15338

Szczegóły
Tytuł 15338
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15338 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15338 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15338 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Polecamy również Adrienne Basso Uwieść aroganta Rexanne Becnel Lęk przed miłością Connie Brockway Bał maskowy Nicole Byrd Dama w czerni Jane Feather Nieproszona miłość Amanda Quick Fascynacja w przygotowaniu Gaelen Foley Diaboliczny lord Chińska narzeczona Przekład Maria Głowacka Tytuł oryginału The China Bride Redakcja stylistyczna Magdalena Kwiatkowska Redakcja techniczna Andrzej Witkowski Korekta Barbara Cywińska Joanna Dzik Ilustracja na okładce John Ennis/via Thomas SchlUck GmbH Opracowanie graficzne okładki Studio Graficzne Wydawnictwa Amber Skład Wydawnictwo Amber Druk Finidr, s.r.o., ćesky TSSfn Copyright © 2005 by Mary Jo Putney. This translation published by arrangement with the Bantam Dell Publishing Group, a division of Random House, Inc. Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2005 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-2468-3 Warszawa 2006. Wydanie I WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Niezwykłej redaktorce Elisie Wares Część I Ukryte marzenia Prolog Shropshire, Anglia, grudzień 1832 Troth Montgomery nie spodziewała się, że będzie tak zimno. Zadrżała, wychodząc z mocno sfatygowanego, wynajętego powozu i szczelniej otuli ła się płaszczem przed przenikliwym grudniowym wiatrem. Wiedziała, że Anglia leży na północy, ale długie lato spędzone w tropiku sprawiły, że źle znosiła chłodny klimat. Chociaż marzyła, aby jak najszybciej dotrzeć do celu długiej podróży, te raz, gdy wreszcie go osiągnęła, perspektywa spotkania z zupełnie obcymi ludźmi nieoczekiwanie przepełniła ją lękiem. - Czy to rzeczywiście Warfield Park? Nie tak go sobie wyobrażałam. Popatrzyła niepewnie na stangreta. Zakasłał głucho w otuloną rękawicą dłoń. - Niech się pani nie obawia, to naprawdę Warfield. - Wyciągnął jej torbę podróżną, postawił na ziemi i błyskawicznie zawrócił, chcąc jak najprędzej znaleźć się w domu w Shrewsbury. Gdy powóz mijał ją z turkotem, Troth ujrzała swoje odbicie w oknie. I cho ciaż miała na sobie swoją najlepszą suknię, uznała, że wciąż wygląda fatalnie, a ciemne włosy i odrobinę skośne oczy zdradzająjej prawdziwe pochodzenie. Teraz było już jednak za późno, aby się wycofać. Wzięła do ręki torbę i z tru dem ruszyła po schodach prowadzących do frontowego wejścia imponującej budowli. Latem szare kamienne mury mogły się wydawać przyjazne i ciepłe, ale teraz, w zimowym półmroku, sprawiały wrażenie zimnych i niegościnnych. Nie należała do zamkniętego za nimi świata. Nigdzie nie należała. Znowu zadrżała, tym razem nie pod wpływem wiatru. Gospodarze tego domu nie będą zachwyceni wiadomością, którą miała im przekazać, ale przez wzgląd na Kyle'a przynajmniej ofiarują jej nocleg. 9 Dotarłszy do drzwi, uderzyła w nie masywną kołatką w kształcie głowy sokoła. Po dłuższej chwili drzwi otworzył lokaj w liberii. Na widok intruza jego brwi uniosły się ze zdumienia. - Wejście dla służby znajduje się z drugiej strony domu. - Pogarda, z jaką to powiedział, sprawiła, że podniosła wyzywająco głowę. - Pragnę się widzieć z lordem Grahame'em w sprawie, która dotyczy jego brata - rzuciła lodowato z nienagannym szkockim akcentem. Wciąż nie kryjąc niechęci, lokaj wpuścił ją do holu. - Pani bilet wizytowy? - Nie mam. Ja... właśnie przyjechałam. Było oczywiste, że lokaj ma ochotę ją wyrzucić, tylko że nie śmie tego zrobić. - Lord Grahame i jego małżonka właśnie jedzą obiad - oznajmił cierp ko. - Musi tu pani zaczekać, aż skończą. Kiedy Jego Lordowska Mość bę dzie wolny, kogo mam zaanonsować? Odrętwiałe wargi Troth z trudem wymówiły nazwisko, jakby wcale do niej nie należało. - Lady Maxwell. Jestem małżonkąjego brata. Oczy lokaja stały się okrągłe ze zdumienia. - Powiadomię Jego Lordowską Mość natychmiast. Kiedy służący oddalił się w pośpiechu, Troth ponownie otuliła się płasz czem i zaczęła nerwowo przechadzać się po chłodnym holu. Wielcy pano wie byli znani z tego, że potrafili surowo karać posłańca przynoszącego złe wieści. Miała ochotę wybiec stąd, zdając się na łaskę i niełaskę przeszywającego do szpiku kości północnego wiatru. Jednak w jej uszach wciąż brzmiały wypowiadane chrapliwym głosem słowa: ,,Powiedz mojej rodzime, Mei-Lian. Oni muszą wiedzieć o mojej śmierci". I chociaż Kyle Renbourne, dziesiąty wicehrabia Maxwell, z pewnością darzył ją uczuciem, nie miała wątpliwo ści, że jego duch prześladowałby ją, gdyby nie spełniła jego ostatniego życze nia. Zebrawszy wszystkie siły, ściągnęła rękawiczki, odsłaniając podarowany przez Kyle'a stary, celtycki pierścień, który miał uwiarygodnić jej słowa. Po chwili usłyszała za sobą znajomy głos: - Lady Maxwell? Odwróciła się. Jakiś mężczyzna i kobieta wchodzili do holu. Kobieta była tak filigranowa, że gdyby nie olśniewające srebrzyste blond włosy, mogłaby z powodzeniem uchodzić za mieszkankę Kantonu. Odwzajemniła spojrze10 nie Troth, ale w jej twarzy nie było wrogości, jedynie ogromne zaciekawie nie. - Lady Maxwell? - powtórzył mężczyzna. Spojrzenie Troth pobiegło w jego kierunku i krew odpłynęła jej z twarzy. To niemożliwe. Ten szczupły i doskonale zbudowany mężczyzna, rysy twa rzy jak wycyzelowane, zniewalające niebieskie oczy, faliste ciemnoblond włosy, niewielki dołek na brodzie i ta tak dobrze znana jej aura dostojeń stwa! Twarz nieżyjącego już przecież człowieka. Jak to możliwe?! To była ostatnia, porażająca myśl, zanim osunęła się bez czucia na podło gę. 1 Makau, Chiny, luty 1832 yle Renbourne, dziesiąty wicehrabia Maxwell, starał się ukryć zniecier K pliwienie, witając licznie zgromadzoną europejską społeczność Makau, któ ra przybyła na spotkanie ze słynnym z niezwykłej otwartości lordem. Ale gdy tylko miał już za sobą towarzyskie obowiązki, pośpiesznie wymknął się na werandę, aby w spokoju pomyśleć o ostatniej, najciekawszej przygodzie, która miała się zacząć następnego ranka. Obszerny dom był położony na jednym ze wzgórz południowych Chin. W dole światła Makau szerokim łukiem biegły dookoła wschodniej zatoki. Makau, egzotyczne, maleńkie miasto u ujścia rzeki Pearl, zostało założone przez Portugalczyków, przedstawicieli jedynego mocarstwa, które cieszyło się przychylnością Chińczyków. Prawie przez trzy stulecia ta enklawa była przystanią dla kupców i misjo narzy i stanowiła niezwykły konglomerat ras. Wizyta w Makau była dla Kyle'a ogromnym przeżyciem. Nie były to jednak prawdziwe Chiny i Kyle nie mógł się doczekać chwili, kiedy znajdzie się w Kantonie. Oparty o balustradę z rozkoszą chłonął powiew chłodnej bryzy, która zda wała się pachnieć czymś nieznanym i tajemniczym, jakby wzywając do po znania tego, o czym marzył od chłopięcych lat. Jego gospodarz, przyjaciel i wspólnik, Gavin Elliott, przeszedł przez pro wadzące na werandę rozsuwane drzwi. - Wyglądasz jak dziecko w Wigilię Bożego Narodzenia, które nie może doczekać się prezentów. - Dla ciebie jutrzejsza wyprawa do Kantonu nie jest niczym nadzwyczaj nym. Robisz to przecież od piętnastu lat. Ja jadę tam po raz pierwszy. - Kyle zawahał się, po czym dodał: - I prawdopodobnie ostatni. 13 - A więc wracasz do Anglii. Będzie mi ciebie brak. - Najwyższy czas. - Kyle pomyślał o latach, które spędził w podróży, podążając wciąż na Wschód. Widział Wielki Meczet w Damaszku i chodził po wzgórzach, gdzie kiedyś nauczał Chrystus. Przemierzył Indie, od cudow nie barwnego południa, aż po dzikie i niedostępne góry północnego zacho du. Przeżył wiele przygód, wśród nich takie, które mogły zakończyć się tra gicznie, i to nie on, lecz jego młodszy brat odziedziczyłby tytuł lorda, chociaż pewnie wcale by się przed tym nie bronił. Gdzieś po drodze zgubił, tak ty pową dla siebie, gdy był młodszy, impulsywność. Za rok będzie obchodzić trzydzieste piąte urodziny. - Stan zdrowia mego ojca ostatnio bardzo się po gorszył. Nie chcę ryzykować, że przybędę za późno. - Och, przykro mi. - Gavin wyjął cygaro i je zapalił. - Kiedy Wrexham odejdzie, jako hrabia będziesz zbyt zajęty, by podróżować do najodleglej szych zakątków naszego globu. - Świat ostatnio bardzo się skurczył, mój drogi - zauważył Kyle. - Statki są znacznie szybsze, a i białych plam na mapie jest coraz mniej. Jestem szczę śliwy, że większość podróży mam już za sobą. Chiny zostawiłem sobie na koniec. Zaraz potem wracam do domu. - Dlaczego akurat Chiny? Kyle wrócił myślami do dnia, w którym odkrył Chiny. - Kiedyś, gdy miałem czternaście lat, zawędrowałem do sklepu z osobli wościami, gdzie natrafiłem na zbiór chińskich akwarel i rysunków. Bóg je den wie, jak tam trafiły. Kosztowały mnie sześciomiesięczne kieszonkowe. Pamiętam, że bardzo mnie wtedy zafascynowały, jakbym się znalazł w zu pełnie innym świecie. To właśnie wtedy postanowiłem, że muszę się udać w podróż na Wschód. - Jesteś szczęściarzem, twoje marzenia, jak mi się zdaje, już wkrótce się spełnią- rzucił z nutą zazdrości w głosie Gavin. Kyle zastanawiał się, jakie były marzenia przyjaciela, ale jakoś nie miał odwagi go o to zapytać, uznając, że to zbyt osobista sprawa. - Mojego ostatniego marzenia może nie będę w stanie zrealizować. Czy słyszałeś o świątyni Hoshan? - Widziałem kiedyś rysunek. Ta świątynia znajduje się chyba jakieś sto sześćdziesiąt kilometrów od Kantonu. - Zgadza się. Czy jest jakaś szansa, aby ją zwiedzić? - Żadnej. - Gavin zaciągnął się cygarem, którego koniuszek żarzył się w ciemności. - Chińczycy bardzo pilnują, żeby Europejczycy nie opuszcza li kolonii. Nie pozwolą ci nawet na przekroczenie murów Kantonu, a co do piero mówić o podróży w głąb kraju. 14 Kyle wiele wiedział o Kantonie - wąskim pasie lądu między nabrzeżem portu a murami miasta, ciasno zabudowanym składami towarowymi. Wie dział również o słynnych ośmiu regulacjach prawnych, które zostały wyda ne, aby zdyscyplinować cudzoziemców. Jednak bogate doświadczenie pod powiadało mu, że człowiek z dużymi pieniędzmi i zdeterminowany na ogół potrafi znaleźć sposób, aby ominąć prawo. - Być może srebro stworzy mi taką szansę. To tylko kwestia skierowania go do właściwych rąk. - Nie ujedziesz nawet paru kilometrów, a zostaniesz aresztowany. Jesteś Fan-qui, obcy. Będziesz tak samo widoczny jak słoń na ulicach Edynbur ga. - Szkocki akcent zdradzający pochodzenie Gavina nasilił się. - I w koń cu wylądujesz jako szpieg w lokalnym więzieniu. - Masz rację - przyznał Kyle, chociaż wcale nie zamierzał się poddać. Od dwudziestu lat świątynia Hoshan żyła w jego wyobraźni jako miejsce idealnego spokoju i nieziemskiego piękna. Jeśli istnieje sposób dotarcia do niej, to on z pewnością go znajdzie. W świetle poranka chiński ogród był tajemniczym, jakby należącym do innego świata, miejscem, pełnym dziwacznie poskręcanych drzew i malow niczo porozrzucanych głazów. Troth Mei-Lian Montgomery cicho i bezsze lestnie, niczym duch, stąpała po znajomych ścieżkach. To była jej ulubiona pora dnia, kiedy czuła się tak, jakby wciąż była w domu ojca, w Makau. Tego ranka miała zamiar wykonać codzienny zestaw ćwiczeń chi tuż przy ogrodowej sadzawce. W gładkiej jak lustro tafli wody odbijała się misterna konstrukcja bambusowej kładki. Stanęła nieruchomo, wyobrażając sobie, jak wydobywająca się z ziemi energia chi przepływa przez jej stopy. Powoli jej mięśnie rozluźniały się, podczas gdy ona sama usiłowała osiągnąć całko witą jedność z naturą, jak te delikatne lilie czy złota rybka, która przemknęła bezszelestnie pod powierzchnią wody. Nieczęsto udawało jej się osiągnąć taki stan łaski. Słowo ,,łaska" miało swoje źródło w tej drugiej, niechińskiej części Troth, która uparcie w niej tkwiła. Czuła, że drży, wykonała więc pierwsze wolne kroki tai chi. Precyzyjne, ale swobodne, pewne, a mimo to czujne. Po tylu latach ćwiczeń stały się jej drugą naturą, pomagając osiągnąć stan idealnego spokoju. 15 Kiedy Troth była mała, ojciec przychodził czasem do ogrodu z filiżanką porannej herbaty i obserwował, jak ćwiczy, a gdy skończyła, śmiał się i mó wił, że gdy ją zabierze do swego domu rodzinnego w Szkocji, stanie się ozdobą salonów i zaćmi wszystkie szkockie panny. Uśmiechnęła się, wy obrażając sobie, jak ubrana niczym prawdziwa lady, wchodzi do sali balo wej wsparta na ramieniu ojca. Było jej szczególnie przyjemnie, gdy ojciec mówił, że w Szkocji jej wzrost nie będzie niczym niezwykłym. Zamiast prze wyższać o głowę wszystkie chińskie kobiety i połowę mężczyzn, tak jak to było w Makau, w Szkocji jej wzrost byłby zaledwie przeciętny. Przeciętna. Taka jak inni. Jakie to proste, a zarazem jakże nieosiągalne. I nagle Hugh Montgomery zginaj podczas taai-fung, jednego z piekiel nych sztormów, które cyklicznie formowały się nad oceanem i niszczyły wszystko na swojej drodze. Troth Montgomery również zginęła tamtego dnia. Została Mei-Lian, niepotrzebna nikomu, mała chińska dziewczynka ze ska żoną obcymi genami krwią. Jedynie gdzieś w głębi duszy ta dziewczynka wciąż czuła się Troth. Przystąpiła do rutynowyh ćwiczeń wing chun, które wymagały szybkiej pracy stóp i symulowanych ciosów. Istniało wiele odmian kung-fu. Troth od lat uprawiała wing chun. Ćwiczenia były bardzo energiczne i Troth wykony wała je zawsze po łagodniejszej, rozgrzewającej formie tai chi. Trening wła ściwie dobiegał już końca, gdy Troth usłyszała za sobą chłodne: - Dzień dobry, Jin Kang. Zesztywniała na widok zmierzającego w jej kierunku pana domu. Chenqua był głową gildii kupieckiej, zwanej Kohong - człowiekiem o wielkiej władzy i wpływach. Handlował towarami sprowadzanymi przez jej ojca, i to on zaopiekował się nią, gdy została sierotą. Dlatego winna mu była wdzięcz ność i posłuszeństwo. Mimo to było jej przykro, że zawsze nazywał ją męskim imieniem, które jej nadał, gdy po raz pierwszy polecił szpiegować Europejczyków. Chociaż uważała się za osobę niezbyt urodziwą, zbyt wysoką i mającą o wiele za duże stopy, to jednak wciąż była kobietą. Ale nie dla Chenqui czy dla kogo kolwiek w jego domu. Dla nich była Jinem Kangiem, dziwacznym stworze niem o nieokreślonej płci. Kryjąc niezadowolenie, skłoniła się nisko. - Dzień dobry, wuju. Mężczyzna ubrany był w prostą, bawełnianą tunikę i spodnie, podobne do tych, które miała na sobie Troth, i najwyraźniej miał ochotę przyłączyć się do mej. Podniósł lewą rękę do pozycji oznaczającej początek sparringu. 16 Złączyli dłonie i nadgarstki, tworząc układ. Skóra Chenqui była gładka i sucha i Troth wyraźnie czuła, jak jego energia chi zaczyna pulsować mię dzy nimi. Był wyższy od Troth i mimo iż przekroczył sześćdziesiątkę, wy jątkowo sprawny. To, że wśród domowników Troth była jedyną osobą, która mogła mu służyć za partnera do ćwiczeń, stanowiło jej najcenniejszą zale tę. Jego ramiona zatoczyły w powietrzu łuk. Utrzymała kontakt. Czując prze pływ jego chi, potrafiła przewidzieć jego ruchy. Przyspieszył kroku i coraz trudniej było jej za nim nadążyć. Dla przypadkowego obserwatora wygląda liby jak partnerzy w dziwacznym tańcu. Chenąua spróbował nagłego uderzenia, ale nie był w stanie wymknąć się spod jej blokującego nadgarstka. Nieudany manewr sprawił, że Chenąua stracił równowagę i Troth odparowała cios gwałtownym uderzeniem nasadą dłoni. Chenqua uchylił się przed ciosem, który zdołał jedynie dosięgnąć ra mienia. Ich dłonie, wykonując pełne gracji ruchy, złączyły się znowu. Było w nich jednak głęboko skrywane napięcie, jak u pary nieufnych wilków, które badają się nawzajem. - Mam dla ciebie nowe zadanie, Jin Kang. - Tak, wujku? - Rozluźniła mięśnie, aby zapewnić stopom lepszy kon takt z ziemią i uniemożliwić przeciwnikowi zbicie z nóg. - Do firmy Gavina Elliotta przyjeżdża nowy partner. Nazywa się Maxwell. Musisz otoczyć go specjalną opieką. Troth poczuła ucisk w żołądku. - Elliott to spokojny człowiek. Dlaczego jego partner miałby sprawiać kłopoty? - Elliott jest w porządku, ale ten Maxwell to Anglik, a ci zazwyczaj są bardziej uciążliwi niż pozostali Fan-qui. Do tego jest lordem i z pewnością wyjątkowym arogantem. Tacy jak on są zawsze niebezpieczni. - Chenąua ponownie starał się przełamać jej obronę, ale bez skutku. Walczyła dziś doskonale, i to ośmieliło ją do powiedzenia czegoś, z czym nosiła się od lat. - Wujku, czy mógłbyś mnie zwolnić z obowiązku szpiegowania? Ja... nie lubię tej maskarady. Jego ciemne brwi się uniosły. - Nie ma przecież w tym nic złego. Skoro zarówno ja, jak i pozostali człon kowie gildii odpowiadamy za to, co zrobią obcy, to dla naszego bezpieczeń stwa musimy znać ich zamiary. Oni są nieobliczalni jak dzieci. Potrafią nie źle namieszać. Trzeba ich śledzić i kontrolować. 17 - Ale moje życie jest jednym kłamstwem! - Natarła na niego, ale chybiła, stwarzając mu możliwość chwycenia jej za ramię. - Nie znoszę udawać, że jestem tłumaczem, a jednocześnie podsłuchiwać ich rozmowy i przeglądać ich dokumenty. - Jej ojciec, najuczciwszy Szkot, jaki kiedykolwiek istniał, byłby wstrząśnięty tym, co robiła. - Nie znajdę nikogo, kto posługiwałby się równie płynnie chińskim, jak i angielskim. Obserwowanie Fan-qui jest twoim obowiązkiem. Chenqua ponownie starał się pozbawić ją równowagi. Uprzedzając jego zamiar, chwyciła go za ramię. Chenąua przewrócił się na miękką darń. Był doskonale wytrenowany, ale Troth była lepsza. Nigdy jednak nie ośmieliła się pokazać tego po sobie. Poderwał się szybko, a w jego ciemnych oczach pokazał się niebezpiecz ny błysk. Zrezygnował z ponownego połączenia dłoni i, krążąc wokół niej, czekał na dogodną chwilę do ataku. - Karmiłem cię, dałem schronienie i przywileje, jakich nie ma żadna inna kobieta w moim domu. Winna mi jesteś wdzięczność i posłuszeństwo. Jej bunt zgasł natychmiast. - Tak, wujku. Kłopotliwa sytuacja, w jakiej się znalazła, wytrąciła ją z równowagi i Chen ąua nie miał już problemu z ukaraniem jej za to, że zapomniała, gdzie jej miejsce. Wykonał manewr maskujący, po czym zaatakował jednocześnie dło nią i stopą. Runęła na ziemię z ogromną siłą. Zamiast poderwać się natych miast, leżała przez jakiś czas, ciężko dysząc, pozwalając mu napawać się zwycięstwem. - Wybacz mi, wuju, że przez chwilę mój umysł uległ zaćmieniu. Chenąua, wyraźnie usatysfakcjonowany, odparł: - Jesteś tylko kobietą. Nie można oczekiwać, abyś działała zgodnie z lo giką. Troth Montgomery, Szkotka, energicznie by temu zaprzeczyła. Ale Mei-Lian skłoniła jedynie głowę z pokorą. 2 anton kojarzył się Kyle'owi z portem w Londynie, tylko że ten w Kan tonie był dwadzieścia razy bardziej zatłoczony i pięćdziesiąt razy bardziej 18 K hałaśliwy. Obce statki handlowe były zmuszone cumować piętnaście kilo metrów w dół rzeki Whampoa, a swój ładunek i załogę dowozić do celu na łodziach. Statek, na którego pokładzie płynęli Kyle i Gavin Elliott, przeci skał się między olbrzymimi galerami a dżonkami z wymalowanymi ogrom nymi oczami, które miały bronić załogi przed demonami. Część łodzi płynę ła poruszana siłą mięśni wioślarzy, inne wykorzystywały koła łopatkowe wprawiane w ruch przez ludzi przy kieracie. Często kolizja wydawała się nieunikniona, ale załodze jakoś zawsze udawało się wyjść z tego obronną ręką. Jakaś udekorowana kwiatami łódź przesunęła się obok. Wystrojone, ślicz ne dziewczęta, przewieszone przez burtę, niedwuznacznymi gestami zapra szały Fan-qui do siebie. - Nawet o tym nie myśl - ostrzegł Gavin przyjaciela. - To rzeczywiście jedne z najatrakcyjniejszych lupanarów na chińskich morzach, ale nie jest tajemnicą, że Europejczycy, którzy skorzystają z ich usług, giną bez śladu. - Moje zainteresowanie ma charakter wyłącznie platoniczny. - I to była prawda. Chociaż Kyle nie mógł zaprzeczyć, że ciemnowłose, smukłe kobie ty Wschodu robiły na nim wrażenie, to jednak od dłuższego czasu żył w ce libacie. Raz już pokochał i teraz, kiedy pożądanie zaczynało przyćmiewać mu rozsądek, przypominał sobie, jak niewiele wspólnego z miłością ma po żądanie. Niemniej jednak jego wzrok przesuwał się po dziewczynach, aż łódź znik nęła za jedną z dżonek. Teraz rozumiał, dlaczego tak wielu europejskich kupców trzyma w swoich domach chińskie konkubiny. - A oto kolonia. Kyle w milczeniu obserwował tętniący życiem wąski pas lądu między rzeką a murami miasta, jedyne miejsce w Chinach, w którym mogli przebywać cudzoziemcy. Długi rząd zabudowań ciągnął się wzdłuż brzegu rzeki, a eu ropejskie i amerykańskie flagi trzepotały na wietrze. To były ogromne skła dy towarowe, w których cudzoziemcy przechowywali i skąd wysyłali swoje towary, i których górna część służyła im za mieszkanie podczas zimowych miesięcy. - I pomyśleć, że większa część herbaty na Zachodzie pochodzi właśnie z tych składów. - Handel, mój drogi, jest w stanie uczynić z mężczyzny króla. - Gavin zmrużył oczy w promieniach tropikalnego słońca. - Komitet powitalny już czeka na przystani. Ten mężczyzna w bogato haftowanej, jedwabnej tunice to Chenąua. 19 Kyle oczywiście słyszał o nim. Chenqua był królem kupców w Kantonie, a może i na świecie. Oprócz tego, że był głową gildii Kohong, osobiście zajmował się interesami Elliott House i kilku największych brytyjskich i ame rykańskich kompanii handlowych. Szczupły i, jak na Chińczyka, bardzo wysoki, miał prostą sylwetkę i brodę z niteczkami siwizny, a bijące od niego niezwykłe dostojeństwo było widać nawet z tej odległości. - Skąd wie o naszym przybyciu? - Wiadomość płynie po rzece szybciej niż woda. Chenąua wie o wszyst kim, co ma związek z cudzoziemskim kupcem. Prawdę mówiąc, ma przy sobie jednego ze swoich najlepszych szpiegów. - Wielki Boże! Czy w tych słynnych ośmiu regulacjach mówi się, że Eu ropejczycy muszą się zgadzać z tym, że są szpiegowani? - Nie, ale wcale mu się nie dziwię, że chce mieć na nas oko. Wy, Brytyj czycy, jesteście szczególnie konfliktowi i często łamiecie przepisy ze zwy kłej przekory. - Nie obciążaj mnie grzechami moich rodaków! Gavin roześmiał się szeroko. - Muszę przyznać, że jak na angielskiego lorda, zachowujesz się zupełnie nieźle. Nie obrażaj się jednak. Pamiętaj, że to Chenąua i inni kupcy będą tymi, którzy zostaną ukarani za twoje grzechy. Wysoką grzywną, jeśli będą mieli szczęście, ale może się zdarzyć i tak, że zarówno oni, jak i ich rodziny zostaną aresztowani i skazani na tortury, a nawet powieszeni za popełnione przez Fan-qui przestępstwa. Kyle patrzył na niego z niedowierzaniem. - To chyba jakieś żarty! - Niestety, nie. To Chiny. Tu panują zupełnie inne zwyczaje. Należący do Kohongu kupcy to najuczciwsi ludzie, jakich kiedykolwiek spotkałem. Mogą jednak stracić wszystko, co posiadają, z powodu popełnionych przez Fanqui oszustw. Słowa Gavina zabrzmiały jak ostrzeżenie i Kyle obrzucił uważnym spoj rzeniem grupę mężczyzn zgromadzonych przy nabrzeżu. - Który z nich jest szpiegiem? - Jin Kang, ten smukły młodzieniec po lewej stronie Chenqui. Formalnie występuje jako tłumacz, który pracuje dla Kohongu. Nazywają go lingwistą, ponieważ żaden z nich nie zna dobrze angielskiego. Poniżej ich godności jest studiowanie języka barbarzyńców, mówią więc jedynie łamaną angielsz czyzną którą posługuje się większość ludzi pracujących w kolonii. - Głos Gavina zamarł, gdy znaleźli się w zasięgu uszu Chenąui. 20 Jeden z bosonogich wioślarzy szybko wyskoczył z łodzi i przycumował ją przy prowadzących na nabrzeże schodkach. Gdy pasażerowie znaleźli się w części osady zwanej angielskim ogrodem, Kyle zauważył, że Chenąua z bliska jest jeszcze bardziej imponujący. Jego ciemnoniebieska tunika była uszyta z najlepszego jedwabiu i ozdobiona bogatym haftem przy szerokich rękawach, podczas gdy sznurki pięknie oszlifowanych paciorków z jadeitu biegły wokół szyi. O jego władzy świadczył nie tylko strój, ale również haft na piersi i okazały błękitny guz wpięty w górną część nakrycia głowy. Guz był atrybutem mandaryna, a jego kolor podkreślał znaczenie urzędnika. Man daryn, który naraził się swoim zwierzchnikom, ryzykował utratę swojego guza. W uszach ludzi Zachodu może to brzmieć zabawnie. Jednak tu, w Chi nach, to sprawa śmiertelnie poważna. Gavin skłonił głowę. - Witaj, Chenquo! - powiedział z uśmiechem. - To dla mnie wielki za szczyt, że przyszedłeś nas powitać. - Zbyt długo cię nie było w Kantonie, taipanie - zauważył Chenąua, uży wając tytułu, jakim nazywano głowę domu handlowego. Gavin przedstawił Kyle'a, który uzupełnił powitalną etykietę o jeden ze swoich najlepszych ukłonów. - To ogromny zaszczyt poznać pana, Chenąuo. Dużo o panu słyszałem. - To zaszczyt dla mnie, lordzie Maxwell. - Przenikliwe spojrzenie ciem nych oczu zatrzymało się na Kyle'u, po czym kupiec ponownie zwrócił się do Gavina: - Wybacz ten nie na miejscu pośpiech, ale mam do ciebie ważną sprawę. Czy możesz pójść zaraz ze mną do naszej siedziby? - Oczywiście. - Gavin zerknął na Kyle'a. - Czy pozwolisz, Chenąuo, żeby Jin Kang zaprowadził lorda Maxwella do mojego domu i pomógł mu sią rozgościć? - Oczywiście, taipanie. Jin, będziesz towarzyszył lordowi Maxwellowi. Kiedy Chenąua i Gavin udali się do znajdującej się w pobliżu siedziby Kohongu, Kyle całą uwagę skupił na swoim przewodniku. Jin Kang nie robił tak imponującego wrażenia jak jego pan. Miał na sobie luźną tunikę i spodnie, które mogły stanowić strój zarówno dla mężczyzny, jak i kobiety. Ubranie było w kolorze ciemnoniebieskim, z wąskim paskiem haftu na końcu szero kich rękawów. - Jeśli nie miałbyś nic przeciw temu - powiedział Kyle - chciałbym naj pierw rozprostować trochę nogi i rozejrzeć się po nabrzeżu. - Jak pan sobie życzy. - Cichy głos Jina był równie niepozorny jak cała reszta. 21 Opuścili angielski ogród i podążyli w stronę ruchliwego nabrzeża. Tu wyładowywano z łodzi europejskie towary, ich miejsce zajmowały paki chiń skiej herbaty i innych produktów. Łodzie przewoziły je następnie do zacu mowanych w Whampoa statków. Kyle i jego towarzysz musieli bez przerwy kluczyć i odskakiwać, aby uniknąć zderzenia z rozkołysanymi belami towa rów i ociekającymi potem robotnikami portowymi, podczas gdy w powie trzu unosił się oszałamiający rytm monotonnego śpiewu kantończyków. Gdy wydostawali się ze zgiełku doków, Kyle spoglądał na Jina kątem oka. Niebieska czapka zakrywała mu głowę od połowy czoła aż do nasady opa dającego na plecy grubego ciemnego warkocza. Ubrany był lepiej niż robot nik, a przy jego boku wisiała niewielka sakiewka, jednak spuszczone oczy i pochylone ramiona sprawiały, że młody człowiek robił niezbyt sympatycz ne wrażenie. I chociaż wyróżniał się wzrostem, to w tłumie rodaków Kyle'a zniknąłby natychmiast. Dla szpiega był to jednak ogromny atut. Jin Kang musiał mieć ukryte ta lenty, na przykład takie jak wyjątkowa inteligencja. Kyle przyjrzał mu się uważnie. Miał prawie dziewczęcą urodę i rysy twarzy o wiele subtelniejsze od mieszkańców Kantonu. Prawdopodobnie pochodził z północnych Chin. Podobno ludzie byli tam znacznie wyżsi, mogli się zresztą jeszcze różnić i innymi cechami. Ponieważ w wyrazie twarzy Jina nie zauważył już niczego szczególnego, Kyle całą uwagę poświęcił teraz obserwowaniu okolicy. Tuż przy nabrzeżu flotyllę kołyszących się na wodzie łodzi przycumowano tak blisko siebie, że wyglądały jak kolonie domków; pozostawiono między nimi tylko tyle miej sca, żeby mogły się przecisnąć sampany*. Każda łódź miała na rufie małą kuchenkę, a na ich burtach wisiały wiklinowe klatki ze skrzeczącym dro biem czekającym na swoją kolej, aż staną się obiadem. Całe rodziny zajmo wały także powierzchnię, przy której domek angielskiego robotnika wyda wał się pałacem. Kyle już miał się odwrócić, gdy małe dziecko wypadło za burtę najbliższej łodzi. Kyle zamarł, zastanawiając się, czy ktoś to zauważył. Zaraz jednak zorientował się, że do pleców dziecka, jakby przewidując możliwość takie go wypadku, przymocowano drewnianą pławę. Słysząc plusk, jakaś dziewczyna, najwyraźniej siostra dziecka, wyłowiła go z wody, głośno na niego krzycząc. - Ta mała miała szczęście, że ktoś wpadł na taki pomysł. * Sampan - rodzaj chińskich łodzi (przyp. tłum.). 22 - To chłopiec, a nie dziewczynka - wyprowadził go z błędu Jin Kang, i od chwili spotkania była to pierwsza spontanicznie wypowiedziana przez niego uwaga. - Skąd wiesz, że to chłopiec? - Dziewczynek się nie zabezpiecza - odparł Jin pozbawionym emocji gło sem. - Nie warto. Kyle, sądząc, że źle go zrozumiał, zapytał ponownie, patrząc na Jin Kanga z niedowierzaniem: - Córki nie zasługują na ratunek? - Wychowywać córkę tylko po to, żeby wydać ją za mąż, to tak, jakby hodować świnię na cudzy bankiet - odparł Jin, przytaczając najwyraźniej jakieś stare przysłowie. Nawet jak na standardy azjatyckie zabrzmiało to okrutnie. Niech Bóg ma w opiece chińskie kobiety, pomyślał Kyle. Odwróciwszy się od łodzi, Kyle poszedł w kierunku wolnego pasa między nabrzeżem a składami towarów. Teren ten, z panującą tu szczególną atmo sferą, przypominał angielski jarmark. Roił się od żebraków, kabalarzy, sprze dawców żywności i różnej maści włóczęgów. Kyle budził zainteresowanie, ale spojrzenia, jakimi go obrzucano, nie były agresywne. Kolonia w Kanto nie to jedyne miejsce w Chinach, gdzie widok Europejczyka nie należał do rzadkości. Długi rząd ślepców przywiązanych do sznura, powłócząc nogami, pojawił się na nabrzeżu, zawodząc żałobnie i uderzając kijami o miski. Jazgot był taki, że mógłby obudzić umarłego. Jakiś Europejczyk pokazał się w drzwiach jednego ze składów i podał sakiewkę pierwszemu żebrakowi. Przewodnik żebraków podziękował ukłonem, po czym odwrócił się i po prowadził swoich towarzyszy z powrotem za mury miasta. Kyle zastana wiał się, jak szczodry musiał być ten datek, aby się pozbyć hałaśliwej zgrai. - Londyńscy żebracy mogliby się od nich wiele nauczyć. - Ci żebracy należą do Bractwa Niebiańskich Kwiatów. To bardzo stare bractwo. - Ach tak, bractwo. Oczywiście. - Kilka tygodni pobytu w Kantonie i Kyle przestanie się dziwić czemukolwiek. Tuż przed nimi ogromny tłum ludzi otoczył żonglera i Kyle, chcąc go ominąć, ruszył w stronę rzeki. Z zachwytem patrzył na pięknie oflagowaną kanonierkę, gdy nagle do jego uszu dotarł pełen przerażenia krzyk: - Sir! 23 Chwilę potem został odrzucony na bok, gdy sieć pełna skrzyń z herbatą oderwała się od ramienia dźwigu i spadła w dół. Kyle i Jin runęli na ziemię jak kłody w kłębach kurzu i sypiących się dookoła kawałków drewna. Kyle podparł się ramieniem, usiłując wstać, i wtedy na chwilę jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Jina. Oczy młodego człowieka były brązowe, nie czarne i lśniła w nich żywa inteligencja. Ale to nie kolor był tym, co tak do głębi poruszyło Kyle'a. W jego życiu było kilka takich przypadków spotkań z ludźmi, z którymi natychmiast po trafił nawiązać silną duchową więź. Ostatnio zdarzyło się to w Indiach, gdy pewien ubrany w łachmany mąż jednym spojrzeniem przenikliwych oczu potrafił wniknąć w głąb duszy Kyle'a. Tak samo było, gdy po raz pierwszy spotkał Konstancję. Ta więź trwała aż do jej śmierci, a nawet dłużej. Teraz historia zdawała się powtarzać. Jin Kang schylił głowę, usiłując się podnieść. Jednak w chwili, gdy prze rzucił ciężar ciała na prawą nogę, kostka stopy nienaturalnie wykręciła się i Jin skrzywił się z bólu. Tymczasem tłum ludzi wokół nich rósł z każdą chwilą. Robotnicy porto wi, wskazując na zerwaną linę, mówili coś szybko łamaną angielszczyzną, co brzmiało jak przeprosiny. Ale Kyle, ignorując ich, zapytał: - Co z twoją kostką? - To... nic takiego - odparł Jin, ponownie usiłując się podnieść. Gdy jego twarz pobladła, Kyle ujął go pod ramię, aby go podeprzeć. - Który dom należy do Elliotta? - Tamten. - Jin wskazał budynek znajdujący się środkowej części kom pleksu zabudowań. - Dasz radę dotrzeć tam z moją pomocą? - Nie powinien pan tego robić! Mój pan, Chenqua, nie byłby z tego zado wolony. - Przykro mi, ale nie mam zamiaru zapomnieć o tym, że prawdopodobnie uratowałeś mi życie. - Podtrzymując Jina, Kyle ruszył w stronę domu przy jaciela. Młody człowiek, pomimo bólu, radził sobie nadspodziewanie do brze. Prawdopodobnie kostka była jedynie skręcona. Kiedy minęli skwer, Kyle jeszcze raz uświadomił sobie, ile siły tkwiło w szczupłym ciele Jina. Był poza tym nieprawdopodobnie szybki, skoro zdołał dobiec do Kyle'a i odepchnąć go z miejsca, na które po chwili spadły skrzy nie z herbatą, nie odnosząc przy tym żadnego poważniejszego obrażenia. Dotarli do bramy, która prowadziła do domu Elliotta. Kyle powiedział portierowi, kim jest, po czym pomógł Jinowi przejść przez szereg okazałych 24 drzwi. Po chwili znaleźli się w ogromnej hali pachnącej drewnem sandało wym, korzennymi przyprawami i herbatą. Jin wskazał ręką na prawo. - Biuro jest tam. Wąskie przejście między przygotowanymi do wysyłki pudłami porcelany z trudem umożliwiało przedostanie się do drzwi. Pojawienie się Jina i Kyle'a w biurze wywołało ogromne poruszenie wśród zatrudnionych tam pra cowników. Jakiś mężczyzna, najwyraźniej ich kierownik, szybko wstał i z wy raźnym amerykańskim akcentem powiedział: - Lordzie Maxwell, spodziewaliśmy się pana. - A pan, jak sądzę, nazywa się Morgan i jest tu zarządcą- odezwał się Maxwell. - Elliott zawsze wyraża się o panu jak najlepiej. Proszę zamówić filiżankę herbaty dla Jina Kanga. Potrzebny jest także ktoś, kto zbada jego kostkę i założy usztywniającą opaskę. Ten młodzieniec uratował mnie właś nie przed zmiażdżeniem przez skrzynie herbaty, które runęły w dół, gdy ze rwała się lina dźwigu. - W angielskiej faktorii jest lekarz. - Morgan skinął na młodego Portu galczyka, który zerwał się natychmiast i po chwili zniknął za drzwiami. Dobrze się spisałeś, Jin. Kyle pomógł Jinowi usiąść na najbliższym krześle. Młody człowiek był wyraźnie zmieszany tym, że sprawił tyle kłopotu, i wciąż nie potrafił opano wać drżenia. Czyżby aż tak obawiał się Chenqui? A może Kyle, dotykając go, nieświadomie naruszył jakieś tabu? Tyle się jeszcze musi nauczyć o Chinach. Szkoda tylko, że ma na to zale dwie kilka tygodni. 3 C henqua podniósł wzrok znad biurka, w ręku wciąż trzymał pędzelek. - Ten nowy Fen-qui, Maxwell. Jaki on jest? Troth usiłowała uporządkować myśli. Jej pana nie interesowała przystojna twarz Maxwella ani jego barczyste ramiona, ani niepokojący dotyk. - Maxwell, jak sądzą, to przyzwoity i rozważny człowiek. Nie należy do osób, które sprawiają kłopoty, ale... lubi chodzić własnymi drogami. Oczy Chenqui się zwęziły. 25 - Na szczęście będzie tu tylko miesiąc. Nie spuszczaj go z oczu. - Po nownie pochylił się nad jakimś pismem i gestem dłoni ją odprawił. Utykając, opuściła pokój, pomagając sobie laską, którą otrzymała od Maxwella. Po założeniu opatrunku Maxwell odprowadził ją do nabrzeża, cho ciaż, na szczęście, już jej nie dotykał. Usiłowała go odprawić, ale z uporem powtarzał, że zaczeka, aż ona wsią dzie bezpiecznie do łodzi, która miała ją zawieźć do pałacu Chenqui na wys pie Honam. Jego troska oczywiście nie miała nic wspólnego z osobą Jina Kanga, była jedynie wyrazem wdzięczności za wybawienie z opresji. Jak wierny pies spełniła jedynie swój obowiązek i została za to stosownie potraktowana. Z kamienną twarzą pokonała dwie kondygnacje schodów, wiodących do jej maleńkiego pokoju, i zamknąwszy za sobą drzwi, położyła się na niskim, wąskim łóżku, drżąc na całym ciele. Nie z bólu wywołanego skręceniem nogi w kostce. Ćwicząc kung-fu, nieraz ulegała różnym obrażeniom i wie działa, że zdrowieje się po nich błyskawicznie. Jednak po tych, zadanych przez Maxwella, tak szybko się nie podniesie. Od śmierci ojca żaden mężczyzna nie dotykał jej, okazując przy tym tyle życzliwości, i była zaszokowana swoją reakcją. Może, gdyby nie spojrzała w te przenikliwe, niebieskie oczy, nie byłaby teraz taka niespokojna. Lub może, gdyby nie dotknął jej stopy i kostki, które były tak szczególnym, peł nym erotyzmu miejscem dla każdej chińskiej lady. Jego dotyk był zupełnie bezosobowy - zapewne zrobiłby to samo dla każ dego, kto potrzebowałby pomocy. Ale ona, bezrozumna kobieta, drży teraz z szoku i tęsknoty. Jej kobieca energia jin obudziła się i szuka równowagi w jego męskim jang. Marzyła, żeby się do niego przytulić, poczuć bliskość jego ciała. Jak by to było, gdyby taki mężczyzna spojrzał na nią z pożądaniem? Patrzyła w sufit, z trudem powstrzymując łzy. Nigdy nie będzie ani kon kubiną, ani żoną, ani matką. Musi się zadowolić tym, co ma: pełnym żołąd kiem, szacunkiem, jakim ją darzył jej pan, i prywatnością swego pokoiku. Cieszy się nawet pewną swobodą, o wiele większą niż jakakolwiek inna kobieta w tym domu. Było tak jedynie dlatego, że nikt nie uważał jej za prawdziwą kobietę, a tym bardziej za prawdziwą Chinkę. Rozejrzała się po swoim sanktuarium. Urządziła je z wyjątkową staranno ścią, zgodnie z zasadami feng shui i zasadami harmonii. Było tu zaledwie kilka mebli, które kochała: łóżko, krzesło, stół, który służył jej za biurko. Miękki dywan w odcieniu beżu i błękitu. Haftowana makatka wyobrażająca świat za pomocą taoistycznych symboli: wody, ziemi, powietrza i ognia. 26 W kącie pokoju urządziła małą rodzinną kapliczkę, gdzie mogła czcić swego ojca i matkę, którzy nie mieli nikogo więcej, kto by o nich pamiętał i dbał o ich dusze. Ojciec wychował ją w wierze w Jezusa Chrystusa, ale w Chi nach modlono się do wielu bogów i głupotą byłoby ich odrzucać. Naprzeciwko łóżka stała lakierowana skrzynia, w której Troth przecho wywała najcenniejsze pamiątki. Może przeglądając je, zdoła, chociaż na chwilę, wypełnić pustkę. Pokonując ból, uklękła przy skrzyni i zdjęła z szyi wiszący na jedwabnym sznurze klucz. Zapach drewna sandałowego rozszedł się po pokoju, kiedy uniosła wieko skrzyni. Na samym dnie leżała Biblia ojca, inne angielskie książki oraz wy ściełane jedwabiem pudełeczko, w którym Troth przechowywała biżuterię. Na samym wierzchu leżały jej ukochane kobiece stroje. Parę lat zabrało jej zgromadzenie tej garderoby. Chenqua wypłacał Troth niewielkie kieszonkowe, a zagraniczni kupcy czasem wynagradzali ją, kie dy byli szczególnie zadowoleni z jej pracy. Zgromadzone w ten sposób pie niądze przeznaczyła na umeblowanie swojego pokoju, na kobiece stroje i ozdoby. Ponieważ Chenqua zabraniał jej opuszczać dom bez męskiego ubrania, przeglądając stragany z używaną odzieżą, udawała, że szuka czegoś dla swojej siostry. Często wędrowała na drugi kraniec miasta, aby nikt jej nie rozpo znał, gdy szukała odpowiednich dla siebie ubrań. Ostrożnie wyjęła strój z błękitnego jedwabiu, z którego była szczególnie dumna. Chociaż znoszony i pocerowany, kiedyś musiał należeć do wielkiej damy, prawdopodobnie z Północy. Zrzuciła męskie ubranie i uwolniła skrę powane piersi, po czym włożyła bieliznę i spodnie, rozkoszując się zmy słową gładkością jedwabiu. Zdjęła czapkę i rozpuściła splecione w długi warkocz włosy, rozczesała je, następnie upięła je wysoko, jak czynią to damy dworu, wzmacniając fry zurę długimi, złotymi szpilkami. Otrzymała je kiedyś w prezencie od ojca i matki. Kropla perfum na szyję, odrobina karminu na usta. Teraz bogato haftowa na, luźna szata, zapinana na efektowne guziki z jadeitu. I w końcu biżuteria: jadeitowe bransolety, sznury szklanych paciorków i rzeźbionych, drewnia nych korali oraz koronkowa chusteczka, nieodzowny atrybut każdej damy. Wyprostowała się dumnie, unosząc do góry głowę, jak zwykły to robić świa dome swej urody piękności. Jej matka, Li-Yin, była piękna. Uwielbiała opowiadać, jak Hugh Montgomery kupił ją na swoją konkubinę, gdy tylko zatrzymał na niej wzrok. Na początku 27 ten ogromny barbarzyńca o szokujących czerwonych włosach i szarych oczach budził w niej przerażenie. Ale był dla niej bardzo dobry i wkrótce nie kryła radości, że to on został jej panem. Troth mogła bez końca słuchać tej historii, wyobrażając sobie, że pewnego dnia jakiś Fan-qui dżentelmen zobaczy ją i pokocha od pierwszego wejrzenia. Była wtedy taka młoda. Przesunęła dłońmi po bogatym hafcie żakietu. Peonie, symbolizujące wiosnę, i nietoperze, symbol fortuny. Czując się cudownie ko bieco, powoli zakręciła się w piruecie i ciężki jedwab zawirował wraz z nią. Czy Maxwellowi mogłaby się spodobać, gdyby ją w tej chwili zobaczył? Zerknęła na swoje odbicie w lustrze i już nie miała żadnych złudzeń. Bez względu na strój - wschodni czy zachodni - była po prostu żałosna. Po co tak się dręczy i udaje kogoś, kim nigdy nie będzie? Jako dziewczynka po dziwiała w Makau piękne cudzoziemki różniące się kolorem włosów i rysa mi twarzy. Co prawda z niezgrabnym ciałem i wielkimi stopami mniej by się rzucała w oczy wśród nich niż wśród delikatnych dam Kantonu, nigdy jed nak nie uznano by jej za ładną. Nagle ktoś zapukał do drzwi. - Jin Kang? Poznała głos Ling-Ling. Lovely Bell była czwartą żoną Chenqui - naj młodszą, najładniejszą i najweselszą ze wszystkich jego żon, i najlepszą w tym domu przyjaciółką Troth. Nie chcąc być przyłapaną na przebieraniu się w zakazane szaty, zawołała: - Chwileczkę, Ling-Ling! Błyskawicznie zdjęła strój i ponownie umieściła go w skrzyni, po czym wciągnęła na siebie spodnie i tunikę. Nie było czasu na splecenie włosów w warkocz i kiedy Ling-Ling ponowiła wezwanie, Troth wyciągnęła jedynie szpilki, pozwalając, aby włosy spłynęły luźno na ramiona i dopiero wtedy otworzyła drzwi. Ling-Ling, jak zawsze nienagannie umalowana, weszła do środka z gracją, poruszając się na filigranowych stopach mierzących jedynie osiem centyme trów, co było powodem jej wielkiej dumy. Spojrzała na Troth ze zdumie niem. - Ale ty masz dużo włosów. I do tego ten dziwny kolor. Nie czarne, jak być powinny. To oczywiście wina twojej krwi. Troth stłumiła westchnienie. Jej przyjaciółka miała absolutnie rację. Wło sy Troth, splecione w warkocz, były o wiele ciemniejsze, rozpuszczone mia ły zdecydowanie rudawy odcień. - Nie wszyscy możemy mieć tyle szczęścia co ty, Ling-Ling. 28 - To prawda. - Ling-Ling, uśmiechając się tajemniczo, usadowiła się na jedynym w pokoju krześle. Widzę, że nie masz ściśniętych piersi. Są takie ogromne. - To znowu zasługa tej mojej okropnej krwi. Ling-Ling skinęła głową. - Barbarzyńcy są ogromni, prawda? I do tego tacy owłosieni. Niedawno mój pan zaprosił kilku na kolację, a ja patrzyłam na nich zza kotary. Jakie to byłoby okropne, gdybym należała do któregoś z nich! - Rzeczywiście okropne. Mogłabyś mieć dziecko takie jak ja. - Nie jesteś winna temu, że w twoich żyłach płynie mieszana krew. Troth, wiedząc, że przyjaciółka nie chciała jej sprawić przykrości, usiadła na łóżku i wyciągnęła bolącą w kostce nogę. - Czy przyszłaś do mnie z jakiegoś szczególnego powodu? Ling-Ling pochyliła się i jej oczy rozbłysły. - Myślę, że jestem w ciąży! - To cudownie! Czy to już pewne? - Niezupełnie, ale czuję to w głębi duszy. Dam memu panu syna! - To może być dziewczynka. Ling-Ling pokręciła głową. - Modliłam się w świątyni Kuan Yin i codziennie paliłam przed nią ka dzidełka. To będzie syn. Mój pan pragnie tego również. Gdyby tak nie było, nie zostawiłby we mnie nasienia. Będzie taki szczęśliwy. Rozmowy z Ling-Ling nauczyły Troth tego, co dzieje się w łóżku między kobietą a mężczyzną. Słuchała tego zawsze z mieszanymi uczuciami. Nie potrafiła ukryć ciekawości, ale jednocześnie gdzieś w głębi duszy czuła, że w tej ciekawości jest coś niewłaściwego. Nie mogła sobie wyobrazić Che nąui w roli kochanka. Jeśli jednak, pomimo dosyć zaawansowanego wieku, spłodził potomka, to nie było z nim jeszcze tak źle. - Chłopiec czy dziewczynka i tak ci zazdroszczę, Ling-Ling. - Naprawdę? - zdziwiła się Ling-Ling. - Nigdy bym nie pomyślała, że chcesz być kobietą. - Nie mam, niestety, wyboru - powiedziała ze smutkiem Troth. - Po pro stu żaden mężczyzna mnie nie zechce. - Chińczyk nie zechce, to prawda, ale Fan-qui... być może - odparła Ling-Ling w zadumie. - Taki mężczyzna będzie się czuł zaszczycony, że może mieć konkubinę, w której żyłach płynie krew chińskiego cesarstwa. Troth często obserwowała dyskretnie europejskich kupców, zastanawiając się, jak by to było, gdyby należała do któregoś z nich. Gavin Elliott pociągał 29 ją najbardziej, ponieważ przypominał jej ojca. Był wysoki przystojny, uczci wy i mądry, i taki uprzejmy dla wszystkich. Ale lord Maxwell... Troth zaru mieniła się. Rozpalał w niej jednocześnie krew i wyobraźnię, nawet jeśli taki związek był nie do pomyślenia. - Przyznaj się, czy jest ktoś, do kogo czujesz sympatię? - zapytała Ling-Ling, patrząc na przyjaciółkę spod oka. - Czy mam dziś w nocy prosić mego pana, aby ci dał tego Fan-qui, którego pożądasz? - Nie! - Troth wzruszyła ramionami. - Mogę być w połowie barbarzyńcą, ale to wcale nie znaczy, że chcę się związać z jednym z nich. Ling-Ling skinęła głową z aprobatą. To była postawa godna pochwały. Ale Troth nie powiedziała prawdy. Chociaż poślubienie Fan-qui nie wcho dziło w grę, to jednak wciąż o tym marzyła. Gavin nalał parującej herbaty do filiżanki i podał ją Kyle'owi. - Co o tym sądzisz? Kyle wziął łyk gorącego płynu do ust i powoli go testował. Pod kuratelą przyjaciela stał się kimś w rodzaju herbacianego konesera. - Nic nadzwyczajnego. - Jesteś nazbyt łaskawy. Ta herbata jest po prostu słaba. Ale... zaofero wana po wyjątkowo atrakcyjnej cenie. Zastanawiam się, czy warto ją wysy łać do Bostonu. Kyle wziął do ust kolejny łyk. - A gdyby tak czegoś do niej dodać? Jest dosyć mocna, gdyby ją zmie szać z jakąś przyprawą, smak mógłby się okazać interesujący. Gavin wyglądał na zaintrygowanego. - Masz coś konkretnego na myśli? - W Indiach piłem herbatę z dodatkiem kardamonu. Miała bardzo cieka wy zapach i smak. Można by spróbować tego samego z którymś z cytrusów. Może z cytryną lub pomarańczą? Jego przyjaciel pokiwał głową w zamyśleniu. - Zamówiępróbkętej herbaty i możemy zacząć eksperymentować. Jeszczezrobię z ciebie kupca. A może zająłbyś się londyńskim oddziałem Elliott House? - Masz zamiar rozszerzyć swoją działalność na Anglię? - To logiczny kolejny krok. Wielka Brytania ma więcej konsumentów niż Stany Zjednoczone. - Gavin uśmiechnął się szeroko. - Dawno temu, w Aber30 deen, kiedy byłem jeszcze chłopcem, wyobrażałem sobie, że jestem właści cielem jednej z największych kompanii handlowych na świecie. - Jesteś na najlepszej do tego drodze - zauważył Kyle. On również miał na swoim koncie pewne osiągnięcia. Zaczaj się bawić w handel, aby się prze konać, czy może odnieść sukces w dziedzinie niemającej nic wspólnego z jego sferą. Podjęte ryzyko, ku jego ogromnej satysfakcji, przyniosło mu nieza przeczalny sukces. Chociaż wracał do życia statecznego, angielskiego dżen telmena, chciał utrzymać swoje związki ze Wschodem, i to pewnie skłoniło Gavina do podjęcia decyzji o rozszerzeniu działalności Elliott House. - Myślę, że ten oddział w Londynie to dobry pomysł - przynajmniej uchroni mnie przed nudą mojej sfery. Będzie również dla Kyle'a pretekstem do przyszłych podróży, chociaż nie nastąpi to wcześniej, aż spełni swój obowiązek: ożeni się i spłodzi potomka. Nie zachwycała go zbytnio ta perspektywa, ale dłużej nie mógł tego odkła dać. Oczywiście, bez trudu mógł znaleźć dobrze wychowaną, młodą pannę, która będzie dla niego spokojną i uległą małżonką. Nie oczekiwał wielkiej miłości. Wiedział, że ta zdarza się tylko raz w życiu. Gavin skreślił parę słów na kartce, którą wyjął z wewnętrznej kieszeni surduta. - Spóźnię się