15324

Szczegóły
Tytuł 15324
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15324 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15324 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15324 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Colin Forbes Pancerna ucieczka Rozdział pierwszy Czwartek, 16 maja Rozpoczęła się wojna. 10 maja 1940 roku Niemcy wkroczyli do Belgii. -- Kierowca, naprzód w prawo. W prawo. Armata w lewo. W lewo. Powoli. Dowódca czołgu, sierżant Barnes, pomyślał, że mógłby użyć for telu. Czołg miał właśnie wyłonić się zza nasypu w odległości wzroko wej od oddziałów niemieckich Grupy Armii B generała von Bocka. Jego wieża powinna znaleźć się pod kątem dziewięćdziesięciu stopni w stosunku do kierunku jazdy z wycelowaną armatą i karabinem ma szynowym Besa. Czołg powoli pełzł w górę z prędkością około pięciu mil na godzi nę, wciąż niewidoczny dla fali niemieckiej nadciągającej otwartym polem i mającej zaatakować nasyp, za którym czekał ukryty Brytyjski Korpus Ekspedycyjny (BEF). Nad Belgią świeciło gorące słońce. Był to początek długiego lata 1940 roku. Czołg Barnesa należał do kompa nii czołgów zajmującej miejsce na prawym skraju sił brytyjskich, a jego trzy czołgi stanowiące pluton tworzyły prawe skrzydło kompanii. Gdzieś poza tym pododdziałem francuska Pierwsza Armia, kolej na co do wielkości siła militarna uczestnicząca w kampanii antyniemieckiej, dotarła na swoje lewe skrzydło, żeby połączyć się z BEF. To połączenie jeszcze nie nastąpiło, dlatego Barnes otrzymał drogą radio wą pilne polecenie od swgo dowódcy, porucznika Parkera. -- Dowiedz się, do diabła, gdzie są Francuzi, Barnes! Daj mi od powiedź natychmiast albo jeszcze szybciej! 7 Naturalne dojście do Francuzów, jakim była droga poniżej nasypu, zostało zrujnowane przez naloty bombowe. Teraz było to gruzowisko. Pozostała im jedyna droga w górę nasypu, a dalej wzdłuż torów kole jowych w pełnym zasięgu widzialności Niemców. Perspektywa znale zienia się w polu ostrzału nie przeraziła Barnesa. Przedni pancerz jego czołgu miał siedemdziesiąt milimetrów grubości i żadna lżejsza broń nadciągających oddziałów niemieckich nie mogła uczynić większej szkody poza porysowaniem powierzchni. Jeśli zaś idzie o ciężkie dzia ła, które już ostrzeliwały tyły sił brytyjskich, to... wtedy już powinny mieć za sobą ten nasyp, zanim Niemcy zdołają przerzucić tu ciężką artylerię. Lada chwila, mówił do siebie, przyciskając oko do perysko pu. Załogę czołgu stanowiło czterech ludzi. W przedziale kierowcy sie dział szeregowy Reynolds. Przedział bojowy przeznaczony był dla Barnesa i działonowego, szeregowego Davisa oraz operatora-ładowniczego, kaprala Penna. Przedział bojowy stanowiło wnętrze wieży wraz ze ,,studnią" sięgającą podłogi oraz górną częścią wystającą ponad ka dłub czołgu. Podłoga umieszczona zaledwie kilka stóp nad ziemią była niczym innym jak płytą obrotową zawieszoną wewnątrz ,,studni" o cale nad podłogą wozu. Przy nastawianiu armaty na cel obracał się cały przedział bojowy. W ten sposób system naprowadzania był sterowany przez działonowego, zgodnie z poleceniami dowódcy. Znajdowali się już bardzo blisko nasypu, ale nadal widok przez peryskop ukazywał jedynie rzadką trawę porastającą zbocze. Na ze wnątrz rozlegały się piekielne odgłosy kanonady. Kakofonia dźwię ków rozsadzała ciasnotę metalowego wnętrza. Łomot wybuchów moź dzierzy, wycie pocisków, dla których akompaniamentem był nie koń czący się trzask strzałów karabinowych i miarowy terkot ognia broni maszynowej. Załoga słyszała ostre polecenia Barnesa przekazywane przez jednokierunkowy telefon wewnętrzny, jakim były hełmofony. Barnes wydawał rozkazy do umieszczonego przy krtani mikrofonu, który przekazywał jego słowa do słuchawek naciśniętych na głowy członków załogi. Przetarł oczy i zobaczył przed sobą znikającą ścianę nasypu. Znaleźli się na jej szczycie. Widok był w dużym stopniu zgodny z jego przewidywaniami, z jednym tylko wyjątkiem: Niemców było znacznie więcej. W szarości otwartego pola nacierali niczym fala przypływu zmierzająca ku nim jak do brzegu. Jedni uzbrojeni w karabiny, drudzy w pistolety maszy8 nowe, a raz po raz można było dostrzec ciężką broń maszynową. Czołg wjechał na szczyt akurat w momencie pierwszego niemieckiego ata ku. -- Kierowca, prosto wzdłuż linii kolejowej, za tymi barakami prze ładunkowymi. Cel: odległość sześćset. Davis wprowadził odległość na skali celownika dwufuntowego działa. -- Cel w lewo. Wieża z piskiem obróciła się, a działo i załoga znalazły sią pod kątem czterdziestu pięciu stopni w stosunku do kadłuba czołgu. -- Zwolnij -- ostrzegł Barnes. Przez peryskop zobaczył w oddali działo przeciwpancerne. Kanonada pocisków zadudniła na pancerzu. -- Działo przeciwpancerne -- warknął, wskazując cel. -- Ognia! Davis nacisnął spust. Czołg zadrżał pod wpływem odrzutu, a wieżyczka wypełniła się swądem wybuchu. Barnes nie słyszał eks plozji, ale za to zobaczył ją: kłęby dymu w miejscu, gdzie było działo, i gwałtowny wyrzut ziemi. Jechali przez chwilę niewidoczni dla wro ga pod osłoną baraków. Kiedy znów zobaczyli pole bitwy, wydawał nowe rozkazy. -- Besa... Zniszczone działo przeciwpancerne nie stanowiło już dla nich za grożenia. Ruszyli dalej. Na Niemców! Jadąc obracali wieżą z lewa na prawo, wyrzucając strumień śmiercionośnych pocisków, który ściął pierwszą falę niemieckich żołnierzy. Wieża po raz drugi zatoczyła łuk, a besa wyrzuciła z siebie długą serię skierowaną w drugą falę Niem ców. Czołg przez cały czas posuwał się wzdłuż torów kolejowych. Penn ponownie załadował armatę i pochylił się nad radiostacją. Dowódca kompanii, Parker, wzywał Barnesa. -- Co u was, Barnes? -- Niemcy właśnie przystępują do ataku, pojawią się lada chwila na szczycie w waszym sektorze. Rozciągnęli tyralierę na całą szero kość. Odbiór. Parker był zirytowany. -- Gdzie są Francuzi, Barnes? Czy widzisz tych cholernych żabo jadów? -- Jeszcze nie, sir. Zawiadomię natychmiast, jak ich znajdę. Bez odbioru. Przez całą drogę w górę rampy i wzdłuż nasypu właz wieży był 9 zamknięty. Barnes obserwował otoczenie przez peryskop, ale było to niewystarczające. Teraz, gdy ucichł turkot pocisków odbijających się od pancerza, zaryzykował, otworzył właz i wysunął głowę ponad kra wędź wieży. Na głowie miał hełmofon. Szybki rzut oka pozwolił mu wywnioskować, że w pobliżu nasypu nie było Niemców. Oddziały nie mieckie rejterowały przez pole, widocznie dostały tu niezłego łupnia. Aby ich jeszcze bardziej popędzić, rozkazał odpalić dwa razy z działa, a potem poprawić serią z besy. Mocno wychylił głowę ponad właz, wspiął się na górę i stanął wyprostowany, połową ciała ponad krawędzią wieżyczki. Rozglądając się dookoła, wydał rozkazy Reynoldsowi. -- Kierowca, pełnym gazem naprzód wzdłuż torów. Gaz do dechy, na ile tylko stać naszego Berta -- Tak pieszczotliwie nazywali swój czołg. Czołg nabierał prędkości, jadąc jedną gąsienicą poza torami, drugą pomiędzy nimi. Reynolds w przedziale kierowcy przylgnął oczami do szczeliny obserwacyjnej chronionej czterocalowym, zbrojnym szkłem. Zazwyczaj siedział na podnoszonym fotelu z głową wystawioną w otwartym włazie, ale w tej chwili siedzenie było cofnięte, a właz szczelnie zamknięty. Przewidywał, co teraz zrobi Barnes. Na lewo rozciągały się tereny Belgii pogrążone w kłębach czar nego dymu, który był wynikiem nalotów RAF i ognia artyleryjskie go BEF. Przed tą czarną zasłoną poruszały się małe figurki zupełnie jak mieszkańcy zniszczonego mrowiska. Byli teraz jakieś dwadzie ścia stóp ponad poziomem pola bitwy. Ku swemu przerażeniu Barnes uświadomił sobie, że nasyp wznosił się, im bardziej posuwali się na południe, a zbocza stawały się coraz bardziej strome, czyniąc zjazd z nasypu coraz trudniejszym. Jego oczy pilnie przeszukiwały teren po alianckiej stronie, ale na szczęście nie zobaczył tam nic szczegól nego. Z nasypu miał wspaniały widok na pole walki. Przedmieścia belgijskiego miasta Etreux zostały zniszczone przez naloty sztukasów; widział już takie obrazy. Ogromne wrażenie zrobiła na nim pu stynia gruzów. Podczas gdy jego oczy poszukiwały choćby śladów życia, dreszcz przebiegł mu po plecach. Radiostacja zaskrzeczała: -- Halo, halo! Tu Parker. Coś nowego, Barnes? -- Ani śladu naszych przyjaciół. Powtarzam, ani śladu Francuzów. Jestem wysunięty ćwierć mili przed nasze pozycje i nie widzę ich nig dzie. Powtarzam, co najmniej o ćwierć mili. Odbiór. 10 -- Barnes, czy jesteś pewien? Muszę natychmiast powiadomić Brygadę. Muszę mieć całkowitą pewność. Odbiór. -- Jestem pewien, sir! Znajduję się dwadzieścia pięć stóp powy żej. Teren wokoło jest dość płaski, widoczność dobra. Mam jechać dalej czy wracać? Odbiór. -- Przejedź jeszcze ćwierć mili i połącz się ze mną. Odbiór. · -- W porządku, sir. Bez odbioru. Czołg trzymał się linii kolejowej. Nasyp wznosił się w górę i o około ćwierć mili dalej znikał w stromym wzgórzu. Barnes wyraźnie widział łukowaty otwór tunelu. Odległość była odpowiednia, ale czas nie. Spo jrzał na zegarek. Obliczył, że w ciągu najbliższych dwóch lub trzech minut Niemcy zdołają ściągnąć przez radio wsparcie artylerii, aby za blokować szczyt nasypu. Wkrótce pewnie ruszy kolejny niemiecki kontratak, a obserwator natychmiast zamelduje o brytyjskim czołgu i jeśli Barnes się nie myli, to być może w ogóle nie dokończą tego ćwierćmilowego wypadu. A fakt, że ten nasyp był tak cholernie pro sty, mógł tylko ułatwić robotę niemieckim celowniczym. Myślał o tym, co czuli pozostali członkowie załogi, wystawieni wprost na cel. Spojrzał w głąb wieży. Davis był przypięty pasami do fotela, nie widział jego miny, ale Penn akurat spojrzał w górę i Barnes zobaczył niepokój na jego szczupłej, inteligentnej twarzy. Właśnie Penn był tym, który zawsze przewidywał nieszczęście. Miał wyobraźnię, a ona mogła być przeszkodą dla człowieka zamkniętego we wnętrzu czołgu. -- Utrzymaj prędkość -- rozkazał Reynoldsowi. W dole widniały ruiny Etreux. Sierżant ciągle rozglądał się uważ nie w poszukiwaniu wojsk francuskich. Coś musiało zostać spartaczo ne. Coraz bardziej był tego pewien. Wojska francuskie podeszły pod przygraniczne tereny belgijskie dziesiątego maja, kiedy nadeszły wie ści o niemieckiej inwazji na Holandię i Belgię. Przegrupowanie to miało na celu przygotowanie obrony na granicy francusko-belgijskiej w przypadku bezpośredniego kontaktu z Niemcami. Dzisiaj był szesnasty maja, czwartek -- minęło sześć dni. Barnesowi wydawało się, że minęło sześć tygodni. No, ale przynajmniej już się do nich przybliżyli. Rzucił okiem za siebie, zobaczył leżące poko tem ciała zabitych Niemców, śmiertelne ofiary serii jego kaemu. Nie odczuwał żalu ani uniesienia, tylko satysfakcję, że jeden.z nielicznych czołgów ze znakiem BEF pokazał, co jest wart. Tunel kolejowy był już blisko, w odległości zaledwie dwustu jar11 dów. Jego czarny łuk zbliżał się z każdą sekundą. I nadal żadnego, naj mniejszego śladu Francuzów. Musiał o tym zameldować Parkerowi. Ogłuszający huk i hałas -- ciężkie dudnienie artylerii, serie po cisków sprawiły, że Barnes nie usłyszał nadlatujących samolotów. Przestał kontrolować niebo, odkąd znalazł się w rejonie Etreux. To było przerażające. Samolot niespodziewanie pojawił się tuż nad jego głową. Barnes spojrzał w górę, jednocześnie chowając się do wnę trza Berta. Zobaczył messerschmitta nurkującego w kierunku czołgu z bronią pokładową wycelowaną prosto w Berta. Zatrzasnął właz, nieomal przytrzaskując sobie palce. Było już za późno. Jedna kula wpadła do środka, mijając o milimetry głowę Barnesa. W czołgu za panowało przerażenie. Przy zamkniętym włazie kierowcy i opuszczonej klapie wieży za łoga średniego czołgu typu MKII Matilda w 1940 roku mogła czuć się względnie bezpiecznie, wyłączając jedynie bezpośrednie trafienie po ciskiem ppanc. Z drugiej strony, jeśli przez przypadek wpadła do wnę trza jakaś zabłąkana kula z broni maszynowej, to wtedy to co było do statecznym schronieniem, stawało się śmiertelną pułapką. Kula wpa dająca do tej ruchomej fortecy, odbijając się od opancerzonych ścian, musiała gdzieś wytracić swą prędkość. Najczęściej w ciele ludzkim. Kiedy kula wpadła do środka, trzej żołnierze skamienieli, bojąc się mrugnąć okiem. W kogo trafi? Czy uda się wyjść bez szwanku? Kogo ugodzi? Nie mogli temu zaradzić. Mogli tylko czekać i modlić się. Odgłos pocisku odbijającego się od metalowej powierzchni trwał przez ułamek sekundy. Ale dla ich napiętych nerwów była to wieczność. Ci sza. Wspaniała cisza. Nie słychać odgłosu pocisku. Żyli. Wszyscy żyli, nikt nawet nie został draśnięty. Reynolds z maksymalną prędkością zbliżał się do tunelu. Pierw szy odezwał się Penn. -- Chyba wpadła do radiostacji. Barnes sprawdził łączność, potrząsnął mikrofonem, patrząc jedno cześnie na Penna, który przeszukiwał odbiornik. Wtedy pewne pode jrzenie zaświtało mu w głowie. Wspiął się na górę, otworzył właz i spojrzał na czyste poranne niebo. Ale sprytne sukinsyny! Wysłali messerschmitta, żeby zmusić załogę czołgu do zamknięcia włazu. Te raz zobaczył je, nadlatujące od wschodu, bombowce nurkujące Ju 87Stuka nadciągały nad Berta. Krzyknął do mikrofonu. -- Reynolds, szybko do tunelu. Będziemy bombardowani! 12 Stał w otwartej wieżyczce, patrząc na sztukasy. To były takie same samoloty, jakie zbombardowały Polskę. Mógł zginąć na tej wojnie, wiedział o tym, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie dziś! Chciał zobaczyć pokonanych Niemców. Spod przymrużonych powiek obserwował zarys tunelu, który był coraz bliżej. Pierwszy sztukas zbliżył się na niebezpieczną wysokość tysiąca stóp. Tak, miał rację -- leciały na Berta. Zmieniły kierunek. Czekał na tego, który pierwszy zrzuci bombę, słuchał mrożącego krew w żyłach ryku silników. -- Zapalić światła -- rozkazał machinalnie, kiedy Bert zbliżył się do tunelu. W tej chwili pierwszy sztukas zrzucał bomby, kołysząc się na boki i wypluwając czarne jaja spod brzucha. Bames ześlizgnął się w dół, zamknął właz i obrócił peryskop. Zobaczył wjazd do tunelu. -- Schowamy się w tunelu -- powiedział do załogi. Usłyszeli, jak nadlatuje. Gwizd o wysokiej częstotliwości zmienia jący się w przerażający ryk zagłuszył odgłos silnika czołgu, wypełnił wnętrze opancerzonego pojazdu. Już po nas, pomyślał Penn. Spojrzał na Davisa. Oczy działonowego utkwione były w poruszającej się podłodze, mięśnie żuchwy drga ły, a czoło pokrył pot. Penn spojrzał na Barnesa, ale sierżant przywarł oczami do peryskopu i obserwował zbliżający się tunel. O Boże, on nie ma w ogóle nerwów, pomyślał Penn. Czy to się nigdy nie skończy? Reynolds też to słyszał i był w rozterce. Nie miał zbyt wielkiej wyobraźni, ale kiedy zobaczył otwór tunelu przed sobą, przypomniał sobie historię, którą czytał kiedyś w gazecie. To zdarzyło się w Hiszpanii podczas wojny domowej -- wóz zwiadowczy wjechał z dużą prędko ścią do tunelu, aby umknąć przed bombardowaniem, i zderzył się z pędzącym ekspresem... Ale przecież pociągi nie jeżdżą na terenie objętym działaniami wojennymi. Eksplodowała bomba. Fala uderzeniowa tak silnie wstrząsnęła ma szyną, że wszystko wewnątrz zadygotało. Przez chwilę wydawało się, że czołg zostanie zdmuchnięty z nasypu. Drobiazgi z klekotem spadły na podłogę, a detonacja rozbrzmiewająca wewnątrz metalowego pudła była tak głośna, że na moment ogłuchli. Usłyszeli kolejny nadlatujący samolot. Najpierw gwizd, potem ogłuszający ryk. Tym razem Barnes był pewien, że to koniec. Ryk był znacznie głośniejszy, a cel dokładnie 13 widoczny. To już się kiedyś komuś przytrafiło podczas wojny --- bomba idealnie trafiła w środek wieży, eksplodując we wnętrzu. Bomba uderzyła i eksplodowała. Czołgiem zatrzęsło niczym za bawką. Podmuch rąbnął w pancerz z siłą młota, a do wnętrza przedziału bojowego wdarł się zapach spalenizny -- cierpki i gryzący. Tunel był już bardzo blisko! Barnes spojrzał na Davisa, który w dalszym ciągu gapił się w podłogę, jakby całe jego życie od tego zależało. Penn zro bił się blady jak ściana, a jego mały wąsik zadrżał. Wreszcie po długiej chwili milczenia odezwał się: -- Puk, puk. Kto tam? Nikt się nie roześmiał, nikt się nawet nie uśmiechnął. Patrzyli na siebie, nasłuchując następnego nadlatującgo samolotu. Reynolds utrzymywał pełną prędkość, wyciskając z Berta wszystko, co się dało. Otwór tunelu wypełniał całą przestrzeń wąskiego wizjera. Zapomniał o wszystkich pociągach wyłaniających się z tuneli, jego ręce spoczy wające na dźwigniach były tak mokre, jakby dopiero co je umył -- ale nie zdążył wytrzeć. Pot ściekał mu po szerokim czole i wpadał do oczu, ale nie zważał na to. Smugi przednich świateł były już w tunelu. Wtedy nadleciał trzeci. Tunel zbliżał się, ale bomba była coraz niżej, głośniejsza od poprzednich. Błagam, Bert, błagam cię, szeptał do sie bie Reynolds. Wjazd do tunelu zbliżył się. Wjechali do środka, kiedy wybuchła bomba. Siła eksplozji wepchnęła ich do wnętrza. Dudniący, niskobrzmiący dźwięk rozległ się tuż za nimi. Ziemia pod torami zadrżała. Czuli jej drgania. Barnes zaklął, obrócił peryskop o sto osiemdziesiąt stopni i wpatrywał się w miejsce, gdzie powinien być łuk wypełniony światłem. Zobaczył ciemność. Ostatnia bomba trafiła dokładnie w wejście do tunelu, zasypując je ziemią i odcinając ich od świata ze wnętrznego. -- Stać! -- ryknął Barnes. -- Nie wyłączać silnika! Ostatnią rzeczą, jakiej teraz pragnął, była awaria Berta. Patrzył na nich, a oni na niego, nikt się nie odezwał. Z wyjątkiem szumu silnika panowała niepokojąca cisza. Nie było słychać żadnych świszczących pocisków, żadnych bomb. Ostrożnie wspiął się na górę i otworzył właz, wysuwając go na teleskopowych ramionach. Było to jak zagłębienie w podziemną jaskinię, tajemniczo oświetloną grotę. Barnes czuł na pięcie mięśni brzucha. Obrotowym ruchem latarki omiatał ciemne cze luście tunelu, przesuwając powoli strumień światła po ogromnej ścia14 nie skalnej. Kazał Reynoldsowi wyłączyć przednie reflektory, a sam zgasił latarkę. Wokół panowała ciemność: utknęli w pułapce, i to na dobre. Ześlizgnął się z czołgu, zapalił latarkę i podszedł do skalnej ścia ny. Jedyna droga na zewnątrz prowadziła przez tunel. Gdy wrócił do czołgu, Penn nadal przeszukiwał radiostację. Bar nes założył hełmofon na głowę i rozkazał: -- Włącz przednie światła, Reynolds. Kierowca spojrzał w górę i odpowiedział: -- Chyba coś się zepsuło. Może baterie się rozłączyły. Nie wiem, ale zaraz się tym zajmę. Ta cholerna kula mogła coś uszkodzić. W ciągu paru minut naprawił uszkodzenie. Barnes sprawdził działanie telefonu wewnętrznego. Na szczęście działał, ale brak łączności z Parkerem był sprawą poważną. Dzięki Bogu, że go zawiadomił o braku francuskich jednostek. Wyjął mapnik ze schowka i zszedł niżej; położył mapę na pokrywie silnika. Za nim zszedł Penn, zaglądając mu przez ramię. Patrzyli na mapę Belgii i północnej Francji w dużej skali. Oświetlił tereny dookoła Etreux. -- Ten cholerny tunel jest dość długi, Penn. Musimy się przez nie go przedostać, a potem znaleźć drogę powrotną, jeśli się uda. Przynaj mniej sporządzimy dokładny raport o tym terenie, jeśli przez przypa dek wrócimy do swoich. -- To będzie długa droga, prawda? -- powiedział Penn. -- Kiedy dojedziemy do końca tunelu, nasza droga powrotna wy dłuży się o milę. Będziemy musieli przebyć ten most, a potem jechać tą drogą... Jego palec zarysował półkolistą trasę, która miała doprowadzić ich na przedmieścia Etreux. Barnes wiedział, że to jedyna droga. Pasku dnie klął na zepsutą radiostację. Parker na pewno zastanawiał się, co u diabła, stało się z nimi. Miał teraz do dyspozycji tylko dwa czołgi. Barnes nic nie mógł na to poradzić, ale lepiej by było, gdyby w tym czasie coś udało im się zrobić. Wspiął się z powrotem do czołgu i objaśnił załodze pozycję. Ostrzegł Reynoldsa: -- Założę się, że ten tunel nie jest prosty. Utrzymuj prędkość poni żej pięciu mil i uważaj na zakręty. Ja wchodzę na pancerz i poprowadzę cię. O co chodzi, Davis? Krzepki, rudowłosy działonowy z kwadratową twarzą wyglądem przypominał zbiega. Promieniowała od niego atmosfera napięcia. Otwo rzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zamknął je bez słowa. 15 -- No, dalej, wypluj to z siebie, człowieku-- mruknął Barnes. -- Pomyślisz, że to głupie, sierżancie, ale zawsze odczuwałem strach przed tunelami. Kiedyś byłem górnikiem. W tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym przeżyłem katastrofę górniczą. Byliśmy w zamknięciu przez pięć dni i myślałem, że to już koniec. -- No, Davis, tak się składa, że to tylko tunel kolejowy. Przebrnie my przez niego w ciągu dziesięciu minut, więc skup się lepiej na dzia le -- uśmiechnął się szeroko. -- Możemy natknąć się na dywizję pan cerną nadciągającą z drugiego końca tunelu. -- Marny dowcip, pomy ślał. Wspiął się na wieżę i wydał rozkaz, aby ruszać. Jeśli rzeczywiście Niemcom udało się wyrwać z okrążenia i przedostać na drugi koniec, byłoby to wspaniałe posunięcie taktyczne. Wysłanie czołgów przez tunel, żeby okrążyć Etreux od tyłu, byłoby jeszcze lepsze. Uważnie obserwował trasę, a jego mózg zaczął gorączkowo przewi dywać możliwe skutki eksplozji dwufuntowego pocisku we wnętrzu tu nelu. Barnes poinformował Reynoldsa o zbliżającym się zakręcie. Teraz, kiedy byli już z dala od pola walki, kierowca otworzył swój właz i podwyższył siedzenie tak, że jego głowa wystawała poza ka dłub; wyglądał jak facet zażywający kąpieli w łaźni tureckiej. Droga przez tunel była dziwna i niesamowita, zgrzyt torów i warkot silnika niósł się echem w pustym wnętrzu, przypominając jazdę przez szyb górniczy. Barnes spojrzał w dół do przedziału bojowego. Penn nadal majstrował przy radiostacji, mając nadzieję, że nawiąże łączność. Davis tkwił sztywno przy dziale; jego ciało było mocno przytrzymy wane przez zapięte pasy, a palce spoczywały na spuście. Myśl o piekle prześladowała Davisa, ale jeszcze bardziej bał się spotkania z kolumną czołgów wewnątrz tunelu. Odgłos silnika odbijał się od kamiennych ścian, a echo zwielokrot niało go. Zgrzyt i szczęk torów zapowiadał nadejście największego czołgu na świecie. Barnes spojrzał na zegarek. Powinni już zobaczyć światło dzienne, jeśli mapa mówiła prawdę. Wyjście z tunelu miało być początkiem dokładnego rozpoznania terenu. Barnes nie miał zie lonego pojęcia, jaka sytuacja panuje w tym sektorze frontu: to co wi dział z nasypu, nie napawało optymizmem, a cóż dopiero mówić o tym, co czekało ich po opuszczeniu tunelu. Jedna część jego umysłu koncentrowała się na śledzeniu promieni reflektorów, podczas gdy druga rozważała różne warianty tego, co mo16 gło ich spotkać na zewnątrz. Mogła to być krótka i łatwa jazda albo droga pełna niebezpieczeństw. Z mapy wynikało, że tunel kończy się bez żadnego nasypu. Po obu stronach mogły być pola z rowem ograni czającym drogę po stronie zachodniej, czyli w kierunku, w którym zmierzali. Tak czy inaczej musieli zobaczyć to na własne oczy. Tymczasem odblask reflektorów ślizgał się po łagodnym załomie ściany. Tuż za tym zakrętem powinni ujrzeć światło dzienne. Może najpierw tylko promyk, a potem zarys jasnego otworu tunelu. Jeżeli się tak stanie, zatrzymam pociąg i pójdę na zwiad; jak dotąd nie mamy żadnych problemów z Davisem, pomyślał Barnes. Spojrzał w dół i zobaczył, że Davis siedzi dokładnie w tej samej pozycji co przedtem, zaciskając ręce na spuście armaty. Barnesa to nie ucieszyło. -- Zaraz się stąd wydostaniemy, Davis -- powiedział do radiotele fonu. -- Penn, zajmij swoje miejsce, tak na wszelki wypadk. Reynolds, bądź gotów do zatrzymania czołgu, jak tylko dam ci znać. Czołg jechał lewą gąsienicą po drewnianych podkładach, ociera jąc się o szynę, która momentami iskrzyła. Trzy dźwięki składały się na całość: warkot silnika, zgrzyt szyn i chrzęst odrzucanego żwiru. Nagle Barnes dał rozkaz zatrzymania, nie mówiąc nic więcej. Za stanawiał się, jak im to przekazać. Światłem latarki penetrował ciem ność. W połowie długości promień załamał się na pryzmie ziemi, z której wystawały kamienie. Usypisko zagradzało drogę. Ten koniec tunelu też był zasypany. Zostali uwięzieni. * Dziesiątego maja Brytyjski Korpus Ekspedycyjny wyruszył z Francji do Belgii, a wraz z nim oddział Barnesa. Także dziesiątego maja, cztery godziny wcześniej, o godzinie trzeciej rano, Grupa Armi B generała von Bocka przemierzyła Holandię i Belgię, żeby zmusić siły brytyjskie i trzy armie francuskie do opuszczenia ufortyfikowanych li nii. Przed zakończeniem dnia o ruchach tych sił wiedział Londyn i Paryż, ale przemieszczanie się trzeciej siły, o wiele większej, zostało nie zauważone. W miejscu, gdzie stykają się Belgia, Niemcy i Luksemburg, poło żony jest mało znany w Europie obszar -- masyw Ardenów. Teren dzikich,wysokich gór kryjących strome, porośnięte lasem szczyty, mię- 17 2-PANCERNA dzy którymi wiją się kręte drogi drugiej klasy. Był to obszar między Belgią a Niemcami, który dowództwo francuskie określiło jako ,,nie do przebycia" przez wojska pancerne, i dlatego w tym rejonie rozmie szczono najsłabsze siły. We wczesnych godzinach rannych dziesiątego maja Grupa Armii A generała von Rundstedta rozpoczęła tajny przemarsz przez Ardeny, które były ,,nie do przebycia", a była to armia silna i bardzo dobrze uzbrojo na. W jej skład wchodziły czterdzieści cztery dywizje, głównie pan cerne. Ponad dwa tysiące wozów pancernych. Przez całą noc armia ta przedzierała się przez wąwozy, zbliżając się do granicy francuskiej. Czołgi jechały jeden za drugim tak blisko siebie, że drogę jednemu czołgowi wskazywały tylne światła pojazdu jadącego tuż przed nim. Był to bardzo dobry sposób. Widziane z powietrza okiem kamery na podczerwień wojska niemieckie można było porównać do węża, a raczej kilku uzbrojonych węży torujących sobie drogę do Mozy, w pobliżu Sedanu. Przednią dywizją dowodził trzydziestodwuletni generał, który zdo był doświadczenie bojowe w Polsce. Jego oddział wprowadził siły Wehrmachtu do płonącej Warszawy*, a teraz chciał wprowadzić je do płonącego Paryża. Nie mając arystokratycznych koneksji, a tylko dzięki pracowitości i swoim zdolnościom general zdobył wysoką pozycję w niemieckim sztabie. Powierzono mu dowództwo armii niemieckiej mającej podbić Francję. Jechał w pierwszym czołgu wyprostowany w wieżyczce obserwa cyjnej. Lornetka zwisała na jego szyi, Krzyż Rycerski przypięty był do munduru na piersi. Oczy utkwił w motocyklu patrolowym tuż przed nim. Pod daszkiem generalskiej czapki jego jastrzębia twarz była spo kojna, bez śladu emocji. Dłoń w rękawiczce oparł lekko na krawędzi wieżyczki. Robił wrażenie, jakby znajdował się na manewrach i za chwilę miał wstąpić na szklaneczkę do kantyny. Generał nie pił i nie palił. Otrzymał dowództwo tej armii, żeby zniszczyć siły bojowe Bry tyjczyków i Francuzów. Pierwsze oddziały niemieckie dotarły do Mozy dwunastego maja. * Błąd autora - próba zajęcia Warszawy z marszu przez kolumnę pancerną zakończy ła się dość boleśnie dla tejże i czołgi niemieckie wjechały do Warszawy dopiero po kapi tulacji wraz z innymi rodzajami niemieckich sil zbrojnych (przyp. red.). 18 Przekroczyły ją trzynastego maja, a przed czwartkiem, szesnastego maja generał zajął Laon, głęboko w sercu Francji. Teraz stał wyprostowany w pierwszym czołgu, w wysokiej czapce, nie ulegając prośbom puł kownika Hansa Meyera -- swego szefa sztabu, aby zamienił ją na sta lowy hełm. -- To niepotrzebne, Meyer-- powiedział generał.-- Zwycięży my ich. Meyer zdjął hełm na wspomnienie tej zgryźliwej rozmowy. W tej chwili niemieckie wojska pancerne przeprawiały się pontonami przez rzekę Mozę. -- Dwie lub trzy małe bitwy -- powiedział generał -- stoczymy wkrótce po przekroczeniu Mozy. Możemy oczekiwać silnego oporu przez pierwsze dwa lub trzy tygodnie, a potem wróg się załamie. -- Bardzo w to wątpię -- odpowiedział Meyer. Generał wiedział, że Meyer go nie lubi. Zdawał sobie sprawę z tego, że w oczach Meyera był nikim, podczas gdy szef sztabu wywodził się z jednego z najstarszych pruskich rodów. Meyer miał dopiero czter dzieści trzy lata. Patrząc na niekończącą się kolumnę pancerną prze mierzającą przez pola Francji, pamiętał, że jego awans w znacznym stopniu zależy od generała ijego dobrej woli. Musi swoje uwagi i wątpliwości zachować dla siebie. Kiedy znaleźli się na drugim brzegu Mozy, napotkali bardzo słaby opór -- ogień rzadko rozmieszczonych sił artylerii, terkot broni ma szynowej, nieregularne huki moździerzy. Generał prowadził dywizję bez przeszkód główną drogą, przemierzając Francję w chmurze pyłu, a letnie słońce świeciło nad żelazną kolumną. Pracujące na polach ko biety podnosiły głowy, patrząc na chmurę kurzu, która wyrastała ni czym zasłona dymna na tle upalnego, błękitnego nieba. Był przepięk ny letni poranek, bezchmurne niebo, świecące słońce, wszystko to za powiadało spokojny dzień, a nie działania wojenne. Niektóre z kobiet sądziły, że to idą wojska francuskie, pomimo że zmierzały w przeciwnym kierunku. Inne stały w milczeniu, z uczuciem przygnębienia i strachu, ale ciągle jescze nie mogły uwierzyć, że armia niemiecka doszła aż tutaj, nie napotykając oporu. I tak właśnie było. Wojska niemieckie przerwały francuskie linie. Dwie armie, Dziewiąta i Druga, nie zdołały ich zatrzymać. Było to najmniej skutecznie bronione miejsce na całej linii frontu. Bombowce 19 zdusiły wszelki opór na zachodnim brzegu Mozy. Nie stoczono żad nych znaczących bitew. Generał był młody, u progu kariery, miał niespożytą energię i szósty zmysł, który mówił mu, żeby nieprzerwanie podążać naprzód, nie za trzymując się bez względu na przeszkody. Z taką taktyką nie zgadzał się pułkownik Hans Meyer. Czołg generała zatrzymał się w końcu w środku jakiegoś francu skiego miasteczka. Rozegrała się bardzo nieprzyjemna scena. Tuż za czołgiem generała cztery inne maszyny wtoczyły się na rynek, zatrzy mały się, powoli obracając armaty, wodząc po oknach, ostrzegając przed nawet najmniejszą próbą oporu. Meyer zsunął się z czołgu i podszedł do generała, który pozostał w wieżyczce. Kiedy Meyer podawał gene rałowi mapę, ten stał wyprostowany, a jego twarz nie wyrażała żad nych uczuć. -- Meyer, patrol wybrał tę drogę. --Wskazał dłonią w rękawiczce. -- Czy jest to najlepsza droga? Zapewnili mnie, że tak. Co pan o tym sądzi? Meyer przyjrzał się mapie, zbadał wszystkie odjazdy odchodzące od placu, porównał ze swoją mapą. -- Jestem pewien, że oni mają rację, panie generale. -- Lepiej sprawdźmy u miejscowej ludności. Mówisz po francu sku, prawda? O, tamten facet, spytaj go. Generał zdjął rękawiczki, odpiął kaburę, wyciągnął pistolet i wymierzył w mężczyznę w średnim wieku z siwym wąsem. Była to przerażająca scena: słońce grzało mocno, mieszkańcy miasteczka stali przerażeni na placu. Nikt się nie poruszył. Jeszcze przed pięcioma mi nutami zajmowali się swoimi zwykłymi sprawami, a teraz stali prze straszeni. Przed chwilą przerażony chłopiec wbiegł na plac, krzycząc coś o Niemcach. Ledwie skończył mówić, do miasteczka wjechali motocykliści. Na odgłos zbliżającego się hałasu ludzie wylegli na rynek. Byli za skoczeni. Jakaś kobieta widziała niemieckich żołnierzy w przyczepach motocyklowych w hełmach na głowach, z karabinami maszynowy mi gotowymi do strzału. Nikt jej nie wierzył. I właśnie kiedy ludzie zastanawiali się, czy mówi prawdę, nadjechał generał z pięcioma czoł gami. Całe miasteczko zamarło, kiedy odbezpieczył pistolet i wymierzył go. Człowiek z wąsami instynktownie zasłonił jakąś kobietę. Swoją 20 żonę. Cień grozy zawisł nad placem zalanym słońcem. Nawet Meyer był zmieszany. Powiedział szybko: -- To nie będzie konieczne. -- Zapytaj go, Meyer. To rozkaz. Broń pozostała wymierzona w pierś mężczyzny. Meyer postąpił krok naprzód, jego twarz stężała od gniewu. Celowo stanął pomiędzy tym mężczyzną a wycelowaną lufą i w doskonałej francuszczyźnie za pytał: -- Która droga prowadzi bezpośrednio do St Quentin? Proszę się dobrze zastanowić, zanim pan odpowie. Najprostsza droga do St Quen tin. Mężczyzna zwilżył wargi i rozejrzał się na boki. W tym momencie wojskowa ciężarówka wjechała na plac. Zanim się zatrzymała, wysko czyli z niej niemieccy żołnierze uzbrojeni w karabiny i pistolety ma szynowe. Sierżant trzymał w ręce mapę sztabową tego regionu. Roze jrzał się szybko dookoła i powiedział coś do żołnierzy. Tymczasem na placu Francuz z wąsami podjął już decyzję: musiał wziąć pod uwagę swoją żonę i innych mieszkańców. Wskazał kieru nek, w którym pojechali motocykliści; jego ręka drżała. -- To jest droga do St Quentin. Jedyna prosta droga. Przysięgam na Boga. Meyer skinął głową i odwrócił się, nadal zasłaniając ciałem Fran cuza. Generał schował pistolet. -- Mówi, że droga prowadzi tą ulicą. Mówi prawdę, jestem o tym przekonany. -- Dobrze, dobrze. Jeśli jest pan tego pewien... -- Generał zwrócił się do sierżanta stojącego ze swoimi żołnierzami przy ciężarówce: -- Powiedz im, że przychodzimy jako wyzwoliciele. Powiedz im, że przy najmniejszej oznace sprzeciwu zostaną rozstrzelani. -- Z niecierpliwością dokończył: -- Wiesz, co masz mówić, mam nadzieję. Jesteśmy zwy cięzcami. Wydał rozkaz kierowcy i czołg powoli ruszył z placu, zostawia jąc Meyera wdrapującego się do swego pojazdu. Mieszkańcy nadal stali, bojąc się poruszyć, jeszcze nie docierało do nich, że są pod okupacją. Mam rację, pomyślał generał, kiedy jego czołg przemierzał otwar te pole poza miasteczkiem. Wiem, że mam rację. Nie napotkamy opo ru. Ci ludzie w miasteczku mieli znaczenie symboliczne. Uderzenie 21 niemieckie zgniotło francuskie morale, sparaliżowało obronę. Musi my przeć naprzód, wciąż naprzód. Na czele dywizja pancerna dowo dzona przez generała Heinricha Storcha. * Załoga Berta była uwięziona w tunelu już ponad dwadzieścia czte ry godziny. Napięcie sięgało zenitu. Dwie trzecie tego czasu spędzili na podnoszeniu ogromnych kamieni. Usunęli setki kilogramów odłam ków skalnych za pomocą łopat, które wozili w czołgu. Byli wyczerpa ni fizycznie, ale jeszcze w dobrej kondycji psychicznej. Im dłużej prze bywali w pułapce, tym bardziej myśleli o wydostaniu się z niej. Barnes na chwilę przerwał pracę, oparł się na łopacie, wytarł pot z czoła i spojrzał na fosforyzującą tarczę zegarka. Siódma wieczór, pią tek, siedemnasty maja. Do tunelu wjechali o godzinie jedenastej rano dnia poprzedniego, a nie widać, żeby pryzma zmniejszyła się choć trochę. Tej litej skały nie sposób przekopać, chyba że wysadzając ją w powietrze, ale w tej sytuacji było to niemożliwe. Davis i Reynolds mocowali się z wielkim kamieniem, chcieli prze sunąć go pod ścianę. Pracowali wspólnie. Barnes i Penn usuwali łopa tami ziemię i małe odłamki skalne. Był to sensowny podział pracy. Dwaj szeregowcy byli najsilniejsi z załogi. Barnes stał z tyłu i obserwował ich podczas swojej pauzy. Zorganizował pracę tak, że co godzinę mieli piętnaście minut prze rwy. Odpoczywali parami. Każdy miał towarzysza do rozmowy, jed nocześnie widział, jak postępuje praca, a to dodawało otuchy. Gdyby odpoczywali równocześnie i dzielili się swymi obawami, mogło to doprowadzić do osłabienia morale. -- Przerwa, Penn! -- zawołał. -- Momencik, tylko dokończę ten kawałek. Trzydziestoczteroletni Barnes nie tylko był najstarszym członkiem załogi, ale i najniższym. Wysoki zaledwie na pięć stóp i siedem cali, szczu pły, o drobnych kościach, ale o muskularnym ciele i dużej wytrzymało ści. Jego szczupłą twarz pokrywał jednodniowy zarost, a jego brązowe oczy były czujne i uważne. Teraz obserwował Reynoldsa i Davisa. Byli równi wzrostem i posturą, ale temperamenty mieli różne. Da vis, były górnik, był skłonny do melancholii, na Reynoldsie zawsze można było polegać, nawet w czasie najtrudniejszych akcji wywiązy22 wał się ze swoich zadań do końca, nie wykazując ani zbytniego entu zjazmu, ani niezadowolenia. Trzydziestoletni kapral Penn był niewątpliwie najinteligentniejszy i najlepiej wykształcony z całej czwórki. Na początku wojny mógł otrzy mać patent oficerski, ale z przyczyn, których nigdy nie wyjawił, zrezy gnował z niego. Szczupły i wysoki, miał najbardziej wesołe usposo bienie z nich wszystkich, ale był też najbardziej wrażliwy. Odkładając łopatę, powiedział do Barnesa: -- Powinniśmy dostać za to dodatek do żołdu. Chyba oczyszczanie tunelu nie wchodzi w zakres moich obowiązków? Będę musiał spraw dzić to w regulaminie. Przejdźmy się kawałek, chcę ci coś powiedzieć. Spacer oznaczał przejście wzdłuż tunelu. Barnes zeskoczył z kadłuba, na którym siedział. Światło jego latarki oznaczało im dro gę. Gdy tylko odeszli na odległość, z której nie mogli ich słyszeć dwaj pozostali, Penn powiedział: -- Nie podoba mi się wygląd Davisa. Nie sądzę, aby wytrzymał dłużej. -- Będzie musiał. Wszyscy musimy przez to przejść. Myślisz, że mi się podoba, że tu jesteśmy? Mam nadzieję, że lada chwila znajdzie my się po drugiej stronie. -- Naprawdę tak myślisz? Ta pryzma może równie dobrze mieć dwadzieścia stóp długości. Wyobrażam sobie Niemców wysadzających w powietrze wyjście z tamtej strony. -- Może i tak, może nawet odpalili jakiś ładunek w tunelu i stąd to rumowisko. I tak musieli wykopać ten otwór, żeby można było użyć armaty do wysadzenia reszty. -- Armaty? -- Penn zatrzymał się na środku torów. -- Żartujesz. -- Słuchaj, Penn, zanim zobaczymy światło dzienne, będziemy potwornie zmęczeni. A w dodatku będziemy oddaleni od naszego od działu przynajmniej o dobę. Bóg jeden wie, co się zdarzyło na zewnątrz. Naszym najważniejszym zadaniem na teraz jest wydostać się stąd jak najszybciej i dołączyć do naszych, a jedynym sposobem, żebyśmy tu nie zdechli, jest użycie armaty, gdy tylko będzie to możliwe. Musimy zaczekać, aż dziura powiększy się na tyle, że będę mógł wyczołgać się i zrobić mały rekonesans. Wtedy Davis znajdzie okazję, aby się rozła dować i wysadzić resztę. Będziemy wolni. -- Jeśli Davis to przetrwa, no i oczywiście, gdy w końcu wygrzebiemy tę dziurę. 23 -- Teraz gadasz zupełnie jak Davis. Jakoś żadnemu z was nie przy szło do łba, że tu jest bezpieczniej niż na otwartym polu. Penn spoglądał na Barnesa z uznaniem. On naprawdę tak myślał, Penn był o tym absolutnie przekonany. Myśl, że mogli być uwięzieni wewnątrz tunelu, aż do momentu gdy skończy się jedzenie, woda i światło, gdy zużyją się baterie, nie przerażała Barnesa. Założył, że wydostaną się stąd, i było jedynie kwestią czasu, kiedy przebiją się przez tę cholerną ścianę. No, jeśli wiara jest w stanie poruszyć góry, to Barnes był zdolny poruszyć tę ścianę. Dowódca czołgu miał zwyczaj popierania swej wiary umiejętno ścią przewidywania i planowania; do tej pory jeszcze mieli jedzenie: wołowinę i suchary. Barnes zawsze nalegał, żeby wozili ze sobą zapas żywności wystarczający na tydzień. Zawrócili w kierunku czoła ściany. Zbliżały się kłopoty. Davis już na nich czekał. Wpatrywał się w sierżanta i krzyknął głosem, w którym dźwięczały nutki przerażenia. -- Nigdy się nie przedrzemy przez tę cholerną ścianę! -- Nie, nie przedrzemy się, jeśli będziesz tu stał i się opieprzał. -- Tracimy tylko czas... -- zaczął Davis. -- Nie, Davis, nie tracimy. W tej chwili to ty tracisz czas. Weź się do roboty. Głos Barnesa był bardzo stanowczy, brzmiała w nim pewność. Stał w pozie ,,wszystko będzie okay", nie spuszczając oka z działonowego. -- Umrzemy wszyscy tutaj, rozumiesz? Umrzemy! Słyszysz? Pew nego dnia ktoś odkryje ten cholerny tunel i znajdzie cztery ciała, cztery szkielety. -- Jego głos był już teraz bliski histerii, a ręce i wargi drża ły. -- Jestem górnikiem i wiem, co to znaczy. Ja już... -- Davis! -- Barnes podniósł głos. -- Czy ty myślisz, że to jest szyb górniczy? -- Nie, ale... -- No więc słuchaj, zamiast wielu stóp pod ziemią jesteśmy na pozio mie gruntu, tak? A fakt, że kiedyś przez przypadek byłeś górnikiem, jest tak samo istotny jak to, że Penn był kiedyś kreślarzem. No, Davis, cze kasz, że Reynolds sam przesunie ten wielki kamień, czy mu pomożesz? -- To może zająć całe tygodnie, zanim usuniemy to usypisko -- z uporem mówił Davis. -- Tam mogą być setki... -- Davis, zaczynam tracić cierpliwość. Jest możliwe, że możemy tu zginąć, zanim się przekonamy, więc nie możemy sobie pozwolić na 24 marnowanie sił, a ty właśnie to robisz. Weź się za pracę! To już trzeci rozkaz! -- Dlaczego nie spróbujemy przebić się w drugą stronę? Tamta ściana może być trochę cieńsza! Twarz Barnesa napięła się. Dźgnął wyprostowanym palcem w pierś Davisa i akcentował każde wypowiadane słowo: -- Trzykrotnie dostałeś rozkaz i trzykrotnie odmówiłeś wykona nia go. Jak tylko się wydostaniemy, zostaniesz ukarany. Do tego czasu masz wykonywać rozkazy bez dyskusji. Już zmarnowałeś pięć minut pracy, twoja najbliższa przerwa będzie trwała dziesięć minut zamiast piętnastu. Pomóż Reynoldsowi z tym kamieniem, do cholery! Odwrócił się i wspiął na kadłub czołgu. Sprawdził, czy jego pięt nastominutowa przerwa już dobiega końca. Opuścił ręce wzdłuż ciała, obserwując Davisa, który przystąpił do pracy. Penn uśmiechnął się sze roko i szepnął: -- On myśli, że teraz, kiedy jesteśmy odcięci, może wydawać roz kazy. Barnes nie odpowiedział. Jego twarz pozostała nieporuszona. Pani ka to było coś, co rozprzestrzeniało się błyskawicznie. Łyżka dziegciu psuła smak całej beczki miodu. Ich najgorszym wrogiem tutaj był strach. Pozornie Barnes był spokojny i opanowany, pewien swoich sił. Jego każde słowo, każdy gest mówiły, że tylko kwestią czasu i wysiłku jest wydostanie się na zewnątrz. W duchu nie był tego taki pewien. Znajdowali się w samym centrum bitwy, a pole walki mogło się przesunąć zarówno w przód, jak i w tył o wiele mil. Było mało prawdopodobne, że w czasie działań wojennych ktoś wydałby rozkaz oczyszczenia tunelu, ale i tę możliwość trzeba było wziąć pod uwagę, szczególnie gdyby miał to zrobić wróg. Na razie nie mieli problemu z powietrzem. Tunel był na tyle długi, że wystarczyło by go dla całej czwórki na wiele tygodni. Zapasy wody i żywności mogły im wystarczyć jedynie na kilka dni, nie mówiąc o bateriach Berta. Kiedy wyczerpią się baterie, tunel pogrąży się w całkowitej ciemności, a to uniemożliwi jakąkolwiek pracę przy odgruzowaniu. W ciągu pierwszych godzin Barnes nie odczuwał odcięcia od od działu, ale w miarę jak czas mijał, zaczynał myśleć jak Davis. Prawdo podobieństwo zaistnienia takiej sytuacji jak w szybie górniczym było olbrzymie. Dlatego szybko uciął wywody Davisa. Znowu spojrzał na zegarek, skinął na Penna i chwycił łopatę. 25 * Po południu w sobotę, osiemnastego maja, kiedy przerzucili ogrom ne ilości gruzu, ściana wydawała się nietknięta. Pracowali teraz już przy świetle lampy naftowej, którą Barnes zawsze zabierał ze sobą. Nie tylko z powodu oszczędzania baterii Berta. Barnes przewidywał już przyszłość, kiedy morale upadnie: zapalenie na nowo świateł czoł gu może przywrócić nadzieję na jakiś czas. Ten prawdziwy powód swojej decyzji zachował wyłącznie dla siebie. Po południu wydarzył się wypadek, który mógł mieć fatalne skut ki. Część ściany nagle oderwała się i osunęła pod własnym ciężarem. Szybkość i siła Reynoldsa ocaliła Davisa; chwycił go za ramię i odciągnął spod opadających kawałków skały. Byli zdeterminowani. Davis, który dopiero co uniknął śmierci, był pierwszym, który wrócił do roboty w desperackiej nadziei. Patrzył w środek wykopu i wołał przeraźliwym i napiętym głosem: -- Może już się przebiliśmy? -- Odsuń się, sam zobaczę -- przerwał mu Barnes. Żwawo wdrapał się na rumowisko, oczekując w każdej chwili po nownego zawalenia. Dotarł do ściany, uderzył w nią ręką. Miał uczu cie, jakby uderzał w ścianą fortecy. Wrócili do pracy. Barnes i Penn z furią machali łopatami, aby od garnąć to, co się świeżo osypało. Pozostali dwaj zaczęli nacierać na skałę żelaznym łomem. Było po siódmej wieczorem, kiedy Penn pod czas odpoczynku wyraził swoje obawy. Barnes siedział obok niego na kadłubie, przyglądał się Reynoldsowi, który mocował się z olbrzymim kamieniem. Davis pomagał mu, dodatkowo podpierając kamień z drugiej strony. -- To śmieszne, ale odkąd jesteśmy tutaj, nie słyszałem żadnych odgłosów bitwy. -- Prawdopodobnie odrzuciliśmy ich, a poza tym chyba niewiele się działo z tamtej strony. Odszedł na chwilę, zastanawiając się, dlaczego ten oczywisty fakt nie został dotąd przez niego dostrzeżony. Fakt, że nie słyszeli nawet najmniejszego odgłosu walki z zewnątrz, świadczył bardziej niż co kolwiek o tym, jak gruba była ściana zamykająca wyjście. Ta myśl nurtowała Barnesa całe dwadzieścia cztery godziny do tego stopnia, że poczekał, aż wszyscy zasną, i poszedł wzdłuż tunelu w stronę, z której 26 przybyli. Kiedy dotarł do odległego końca, nasłuchiwał uważnie przez chwilę, ale z tamtej strony żaden dźwięk z zewnątrz nie przenikał. Byli na dobre zamknięci z obu stron. Popijając wodę ze swojej manierki, zmarszczył brwi. Położył ma nierkę na kadłubie i zbliżył się tam, gdzie pracowali Reynolds i Davis. Przyglądał się ścianie, nasłuchiwał. Penn natychmiast zorientował się, że coś jest nie w porządku, wyszedł z czołgu i szedł w kierunku do wódcy. Coś w zachowaniu Barnesa zaniepokoiło także Reynoldsa i Davisa. Przerwali pracę. -- O co chodzi? -- zapytał Penn. Barnes potrząsnął głową i dalej przyglądał się ścianie. Oparł ręce na biodrach, uważnie badając oczami powierzchnię ściany. Bardzo ci cho powiedział: -- Myślę, że już prawie jesteśmy po drugiej stronie. -- Dlaczego? -- Czuję delikatny powiew powietrza, chodź i stań w tym miejscu. -- O Boże! Chyba masz rację! Masz rację! Zaczęli gorączkowo pracować w miejscu, gdzie Barnes poczuł świeże powietrze. Miejsce to było około czterech stóp ponad pozio mem tunelu. Kwadrans później przeżyli chwilę radości. Barnes kazał im przerwać pracę, zbliżył się z lampą. Zgasił ją. Przez moment nie było słychać najmniejszego odgłosu, cztery pary oczu wytężały się, żeby dojrzeć chociaż promyk światła dziennego. Pierwszy zobaczył je Barnes -- wąski, cieniutki strumień w górnej części ściany, tam gdzie tkwił olbrzymi kamień. -- Przebiliśmy się! -- krzyczał Davis. -- Naprawdę przebiliśmy się! O Matko Boska, przebiliśmy się! -- Powoli -- ostrzegał Barnes. -- To może być zwodnicze. Nadal tu jest gruba warstwa litej skały. Zapalił lampę naftową, a kiedy się odwrócił, Davis już wciskał łom w szczelinę, przez którą przenikało światło. Jego ręce naparły na ko niec łomu. Z ogromną zaciętością wpychał go coraz głębiej i poruszając usiłował podważyć kamień. Barnes otworzył usta i zamknął je bez sło wa. Ten facet musiał przeżywać wielką depresję, większą niż którykol wiek z nich. Widocznie wspomnienie katastrofy górniczej było bardzo silne. Barnes miał wyrzuty sumienia, że za ostro potraktował Davisa. Ale jakiekolwiek pobłażanie w tamtej chwili mogło popsuć morale wszystkich. Barnes nigdy nie zapominał zasady Napoleona, że morale 27 do materii ma się tak jak trzy do jednego. Dlatego teraz pozwolił Davisowi zmagać się z kamieniem tkwiącym w skale. Davis ranił sobie ręce, ale nie zważał na to. Penn, który odwalał gruz skalny, przerwał na mo ment i powiedział: -- Teraz mogę ci zdradzić sekret. Nie wierzyłem, że się stąd wy dostaniemy. -- Zanim wojna się skończy, będziemy musieli stawić czoło więk szym problemom niż ten. W ciągu dziesięciu minut Davis poluzował głaz. Teraz Reynolds po magał mu przesunąć go