�czy� whisky, pogrzeba� w g��bi torby i
wydoby� pistolet
Parabellum.
Sprawdzi� jego dzia�anie, a potem wsun�� do wewn�trznej kieszeni marynarki i
opu�ci� pok�j,
zamykaj�c go na klucz.
Szybkim krokiem przemierzy� centrum miasta; naci�gn�� dla ochrony przed deszczem
kapelusz nisko
na oczy, a d�onie wsun�� g��boko w kieszenie. Up�yn�o ju� wiele lat, wi�c
odnalezienie
poszukiwanego miejsca zabra�o mu prawie godzin�. By� to ma�y bar w bocznej
uliczce nie opodal
uniwersytetu. Wszed� do �rodka; lokal by� pusty, je�li nie liczy� starego,
siwow�osego barmana, kt�ry
polerowa� szklank�, s�uchaj�c r�wnocze�nie radia.
Shane zatrzyma� si� w drzwiach, obrzucaj�c szybkim spojrzeniem staromodne,
edwardia�skie lo�e i
kryte sk�r� sto�ki przed marmurowym barem. Nic si� nie zmieni�o. Zam�wi� piwo i
usiad� na sto�ku na
samym ko�cu baru, gapi�c si� na swe odbicie w lustrze oprawionym w ozdobn�,
z�ocon� ram�. Na
minut� czas si� zatrzyma� i Shane cofn�� si� do chwili sprzed o�miu lat. Do
owego poniedzia�ku, gdy
zaraz po wybuchu wojny korea�skiej siedzia� na tym samym sto�ku, s�uchaj�c jak
radio wzywa, by
zg�aszali si� ochotnicy.
Za jego plecami otwar�y si� drzwi wej�ciowe. Odwr�ci� si� z przestrachem, jakby
spodziewaj�c si�
widma z odleg�ej przesz�o�ci. Ale by� to tylko niewysoki cz�owieczek w mokrym
p�aszczu
przeciwdeszczowym i cy-klist�wce, kt�ry przeklinaj�c pogod�, zam�wi� drinka u
barmana. Obaj
wdali si� w rozmow�, a Shane zabra� swe piwo do budki telefonicznej w g��bi baru
i zamkn�� drzwi.
Zapali� papierosa, z kieszeni wyci�gn�� ma�y notesik. Zapisanych tam by�o kilka
nazwisk i adres�w.
Pierwsza notatka dotyczy�a cz�owieka nazwiskiem Henry Faulkner. Shane szybko
przerzuci� stronice
ksi��ki telefonicznej. Po chwili mrukn�� z zadowoleniem i por�wna� adres z
ksi��ki z zapisanym w
notesie. W chwil� p�niej zacz��
nakr�ca� numer.
W kabinie telefonicznej by�o bardzo cicho; dzwonienie na drugim ko�cu linii
wydawa�o si� dobiega�
z innego �wiata. Shane cicho b�bni� palcami w �cian�, po d�u�szym czasie od�o�y�
s�uchawk� i zn�w
nakr�ci� numer. Nadal nie by�o odpowiedzi. Po trzeciej pr�bie zabra� piwo i
wr�ci� do baru.
Barman i niski klient spierali si� o wynik najbli�szego sobotniego meczu
futbolowego miejscowych
dru�yn, a Shane sta� spokojnie przy drugim ko�cu kontuaru, s�cz�c piwo i
rozmy�laj�c. Nigdy nie
warto wraca� do czegokolwiek. Przychodz�c tutaj okaza� si� g�upcem. Szybko
prze�kn�� reszt� piwa i
wyszed�.
Na dworze deszcz nadal pada� rz�si�cie, poszed� wi�c w stron� centrum miasta, a�
wreszcie napotka�
post�j taks�wek. Poda� kierowcy adres Faulknera i wsiad� do wozu.
Przez pi��, mo�e dziesi�� minut, taks�wka jecha�a zaro�ni�t� brudem dzielnic�
przemys�ow�.
Pomi�dzy fabryki tu i �wdzie wci�ni�to domy z tarasami. W ko�cu skr�cili w ulic�,
wij�c� si�
zygzakami w�r�d drzew, wspinaj�c si� wy�ej i wy�ej na ka�dym zakr�cie, a�
wreszcie miasto znik�o
zupe�nie za zas�on� deszczu.
Na szczycie odkry� inny �wiat, �wiat cichych ulic i pi�knych dom�w. Adres
brzmia�: Fairholme
Avenue. Shane poleci� kierowcy zatrzyma� si� u wylotu alei. Gdy taks�wka
odjecha�a, poszed� wolno
po chodniku, szukaj�c domu o nazwie �Cztery Wiatry". Budynki wygl�da�y jak
typowe domy
zamo�nych mieszka�c�w miasta, obszerne, cho� nie a� luksusowe rezydencje,
zbudowane z kamienia
i stoj�ce na w�asno�ciowych dzia�kach. Ulica skr�ca�a i dalej ko�czy�a si� �lepo.
Tam w�a�nie znalaz�
to, czego szuka�.
Dom robi� wra�enie martwego i zaniedbanego - �lepe okna, zaniedbany i zaro�ni�ty
chwastami ogr�d.
Shane
poszed� �wirowanym podjazdem do szerokich schod�w, prowadz�cych do drzwi
wej�ciowych i
spr�bowa� zadzwoni�. Us�ysza� dzwonek, dobiegaj�cy gdzie� z g��bi domu, ale nikt
nie zareagowa�.
Spr�bowa� ponownie, naciskaj�c kciukiem przycisk przez pe�n� minut�, ale i
w�wczas nie by�o
odpowiedzi.
Zszed� ze schod�w na trawnik. Kto� chyba pr�bowa� go przystrzyc przed kamiennym
tarasem, na
kt�rym drzwi balkonowe sta�y otworem. Za nimi zwisa�a czerwona aksamitna
portiera. Nag�y poryw
wiatru uni�s� j� i wywia� na zewn�trz, na deszcz.
Shane zatrzyma� si� przy drzwiach, zajrza� niepewnie do ciemnego pokoju i
zapyta� cicho:
- Jest tu kto?
Nie by�o odpowiedzi, wi�c ju� mia� zawr�ci�, gdy odezwa� si� wysoki, p�aczliwy
g�os:
- Kto tam?
Rozsun�� portier� i wszed� do �rodka. Pok�j by� prawie ciemny i dopiero po paru
chwilach jego wzrok
dostosowa� si� do mroku. Ostro�nie ruszy� przed siebie, a� g�os rozleg� si�
znowu, prawie przy jego
�okciu:
- Tu jestem, m�ody cz�owieku.
Shane odwr�ci� si� szybko. W fotelu z wysokim oparciem, obok ma�ego stoliczka
tu� obok, na kt�rym
sta�y butelka i szklanka, siedzia� starzec. Na kolanach mia� przerzucony pled, a
staromodny, pikowany
szlafrok zapi�ty a� po chud� szyj�. M�wi� g�osem wysokim i za�amuj�cym si�, jak
g�os starej kobiety.
- Rzadko miewam go�ci - powiedzia�. - Czym mog� panu s�u�y�?
Shane przyci�gn�� sobie krzes�o i usiad�.
- Szukam pana Henry'ego Faulknera - odpar�. Starzec pochyli� si� odrobin� do
przodu.
- Ja jestem Henry Faulkner - odpowiedzia�. - Czego pan ode mnie chce? Nie znam
pana, prawda?
Mia� konwulsyjny tik prawego policzka, a jego m�tne, pozbawione wyrazu oczy,
zdawa�y si� patrze�
nie widz�cym wzrokiem na popio�y, kt�re niegdy� by�y jego �yciem.
Shane obliza� wargi.
- Nazywam si� Shane. Martin Shane. Zna�em pa�skiego syna w Korei.
D�onie starca zacisn�y si� na trzcinowej lasce, kt�r� trzyma� przed sob�, a
ca�ym jego cia�em
wstrz�sn�� dreszcz. Pochyli� si� naprz�d w podnieceniu i co� zab�ys�o w jego
oczach.
- Zna� pan Simona? - zapyta�. - Ale� to wspaniale. Wspaniale. - Zn�w odchyli�
si� na oparcie i zacz��
kiwa� g�ow�. - To by� �wietny ch�opak. �wietny ch�opak. Mo�e troszk� dziki, ale
nigdy nie zrobi�
nikomu krzywdy. ;-Westchn�� ci�ko. - Zosta� zabity, wie pan. Zabity w akcji.
Shane zapali� papierosa i zmarszczy� brwi.
- Czy to w�a�nie panu powiedziano?
Starzec potwierdzi� energicznym ruchem g�owy.
- Mam jego odznaczenia gdzie� tutaj. Przynios� je panu. Wie pan, on by�
bohaterem. - Nim Shane
zdo�a� zaprotestowa�, starzec odrzuci� pled i wsta� z wysi�kiem. Przez chwil�
chwia� si� niepewnie, a
potem kulej�c poszed� do drzwi, ci�ko oparty na lasce. - Wr�c� za chwilk� -
zapewni�.
Gdy drzwi zamkn�y si� za gospodarzem, Shane wyj�� chusteczk� i otar� czo�o. W
pokoju by�o
duszno, panowa� w nim zapach, jakby od lat niczego tu nie odkurzano. Wsta� i
wolnym krokiem
obszed� pomieszczenie, przygl�daj�c si� meblom.
Nagle od strony drzwi rozleg� si� starczy g�os:
- Simon? Czy to ty, Simonie?
Shane'owi zdawa�o si�, jakby jego twarzy dotkn�y czyje� zimne palce. Drgn�� i
powoli ruszy� przed
siebie.
- Panie Faulkner, Simon nie �yje - powiedzia� �agodnym tonem.
Przez kr�tk�, ulotn� chwil� w pokoju panowa�a cisza, potem w m�tnych oczach
starca zapali�y si�
�wietliste punkciki, a jego prawy policzek zadrga� gwa�townie.
- K�amiesz - powiedzia�. - Simon �yje. Nie mo�e nie �y�.
Shane mia� wyschni�te gard�o, pr�bowa� prze�kn�� �lin�.
- Nie �yje od siedmiu lat.
G�owa starca sztywno poruszy�a si� z boku na bok, jak g�owa marionetki. Zdawa�o
si�, �e si� dusi.
Cofn�� si� przez otwarte drzwi do holu, a gdy zn�w przem�wi�, jego g�os brzmia�
piskliwie i
histerycznie.
- Trzymaj si� z daleka ode mnie � wychrypia�.-Trzy-maj si� z daleka.
Uni�s� lask�, jak gdyby chcia� ni� uderzy�, ale w tym momencie pojawi�a si� za
nim jaka� posta� i
Shane us�ysza� spokojny, kobiecy g�os.
- Ojcze, czemu nie siedzisz w fotelu?
Starzec przytuli� si� do niej jak ma�e dziecko do matki. Kobieta obj�a go
ramieniem i zmarszczywszy
brwi zwr�ci�a si� do Shane'a:
- Kim pan jest? Czego pan chce? - zapyta�a ze z�o�ci�. Wyszed� z mrocznego
pokoju do jasno
o�wietlonego
holu.
- Nazywam si� Martin Shane - odpowiedzia�. - By�em przyjacielem Simona.
Zesztywnia�a nagle, a jej rami� mocniej obj�o ojca.
- M�j brat nie �yje od wielu lat, panie Shane - powiedzia�a.
Skin�� g�ow� spokojnym ruchem.
- Wiem. By�em z nim, gdy zosta� zabity.
W jej oczach pojawi� si� jaki� dziwny wyraz i ju� mia�a i id powiedzie�, kiedy
starzec odezwa� si� z�a-
manym g�osem: - Laura! - i zwisn�� bezw�adnie w jej obj�ciach. Shane zrobi�
szybki krok do przodu.
- Czy mog� pom�c? Potrz�sn�a g�ow�.
- Nie, dam sobie rad�. Jestem do tego przyzwyczajona.
Prosz� poczeka� w salonie. To nie potrwa d�ugo.
Wolnym krokiem poprowadzi�a starca do drzwi po przeciwnej stronie holu i
otworzy�a je. Shane
dostrzeg� przelotnie stoj�ce w g��bi pod �cian� ��ko, po czym drzwi zamkn�y
si�.
Wr�ci� do mrocznego salonu, usiad� na krze�le przy oknie, pal�c papierosa i
dumaj�c nad tym, czego
by� �wiadkiem. Wygl�da�o to jak drewniana uk�adanka, kt�rej cz�ci nie pasuj� do
siebie. Zaniedbany
dom, szalony starzec i kobieta - wszystko to razem nie mia�o �adnego sensu.
W tym momencie kobieta wesz�a do pokoju. Podesz�a do okna i odsun�a portiery na
bok,
wpuszczaj�c potoki �wiat�a.
- Ojciec ma bardzo s�aby wzrok - wyja�ni�a. - Szkodzi mu zbyt jasne �wiat�o.
Z pogniecionej paczki wyj�a papierosa, a Shane poda� jej ogie�.
- Przykro mi z powodu pani ojca - odezwa� si�. -Dzwoni�em od frontu, nikt nie
odpowiedzia�, a potem
zauwa�y�em otwarte drzwi balkonowe.
Potrz�sn�a niecierpliwie g�ow�.
- To bez znaczenia. On teraz bardzo �atwo traci panowanie nad sob�. Od o�miu lat
cierpi na
post�puj�ce schorzenie m�zgu. W rzeczywisto�ci jest ju� tylko przera�onym
dzieckiem. - Opar�a si� o
drzwi balkonowe, wpatruj�c w padaj�cy deszcz.
Shane przyjrza� si� jej dok�adnie. Oceni�, �e ma dwadzie�cia osiem, dwadzie�cia
dziewi�� lat. Ubrana
by�a w
spodnie w szkock� krat� i zawi�zan� w pasie bluzk�. Ciemne w�osy nosi�a
rozpuszczone, pod oczami
widnia�y czarne kr�gi. Gdy wyjmowa�a kolejnego papierosa z paczki, zauwa�y� na
jej szczup�ych
d�oniach plamy farby i zacz�� si� zastanawia�, czym ona si� zajmuje.
Przem�wi�a ostrym tonem, przerywaj�c mu rozmy�lania.
- A teraz, jak s�dz�, powinien pan wyt�umaczy� mi, czemu pan tu si� zjawi�,
panie Shane.
- By�em najbli�szym przyjacielem Simona. Razem wst�pili�my do wojska, razem
walczyli�my. Po
prostu chcia�em porozmawia� o nim z pani ojcem.
Zmarszczy�a brwi, a w jej g�osie pojawi� si� ton zniecierpliwienia.
- Panie Shane, Simon zosta� zabity siedem lat temu. Z ca�� pewno�ci� nie
�pieszy�o si� panu ze
z�o�eniem kon-dolencji.
Obrzuci� j� szybkim spojrzeniem z zupe�nie oboj�tn� min�.
- Przykro mi z tego powodu, ale obawiam si�, �e nie mia�em wyboru.
Nast�pi�a chwila ciszy i dziewczyna zn�w zmarszczy�a brwi.
- Wyboru? O czym, u licha, pan opowiada? Wsta� z miejsca i przeszed� obok niej,
a� znalaz� si�
prawie pod strugami deszczu. Wpatrzy� si� w ogr�d, jakby szuka� tam przesz�o�ci.
- Przez ostatnie sze�� lat by�em w zak�adzie zamkni�tym, panno Faulkner.
Zwolniono mnie dopiero
trzy dni temu. - Us�ysza�, jak kobieta z sykiem wci�ga powietrze przez
zaci�ni�te z�by, ale
kontynuowa�, nie odwracaj�c si�. - Zaraz potem, jak zabito pani brata, ja
zosta�em zraniony. Od�amki
szrapnela w m�zgu. Chi�czycy wyci�gn�li wi�kszo�� z nich, ale pozosta� male�ki
kawa�eczek,
kt�rego nie mogli dotkn��. Spowo-
dowa� stopniowo post�puj�c� amnezj�. W chwili gdy zosta�em repatriowany, nie
pami�ta�em
w�asnego nazwiska. Nie potrafi�em nawet zrobi� ko�o siebie, co potrzeba. -
Wzruszy� ramionami. -
Umieszczono mnie w zak�adzie. Nic innego nie mogli ze mn� zrobi�. �adna operacja
nie wchodzi�a w
rachub�.
Poczu� jej d�o� na swej r�ce, a gdy si� odwr�ci�, ujrza�, �e jej spojrzenie
pe�ne jest wsp�czucia.
- Jakie� to okropne. Ale powiedzia� pan, �e zwolnili pana trzy dni temu?
Skin�� kr�tko g�ow�.
- Zgadza si�. Miesi�c temu spad�em ze schod�w i dozna�em silnego wstrz�su.
Najwidoczniej od�amek
przesun�� si�. Po prawie siedmiu latach �ycia we mgle pewnego ranka obudzi�em
si� w szpitalu czuj�c
si� jak nowy. -U�miechn�� si� ponuro. - Jedyny k�opot polega� na tym, �e z
mojego punktu widzenia
by� czerwiec 1952 roku. Musieli mi ca�kiem niema�o opowiedzie�.
- Teraz ju� wiem. - W jej g�osie nagle pojawi�o si� zrozumienie. - Ostatni�
rzecz�, jak� pan pami�ta�,
jest �mier� Simona na polu bitwy, na chwil� przed pana zranieniem. Dlatego
przyszed� pan tu dzisiaj.
By nam o tym opowiedzie�.
Cisn�� papierosa do ka�u�y i patrzy�, lekko marszcz�c brwi, jak z sykiem ga�nie.
Po chwili westchn��,
odwr�ci� si� i popatrzy� dziewczynie prosto w oczy.
- Ma pani s�uszno�� z wyj�tkiem jednego istotnego faktu.
Z kolei ona zmarszczy�a brwi z zak�opotaniem.
- Obawiam si�, �e nie rozumiem pana.
Opar� si� plecami o okno i spokojnym tonem powiedzia�:
-To oznacza, �e myli si� pani ca�kowicie, panno Faulkner. Widzi pani, pani brat
nie zosta� zabity w
akcji.
3
______
Twarz Laury Faulkner wyra�a�a g��bokie zaskoczenie. Przez moment patrzy�a na
niego bezmy�lnie, a
potem zrobi�a niezadowolon� min�.
- Wola�abym porozmawia� o tym w cztery oczy. Po�o�y�am ojca do ��ka, ale mo�e w
ka�dej chwili
zjawi� si� tutaj.
Shane skin�� twierdz�co, ona za� poprowadzi�a go przez pok�j do holu. Nast�pnie
w�skim korytarzem
przeszli do kuchni, gdzie wzi�a stary p�aszcz przeciwdeszczowy i niedbale
zarzuci�a go na ramiona.
- Obawiam si�, �e zn�w pan zmoknie - powiedzia�a, otwieraj�c drzwi kuchenne.
Ogr�d opada� kilku tarasami w stron� niskiej, kamiennej �ciany. Na podwy�szeniu,
o par� st�p
powy�ej poziomu gruntu, sta� obszerny, drewniany pawilon. Pochyliwszy g�ow� dla
os�ony przed
deszczem, Laura Faulkner pobieg�a �cie�k�. Shane poszed� w jej �lady. Wspi�li
si� schodami na
platform�, na kt�rej wznosi� si� pawilon. Otworzy�a drzwi i wprowadzi�a go do
�rodka.
Przeciwleg�� �cian� budyneczku stanowi�o jedno ogromne okno, otwieraj�ce widok
na g��bok� dolin�,
kt�r� p�yn�a w stron� miasta rzeka. Pejza� by� przepi�kny. Gdy Shane podszed�
do okna, rozleg� si�
gro�ny pomruk i wspania�y czarny doberman, rozci�gni�ty na otomanie pod oknem,
podni�s� g�ow� i
spojrza� na niego
podejrzliwie. Laura Faulkner cichym g�osem przem�wi�a do zwierz�cia i cisn�a
sw�j p�aszcz na
krzes�o.
We wszystkich k�tach le�a�y w nieporz�dnych stosach obrazy, na sztalugach przy
oknie sta� na p�
uko�czony olejny krajobraz. Shane zapali� papierosa i ruchem g�owy wskaza�
malowid�a.
- Czy w ten spos�b zarabia pani na �ycie? Roze�mia�a si� lekko.
- Nie, to przede wszystkim moje hobby. Jestem niezale�n� projektantk� form
przemys�owych.
Wszystkiego, od mebli do tekstyli�w. - Odsun�a psa w k�t otomany i usiad�a. -
Ale przyszli�my tu nie
po to, by dyskutowa�, jak zarabiam na �ycie. Powiedzia� pan co� zaskakuj�cego na
temat mego brata.
Potwierdzi� ruchem g�owy.
- Prosz� dok�adnie opowiedzie�, co poda�o pani Ministerstwo Wojny, zawiadamiaj�c
o jego �mierci?
Wzruszy�a ramionami.
- �e w czerwcu 1952 roku zosta� zabity w akcji. My�l�, �e sz�o o bitw� nad rzek�
Jalu.
Shane wyci�gn�� notes i otworzy� na jednej ze stron.
- Czy te cztery nazwiska co� pani m�wi�? - zapyta�. -Adam Crowther, Joe Wilby,
Reggie Steele i
Charles Graham?
Potrz�sn�a g�ow�, na jej czole ukaza�y si� lekkie zmarszczki.
- Nie, nie s�dz�. A powinny? Schowa� notes do kieszeni.
- Gdy pani brat umiera�, wszyscy czterej byli tam, gdzie on. I tak si� sk�ada,
�e wszyscy mieszkaj� w
Burn-ham.
Zn�w zmarszczy�a czo�o.
- Ale czy to nie jest zwyk�y przypadek? Pokr�ci� g�ow�.
- Na pocz�tku wojny korea�skiej rz�d wezwa� ochot-
nik�w do zg�aszania si�. Owego dnia siedzia�em w ma�ym barze przy bocznej
uliczce ko�o
uniwersytetu. Tam w�a�nie po raz pierwszy spotka�em pani brata. Akurat wylano
mnie z posady
tek�ciarza w biurze og�oszeniowym i w drodze do Londynu przeje�d�a�em przez
Burnham.
Zacz�li�my z Simonem stawia� sobie wzajemnie drinki i w chwili gdy w radiu
og�oszono �w
komunikat, obaj byli�my na p� pijani. Jemu w�asna posada wychodzi�a bokiem, ja
nie mia�em �adnej,
wi�c poszli�my razem do biura rekrutacji.
- I przyj�li was w takim stanie? - spyta�a z niedowierzaniem.
- Nie tylko nas, ale jeszcze tuzin innych - odpowiedzia� - a wszyscy byli z
Burnham. Wcielono nas do
tego samego pu�ku piechoty.
- I od tej pory pan i m�j brat stale trzymali�cie si� razem? U�miechn�� si�
lekko i rozpi�� mankiet
koszuli. Gdy podci�gn�� r�kaw, ujrza�a wytatuowanego na przedramieniu zielono-
czerwonego smoka
z napisem �Simon i Martin - przyjaciele do �mierci".
W jej oczach zab�ys�o co� podejrzanie przypominaj�cego u�miech, a wargi zadrga�y.
- To chyba troch� szczeniackie post�powanie? U�miechn�� si� szeroko.
- Prawd� powiedziawszy byli�my w�wczas znowu pijani. Mieli�my przepustki na l�d
w Singapurze.
Ostatni przystanek przed Kore�, wi�c... - Wzni�s� wymownie oczy. - Na okr�t
musieli nas odnie��.
Nast�pnego dnia, otrze�wiawszy, stwierdzili�my, �e obaj mamy po smoku.
- A co nast�pi�o p�niej? - zapyta�a.
Wzruszy� ramionami i zapali� kolejnego papierosa.
- Nic wa�nego. To, co si� zwykle zdarza na wojnie, Linia frontu, �mier� i
przemoc. Oczywi�cie
klimat te� nie sprzyja�. W zimie w Korei bywa raczej zimno.
Skin�a powa�nie g�ow�.
- Wyobra�am to sobie. Ale jak naprawd� zgin�� m�j brat?
Przeczesa� w�osy palcami, czuj�c uk�ucie b�lu gdzie� za czo�em i lekko
zmarszczy� brwi, jak gdyby
przypominaj�c co� sobie z wysi�kiem.
- Na naszym odcinku przygotowywano wielk� ofensyw�. Na sze�� godzin przed
zamierzonym
atakiem zosta�em wys�any na rozpoznanie wraz z Simonem i czterema m�czyznami,
kt�rych
wymieni�em. Naszym zadaniem by�o zbadanie p�l minowych po drugiej stronie rzeki.
- I co si� sta�o?
- Wpadli�my w zasadzk�. Posuwali�my si� przed siebie przez nocne ciemno�ci, a
oni rzucili si� na
nas ca�� gromad�. �aden z nas nie zd��y� wystrzeli�.
- Co z wami zrobili?
Wepchn�� r�ce g��boko do kieszeni i opar� si� o �cian�.
- Nie opodal znajdowa�a si� ma�a buddyjska �wi-�ty�ka. By�a to kwatera
chi�skiego oficera wywiadu,
zwanego pu�kownik Li. - Gdy wymawia� to nazwisko, zasch�o mu w gardle, a na
czole ukaza�y si�
krople potu.
Pochyli�a si� zaniepokojona w jego stron�.
- Czy pan dobrze si� czuje? Kiwn�� g�ow�.
- �wietnie, po prostu �wietnie. - Przeszed� ko�o niej i stan��, wygl�daj�c przez
okno. - Pu�kownik Li
by� ma�ym, niepozornym cz�owieczkiem w okularach z grubymi szk�ami, kulawym na
jedn� nog�. W
jaki� spos�b wywiedzia� si�, �e ma nast�pi� atak i chcia� dowiedzie� si� kiedy.
Wobec tego wzi�� si�
za nas.
Laura Faulkner szeroko otworzy�a oczy.
- Co pan chce powiedzie� przez to �wzi�� si� za nas"?
- Mog� za�o�y�, �e s� pani znane �redniowieczne atrakcje, kt�re w naszym
cudownie cywilizowanym
�wiecie maj� zastosowanie przy przes�uchiwaniu je�c�w.
Spochmurnia�a, a potem spokojnie kiwn�a g�ow�.
- Rozumiem. Prosz� kontynuowa� i nie oszcz�dza� moich uczu�. Chcia�abym wiedzie�
dok�adnie, co
nast�pi�o.
Shane zacisn�� wargi w krzywym u�miechu.
- Na pierwszym pi�trze klasztoru znajdowa� si� wielki pok�j, poprzednio nale��cy
do opata.
Pu�kownik Li u�ywa� go do przes�ucha�. Stamt�d prowadzi� w�ski korytarzyk do
pi�ciu cel. Mnisi
odprawiali w nich pokut�. Kaza� nam w swym biurze rozebra� si� do naga, a potem
pozamyka� w
celach. Charles Graham i ja mieli�my wsp�ln�. Pozostali siedzieli pojedynczo.
Milcza�a ze �ci�ni�tym gard�em.
Po paru chwilach uda�o jej si� powiedzie�:
- A co nast�pi�o potem? Potrz�sn�� g�ow�.
- Nie ma sensu wdawa� si� w szczeg�y. Przychodzi� po nas po kolei, ci�gn�c
kulaw� stop� po
kamiennych flizach korytarza. Pr�bowa� przez trzy godziny, ale nikt nie chcia�
m�wi�. Wreszcie
odprowadzi� Charlesa Grahama z powrotem do mojej celi i o�wiadczy�, �e zacznie
od nowa, ale tym
razem ustawi nas w kolejce. Od ka�dego po kolei raz jeden za��da, by m�wi�.
Je�li nie zechce,
zostanie natychmiast wyprowadzony na dw�r i zastrzelony.
- To musia� by� szaleniec! - krzykn�a w przera�eniu. Shane pokr�ci� g�ow� i
odpowiedzia� spokojnie:
- Nie, nie by� wariatem. Nie przypuszczam nawet, by to, co robi�, sprawia�o mu
jak�kolwiek
u�wiadamian� sobie przyjemno��. Nie by� sadyst�. I to w�a�nie by�o najgorsze.
Wszystko co robi�,
czyni� z wr�cz niewiarygodnym opanowaniem.
Znowu wyci�gn�� papierosa i zacz�� w roztargnieniu obraca� go w palcach.
- Czy tak w�a�nie zgin�� Simon? - zapyta�a. Wepchn�� papierosa mi�dzy wargi i
zapali�.
- Tak jest. By� pierwszy w kolejce. Us�ysza�em strza�y na zewn�trz, a po pewnym
czasie pu�kownik
Li wszed� do celi i zawiadomi� mnie, �e ma ju� wszystkie informacje, jakich
potrzebowa�. Powiedzia�,
�e �a�uje, ale musia� zabi� Simona, bo wojna to wojna. A m�wi� takim tonem,
jakby prawie w to
wierzy�.
- A kto mu ich udzieli�? - spyta�a spokojnie Laura Faulkner.
By�a chwila g��bokiego milczenia, gdy czeka�a na odpowied�, i tylko deszcz puka�
widmowymi
palcami w szyby. Shane odwr�ci� si� powoli, z twarz� spokojn� i pozbawion�
emocji.
- Przyjecha�em po to w�a�nie, by si� dowiedzie� -oznajmi�.
Oczy jej si� rozszerzy�y.
- Czy to oznacza, �e pan nie wie? Pokr�ci� g�ow�.
- W dwie godziny p�niej �wi�tynia zosta�a zmieciona z powierzchni ziemi przez
ameryka�skie
my�liwce bombarduj�ce. A wtedy dla mnie zapad�a kurtyna.
Wsta�a, podesz�a do sztalug i zapatrzy�a si� na nie sko�czony krajobraz. Po
chwili odezwa�a si�
dziwnym tonem:
- Prosz� mi co� powiedzie�. Co si� sta�o z pana pu�kiem, gdy zaatakowa�?
Shane pochyli� si� i �agodnie pog�aska� psa praw� d�oni� po uszach.
- Dowiedzia�em si� dopiero wczoraj, podczas wizyty w Ministerstwie Wojny. Atak
zako�czy� si�
ca�kowit� kl�sk�. By�o ponad dwie�cie ofiar.
Wzi�a do r�ki p�dzel i palet� i zacz�a malowa�.
- Czy komukolwiek w Ministerstwie Wojny opowiedzia� pan to, co mnie? Potrz�sn��
g�ow�.
- To wydarzy�o si� zbyt dawno. Nawet gdyby chcieli, nic nie mogliby dzi� z tym
zrobi�. Odkry�em,
�e pozosta�ych czterech prze�y�o i wszyscy mieszkaj� w Burnham.
Urz�dnik w archiwum by� niezwykle uprzejmy. Z jakiego� powodu doszed� do wniosku,
�e zamierzam
urz�dzi� spotkanie kole�e�skie.
Zmarszczy�a brwi, wpatruj�c si� w skupieniu w jeden punkt na p��tnie. P�dzel nie
zadr�a� jej w d�oni,
gdy spyta�a bezbarwnym g�osem:
- I zamierza pan?
Przeszed� przez pok�j i stan�wszy za jej prawym ramieniem przyjrza� si� obrazowi.
- Chc� si� dowiedzie�, kto siedem lat temu wysypa� wszystko pu�kownikowi Li -
odrzek� lekko
dr��cym g�osem. - Pragn� tak bardzo dowiedzie� si� tego, �e a� mnie mdli. Wiem,
�e to nie ja i nie
Graham, bo przez ca�y czas by� ze mn� w celi. Zostaj� wi�c Crowther, Wilby i
Reggie Steele.
Upu�ci�a palet�, p�dzel i odwr�ci�a si� do niego z p�on�cymi oczami.
- I co pan zrobi, gdy si� pan dowie? - zapyta�a. - Co dobrego wyniknie z takiej
wiedzy po siedmiu
latach?
Zrobi� ruch, by odwr�ci� si� bez s�owa, a ona chwyci�a go za klapy, chc�c go
powstrzyma�. Trafi�a
r�k� na kolb� parabellum i z sykiem wci�gn�a przez z�by powietrze. Przez chwil�
patrzy�a mu w
oczy przera�onym spojrzeniem, a potem si�gn�a do jego kieszeni i wyci�gn�a
pistolet.
- Ty durniu - powiedzia�a. - G�upi, przekl�ty durniu. Co dobrego z tego wyniknie?
Czy przywr�ci
�ycie tym ludziom? Czy pomo�e Simonowi?
�agodnym ruchem wyj�� z jej r�ki parabellum i w�o�y� na miejsce. Zapinaj�c
trencz, odrzek�
spokojnie:
- Powiedzmy, �e robi� to tylko ze wzgl�du na siebie i niech ju� tak zostanie.
Odwr�ci�a si� ty�em, za�amuj�c r�ce.
- Jakie ty masz prawo, by zjawia� si� tutaj i wszystkim nam niszczy� �ycie? -
powiedzia�a. - Teraz to
ju� historia staro�ytna. Sprawy od dawna martwe i pogrzebane. Czemu ich tak nie
zostawisz?
Zignorowa� jej wybuch i skierowa� si� ku drzwiom. Gdy si�ga� do klamki, zawo�a�a
ostrym g�osem:
- Powiesz� ci�! Chyba zdajesz sobie z tego spraw�? Jego twarz zeszpeci�
dziwaczny, krzywy
u�mieszek.
- Przykro mi, �e musz� pani� rozczarowa� - odrzek�. -Ale obawiam si�, �e si� nie
stawi� na to
wydarzenie.
Co� w tonie jego g�osu, jaka� martwota, spowodowa�o, �e nie mog�a opanowa�
nag�ego dr�enia.
- Co pan chce przez to powiedzie�? - spyta�a. Chc� powiedzie�, panno Faulkner,
�e b�d� trupem
odrzek� spokojnie. W jego twardym g�osie pobrzmiewa�o co� nieodwo�alnego.
Gdy otwiera� drzwi przebieg�a przez pok�j i chwyci�a go za r�k�.
- O czym pan m�wi? - zapyta�a. Wzruszy� ramionami.
- Ten upadek, o kt�rym pani wspomnia�em, nie tylko przywr�ci� mi pami��.
Spowodowa�, �e
od�amek przesun�� si� w m�zgu na bardziej niebezpieczne miejsce. Oznacza to, �e
pr�ba jego
usuni�cia jest nieunikniona. Za tydzie� od dzisiaj mam um�wion� wizyt� u
chirurga m�zgu w szpitalu
Guy. Je�li nie stawi� si� na spotkanie, umr� w przeci�gu dw�ch tygodni, a i tak
szans� na powodzenie
operacji s� jak jeden do stu. �adna alternatywa, prawda?
Nie czekaj�c na odpowied� wyszed� na werand� i schodami zszed� do ogrodu. Za
jego plecami Laura
Faulkner �ka�a nieopanowanie. Obejrza� si� przez rami� i ujrza� j� stoj�c� w
drzwiach pawilonu z
dobermanem u boku, patrz�c� jak odchodzi.
Poszed� okalaj�c� dom �cie�k� i dotar�szy do rogu obejrza� si� ponownie. Ale tym
razem drzwi do
pracowni by�y zamkni�te, a weranda pusta.
4
______
Gdy oddala� si� od domu, deszcz nadal pada� rz�si�cie. Dotar� do g��wnej ulicy i
zawaha� si� na
skrzy�owaniu, szukaj�c przystanku autobusowego. Naprzeciw znajdowa� si� ma�y
sklepik z towarami
mieszanymi. Kupi� tam paczk� papieros�w i sprawdzi� w notesie adres Charlesa
Grahama. Dom by�
odleg�y tylko o �wier� mili i mie�ci� si� na g��wnej, prowadz�cej do centrum
ulicy. Zdecydowa�, �e
p�jdzie piechot�.
Zastanawia� si�, czy Graham bardzo si� zmieni�. Siedem lat to d�ugi okres, ale z
drugiej strony
Graham nie by� bardzo stary. Teraz nie m�g� mie� wi�cej ni� trzydzie�ci dwa,
mo�e trzydzie�ci trzy
lata. Id�c mokrym chodnikiem, Shane pr�bowa� wywo�a� w pami�ci portrety
pozosta�ych. Wilby,
nieokrzesany gbur z wielu wyrokami za drobne przest�pstwa, ale dobry �o�nierz.
Crow-ther by�
studentem, �wie�o przyby�ym z uniwersytetu, Charles Graham za� pracowa� u jego
wuja, ucz�c si� za-
wodu maklera w handlu we�n�. A co na temat Reggiego Steele'a? Shane ze
wszystkich si� pr�bowa�
sobie przypomnie�, ale mu si� nie uda�o.
W�a�ciwie ju� si� przyzwyczai� do takich zjawisk; irytuj�ca pozosta�o�� po
chorobie, kt�ra sprawia�a,
�e zapomina� r�nych, nieistotnych spraw i powodowa�a wskutek tego niezno�ne
luki w pami�ci.
Dom Grahama odnalaz� bez trudno�ci. By�a to wielka i pretensjonalna
p�nowiktoria�ska budowla z
szarego kamienia, stoj�ca samotnie po�rodku jeziora g�adkich
trawnik�w i klomb�w kwiatowych. Mia� jednak pewn� osobliw� cech�. Wi�kszo��
najwy�szej
kondygnacji zajmowa�a ogromna oran�eria z tarasem, sk�d otwiera� si� widok przez
dolin� na le��ce
ni�ej miasto.
Shane sprawdzi� adres, potem wzruszy� ramionami i przez podjazd podszed� do
frontowych drzwi.
Nacisn�� guzik, a gdzie� z wn�trza dobieg� go d�wi�k melodyjnego gongu. Po paru
chwilach us�ysza�
zbli�aj�ce si� kroki. Drzwi otworzy�y si� i ze �rodka wyjrza�a sympatyczna
starsza pani o
macierzy�skim wygl�dzie. Mia�a na sobie obszerny, bia�y fartuch, a jej r�ce by�y
um�czone.
- Chcia�bym zobaczy� si� z panem Grahamem, je�li jest w domu - powiedzia� Shane.
Na jej twarzy pojawi� si� wyraz g��bokiego zdziwienia.
- Ale� sir, pan Graham nigdy nie przyjmuje go�ci. Nie robi tego od chwili, gdy
popad� w swe
nieszcz�cie. My�la�am, �e wszyscy o tym wiedz�.
Shane ukry� zaskoczenie i u�miechn�� si� przyja�nie.
- My�l�, �e mnie przyjmie, gdy pani mu powie, �e przyszed�em. Jeste�my bardzo
starymi
przyjaci�mi. Przez kilka lat by�em daleko i od d�u�szego czasu nie widzieli�my
si�.
Zrobi�a niepewn� min� i wytar�a d�onie w fartuch.
- Powiem panu Grahamowi, �e pan przyszed�, sir, je�li u k pan nalega. Ale w�tpi�,
czy co� z tego
wyjdzie.
Shane przedstawi� si� jej, ona za� przesz�a przez hol i wspi�a si� po szerokich
schodach. Shane
popatrzy� na wy�o�one d�bow� boazeri� �ciany i zacz�� przygl�da� si� wisz�cym
tam obrazom. By�y
znakomite, w wi�kszo�ci orygina�y; zwr�ci� spojrzenie na cudown� chi�sk� waz� na
stole obok drzwi
i z�o�y� wargi do bezg�o�nego gwizdni�cia. Jakiekolwiek nieszcz�cie dotkn�o
Charlesa Grahama w
ubieg�ym siedmioleciu, jedno by�o pewne: nie wynika�o z braku pieni�dzy.
Us�ysza� za sob� ciche kaszlni�cie, odwr�ci� si� i ujrza� starsz� pani� stoj�c�
ze zdumion� min� za
jego plecami.
- Pan Graham prosi, by zechcia� pan wej�� do oran�erii, sir. Znajduje si� na
drugim pi�trze.
Poprowadz� pana.
Poszed� za ni� po schodach wy�o�onych grubym dywanem. Min�li szeroki korytarz i
nast�pnymi
schodami weszli na drugie pi�tro. Znale�li si� naprzeciw d�bowych drzwi,
wzmocnionych sztabami z
kutego �elaza. Otworzy�a je i ruchem r�ki skierowa�a Shane'a do �rodka.
O szklany dach b�bni� r�wnomiernie deszcz, a w ca�ym pomieszczeniu zalega�a
g��boka cisza.
Panowa�o tu parne gor�co jak w �a�ni tureckiej. Wilgotny upa� ogarn�� Shane'a z
tak� si��, �e w jednej
chwili na czo�o wyst�pi�y mu krople potu. Zdj�� p�aszcz i powiesi� go na krze�le
obok drzwi.
Wn�trze oran�erii przypomina�o d�ungl�, z masami zielonych li�ci i wij�cych si�
pn�czy, obfito�ci�
egzotycznych kwiat�w, kt�re wydzielaj�c dziwny, uderzaj�cy do g�owy zapach,
spowodowa�y, �e
poczu� si� dziwnie niewyra�nie. Nad wszystkim za� g�rowa� gor�cy, mokry zapach
d�ungli,
przesycony odorem rozk�adu i gnicia. Sha-ne zmarszczy� brwi i ruszy� przed
siebie w�sk� �cie�k�.
Spo�r�d li�ci po jego prawej stronie dobieg� niewyra�ny, tajemniczy szelest,
jakby kto� cicho si�
w�r�d nich przekrada�. Dotar�szy do ko�ca �cie�ki, Shane ujrza� st� i dwa
wiklinowe fotele,
odwr�cone przodem do drzwi wyj�ciowych na taras. Nie by�o ani �ladu Grahama.
Zawaha� si� marszcz�c czo�o, ale gdy chcia� ruszy� przed siebie, by popatrze� na
taras, zda� sobie
spraw�, �e kto� mu si� przygl�da. Odwr�ci� si� i spyta� ostrym g�osem:
- Czy to ty, Graham?
Nast�pi�a chwila ciszy, a po niej ciche westchnienie, jak
szelest wiatru w li�ciach. Odezwa� si� g�os - chrapliwy, �ami�cy si� szept:
- Przepraszam, Shane. Musia�em si� upewni�. Nie mog�em uwierzy�, �e to naprawd�
ty. My�la�em,
�e nie �yjesz.
D�wi�k g�osu spowodowa�, �e Shane wzdrygn�� si� nagle. By�o w nim co� okropnego
i
niesamowitego. Co�, co w jego sercu poruszy�o cich� strun� l�ku. Zmusi� si� do
u�miechu i spokojnie
odrzek�:
- To naprawd� ja. Graham.
Przed nim lekko poruszy�y si� rozsuwane li�cie i ukaza� si� Graham. Oczy Shane'a
rozszerzy�y si� z
odrazy i czu�, juk ca�e jego cia�o pokrywa g�sia sk�rka. Stoj�cy przed nim