15361

Szczegóły
Tytuł 15361
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15361 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15361 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15361 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Higgins Jack Czas zemsty 1 Topi� si� w czarnym bajorze. D�onie pot�pie�c�w �ci�ga�y go w d�, a jednak kopi�c i szarpi�c si�, wywalczy� sobie drog� ku powierzchni. Potwornie bola�a go g�owa. Spr�bowa� krzycze�, ale gdy otworzy� usta, zala�a je woda. W�wczas ukaza�o si� nik�e �wiate�ko. Ja�nia�o coraz mocniej, a� wreszcie wyrwa� si� nad powierzchni� i zn�w zaczerpn�� powietrza. Le�a� na plecach w ka�u�y obok kilku przepe�nionych blaszanych pojemnik�w na �miecie. Woda by�a wstr�tna i t�usta. Na chwil� przymkn�� oczy. Gdy wreszcie otworzy� je ponownie, ujrza�, �e znajduje si� w w�skim zau�ku, mi�dzy dwiema �cianami z o�lizg�ych cegie�. Dociera�o tu s�abe, rozproszone �wiat�o latarni ulicznej, stoj�cej o par�, st�p dalej przy g��wnej drodze. Deszcz la� si� strumieniami. Na twarz pada�a mu czysta, ch�odna woda, ale on ka�d� kropl� odczuwa� jak u��dlenie i nie potrafi� domy�li� si�, dlaczego tak si� dzieje. Nie pami�ta�, kim jest, jak to si� sta�o, �e le�y na plecach w zau�ku, a tak�e czemu boli go twarz, gdy padaj� na ni� krople. Spr�bowawszy usi���, przekona� si�, �e ma d�onie skute w ki�ciach, stopy natomiast bez but�w. Z jakiego� dziwnego powodu wcale mu to nie przeszkadza�o. Nie odczu� niepokoju, tylko lekkie zdziwienie. Zmarszczy� brwi, pr�buj�c si� skoncentrowa�. Nic z tego; mia� w g�owie zupe�n� pustk�, j je�li nie liczy� nieustannego b�lu, pulsuj�cego tu� nad prawym okiem. Poruszy� ramionami i poczu�, �e przez marynark� przes�cza mu si� a� do sk�ry woda - zimna, przejmuj�ca i uparta jak �mier�. Potoczy� si� po bruku pr�buj�c wsta�, ale zbrak�o mu si�, a ca�e jego cia�o zawy�o b�lem tysi�ca um�czonych nerw�w. Niezdarnym ruchem wyci�gn�� r�ce, uchwyci� si� kraw�dzi jednego z pojemnik�w i d�wign�� na nogi. Przez chwil� sta� tak, chwiej�c si� w miejscu i w�wczas poczu� straszliwy b�l brzucha. Opar� si� o mur i gwa�townie zwymiotowa�. Odwr�ci� si� od �ciany i natkn�� na nast�pny pojemnik na �miecie. Us�ysza� piekielny wrzask pot�pie�ca. Spo�r�d odpadk�w wyskoczy� kot i pomkn�� w ciemno�ci. Uciekaj�c potr�ci� pokryw� pojemnika, kt�ra zako�y-sa�a si� i wiruj�c jak b�k, z brz�kiem pad�a na bruk. W w�skim zau�ku ha�as odbija� si� echem od �cian, zmieszany z potwornym wrzaskiem uciekaj�cego kota. I nagle cz�owiek przestraszy� si�. Przypomnia� sobie, kim jest, jak to si� sta�o, �e le�y tu, w zau�ku, skuty kajdankami. Ale przypomnia� sobie te� w jednej chwili to najwa�niejsze. Kto� zosta� zamordowany, a wszystko wskazywa�o, �e on jest sprawc�. Ogarn�a go panika. Ruszy� przed siebie zau�kiem, oddalaj�c si� od g��wnej drogi, szed� w samych skarpetkach, potykaj�c si� bole�nie. Skr�ciwszy za rogiem znalaz� si� pod staromodn� latarni� gazow�, przymocowan� do �ciany wysoko nad jego g�ow�. Po drugiej stronie zau�ka znajdowa�y si� drzwi, a nad nimi zniszczony szyld z napisem: H. JOHNSON I SYN - BLACHAR-STWO. Podszed� szybko do drzwi, ale straci� tylko czas. U g�ry i u do�u by�y zamkni�te na pot�ne �a�cuchy. Par� st�p dalej dojrza� okno. Szybkim ruchem ramienia wypchn�� szyb� i pocz�� wymacywa� zasuwk�. W chwil� p�niej sta� ju� w ciep�ej ciemno�ci. Z zewn�trz s�czy�o si� nik�e �wiat�o gazowej latarni. me posun�� si� naprz�d, pr�buj�c przenikn�� wzrokiem ciemno�ci. Oczywiste by�o, �e znalaz� si� w warsztacie. �cian� sta�y arkusze blachy, a pod�og� za�cie�a�y uszkodzone drzwi, b�otniki i zderzaki samochodowe. Podszed� do stoj�cej na �rodku �awy i nagle przebieg� go dreszcz podniecenia: ujrza� wielk� gilotyn� do ci�cia metali, przymocowan� solidnymi sworzniami na jednym z ko�c�w �awy. Wsun�� r�ce pod n� i u�o�y� stalowe ogniwa, ��cz�ce kajdanki, na dolnym ostrzu maszyny. Rozsun�� d�onie tak daleko, jak tylko si� da�o, i pochyli� tu��w nad d�wigni� gilotyny. Poczu�, jak pot sp�ywa mu po czole, g��boko zaczerpn�� powietrza i nacisn�� z ca�ej si�y. Ostrze przeci�o metalowe ogniwa r�wnie �atwo, jak drut mas�o. Gdy zrobi� krok do ty�u, r�ce mia� wolne. Szybko zbada� metalowe szafki stoj�ce w jednym z k�t�w pomieszczenia. Wi�kszo�� by�a pozamykana na k��dki, ale jedna otworzy�a si�, ledwie jej dotkn��. Wewn�trz znalaz� blaszany kubek, zat�uszczony kombinezon i par� but�w roboczych ze stalowymi czubkami. Usiad� na brzegu �awy i naci�gn�� je. By�y o numer za du�e, mimo to szybko je zasznurowa� i podszed� do okna. Na zewn�trz panowa� spok�j. Przez chwil� przys�uchiwa� ule, jak deszcz b�bni po ziemi, a od strony g��wnej drogi dobiegaj� przyt�umione odg�osy ruchu ulicznego. Przerzuci� nog� przez parapet i wygramoli� si� do zau�ka. Gdy zamyka� podnoszone do g�ry okno, us�ysza� ostry g�os z ciemno�ci: - Nie ruszaj si� z miejsca! W kr�gu �wiat�a latarni ukaza� si� m�ody posterun- kowy, okryty peleryn�, po kt�rej sp�ywa�y strumienie deszczu. Policjant wyci�gn�� r�k�. Cz�owiek poruszy� si� z lekka,�wiat�o pad�o wprost na niego, a posterunkowy zamar� w miejscu. Jego twarz zblad�a, po czym z��k�a chorobliwie, a w oczach pojawi�o si� nag�e przera�enie. - M�j Bo�e, to Martin Shane! - powiedzia�. Shane nie da� mu najmniejszej szansy. Praw� stop� wymierzy� policjantowi pot�nego kopniaka, trafiaj�c stalowym czubkiem buta tu� pod kolanem. Posterunkowy wrzasn�� i polecia� do ty�u, a� opar� si� plecami o mur. Z oczu pociek�y mu �zy b�lu, zacz�� niezdarnie gmera� jedn� r�k� w poszukiwaniu gwizdka. Shane wymierzy� mu cios pi�ci� w nie os�oni�ty podbr�dek, odwr�ci� si� i pobieg� w stron� g��wnej ulicy. Zegar na oknie sklepowym wskazywa� godzin� sz�st� trzydzie�ci. By�a to pora, gdy p�nym jesiennym wieczorem ulice s� nieomal puste. Robotnicy dotarli ju� do swych dom�w, a ludzie poszukuj�cy rozrywki jeszcze nie wyszli. Shane zagapi� si� bezmy�lnie na �wiec�ce wskaz�wki zegara i, nagle poczu� wzmagaj�cy si� b�l g�owy. Zawr�ci� i na �lepo pobrn�� przed siebie. B�l dr�czy� go jak �ywa istota, a chodnik zdawa� si� ci�gn�� w niesko�czono��. Szed�, ocieraj�c si� o �cian� i niepewnie zataczaj�c na boki, jak cz�owiek pijany. Wiatr siek� go po twarzy, a krople deszczu uderzaj�c piek�y jak �ruciny. Dotar�szy do jasno o�wietlonego okna zatrzyma� si� i zajrza� do �rodka. Za oknem sta�o wysokie lustro; z tafli wyjrza� na niego cz�owiek. Czarne w�osy oblepia�y wysokie czo�o. Jedno oko mia� na wp� zamkni�te, praw� stron� twarzy spuchni�t� i zniekszta�con� pot�nym purpurowym siniakiem. Usta by�y zmia�d�one uderzeniem, koszula na przodzie zalana krwi�. Z jakiego� powodu u�miechn�� si� i tamt� straszliw� twarz wykrzywi� grymas bolesnego u�miechu. Gdy si� odwraca�, w�a�nie przechodzi�a jaka� para. Us�ysza�, jak wstrz��ni�ta kobieta nagle chwyta oddech, a potem wy-buchn�a mi�dzy id�cymi o�ywiona rozmowa. Szybko przeszed� na drug� stron� drogi i znikn�� w w�skiej bocznej uliczce. Szed� przed siebie tak szybko, jak zdo�a�, skr�caj�c z ulicy w ulic�, oddalaj�c si� coraz bardziej od centrum miasta. Okolica stopniowo zmienia�a sw�j charakter, a� wreszcie znalaz� si� w staromodnej dzielnicy mieszkaniowej, z wznosz�cymi si� naprzeciw siebie w nocnych ciemno�ciach, chyl�cymi ku upadkowi wiktoria�skimi domami. Ulica wysadzana by�a drzewami kasztanowymi, chodniki �liskie od za�cielaj�cych je li�ci. Par� razy potkn�� si� i prawie upad�, a za ka�dym razem musia� dla odpoczynku oprze� si� o murki ogr�dk�w. Latarnie uliczne ci�gn�y si� daleko w mrok i Shane brn�� z bolesnym wysi�kiem od jednej plamy ��tego �wiat�a do nast�pnej. Gdy przystan�� na ko�cu kt�rej� z ulic, cisz� zak��ci�o uporczywe dzwonienie. Zza rogu wyjecha� samoch�d policyjny i skierowa� si� w jego stron�. Da� nura za furtk� ogrodow� i przycupn�� za �ywop�otem, dop�ki w�z nie przejecha�. Kiedy d�wi�k dzwonka ucichn�� w dali, cz�owiek wyszed� z ogrodu i stan�� na rogu ulicy. Deszcz nagle zmieni� si� w ulew�, strumienie odbija�y si� od chodnik�w jak srebrzyste pr�ty. Podni�s� ko�nierz kurtki i zacz�� si� w desperacji rozgl�da�. Wreszcie dostrzeg� w mroku wznosz�cy si� po drugiej stronie ulicy ciemny masyw ko�cio�a. Potykaj�c, si� przeszed� w poprzek pust� ulic� i pchn�� �elazn� bram�. Ust�pi�a skrzypi�c. Shane wszed� na dziedziniec. Przez ogromny witra� przes�cza�o si� �wiat�o, rzucaj�c prostok�tne cienie na nagrobki przyko�cielnego cmentarza. Gdy wszed� na schody prowadz�ce do g��wnych drzwi, ust�pi�y g�adko i bezg�o�nie, jakby zapraszaj�c go do �rodka. Wkroczy� do ko�cio�a. By�o tam cicho, bardzo cicho... Sta� na ko�cu nawy, spogl�daj�c przez ca�� jej d�ugo�� na o�tarz i zapalon� wieczn� lampk�. Z jakiego� niejasnego powodu ruszy� przed siebie, wpatrzony w lampk�. Wydawa�o mu si�, �e jej �wiat�o na przemian ro�nie i zmniejsza si�. Zamkn�� na chwil� oczy i zaczerpn�� powietrza. Cichy g�os z irlandzkim akcentem zapyta�: - Przepraszam, czy pan si� dobrze czuje? Shane odwr�ci� si� natychmiast. Z lewej strony znajdowa�a si� niewielka kaplica, z na wp� uko�czonymi freskami na �cianach. Sta� w niej, patrz�c na niego, wysoki, szpakowaty m�czyzna w kombinezonie roboczym, z p�dzlem malarskim w d�oni. Spod kombinezonu wystawa�a ksi�owska koloratka. Shane obliza� wargi pr�buj�c przem�wi�, ale s�owa uwi�z�y mu w gardle, z kt�rego wydoby�o si� tylko suche krakanie. Zn�w zakr�ci�o mu si� w g�owie. Zatoczy� si� do przodu, chwytaj�c za �awk� ko�cieln�, by odzyska� r�wnowag�. Jego barki obj�o zaskakuj�co mocne rami�. Shane otworzy� oczy i spr�bowa� si� u�miechn��. - Niezbyt dobrze czuj� si� w tej chwili. Prosz� mi tylko pozwoli� przez chwil� przeczeka� deszcz, a potem sobie p�jd�. Ksi�dz popatrzy� mu w twarz i wyda� zduszony okrzyk: - Bo�e, zlituj si� nad nami! Shane pr�bowa� si� uwolni� od podtrzymuj�cego go ramienia. - Par� minut i lepiej si� poczuj�. Prosz� tylko pozwoli� mi usi���. Ksi�dz potrz�sn�� g�ow�. - Potrzebuje pan opieki lekarza. Jest pan bardzo pokaleczony. Shane'a ogarn�a nag�a panika. Chwyci� ksi�dza dr��cymi r�kami. - Prosz� nie wzywa� policji! Cokolwiek pan zamierza, prosz� nie wzywa� policji! Ksi�dz przyjrza� mu si� badawczo, a potem lekko u�miechn��. Wraz ze zmarszczkami rozja�niaj�cego twarz u�miechu ukaza�a si� wyra�niej dziwaczna, zakrzywiona blizna. I wtedy Shane rozpozna� go. - Ty jeste� ojciec Costello - powiedzia�. - By�e� kapelanem 52 Dywizji Piechoty w Korei. Ksi�dz skin�� g�ow� i poprowadzi� go mocn� r�k� przez naw� w stron� ma�ych drzwi w odleg�ym ko�cu ko�cio�a. - Owszem, by�em w Korei. Czy znali�my si�? Sha-ne potrz�sn�� g�ow�. - Nie, ale widywa�em ci� wielokrotnie. - Ksi�dz otworzy� drzwi i poprowadzi� go dalej, a Shane kontynuowa�: -Pami�tam, jak nabawi�e� si� tej blizny. Wyszed�e� z okopu, by ratowa� rannego Chi�czyka, a on pr�bowa� ci� zar�n��. Ojciec Costello spochmurnia� i westchn��. - To co�, o czym wola�bym zapomnie�. Popchn�� Shane'a na krzes�o. Znajdowali si� w zakrystii. Za drzwiami wisia�a ksi�a sutanna, w k�cie trzeszcza� nier�wno gazowy kominek. Ksi�dz usiad� przy zniszczonym orzechowym biurku, otworzy� jedn� z szuflad i wydoby� butelk� brandy. Wla� obfit� porcj� do szklaneczki i u�miechn�� si�. - To powinno pom�c, przynajmniej na chwil�. Shane zad�awi� si� na moment. W jego �y�ach zacz�� kr��y� p�ynny ogie�. Ojciec Costello pchn�� ku niemu paczk� papieros�w, z drugiej za� szuflady wyj�� apteczk� pierwszej pomocy. Shane z wdzi�czno�ci� zapali� papierosa, a ksi�dz przysun�� si� bli�ej na krze�le i przyjrza� jego twarzy. Po kr�tkiej pauzie o�wiadczy�: - Naprawd� potrzeba doktora, by si� tob� zaj��. Shane potrz�sn�� g�ow�. - Nie dzisiejszego wieczoru, ojcze. My�l� o znacznie wa�niejszych sprawach. Ojciec Costello westchn�� i zacz�� szybko obmywa� mu twarz wat� zmoczon� w roztworze flawiny. Przylepiaj�c plaster opatrunkowy na co gorszych zranieniach, powiedzia� spokojnie: - Nie�le ci� urz�dzili, prawda? Ktokolwiek to zrobi�, zrobi� bardzo dok�adnie. Shane podci�gn�� mankiety i pokaza� mu stalowe bransoletki, okalaj�ce oba nadgarstki. - To by� policjant, ojcze - powiedzia�. - A oni, gdy ju� si� wezm� do roboty, s� najgorsi ze wszystkich. Wsta� i przeci�gn�� si� ostro�nie. Bola�o go ca�e cia�o, nerki mia� paskudnie obola�e, ale o ile m�g� s�dzi�, nie po�amano mu �adnych ko�ci. Przejrza� si� w wisz�cym nad gazowym kominkiem lustrze i odwr�ci� do ksi�dza z krzywym u�miechem. - Nie jestem pewien, czy teraz, kiedy mnie wyczy�ci�e�, nie wygl�dam jeszcze gorzej. Ojciec Costello u�miechn�� si� s�abo i wzi�� do r�ki butelk�. - Jeszcze brandy? Shane potrz�sn�� g�ow� i zrobi� ruch w stron� drzwi. - Nie, dzi�kuj�, ojcze. Nie mam wiele czasu. Wyci�gn�� d�o� ku klamce, a ojciec Costello odezwa� si� spokojnym g�osem: - Czy nie s�dzisz, �e powiniene� mi o tym opowiedzie�, Martinie Shane? Shane na chwil� zamar� w miejscu, a potem odwr�ci� si� ostro�nie. - Znasz mnie? - Costello kiwn�� g�ow�. - Twoje zdj�cie by�o w dzisiejszej gazecie, a przez ra- dio podano komunikat o twej ucieczce. - Wyj�� papierosa z paczki i zapali� go z uwag�. - C�, czasami pomaga rozmowa z kim� obcym. Cz�sto mo�emy w�wczas ujrze� sprawy w innym �wietle. Shane podszed� i powiedzia� zduszonym g�osem: - To miasto roi si� od gliniarzy, kt�rzy mnie poszukuj�. Wiesz, o co jestem podejrzany? Ojciec Costello z powag� skin�� g�ow�. - O wyj�tkowo odra�aj�ce morderstwo. Shane pad� na krzes�o i niezdarnie si�gn�� po nast�pnego papierosa. - Twierdz�, �e jestem chory umys�owo, a ja ju� nawet nie jestem pewien, czy nie maj� racji. To ci� nie przera�a? Ksi�dz poda� mu zapa�k� pewn� r�k� i zaprzeczy� ruchem g�owy. - Nie powiedzia�bym. By� mo�e jedyn� osob�, kt�rej si� boisz, jeste� ty sam. Shane spojrza� g��boko w jego dobrotliwe szare oczy, pr�buj�c zrozumie�, co ma na my�li. A potem wszystkie l�ki, wszystkie niepewno�ci ostatnich paru dni wezbra�y w nim z tak� si��, �e ju� wiedzia�, czego chce: wyla� je przed tym cz�owiekiem. - By� mo�e - zacz�� powoli - pomog�oby, gdybym ci opowiedzia� wszystko, od samego pocz�tku. By� mo�e dojrz� jakie� �wiate�ko albo jak�� przyczyn� wszystkiego, co si� wydarzy�o. Ojciec Costello odchyli� si� na oparcie krzes�a i u�miechn�� �agodnie. - Cz�� twojej historii znam z relacji prasowych. Ale my�l�, �e lepiej b�dzie, je�li przede wszystkim wyt�umaczysz i, po co przyby�e� do Burnham. Sponiewierane cia�o Shane'a pr�bowa�o zaj�� na krze�le wygodniejsz� pozycj�. - To nietrudne, ojcze - odpar� spokojnie. - Przyby�em do Burnham, by zabi� cz�owieka. 2 ______ Owego popo�udnia, gdy Shane przyby� do Burnham, pada� ulewny deszcz, a w powietrzu wisia�a mgie�ka. Gdy wychodzi� ze stacji, poryw wiatru cisn�� mu w twarz p�acht� deszczu w szczeg�lnie gro�ny spos�b, jak gdyby chcia� ostrzec go, �e lepiej zrobi, je�li zawr�ci, nim b�dzie za p�no. Zby� ostrze�enie wzruszeniem ramion i rozpocz�� po mokrym chodniku marsz ku centrum miasta. To, czego szuka�, znalaz� po paru minutach: lichy, trzeciorz�dny hotelik przy cichej bocznej uliczce. Wszed�szy tam ujrza� w recepcji m�od� dziewczyn�, czytaj�c� magazyn ilustrowany. Spojrza�a na niego z nag�ym b�yskiem w oczach i u�miechn�a si� promiennie. - Chcia�bym wynaj�� pok�j na tydzie� - o�wiadczy� Shane. - Z �azienk� czy bez? - zapyta�a, odwracaj�c r�wnocze�nie w jego stron� ksi��k� go�ci i podaj�c pi�ro. Odpowiedzia�, �e we�mie z �azienk�, ona za� zdj�a klucz, podnios�a klap� wej�ciow� przy biurku recepcjonistki i poprowadzi�a go schodami. Nosi�a obcis�� sp�dniczk� i pantofle na wysokich ob- casach i nie wygl�da�a �le odwr�cona ty�em. Jednak og�lne wra�enie psu� fakt, �e nie mia�a piersi godnych uwagi, jej usta natomiast okala�y obfite wypryski tr�dziku, nie do zamaskowania dowoln� ilo�ci� szminki. W korytarzu najwy�szego pi�tra wyk�adzina dywanowa by�a mocno zu�yta. Recepcjonistka zawadzi�a obcasem o dziur� i potkn�a si� tak mocno, �e musia� wyci�gn�� rami�, by uchroni� j� przed upadkiem. Opar�a si� o niego ca�ym cia�em i u�miechn�a. - Oto pa�ski pok�j, panie Shane. Obr�ci�a klucz w zamku i usun�a si� na bok, on za� wszed� do �rodka. Pok�j nie by� ani lepszy, ani gorszy, ni� si� spodziewa�. Sta�y tam mahoniowa wiktoria�ska toaletka oraz szafa na ubrania, kt�re dyrekcja musia�a tanio kupi� na wyprzeda�y, ale ��ko okaza�o si� czyste, a �azienka zadowalaj�ca. W pokoju unosi� si� �w niemi�y, st�ch�y zapach, w�a�ciwy takim miejscom, przypominaj�cy o starych grzechach. Podszed� do okna i otworzy� je szeroko. Kiedy si� odwr�ci�, dziewczyna sta�a w pokoju obok drzwi, przygl�daj�c mu si� z u�miechem, kt�ry zapewne mia� by� zagadkowy. - Czy to ju� wszystko? - zapyta�a. Przeszed� przez pok�j, wyj�� jej klucz z r�ki i �agodnie wypchn�� na korytarz. - Je�li b�d� czego� potrzebowa�, powiem ci, moje dziecko. Chcia� zamkn�� drzwi, ale ona u�miechn�a si� ochoczo. - Gdyby potrzebowa� pan czegokolwiek... absolutnie czegokolwiek, po prostu prosz� na mnie zadzwoni�, panie Shane. Gdy wysz�a, w pokoju zrobi�o si� bardzo cicho. I zn�w dopad� go b�l, gdzie� w g��bi czaszki, jak �ywe stworzenie, zapieraj�c mu dech w piersi i zmuszaj�c do wej�cia chwiejnym krokiem do �azienki. Po�piesznie odkr�ci� kran z zimn� wod�, nape�ni� szklank�, z kieszeni wyj�� buteleczk� i dr��cymi palcami zdj�� pokrywk�. Wysypa� na d�o� dwie czerwone pigu�ki, zawaha� si� przez moment, a potem doda� jeszcze dwie. Wepchn�� je do ust i prze�kn�� z wod�. Jeszcze chwil� pozosta� na miejscu z zamkni�tymi oczami, oparty bezw�adnie o umywalk�, wreszcie potykaj�c si�, wr�ci� do pokoju i pad� w poprzek ��ka. By� to najci�szy atak, jaki go kiedykolwiek dopad�. Le�a� z twarz� wtulon� w poduszk�, poc�c si� ze strachu, a potem, jak zawsze bywa�o, b�l go opu�ci� i Shane m�g� ju� oddycha� swobodnie. Powoli, odpychaj�c si� r�kami, wyprostowa� si� i usiad� na skraju ��ka. Siedzia� tak przez pewien czas z g�ow� schowan� w d�oniach. Po chwili si�gn�� po p��cienn� torb� podr�n� i otworzy� suwak. Wyj�� p� butelki whisky, wyci�gn�� korek i wla� do gard�a pot�ny �yk. Poczu�, �e alkohol rozp�ywa si� w jego ciele, rozgrzewaj�c i przywracaj�c �ycie. Zapali� papierosa i �ci�gn�� mokr� od potu koszul�. Na�o�ywszy czyst�, stan�� przed lustrem szafy na ubrania i z niepokojem przyjrza� si� swemu odbiciu. Z szerokich ramion wyrasta� mocny kark, ale sk�ra na twarzy by�a blada i zbyt naci�gni�ta na wystaj�cych ko�ciach policzkowych. Czarne, pozbawione wyrazu oczy, zbyt g��boko osadzone w oczodo�ach, wygl�da�y jak dwa mroczne stawy. Wysokie czo�o przecina�a zygzakowata czerwona blizna, ci�gn�ca si� od prawej brwi i znikaj�ca w czarnej czuprynie. Ostro�nie poci�gn�� czubkiem palca po bli�nie, ale b�l si� nie pojawi�. Westchn�� z ulg� i szybko doko�czy� ubierania si�. Naci�gn�� trencz, a potem przyni�s� z �azienki szklank� i nala� sobie drug� porcj� whisky. Zacz�� pi�, spogl�daj�c r�wnocze�nie na torb� podr�n� i lekko marszcz�c brwi. Wreszcie, jak gdyby po-wzi�wszy decyzj�, jednym haustem doko�czy� whisky, pogrzeba� w g��bi torby i wydoby� pistolet Parabellum. Sprawdzi� jego dzia�anie, a potem wsun�� do wewn�trznej kieszeni marynarki i opu�ci� pok�j, zamykaj�c go na klucz. Szybkim krokiem przemierzy� centrum miasta; naci�gn�� dla ochrony przed deszczem kapelusz nisko na oczy, a d�onie wsun�� g��boko w kieszenie. Up�yn�o ju� wiele lat, wi�c odnalezienie poszukiwanego miejsca zabra�o mu prawie godzin�. By� to ma�y bar w bocznej uliczce nie opodal uniwersytetu. Wszed� do �rodka; lokal by� pusty, je�li nie liczy� starego, siwow�osego barmana, kt�ry polerowa� szklank�, s�uchaj�c r�wnocze�nie radia. Shane zatrzyma� si� w drzwiach, obrzucaj�c szybkim spojrzeniem staromodne, edwardia�skie lo�e i kryte sk�r� sto�ki przed marmurowym barem. Nic si� nie zmieni�o. Zam�wi� piwo i usiad� na sto�ku na samym ko�cu baru, gapi�c si� na swe odbicie w lustrze oprawionym w ozdobn�, z�ocon� ram�. Na minut� czas si� zatrzyma� i Shane cofn�� si� do chwili sprzed o�miu lat. Do owego poniedzia�ku, gdy zaraz po wybuchu wojny korea�skiej siedzia� na tym samym sto�ku, s�uchaj�c jak radio wzywa, by zg�aszali si� ochotnicy. Za jego plecami otwar�y si� drzwi wej�ciowe. Odwr�ci� si� z przestrachem, jakby spodziewaj�c si� widma z odleg�ej przesz�o�ci. Ale by� to tylko niewysoki cz�owieczek w mokrym p�aszczu przeciwdeszczowym i cy-klist�wce, kt�ry przeklinaj�c pogod�, zam�wi� drinka u barmana. Obaj wdali si� w rozmow�, a Shane zabra� swe piwo do budki telefonicznej w g��bi baru i zamkn�� drzwi. Zapali� papierosa, z kieszeni wyci�gn�� ma�y notesik. Zapisanych tam by�o kilka nazwisk i adres�w. Pierwsza notatka dotyczy�a cz�owieka nazwiskiem Henry Faulkner. Shane szybko przerzuci� stronice ksi��ki telefonicznej. Po chwili mrukn�� z zadowoleniem i por�wna� adres z ksi��ki z zapisanym w notesie. W chwil� p�niej zacz�� nakr�ca� numer. W kabinie telefonicznej by�o bardzo cicho; dzwonienie na drugim ko�cu linii wydawa�o si� dobiega� z innego �wiata. Shane cicho b�bni� palcami w �cian�, po d�u�szym czasie od�o�y� s�uchawk� i zn�w nakr�ci� numer. Nadal nie by�o odpowiedzi. Po trzeciej pr�bie zabra� piwo i wr�ci� do baru. Barman i niski klient spierali si� o wynik najbli�szego sobotniego meczu futbolowego miejscowych dru�yn, a Shane sta� spokojnie przy drugim ko�cu kontuaru, s�cz�c piwo i rozmy�laj�c. Nigdy nie warto wraca� do czegokolwiek. Przychodz�c tutaj okaza� si� g�upcem. Szybko prze�kn�� reszt� piwa i wyszed�. Na dworze deszcz nadal pada� rz�si�cie, poszed� wi�c w stron� centrum miasta, a� wreszcie napotka� post�j taks�wek. Poda� kierowcy adres Faulknera i wsiad� do wozu. Przez pi��, mo�e dziesi�� minut, taks�wka jecha�a zaro�ni�t� brudem dzielnic� przemys�ow�. Pomi�dzy fabryki tu i �wdzie wci�ni�to domy z tarasami. W ko�cu skr�cili w ulic�, wij�c� si� zygzakami w�r�d drzew, wspinaj�c si� wy�ej i wy�ej na ka�dym zakr�cie, a� wreszcie miasto znik�o zupe�nie za zas�on� deszczu. Na szczycie odkry� inny �wiat, �wiat cichych ulic i pi�knych dom�w. Adres brzmia�: Fairholme Avenue. Shane poleci� kierowcy zatrzyma� si� u wylotu alei. Gdy taks�wka odjecha�a, poszed� wolno po chodniku, szukaj�c domu o nazwie �Cztery Wiatry". Budynki wygl�da�y jak typowe domy zamo�nych mieszka�c�w miasta, obszerne, cho� nie a� luksusowe rezydencje, zbudowane z kamienia i stoj�ce na w�asno�ciowych dzia�kach. Ulica skr�ca�a i dalej ko�czy�a si� �lepo. Tam w�a�nie znalaz� to, czego szuka�. Dom robi� wra�enie martwego i zaniedbanego - �lepe okna, zaniedbany i zaro�ni�ty chwastami ogr�d. Shane poszed� �wirowanym podjazdem do szerokich schod�w, prowadz�cych do drzwi wej�ciowych i spr�bowa� zadzwoni�. Us�ysza� dzwonek, dobiegaj�cy gdzie� z g��bi domu, ale nikt nie zareagowa�. Spr�bowa� ponownie, naciskaj�c kciukiem przycisk przez pe�n� minut�, ale i w�wczas nie by�o odpowiedzi. Zszed� ze schod�w na trawnik. Kto� chyba pr�bowa� go przystrzyc przed kamiennym tarasem, na kt�rym drzwi balkonowe sta�y otworem. Za nimi zwisa�a czerwona aksamitna portiera. Nag�y poryw wiatru uni�s� j� i wywia� na zewn�trz, na deszcz. Shane zatrzyma� si� przy drzwiach, zajrza� niepewnie do ciemnego pokoju i zapyta� cicho: - Jest tu kto? Nie by�o odpowiedzi, wi�c ju� mia� zawr�ci�, gdy odezwa� si� wysoki, p�aczliwy g�os: - Kto tam? Rozsun�� portier� i wszed� do �rodka. Pok�j by� prawie ciemny i dopiero po paru chwilach jego wzrok dostosowa� si� do mroku. Ostro�nie ruszy� przed siebie, a� g�os rozleg� si� znowu, prawie przy jego �okciu: - Tu jestem, m�ody cz�owieku. Shane odwr�ci� si� szybko. W fotelu z wysokim oparciem, obok ma�ego stoliczka tu� obok, na kt�rym sta�y butelka i szklanka, siedzia� starzec. Na kolanach mia� przerzucony pled, a staromodny, pikowany szlafrok zapi�ty a� po chud� szyj�. M�wi� g�osem wysokim i za�amuj�cym si�, jak g�os starej kobiety. - Rzadko miewam go�ci - powiedzia�. - Czym mog� panu s�u�y�? Shane przyci�gn�� sobie krzes�o i usiad�. - Szukam pana Henry'ego Faulknera - odpar�. Starzec pochyli� si� odrobin� do przodu. - Ja jestem Henry Faulkner - odpowiedzia�. - Czego pan ode mnie chce? Nie znam pana, prawda? Mia� konwulsyjny tik prawego policzka, a jego m�tne, pozbawione wyrazu oczy, zdawa�y si� patrze� nie widz�cym wzrokiem na popio�y, kt�re niegdy� by�y jego �yciem. Shane obliza� wargi. - Nazywam si� Shane. Martin Shane. Zna�em pa�skiego syna w Korei. D�onie starca zacisn�y si� na trzcinowej lasce, kt�r� trzyma� przed sob�, a ca�ym jego cia�em wstrz�sn�� dreszcz. Pochyli� si� naprz�d w podnieceniu i co� zab�ys�o w jego oczach. - Zna� pan Simona? - zapyta�. - Ale� to wspaniale. Wspaniale. - Zn�w odchyli� si� na oparcie i zacz�� kiwa� g�ow�. - To by� �wietny ch�opak. �wietny ch�opak. Mo�e troszk� dziki, ale nigdy nie zrobi� nikomu krzywdy. ;-Westchn�� ci�ko. - Zosta� zabity, wie pan. Zabity w akcji. Shane zapali� papierosa i zmarszczy� brwi. - Czy to w�a�nie panu powiedziano? Starzec potwierdzi� energicznym ruchem g�owy. - Mam jego odznaczenia gdzie� tutaj. Przynios� je panu. Wie pan, on by� bohaterem. - Nim Shane zdo�a� zaprotestowa�, starzec odrzuci� pled i wsta� z wysi�kiem. Przez chwil� chwia� si� niepewnie, a potem kulej�c poszed� do drzwi, ci�ko oparty na lasce. - Wr�c� za chwilk� - zapewni�. Gdy drzwi zamkn�y si� za gospodarzem, Shane wyj�� chusteczk� i otar� czo�o. W pokoju by�o duszno, panowa� w nim zapach, jakby od lat niczego tu nie odkurzano. Wsta� i wolnym krokiem obszed� pomieszczenie, przygl�daj�c si� meblom. Nagle od strony drzwi rozleg� si� starczy g�os: - Simon? Czy to ty, Simonie? Shane'owi zdawa�o si�, jakby jego twarzy dotkn�y czyje� zimne palce. Drgn�� i powoli ruszy� przed siebie. - Panie Faulkner, Simon nie �yje - powiedzia� �agodnym tonem. Przez kr�tk�, ulotn� chwil� w pokoju panowa�a cisza, potem w m�tnych oczach starca zapali�y si� �wietliste punkciki, a jego prawy policzek zadrga� gwa�townie. - K�amiesz - powiedzia�. - Simon �yje. Nie mo�e nie �y�. Shane mia� wyschni�te gard�o, pr�bowa� prze�kn�� �lin�. - Nie �yje od siedmiu lat. G�owa starca sztywno poruszy�a si� z boku na bok, jak g�owa marionetki. Zdawa�o si�, �e si� dusi. Cofn�� si� przez otwarte drzwi do holu, a gdy zn�w przem�wi�, jego g�os brzmia� piskliwie i histerycznie. - Trzymaj si� z daleka ode mnie � wychrypia�.-Trzy-maj si� z daleka. Uni�s� lask�, jak gdyby chcia� ni� uderzy�, ale w tym momencie pojawi�a si� za nim jaka� posta� i Shane us�ysza� spokojny, kobiecy g�os. - Ojcze, czemu nie siedzisz w fotelu? Starzec przytuli� si� do niej jak ma�e dziecko do matki. Kobieta obj�a go ramieniem i zmarszczywszy brwi zwr�ci�a si� do Shane'a: - Kim pan jest? Czego pan chce? - zapyta�a ze z�o�ci�. Wyszed� z mrocznego pokoju do jasno o�wietlonego holu. - Nazywam si� Martin Shane - odpowiedzia�. - By�em przyjacielem Simona. Zesztywnia�a nagle, a jej rami� mocniej obj�o ojca. - M�j brat nie �yje od wielu lat, panie Shane - powiedzia�a. Skin�� g�ow� spokojnym ruchem. - Wiem. By�em z nim, gdy zosta� zabity. W jej oczach pojawi� si� jaki� dziwny wyraz i ju� mia�a i id powiedzie�, kiedy starzec odezwa� si� z�a- manym g�osem: - Laura! - i zwisn�� bezw�adnie w jej obj�ciach. Shane zrobi� szybki krok do przodu. - Czy mog� pom�c? Potrz�sn�a g�ow�. - Nie, dam sobie rad�. Jestem do tego przyzwyczajona. Prosz� poczeka� w salonie. To nie potrwa d�ugo. Wolnym krokiem poprowadzi�a starca do drzwi po przeciwnej stronie holu i otworzy�a je. Shane dostrzeg� przelotnie stoj�ce w g��bi pod �cian� ��ko, po czym drzwi zamkn�y si�. Wr�ci� do mrocznego salonu, usiad� na krze�le przy oknie, pal�c papierosa i dumaj�c nad tym, czego by� �wiadkiem. Wygl�da�o to jak drewniana uk�adanka, kt�rej cz�ci nie pasuj� do siebie. Zaniedbany dom, szalony starzec i kobieta - wszystko to razem nie mia�o �adnego sensu. W tym momencie kobieta wesz�a do pokoju. Podesz�a do okna i odsun�a portiery na bok, wpuszczaj�c potoki �wiat�a. - Ojciec ma bardzo s�aby wzrok - wyja�ni�a. - Szkodzi mu zbyt jasne �wiat�o. Z pogniecionej paczki wyj�a papierosa, a Shane poda� jej ogie�. - Przykro mi z powodu pani ojca - odezwa� si�. -Dzwoni�em od frontu, nikt nie odpowiedzia�, a potem zauwa�y�em otwarte drzwi balkonowe. Potrz�sn�a niecierpliwie g�ow�. - To bez znaczenia. On teraz bardzo �atwo traci panowanie nad sob�. Od o�miu lat cierpi na post�puj�ce schorzenie m�zgu. W rzeczywisto�ci jest ju� tylko przera�onym dzieckiem. - Opar�a si� o drzwi balkonowe, wpatruj�c w padaj�cy deszcz. Shane przyjrza� si� jej dok�adnie. Oceni�, �e ma dwadzie�cia osiem, dwadzie�cia dziewi�� lat. Ubrana by�a w spodnie w szkock� krat� i zawi�zan� w pasie bluzk�. Ciemne w�osy nosi�a rozpuszczone, pod oczami widnia�y czarne kr�gi. Gdy wyjmowa�a kolejnego papierosa z paczki, zauwa�y� na jej szczup�ych d�oniach plamy farby i zacz�� si� zastanawia�, czym ona si� zajmuje. Przem�wi�a ostrym tonem, przerywaj�c mu rozmy�lania. - A teraz, jak s�dz�, powinien pan wyt�umaczy� mi, czemu pan tu si� zjawi�, panie Shane. - By�em najbli�szym przyjacielem Simona. Razem wst�pili�my do wojska, razem walczyli�my. Po prostu chcia�em porozmawia� o nim z pani ojcem. Zmarszczy�a brwi, a w jej g�osie pojawi� si� ton zniecierpliwienia. - Panie Shane, Simon zosta� zabity siedem lat temu. Z ca�� pewno�ci� nie �pieszy�o si� panu ze z�o�eniem kon-dolencji. Obrzuci� j� szybkim spojrzeniem z zupe�nie oboj�tn� min�. - Przykro mi z tego powodu, ale obawiam si�, �e nie mia�em wyboru. Nast�pi�a chwila ciszy i dziewczyna zn�w zmarszczy�a brwi. - Wyboru? O czym, u licha, pan opowiada? Wsta� z miejsca i przeszed� obok niej, a� znalaz� si� prawie pod strugami deszczu. Wpatrzy� si� w ogr�d, jakby szuka� tam przesz�o�ci. - Przez ostatnie sze�� lat by�em w zak�adzie zamkni�tym, panno Faulkner. Zwolniono mnie dopiero trzy dni temu. - Us�ysza�, jak kobieta z sykiem wci�ga powietrze przez zaci�ni�te z�by, ale kontynuowa�, nie odwracaj�c si�. - Zaraz potem, jak zabito pani brata, ja zosta�em zraniony. Od�amki szrapnela w m�zgu. Chi�czycy wyci�gn�li wi�kszo�� z nich, ale pozosta� male�ki kawa�eczek, kt�rego nie mogli dotkn��. Spowo- dowa� stopniowo post�puj�c� amnezj�. W chwili gdy zosta�em repatriowany, nie pami�ta�em w�asnego nazwiska. Nie potrafi�em nawet zrobi� ko�o siebie, co potrzeba. - Wzruszy� ramionami. - Umieszczono mnie w zak�adzie. Nic innego nie mogli ze mn� zrobi�. �adna operacja nie wchodzi�a w rachub�. Poczu� jej d�o� na swej r�ce, a gdy si� odwr�ci�, ujrza�, �e jej spojrzenie pe�ne jest wsp�czucia. - Jakie� to okropne. Ale powiedzia� pan, �e zwolnili pana trzy dni temu? Skin�� kr�tko g�ow�. - Zgadza si�. Miesi�c temu spad�em ze schod�w i dozna�em silnego wstrz�su. Najwidoczniej od�amek przesun�� si�. Po prawie siedmiu latach �ycia we mgle pewnego ranka obudzi�em si� w szpitalu czuj�c si� jak nowy. -U�miechn�� si� ponuro. - Jedyny k�opot polega� na tym, �e z mojego punktu widzenia by� czerwiec 1952 roku. Musieli mi ca�kiem niema�o opowiedzie�. - Teraz ju� wiem. - W jej g�osie nagle pojawi�o si� zrozumienie. - Ostatni� rzecz�, jak� pan pami�ta�, jest �mier� Simona na polu bitwy, na chwil� przed pana zranieniem. Dlatego przyszed� pan tu dzisiaj. By nam o tym opowiedzie�. Cisn�� papierosa do ka�u�y i patrzy�, lekko marszcz�c brwi, jak z sykiem ga�nie. Po chwili westchn��, odwr�ci� si� i popatrzy� dziewczynie prosto w oczy. - Ma pani s�uszno�� z wyj�tkiem jednego istotnego faktu. Z kolei ona zmarszczy�a brwi z zak�opotaniem. - Obawiam si�, �e nie rozumiem pana. Opar� si� plecami o okno i spokojnym tonem powiedzia�: -To oznacza, �e myli si� pani ca�kowicie, panno Faulkner. Widzi pani, pani brat nie zosta� zabity w akcji. 3 ______ Twarz Laury Faulkner wyra�a�a g��bokie zaskoczenie. Przez moment patrzy�a na niego bezmy�lnie, a potem zrobi�a niezadowolon� min�. - Wola�abym porozmawia� o tym w cztery oczy. Po�o�y�am ojca do ��ka, ale mo�e w ka�dej chwili zjawi� si� tutaj. Shane skin�� twierdz�co, ona za� poprowadzi�a go przez pok�j do holu. Nast�pnie w�skim korytarzem przeszli do kuchni, gdzie wzi�a stary p�aszcz przeciwdeszczowy i niedbale zarzuci�a go na ramiona. - Obawiam si�, �e zn�w pan zmoknie - powiedzia�a, otwieraj�c drzwi kuchenne. Ogr�d opada� kilku tarasami w stron� niskiej, kamiennej �ciany. Na podwy�szeniu, o par� st�p powy�ej poziomu gruntu, sta� obszerny, drewniany pawilon. Pochyliwszy g�ow� dla os�ony przed deszczem, Laura Faulkner pobieg�a �cie�k�. Shane poszed� w jej �lady. Wspi�li si� schodami na platform�, na kt�rej wznosi� si� pawilon. Otworzy�a drzwi i wprowadzi�a go do �rodka. Przeciwleg�� �cian� budyneczku stanowi�o jedno ogromne okno, otwieraj�ce widok na g��bok� dolin�, kt�r� p�yn�a w stron� miasta rzeka. Pejza� by� przepi�kny. Gdy Shane podszed� do okna, rozleg� si� gro�ny pomruk i wspania�y czarny doberman, rozci�gni�ty na otomanie pod oknem, podni�s� g�ow� i spojrza� na niego podejrzliwie. Laura Faulkner cichym g�osem przem�wi�a do zwierz�cia i cisn�a sw�j p�aszcz na krzes�o. We wszystkich k�tach le�a�y w nieporz�dnych stosach obrazy, na sztalugach przy oknie sta� na p� uko�czony olejny krajobraz. Shane zapali� papierosa i ruchem g�owy wskaza� malowid�a. - Czy w ten spos�b zarabia pani na �ycie? Roze�mia�a si� lekko. - Nie, to przede wszystkim moje hobby. Jestem niezale�n� projektantk� form przemys�owych. Wszystkiego, od mebli do tekstyli�w. - Odsun�a psa w k�t otomany i usiad�a. - Ale przyszli�my tu nie po to, by dyskutowa�, jak zarabiam na �ycie. Powiedzia� pan co� zaskakuj�cego na temat mego brata. Potwierdzi� ruchem g�owy. - Prosz� dok�adnie opowiedzie�, co poda�o pani Ministerstwo Wojny, zawiadamiaj�c o jego �mierci? Wzruszy�a ramionami. - �e w czerwcu 1952 roku zosta� zabity w akcji. My�l�, �e sz�o o bitw� nad rzek� Jalu. Shane wyci�gn�� notes i otworzy� na jednej ze stron. - Czy te cztery nazwiska co� pani m�wi�? - zapyta�. -Adam Crowther, Joe Wilby, Reggie Steele i Charles Graham? Potrz�sn�a g�ow�, na jej czole ukaza�y si� lekkie zmarszczki. - Nie, nie s�dz�. A powinny? Schowa� notes do kieszeni. - Gdy pani brat umiera�, wszyscy czterej byli tam, gdzie on. I tak si� sk�ada, �e wszyscy mieszkaj� w Burn-ham. Zn�w zmarszczy�a czo�o. - Ale czy to nie jest zwyk�y przypadek? Pokr�ci� g�ow�. - Na pocz�tku wojny korea�skiej rz�d wezwa� ochot- nik�w do zg�aszania si�. Owego dnia siedzia�em w ma�ym barze przy bocznej uliczce ko�o uniwersytetu. Tam w�a�nie po raz pierwszy spotka�em pani brata. Akurat wylano mnie z posady tek�ciarza w biurze og�oszeniowym i w drodze do Londynu przeje�d�a�em przez Burnham. Zacz�li�my z Simonem stawia� sobie wzajemnie drinki i w chwili gdy w radiu og�oszono �w komunikat, obaj byli�my na p� pijani. Jemu w�asna posada wychodzi�a bokiem, ja nie mia�em �adnej, wi�c poszli�my razem do biura rekrutacji. - I przyj�li was w takim stanie? - spyta�a z niedowierzaniem. - Nie tylko nas, ale jeszcze tuzin innych - odpowiedzia� - a wszyscy byli z Burnham. Wcielono nas do tego samego pu�ku piechoty. - I od tej pory pan i m�j brat stale trzymali�cie si� razem? U�miechn�� si� lekko i rozpi�� mankiet koszuli. Gdy podci�gn�� r�kaw, ujrza�a wytatuowanego na przedramieniu zielono- czerwonego smoka z napisem �Simon i Martin - przyjaciele do �mierci". W jej oczach zab�ys�o co� podejrzanie przypominaj�cego u�miech, a wargi zadrga�y. - To chyba troch� szczeniackie post�powanie? U�miechn�� si� szeroko. - Prawd� powiedziawszy byli�my w�wczas znowu pijani. Mieli�my przepustki na l�d w Singapurze. Ostatni przystanek przed Kore�, wi�c... - Wzni�s� wymownie oczy. - Na okr�t musieli nas odnie��. Nast�pnego dnia, otrze�wiawszy, stwierdzili�my, �e obaj mamy po smoku. - A co nast�pi�o p�niej? - zapyta�a. Wzruszy� ramionami i zapali� kolejnego papierosa. - Nic wa�nego. To, co si� zwykle zdarza na wojnie, Linia frontu, �mier� i przemoc. Oczywi�cie klimat te� nie sprzyja�. W zimie w Korei bywa raczej zimno. Skin�a powa�nie g�ow�. - Wyobra�am to sobie. Ale jak naprawd� zgin�� m�j brat? Przeczesa� w�osy palcami, czuj�c uk�ucie b�lu gdzie� za czo�em i lekko zmarszczy� brwi, jak gdyby przypominaj�c co� sobie z wysi�kiem. - Na naszym odcinku przygotowywano wielk� ofensyw�. Na sze�� godzin przed zamierzonym atakiem zosta�em wys�any na rozpoznanie wraz z Simonem i czterema m�czyznami, kt�rych wymieni�em. Naszym zadaniem by�o zbadanie p�l minowych po drugiej stronie rzeki. - I co si� sta�o? - Wpadli�my w zasadzk�. Posuwali�my si� przed siebie przez nocne ciemno�ci, a oni rzucili si� na nas ca�� gromad�. �aden z nas nie zd��y� wystrzeli�. - Co z wami zrobili? Wepchn�� r�ce g��boko do kieszeni i opar� si� o �cian�. - Nie opodal znajdowa�a si� ma�a buddyjska �wi-�ty�ka. By�a to kwatera chi�skiego oficera wywiadu, zwanego pu�kownik Li. - Gdy wymawia� to nazwisko, zasch�o mu w gardle, a na czole ukaza�y si� krople potu. Pochyli�a si� zaniepokojona w jego stron�. - Czy pan dobrze si� czuje? Kiwn�� g�ow�. - �wietnie, po prostu �wietnie. - Przeszed� ko�o niej i stan��, wygl�daj�c przez okno. - Pu�kownik Li by� ma�ym, niepozornym cz�owieczkiem w okularach z grubymi szk�ami, kulawym na jedn� nog�. W jaki� spos�b wywiedzia� si�, �e ma nast�pi� atak i chcia� dowiedzie� si� kiedy. Wobec tego wzi�� si� za nas. Laura Faulkner szeroko otworzy�a oczy. - Co pan chce powiedzie� przez to �wzi�� si� za nas"? - Mog� za�o�y�, �e s� pani znane �redniowieczne atrakcje, kt�re w naszym cudownie cywilizowanym �wiecie maj� zastosowanie przy przes�uchiwaniu je�c�w. Spochmurnia�a, a potem spokojnie kiwn�a g�ow�. - Rozumiem. Prosz� kontynuowa� i nie oszcz�dza� moich uczu�. Chcia�abym wiedzie� dok�adnie, co nast�pi�o. Shane zacisn�� wargi w krzywym u�miechu. - Na pierwszym pi�trze klasztoru znajdowa� si� wielki pok�j, poprzednio nale��cy do opata. Pu�kownik Li u�ywa� go do przes�ucha�. Stamt�d prowadzi� w�ski korytarzyk do pi�ciu cel. Mnisi odprawiali w nich pokut�. Kaza� nam w swym biurze rozebra� si� do naga, a potem pozamyka� w celach. Charles Graham i ja mieli�my wsp�ln�. Pozostali siedzieli pojedynczo. Milcza�a ze �ci�ni�tym gard�em. Po paru chwilach uda�o jej si� powiedzie�: - A co nast�pi�o potem? Potrz�sn�� g�ow�. - Nie ma sensu wdawa� si� w szczeg�y. Przychodzi� po nas po kolei, ci�gn�c kulaw� stop� po kamiennych flizach korytarza. Pr�bowa� przez trzy godziny, ale nikt nie chcia� m�wi�. Wreszcie odprowadzi� Charlesa Grahama z powrotem do mojej celi i o�wiadczy�, �e zacznie od nowa, ale tym razem ustawi nas w kolejce. Od ka�dego po kolei raz jeden za��da, by m�wi�. Je�li nie zechce, zostanie natychmiast wyprowadzony na dw�r i zastrzelony. - To musia� by� szaleniec! - krzykn�a w przera�eniu. Shane pokr�ci� g�ow� i odpowiedzia� spokojnie: - Nie, nie by� wariatem. Nie przypuszczam nawet, by to, co robi�, sprawia�o mu jak�kolwiek u�wiadamian� sobie przyjemno��. Nie by� sadyst�. I to w�a�nie by�o najgorsze. Wszystko co robi�, czyni� z wr�cz niewiarygodnym opanowaniem. Znowu wyci�gn�� papierosa i zacz�� w roztargnieniu obraca� go w palcach. - Czy tak w�a�nie zgin�� Simon? - zapyta�a. Wepchn�� papierosa mi�dzy wargi i zapali�. - Tak jest. By� pierwszy w kolejce. Us�ysza�em strza�y na zewn�trz, a po pewnym czasie pu�kownik Li wszed� do celi i zawiadomi� mnie, �e ma ju� wszystkie informacje, jakich potrzebowa�. Powiedzia�, �e �a�uje, ale musia� zabi� Simona, bo wojna to wojna. A m�wi� takim tonem, jakby prawie w to wierzy�. - A kto mu ich udzieli�? - spyta�a spokojnie Laura Faulkner. By�a chwila g��bokiego milczenia, gdy czeka�a na odpowied�, i tylko deszcz puka� widmowymi palcami w szyby. Shane odwr�ci� si� powoli, z twarz� spokojn� i pozbawion� emocji. - Przyjecha�em po to w�a�nie, by si� dowiedzie� -oznajmi�. Oczy jej si� rozszerzy�y. - Czy to oznacza, �e pan nie wie? Pokr�ci� g�ow�. - W dwie godziny p�niej �wi�tynia zosta�a zmieciona z powierzchni ziemi przez ameryka�skie my�liwce bombarduj�ce. A wtedy dla mnie zapad�a kurtyna. Wsta�a, podesz�a do sztalug i zapatrzy�a si� na nie sko�czony krajobraz. Po chwili odezwa�a si� dziwnym tonem: - Prosz� mi co� powiedzie�. Co si� sta�o z pana pu�kiem, gdy zaatakowa�? Shane pochyli� si� i �agodnie pog�aska� psa praw� d�oni� po uszach. - Dowiedzia�em si� dopiero wczoraj, podczas wizyty w Ministerstwie Wojny. Atak zako�czy� si� ca�kowit� kl�sk�. By�o ponad dwie�cie ofiar. Wzi�a do r�ki p�dzel i palet� i zacz�a malowa�. - Czy komukolwiek w Ministerstwie Wojny opowiedzia� pan to, co mnie? Potrz�sn�� g�ow�. - To wydarzy�o si� zbyt dawno. Nawet gdyby chcieli, nic nie mogliby dzi� z tym zrobi�. Odkry�em, �e pozosta�ych czterech prze�y�o i wszyscy mieszkaj� w Burnham. Urz�dnik w archiwum by� niezwykle uprzejmy. Z jakiego� powodu doszed� do wniosku, �e zamierzam urz�dzi� spotkanie kole�e�skie. Zmarszczy�a brwi, wpatruj�c si� w skupieniu w jeden punkt na p��tnie. P�dzel nie zadr�a� jej w d�oni, gdy spyta�a bezbarwnym g�osem: - I zamierza pan? Przeszed� przez pok�j i stan�wszy za jej prawym ramieniem przyjrza� si� obrazowi. - Chc� si� dowiedzie�, kto siedem lat temu wysypa� wszystko pu�kownikowi Li - odrzek� lekko dr��cym g�osem. - Pragn� tak bardzo dowiedzie� si� tego, �e a� mnie mdli. Wiem, �e to nie ja i nie Graham, bo przez ca�y czas by� ze mn� w celi. Zostaj� wi�c Crowther, Wilby i Reggie Steele. Upu�ci�a palet�, p�dzel i odwr�ci�a si� do niego z p�on�cymi oczami. - I co pan zrobi, gdy si� pan dowie? - zapyta�a. - Co dobrego wyniknie z takiej wiedzy po siedmiu latach? Zrobi� ruch, by odwr�ci� si� bez s�owa, a ona chwyci�a go za klapy, chc�c go powstrzyma�. Trafi�a r�k� na kolb� parabellum i z sykiem wci�gn�a przez z�by powietrze. Przez chwil� patrzy�a mu w oczy przera�onym spojrzeniem, a potem si�gn�a do jego kieszeni i wyci�gn�a pistolet. - Ty durniu - powiedzia�a. - G�upi, przekl�ty durniu. Co dobrego z tego wyniknie? Czy przywr�ci �ycie tym ludziom? Czy pomo�e Simonowi? �agodnym ruchem wyj�� z jej r�ki parabellum i w�o�y� na miejsce. Zapinaj�c trencz, odrzek� spokojnie: - Powiedzmy, �e robi� to tylko ze wzgl�du na siebie i niech ju� tak zostanie. Odwr�ci�a si� ty�em, za�amuj�c r�ce. - Jakie ty masz prawo, by zjawia� si� tutaj i wszystkim nam niszczy� �ycie? - powiedzia�a. - Teraz to ju� historia staro�ytna. Sprawy od dawna martwe i pogrzebane. Czemu ich tak nie zostawisz? Zignorowa� jej wybuch i skierowa� si� ku drzwiom. Gdy si�ga� do klamki, zawo�a�a ostrym g�osem: - Powiesz� ci�! Chyba zdajesz sobie z tego spraw�? Jego twarz zeszpeci� dziwaczny, krzywy u�mieszek. - Przykro mi, �e musz� pani� rozczarowa� - odrzek�. -Ale obawiam si�, �e si� nie stawi� na to wydarzenie. Co� w tonie jego g�osu, jaka� martwota, spowodowa�o, �e nie mog�a opanowa� nag�ego dr�enia. - Co pan chce przez to powiedzie�? - spyta�a. Chc� powiedzie�, panno Faulkner, �e b�d� trupem odrzek� spokojnie. W jego twardym g�osie pobrzmiewa�o co� nieodwo�alnego. Gdy otwiera� drzwi przebieg�a przez pok�j i chwyci�a go za r�k�. - O czym pan m�wi? - zapyta�a. Wzruszy� ramionami. - Ten upadek, o kt�rym pani wspomnia�em, nie tylko przywr�ci� mi pami��. Spowodowa�, �e od�amek przesun�� si� w m�zgu na bardziej niebezpieczne miejsce. Oznacza to, �e pr�ba jego usuni�cia jest nieunikniona. Za tydzie� od dzisiaj mam um�wion� wizyt� u chirurga m�zgu w szpitalu Guy. Je�li nie stawi� si� na spotkanie, umr� w przeci�gu dw�ch tygodni, a i tak szans� na powodzenie operacji s� jak jeden do stu. �adna alternatywa, prawda? Nie czekaj�c na odpowied� wyszed� na werand� i schodami zszed� do ogrodu. Za jego plecami Laura Faulkner �ka�a nieopanowanie. Obejrza� si� przez rami� i ujrza� j� stoj�c� w drzwiach pawilonu z dobermanem u boku, patrz�c� jak odchodzi. Poszed� okalaj�c� dom �cie�k� i dotar�szy do rogu obejrza� si� ponownie. Ale tym razem drzwi do pracowni by�y zamkni�te, a weranda pusta. 4 ______ Gdy oddala� si� od domu, deszcz nadal pada� rz�si�cie. Dotar� do g��wnej ulicy i zawaha� si� na skrzy�owaniu, szukaj�c przystanku autobusowego. Naprzeciw znajdowa� si� ma�y sklepik z towarami mieszanymi. Kupi� tam paczk� papieros�w i sprawdzi� w notesie adres Charlesa Grahama. Dom by� odleg�y tylko o �wier� mili i mie�ci� si� na g��wnej, prowadz�cej do centrum ulicy. Zdecydowa�, �e p�jdzie piechot�. Zastanawia� si�, czy Graham bardzo si� zmieni�. Siedem lat to d�ugi okres, ale z drugiej strony Graham nie by� bardzo stary. Teraz nie m�g� mie� wi�cej ni� trzydzie�ci dwa, mo�e trzydzie�ci trzy lata. Id�c mokrym chodnikiem, Shane pr�bowa� wywo�a� w pami�ci portrety pozosta�ych. Wilby, nieokrzesany gbur z wielu wyrokami za drobne przest�pstwa, ale dobry �o�nierz. Crow-ther by� studentem, �wie�o przyby�ym z uniwersytetu, Charles Graham za� pracowa� u jego wuja, ucz�c si� za- wodu maklera w handlu we�n�. A co na temat Reggiego Steele'a? Shane ze wszystkich si� pr�bowa� sobie przypomnie�, ale mu si� nie uda�o. W�a�ciwie ju� si� przyzwyczai� do takich zjawisk; irytuj�ca pozosta�o�� po chorobie, kt�ra sprawia�a, �e zapomina� r�nych, nieistotnych spraw i powodowa�a wskutek tego niezno�ne luki w pami�ci. Dom Grahama odnalaz� bez trudno�ci. By�a to wielka i pretensjonalna p�nowiktoria�ska budowla z szarego kamienia, stoj�ca samotnie po�rodku jeziora g�adkich trawnik�w i klomb�w kwiatowych. Mia� jednak pewn� osobliw� cech�. Wi�kszo�� najwy�szej kondygnacji zajmowa�a ogromna oran�eria z tarasem, sk�d otwiera� si� widok przez dolin� na le��ce ni�ej miasto. Shane sprawdzi� adres, potem wzruszy� ramionami i przez podjazd podszed� do frontowych drzwi. Nacisn�� guzik, a gdzie� z wn�trza dobieg� go d�wi�k melodyjnego gongu. Po paru chwilach us�ysza� zbli�aj�ce si� kroki. Drzwi otworzy�y si� i ze �rodka wyjrza�a sympatyczna starsza pani o macierzy�skim wygl�dzie. Mia�a na sobie obszerny, bia�y fartuch, a jej r�ce by�y um�czone. - Chcia�bym zobaczy� si� z panem Grahamem, je�li jest w domu - powiedzia� Shane. Na jej twarzy pojawi� si� wyraz g��bokiego zdziwienia. - Ale� sir, pan Graham nigdy nie przyjmuje go�ci. Nie robi tego od chwili, gdy popad� w swe nieszcz�cie. My�la�am, �e wszyscy o tym wiedz�. Shane ukry� zaskoczenie i u�miechn�� si� przyja�nie. - My�l�, �e mnie przyjmie, gdy pani mu powie, �e przyszed�em. Jeste�my bardzo starymi przyjaci�mi. Przez kilka lat by�em daleko i od d�u�szego czasu nie widzieli�my si�. Zrobi�a niepewn� min� i wytar�a d�onie w fartuch. - Powiem panu Grahamowi, �e pan przyszed�, sir, je�li u k pan nalega. Ale w�tpi�, czy co� z tego wyjdzie. Shane przedstawi� si� jej, ona za� przesz�a przez hol i wspi�a si� po szerokich schodach. Shane popatrzy� na wy�o�one d�bow� boazeri� �ciany i zacz�� przygl�da� si� wisz�cym tam obrazom. By�y znakomite, w wi�kszo�ci orygina�y; zwr�ci� spojrzenie na cudown� chi�sk� waz� na stole obok drzwi i z�o�y� wargi do bezg�o�nego gwizdni�cia. Jakiekolwiek nieszcz�cie dotkn�o Charlesa Grahama w ubieg�ym siedmioleciu, jedno by�o pewne: nie wynika�o z braku pieni�dzy. Us�ysza� za sob� ciche kaszlni�cie, odwr�ci� si� i ujrza� starsz� pani� stoj�c� ze zdumion� min� za jego plecami. - Pan Graham prosi, by zechcia� pan wej�� do oran�erii, sir. Znajduje si� na drugim pi�trze. Poprowadz� pana. Poszed� za ni� po schodach wy�o�onych grubym dywanem. Min�li szeroki korytarz i nast�pnymi schodami weszli na drugie pi�tro. Znale�li si� naprzeciw d�bowych drzwi, wzmocnionych sztabami z kutego �elaza. Otworzy�a je i ruchem r�ki skierowa�a Shane'a do �rodka. O szklany dach b�bni� r�wnomiernie deszcz, a w ca�ym pomieszczeniu zalega�a g��boka cisza. Panowa�o tu parne gor�co jak w �a�ni tureckiej. Wilgotny upa� ogarn�� Shane'a z tak� si��, �e w jednej chwili na czo�o wyst�pi�y mu krople potu. Zdj�� p�aszcz i powiesi� go na krze�le obok drzwi. Wn�trze oran�erii przypomina�o d�ungl�, z masami zielonych li�ci i wij�cych si� pn�czy, obfito�ci� egzotycznych kwiat�w, kt�re wydzielaj�c dziwny, uderzaj�cy do g�owy zapach, spowodowa�y, �e poczu� si� dziwnie niewyra�nie. Nad wszystkim za� g�rowa� gor�cy, mokry zapach d�ungli, przesycony odorem rozk�adu i gnicia. Sha-ne zmarszczy� brwi i ruszy� przed siebie w�sk� �cie�k�. Spo�r�d li�ci po jego prawej stronie dobieg� niewyra�ny, tajemniczy szelest, jakby kto� cicho si� w�r�d nich przekrada�. Dotar�szy do ko�ca �cie�ki, Shane ujrza� st� i dwa wiklinowe fotele, odwr�cone przodem do drzwi wyj�ciowych na taras. Nie by�o ani �ladu Grahama. Zawaha� si� marszcz�c czo�o, ale gdy chcia� ruszy� przed siebie, by popatrze� na taras, zda� sobie spraw�, �e kto� mu si� przygl�da. Odwr�ci� si� i spyta� ostrym g�osem: - Czy to ty, Graham? Nast�pi�a chwila ciszy, a po niej ciche westchnienie, jak szelest wiatru w li�ciach. Odezwa� si� g�os - chrapliwy, �ami�cy si� szept: - Przepraszam, Shane. Musia�em si� upewni�. Nie mog�em uwierzy�, �e to naprawd� ty. My�la�em, �e nie �yjesz. D�wi�k g�osu spowodowa�, �e Shane wzdrygn�� si� nagle. By�o w nim co� okropnego i niesamowitego. Co�, co w jego sercu poruszy�o cich� strun� l�ku. Zmusi� si� do u�miechu i spokojnie odrzek�: - To naprawd� ja. Graham. Przed nim lekko poruszy�y si� rozsuwane li�cie i ukaza� si� Graham. Oczy Shane'a rozszerzy�y si� z odrazy i czu�, juk ca�e jego cia�o pokrywa g�sia sk�rka. Stoj�cy przed nim