Colin Forbes Pancerna ucieczka Rozdział pierwszy Czwartek, 16 maja Rozpoczęła się wojna. 10 maja 1940 roku Niemcy wkroczyli do Belgii. -- Kierowca, naprzód w prawo. W prawo. Armata w lewo. W lewo. Powoli. Dowódca czołgu, sierżant Barnes, pomyślał, że mógłby użyć for telu. Czołg miał właśnie wyłonić się zza nasypu w odległości wzroko wej od oddziałów niemieckich Grupy Armii B generała von Bocka. Jego wieża powinna znaleźć się pod kątem dziewięćdziesięciu stopni w stosunku do kierunku jazdy z wycelowaną armatą i karabinem ma szynowym Besa. Czołg powoli pełzł w górę z prędkością około pięciu mil na godzi nę, wciąż niewidoczny dla fali niemieckiej nadciągającej otwartym polem i mającej zaatakować nasyp, za którym czekał ukryty Brytyjski Korpus Ekspedycyjny (BEF). Nad Belgią świeciło gorące słońce. Był to początek długiego lata 1940 roku. Czołg Barnesa należał do kompa nii czołgów zajmującej miejsce na prawym skraju sił brytyjskich, a jego trzy czołgi stanowiące pluton tworzyły prawe skrzydło kompanii. Gdzieś poza tym pododdziałem francuska Pierwsza Armia, kolej na co do wielkości siła militarna uczestnicząca w kampanii antyniemieckiej, dotarła na swoje lewe skrzydło, żeby połączyć się z BEF. To połączenie jeszcze nie nastąpiło, dlatego Barnes otrzymał drogą radio wą pilne polecenie od swgo dowódcy, porucznika Parkera. -- Dowiedz się, do diabła, gdzie są Francuzi, Barnes! Daj mi od powiedź natychmiast albo jeszcze szybciej! 7 Naturalne dojście do Francuzów, jakim była droga poniżej nasypu, zostało zrujnowane przez naloty bombowe. Teraz było to gruzowisko. Pozostała im jedyna droga w górę nasypu, a dalej wzdłuż torów kole jowych w pełnym zasięgu widzialności Niemców. Perspektywa znale zienia się w polu ostrzału nie przeraziła Barnesa. Przedni pancerz jego czołgu miał siedemdziesiąt milimetrów grubości i żadna lżejsza broń nadciągających oddziałów niemieckich nie mogła uczynić większej szkody poza porysowaniem powierzchni. Jeśli zaś idzie o ciężkie dzia ła, które już ostrzeliwały tyły sił brytyjskich, to... wtedy już powinny mieć za sobą ten nasyp, zanim Niemcy zdołają przerzucić tu ciężką artylerię. Lada chwila, mówił do siebie, przyciskając oko do perysko pu. Załogę czołgu stanowiło czterech ludzi. W przedziale kierowcy sie dział szeregowy Reynolds. Przedział bojowy przeznaczony był dla Barnesa i działonowego, szeregowego Davisa oraz operatora-ładowniczego, kaprala Penna. Przedział bojowy stanowiło wnętrze wieży wraz ze ,,studnią" sięgającą podłogi oraz górną częścią wystającą ponad ka dłub czołgu. Podłoga umieszczona zaledwie kilka stóp nad ziemią była niczym innym jak płytą obrotową zawieszoną wewnątrz ,,studni" o cale nad podłogą wozu. Przy nastawianiu armaty na cel obracał się cały przedział bojowy. W ten sposób system naprowadzania był sterowany przez działonowego, zgodnie z poleceniami dowódcy. Znajdowali się już bardzo blisko nasypu, ale nadal widok przez peryskop ukazywał jedynie rzadką trawę porastającą zbocze. Na ze wnątrz rozlegały się piekielne odgłosy kanonady. Kakofonia dźwię ków rozsadzała ciasnotę metalowego wnętrza. Łomot wybuchów moź dzierzy, wycie pocisków, dla których akompaniamentem był nie koń czący się trzask strzałów karabinowych i miarowy terkot ognia broni maszynowej. Załoga słyszała ostre polecenia Barnesa przekazywane przez jednokierunkowy telefon wewnętrzny, jakim były hełmofony. Barnes wydawał rozkazy do umieszczonego przy krtani mikrofonu, który przekazywał jego słowa do słuchawek naciśniętych na głowy członków załogi. Przetarł oczy i zobaczył przed sobą znikającą ścianę nasypu. Znaleźli się na jej szczycie. Widok był w dużym stopniu zgodny z jego przewidywaniami, z jednym tylko wyjątkiem: Niemców było znacznie więcej. W szarości otwartego pola nacierali niczym fala przypływu zmierzająca ku nim jak do brzegu. Jedni uzbrojeni w karabiny, drudzy w pistolety maszy8 nowe, a raz po raz można było dostrzec ciężką broń maszynową. Czołg wjechał na szczyt akurat w momencie pierwszego niemieckiego ata ku. -- Kierowca, prosto wzdłuż linii kolejowej, za tymi barakami prze ładunkowymi. Cel: odległość sześćset. Davis wprowadził odległość na skali celownika dwufuntowego działa. -- Cel w lewo. Wieża z piskiem obróciła się, a działo i załoga znalazły sią pod kątem czterdziestu pięciu stopni w stosunku do kadłuba czołgu. -- Zwolnij -- ostrzegł Barnes. Przez peryskop zobaczył w oddali działo przeciwpancerne. Kanonada pocisków zadudniła na pancerzu. -- Działo przeciwpancerne -- warknął, wskazując cel. -- Ognia! Davis nacisnął spust. Czołg zadrżał pod wpływem odrzutu, a wieżyczka wypełniła się swądem wybuchu. Barnes nie słyszał eks plozji, ale za to zobaczył ją: kłęby dymu w miejscu, gdzie było działo, i gwałtowny wyrzut ziemi. Jechali przez chwilę niewidoczni dla wro ga pod osłoną baraków. Kiedy znów zobaczyli pole bitwy, wydawał nowe rozkazy. -- Besa... Zniszczone działo przeciwpancerne nie stanowiło już dla nich za grożenia. Ruszyli dalej. Na Niemców! Jadąc obracali wieżą z lewa na prawo, wyrzucając strumień śmiercionośnych pocisków, który ściął pierwszą falę niemieckich żołnierzy. Wieża po raz drugi zatoczyła łuk, a besa wyrzuciła z siebie długą serię skierowaną w drugą falę Niem ców. Czołg przez cały czas posuwał się wzdłuż torów kolejowych. Penn ponownie załadował armatę i pochylił się nad radiostacją. Dowódca kompanii, Parker, wzywał Barnesa. -- Co u was, Barnes? -- Niemcy właśnie przystępują do ataku, pojawią się lada chwila na szczycie w waszym sektorze. Rozciągnęli tyralierę na całą szero kość. Odbiór. Parker był zirytowany. -- Gdzie są Francuzi, Barnes? Czy widzisz tych cholernych żabo jadów? -- Jeszcze nie, sir. Zawiadomię natychmiast, jak ich znajdę. Bez odbioru. Przez całą drogę w górę rampy i wzdłuż nasypu właz wieży był 9 zamknięty. Barnes obserwował otoczenie przez peryskop, ale było to niewystarczające. Teraz, gdy ucichł turkot pocisków odbijających się od pancerza, zaryzykował, otworzył właz i wysunął głowę ponad kra wędź wieży. Na głowie miał hełmofon. Szybki rzut oka pozwolił mu wywnioskować, że w pobliżu nasypu nie było Niemców. Oddziały nie mieckie rejterowały przez pole, widocznie dostały tu niezłego łupnia. Aby ich jeszcze bardziej popędzić, rozkazał odpalić dwa razy z działa, a potem poprawić serią z besy. Mocno wychylił głowę ponad właz, wspiął się na górę i stanął wyprostowany, połową ciała ponad krawędzią wieżyczki. Rozglądając się dookoła, wydał rozkazy Reynoldsowi. -- Kierowca, pełnym gazem naprzód wzdłuż torów. Gaz do dechy, na ile tylko stać naszego Berta -- Tak pieszczotliwie nazywali swój czołg. Czołg nabierał prędkości, jadąc jedną gąsienicą poza torami, drugą pomiędzy nimi. Reynolds w przedziale kierowcy przylgnął oczami do szczeliny obserwacyjnej chronionej czterocalowym, zbrojnym szkłem. Zazwyczaj siedział na podnoszonym fotelu z głową wystawioną w otwartym włazie, ale w tej chwili siedzenie było cofnięte, a właz szczelnie zamknięty. Przewidywał, co teraz zrobi Barnes. Na lewo rozciągały się tereny Belgii pogrążone w kłębach czar nego dymu, który był wynikiem nalotów RAF i ognia artyleryjskie go BEF. Przed tą czarną zasłoną poruszały się małe figurki zupełnie jak mieszkańcy zniszczonego mrowiska. Byli teraz jakieś dwadzie ścia stóp ponad poziomem pola bitwy. Ku swemu przerażeniu Barnes uświadomił sobie, że nasyp wznosił się, im bardziej posuwali się na południe, a zbocza stawały się coraz bardziej strome, czyniąc zjazd z nasypu coraz trudniejszym. Jego oczy pilnie przeszukiwały teren po alianckiej stronie, ale na szczęście nie zobaczył tam nic szczegól nego. Z nasypu miał wspaniały widok na pole walki. Przedmieścia belgijskiego miasta Etreux zostały zniszczone przez naloty sztukasów; widział już takie obrazy. Ogromne wrażenie zrobiła na nim pu stynia gruzów. Podczas gdy jego oczy poszukiwały choćby śladów życia, dreszcz przebiegł mu po plecach. Radiostacja zaskrzeczała: -- Halo, halo! Tu Parker. Coś nowego, Barnes? -- Ani śladu naszych przyjaciół. Powtarzam, ani śladu Francuzów. Jestem wysunięty ćwierć mili przed nasze pozycje i nie widzę ich nig dzie. Powtarzam, co najmniej o ćwierć mili. Odbiór. 10 -- Barnes, czy jesteś pewien? Muszę natychmiast powiadomić Brygadę. Muszę mieć całkowitą pewność. Odbiór. -- Jestem pewien, sir! Znajduję się dwadzieścia pięć stóp powy żej. Teren wokoło jest dość płaski, widoczność dobra. Mam jechać dalej czy wracać? Odbiór. -- Przejedź jeszcze ćwierć mili i połącz się ze mną. Odbiór. · -- W porządku, sir. Bez odbioru. Czołg trzymał się linii kolejowej. Nasyp wznosił się w górę i o około ćwierć mili dalej znikał w stromym wzgórzu. Barnes wyraźnie widział łukowaty otwór tunelu. Odległość była odpowiednia, ale czas nie. Spo jrzał na zegarek. Obliczył, że w ciągu najbliższych dwóch lub trzech minut Niemcy zdołają ściągnąć przez radio wsparcie artylerii, aby za blokować szczyt nasypu. Wkrótce pewnie ruszy kolejny niemiecki kontratak, a obserwator natychmiast zamelduje o brytyjskim czołgu i jeśli Barnes się nie myli, to być może w ogóle nie dokończą tego ćwierćmilowego wypadu. A fakt, że ten nasyp był tak cholernie pro sty, mógł tylko ułatwić robotę niemieckim celowniczym. Myślał o tym, co czuli pozostali członkowie załogi, wystawieni wprost na cel. Spojrzał w głąb wieży. Davis był przypięty pasami do fotela, nie widział jego miny, ale Penn akurat spojrzał w górę i Barnes zobaczył niepokój na jego szczupłej, inteligentnej twarzy. Właśnie Penn był tym, który zawsze przewidywał nieszczęście. Miał wyobraźnię, a ona mogła być przeszkodą dla człowieka zamkniętego we wnętrzu czołgu. -- Utrzymaj prędkość -- rozkazał Reynoldsowi. W dole widniały ruiny Etreux. Sierżant ciągle rozglądał się uważ nie w poszukiwaniu wojsk francuskich. Coś musiało zostać spartaczo ne. Coraz bardziej był tego pewien. Wojska francuskie podeszły pod przygraniczne tereny belgijskie dziesiątego maja, kiedy nadeszły wie ści o niemieckiej inwazji na Holandię i Belgię. Przegrupowanie to miało na celu przygotowanie obrony na granicy francusko-belgijskiej w przypadku bezpośredniego kontaktu z Niemcami. Dzisiaj był szesnasty maja, czwartek -- minęło sześć dni. Barnesowi wydawało się, że minęło sześć tygodni. No, ale przynajmniej już się do nich przybliżyli. Rzucił okiem za siebie, zobaczył leżące poko tem ciała zabitych Niemców, śmiertelne ofiary serii jego kaemu. Nie odczuwał żalu ani uniesienia, tylko satysfakcję, że jeden.z nielicznych czołgów ze znakiem BEF pokazał, co jest wart. Tunel kolejowy był już blisko, w odległości zaledwie dwustu jar11 dów. Jego czarny łuk zbliżał się z każdą sekundą. I nadal żadnego, naj mniejszego śladu Francuzów. Musiał o tym zameldować Parkerowi. Ogłuszający huk i hałas -- ciężkie dudnienie artylerii, serie po cisków sprawiły, że Barnes nie usłyszał nadlatujących samolotów. Przestał kontrolować niebo, odkąd znalazł się w rejonie Etreux. To było przerażające. Samolot niespodziewanie pojawił się tuż nad jego głową. Barnes spojrzał w górę, jednocześnie chowając się do wnę trza Berta. Zobaczył messerschmitta nurkującego w kierunku czołgu z bronią pokładową wycelowaną prosto w Berta. Zatrzasnął właz, nieomal przytrzaskując sobie palce. Było już za późno. Jedna kula wpadła do środka, mijając o milimetry głowę Barnesa. W czołgu za panowało przerażenie. Przy zamkniętym włazie kierowcy i opuszczonej klapie wieży za łoga średniego czołgu typu MKII Matilda w 1940 roku mogła czuć się względnie bezpiecznie, wyłączając jedynie bezpośrednie trafienie po ciskiem ppanc. Z drugiej strony, jeśli przez przypadek wpadła do wnę trza jakaś zabłąkana kula z broni maszynowej, to wtedy to co było do statecznym schronieniem, stawało się śmiertelną pułapką. Kula wpa dająca do tej ruchomej fortecy, odbijając się od opancerzonych ścian, musiała gdzieś wytracić swą prędkość. Najczęściej w ciele ludzkim. Kiedy kula wpadła do środka, trzej żołnierze skamienieli, bojąc się mrugnąć okiem. W kogo trafi? Czy uda się wyjść bez szwanku? Kogo ugodzi? Nie mogli temu zaradzić. Mogli tylko czekać i modlić się. Odgłos pocisku odbijającego się od metalowej powierzchni trwał przez ułamek sekundy. Ale dla ich napiętych nerwów była to wieczność. Ci sza. Wspaniała cisza. Nie słychać odgłosu pocisku. Żyli. Wszyscy żyli, nikt nawet nie został draśnięty. Reynolds z maksymalną prędkością zbliżał się do tunelu. Pierw szy odezwał się Penn. -- Chyba wpadła do radiostacji. Barnes sprawdził łączność, potrząsnął mikrofonem, patrząc jedno cześnie na Penna, który przeszukiwał odbiornik. Wtedy pewne pode jrzenie zaświtało mu w głowie. Wspiął się na górę, otworzył właz i spojrzał na czyste poranne niebo. Ale sprytne sukinsyny! Wysłali messerschmitta, żeby zmusić załogę czołgu do zamknięcia włazu. Te raz zobaczył je, nadlatujące od wschodu, bombowce nurkujące Ju 87Stuka nadciągały nad Berta. Krzyknął do mikrofonu. -- Reynolds, szybko do tunelu. Będziemy bombardowani! 12 Stał w otwartej wieżyczce, patrząc na sztukasy. To były takie same samoloty, jakie zbombardowały Polskę. Mógł zginąć na tej wojnie, wiedział o tym, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie dziś! Chciał zobaczyć pokonanych Niemców. Spod przymrużonych powiek obserwował zarys tunelu, który był coraz bliżej. Pierwszy sztukas zbliżył się na niebezpieczną wysokość tysiąca stóp. Tak, miał rację -- leciały na Berta. Zmieniły kierunek. Czekał na tego, który pierwszy zrzuci bombę, słuchał mrożącego krew w żyłach ryku silników. -- Zapalić światła -- rozkazał machinalnie, kiedy Bert zbliżył się do tunelu. W tej chwili pierwszy sztukas zrzucał bomby, kołysząc się na boki i wypluwając czarne jaja spod brzucha. Bames ześlizgnął się w dół, zamknął właz i obrócił peryskop. Zobaczył wjazd do tunelu. -- Schowamy się w tunelu -- powiedział do załogi. Usłyszeli, jak nadlatuje. Gwizd o wysokiej częstotliwości zmienia jący się w przerażający ryk zagłuszył odgłos silnika czołgu, wypełnił wnętrze opancerzonego pojazdu. Już po nas, pomyślał Penn. Spojrzał na Davisa. Oczy działonowego utkwione były w poruszającej się podłodze, mięśnie żuchwy drga ły, a czoło pokrył pot. Penn spojrzał na Barnesa, ale sierżant przywarł oczami do peryskopu i obserwował zbliżający się tunel. O Boże, on nie ma w ogóle nerwów, pomyślał Penn. Czy to się nigdy nie skończy? Reynolds też to słyszał i był w rozterce. Nie miał zbyt wielkiej wyobraźni, ale kiedy zobaczył otwór tunelu przed sobą, przypomniał sobie historię, którą czytał kiedyś w gazecie. To zdarzyło się w Hiszpanii podczas wojny domowej -- wóz zwiadowczy wjechał z dużą prędko ścią do tunelu, aby umknąć przed bombardowaniem, i zderzył się z pędzącym ekspresem... Ale przecież pociągi nie jeżdżą na terenie objętym działaniami wojennymi. Eksplodowała bomba. Fala uderzeniowa tak silnie wstrząsnęła ma szyną, że wszystko wewnątrz zadygotało. Przez chwilę wydawało się, że czołg zostanie zdmuchnięty z nasypu. Drobiazgi z klekotem spadły na podłogę, a detonacja rozbrzmiewająca wewnątrz metalowego pudła była tak głośna, że na moment ogłuchli. Usłyszeli kolejny nadlatujący samolot. Najpierw gwizd, potem ogłuszający ryk. Tym razem Barnes był pewien, że to koniec. Ryk był znacznie głośniejszy, a cel dokładnie 13 widoczny. To już się kiedyś komuś przytrafiło podczas wojny --- bomba idealnie trafiła w środek wieży, eksplodując we wnętrzu. Bomba uderzyła i eksplodowała. Czołgiem zatrzęsło niczym za bawką. Podmuch rąbnął w pancerz z siłą młota, a do wnętrza przedziału bojowego wdarł się zapach spalenizny -- cierpki i gryzący. Tunel był już bardzo blisko! Barnes spojrzał na Davisa, który w dalszym ciągu gapił się w podłogę, jakby całe jego życie od tego zależało. Penn zro bił się blady jak ściana, a jego mały wąsik zadrżał. Wreszcie po długiej chwili milczenia odezwał się: -- Puk, puk. Kto tam? Nikt się nie roześmiał, nikt się nawet nie uśmiechnął. Patrzyli na siebie, nasłuchując następnego nadlatującgo samolotu. Reynolds utrzymywał pełną prędkość, wyciskając z Berta wszystko, co się dało. Otwór tunelu wypełniał całą przestrzeń wąskiego wizjera. Zapomniał o wszystkich pociągach wyłaniających się z tuneli, jego ręce spoczy wające na dźwigniach były tak mokre, jakby dopiero co je umył -- ale nie zdążył wytrzeć. Pot ściekał mu po szerokim czole i wpadał do oczu, ale nie zważał na to. Smugi przednich świateł były już w tunelu. Wtedy nadleciał trzeci. Tunel zbliżał się, ale bomba była coraz niżej, głośniejsza od poprzednich. Błagam, Bert, błagam cię, szeptał do sie bie Reynolds. Wjazd do tunelu zbliżył się. Wjechali do środka, kiedy wybuchła bomba. Siła eksplozji wepchnęła ich do wnętrza. Dudniący, niskobrzmiący dźwięk rozległ się tuż za nimi. Ziemia pod torami zadrżała. Czuli jej drgania. Barnes zaklął, obrócił peryskop o sto osiemdziesiąt stopni i wpatrywał się w miejsce, gdzie powinien być łuk wypełniony światłem. Zobaczył ciemność. Ostatnia bomba trafiła dokładnie w wejście do tunelu, zasypując je ziemią i odcinając ich od świata ze wnętrznego. -- Stać! -- ryknął Barnes. -- Nie wyłączać silnika! Ostatnią rzeczą, jakiej teraz pragnął, była awaria Berta. Patrzył na nich, a oni na niego, nikt się nie odezwał. Z wyjątkiem szumu silnika panowała niepokojąca cisza. Nie było słychać żadnych świszczących pocisków, żadnych bomb. Ostrożnie wspiął się na górę i otworzył właz, wysuwając go na teleskopowych ramionach. Było to jak zagłębienie w podziemną jaskinię, tajemniczo oświetloną grotę. Barnes czuł na pięcie mięśni brzucha. Obrotowym ruchem latarki omiatał ciemne cze luście tunelu, przesuwając powoli strumień światła po ogromnej ścia14 nie skalnej. Kazał Reynoldsowi wyłączyć przednie reflektory, a sam zgasił latarkę. Wokół panowała ciemność: utknęli w pułapce, i to na dobre. Ześlizgnął się z czołgu, zapalił latarkę i podszedł do skalnej ścia ny. Jedyna droga na zewnątrz prowadziła przez tunel. Gdy wrócił do czołgu, Penn nadal przeszukiwał radiostację. Bar nes założył hełmofon na głowę i rozkazał: -- Włącz przednie światła, Reynolds. Kierowca spojrzał w górę i odpowiedział: -- Chyba coś się zepsuło. Może baterie się rozłączyły. Nie wiem, ale zaraz się tym zajmę. Ta cholerna kula mogła coś uszkodzić. W ciągu paru minut naprawił uszkodzenie. Barnes sprawdził działanie telefonu wewnętrznego. Na szczęście działał, ale brak łączności z Parkerem był sprawą poważną. Dzięki Bogu, że go zawiadomił o braku francuskich jednostek. Wyjął mapnik ze schowka i zszedł niżej; położył mapę na pokrywie silnika. Za nim zszedł Penn, zaglądając mu przez ramię. Patrzyli na mapę Belgii i północnej Francji w dużej skali. Oświetlił tereny dookoła Etreux. -- Ten cholerny tunel jest dość długi, Penn. Musimy się przez nie go przedostać, a potem znaleźć drogę powrotną, jeśli się uda. Przynaj mniej sporządzimy dokładny raport o tym terenie, jeśli przez przypa dek wrócimy do swoich. -- To będzie długa droga, prawda? -- powiedział Penn. -- Kiedy dojedziemy do końca tunelu, nasza droga powrotna wy dłuży się o milę. Będziemy musieli przebyć ten most, a potem jechać tą drogą... Jego palec zarysował półkolistą trasę, która miała doprowadzić ich na przedmieścia Etreux. Barnes wiedział, że to jedyna droga. Pasku dnie klął na zepsutą radiostację. Parker na pewno zastanawiał się, co u diabła, stało się z nimi. Miał teraz do dyspozycji tylko dwa czołgi. Barnes nic nie mógł na to poradzić, ale lepiej by było, gdyby w tym czasie coś udało im się zrobić. Wspiął się z powrotem do czołgu i objaśnił załodze pozycję. Ostrzegł Reynoldsa: -- Założę się, że ten tunel nie jest prosty. Utrzymuj prędkość poni żej pięciu mil i uważaj na zakręty. Ja wchodzę na pancerz i poprowadzę cię. O co chodzi, Davis? Krzepki, rudowłosy działonowy z kwadratową twarzą wyglądem przypominał zbiega. Promieniowała od niego atmosfera napięcia. Otwo rzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zamknął je bez słowa. 15 -- No, dalej, wypluj to z siebie, człowieku-- mruknął Barnes. -- Pomyślisz, że to głupie, sierżancie, ale zawsze odczuwałem strach przed tunelami. Kiedyś byłem górnikiem. W tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym przeżyłem katastrofę górniczą. Byliśmy w zamknięciu przez pięć dni i myślałem, że to już koniec. -- No, Davis, tak się składa, że to tylko tunel kolejowy. Przebrnie my przez niego w ciągu dziesięciu minut, więc skup się lepiej na dzia le -- uśmiechnął się szeroko. -- Możemy natknąć się na dywizję pan cerną nadciągającą z drugiego końca tunelu. -- Marny dowcip, pomy ślał. Wspiął się na wieżę i wydał rozkaz, aby ruszać. Jeśli rzeczywiście Niemcom udało się wyrwać z okrążenia i przedostać na drugi koniec, byłoby to wspaniałe posunięcie taktyczne. Wysłanie czołgów przez tunel, żeby okrążyć Etreux od tyłu, byłoby jeszcze lepsze. Uważnie obserwował trasę, a jego mózg zaczął gorączkowo przewi dywać możliwe skutki eksplozji dwufuntowego pocisku we wnętrzu tu nelu. Barnes poinformował Reynoldsa o zbliżającym się zakręcie. Teraz, kiedy byli już z dala od pola walki, kierowca otworzył swój właz i podwyższył siedzenie tak, że jego głowa wystawała poza ka dłub; wyglądał jak facet zażywający kąpieli w łaźni tureckiej. Droga przez tunel była dziwna i niesamowita, zgrzyt torów i warkot silnika niósł się echem w pustym wnętrzu, przypominając jazdę przez szyb górniczy. Barnes spojrzał w dół do przedziału bojowego. Penn nadal majstrował przy radiostacji, mając nadzieję, że nawiąże łączność. Davis tkwił sztywno przy dziale; jego ciało było mocno przytrzymy wane przez zapięte pasy, a palce spoczywały na spuście. Myśl o piekle prześladowała Davisa, ale jeszcze bardziej bał się spotkania z kolumną czołgów wewnątrz tunelu. Odgłos silnika odbijał się od kamiennych ścian, a echo zwielokrot niało go. Zgrzyt i szczęk torów zapowiadał nadejście największego czołgu na świecie. Barnes spojrzał na zegarek. Powinni już zobaczyć światło dzienne, jeśli mapa mówiła prawdę. Wyjście z tunelu miało być początkiem dokładnego rozpoznania terenu. Barnes nie miał zie lonego pojęcia, jaka sytuacja panuje w tym sektorze frontu: to co wi dział z nasypu, nie napawało optymizmem, a cóż dopiero mówić o tym, co czekało ich po opuszczeniu tunelu. Jedna część jego umysłu koncentrowała się na śledzeniu promieni reflektorów, podczas gdy druga rozważała różne warianty tego, co mo16 gło ich spotkać na zewnątrz. Mogła to być krótka i łatwa jazda albo droga pełna niebezpieczeństw. Z mapy wynikało, że tunel kończy się bez żadnego nasypu. Po obu stronach mogły być pola z rowem ograni czającym drogę po stronie zachodniej, czyli w kierunku, w którym zmierzali. Tak czy inaczej musieli zobaczyć to na własne oczy. Tymczasem odblask reflektorów ślizgał się po łagodnym załomie ściany. Tuż za tym zakrętem powinni ujrzeć światło dzienne. Może najpierw tylko promyk, a potem zarys jasnego otworu tunelu. Jeżeli się tak stanie, zatrzymam pociąg i pójdę na zwiad; jak dotąd nie mamy żadnych problemów z Davisem, pomyślał Barnes. Spojrzał w dół i zobaczył, że Davis siedzi dokładnie w tej samej pozycji co przedtem, zaciskając ręce na spuście armaty. Barnesa to nie ucieszyło. -- Zaraz się stąd wydostaniemy, Davis -- powiedział do radiotele fonu. -- Penn, zajmij swoje miejsce, tak na wszelki wypadk. Reynolds, bądź gotów do zatrzymania czołgu, jak tylko dam ci znać. Czołg jechał lewą gąsienicą po drewnianych podkładach, ociera jąc się o szynę, która momentami iskrzyła. Trzy dźwięki składały się na całość: warkot silnika, zgrzyt szyn i chrzęst odrzucanego żwiru. Nagle Barnes dał rozkaz zatrzymania, nie mówiąc nic więcej. Za stanawiał się, jak im to przekazać. Światłem latarki penetrował ciem ność. W połowie długości promień załamał się na pryzmie ziemi, z której wystawały kamienie. Usypisko zagradzało drogę. Ten koniec tunelu też był zasypany. Zostali uwięzieni. * Dziesiątego maja Brytyjski Korpus Ekspedycyjny wyruszył z Francji do Belgii, a wraz z nim oddział Barnesa. Także dziesiątego maja, cztery godziny wcześniej, o godzinie trzeciej rano, Grupa Armi B generała von Bocka przemierzyła Holandię i Belgię, żeby zmusić siły brytyjskie i trzy armie francuskie do opuszczenia ufortyfikowanych li nii. Przed zakończeniem dnia o ruchach tych sił wiedział Londyn i Paryż, ale przemieszczanie się trzeciej siły, o wiele większej, zostało nie zauważone. W miejscu, gdzie stykają się Belgia, Niemcy i Luksemburg, poło żony jest mało znany w Europie obszar -- masyw Ardenów. Teren dzikich,wysokich gór kryjących strome, porośnięte lasem szczyty, mię- 17 2-PANCERNA dzy którymi wiją się kręte drogi drugiej klasy. Był to obszar między Belgią a Niemcami, który dowództwo francuskie określiło jako ,,nie do przebycia" przez wojska pancerne, i dlatego w tym rejonie rozmie szczono najsłabsze siły. We wczesnych godzinach rannych dziesiątego maja Grupa Armii A generała von Rundstedta rozpoczęła tajny przemarsz przez Ardeny, które były ,,nie do przebycia", a była to armia silna i bardzo dobrze uzbrojo na. W jej skład wchodziły czterdzieści cztery dywizje, głównie pan cerne. Ponad dwa tysiące wozów pancernych. Przez całą noc armia ta przedzierała się przez wąwozy, zbliżając się do granicy francuskiej. Czołgi jechały jeden za drugim tak blisko siebie, że drogę jednemu czołgowi wskazywały tylne światła pojazdu jadącego tuż przed nim. Był to bardzo dobry sposób. Widziane z powietrza okiem kamery na podczerwień wojska niemieckie można było porównać do węża, a raczej kilku uzbrojonych węży torujących sobie drogę do Mozy, w pobliżu Sedanu. Przednią dywizją dowodził trzydziestodwuletni generał, który zdo był doświadczenie bojowe w Polsce. Jego oddział wprowadził siły Wehrmachtu do płonącej Warszawy*, a teraz chciał wprowadzić je do płonącego Paryża. Nie mając arystokratycznych koneksji, a tylko dzięki pracowitości i swoim zdolnościom general zdobył wysoką pozycję w niemieckim sztabie. Powierzono mu dowództwo armii niemieckiej mającej podbić Francję. Jechał w pierwszym czołgu wyprostowany w wieżyczce obserwa cyjnej. Lornetka zwisała na jego szyi, Krzyż Rycerski przypięty był do munduru na piersi. Oczy utkwił w motocyklu patrolowym tuż przed nim. Pod daszkiem generalskiej czapki jego jastrzębia twarz była spo kojna, bez śladu emocji. Dłoń w rękawiczce oparł lekko na krawędzi wieżyczki. Robił wrażenie, jakby znajdował się na manewrach i za chwilę miał wstąpić na szklaneczkę do kantyny. Generał nie pił i nie palił. Otrzymał dowództwo tej armii, żeby zniszczyć siły bojowe Bry tyjczyków i Francuzów. Pierwsze oddziały niemieckie dotarły do Mozy dwunastego maja. * Błąd autora - próba zajęcia Warszawy z marszu przez kolumnę pancerną zakończy ła się dość boleśnie dla tejże i czołgi niemieckie wjechały do Warszawy dopiero po kapi tulacji wraz z innymi rodzajami niemieckich sil zbrojnych (przyp. red.). 18 Przekroczyły ją trzynastego maja, a przed czwartkiem, szesnastego maja generał zajął Laon, głęboko w sercu Francji. Teraz stał wyprostowany w pierwszym czołgu, w wysokiej czapce, nie ulegając prośbom puł kownika Hansa Meyera -- swego szefa sztabu, aby zamienił ją na sta lowy hełm. -- To niepotrzebne, Meyer-- powiedział generał.-- Zwycięży my ich. Meyer zdjął hełm na wspomnienie tej zgryźliwej rozmowy. W tej chwili niemieckie wojska pancerne przeprawiały się pontonami przez rzekę Mozę. -- Dwie lub trzy małe bitwy -- powiedział generał -- stoczymy wkrótce po przekroczeniu Mozy. Możemy oczekiwać silnego oporu przez pierwsze dwa lub trzy tygodnie, a potem wróg się załamie. -- Bardzo w to wątpię -- odpowiedział Meyer. Generał wiedział, że Meyer go nie lubi. Zdawał sobie sprawę z tego, że w oczach Meyera był nikim, podczas gdy szef sztabu wywodził się z jednego z najstarszych pruskich rodów. Meyer miał dopiero czter dzieści trzy lata. Patrząc na niekończącą się kolumnę pancerną prze mierzającą przez pola Francji, pamiętał, że jego awans w znacznym stopniu zależy od generała ijego dobrej woli. Musi swoje uwagi i wątpliwości zachować dla siebie. Kiedy znaleźli się na drugim brzegu Mozy, napotkali bardzo słaby opór -- ogień rzadko rozmieszczonych sił artylerii, terkot broni ma szynowej, nieregularne huki moździerzy. Generał prowadził dywizję bez przeszkód główną drogą, przemierzając Francję w chmurze pyłu, a letnie słońce świeciło nad żelazną kolumną. Pracujące na polach ko biety podnosiły głowy, patrząc na chmurę kurzu, która wyrastała ni czym zasłona dymna na tle upalnego, błękitnego nieba. Był przepięk ny letni poranek, bezchmurne niebo, świecące słońce, wszystko to za powiadało spokojny dzień, a nie działania wojenne. Niektóre z kobiet sądziły, że to idą wojska francuskie, pomimo że zmierzały w przeciwnym kierunku. Inne stały w milczeniu, z uczuciem przygnębienia i strachu, ale ciągle jescze nie mogły uwierzyć, że armia niemiecka doszła aż tutaj, nie napotykając oporu. I tak właśnie było. Wojska niemieckie przerwały francuskie linie. Dwie armie, Dziewiąta i Druga, nie zdołały ich zatrzymać. Było to najmniej skutecznie bronione miejsce na całej linii frontu. Bombowce 19 zdusiły wszelki opór na zachodnim brzegu Mozy. Nie stoczono żad nych znaczących bitew. Generał był młody, u progu kariery, miał niespożytą energię i szósty zmysł, który mówił mu, żeby nieprzerwanie podążać naprzód, nie za trzymując się bez względu na przeszkody. Z taką taktyką nie zgadzał się pułkownik Hans Meyer. Czołg generała zatrzymał się w końcu w środku jakiegoś francu skiego miasteczka. Rozegrała się bardzo nieprzyjemna scena. Tuż za czołgiem generała cztery inne maszyny wtoczyły się na rynek, zatrzy mały się, powoli obracając armaty, wodząc po oknach, ostrzegając przed nawet najmniejszą próbą oporu. Meyer zsunął się z czołgu i podszedł do generała, który pozostał w wieżyczce. Kiedy Meyer podawał gene rałowi mapę, ten stał wyprostowany, a jego twarz nie wyrażała żad nych uczuć. -- Meyer, patrol wybrał tę drogę. --Wskazał dłonią w rękawiczce. -- Czy jest to najlepsza droga? Zapewnili mnie, że tak. Co pan o tym sądzi? Meyer przyjrzał się mapie, zbadał wszystkie odjazdy odchodzące od placu, porównał ze swoją mapą. -- Jestem pewien, że oni mają rację, panie generale. -- Lepiej sprawdźmy u miejscowej ludności. Mówisz po francu sku, prawda? O, tamten facet, spytaj go. Generał zdjął rękawiczki, odpiął kaburę, wyciągnął pistolet i wymierzył w mężczyznę w średnim wieku z siwym wąsem. Była to przerażająca scena: słońce grzało mocno, mieszkańcy miasteczka stali przerażeni na placu. Nikt się nie poruszył. Jeszcze przed pięcioma mi nutami zajmowali się swoimi zwykłymi sprawami, a teraz stali prze straszeni. Przed chwilą przerażony chłopiec wbiegł na plac, krzycząc coś o Niemcach. Ledwie skończył mówić, do miasteczka wjechali motocykliści. Na odgłos zbliżającego się hałasu ludzie wylegli na rynek. Byli za skoczeni. Jakaś kobieta widziała niemieckich żołnierzy w przyczepach motocyklowych w hełmach na głowach, z karabinami maszynowy mi gotowymi do strzału. Nikt jej nie wierzył. I właśnie kiedy ludzie zastanawiali się, czy mówi prawdę, nadjechał generał z pięcioma czoł gami. Całe miasteczko zamarło, kiedy odbezpieczył pistolet i wymierzył go. Człowiek z wąsami instynktownie zasłonił jakąś kobietę. Swoją 20 żonę. Cień grozy zawisł nad placem zalanym słońcem. Nawet Meyer był zmieszany. Powiedział szybko: -- To nie będzie konieczne. -- Zapytaj go, Meyer. To rozkaz. Broń pozostała wymierzona w pierś mężczyzny. Meyer postąpił krok naprzód, jego twarz stężała od gniewu. Celowo stanął pomiędzy tym mężczyzną a wycelowaną lufą i w doskonałej francuszczyźnie za pytał: -- Która droga prowadzi bezpośrednio do St Quentin? Proszę się dobrze zastanowić, zanim pan odpowie. Najprostsza droga do St Quen tin. Mężczyzna zwilżył wargi i rozejrzał się na boki. W tym momencie wojskowa ciężarówka wjechała na plac. Zanim się zatrzymała, wysko czyli z niej niemieccy żołnierze uzbrojeni w karabiny i pistolety ma szynowe. Sierżant trzymał w ręce mapę sztabową tego regionu. Roze jrzał się szybko dookoła i powiedział coś do żołnierzy. Tymczasem na placu Francuz z wąsami podjął już decyzję: musiał wziąć pod uwagę swoją żonę i innych mieszkańców. Wskazał kieru nek, w którym pojechali motocykliści; jego ręka drżała. -- To jest droga do St Quentin. Jedyna prosta droga. Przysięgam na Boga. Meyer skinął głową i odwrócił się, nadal zasłaniając ciałem Fran cuza. Generał schował pistolet. -- Mówi, że droga prowadzi tą ulicą. Mówi prawdę, jestem o tym przekonany. -- Dobrze, dobrze. Jeśli jest pan tego pewien... -- Generał zwrócił się do sierżanta stojącego ze swoimi żołnierzami przy ciężarówce: -- Powiedz im, że przychodzimy jako wyzwoliciele. Powiedz im, że przy najmniejszej oznace sprzeciwu zostaną rozstrzelani. -- Z niecierpliwością dokończył: -- Wiesz, co masz mówić, mam nadzieję. Jesteśmy zwy cięzcami. Wydał rozkaz kierowcy i czołg powoli ruszył z placu, zostawia jąc Meyera wdrapującego się do swego pojazdu. Mieszkańcy nadal stali, bojąc się poruszyć, jeszcze nie docierało do nich, że są pod okupacją. Mam rację, pomyślał generał, kiedy jego czołg przemierzał otwar te pole poza miasteczkiem. Wiem, że mam rację. Nie napotkamy opo ru. Ci ludzie w miasteczku mieli znaczenie symboliczne. Uderzenie 21 niemieckie zgniotło francuskie morale, sparaliżowało obronę. Musi my przeć naprzód, wciąż naprzód. Na czele dywizja pancerna dowo dzona przez generała Heinricha Storcha. * Załoga Berta była uwięziona w tunelu już ponad dwadzieścia czte ry godziny. Napięcie sięgało zenitu. Dwie trzecie tego czasu spędzili na podnoszeniu ogromnych kamieni. Usunęli setki kilogramów odłam ków skalnych za pomocą łopat, które wozili w czołgu. Byli wyczerpa ni fizycznie, ale jeszcze w dobrej kondycji psychicznej. Im dłużej prze bywali w pułapce, tym bardziej myśleli o wydostaniu się z niej. Barnes na chwilę przerwał pracę, oparł się na łopacie, wytarł pot z czoła i spojrzał na fosforyzującą tarczę zegarka. Siódma wieczór, pią tek, siedemnasty maja. Do tunelu wjechali o godzinie jedenastej rano dnia poprzedniego, a nie widać, żeby pryzma zmniejszyła się choć trochę. Tej litej skały nie sposób przekopać, chyba że wysadzając ją w powietrze, ale w tej sytuacji było to niemożliwe. Davis i Reynolds mocowali się z wielkim kamieniem, chcieli prze sunąć go pod ścianę. Pracowali wspólnie. Barnes i Penn usuwali łopa tami ziemię i małe odłamki skalne. Był to sensowny podział pracy. Dwaj szeregowcy byli najsilniejsi z załogi. Barnes stał z tyłu i obserwował ich podczas swojej pauzy. Zorganizował pracę tak, że co godzinę mieli piętnaście minut prze rwy. Odpoczywali parami. Każdy miał towarzysza do rozmowy, jed nocześnie widział, jak postępuje praca, a to dodawało otuchy. Gdyby odpoczywali równocześnie i dzielili się swymi obawami, mogło to doprowadzić do osłabienia morale. -- Przerwa, Penn! -- zawołał. -- Momencik, tylko dokończę ten kawałek. Trzydziestoczteroletni Barnes nie tylko był najstarszym członkiem załogi, ale i najniższym. Wysoki zaledwie na pięć stóp i siedem cali, szczu pły, o drobnych kościach, ale o muskularnym ciele i dużej wytrzymało ści. Jego szczupłą twarz pokrywał jednodniowy zarost, a jego brązowe oczy były czujne i uważne. Teraz obserwował Reynoldsa i Davisa. Byli równi wzrostem i posturą, ale temperamenty mieli różne. Da vis, były górnik, był skłonny do melancholii, na Reynoldsie zawsze można było polegać, nawet w czasie najtrudniejszych akcji wywiązy22 wał się ze swoich zadań do końca, nie wykazując ani zbytniego entu zjazmu, ani niezadowolenia. Trzydziestoletni kapral Penn był niewątpliwie najinteligentniejszy i najlepiej wykształcony z całej czwórki. Na początku wojny mógł otrzy mać patent oficerski, ale z przyczyn, których nigdy nie wyjawił, zrezy gnował z niego. Szczupły i wysoki, miał najbardziej wesołe usposo bienie z nich wszystkich, ale był też najbardziej wrażliwy. Odkładając łopatę, powiedział do Barnesa: -- Powinniśmy dostać za to dodatek do żołdu. Chyba oczyszczanie tunelu nie wchodzi w zakres moich obowiązków? Będę musiał spraw dzić to w regulaminie. Przejdźmy się kawałek, chcę ci coś powiedzieć. Spacer oznaczał przejście wzdłuż tunelu. Barnes zeskoczył z kadłuba, na którym siedział. Światło jego latarki oznaczało im dro gę. Gdy tylko odeszli na odległość, z której nie mogli ich słyszeć dwaj pozostali, Penn powiedział: -- Nie podoba mi się wygląd Davisa. Nie sądzę, aby wytrzymał dłużej. -- Będzie musiał. Wszyscy musimy przez to przejść. Myślisz, że mi się podoba, że tu jesteśmy? Mam nadzieję, że lada chwila znajdzie my się po drugiej stronie. -- Naprawdę tak myślisz? Ta pryzma może równie dobrze mieć dwadzieścia stóp długości. Wyobrażam sobie Niemców wysadzających w powietrze wyjście z tamtej strony. -- Może i tak, może nawet odpalili jakiś ładunek w tunelu i stąd to rumowisko. I tak musieli wykopać ten otwór, żeby można było użyć armaty do wysadzenia reszty. -- Armaty? -- Penn zatrzymał się na środku torów. -- Żartujesz. -- Słuchaj, Penn, zanim zobaczymy światło dzienne, będziemy potwornie zmęczeni. A w dodatku będziemy oddaleni od naszego od działu przynajmniej o dobę. Bóg jeden wie, co się zdarzyło na zewnątrz. Naszym najważniejszym zadaniem na teraz jest wydostać się stąd jak najszybciej i dołączyć do naszych, a jedynym sposobem, żebyśmy tu nie zdechli, jest użycie armaty, gdy tylko będzie to możliwe. Musimy zaczekać, aż dziura powiększy się na tyle, że będę mógł wyczołgać się i zrobić mały rekonesans. Wtedy Davis znajdzie okazję, aby się rozła dować i wysadzić resztę. Będziemy wolni. -- Jeśli Davis to przetrwa, no i oczywiście, gdy w końcu wygrzebiemy tę dziurę. 23 -- Teraz gadasz zupełnie jak Davis. Jakoś żadnemu z was nie przy szło do łba, że tu jest bezpieczniej niż na otwartym polu. Penn spoglądał na Barnesa z uznaniem. On naprawdę tak myślał, Penn był o tym absolutnie przekonany. Myśl, że mogli być uwięzieni wewnątrz tunelu, aż do momentu gdy skończy się jedzenie, woda i światło, gdy zużyją się baterie, nie przerażała Barnesa. Założył, że wydostaną się stąd, i było jedynie kwestią czasu, kiedy przebiją się przez tę cholerną ścianę. No, jeśli wiara jest w stanie poruszyć góry, to Barnes był zdolny poruszyć tę ścianę. Dowódca czołgu miał zwyczaj popierania swej wiary umiejętno ścią przewidywania i planowania; do tej pory jeszcze mieli jedzenie: wołowinę i suchary. Barnes zawsze nalegał, żeby wozili ze sobą zapas żywności wystarczający na tydzień. Zawrócili w kierunku czoła ściany. Zbliżały się kłopoty. Davis już na nich czekał. Wpatrywał się w sierżanta i krzyknął głosem, w którym dźwięczały nutki przerażenia. -- Nigdy się nie przedrzemy przez tę cholerną ścianę! -- Nie, nie przedrzemy się, jeśli będziesz tu stał i się opieprzał. -- Tracimy tylko czas... -- zaczął Davis. -- Nie, Davis, nie tracimy. W tej chwili to ty tracisz czas. Weź się do roboty. Głos Barnesa był bardzo stanowczy, brzmiała w nim pewność. Stał w pozie ,,wszystko będzie okay", nie spuszczając oka z działonowego. -- Umrzemy wszyscy tutaj, rozumiesz? Umrzemy! Słyszysz? Pew nego dnia ktoś odkryje ten cholerny tunel i znajdzie cztery ciała, cztery szkielety. -- Jego głos był już teraz bliski histerii, a ręce i wargi drża ły. -- Jestem górnikiem i wiem, co to znaczy. Ja już... -- Davis! -- Barnes podniósł głos. -- Czy ty myślisz, że to jest szyb górniczy? -- Nie, ale... -- No więc słuchaj, zamiast wielu stóp pod ziemią jesteśmy na pozio mie gruntu, tak? A fakt, że kiedyś przez przypadek byłeś górnikiem, jest tak samo istotny jak to, że Penn był kiedyś kreślarzem. No, Davis, cze kasz, że Reynolds sam przesunie ten wielki kamień, czy mu pomożesz? -- To może zająć całe tygodnie, zanim usuniemy to usypisko -- z uporem mówił Davis. -- Tam mogą być setki... -- Davis, zaczynam tracić cierpliwość. Jest możliwe, że możemy tu zginąć, zanim się przekonamy, więc nie możemy sobie pozwolić na 24 marnowanie sił, a ty właśnie to robisz. Weź się za pracę! To już trzeci rozkaz! -- Dlaczego nie spróbujemy przebić się w drugą stronę? Tamta ściana może być trochę cieńsza! Twarz Barnesa napięła się. Dźgnął wyprostowanym palcem w pierś Davisa i akcentował każde wypowiadane słowo: -- Trzykrotnie dostałeś rozkaz i trzykrotnie odmówiłeś wykona nia go. Jak tylko się wydostaniemy, zostaniesz ukarany. Do tego czasu masz wykonywać rozkazy bez dyskusji. Już zmarnowałeś pięć minut pracy, twoja najbliższa przerwa będzie trwała dziesięć minut zamiast piętnastu. Pomóż Reynoldsowi z tym kamieniem, do cholery! Odwrócił się i wspiął na kadłub czołgu. Sprawdził, czy jego pięt nastominutowa przerwa już dobiega końca. Opuścił ręce wzdłuż ciała, obserwując Davisa, który przystąpił do pracy. Penn uśmiechnął się sze roko i szepnął: -- On myśli, że teraz, kiedy jesteśmy odcięci, może wydawać roz kazy. Barnes nie odpowiedział. Jego twarz pozostała nieporuszona. Pani ka to było coś, co rozprzestrzeniało się błyskawicznie. Łyżka dziegciu psuła smak całej beczki miodu. Ich najgorszym wrogiem tutaj był strach. Pozornie Barnes był spokojny i opanowany, pewien swoich sił. Jego każde słowo, każdy gest mówiły, że tylko kwestią czasu i wysiłku jest wydostanie się na zewnątrz. W duchu nie był tego taki pewien. Znajdowali się w samym centrum bitwy, a pole walki mogło się przesunąć zarówno w przód, jak i w tył o wiele mil. Było mało prawdopodobne, że w czasie działań wojennych ktoś wydałby rozkaz oczyszczenia tunelu, ale i tę możliwość trzeba było wziąć pod uwagę, szczególnie gdyby miał to zrobić wróg. Na razie nie mieli problemu z powietrzem. Tunel był na tyle długi, że wystarczyło by go dla całej czwórki na wiele tygodni. Zapasy wody i żywności mogły im wystarczyć jedynie na kilka dni, nie mówiąc o bateriach Berta. Kiedy wyczerpią się baterie, tunel pogrąży się w całkowitej ciemności, a to uniemożliwi jakąkolwiek pracę przy odgruzowaniu. W ciągu pierwszych godzin Barnes nie odczuwał odcięcia od od działu, ale w miarę jak czas mijał, zaczynał myśleć jak Davis. Prawdo podobieństwo zaistnienia takiej sytuacji jak w szybie górniczym było olbrzymie. Dlatego szybko uciął wywody Davisa. Znowu spojrzał na zegarek, skinął na Penna i chwycił łopatę. 25 * Po południu w sobotę, osiemnastego maja, kiedy przerzucili ogrom ne ilości gruzu, ściana wydawała się nietknięta. Pracowali teraz już przy świetle lampy naftowej, którą Barnes zawsze zabierał ze sobą. Nie tylko z powodu oszczędzania baterii Berta. Barnes przewidywał już przyszłość, kiedy morale upadnie: zapalenie na nowo świateł czoł gu może przywrócić nadzieję na jakiś czas. Ten prawdziwy powód swojej decyzji zachował wyłącznie dla siebie. Po południu wydarzył się wypadek, który mógł mieć fatalne skut ki. Część ściany nagle oderwała się i osunęła pod własnym ciężarem. Szybkość i siła Reynoldsa ocaliła Davisa; chwycił go za ramię i odciągnął spod opadających kawałków skały. Byli zdeterminowani. Davis, który dopiero co uniknął śmierci, był pierwszym, który wrócił do roboty w desperackiej nadziei. Patrzył w środek wykopu i wołał przeraźliwym i napiętym głosem: -- Może już się przebiliśmy? -- Odsuń się, sam zobaczę -- przerwał mu Barnes. Żwawo wdrapał się na rumowisko, oczekując w każdej chwili po nownego zawalenia. Dotarł do ściany, uderzył w nią ręką. Miał uczu cie, jakby uderzał w ścianą fortecy. Wrócili do pracy. Barnes i Penn z furią machali łopatami, aby od garnąć to, co się świeżo osypało. Pozostali dwaj zaczęli nacierać na skałę żelaznym łomem. Było po siódmej wieczorem, kiedy Penn pod czas odpoczynku wyraził swoje obawy. Barnes siedział obok niego na kadłubie, przyglądał się Reynoldsowi, który mocował się z olbrzymim kamieniem. Davis pomagał mu, dodatkowo podpierając kamień z drugiej strony. -- To śmieszne, ale odkąd jesteśmy tutaj, nie słyszałem żadnych odgłosów bitwy. -- Prawdopodobnie odrzuciliśmy ich, a poza tym chyba niewiele się działo z tamtej strony. Odszedł na chwilę, zastanawiając się, dlaczego ten oczywisty fakt nie został dotąd przez niego dostrzeżony. Fakt, że nie słyszeli nawet najmniejszego odgłosu walki z zewnątrz, świadczył bardziej niż co kolwiek o tym, jak gruba była ściana zamykająca wyjście. Ta myśl nurtowała Barnesa całe dwadzieścia cztery godziny do tego stopnia, że poczekał, aż wszyscy zasną, i poszedł wzdłuż tunelu w stronę, z której 26 przybyli. Kiedy dotarł do odległego końca, nasłuchiwał uważnie przez chwilę, ale z tamtej strony żaden dźwięk z zewnątrz nie przenikał. Byli na dobre zamknięci z obu stron. Popijając wodę ze swojej manierki, zmarszczył brwi. Położył ma nierkę na kadłubie i zbliżył się tam, gdzie pracowali Reynolds i Davis. Przyglądał się ścianie, nasłuchiwał. Penn natychmiast zorientował się, że coś jest nie w porządku, wyszedł z czołgu i szedł w kierunku do wódcy. Coś w zachowaniu Barnesa zaniepokoiło także Reynoldsa i Davisa. Przerwali pracę. -- O co chodzi? -- zapytał Penn. Barnes potrząsnął głową i dalej przyglądał się ścianie. Oparł ręce na biodrach, uważnie badając oczami powierzchnię ściany. Bardzo ci cho powiedział: -- Myślę, że już prawie jesteśmy po drugiej stronie. -- Dlaczego? -- Czuję delikatny powiew powietrza, chodź i stań w tym miejscu. -- O Boże! Chyba masz rację! Masz rację! Zaczęli gorączkowo pracować w miejscu, gdzie Barnes poczuł świeże powietrze. Miejsce to było około czterech stóp ponad pozio mem tunelu. Kwadrans później przeżyli chwilę radości. Barnes kazał im przerwać pracę, zbliżył się z lampą. Zgasił ją. Przez moment nie było słychać najmniejszego odgłosu, cztery pary oczu wytężały się, żeby dojrzeć chociaż promyk światła dziennego. Pierwszy zobaczył je Barnes -- wąski, cieniutki strumień w górnej części ściany, tam gdzie tkwił olbrzymi kamień. -- Przebiliśmy się! -- krzyczał Davis. -- Naprawdę przebiliśmy się! O Matko Boska, przebiliśmy się! -- Powoli -- ostrzegał Barnes. -- To może być zwodnicze. Nadal tu jest gruba warstwa litej skały. Zapalił lampę naftową, a kiedy się odwrócił, Davis już wciskał łom w szczelinę, przez którą przenikało światło. Jego ręce naparły na ko niec łomu. Z ogromną zaciętością wpychał go coraz głębiej i poruszając usiłował podważyć kamień. Barnes otworzył usta i zamknął je bez sło wa. Ten facet musiał przeżywać wielką depresję, większą niż którykol wiek z nich. Widocznie wspomnienie katastrofy górniczej było bardzo silne. Barnes miał wyrzuty sumienia, że za ostro potraktował Davisa. Ale jakiekolwiek pobłażanie w tamtej chwili mogło popsuć morale wszystkich. Barnes nigdy nie zapominał zasady Napoleona, że morale 27 do materii ma się tak jak trzy do jednego. Dlatego teraz pozwolił Davisowi zmagać się z kamieniem tkwiącym w skale. Davis ranił sobie ręce, ale nie zważał na to. Penn, który odwalał gruz skalny, przerwał na mo ment i powiedział: -- Teraz mogę ci zdradzić sekret. Nie wierzyłem, że się stąd wy dostaniemy. -- Zanim wojna się skończy, będziemy musieli stawić czoło więk szym problemom niż ten. W ciągu dziesięciu minut Davis poluzował głaz. Teraz Reynolds po magał mu przesunąć go i wydobyć ze ściany. Głaz był tak wielki jak piec olejowy, który kiedyś wstawili do czołgu, żeby na nim gotować. Davis napierał całym swym ciężarem na łom, pot spływał mu po skro niach. Nagle skała drgnęła. Kołysząc się zwaliła się do wnętrza tunelu tak nieoczekiwanie, że ledwie zdążyli odskoczyć, by ich nie przygniotła. Barnes chwycił lampę naftową i schował za siebie. Załoga czołgu gapiła się na prostokąt światła, który nagle pojawił się przed nimi. Była to wspa niała chwila. Czterej mężczyźni, z których żaden nie wierzył, że zoba czą jeszcze światło dzienne, teraz wiedzieli, że będą żyć. Nastąpiła cisza, nikt się nie odzywał, nikt się nie poruszał. Wtedy Davis oszalał. Chwycił łom, który upadł z odłamanym kawałkiem skały, wcisnął go w wąską szczelinę powyżej, poruszając i naciskając na niego z całej siły. Barnes ostrzegł go krzykiem, ale Davis udawał albo rzeczywiście nie słyszał. Poczuł, że skała porusza się; odrzucił łom. Wspiął się na gruzowisko i wypchnął ją. Wielki odłamek ściany odpadł, robiąc sze roki otwór, na tyle szeroki, że Davis wczołgał się do niego na kola nach, jednocześnie wypychając dłońmi obluzowany głaz. Barnes krzyk nął ostrzegawczo, ale i tak stało się nieszczęście. Górna część skały ledwo trzymała się nad otworem na półkach skalnych po obu stronach wyłomu. Kiedy Davis naparł całym cięża rem na skałę, ta zachybotała siei runęła. Davis tkwił wtłoczony w otwór. Usłyszeli niski, dudniący dźwięk. Ściana nad nim zaczęła się trząść i pękać. Barnes podbiegł, by złapać Davisa, ale Penn chwycił sierżanta mocno za ramię i odciągnął. Sekundę później lawina skał i odłamków spadła na miejsce, gdzie przed chwilą stał Barnes, wypełniając wnę trze tunelu dudniącym odgłosem. Na chwilę ogłuchli. Zaczęli dławić się, krztusić i spluwać. Pył przeniknął do ich płuc i wdarł się do oczu. Był wszędzie. Kiedy pył osiadł trochę, Barnes mógł ocenić sytuację. W końcu 28 tunelu oparty plecami o ścianę stał Reynolds; był bezpieczny. Obok BarnesaPenn przecierał oczy. Nowa warstwa gruzu osunęła się, odsła niając górną część otworu. Ukazała się obszerna szczelina ponad usy piskiem skalnym, które teraz zalegało w przeważającej części tunelu. Szczelina, przez którą widzieli skrawek wymarzonego nieba. Szczeli na, przez którą mógł wyjechać Bert. Szukanie Davisa zajęło im dobre kilka minut. Znaleźli działonowego kilka stóp od miejsca, od którego odciągnął Barnesa Penn, ratując mu życie. Znaleźli tylko głowę Davi sa, pozostała część jego ciała była pogrzebana pod warstwą gruzu. Już na pierwszy rzut oka wiedzieli, że nie żyje. Rozdział drugi Sobota, 18 maja Coś dziwnego wydarzyło się w tej części Belgii. Wojna się skoń czyła. Zanim wyprowadzili Berta z tunelu w górę po usypisku skalnym, a potem w dół, już na zewnątrz, Barnes zrobił mały rekonesans w cudownym cieple wczesnego popołudnia. Pierwszą rzeczą, która go uderzyła, była niewiarygodna cisza. Przerwał ją jakiś śpiewający w pobliżu ptak. Po wyjściu z tunelu droga kolejowa prowadziła przez otwartą przestrzeń. Puste tory, zielone wyludnione pola, żadnego śladu życia. Nie widział Etreux, które powinno znajdować się po jego lewej stronie. Miasto musiało być gdzieś dalej od zbocza wzgórza. Na prawo także nie było żadnych domów i żadnych ludzi; spokojne wody szero kiego kanału płynęły leniwie w kierunku Etreux. Ta cisza, ten brak odgłosów walki niepokoił go. Wspiął się nad przeklęty otwór tunelu, ale nadal nie słyszał, nie widział żadnych oznak życia. Wojna przeminęła, przeszła -- ale dokąd? W którą stronę? Usiadł na zielonej trawie, nerwy miał napięte. Spokojny krajobraz wydawał mu się złowrogi. Siedział tak przez chwilę, oddychając świeżym po wietrzem. Wrócił do czołgu i dał rozkaz natychmiastowego wyjazdu. Pochowali Davisa; właściwie już był pochowany pod rumowiskiem. Na kawałku papieru napisali jego nazwisko, stopień, numer i umieścili pod kamieniem przy głowie. Odjechali wstrząśnięci śmiercią kolegi. Barnes martwił się, że załoga zmniejszyła się do trzech osób. Wszyscy potrafili obsługiwać działo na wypadek zagrożenia. Bar nes rozkazał Pennowi zająć miejsce dzialonowego. Sam stał w wie30 życzce, trzymając mapę w ręce. Analizował sytuację. Przynajmniej mieli pełne baki paliwa, co znaczyło, że mogli przejechać sto pięćdziesiąt mil utwardzoną drogą. Zasięg Berta zmniejszał się o połowę, kiedy jechałby w nierównym terenie, ale było to jedyne ograniczenie, z którym mógł się pogodzić. Niekompletna załoga, niesprawna radiostacja, brak informacji o położeniu Parkera sprawiał, że byli jak okręt płynący po nieznanych morzach. Przez chwilę rozważał możliwość połączenia się ze swoim oddziałem, ale nie znalazł jej. Cokolwiek się zdarzy, muszą starać się dotrzeć do sił sprzymierzonych. W odległości mili od tunelu linia kolejowa krzyżowała się z drogą. W tym miejscu zjechali z torów i skręcili w drugorzędną szosę, która biegła między polami porośniętymi ubogą trawą. Po sześciu milach powinni skręcić w prawo w drogę, która prowadziła wprost na tyły Etreux. Ale gdzie są wojska? Stojąc wyprostowany w wieżyczce, Barnes wytężał słuch. Nasłu chiwał odgłosów bitwy. Usiłował dojrzeć słupy dymu lub samoloty. Pola rozciągające się dookoła były puste. Jasnoniebieskie niebo także było puste. Barnes czuł się jak człowiek odkrywający nowy ląd. Czołg pędził naprzód. Silnik warczał, napełniając hałasem pustą okolicę. Dopiero teraz sierżant dostrzegł pierwsze ślady bitwy: słabe odci ski gąsienic na polu, od czasu do czasu lej po wybuchu bomby. W miarę jak posuwali się wzdłuż wyludnionej drogi, ślady stawały się coraz częstsze. Rozkazał Reynoldsowi zatrzymać czołg. Sam wyszedł na zewnątrz, aby obejrzeć zniszczone pojazdy na poboczu drogi. Pięć spa lonych francuskich czołgów marki Renault wyglądało, jakby same wal czyły z całą niemiecką armią. Kawałek dalej znów się zatrzymali. Penn wysiadł razem z sierżantem. Patrzyli na zniszczone uzbrojenie armii francuskiej. W rowie leżały porzucone karabiny. Barnes podniósł je den z nich, zobaczył, że nadal był załadowany. Kilka jardów dalej le żały porzucone francuskie hełmy. Przeszukał to miejsce bardzo dokła dnie, ale nie znalazł śladu niemieckiego sprzętu. Dwa hełmy miały właścicieli. Ciała leżały na plecach, twarzami zwrócone ku niebu. A dalej coraz więcej karabinów, wszystkie nabite. -- To mi się nie podoba-- powiedział. -- Te załadowane karabi ny. -- Wygląda tak, jakby Francuzi po prostu uciekli, ratując swe ży cie. Chyba użyto czołgów przeciw piechocie. -- Wycofali się -- zauważył cicho Penn. -- Na to wygląda. Tu musiało być piekło, w czasie kiedy my tkwi31 liśmy w tunelu. Według mapy, pięć mil stąd jest wioska, tam powinni śmy się czegoś dowiedzieć. Nie wjedziemy do niej Bertem. Pójdę sam. Pieszo. Nie podoba mi się to wszystko. -- A może to Niemcy się wycofali? -- powiedział Penn w za myśleniu. -- A Parker jest już nad Renem. -- Penn, wojny nie toczą się tak szybko. Jeśli Niemcy się stąd wycofali, to dlaczego leżą porzucone załadowane francuskie karabi ny? To raczej Francuzi uciekli. Lepiej jedźmy stąd. Po drodze napotykali coraz więcej śladów wojsk pancernych, które przetoczyły się tędy niczym walec drogowy, zmiatając po drodze wszy stko. Widzieli coraz więcej spalonych czołgów Renault, zniszczonej broni, nieruchomych ciał porzuconych na polu, hełmów. I zawsze były to francuskie hełmy. Nie zauważyli żadnego zabitego żołnierza nie mieckiego ani zniszczonego niemieckiego sprzętu. Dopiero po kilku milach jazdy sierżant dostrzegł pierwszy ślad życia w tym pustym krajobrazie -- poziomą smużkę dymu. Dym wisiał nie ruchomo. Kiedy zbliżyli się na około pół mili, zrozumiał, że dym po chodzi z lokomotywy. Pociągu nie było jeszcze widać. Spojrzał w niebo i zesztywniał. Wysoko w górze leciała formacja samolotów, ich kurs był równoległy do trasy pociągu. Podniósł do oczu lornetkę i wyregulował ostrość. Nie widział znaków na skrzydłach, ale wyglądały na brytyjskie bombowce typu Blenheim. Na ten widok jego serce zabiło mocniej. Czołg posuwał się naprzód. Barnes obserwował zbliżające się samoloty. Na chwilę przerwał obserwację nieba i skierował lornetkę na drogę. Przed czołgiem zobaczył opadający szlaban; za chwi lę będzie przejeżdżał pociąg. Barnes wrócił do obserwacji nieba. Sa moloty ustawiły się w szyku, gotując się do bombardowania. -- Zatrzymać silnik -- rozkazał. -- Za chwilę spadną tu bomby, nasze bomby. Nikt się nie ucieszył. Czekali w stojącym wozie, silnik nadal pra cował. Barnes przygotował się do zamknięcia włazu, obserwując eska drę jeszcze przez chwilę. -- Co oni chcą zbombardować? -- spytał Penn. -- Pociąg. Właśnie będzie przejeżdżał. Przygotujcie się. Skierował lornetkę na szyny, widział smugę dymu wyłaniającą się spoza nasypu. Pociąg minął drogę i zmierzał w kierunku otwartego pola. Lokomotywa ciągnąca załadowane wagony. Wstrzymał oddech, zoba czył ludzi ściśniętych na płaskiej platformie dookoła działa. Teraz usły32 szał to działo, zaczęło wypluwać pociski w kierunku nieba. Spojrzał w górę. Właśnie spadały pierwsze bomby. Na szczęście zbyt daleko, by mogły stanowić zagrożenie dla Berta. Dzięki Bogu, że to pociąg był w niebezpieczeństwie. Sznur punkcików zniknął w kłębach dymu. Barnes czekał na odgłosy eksplozji. Stał jak zahipnotyzowany, patrząc na smugi dymu. Nagle potworny wybuch rozdarł powietrze. Pierwsza fala uderzeniowa wtargnęła na drogę. W tym samym mo mencie trafiony wagon wyleciał w powietrze. Fala naparła na czołg. Barnes zrozumiał, że powinien schować się w czołgu i zamknąć właz. To musiał być pociąg z amunicją, pomyślał. Druga fala uderzyła w czołg, kiedy sierżant był w połowie drogi. Rękę miał już w środku, ale właz był jeszcze otwarty. Ogromna siła wybuchu zachwiała nim. Uderzył głową w metalową krawędź. W tej chwili jakiś samotny messerschmitt zanur kował w kierunku Berta, ale Barnes już tego nie widział. * Sobota po południu. Godzina dziewiętnasta. 14 Dywizja Pancerna przesuwała się coraz bardziej w głąb Francji. Minęła już Laon, zbliża jąc się do Sommy. Generał Heinrich Storch miał nie tylko jastrzębi nos, miał także jastrzębie oczy. Teraz te oczy wpatrywały się w jakiś cel na polu. Przetarł oczy, jeszcze raz skupił wzrok na tym obiekcie i z sykiem wypuścił powietrze z płuc. Mówił szybko do mikrofonu za wieszonego pod brodą. Nagle ze świstem nadleciał pocisk wprost na kolumnę czołgów. Siedemdziesiątkapiątka, pomyślał, najlepsze działo francuskiej armii. Jedyne działo zdolne zniszczyć jego ciężkie czołgi. Obejrzał się, sprawdzając, gdzie eksplodował pocisk. Niecelny strzał. Jego kolumna przegrupowywała się. Czołg Storcha zwiększył prędkość. Działonowy obracał załado waną armatę lufą w stronę pozycji francuskiej artylerii. Za Storchem jechały cztery czołgi, każdy z inną prędkością. Wkrótce były dobrze rozstawione. Francuskie działa nie strzelały skutecznie. Czołg Storcha wymierzył w jeden obiekt, pozostałe cztery czołgi ostrzeliwały tyły. Kolumna pancerna zatrzymała się, pięć długich luf wycelowano teraz w pole, w niewidoczny cel. Drugi francuski pocisk nadlatywał w ich kierunku. Eksplodował w pobliżu środkowego czołgu wyrzucając okru chy ziemi. Niemieckie czołgi odpowiedziały ogniem. Zaciskając jedną rękę na obramowaniu włazu, drugą trzymając lor netkę, Storch odczuł odrzut w momencie strzału. Pocisk upadł blisko celu, wyrzucając fontannę ziemi tuż przed pozycją sedemdziesiątki- 33 3-PANCERNA piątki. Storch wydał krótkie rozkazy. Naprowadził armatę przekonany, że następny wystrzał trafi w cel, ale działonowy w jego czołgu nie miał okazji popisać się celnością. Pocisk z czołgu trafił dokładnie w środek pozycji francuskiej. Dym przysłonił cel. Nastąpiła druga eksplozja, gdy wybuchła amunicja siedemdziesiątkipiątki, rozrzucając dookoła poszar pane ciała obsady. Dwa kolejne czołgi wystrzeliły, zachęcone celno ścią sąsiada. Obydwa pociski spadły dokładnie w środku kłębu dymu, wysadzając resztki działa w powietrze. Ciągle patrząc przez lornetkę, Storch rozkazał wstrzymać ogień. -- Gratuluję, Meyer. Twoje doświadczenie zdobyte w polowaniach na kaczki zaczyna owocować. Meyer zaciął usta. To typowe dla Storcha: jeśli go chwalił, to zaraz docinał. Ta uwaga o polowaniach na kaczki była aluzją do jego arysto kratycznego pochodzenia. Nie wątpił w to. Meyer wypolerował swój monokl i założył go. Robił to przy każdej okazji tylko dlatego, że wi dział, iż denerwuje to Storcha, dla którego monokl był symbolem ary stokracji. Usłyszał wysoki ton generała w hełmofonie. -- Naprzód! -- padła komenda. Generał myślami był już w Amiens, mieście położonym zaledwie dwadzieścia pięć mil od brzegu morza. Jego dywizja wyprzedziła inne o wiele kilometrów. Zdawał sobie sprawę, że musi utrzymać tę pozycję. -- Kierowca, pełny gaz -- rozkazał. Istniało niebezpieczeństwo, że wyprzedzą patrol na motocyklach. Samolot zwiadowczy poinformował, że droga przed nimi jest wolna. Meyer w drugim czołgu ocierał sobie twarz z pyłu, który wzbijał jadący przed nim pojazd Storcha. Jego nastrój różnił się od nastroju dowódcy. Przejeżdżali przez kolejną wioskę francuską. Jeszcze jeden kościół, jeszcze jeden plac na środku wsi, mieszkańcy stojący nieru chomo pod ścianami budynków, zbyt przestraszeni, a może zaskocze ni, by wejść do swych domostw. W milczeniu obserwowali kolumnę czołgów z łoskotem przejeżdżającą przez ich osadę. To nie może dłu żej trwać, myślał Meyer ponuro. Już znacznie wyprzedzili piechotę. Zamierzał pogadać o tym ze Storchem na najbliższym postoju. Zawo dowe doświadczenie Meyera protestowało przeciw temu marszowi w kierunku morza, i to bez zaplecza. Minęli wioskę i znaleźli się znowu na otwartej przestrzeni. Promie nie słońca padały na rozległe pastwiska, pola i łąki. Storch widział już francuską klęskę. Ten wyludniony krajobraz był najlepszym dowodem. 34 Meyer był sceptyczny, wietrzył niebezpieczeństwo, obawiał się zasadz ki. Wiedział, że plan Mansteina przewidywał zatoczenie olbrzymiego luku w celu okrążenia i odcięcia sil alianckich na północy od znajdują cych się na południu sil francuskich. Okrążenie zostanie zamknięte do piero wtedy, kiedy dotrą do morza. Meyer miał wrażenie, że cały ten misternie skonstruowany plan był oparty na nierealnym założeniu, że alianci nie przegrupują swoich sil i pozwolą swobodnie działać wojskom niemieckim. Z doświadczenia nabytego w czasie pierwszej wojny świa towej Meyer wiedział, że tak może założyć tylko szaleniec. W każdej chwili mogli napotkać wojska przygotowane do stawienia oporu siłom wroga. Czy byli zdolni nawiązać równorzędną walkę pięcioma czołga mi? Główne siły niemieckie pozostały z tyłu. W Bogu pokładał nadzie ję, że nie dojdzie do bitwy, że nie zostaną odcięci. Zbliżyli się do skrzyżowania. Storch wydał rozkaz zatrzymania kolumny. Czekał na Meyera. Pułkownik wysiadł z wozu i podszedł do czołgu dowódcy. -- Samolot zwiadowczy przekazał, że przed nami jest jakaś prze szkoda. W tej chwili sprawdzają, co to jest -- powiedział generał. -- Słusznie. -- Meyer odetchnął głęboko. -- Spodziewałem się tego. Wiedziałem, że w końcu musimy spotkać wroga. Czy wolno mi zasugerować, że lepiej byłoby poczekać na piechotę? Byłoby rozsą dnie cofnąć się o parę mil i przegrupować. -- Dlaczego? Głos Storcha był jedwabisty. Oparł się wygodnie na wieżyczce i przyglądał się badawczo Meyerowi. Pułkownik nie widział wyrazu twarzy generała, daszek czapki przysłaniał mu oczy. -- Nie mamy sił pomocniczych, które mogłyby zarządzać ziemia mi, które zdobyliśmy. -- Odetchnął głęboko. -- Właściwie to, co zdo byliśmy, może być bezużyteczne, jeśli zabraknie oddziałów okupują cych podbite tereny. Pędzimy niczym Berlin Express. Uświadomił sobie, że posunął się trochę za daleko, ale był zdecy dowany do końca bronić swego zdania. Jeśli ta akcja zakończyłaby się niepowodzeniem, to Storch może przytoczyć tę rozmowę przed sądem wojskowym. Generał nie odpowiedział od razu. Rozejrzał się na boki nasłuchu jąc. Miał słuch absolutny. Meyer patrzył w górę na generała, mrużąc oczy przed słońcem. Doskonale widział jego profil -- wyzywający zarys nosa, wąskie usta, ostro zarysowany podbródek. 35 -- Słyszę bombardowanie -- powiedział generał. -- Nasze sztukasy pewnie bombardują kolejne miasto. Tak więc, Meyer, uważa pan, że powinniśmy się zatrzymać, prawda? -- Lub wycofać... -- Przypominam panu, pułkowniku Meyer-- przerwał Storch -- że tą dywizją pancerną dowodzę ja i podlegam dowódcy korpusu, ge nerałowi Guderianowi*, który podlega instrukcjom generała von Rundstedta. Meyer przeraził się. Co, do cholery, on szykuje? Chyba Storch nie myślał o wysłaniu go z powrotem do bazy? Zesztywniał. Uświadomił sobie swój błąd taktyczny. To, co zostało przed chwilą powiedziane, Storch mógł uznać za tchórzostwo. Meyer nie odezwał się więcej. Storch kontynuował: -- Przypominam panu, pułkowniku, że rozkaz generała Guderiana brzmiał: dywizja pancerna ma tak daleko posuwać się w głąb kraju, dopóki nie wyczerpią się zapasy paliwa! -- Generał spojrzał w dół na swego oficera, włożył hełmofon i przez chwilę nasłuchiwał. Zsunął hełmofon i powiedział ostrym tonem: -- Może to pana zainteresuje, że samolot zwiadowczy znalazł i zidentyfikował przeszkody na naszej drodze. Są to dwa końskie wozy. Nie wyobrażam sobie, pułkowniku Meyer, żebyśmy mogli obawiać się takiego przeciwnika. -- Stał wy prostowany niczym słup. -- Meyer, proszę wrócić do swojego czołgu. Ruszamy! Kierunek na Amiens! * Barnes instynktownie czuł, że coś jest nie w porządku. Powoli, bardzo powoli wracał do przytomności. Bał się jeszcze otworzyć oczy. Nasłuchiwał. Czuł się zmęczony, starał się przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia, ale sprawiało mu to trudność. Coś umykało jego uwagi, ale co? Zawsze budził się szybko, lecz teraz coś mu przeszkadzało. Do diabła, gdzie jestem? Wewnątrz było bardzo cicho, leżał na wznak, patrząc na belkowany sufit. Poczuł niepokój, gdy tylko zaczęła wracać pamięć. Blenheimy, długa smuga dymu, potworna eksplozja, uczucie, że coś rozrywa mu prawe ramię, a potem nicość. Z niepokojem zaczął szukać swojego prawego ramienia. Bał się. Ale wyczuł grubą warstwę bandaży i plastrów. Mam ramię, pomyślał. Cholera, mam ra* General Guderian, który dokładnie przestudiował pracę generała de Gaulle'a Woj sko przyszłości, był odpowiedzialny za rozwój dywizji pancernych. Później general Gude rian prowadził uderzenie pancerne skierowane od południa na Moskwę. 36 mię. Tak. Udało się skurwysynom -- trafili nas. No dobrze, ale gdzie jest Penn i Reynolds? Co się z nimi stało? Spróbował usiąść na łóżku, ale opadł na poduszki; był jeszcze za słaby. Bolała go głowa. Miał zawroty i zupełnie stracił siły. Nie mógł się skoncentrować. Czuł pulsowanie w ramieniu pod bandażami i ucisk w okolicy żołądka. Leżąc tak, próbował poruszyć nogami, zginając je w kolanach. Najpierw prawą, potem lewą. Wydawało się, że są w całości. A teraz ręce. Uniósł je ponad kocem, poruszając palcami. Był cały, ale osłabiony. Odwracając głowę w jedną stronę, dostrzegł swoje buty stojące nie opodal. Ich noski błyszczały. Wiedział, że to jego własne buty. Rozpo znawał rysę na czubku. Ich widok wzruszył go. Było widać, że ktoś je starannie wyczyścił. Czyżby Reynolds? Przewrócił się na bok i uniósł nieznacznie głowę, rozglądając się po wnętrzu. Był w środku jakiegoś budynku gospodarczego, prawdopodob nie była to część farmy. Tak, to musiała być farma. W rogu zauważył stary pług, a obok niego trochę wojskowego wyposażenia -- kociołek na zaimprowizowanym trójnogu zawieszony nad wygasłym ogniskiem i dwa emaliowane garnuszki. Dostrzegł coś, co stało oparte o ścianę i co zepsuło mu nastrój. Był to niemiecki pistolet maszynowy z magazynkiem wystającym spod lufy i paskiem zwiniętym w staranną pętlę. Spróbował wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wyczoł gał się ostrożnie z łóżka i pełzając po podłodze, nagi od pasa w górę, zbliżył się do pistoletu. Upadł, kiedy dosięgnął broni. Zacisnął zęby i zmusił się do podniesienia na kolana. Złapał pistolet za długą lufę i przeczołgał się z powrotem na łóżko. Usiadł i zaczął rozbierać pisto let. Wyjął przedtem magazynek. Zaczął manipulować przy zamku. Już wiedział, jak funkcjonuje ta broń. Ogarnęła go słabość. Jak przez mgłę przypominał sobie, że do pomieszczenia, w którym leżał, wchodził mężczyzna o rumianych policzkach z siwym wąsem. Ten mężczyzna dawał mu zastrzyk. Pamiętał bardzo wyraźnie ukłucie igłą, a później nieznajomy wrócił, żeby zmienić mu opatrunek. Pamię tał swoje niezadowolenie, że go budzono. Jak długo tu byli? Sześć godzin? Dwanaście godzin? Popatrzył na zegarek, tarcza była strzaskana, wskazówki zatrzymały się na 7.45. To musiała być godzina, o której wysadzono pociąg z amunicją. Przez okno umieszczone wysoko w górze zobaczył, że jest dzień. Wspaniały sło neczny dzień. To musi być niedziela rano lub po południu. Wtem usły37 szał, że ktoś nadchodzi. Załadował magazynek, przykrył starannie pi stolet kocem i usiadł nieruchomo, czekając na przybysza. Jego lewa ręka spoczywała pod lufą, a prawa na spuście. Przez ogromne drzwi weszli dwaj wysocy mężczyźni. Penn i jakiś nieznajomy, młodzieniec, a właściwie chłopak nie mający więcej niż osiemnaście lat ubrany w niebieską płócienną koszulę i spodnie. Koszu lę miał rozpiętą. Wyglądał na okaz zdrowia,wysoki, dobrze zbudowa ny, emanowała z niego energia. Jasne włosy miał zaczesane do tyłu, a oczy spoglądały z ciekawością na Barnesa. Penn zdziwił się, kiedy stanęli przy łóżku sierżanta. -- Już nie śpisz, sierżancie? -- A co spodziewałeś się tu zobaczyć, zwłoki? Kto to jest? -- To Pierre. Mówi po angielsku. Pierre, to sierżant Barnes. -- Miło mi, panie sierżancie. Młodzieniec skłonił się i ku zaskoczeniu Barnesa wyciągnął dłoń. Sierżant oddał uścisk. Chłopak wyprostował się i czekał bez słowa. -- Gdzie Reynolds? -- zapytał Barnes. -- Pilnuje na zewnątrz. -- Pilnuje Berta, to chciałeś powiedzieć? -- Tak, Berta, w sąsiedniej szopie. Nie przejmuj się, jest dobrze ukryty. -- Co to znaczy, dlaczego miałbym się przejmować? -- Jak się czujesz? -- zapytał Penn. -- Miałeś... -- Dobrze. Co, do diabła, się dzieje?! Jak długo tu jesteśmy, Penn? -- Straciłeś przytomność. Kiedy ten szwabski myśliwiec nadlaty wał na nas, zostałeś trafiony w ramię i walnąłeś łbem w pancerz. -- To pamiętam -- przerwał Barnes z irytacją. -- Chcę wiedzieć, jak długo tu jesteśmy! -- Cztery dni. Ta odpowiedź uderzyła Barnesa jak grom. Po raz pierwszy w życiu zaniemówił. O Boże, jeśli to co powiedział Penn jest prawdą, to gdzie jest teraz ich oddział? Gdzie są siły brytyjskie? Pozycja siedząca potę gowała pulsowanie w zranionym ramieniu. Byłoby o wiele lepiej, gdyby się położył, ale to nie było najważniejsze w tej chwili. Sytuacja wyda wała się beznadziejna. Penn dał mu czas na przetrawienie tej wiado mości i odezwał się ponownie. -- Lepiej posłuchaj, co Pierre ma ci do powiedzenia, a on wie wię cej na ten temat niż ja. 38 Barnes spojrzał na młodego człowieka i zwrócił się do niego sta nowczo: . Pierre, czy mógłbyś nas zostawić samych? Twarz Pierre'a zmarszczyła się, Penn zrobił niezadowoloną minę. Kiedy młody człowiek zamknął drzwi, Penn zaprotestował. -- Lepiej by było, gdybyś tego nie zrobił, możemy go potrzebo wać. Nie zdajesz sobie sprawy z naszego położenia! -- A jakie jest nasze położenie, wyjaśnij mi. -- Barnes uniósł koc i położył na brzegu pistolet maszynowy. -- Po co to wziąłeś? -- spytał Penn. -- Nie miałem pojęcia, co się dzieje, Mogło tu wpaść kilku szko pów. Musiałem się przygotować. No więc, jakie jest nasze położenie? Penn przez chwilę milczał, aż w końcu wydusił: -- Jesteśmy cholernie daleko za liniami Niemców. Może dwadzie ścia mil, może trochę więcej. -- Może jesteśmy... -- Niemcy przełamali front, wdarli się daleko w głąb kraju. Teraz panuje ogromne zamieszanie, trudno nawet powiedzieć jak wielkie, krąży bardzo wiele płotek. -- A może to plotka, że przełamali front? -- Niestety to prawda. Dziś rano słyszałem, że czołgi dotarły do Arras. Luftwaffe dała wspaniały pokaz swoich możliwości. Już w pierwszych dniach praktycznie całe lotnictwo francuskie przestało istnieć. Niemcy mają tysiące czołgów i tysiące samolotów. Musisz się z tym pogodzić, jesteśmy wiele mil za liniami niemieckimi. -- Dzisiaj jest czwartek, prawda? -- Tak, czwartek, dwudziestego trzeciego maja. -- A dokładnie, gdzie jesteśmy? -- W pobliżu wioski Fontaine. Jesteśmy dość blisko granicy fran cuskiej. -- Co? Po raz drugi w ciągu pięciu minut Bafnesem wstrząsnęło. Gapił się ponuro na kaprala. Usiłował wstać, ale nogi miał jak z waty. Siłą woli napiął zwiotczałe mięśnie. Wyciągnął rękę w kierunku ściany, czuł, jak pot spływa mu po plecach. Włożył dużo wysiłku w to, żeby stanąć na nogach i uśmiechnął się. Był to raczej grymas niż uśmiech. -- Penn, jeśli nie zwariowałem, wydaje mi się, że kiedy pociąg 39 z amunicją wyleciał w powietrze, byliśmy około czterdziestu mil od Ď granicy francuskiej. Penn wzdrygnął się, ale jego poczucie humoru wzięło górę. Odpo wiedział: -- Sierżancie Barnes, niebyło pana na tym cudownym świecie przez cztery dni. Leżał pan jak nieboszczyk, zatem ode mnie zależało, czy trafi pan w dobre ręce, do dobrego domu. Jeśli chodzi o mnie, to widziałem już lepsze. Pozwoli mi pan wyjaśnić, co zaszło. Oczywiście, po wysłu chaniu tego nie poczuje pan się lepiej -- dodał. -- Moja opowieść po zwoli panu zorientować się w sytuacji. Mogę zacząć? -- Pozwalam ci mówić. -- Kiedy pociąg został wysadzony, zaatakował nas messerschmitt. Został pan trafiony w ramię. W tym samym czasie postarał się pan so lidnie walnąć głową w pancerz wieży. Spadając zdołał pan zatrzasnąć właz, dzięki czemu mogę teraz z panem rozmawiać. Słyszałem kano nadę pocisków uderzających w wieżę, zanim Szwaby zrezygnowali z nas. Sprawdziłem stan pańskiego zdrowia; był pan nieprzytomny i krwawił jak zarzynana świnia. Udało mi się zatamować krwotok. -- Wziął głębszy oddech, aby nadać opowieści bardziej dramatyczny cha rakter. -- Po zmierzchu udało nam się wymknąć Szwabom. To był szczęśliwy traf. W kilka godzin później znaleźliśmy się tutaj. Zaopie kowali się nami Francuzi. -- Jechaliśmy nocą? -- Tak, świecił księżyc. Uznaliśmy, że lepiej będzie nie używać reflektorów. Kiedy się tu znaleźliśmy, nie miałem pojęcia, gdzie jeste śmy. Chyba wiesz, że nie da się ustalić kierunku na mapie w zupełnych ciemnościach, pokonując pola, unikając Szwabów i stale sprawdzając, czy dowódca jest jeszcze wśród żywych. W każdym razie -- zakoń czył z uśmiechem -- ja tego nie potrafię. -- Wykonałeś kawał dobrej roboty, Penn. Dziękuję. A dlaczego zatrzymaliśmy się właśnie tutaj? -- Znalazłem lekarza, który zajął się tobą bez informowania kogo kolwiek o tym, że tu jesteśmy. Te budynki leżą poza Fontaine i do tej pory nikt w wiosce o nas nie wie. Lekarz to miły starszy pan, nazywa się Lepin. Kiedy ostatnio rozmawiałem z nim, powiedział, że kryzys już minął i szybko przyjdziesz do siebie. Wątpię, czy przyjdzie tu je szcze raz. Za opiekowanie się tobą grozi mu rozstrzelanie. Najważniej sze, że nikt nie wie o naszej obecności... 40 -- Pierre nas widział. -- On jest w porządku. Można mu ufać. Jak się czujesz? Podczas rozmowy Barnes wypróbowywał swoje siły. Spacerował powoli, trzymając się ściany. Rana dokuczała mu jeszcze, ale uczucie słabości powoli mijało. -- W porządku -- powiedział. -- Idź już. -- Lepina Bóg nam zesłał. Pewnie tego nie pamiętasz, twoje szczę ście. Ale kiedy byłeś nieprzytomny, lekarz wyjął ci kulę. Mówi, że musisz leżeć jeszcze przynajmniej przez dziesięć dni, to znaczy ty dzień, licząc od jutra. -- Arras, skąd wiesz o Arras? -- Nadawali przez radio w wiadomościach. Pierre codziennie przy nosi nam świeże wiadomości. Ja też chodzę do Fontaine. Nie bój się. Dom Lepina leży na uboczu. Przechowuję w jego szopie naszą radiostację. -- Radio francuskie może nie być dość wiarygodne. -- Ja mówię o BBC. Barnesem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Arras znajdowało się w połowie drogi do morza. Czyżby totalna klęska? Miał nadzieję, że raporty są mocno przesadzone. -- Musimy się dowiedzieć, jak daleko jesteśmy za liniami niemiec kimi -- powiedział ostro. -- Nie mam pojęcia. Barnes zamilkł na chwilę i przytrzymał się ściany. -- Posłuchaj, Penn. Tu gdzieś musi być linia frontu. Wiadomości radiowe nic o tym nie mówią? -- Sierżancie, widzę, że jeszcze to do ciebie nie dotarło. Francuzi dostali tęgie baty na południe od Etreux. Z tego co wiem, ogromne siły niemieckie zostały rzucone przeciw nim, dlatego tutaj nie przebiega żadna linia frontu. Niemcy zrobili wyłom w naszych liniach i z dnia na dzień go poszerzają. A siły BEF są w tej chwili daleko na zachód od Brukseli. -- W Fontaine nie ma Niemców? -- Jak dotąd nie. Dwa dni temu przejechała tędy kolumna czoł gów, ale jak widać, taki mają system działania; nie zostawili tu ani jednego żołnierza. Barnesa to zainteresowało. Myślał o tym, kiedy się ubierał. Miał już na sobie spodnie i usiłował włożyć koszulę, ale bez pomocy Penna było to bardzo trudne. Ramię bolało przy każdym ruchu. 41 -- Pomóż mi, dobrze? Mówisz, że czołg jest tuż obok? W jakim stanie? -- Silnik w porządku. Kaem Besa też w porządku. Armata nie uszkodzona. Możemy się porozumiewać ze sobą, ale nie mamy łącz ności ze światem. Usiłowaliśmy z Reynoldsem naprawić radiostację, kiedy ty odgrywałeś tu Ripa van Winkla. -- Jedna rzecz nie daje mi spokoju. Ten młodzieniec, Pierre. Jaką rolę on tutaj odgrywa? -- Pomógł nam ogromnie. Zobaczył nas, jak tu wjeżdżaliśmy, i jest z nami przez cały czas. Pomyślałem, że lepiej będzie się z nim zaprzy jaźnić, a poza tym on bardzo dobrze zna angielski. -- Jest Belgiem? -- Jego rodzice pochodzą z północy, stracił z nimi kontakt. Był u swojego wuja w Fontaine, kiedy wybuchła wojna. Barnes zadał mnóstwo pytań podczas ubierania się. Pod koniec rozmowy znów wrócił do Pierre'a. -- Powiedziałeś, że przebywał z wizytą u wujka, kiedy wojna się zaczęła. Mówisz o wrześniu ubiegłego roku? -- Nie, mam na myśli dwa tygodnie temu, kiedy Belgię zaatako wali Niemcy. Sądzę, że Pierre może się nam przydać. Obaj znamy tro chę francuski, ale jeśli chcemy się stąd wydostać, musimy mieć kogoś, kto będzie porozumiewał się z tutejszą ludnością. A on jest zdolny jak mało kto i koniecznie chce się do nas przyłączyć. Skąd, do cholery, będziemy wiedzieli, gdzie jesteśmy? -- Przyprowadź go! Barnes wziął pistolet, wyjął magazynek i zaczął oglądać mechanizm. -- Pierre to przyniósł. Kiedy Penn przyprowadził Pierre'a, Barnes bawił się bronią i udawał, że go nie dostrzega. Patrząc na pistolet, zapytał nagle: -- W jaki sposób zdobyłeś tę broń? -- Znalazłem na drodze do Fontaine. Zobaczyłem, jak zatrzymał się jakiś samochód, kierowca wyrzucił coś do rowu i odjechał bardzo szybko. Jest w dobrym stanie, sierżancie Barnes. -- Wymawiał to jak ,,Berns". -- Sprawdziłem go, ale najpierw wyjąłem magazynek -- do dał z dumą. -- Widzę. Gdzie taki młody chłopak jak ty nauczył się obchodzić z bronią? -- Mój ojciec pracuje w belgijskiej fabryce broni lekkiej w Herstal. 42 Umiem strzelać ze wszystkich pistoletów i broni maszynowej. -- W jego głosie wyczuwało się odcień dumy. -- Z waszego brena rów nież. Nazywa się tak dlatego, że po raz pierwszy wyprodukowano go w Brnie, w Czechosłowacji*. -- Masz wujka w Fontaine? Barnes patrzył prosto w jasnoniebieskie oczy chłopca, ale on wy trzymał to spojrzenie. Brwi miał tak jasne, że ledwo było je widać. To sprawiało, że wyglądał na o wiele starszego. -- Już teraz nie. Uciekł przed Niemcami trzy dni temu. -- Rozumiem. Dlaczego nie pojechałeś z nim? -- Bo ja się nie boję. Chcę się bić z Niemcami. -- Mówił szybko, jakby się bał, że sierżant mu przerwie i nie pozwoli skończyć. -- W lipcu skończę osiemnaście lat, więc jestem dorosły. Dużo wiem na temat broni i nie muszę przechodzić szkolenia. Kapral Penn powie dział, że będę mógł z wami pójść. -- Powoli, chłopcze -- przerwał Penn. -- Powiedziałem tylko, że możesz zapytać sierżanta Barnesa, a to nie to samo. Barnes otworzył usta, chciał powiedzieć, że to niemożliwe, ale zmienił zdanie. Nie musiał martwić chłopaka, zanim opuszczą Fontai ne. Zapytał: -- Gdzie się nauczyłeś tak dobrze mówić po angielsku? -- Dziękuję sierżancie. -- Pierre promieniował dumą. -- Mój oj ciec wysłał mnie kiedyś na sześć miesięcy do brytyjskiej firmy Vickers w Birmingham, żebym nauczył się czegoś o broni brytyjskiej. Mówią, że mam akcent środkowoangielski. -- Lepiej teraz idź i pogadaj z Reynoldsem, Pierre, a ja z kapralem Pennem pójdziemy obejrzeć czołg. Barnes wyjaśnił Pennowi, jak działa ten niemiecki pistolet maszy nowy. Dał mu go, żeby lepiej mógł się przyjrzeć. Pierre wyszedł z budynku. -- Ma się ochotę trzymać go za magazynek, ale myślę, że lepiej będzie złapać za lufę, kiedy zacznie się strzelać. Ten lekarz, Lepin, czy rozmawiałeś z nim, kiedy był mnie opatrzyć? -- Prawie w ogóle. Jest raczej spokojnym człowiekiem, kazałem Pierre'owi przetłumaczyć moje słowa. * Zmodernizowany w Polsce. Anglia odkupiła licencję wraz z patentem, stając się jedynym producentem na świecie. Inna nazwa -- besa (przyp. red.). 43 -- Czy byłeś w Fontaine? -- Nie. Unikałem wioski. Poszedłem tylko do szopy Lepina, żeby wysłuchać wiadomości. Obawiałem się, że Niemcy będą tu lada chwi la. Wolałem nie rzucać się w oczy, dopóki nie wrócisz do sił. -- Kto jest właścicielem tych budynków, jakiś rolnik? -- Tak, ale poszedł z uciekinierami. Przez jakiś czas jesteśmy tu bezpieczni. Musimy zaczekać, aż drogi się oczyszczą. Główna droga wiodąca przez Fontaine jest jeszcze przepełniona uciekającymi. We wsi też ich pełno. Możemy tu być jeszcze parę dni. -- Daj mapę, Penn. Siedzenie w jednym miejscu przez kilka dni nie jest najlepszym pomysłem, zwłaszcza że jesteśmy z dala od alianc kich sił. Uważam, że najlepiej dla nas będzie wynieść się stąd jak naj prędzej. Musimy być w ciągłym ruchu. -- Dopiero co wstałeś z łóżka... -- I mam zamiar utrzymać się na nogach. Zawiadom Reynoldsa, żeby zrobił dokładny przegląd czołgu, abyśmy mogli wyruszyć w każdej chwili, jeśli zajdzie potrzeba. Ach, mógłbym dostać coś do jedzenia, jeśli coś macie. Nastrój zmieniał się z każdym słowem Barnesa, Penn wyczuwał to. Możliwość działania ożywiła sierżanta. To ożywienie udzieliło się Pennowi. Jeszcze raz spróbował przekonać dowódcę. -- Nadal sądzę, że powinieneś trochę poleżeć. -- Idę z Pierre 'em do Fontaine, muszę sam ocenić sytuację. Jak wrócę, wyjeżdżamy. Nie zaniedbaj niczego, Penn. Musimy się stąd wynieść przed nocą. Przekonanie, że powinni wynieść się z tego miejsca jak najszyb ciej, uparcie nurtowało Barnesa, kiedy powoli szedł drogą do Fontaine z towarzyszącym mu Pierre'em. Popołudniowe słońce świeciło jasno. Wystawił twarz na działanie jego promieni. Było to fizyczne uczucie prawdziwego ciepła. Barnes miał dwa powody, żeby udać się na rekonesans. Chciał łyknąć trochę świeżego powietrza i sprawdzić swoje siły. Ale słońce pogorszyło jego samopoczucie. Jego rana, poza tym, że stale tętniła, zaczynała piec. Miał ochotę zerwać bandaże. Bolała go głowa. Szedł sztywno, starając się stawiać długie kroki. Każde stąpnięcie odczu wał boleśnie w ramieniu, ale utrzymywał się na nogach, więc wszy stko w porządku. W kaburze miał rewolwer Webley 455. 44 -- Już wioska, sierżancie. Cholera, skąd ten ruch na drodze? To uciekinierzy. Cały dzień tak idą przez Fontaine. Nawet trud no przejść przez płac. Nad skupiskiem budynków wznosiła się pokryta łupkiem wieża kościelna. Z tej odległości widzieli drogę, która odchodziła pod kątem prostym od drogi, którą szli. Droga główna była przepełniona, posu wał się po niej tłum cywilów ze ślimaczą prędkością. Wydawało się, że ludzie nie poruszają się wcale. Barnes zszedł z drogi. Ruszył ukosem przez pole we wschodnim kierunku. -- Nie wejdziemy do Fontaine? -- zapytał Pierre. -- Najpierw muszę przyjrzeć się kolumnie. Potem wstąpimy do wioski, żeby zdobyć trochę żywności. -- Nie dostaniemy nic. Sklepik jest pusty. Jego właściciel wyniósł się dwa dni temu. Był bardzo przestraszony, powiedział, że już naj wyższy czas, żeby uciekać. -- Przestraszył się Niemców? -- Nie. Mieszkańców wioski. Twierdził, że wkrótce ludzie zaczną sami brać to, czego potrzebują, bez zapłaty. Ktoś nazwał go złodzie jem, sam słyszałem. Inni próbowali go straszyć. Ta opowieść wzbudziła czujność Barnesa. Im prędzej się stąd wy niosą, tym lepiej. Przedtem jednak musi dokładniej przyjrzeć się dro gom. No tak, utkną w korku. Jeśli wszystkie drogi są tak zatłoczone, będą musieli jechać polami, a to zmniejszy ich prędkość i podwoi zu życie paliwa. Zbliżyli się do kolumny uciekinierów, która ciągnęła się jak okiem sięgnąć. Zatrzymali się kilka jardów od pobocza drogi i obserwowali idących. Droga była wypełniona skłębioną ludzką rzeką. Kilka samo chodów, dużo wiejskich wozów ciągniętych przez konie, wypełnio nych pościelą, materacami i kłębowiskiem sprzętów domowych. Na jednym z wozów zobaczył mosiężne łóżko, które lada chwila mogło spaść. Ale głównie drogę wypełniał tłum pieszych. Barnes nigdy przedtem nie widział tyłu cierpiących twarzy. Twarzy kobiet i mężczyzn u kresu wytrzymałości. Ludzie byli zmęczeni i zdesperowani. -- Nigdy się przez to nie przedrzemy -- stwierdził w końcu. -- Tam jest druga droga. -- Pierre wskazał na ogrodzenie za pola mi. -- Możemy jechać tamtą drogą. Odkąd Niemcy tu weszli, nie wi działem na niej żadnych uchodźców. 45 -- Wiesz, dokąd ona prowadzi? -- Oczywiście. Prowadzi do Arras. Mój wuj mi powiedział. Nigdy tam nie byłem. Przeszedłem tą drogą kilka mil; jest dość szeroka, żeby mógł przejechać po niej czołg. To, co mówił Pierre, pokrywało się z danymi z mapy, którą prze analizował Barnes. Jego myśli coraz bardziej kierowały się ku miastu Arras. Penn usłyszał dziś w biuletynie informacyjnym wiadomość, że w rejonie Arras szykuje się kontratak brytyjskich czołgów. Miasto Ar ras było jedynym oparciem aliantów przeciwko Niemcom. Spojrzał w prawo. Usłyszał nadjeżdżający samochód, który kla ksonem ogłaszał swoją obecność. Był to odkryty renault, zielony, czte roosobowy wóz, który wyglądem przypominał samochód wojskowy. Przez ułamek sekundy Barnes pomyślał, że mógłby za jego pomocą nawiązać kontakt z siłami alianckimi, ale zobaczył, że jedyną osobą w samochodzie była kobieta. Klakson odezwał się ponownie, potem jeszcze raz. Auto zatrzymało się na poboczu drogi, kilka jardów dalej. Barnes był przekonany, że kobieta była niespełna rozumu, a kiedy przy jrzał się jej z bliska, ogarnęło go uczucie bezradności i przeczucie naj gorszego. Dlaczego nikomu z idących nie zaproponowała podwiezie nia, przecież miała trzy wolne miejsca. -- Czy ona jest bez serca? -- Pardon? Niespodziewanie w tym momencie rozpoczął się niemiecki nalot. Spadł na nich bez żadnego ostrzeżenia, bezlitośnie, z jasnego nieba, wprost ze słońca. Nie mogli dostrzec wcześniej samolotów, ale Barnes miał dobry słuch. -- Na ziemię! Na ziemię! Wrzeszczał do ogłupiałego tłumu. Sam padł na trawę obok Pierre'a, kiedy pierwszy messerschmitt przeleciał nad kolumną, z hukiem siekąc serią pocisków. Tłum zamarł ze strachu. Ludzie byli tak przera żeni, że nawet nie próbowali się ukryć. Tuż przed sobą Barnes zobaczył starego mężczyznę, który odwrócił się w kierunku nadlatujących samolotów. Musiał dostać całą serię w piersi, zanim upadł wprost na stojący przed nim wózek. Kiedy pierwsza maszyna przeleciała, Barnes wyciągnął rewolwer i czekał na następny samolot. Kolejny messerschmitt nadleciał jeszcze szybciej, dokładnie nad tłum. Barnes widział głowę pilota, czarny krzyż na kadłubie i swastykę na ogonie. Wypalił trzy razy pod rząd, wiedząc, 46 że jest w tej walce bez szans. Jeśli nie trafi idealnie w zbiornik paliwa, to nie wyrządzi samolotowi żadnej krzywdy, ale musiał spróbować. Nadlatywała trzecia maszyna. Jej lot był tak niski, że niemal muskała głowy sparaliżowanych strachem łudzi. Barnes wystrzelił, brzydko klnąc. Zobaczył czwarty samolot. W tym momencie jakiś koń oszalał, zaczął tańczyć na drodze, ciągnąć za sobą wóz. Ludzie w popłochu rozpierzchli się na boki. Sześć samolotów zakończyło rzeź. Nad drogą zapadła cisza. Sły chać było tylko ciche, rozpaczliwe zawodzenie kobiet. Barnes wstał, podbiegł do stojącego renault i zacisnął zęby: kobieta w samochodzie dostała serię z broni maszynowej. Trudno było ją zidentyfikować. Była skrwawionym strzępem ludzkim. Silnik nadal pracował; pochylił się, żeby go wyłączyć. Musi pomóc tym ludziom, jeśli tylko potrafi. A potem Arras. * Czołg posuwał się z pełną prędkością na południe. Droga była pu sta, jak okiem sięgnąć. Rozciągała się przed nimi rozległa panorama belgijska. Pastwiska i nieliczne drzewa. Nie było gdzie się schronić w przypadku ataku. Stojąc w wieżyczce, Bames dokładnie obserwował teren: pusta droga przed nimi i za nimi. Po obu stronach pola, na których praco wały kobiety, nie zwracając uwagi na przejeżdżający brytyjski czołg. A nad tym wszystkim niebo, skąd mógł nadejść wróg bez żadnego ostrzeżenia. Penn zajmował stanowisko Davisa przy dziale. W prze dziale kierowcy-mechanika Reynolds trzymał w rękach stery. Jego głowa wystawała przez otwarty właz. Byli rozluźnieni. Byli w drodze. Barnes znowu nimi dowodził. Reynoldsowi wydawało się, że na świecie panuje porządek tak długo, jak długo dowodzi nimi Barnes. Tuż za wieżą usiadł Pierre. Przycupnął na zewnątrz na pokrywie silni ka. Przywykł już do kołysania kadłuba na każdym wyboju. Między Bamesem a Pennem doszło prawie do kłótni o tego chło paka. Początkowo Barnes zdecydowanie odmówił zabrania go. -- Potrzebujemy go do porozumiewania się z miejscową ludno ścią -- zaprotestował Penn. -- Zna teren, a my nie. Załóżmy, że znaj dziemy się blisko pola walki, a wtedy dokładne informacje bardzo się nam przydadzą. Nasze życie może od tego zależeć. Jedyną osobą, która dogada się z mieszkańcami, jest Pierre. Już nam wiele pomógł. Był z nami, kiedy byliśmy na tej opuszczonej farmie. W tym czasie nie47 miecka kolumna pancerna przejeżdżała przez Fontaine. Wtedy o tym nic nie wiedzieliśmy, ale gdyby go z nami złapano, zostałby rozstrze lany. No i dostarczył nam żywność. Dopiero ten argument przekonał Barnesa. Pozwolił Pierre'owi za brać się z nimi. Chciał go wysadzić w miejscu bardziej bezpiecznym niż Fontaine. Już prawie wyruszyli, kiedy nadbiegł Pierre, niosąc bo chenki francuskiego chleba i pełną torbę puszek. Miał nawet paczkę kawy. Nikt z nich nie próbował wypytywać go, gdzie zdobył jedzenie. Bądź co bądź była wojna. Teraz, kiedy czołg dawno opuścił Fontaine, Barnes rozważał różne kwestie. Było przyjemnie czuć promienie słońca, ale to z powodu słońca Luftwaffe dokonywała tak skutecznych nalotów. Często przysłaniał oczy wpatrując się w niebo w oczekiwaniu nadlatujących samolotów. Krajobraz dookoła zmienił się. Pojawiły się pagórki. Lustrował je bardzo dokładnie, żeby dostatecznie wcześnie zauważyć ukryte działo lub karabin. Jak dotąd napotkali tylko nieliczne wozy konne, które ustę powały im z drogi. Widząc czołg, woźnice przecierali oczy, jakby im nie wierząc. Barnes próbował znaleźć na mapie drogę, którą jechali, ale było to dość trudne. Na mapie była zaznaczona droga, która wiodła z Fontaine na południowy zachód i dalej w kierunku Arras. A ta dro ga, którą teraz jechali, nieznacznie skręcała w kierunku południowym. Nie mówiąc o swoim odkryciu, Barnes bacznie zwracał uwagę na punk ty odniesienia w terenie. Czekały ich kłopoty. Barnes czuł je przez skórę. Jechali z załadowa nym działem. Sierżant powiedział Pierre'owi, że w razie niebezpie czeństwa będzie musiał opuścić czołg i szukać innego schronienia. W miarę upływu czasu nie napotkali już wozów chłopskich. Barnes stawał się coraz bardziej niespokojny. Spotkanie z wrogiem było jedynie kwestią czasu i stawało się coraz bardziej prawdopo dobne. Gdyby to nastąpiło, musiałby podjąć błyskawiczną decyzję. Miał nadzieję, że sprosta takiemu zadaniu. Na ból, pieczenie i rwanie swojej rany nie zwracał uwagi. Przyzwyczaił się do tego. Zżył się z tym. Umysł miał świeży i był czujny. Wierzył, że jego reakcje są i będą prawidłowe. -- Zmniejszyć prędkość -- rozkazał. Zbliżali się do mostu osłoniętego z dwóch stron pagórkami się gającymi drogi. Nawet ze swej wysokiej wieżyczki obserwacyjnej 48 n ie widział drogi tuż za najbliższym pagórkiem. Uwagę jego przy ciągnęło wzgórze daleko przed nimi, jakieś kilkaset jardów. Nie spodo bał mu się most. Przygotował załogę do walki. Tak na wszelki wypa dek. -- Armata, cel: sto. Most przed nami. Głowa Penna w hełmofonie była nieruchoma, a oczy uparcie wpa trzone w okular, przez który widział wąski wycinek pejzażu, w środku którego tkwił most. Pokryty skórą uchwyt działa miał pod pachą tak, że najmniejszy ruch ramieniem automatycznie podnosił i obniżał lufę. Lewą ręką obejmował dźwignię przesuwu, podczas gdy prawą ściskał spust. Celownik był nastawiony na sam środek mostu. Odległość też była nastawiona. Był gotowy w ciągu kilku sekund. Rozkazy Barnesa wykonał błyskawicznie. Coś się stało. Wprost spoza pagórka wyłoniła się kryta ciężarówka. Jechała z dużą prędkością, wyjątkowo dużą. Zerejestrował w mgnieniu oka najdrobniejsze szczegóły, nawet żołnierza w baniastym hełmie roz partego na przednim siedzeniu. Niemiecka piechota zmotoryzowana. -- Niemiecka ciężarówka. Ognia! Lufa działa opadła nieco. Ciężarówka nadal zmierzała w ich kierun ku. Wiedząc, co za chwilę nastąpi, Barnes chwycił obramowanie włazu. Czołg zadrżał pod wpływem odrzutu. Pocisk wyleciał z gwizdem, zmie rzając na spotkanie przeciwnika. Trafił ciężarówkę tuż nad silnikiem, eksplodując z wielkim hukiem, rozrywając na kawałki metal, płótno, ciała. We wnętrzu wieży cuchnęło prochem. Barnes rozkazał Pierre'owi po nownie załadować działo. Czołg nadal jechał w kierunku mostu. Na przodzie Reynolds pa trzył na wysadzoną ciężarówkę z nie ukrywaną satysfakcją. O Boże! Była całkiem blisko nas! Ciężarówka była kompletnie zniszczona, ale siła wybuchu czasem płata różne figle. Ten pocisk wprawdzie starł na proch samochód, lecz kilku żołnierzy ocalało i teraz strzelali z pistoletów maszynowych w kierunku czołgu. Niektórzy przy upadku zgubili broń w trawie. Inni nie byli w stanie się ruszyć, nie rozumiejąc, co się stało. Barnes wy jrzał nad krawędź włazu. Widział wyskakujących z trawy i rozpierzcha jących się po polu Niemców. Rozproszenie utrudniało zabicie ich. W ciągu kilku sekund, jeśli byli dobrzy, mogli z łatwością otoczyć czołg. Barnes rozkazał. 49 4-PANCERNA -- Kierowca, na prawo, z dala od drogi, na prawo. Besa, besa na prawo. Dobrze. Ognia! Penn przeskoczył do karabinu Besa. Reynolds zjechał z drogi, miaż dżąc niski płot. Kierował się wprost na biegnących mężczyzn. Besa rozpoczęła serię. Grad pocisków spadł na żołnierzy, zatrzymując jed nego w pół oddechu, w pół kroku. Niemiec przewrócił się, drgając w konwulsjach; pistolet maszynowy wypadł mu z ręki. -- Besa, na lewo... Penn spokojnie wykonywał rozkazy Barnesa. Wieżyczka obracała się w żądanym kierunku, wyrzucając serie pocisków. Po trafieniu wy suniętego najdalej naprawo Niemca skierował lufę na biegnących w ich kierunku pięciu pozostałych, trafiając wszystkich w momencie, kiedy próbowali rozbiec się na boki. Skierował celownik w dół, na ziemię i dobił ich. W ciągu pół minuty bitwa była skończona. Barnes dał roz kaz powrotu na drogę. Zniszczona ciężarówka leżała przewrócona na bok. Koła obraca ły się jeszcze, spod maski wyzierały płomienie, z tyłu rozdarte płót no buchało ogniem. Po chwili wybuchł zbiornik z paliwem. Płomie nie wystrzeliły w górę. W jednej chwili spłonęła cała plandeka, od słaniając metalową konstrukcję. Zatrzymali czołg. Barnes czekał, aż ogień trochę przygaśnie. Mrużąc oczy, spoglądał w niebo, wypatru jąc samolotów. Było puste i spokojne. Na ziemi śmierć popsuła wspa niały, słoneczny dzień. Gdy płomienie opadły, Bames wydał rozkaz do marszu. Zniszczo na ciężarówka tarasowała przejazd. Jej wrak leżał dokładnie na środku drogi. Ostrożnie poprowadził czołg poboczem, obracając nim tak, że przednia część kadłuba była skierowana na wrak ciężarówki. -- Kierowca, powoli do przodu, trzymaj się krawędzi. Czołg sunął wolno, jego gąsienice uderzały o ciężarówkę. Krok po kroku przesunął wrak w kierunku zbocza tuż przy moście. Zbocze, jak się zorientował Barnes, opadało wprost do rzeki. Z wieży widział teraz drogę za wzgórzem. Była pusta wiele mil przed nimi. Ciężarówka była prawie na samej krawędzi zbocza, przesunięta tam przez manewrujący czołg, który pracował niczym wielki buldożer. Spod wraku wygramolił się żołnierz, machając pistoletem maszynowym. Je den Bóg wie, jak on zdołał przeżyć to wszystko, ale żył tylko kilka se kund dłużej niż jego kumple. Barnes wypalił do niego z rewolweru. W tym samym czasie odezwał się kaem czołgu. Niemiec stoczył się ze 50 zbocza. Kilka sekund po nim potoczyła się ciężarówka, lądując w rzece. Teraz była to już tylko kupa żelastwa. Czuć było swąd palonej gumy. Barnes wydał kolejne rozkazy. -- Naprzód przez most. Zatrzymać maszynę za mostem. Ześliznął się na ziemię i zawrócił na most. Wrócił na jego drugi koniec. Z daleka zobaczył Pierre' a, gramolącego się z rowu, do które go wskoczył w momencie eksplozji ciężarówki. Szedł teraz drogą. Barnes zsunął się ze zbocza. Z bliska obejrzał pole walki. Staczając się w dół, ciężarówka zgubiła po drodze swoich pasażerów, rozrzucając po zboczu martwe ciała z wyjątkiem jednego. Barnes podszedł do jęczącego Niemca. Były to jęki umierającego w potwornym bólu. Obie nogi miał urwane. Leżał na brzuchu, dolna część jego ciała była skrwawionym strzępem. Wydawało się, że ten człowiek gryzie ziemię. Było jasne, że w ciągu pół godziny skona. Ale byłoby to pół godziny nieludzkich męczarni. Chryste, pomyślał Bar nes, dlaczego nie masz litości? Zacisnął zęby. -- Ty biedny sukinsynu. Wymówił te słowa bardzo cicho w obawie, żeby tamten go nie sły szał, żeby nie próbował odwrócić głowy. Doczołgał się do niego, zaci skając zęby. Przystawił lufę do skroni umierającego i pociągnął za spust. Niemiec gwałtownie drgnął i znieruchomiał. Barnes rozluźnił szczęki. Wyprostował się i wyczuł, że nie jest sam. Obejrzał się. Penn i Pierre patrzyli na niego. -- Pierre! -- krzyknął Barnes. -- Chodź tu na chwilę. Chłopak szedł powoli, patrząc na swoje stopy. Nie spojrzał na cia ło. W górze, na moście stał Penn, przyglądając się im z kamienną twa rzą. Pierre dotarł do Barnesa i podniósł wzrok. Jego twarz nie wyraża ła niczego. -- Pierre, dobrze się przyjrzyj -- powiedział. -- Tak wygląda woj na, do której ty się rwiesz. Nie martw się, kiedy nadejdzie twój czas, powołają cię. Założę się, że wojna potrwa dostatecznie długo i że je szcze się na niej nawalczysz, ale nie myśl, że to będzie zabawa. -- Oczy Pierre'a spokojnie wodziły po martwych ciałach. Twarz nadal pozbawiona była wszelkich emocji. Stał wyprostowany. -- Dobrze się przyjrzyj -- kontynuował Barnes, patrząc mu w oczy. -- To są te su kinsyny, które strzelają do kobiet i dzieci. -- Czy mogę odejść? -- spytał zimno Pierre. Celowo omijał sło wo ,,sierżancie". 51 -- Tak, idź do czołgu i zaczekaj tam z szeregowym Reynoldsem. Penn, zejdź do mnie! Poczekał, aż Pierre zniknął za mostem. Penn zszedł do niego. Jego oczy błyszczały, a głos zabrzmiał ostro. -- Nie mogłeś mu tego zaoszczędzić? -- Mam swoje powody, a teraz znajdź dwa sprawne pistolety ma szynowe i jak najwięcej zapasowych magazynków. Mogą się przy dać. Barnes policzył ciała. Jak się zorientował, ciężarówka wiozła dwu dziestu żołnierzy, licząc tych, którzy leżeli na polu po drugiej stronie drogi. Chciał odszukać rzeczy oficera, który najprawdopodobniej je chał w szoferce, ale było to nierealne. Zajęłoby za dużo czasu. Wrócił do mężczyzny bez nóg, wyciągnął jego wojskowe doku menty. Gustaw Freisler, 75 regiment. Miał nadzieję, że dobrze zrozu miał długie niemieckie słowo oznaczające nazwę jednostki. Przyda się przy rozpoznaniu, kiedy dotrą do sił alianckich. Włożył książeczkę do kieszeni. Chciał jak najszybciej przesłać przez Czerwony Krzyż za wiadomienie o jego śmierci do Niemiec, do jego rodziny. Wrócili do czołgu. Barnes wyjaśnił Reynoldsowi i Pennowi, jak działa niemiecka broń. Poćwiczyli trochę przy wyjętych magazynkach. Pierre siedział na pokrywie silnika i wpatrywał się w niebo. Nie zwra cał najmniejszej uwagi na Barnesa. Penn wypróbowywał pistolet, nie mówiąc ani słowa. Wspiął się do czołgu z kamienną twarzą. Reynolds nie wyczuwał zimnej atmosfery. Wrócił do swego przedziału i powiedział z uznaniem: -- Dobry, stary Penn, on naprawdę umie obsługiwać tę armatę. Dobra robota. W tej ciężarówce było ich dwudziestu. Dobry, stary Penn. Reynolds miał zupełną rację. Gdyby nie rozwalił tej ciężarówki za pierwszym strzałem, niemiecki oficer sprawdzałby te raz ich dokumenty. Umysł Barnesa był już zaprzątnięty czymś innym. Co jeszcze ich czeka? Przetarł oczy, spojrzał w wieczorne niebo. Instynk townie przeczuwał, że najbliższa noc nie będzie spokojna. Decyzja Barnesa o pozostaniu na noc w pobliżu rzeki nie była po zbawiona pewnego ryzyka. Spędzili pełen napięcia wieczór. Nerwy puszczały. Penn i Reynolds od czterech dni nie spali. Spędzali noce na war cie, w czasie gdy Barnes leżał nieprzytomny. Byli bliscy fizycznego wyczerpania. Czynnikiem, który najbardziej 52 osłabiał ich kondycję, była świadomość, że stale znajdują się na tylach wroga i że w każdej chwili mogą zetknąć się z przeważającymi siłami niemieckimi, które rozniosą ich w ciągu kilku minut. Barnes najbar dziej obawiał się spotkania z czołem kolumny pancernej. Wzrastające napięcie dało się odczuć na różne sposoby. Zepsuł się silnik. Stracili dwie godziny na naprawę. Pierre zszedł z pokrywy, żeby umożliwić im dojście do silnika. Usiadł na trawie na poboczu, nie odzy wając się ani słowem. Barnes podejrzewał, że nawet Penn nie był już taki chętny, żeby zabrać ze sobą Belga, ale nie mógł się upewnić. Ka pral ciągle milczał. Reynolds zawzięcie pracował przy silniku, nie za uważając niczego niezwykłego. No, ale Reynolds nigdy nie był zbyt nio spostrzegawczy. W końcu znaleźli przyczynę awarii i usunęli ją, napili się wody i ruszyli, odbijając od drogi, żeby ominąć miasto. To posunięcie wywołało spór z Pennem. -- Dlaczego nie zaryzykujemy? Mamy przecież ze sobą Pierre'a, więc ktoś z nas mógłby pójść z nim na zwiady. -- Może będziemy musieli zrobić to później, ale jeszcze nie te raz -- odpowiedział stanowczo Barnes. -- Chciałbym wiedzieć, gdzie dokładnie się znajdujemy. -- Czy mapa nic nie mówi? Silnik został naprawiony. Reynolds sprawdzał go jeszcze przed uruchomieniem. Barnes i Penn spacerowali po polu. -- Nie, Penn, musimy ominąć tę miejscowość podobnie jak po przednią. Z miejsca, w którym teraz stali, było widać miasto. Wysoka wieża kościelna, kilka kominów fabrycznych, długa linia zabudowań. Wyso ko w górze formacja sztukasów przecięła niebo, kierując się na pół nocny zachód. Od czasu wyjazdu z Fontaine musieli zatrzymać się czte ry razy z powodu samolotów. Zirytowany Penn nalegał. -- Co jest z tą drogą? Czy nie jedziemy drogą z Fontaine... -- Penn, droga, którą jedziemy, nie pokrywa się z drogą, o której myślimy. Zamiast na południowy zachód od pewnego czasu zbaczamy coraz bardziej na południe. -- Może kompas nie funkcjonuje prawidłowo. Przy takiej kupie żelastwa zdarzają się czasem anomalie. -- Uważasz, że mogliśmy przez przypadek wjechać na zupełnie inną drogę, robiąc jeden z objazdów? Sądzę, że w tym wszystkim jest coś cholernie podejrzanego. Zatem -- mówił z podnieceniem -- nie 53 pojedziemy przez żadne miasto. Ominiemy je bez względu na to, gdzie jesteśmy. Lepiej ruszajmy. Zmierzchało, kiedy Barnes zobaczył kolejny most. Była to wiel ka, szeroka, kamienna konstrukcja z dwoma pasmami ruchu. Znaj dowali się teraz w otwartym polu o milę od jakichkolwiek zabudo wań. Za pół godziny nie będą mogli jechać bez używania reflekto rów, a tego Barnes pragnął uniknąć za wszelką cenę. Po prawej stro nie zauważył kępę drzew. Zatrzymał czołg i poszedł z Pennem na rekonesans. -- To dobre miejsce dla nas -- zasugerował Penn. -- Między tymi drzewami moglibyśmy zaparkować Berta. Kępa stanowiła marne schronienie. Młode drzewa o bardzo cien kich pniach rosły rzadko. Gdyby ustawić w nich Berta, to i tak pozo stawałby widoczny od strony drogi, a właśnie drogą mogło nadejść niebezpieczeństwo. Penn jednak upierał się przy swoim. -- To jest idealne miejsce na noc. -- Nie, Penn. Każdy pojazd nadjeżdżający od strony mostu dokła dnie nas oświetli. Do tej pory mieliśmy dużo szczęścia. Niemiecka in wazja dość dobrze oczyściła tę drogę, ale to nie znaczy, że Szwaby nie wyślą tędy żadnych wojsk. Musimy znaleźć inne miejsce. Może pod mostem? -- Pod mostem? Barnes nie słyszał jego pytania. Zawrócił w kierunku drogi. Zsu nął się w dół po zboczu tuż przy moście. Musiał sobie torować drogę przez gęste jeżyny. Tak, pod kamiennym mostem było dość miejsca między filarami, ale jak głęboka była w tym miejscu rzeka? Bert mógł bez problemu zanurzyć się na głębokość trzech stóp pod warunkiem, że klapa uszczelniająca była zsunięta na tylne wywietrzni ki. Pod mostem woda miała głębokość około stopy; dzięki Bogu, że nie padało przynajmniej od dwóch tygodni. Szczęście im sprzyjało. Dno rzeki było kamieniste. Między kamieniami leżał żwir. Wzdłuż brzegu rzeki biegła ścieżka w połowie zarośnięta ziel skiem i trawą. Mogłoby to być dogodne miejsce na nocleg dla nich i co ważne -- w pobliżu czołgu. Popatrzył w górę na łuk mostu. Oce nił, że jest dość miejsca, aby zmieścił się czołg, którego wysokość wynosiła około ośmiu stóp. A teraz długość czołgu. Przeszedł wzdłuż ścieżki obok mostu, zmierzył odległość. Dwadzieścia sześć stóp. Całkowita długość Berta wynosiła osiemnaście stóp, mógł więc swo54 dnie ukryć go pod mostem. Jedyny problem tkwił w tym, jak sproadzić Berta w dół. Zbocze miało przynajmniej dwanaście stóp wyokości i było bardzo stromo nachylone. I na dodatek porośnięte gą szczem jeżyn. Wrócił do czołgu i wydał odpowiednie rozkazy. Pierre nadal sie dział na poboczu drogi. Barnes przeprowadził Berta przez pole z dala od mostu. Zrobił to celowo, żeby nie pozostawić żadnych śladów, które na pewno byłyby widoczne, gdyby zjechali w dół tuż przy wjeździe na most. Jeszcze raz sprawdził głębokość rzeki. Wrócił do czołgu, rozkazał Reynoldsowi zapalić przednie reflektory. To mogło ich zdradzić, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że bez światła nie dałby rady. Gą sienice zaczęły zsuwać się po poboczu, miażdżąc poszycie. Środek cięż kości Berta przesuwał się to do przodu, to do tyłu. Czołg gniótł krzewy jeżyn, wreszcie z chlupotem wjechał do rzeki. Skręcił ostro, kiedy Rey nolds zatrzymał prawą gąsienicę. Szybkie ruchy lewej spowodowały, że kadłub gwałtownym rzutem obrócił się pod kątem dziewięćdziesię ciu stopni w stosunku do biegu rzeki. Kiedy Barnes oświetlił latarką pojazd, zauważył, że woda pokrywała gąsienicę zaledwie na wysokość stopy. Reynolds kierował czołgiem doskonale pomimo niecodziennych warunków. Wóz zbliżył się do mostu w odległości kilku stóp od każde go z brzegów. Poruszał się pewnie po twardym dnie. W końcu zatrzy mał się pod łukiem. Wewnątrz Penn przysłuchiwał się chlupotaniu wody obmywającej gąsienice. -- A teraz -- odezwał się Barnes -- pora na kolację. Penn, ty prze jmujesz wartę na moście, a Reynolds niech przygotuje jedzenie. Zwol nię cię, jak tylko będzie gotowe. Zastanawiam się, co się stało z Pierre 'em? Dotarł do ścieżki, wspiął się na nabrzeże i usłyszał kroki Pierre'a nadchodzącego od strony górnego biegu rzeki. Chłopak niósł coś w rękach. Barnes zapalił latarkę i zobaczył ogromną rybę. -- Złapałem ją tam, wyżej; będzie wspaniała kolacja. Jest ich tam więcej. Starczy dla wszystkich. Penn zatrzymał się przy nich. -- Doskonały pomysł. Już mi leci ślina. Szkoda, że nie mamy frytek. -- Zostawcie to mnie! -- Reynolds wziął rybę z rąk chłopaka. Barnes przypomniał sobie, że Reynolds w cywilu był właścicielem sklepu rybnego. -- Zacznę ją czyścić, jak będę miał wrzątek. 55 -- Chcecie na kolację surową rybę? -- spytał szeptem Barnes. -- Surową? -- zaprotestował Penn. -- Możemy ją upiec raz-dwa. -- Dziś w nocy nie będzie żadnego ogniska. Jest ciepły wieczór, powietrze jest czyste i nieruchome, zapach jedzenia mógłby pozosta wać pod mostem przez wiele godzin. Takiego ryzyka nie mogę podjąć. Będziemy musieli zadowolić się herbatą i wołowiną z puszki. Mamy także francuski chleb, który przyniósł Pierre. -- Na Boga! -- wybuchnął Penn. | I -- Powinieneś już być na moście i pilnować -- odpowiedział Bar-f nes spokojnie. -- Przepraszam. -- Penn odwrócił się i wspiął na nasyp. | f Reynolds nie odezwał się. Barnes czekał na reakcję młodego Bel-! ga. Pierre odchylił się, zamachnął i wrzucił rybę do rzeki. Usiadł naf ścieżce, nie patrząc na Barnesa. Reynolds pod sklepieniem mostu przygotowywał kolację. Rozpa kował maszynkę spirytusową, włożył tabletki metaldehydu, zapalił i przykrył płomień metalową przykrywką. Wszystko to zrobił w zupełnej ciszy. Poszedł w górę rzeki nabrać wody do kociołka. Nie było go dobre parę minut. Barnes domyślił się, że poszedł do miejsca, gdzie Pierre zła pał rybę. Piecyk nie figurował w oficjalnym spisie, podobnie jak wiele innych rzeczy, które mieli ze sobą. Nie przewidywał ich regulamin. Na przykład scyzoryki. Barnes już dawno postanowił, że jego czołg musi funkcjonować w każdych warunkach. Jeśli zdarzy się sytuacja, że zostaną odcięci od normalnych dostaw, poradzą sobie. Ale nawet w najśmielszych wyo brażeniach nie przewidywał sytuacji, w jakiej się teraz znaleźli. Na tyłach wroga, całkowicie odcięci od swojego wojska. Podjąłem dobrą decyzję, pomyślał o reakcji Penna. Obserwował jednocześnie powolne ruchy Reynoldsa podczas przygotowywania kolacji. Ci dwaj nie przespali więcej niż cztery godziny w ciągu nocy, odkąd zatrzyma li się w Fontaine. A dzisiaj nie byli w dobrej formie. Zanim porządnie nie wypoczną, trzeba unikać wroga. Najlepsza rzecz, jaką można teraz zrobić, to powstrzymać nerwy na wodzy. Modlił się, aby ta noc prze biegła spokojnie. Poszedł na most, by zwolnić Penna. Pierre, Penn i Reynolds zbyt zmęczeni, żeby rozmawiać, zjedli kolację w milczeniu przy migoczącym świetle kuchenki spirytusowej, I siedząc na ścieżce pod mostem. Było już zupełnie ciemno. Przy jasno- | niebieskim płomyku wyglądali przerażająco. Penn klepnął się ręką 56 j szyję zaklął. Było już po dziesiątej. Powietrze nadal było bardzo race, komary cięły. Słyszał bzyczenie tuż przy uchu. Komar nie zrenował. Pennyzjadł szybko kolację i poszedł zmienić Barnesa, który trzymał wartę. Teraz, gdy już się przyzwyczaił, czuł się bezpieczny pod sklepie niem mostu. Przypominało mu to piknik w jaskini, coś, co bardzo lubił jako chłopiec. Trzeba zmienić opatrunek Barnesowi, nie można o tym zapomnieć. Najlepiej byłoby, gdyby sierżant pierwszy objął wartę dzi siejszej nocy. Może to poprawi atmosferę. Pół godziny później zmienił opatrunek dowódcy i poszedł na most zająć stanowisko. Barnes siedział na ścieżce. Reynolds pomógł mu założyć kurtkę. Sierżant był wdzięczny za nowy opatrunek i czuł się znacznie lepiej, chociaż był potwornie zmęczony. Spojrzał kątem oka na Pierre' a. Wiedział, że chłopak obserwuje go od dłuższej chwili. -- Może jutro nadarzy się odpowiednia okazja, żeby cię zakotwi czyć w bezpiecznym miejscu -- powiedział. -- Pan o tym zadecyduje. -- Tak, oczywiście. Lepiej prześpij się. Czeka nas jutro długi dzień. -- Czy mogę pełnić wartę, sierżancie? -- Zobaczymy. Przestań gadać i połóż się. Pięć minut później Pierre leżał wyciągnięty na ścieżce z głową opartą o ścianę mostu i przykryty wojskowym kocem. Reynolds skoń czył zmywanie w rzece i sadowił się na brzegu z drugiej strony Berta. Zwykle miał kłopoty z zasypianiem. Owinął się szczelnie kocem w obawie, żeby we śnie nie zsunął mu się do wody. Zaledwie ułożył się wygodnie, zapadł w głęboki sen. Słychać było jego donośne chra panie. Barnes czuł się wyczerpany, ale nie śpiący. Była jedenasta, za dwie godziny miał przejąć wartę od Penna, a później przekazać ją Reynold sowi. Jego umysł pracował na wysokich obrotach. Najważniejszą rze czą teraz było przedarcie się do swoich bez straty czołgu i załogi. Ale jak to zrobić? Zanim rozwiązał ten problem, zapadł w niespokojny sen. Jedna mała cząstka jego umysłu nadal czuwała. Rozdział trzeci « ·V Piątek, 24 maja -- Sierżancie, obudź się, obudź się! Barnes natychmiast otworzył oczy, mrużąc je. Jego ręka automa tycznie sięgnęła w kierunku rewolweru ukrytego pod kocem. -- Co się stało, Penn? -- Chodź na most, mamy towarzystwo. Barnes spał w butach. Podniósł się i usiadł. Patrzył na Penna, który świecił latarką, przysłaniając ręką źródło światła. Po chwili zgasił ją. Barnes wstał i nieomal wpadł do rzeki. Pierre nadal leżał w takiej po zycji, w jakiej zasnął, z jedną ręką wysuniętą daleko poza koc. Z drugiego brzegu rzeki dobiegał odgłos głębokiego chrapania. Rey nolds wykorzystywał każdą wolną chwilę na sen. Barnes, idąc za Pennem, wspinał się na nasyp. Fosforyzujące wska zówki zegarka, który pożyczył od Penna, pokazywały godzinę 1.30. Jeszcze dwie i pół godziny do świtu. I tak Penn pozwolił mu spać pół godziny dłużej. Zatrzymał się na chwilę. Przeszedł go dreszcz. Księżyc świecił ja sno i w jego łagodnej poświacie dostrzegł zbliżający się od południa sznur świateł. W głębokiej ciszy usłyszał wyraźnie warkot wielu silni ków. Starał się je policzyć, ale przestał, kiedy dojechał do dwudziestu, a był to mały ułamek sekundy tego, co nadciągało. -- Penn, natychmiast obudź Reynoldsa, ale po cichu. Każ mu za łożyć te cholerne buciska. -- A co z Pierre'em? -- Pod żadnym pozorem nie budź go. 58 Barnes stał i czekał, trzęsąc się z zimna. Światła były teraz znacze bliżej, a warkot silników coraz głośniejszy. To nie pochód ucieki:erów zbliżał się do mostu; wywnioskował to z regularnych odstęów między pojazdami. Odległości były na tyle duże, że pozwalały swobodnie poruszać się kolumnie ze stałą prędkością około dwudzie stu mil na godzinę. Przechylił głowę na bok, nasłuchując uważnie, ale nie słyszał war kotu samolotów. Stojąc na moście, słyszał delikatny plusk wody, która obmywała brzegi i gąsienice Berta. Szum wody coraz bardziej zagłu szały dźwięki silników zbliżających się pojazdów. Był pewien, że to kolumna wojsk o dużej sile. Brytyjczycy, Francuzi czy Niemcy? Od odpowiedzi na to pytanie może zależeć ich życie. Kilka minut później, mając u boku Penna, nadal wytężał słuch. Nie, nie mylił się. Wśród szumu silników samochodowych wyłowił inny znajomy odgłos, jednostajny chrzęst gąsienic czołgów. Zszedł na dół, do rzeki. Po omacku odnajdując drogę, dotarł do czołgu i zapalił latarkę. Reynolds już wstał i czekał na niego. Pierre właśnie zawiązywał sznurowadła. Chłopak wpatrywał się w Reynoldsa trzymającego rewolwer. -- Już niedługo będą przejeżdżali przez most -- wyrzucił z siebie Barnes. -- To może być kolumna pancerna Cokolwiek się stanie, wy dwaj macie tu stać i czekać, aż wrócę. Rozumiesz, Reynolds? Spojrzał znacząco na kierowcę. Wdrapał się z powrotem do Pen na, który czekał na północnym końcu mostu. Zobaczył go w momencie, gdy tamten zszedł pośpiesznie z drogi i zniknął za barierką. Barnes zaplątał się w gąszczu krzewów. Po kilku sekundach usły szał odgłos motocykla. Na moście na chwilę rozbłysły światła, zato czyły łuk i zniknęły, kierując się na północ. Światła drugiego patrolu na mgnienie oka oświetliły ten pierwszy. Barnes dostrzegł w bocznej przyczepie sylwetkę siedzącego żołnierza w obszernym hełmie, z przewieszonym przez ramię pistoletem maszynowym. To był Nie miec, o Chryste! Drugi patrol, zamiast jechać za pierwszym, zwolnił, zjechał z drogi, omiatając światłami kępę, w której ukrył się Barnes, i zatrzymał się, nie wyłączając silnika. Żołnierz wysiadł z przyczepki. Motocykl odje chał, pozostawiając wartownika na moście. Barnes leżał nieruchomo, czuł, że żołnierz spoglądał w jego stronę. Strumieniem światła dużej 59 latarki badał brzegi rzeki. Dobrze, że zjechali dalej nasypem, a nie tuż przy samym moście. Wartownik przeszedł na koniec mostu. Barnes słyszał jego kroki. Latarka zapaliła się ponownie, skierowana tym razem na nadbrzeże. Ten Niemiec miał nosa, wyczuł instynktownie trasę ich zjazdu na dół między jeżynami. Barnes zacisnął mocno zęby. Dokładny sukinsyn. Zamierzał zajrzeć pod most. Nie robiąc hałasu, Barnes położył rękę na biodrze, chwycił ręko jeść noża i wyciągnął go. Odgłos nadjeżdżających pojazdów stawał się coraz głośniejszy. Chyba zabraknie mu czasu na zejście pod most. Le żał nieruchomo, nasłuchując kroków wartownika schodzącego w dół. Modlił się, aby Penn nie otworzył ognia. Niemiec ominął Barnesa w odległości zaledwie kilku stóp, przydeptując trawę. Barnes podniósł się i przeszedł pod ścianę mostu; jego kroki tłumił chrzęst i szuranie stóp wartownika. Wyciągnął rękę, wyczuł mur. Szedł za Niemcem, dotykając lewą ręką muru, prawą trzymając nóż. Musiał wykończyć go jednym pchnięciem. Widział wyraźnie jego sylwetkę. W każdej chwi li żołnierz mógł oświetlić ukrytego Berta. Gdyby dostrzegł angielski czołg, miałoby to dla nich nieobliczalne skutki. Barnes niepostrzeżenie zsunął się w dół, do brzegu. Nastąpiła stra szna chwila: pośliznął się na pięcie i nieomal wpadł do rzeki, machając przy tym nożem w powietrzu, aie odzyskał równowagę. Niemiec był jakieś cztery stopy przed nim. Od strony mostu narastał warkot silni ków. Musiał podejść do wartownika jeszcze bliżej. W tym momencie Niemiec skierował światło w bok, jego strumień oświetlił kadłub ukry tego czołgu. Barnes rzucił się do przodu, trzymając wysoko uniesiony nóż. Dopadł wroga w ułamku sekundy. Nóż dosięgnął pleców zwiadowcy, z łatwością przebijając płaszcz i wbijając się w ciało. Upadli obaj. Wartownik zadrżał tylko raz. Latarka plusnęła w wodę. Barnes upadł i uderzył głową w hełm Niemca. Na chwilę go za mroczyło, ale wstał szybko. Próbował wyciągnąć nóż, ale nie zdołał. Spod sklepienia mostu wynurzył się Penn. -- Chciałem go zastrzelić. -- Tego się obawiałem. Tu, trzymaj. -- Dał mu swoją zapaloną latarkę. Zdjął wartownikowi hełm, mocując się z nim trochę. Podał go Pennowi. -- Załóż to. Któryś z nas musi udawać wartownika. Wiedzą, 60 · tu jest- Ja jestem za niski. Ty musisz zostać ochotnikiem. Weź pistol t maszynowy, chłopcze. -- Rozpiął płaszcz żołnierza i przewrócił go brzuch. Dźwięk nadjeżdżającego pojazdu wypełnił ciszę. -- Rey nolds, zostań tutaj z Pierre'em. Wartownik leżał na brzuchu. Obaj z Pennem złapali za rękawy pła szcza, usiłując oswobodzić je z bezwładnych rąk. -- Nóż -- powiedział Penn. -- Nie możemy... -- Możemy. Stój tyłem do rzeki, nie zobaczą śladu noża. Rękawy były już wolne. Barnes trzymając mocno za płaszcz, szarp nął gwałtownie, wydzierając kawał materiału wokół rękojeści tkwią cego w plecach noża. Pomógł Pennowi się ubrać. -- A teraz chodź za mną, ale trzymaj się w ukryciu, dopóki ci nie powiem. Może już być za późno! Wdrapując się nasypem w górę, kaleczył ręce i twarz o kolce je żyn. Dotarł w końcu na most i spojrzał ponad jezdnię. Pierwszy pojazd był niebezpiecznie blisko, ale jego światła nie dosięgły jeszcze mostu. Słyszał donośny warkot. To czołgi. -- Penn, już czas! Uważaj! Górny guzik masz odpięty! Przejdź na tamtą stronę! Trzymaj pistolet na piersi. Wszystko, co masz robić, to stać tak, żeby cię dobrze widzieli. Idź już! -- Klepnął go w plecy. Penn przeszedł przez most i zajął pozycję. Barnes po raz ostatni rzucił okiem na zbliżające się światła. Zsunął się szybko w dół. Wy czuwał drogę, rękami wodząc po murze. Zszedł prosto do rzeki i wydobył z wody latarkę wartownika, która jeszcze się paliła. Zgasił ją i wrzucił pod most. Wrócił na brzeg. A teraz najtrudniejsza część zadania. Chwycił wartownika za nogi w kostkach. Zaczerpnął powietrza i zaczął ciągnąć go w kierunku mo stu. Zastanawiał się, czy podoła. Ciało ważyło o dobre kilka kilogra mów więcej niż on sam. Wyglądało to trochę jak holowanie bawołu, ale cal po calu przeciągnął je i ukrył pod mostem. Odpoczął. Wychylił się i wrzucił ciało do wody. Utknęło między brzegiem a prawą gąsieni cą Berta. Wstał, poczuł, że trzęsą mu się nogi i pot spływa po plecach. Wpadł na kogoś... Pierre, jego głos był przyduszony. -- Chyba będę chory, Reynolds mnie zaatakował. -- Tak, przyłożyłem mu trochę, bo miał ochotę odgrywać bohate ra. Chciał wam pomóc. Sam się o to prosił. -- Już w porządku. -- Usiądź, Pierre. Lepiej zostań tu na dole. -- Barnes popchnął 61 go. -- Jeśli wydasz z siebie jakikolwiek dźwięk, Reynolds z pewnością cię zabije. Zamilkł. Oparł się o mur. Kolejny pojazd przejeżdżał nad jego g}0. wą. Brzegiem rzeki przemknęły podwójne światła, a następnie omio. tły kępę drzew na polu. Odjechał. Pojazd skierował się na północ. W ciągu paru chwil ponad ich głowami przejechało wiele ciężkich po jazdów. Jak dużo -- nie wiedział. Chcąc się upewnić, że Pierre dobrze zrozumiał jego słowa, Barnes delikatnie dotknął lufą jego skroni, zniżając głos do szeptu: -- Bądź cicho, chłopcze, o nic nie musisz się martwić. Kolejne cztery pojazdy przejechały nad ich głowami. Teraz usły szeli zupełnie inny dźwięk, jednostajny klekot gąsienic. Most drżał, kiedy toczyły się po nim z niewielką prędkością. Jakieś dwanaście stóp nad nimi przejeżdżał niemiecki czołg. Zanim ucichł jego łoskot, sły chać było następny. Barnes pomyślał o Pennie. Musiał czuć się okrop nie na moście. Penn stał jak skamieniały. Strach nim zawładnął, że stracił poczu cie rzeczywistości. Właśnie gdy zajął swoją pozycję, pierwszy pojazd pojawił się i jasno oświetlił jego twarz. Potem przemknął przez most i zniknął za zakrętem, kierując się na Fontaine. Samochód opancerzo ny. Penn stał w miejscu, w którym most lekko skręcał. Do nadjeżdża jących pojazdów zwrócony był profilem. Twarz miał ukrytą pod nasu niętym wielkim hełmem. Postać ubrana w płaszcz polowy i uzbrojona w pistolet maszynowy nie wzbudzała podejrzeń. Broń trzymał skiero waną lufą w ziemię. Przejechał następny opancerzony wóz. Penn rozpoczął liczenie. Barnes na pewno będzie chciał znać wielkość kolumny. Najważniejsze było to, że zakładał, iż w ogóle będzie jakieś ,,potem". Kapral zdawał sobie sprawę, że wystarczyłoby, aby tylko jeden samochód zatrzymał się i zagadnął go, a byłoby już po nich. Minęły go cztery następne opan cerzone wozy. Penn przeraził się jeszcze bardziej, słysząc znajomy ło skot. Nadjeżdżały czołgi, w wieżyczkach będą stali dowódcy, a oni będą mieli dość czasu, żeby dokładnie mu się przyjrzeć. Zastygł w bezruchu, a jego ręce zacisnęły się mocno na kolbie pi stoletu. Lufa zaczęła drżeć. Szybko zluzował uchwyt. Kiedy pierwszy czołg wjechał na most, zaczął się modlić. Oczy wbił w mur po prze62 Cl S 1 ei stronie. Kiedy czołg zrównał się z nim, oczy nadal miał na tym vm poziomie, czyli na dolnej części wieży. Czołg przejechał nikając za zakrętem, nabierał prędkości. Penn wypuścił powietrze DIUC Bał się przedtem głębiej odetchnąć. Myślał o tym, ile jeszcze będzie w stanie znieść. Słychać było kolejny czołg... W momentach niebezpieczeństwa Penn nauczył się pewnego umy słowego ćwiczenia, które sam nazwał ,,umieszczaniem umysłu w lodówce". Prowadziło ono do zupełnego wyłączenia emocji, do za blokowania wszystkich normalnych reakcji, a umysł koncentrował się na jednej czynności. W przypadku Penna było to liczenie. Naliczył dwadzieścia ciężkich czołgów. Zauważył, że żaden z dowódców nie poświęcił mu jednego spojrzenia. Kiedy przejeżdżali most, najważ niejszą rzeczą było prawidłowe skręcenie i wyprowadzenie czołgu na drogę. Cóż znaczył dla nich jakiś wartownik? Był elementem kraj obrazu i niczym więcej. Penn osiągnął taki etap, że witał z ulgą nadejście kolejnego czoł gu. Uważał, że bardziej niebezpieczna była dla niego piechota zmo toryzowana. Kiedy nadjechała pierwsza ciężarówka, przeżył lekki szok. Przypomniała mu tamtą ciężarówkę, którą rozwalił dziś z działa. Kiedy jej światła minęły go, dokładnie to sobie uświadomił. Cięża rówka jechała wolno, spod krawędzi swojego hełmu widział siedzą cego przy kierownicy oficera. Oficer spojrzał w bok na Penna i... samochód wolno minął go. Penn rzucił okiem na odkryty tył cięża rówki, na którym siedzieli Niemcy w hełmach, trzymając w rękach broń. Morze bladych twarzy wpatrywało się w niego. Po chwili cię żarówka zwolniła, prawie zatrzymując się. Na Boga, jedź, jedź, jedź! -- modlił się. Kierowca dodał gazu i samochód zniknął za za krętem. Ręce mu się spociły, miał trudności z utrzymaniem broni. Liczył, ciągle liczył. Nic teraz nie jest ważne, tylko to liczenie. Wy tarł dłonie w płaszcz. Następna ciężarówka. To samo nieznaczne spoj rzenie oficera w szoferce i morze gapiących się twarzy zwykłych żoł nierzy. Już dłużej nie był w stanie tego znieść. Był u kresu. Chociaż jeden czołg teraz dla odmiany! Prawie chichotał na tę myśl. Ta reak cja zastanowiła go. Czy to ogromne napięcie miało go przyprawić o obłęd? No, uwaga, następna ciężarówka. Kiedy pojazd zniknął, Penn usłyszał zza balustrady głos Barnesa: 63 -- Dobrze! Trzymaj tak dalej, Penn! Robisz to cholernie doskonali Słowa dowódcy dodały mu otuchy. Nie czuł się już taki samotny kiedy tak stał oko w oko z wrogiem. Tam na dole też wcale nie jest wesoło, a może nawet gorzej. Wrócił do liczenia. Pół godziny później jego nerwy trochę się uspokoiły. A potem na przemian to dygotał, to znów się opanowywał. W końcu nastąpiło naj gorsze, a sądził, że już prawie po wszystkim. Czy ludzka wytrzyma łość ma granice? Kolejna ciężarówka zbliżała się do mostu. Jasne światła oświetliły jego twarz. Przejechała mostem, mijając go wolno. Najpierw kabiną a w niej kierowcy i oficer. Później mignął tył wypełniony wieloma twa rzami. Zaczęła zjeżdżać z mostu. Nagle silnik zaczął się dławić. Po jazd zwolnił, strzelał, kaszlał, ale jeszcze jechał. Penn słyszał, jak kierowca próbuje zmusić maszynę do pracy. Raz mu się to nawet udało. Silnik tylko przez chwilę pracował równo. Motor znów zaczął okropnie rzęzić i ciężarówka zjechała na pobo cze. Jej światła skierowane były dokładnie na kępę drzew. Drgnęła, ale po chwili utknęła w polu na dobre. Sparaliżował go strach. Wi dział, jak z tyłu ciężarówki wyskoczyli żołnierze i rozpierzchli się po polu. Oficer i żołnierz, chyba kierowca, podnieśli maskę i przyglądali się silnikowi. Wartownik, którego zabił Barnes, musiał mieć jakichś kumpli w tej dywizji. Mógł to być nawet któryś spośród żołnierzy z tej ciężarówki. Jak długo to jeszcze potrwa? Czy któryś podejdzie do niego? Nawet w obliczu tego nowego niebezpieczeństwa Penn wiedział, co się działo wokół niego. Właśnie nadjechał następny samochód. Każdy pojazd podlega tym samym rozkazom, nawet w przypadku awa rii, pozostałe muszą natychmiast opuścić most za wszelką cenę. Co kolwiek się stanie, nie wolno opóźniać pochodu całej kolumny, a ta uszkodzona ciężarówka może tu tkwić do rana. -- Penn! -- szepnął Barnes. -- Wiem, co się stało. Tylko spokoj nie. Może uda im się uruchomić silnik i odjadą. Załamał się, kiedy kolejny czołg wjechał na most. Przylgnął do muru tak, że było niemożliwe, aby dowódca w wieżyczce dostrzegł jego twarz. -- Penn, jestem dokładnie za tobą, trzymam w ręce pistolet ma szynowy. To na wypadek, gdyby coś się wydarzyło. Po prostu stój i nie ruszaj się. 64 §}owa Barnesa zagłuszyły odgłosy nadjeżdżającego kolejnego po·azdu. Sama świadomość tego, że Barnes stoi tuż za nim, pomogła mu · to bardzo. Ścisnął pistolet trochę mocniej. Jeśli takie było jego prze baczenie, to dotrwa do końca. Może ocaleje? Kilku żołnierzy z ciężarówki zbliżyło się do drogi. Oficer i kierowca nadal pochyleni byli nad silnikiem. Jeśli go szybko nie uruchomią, któryś z Niemców może podejść do niego na krótką pogawędkę. Zau ważył, że jeden z żołnierzy wszedł już na most. Nagle w naprawianej ciężarówce zapaliły się reflektory, silnik zawarczał. Żołnierz cofnął się i niezdecydowanie czekał, nie wiedząc, co robić: czy wrócić do samo chodu, czy podejść do wartownika. Barnes opuścił swoje stanowisko za Pennem. Przeszedł na połu dniowy kraniec mostu, bliższy jadącej kolumnie. Ręce miał mocno po kiereszowane, pokryte krzepnącą krwią. Powoli wspinał się zboczem. Dotarł na górę i padł na ziemię. Właśnie zbliżał się następny pojazd. Poczekał, aż go minie. Opuścił swoją kryjówkę w gąszczu, wciągając głęboko powietrze. Zsunął się znów na dół, pochwycił pistolet leżący na ścieżce, zanurzył się w rzece i wspiął na drugi brzeg. Przeczekał, aż przejedzie następny pojazd. Cichutko odezwał się do Penna: -- Penn, jeszcze tylko cztery pojazdy, a po nich motocykle. -- Tamta ciężarówka chyba rusza. -- Wiem, słyszę zapuszczany silnik. A teraz słuchaj. Przepuścisz jeszcze dwa pojazdy i znikniesz, jak tylko dam znać. -- Ale tamta ciężarówka w polu... -- Zamknij się! To mogła być cholernie nieprzyjemna sprawa. Barnes wiedział o tym. Widział ciężarówkę z drugiego końca mostu. Żołnierze właśnie wsiadali na tył wozu. Oficer i kierowca siedzieli już w kabinie. Ostatni motocykl powinien zatrzymać się, żeby zabrać Penna, a oni musieliby zająć się jego załogą. Wszystko zależało od tego, czy ciężarówka ru szy odpowiednio wcześnie. Musieli mieć cały most dla siebie, żeby akcja mogła się udać. Barnes czuł umykające sekundy, za chwilę może być za późno. Wszyscy żołnierze byli już na samochodzie, który zaczął zawracać półkolem. Na most wjechał kolejny pojazd -- wóz opancerzony. Cię żarówka tymczasem kierowała się na drogę. Czy zdąży wjechać, za nim ostatni pojazd przejedzie mostem? Ostatni przed pojawieniem się motocykli? 65 5-PANCERNA Mocno zacisnął dłonie na pistolecie. Jego umysł pracował z prędkością błyskawicy, przygotowany na podjęcie decyzji w jednej chwili. Ciężarówka wjechała na drogę i zatrzymała się na moment, upewniając się, że droga jest wolna. Barnes ponuro przyglądał się sa mochodowi. Ciężarówka była prawdziwym zagrożeniem, zagrożeniem, które oznaczało granicę między życiem a śmiercią. Ich życiem albo ich śmiercią. Zdawało się, że ciężarówka niechętnie odjeżdża. Jakby kierowca czuł, iż pozostawia jakąś nie dokończoną robotę. Pewna myśl zaświtała Pennowi w głowie, iskierka nadziei, że nie zginą przez głupi przypadek -- na przykład oficer siedzący w szoferce nie wpadnie na pomysł, aby zabrać ze sobą wartownika. Ciężarówka wreszcie ruszyła. W tej samej sekundzie opancerzony wóz pojawił się na moście, skręcił na drogę i zniknął, podążając za ciężarówką w kierunku Fontaine. Barnes wyskoczył. -- Penn, teraz! Pociągnął go za rękaw, gdy tylko pojawił się na zboczu. -- W dół, za te krzaki. Cokolwiek się stanie, nie otwieraj ognia, chyba... chyba że w ostateczności. Pierwszy patrol przejedzie bez za trzymania się, pozwalając drugiemu zabrać wartownika. Jeśli pierw szy się zatrzyma, będziemy musieli się go szybko pozbyć, a potem za jąć się drugim. Musimy kontrolować most. -- Zjadą z drogi, żeby szukać... -- Niekoniecznie. Może pomyślą, że zabrała cię jedna z ostatnich ciężarówek. Ja będę na drugim końcu mostu. Barnes biegł wielkimi susami. Przebiegł brzegiem i padł na zie mię, kryjąc się pod krzewami. Było to miejsce oddalone o jakieś dwa dzieścia jardów od drogi. Sierżant stąd widział nie tylko północną stro nę mostu, ale dużą część drogi za nim. Mając Penna po przeciwnej stronie, był pewien, że w razie potyczki oni mają kontrolę nad mo stem. Miał cichą nadzieję, że do tego nie dojdzie. Modlił się, żeby motocykliści byli zmęczeni, zbyt zmęczeni, żeby węszyć. Po chwili zobaczył światła nadjeżdżającego motocykla z przyczepką. Przejechał przez most, przyhamował na zakręcie i gwałtownie ru szył, znikając w oddali. Stało się to tak szybko, że Barnes zdążył tylko nabrać powietrza w płuca. Teraz pozostawał tylko jeden, ostatni pa trol, z którym powinni sobie poradzić. Zadaniem tego patrolu było za branie wartownika. Mocniej przylgnął do ziemi. Ustawił pistolet maszynowy. Słyszał 66 · 7 nadjeżdżający pojazd, jakby motocyklista spieszył się, żeby zabrać artownika i natychmiast dogonić kolumnę. Jakiś niecierpliwy typ. To ocy na poszukiwaniu człowieka na jakimś nie znanym moście. Poorzez krzaki widział zbliżające się światła reflektorów. Napiął mięśnie nad nimi- Motor przejechał przez most, zapiszczał oponami na zakrę cie, odzyskał równowagę i dodając gazu, gonił kolumnę. Barnes roześmiał się. Spazm wstrząsnął całym jego ciałem. Oczy wiście! Jego założenie było błędne. Będzie potrzebował przeszkolenia z logicznego myślenia. Prawdziwy wartownik obserwowałby przejazd kolumny, a potem zabrałby się jedną z ostatnich ciężarówek. Motocy kle nie dysponują żadną radiostacją ani radiotelefonem, nie mogą wie dzieć, że wartownik pozostał na drodze. Zresztą ostatni patrol motocy klowy już wiózł jakiegoś żołnierza w przyczepce. Wrócił do Penna. -- No, to okay. -- To było wszystko, na co w tej chwili mógł zdo być się Penn. -- Teraz możemy się rozluźnić. Barnes myślał inaczej. Całe napięcie, cały niepokój rujnująich ner wy -- wszystko na nic. Musimy nadal być czujni. Mamy jeszcze jeden problem do rozwiązania przed nastaniem świtu, pomyślał, ale nic nie powiedział. Było jeszcze pół godziny do świtu. Pod mostem panowały ciem ności. Barnes zapalił latarkę i potrząsnął Pierre'em. Chłopak drgnął. Zasłonił oczy przed ostrym światłem, machinalnie przejechał dłonią po włosach. -- Jakieś kłopoty, sierżancie? -- Nie, ale coś mi się zdaje, że ty bardzo pragniesz nam pomóc. Teraz masz okazję. Jesteśmy wszyscy bardzo wyczerpani, chciałbym, żebyś objął wartę za Reynoldsa. Jeśli chcesz, oczywiście. Trzy godzi ny na moście; nie wyruszymy przed siódmą. -- Jasne! -- Pierre zaczął zawiązywać sznurowadła. -- Chciałbym od dzisiaj być ujęty w rozkładzie wszystkich wart, zgoda? -- Zobaczymy, jak dzisiaj ci to pójdzie. Wszystko, co masz robić, to stać i uważnie nasłuchiwać. Nie sądź, że każdy nadjeżdżający samo chód będzie miał włączone światła. A do tego nie spodziewaj się poja zdów wyłącznie od strony południowej. Bardziej obawiam się tego, że Wyślą kogoś z powrotem, kiedy zorientują się, że brakuje wartownika. 67 o 2 ło im tylko pomóc. To był ktoś, kto nie miał zamiaru spędzać pół nóg, r e c e chwyciły pistolet. Wycie motoru rozległo się bezpośrednio -- Będę się starał. -- Jak tylko zobaczysz lub usłyszysz coś podejrzanego, natyc^ miast mnie obudź. Jasne? -- Dokładnie. -- Wyciągnął rękę po pistolet, ale dłoń Barnesa za. cisnęła się mocniej. -- Przecież potrzebuję czegoś do obrony, no nie? -- Tak, potrzebujesz: swoich oczu i uszu. Nie mogę ryzykować. Nie pozwolę ci wystrzelić do czegoś, co okaże się krzakiem, a nie wro giem. No, idź już. Barnes zaczekał, aż Pierre wspiął się na most. Przebiegł pod skle pieniem mostu, przebrnął przez rzekę, nie czyniąc najmniejszego hała su. Wspiął się naprzeciwległy brzeg i przyczaił w krzewach, które ju:ż przedtem dały mu schronienie. Był całkowicie ukryty, z żadnej strony niewidoczny. Schowany w plątaninie jeżyn. Z tego miejsca dobrze sły szał Pierre'a i Reynoldsa rozmawiających na moście. Rozpoznał kroki kierowcy schodzącego w kierunku kryjówki pod mostem. Przez dłuższy czas jedynym odgłosem dochodzącym z mostu był stukot kroków Pierre'a przemierzającego most. Barnes obserwował nie wyraźną sylwetkę na tle balustrady. Sylwetkę nieświadomą jego obe cności. Zanim blady świt rozjaśnił niebo na wschodzie, Barnes do szedł do wniosku, że Pierre doskonale nadaje się na wartownika. W regularnych odstępach chłopak przemierzał most. Zatrzymywał się, na każdym końcu stał około minuty i nasłuchiwał uważnie, a potem szedł na drugi koniec. Był bardzo ostrożny, raz po raz przechylał się za balustradę, obserwował wodę, jakby obawiał się ataku ze strony rzeki. Cholera! On chyba jest przeszkolony! Powoli wstawał świt. Barnes znalazł się w opałach. Chowając się w tej kryjówce, już odczuwał ból w prawej nodze. Po długiej chwili le żenia jego samopoczucie pogorszyło się. Skurcz. Starał się nie poruszyć, czuł, jak ból dochodzi od łydki i bezlitośnie paraliżuje mięśnie. Był tak silny, że Barnes orał paznokciami ziemię. Znieruchomiał. Pierre właśnie zatrzymał się, patrząc w stronę jego kryjówki. Pewnie obserwował wsta jący świt. Najmniejszy podejrzany dźwięk wzmóglby czujność Pierre'a, a wtedy wydałoby się, że jest obserwowany. Po twarzy sierżanta spły wał pot. Wysiłkiem całej swojej woli próbował utrzymać nogę płasko, dopóki nie minie ból. I rzeczywiście minął. Skurcz przestał go nękać. Pierre także przestał gapić się w jego stronę. Ruszył mostem. Poprzez krzaki Barnes widział dookoła wspaniałe pola. Z re konesansu z poprzedniego dnia wiedział, że za widocznym stąd wznie68 em P°la gle obniżały się ostrym spadem, tworząc mały wąwóz. t to jedyne niewidoczne miejsce, gdzie mógłby ukryć się patrol aa nie będąc widzianym od strony mostu. Właśnie do tego miejsca n a sl R mes przykuł wzrok. Kiedy się tak wpatrywał, linia wzniesienia nabiela ostrości. Widział ją odcinającą się wyraźnie na tle nieba. Wstawał kolejny piękny dzień. Pierre znów się zatrzymał. Tym azem na przeciwległym końcu. Panowała absolutna cisza wczesnego szcze chłodno. Zimno przeniknęło kurtkę sierżanta i dotarło do ciała. Poranna rosa pokryła mundur i dłonie warstwą wilgoci. Podniosła się porusza. Chwilę później zobaczył wyraźnie kształt człowieka. Stopniowo postać wyprostowała się i stanęła nieruchomo. Barnes napiął się, zacisnął rękę na rewolwerze, przygotowany na najgorsze. Oczy miał wbite w postać częściowo ukrytą we mgle. Nie mógł stwier dzić, czy był to cywil, czy żołnierz... Postać była dwuwymiarowa, nie miała głębi. Odcinała się konturem na tle jasności. Dopiero gdy mgła przerzedziła się, dostrzegł, że człowiek ubrany jest w płaszcz wojsko wy i obszerny hełm. Barnes słyszał, jak Pierre ponownie przemierza most. Nagle jego kroki ucichły. Sierżant wychylił głowę, rozejrzał się dookoła, ałe Pierre'a nie było widać. Widocznie przeszedł przez balu stradę i lustrował rzekę. Żołnierz w hełmie tkwił w bezruchu, wpatrując się w zarys mostu. Jakby przeczuwał niebezpieczeństwo. Panowała ciężka, niesamowita cisza jak przed burzą. Barnes czekał. Niemiecki żołnierz czekał. Żoł nierz był tak nieruchomy, że wyglądał jak element pejzażu. Uwaga Barnesa skoncentrowała się na dwóch punktach; krawędzi wzniesienia i balustradzie mostu. Nieoczekiwanie żołnierz ruszył, doszedł do mostu, przeszedł na drugą stronę, skradając się powoli i ostrożnie, jakby jeszcze nie wiedział, co mu zagraża, ale czuł, że coś jest nie w porządku. Mógł być przednią strażą patrolu, który został wysłany, żeby zbadać, co się stało z wartownikiem. Musiał to być patrol niezwykle sprytny. Przekroczyli rzekę gdzieś wyżej, żeby podejść do mostu niezauważenie od południo wej strony i zaatakować niespodziewanie. Żołnierz szedł bardzo ostrożnie, trzymając pistolet maszynowy gotowy do strzału. Stąpał prawie bezszelestnie. Barnes usłyszał szmer zza balustrady, w miejscu gdzie zniknął Pierre. Szmer ucichł. W niesa69 ranka. Q s z a j która wydawała się niesamowita, nierealna. Było je m gła, zmniejszająca widoczność. Barnes miał uczucie, że coś się tam mowitej ciszy słychać było skradające się stąpanie żołnierza. Dźwięk jego kroków był bardzo delikatny. W połowie drogi żołnierz zatrzy mał się i nasłuchiwał, potem ruszył dalej. Sierżant uniósł się nieznacznie. Nie mógł czekać ani sekundy dłu żej. Usłyszał odgłosy od strony mostu. Zobaczył Pierre'a. Chłopak miał ręce uniesione ku górze i coś krzyczał, wychodząc na most. Przyśpie szył kroku. Niemiec jeszcze nie otworzył ognia. Barnes wstał; miał pomiętą kurtkę, ręce opuszczone. Wyszedł na otwartą przestrzeń. Pier re znalazł się między żołnierzem niemieckim a nim. Niemiec złożył się do strzału, mierząc w sierżanta. Odwracając się, Pierre zobaczył Anglika, wskazał na niego ręką i zaczął biec w kierunku żołnierza nie mieckiego, wrzeszcząc natarczywie i nieprzerwanie. Nagle stanął jak wryty. Barnes zbliżył się do dwóch mężczyzn. Głos Pierre'a zamilkł jak ucięty nożem. Zobaczył twarz żołnierza. Był to Penn przebrany w mundur i hełm niemiecki. -- Miałeś rację, Barnes, nie ufając mu. -- Penn wymierzył pistol let prosto w brzuch Pierre'a. j -- Dziwnie się zachowujesz jak na belgijskiego patriotę -- powie-| dział Barnes. -- To niezwykłe! Na widok niemieckiego żołnierza za-* miast uciekać, biegniesz w jego kierunku. .: Penn trzymał pistolet gotowy do strzału, palec dotykał spustu. Próbował odpiąć górny guzik płaszcza. -- Jedna rzecz nie daje mi spokoju. Jak na to wpadłeś? Ostrzegałeś mnie, aleja nie wierzyłem, że on tak zareaguje. Co teraz zrobimy z tyri^ pieprzonym małym szpiegiem? -- Na początku nie reagował, myślał, że cały pluton piechoty idzie za tobą. Moje pojawienie się popchnęło go do działania. Popełniłeś kilka błędów, Pierre. -- Jakie błędy? Ja nie robię błędów. Pierre nie próbował nawet zaprzeczać oskarżeniom. Przejechał dło nią po włosach. -- Na przykład masz obsesję na punkcie wyglądu. Kiedy wczoraj rozwaliliśmy tamtą ciężarówkę, pojawiłeś się z idealnie zaczesanymi włosami, a przecież przed chwilą leżałeś w rowie. Żaden chłopak w wieku siedemnastu lat nie przywiązuje takiej wagi do fryzury. Ale wyszkolony szpieg zwraca uwagę na swój wygląd. Zachowałeś się odru chowo, byłeś przejęty swoją rolą. Pierre stał wyprostowany z błyszczącymi oczami. 70 -- Nie mogłem wtedy podjąć żadnej akcji. -- Nie. Czekałeś na odpowiedni moment, żeby dać znać swoim, że nasz czołg jest nietknięty. No i jeszcze jedna rzecz, twoja reakcja na widok zmasakrowanych ciał. To niebyło to, czego można było oczeki wać od siedemnastoletniego chłopca. -- Niemiecki żołnierz nie chowa się pod mostami, żeby uniknąć wrogów. Penn zrobił krok naprzód, ale Barnes powstrzymał go wzrokiem. Jego głos nadal był bardzo miły. -- Pozwól mu wypluć to z siebie. Zastrzelimy go, ale najpierw musi udzielić nam kilku informacji. Przez moment Bames miał wrażenie, że zobaczył strach w błękitnych oczach, który jednak szybko zniknął. Pierre spoglądał to na Penna, to na Barnesa. Próbował mówić obojętnym tonem, ale jego głos drżał. -- Barnes, to byłoby morderstwo. -- Nazywaj mnie sierżantem. Przypominam ci, że skoro nie nosisz munduru, jesteś szpiegiem. A szpiega można rozstrzelać natychmiast. Jaki jest numer twojej jednostki? -- Nie muszę odpowiadać. -- Nie, nie musisz, ale za to możesz natychmiast zostać rozstrze lany. -- Dobra! Spróbuję odpowiedzieć na niektóre pytania. -- To już lepiej. Ile masz lat? -- Dwadzieścia. -- Rumiane policzki i puch zamiast wąsa. <-- Barnes spojrzał na Penna. -- Może w Niemczech odstawiają dzieci od piersi znacznie później? Pierre zacisnął pięści. Stał wyprostowany, stopy miał złączone i drżał lekko, nie wiadomo czy ze złości, czy ze strachu. -- Twoje prawdziwe nazwisko? -- Gerhard Seft. Sierżant Gerhard Seft. -- Jednostka? Cisza. Usta Sefta ściągnęły się w wąską linię, spojrzał nerwowo na ramię Penna. -- Chyba jeszcze nie widziałeś prawdziwej wojny, co? -- prowo kował go Barnes. Głos Sefta zmienił się nagle. Jego ręce zesztywniały. Warknął, pa trząc Barnesowi w oczy. 71 -- Służyłem w Wehrmachcie w polskiej kampanii. Byłem w War szawie. Roznieśliśmy Polaków w proch. Zdeptaliśmy ich. Ja tam właśnie wtedy byłem! -- Więc wiesz, jaka jest sytuacja żołnierza schwytanego w cywilnym ubraniu, prawda? Niemiec zadrżał. Zmienił temat. -- Jak udało się kapralowi Pennowi oddalić tak, że go nie zauwa żyłem? -- Wspiął się w górę korytem rzeki w czasie, kiedy Reynolds prze kazywał ci wartę. -- Barnes czekał na reakcję, ale Niemiec nie powie dział ani słowa. Patrzył, jakby na coś czekał. -- Seft, dlaczego zosta wili cię na tyłach w cywilnym ubraniu? Chcę wiedzieć, dlaczego? -- Mówię doskonale po angielsku i francusku. Moja matka była Francuzką. Czyżby tę ostatnią uwagę wtrącił po to, żeby wzbudzić sympatię, przypomnieć im, że też jest człowiekiem? Barnes przeczuwał taką tak tykę. Jego wrogość do Sefta wzrastała. Głos stał się ostrzejszy. -- Dokąd prowadzi ta droga? -- Do Arras, już ci mówiłem. -- Mówiłeś już wiele kłamstw, mój chłopcze. A kiedy już o tym mowa, to powiedz, skąd wyruszyliśmy? -- Z Fontaine, to jasne! Seftowi wróciła pewność siebie. Stał się arogancki, gdy tylko zo rientował się, że nie grozi mu natychmiastowe rozstrzelanie. -- Z Fontaine? -- ciągnął Barnes. -- Próbujesz nas nabrać? -- Ale to prawda-- zaprotestował Penn, zupełnie zaskoczony. -- Czyżby? Czy ktokolwiek w wiosce, poza Seftem, powiedział ci, że to jest Fontaine? Sądzę, że nie. Droga, którą obraliśmy, myśląc, że wyjeżdżamy z Fontaine, powinna prowadzić na południowy zachód. Tak mówi mapa. Natomiast ta droga wiodła bardzo długo na południe, za nim skręciła na zachód. Poza tym powinniśmy po drodze minąć przynaj mniej tuzin wiosek. Tymczasem minęliśmy cztery miasta i ani jednej wioski. Seft prowadził grę, która zmierzała do tego, żeby zapędzić nas jak najgłębiej na teren zajęty przez Niemców. Chciał w dogodnej chwili przekazać im nietkniętego Berta. Ucieszyłoby to niezmiernie niemiecki sztab, że przejęli sprawny, nie zniszczony czołg typu Matilda. Mogliby go dokładnie obejrzeć i zbadać, żeby poznać, przeciwko czemu walczą. Musiałeś to sobie wykombinować, kiedy Reynolds trzymał cię na mu72 szce. I to, Seft, był twój kolejny błąd. Byłeś zbyt gorliwy, starając się za wszelką cenę wyjść, kiedy przejeżdżała kolumna. No więc, jak nazywa się naprawdę wioska, którą znamy jako Fontaine? Stał naprzeciw Niemca, z którego oczu biła nienawiść. Było to jego pierwsze spotkanie z fanatycznym nazistą. Jego jawna arogancja w takiej sytuacji była czymś interesującym. Nie zaskoczyła Barnesa ani nie wpra wiła w osłupienie. Uważał, że graniczyła z bezmyślnością i głupotą. Seft odpowiadał, akcentując poszczególne frazy. -- Nie wolno mi ujawnić informacji, które mogą pomóc nieprzy jacielowi. Jesteście moimi wrogami. Heil Hitler! Penn uderzył go w twarz. Było to dość mocne uderzenie, bo zada ne krawędzią dłoni. Strumyczek krwi pojawił się na młodej twarzy Niemca. Chłopak cofnął się. -- Już ci mówiłem, Seft. Już ci mówiłem i nie mam zamiaru po wtarzać! Kiedy zwracasz się do sierżanta Barnesa, mów do niego: sier żancie. Jeśli jeszcze raz zapomnisz, stracisz kilka zębów. Seft dokładnie przyglądał się twarzy Penna, jakby chciał ją zapa miętać. Wciągnął oba policzki i splunął na ziemię, wyrażając całą swoją pogardę. Spojrzenie Barnesa powstrzymało Penna. -- Nie marnuj sił na tego gówniarza. Jeszcze dobrze nie wyrósł z pieluch. Nie wiadomo, czy Seft dobrze zrozumiał to słowo, ale ta zniewaga ugodziła go. Stał wyprostowany z wysuniętą do przodu szczęką. Jego głos wibrował. -- Armia niemiecka będzie tu wkrótce. Znajdujecie się na teryto rium okupowanym przez Niemców. Jesteście moimi jeńcami. Sierżan cie Barnes, proszę mi oddać broń. Wystąpił dwa kroki naprzód. Jego twarz płonęła nienawiścią. Wy ciągnął rękę po rewolwer Barnesa. Bezczelność i tupet na sekundę za murowały Penna, ale Barnes zareagował, jakby wcześniej przewidział takie zachowanie. Cofając się, wyciągnął błyskawicznie rewolwer i uderzył Niemca lufą z całej siły w skroń. Cios był tak mocny, że re wolwer niemal wypadł mu z ręki. Seft upadł. Barnes pochylił się nad nim i odnalazł palcami tętnicę szyjną. Spojrzał na Penna. -- Nie żyje. W samą porę zresztą. Nie możemy sobie pozwolić na trzymanie jeńców. -- To był kompletny szaleniec. -- Tak, to fanatyk, zadufany młodzian, który sądził, że ze wszyst73 kim sobie poradzi. Ale taki zupełnie szalony to on nie był. Spójrz za siebie. Myślę, że Seft dostrzegł ich wcześniej niż ja. W oddali na południu Penn zobaczył kolumnę pojazdów zdążają cych w ich kierunku. Początek kolumny był jeszcze za wzniesieniem. Ale wąż nieustannie wydłużał się. Barnes odezwał się ponuro: -- Sprawdzę przez lornetkę, ale dam sobie uszy obciąć, że to ko lejna kolumna pancerna. To niemiecka trasa przerzutu. Jeśli się cofnie my, możemy ich spotkać więcej. -- Co, do cholery, możemy teraz zrobić! Drugi raz nam się nie uda! -- Musimy wynieść się stąd jak najszybciej jedyną możliwą drogą. Rozdział czwarty Piątek, 24 maja O 4.30 udało się im ujść z życiem. Jadąc z prędkością trzech mil na godzinę, czołg wyłonił się spod mostu i podążał korytem rzeki. Wy glądał jak płynący potwór z żelaza. Stojąc w wieży, Barnes odczuwał ulgę. Posuwali się wąwozem rzecznym, którego ściany były wyższe od czołgu o kilka stóp, Barnes nie widział pól rozciągających się poza wąwozem, a to znaczyło, że również oni nie byli widoczni dla wroga. Kiedy wyjechali spod mostu, Barnes obejrzał się za siebie, żeby upewnić się, czy gąsienice zostawiają jakieś ślady. Na szczęście poza wirami wodnymi nie było nic widać. Rzeka płynęła prawie zupełnie prosto przez jakieś sto jardów, po czym nagle znikała za zakrętem. Musieli dojechać do tego zakrętu i ukryć się, zanim kolumna dotrze do mostu. Szybko ocenił szanse. Pół na pół. Jedynym ich pragnieniem było ocaleć za wszelką cenę. W połowie drogi między mostem a upragnionym zakrętem brzegi rzeki były porośnięte drzewami, które rozpinały nad korytem gałęzie, tworząc tunel zmniejszający widoczność. Jeśli w tym miejscu rzeka byłaby głębsza, czołg zatonąłby. Otwory wentylacyjne były szczelnie zamknięte. Czołg był zdolny do pokonywania przeszkód wodnych nie głębszych jednak niż trzy stopy i sześć cali. Spojrzał na zabezpiecze nia w tyle czołgu. Miał nadzieję, że nie opuścili dawnego miejsca zbyt późno. Musieli odjechać spod mostu. Nie mogli pozostawić za sobą żad nych śladów, które wzbudziłyby podejrzenia i spowodowały pościg. Zdecydował, że jedynym wyjściem będzie zabranie ciał ze sobą. Ciała leżały na pokrywach silnika z tyłu czołgu, przytroczone do wieży lin kami. 75 Największym niebezpieczeństwem były patrole motocyklowe. Dostrzegł je wcześniej przez lornetkę. Jechały na przodzie kolumny. Z pewnością postąpią według tej samej zasady co poprzednia kolum na. Patrol zatrzyma się, zostawi wartownika i odjedzie. Wartownik na moście spojrzy w dół po obu stronach. Barnes rzucił okiem w przód: tak, do zakrętu pozostało jakieś sto jardów. A do tego było jeszcze kil ka innych spraw, które go martwiły. Jazda korytem rzeki, nawet jeśli jest to stosunkowo prosta rzeka, stanowi dla czołgu nie lada trudność. Informował Reynoldsa przez mikrofon o tym, co widzi między brzegami. Nie mieli kłopotów, do póki rzeka miała wystarczająco twarde koryto. Ze swej pozycji Barnes nieustannie obserwował dno, żeby jak najszybciej dostrzec miejsca, gdzie pojawiły się rozleglejsze obszary błota i mułu. Ciągle obawiał się awarii silnika. To byłaby katastrofa. Niemcy natychmiast by ich zauważyli, a to byłby koniec. Odrzucił tę myśl. Penn stanął w wieży obok niego. -- Jak myślisz, uda się? -- Jeśli dotrzemy na czas do tamtego zakrętu. -- Czy nie możemy przyspieszyć? Właściwie to teraz wleczemy się jak żółw. -- Nie możemy. Nie jest to Wielka Droga Północna, wiesz o tym. Niepokoi mnie rzeka. Robi się coraz głębsza. Poziom wody coraz szybciej się podnosił. Sierżant sądził, że jest tu około dwóch stóp głębokości. Trzy stopy i sześć cali to było maksi mum dla Berta. Rzeka zwężała się. Mieli po obu stronach kadłuba naj wyżej po pół stopy wolnej przestrzeni. Gąsienice posuwały się, młócąc wodę i uderzając o niewidoczne kamienie, pogrążały się coraz głębiej pod powierzchnią wody. Twarz Penna wydłużyła się, kiedy patrzył na rzekę. -- Tu musi być nie mniej niż trzy stopy. -- Tyle jest dopuszczalne -- powiedział twardo Barnes. Byli w połowie drogi, kiedy spadło na nich nowe zagrożenie -- odgłosy samolotów. Z wysokiego tonu silnika sierżant wywnioskował, że jest to raczej mała maszyna lecąca bardzo nisko. Widocznie kolum na pancerna użyła małego samolotu zwiadowczego, żeby spenetrował teren, a to znaczyło, że pilot będzie przyglądał się każdemu calowi kwadratowemu, który znajdował sią pod nim. Jeśli ten samolot przela tywałby nad rzeką, musiałby ich zauważyć. Barnes już to sobie wyo76 brażał: krążący nad ich głowami samolot, który powiadamia krótkofa lówką dowództwo kolumny. Ze wszystkich stron otaczają ich czołgi. I grad pocisków z tak bliskiej odległości, że z Berta pozostanie kupa złomu. Czyżby wpadli w kolejną pułapkę. Powiedział do mikrofonu: -- Kierowca, zwiększ prędkość do pięciu mil na godzinę. Wyko nuj dokładnie moje rozkazy. Jesteś za blisko lewego brzegu... Tunel drzew był jeszcze daleko, a tylko on mógł dać im schronie nie przed samolotem. Oczywiście, gdyby wjechali weń na czas. Od głos silnika samolotu był coraz bliższy, coraz głośniejszy. Zdawało się, że jest już nad nimi. Prawdopodobnie już dostrzegł most, a teraz spraw dzi dokładnie rejon wokół rzeki. W tej chwili czołg prawie uderzył o prawy brzeg. Barnes ostro skarcił Reynoldsa. Było to niezupełnie fair. Wprawdzie kierowca patrzył przez swój właz, ale jego widocz ność była ograniczona, a już na pewno mniejsza niż z wieży. Samolot obniżał lot. Barnes wywnioskował to z odgłosu silnika. -- Chyba zdążymy, co? -- zauważył Penn. -- Uważaj na most, dobrze? A ja skoncentruję się na niebie. Właściwie chciałby się skupić na kilku rzeczach: na niebie, na ob serwowaniu mostu, pilnowaniu obu brzegów i patrzeniu przed siebie. Ale to było niemożliwe. Reynolds jak zwykle wykonywał swoją robotę doskonale. Inny kierowca już dawno zatarłby silnik, utknął w mule czy wjechał na brzeg, popełniając przy tym całe mnóstwo innych niewybaczalnych błędów. Nagle Barnes podskoczył. Czołg wpadł w coś. Tak, wpadł. Twarz Penna zbielała; spojrzał w dół, a potem w tył, w stronę mostu. W tym miejscu koryto rzeki było głębsze o jakąś stopę. Czołg był w połowie zanurzony w wodzie. Niedługo na pewno zanurzy się cały kadłub. Barnes wyprostował się. Zaczekał, aż woda się uspokoi, spojrzał na dno, a potem na niebo. Teraz wszystko zależało od szczęścia jak w grze hazardowej. Cała nadzieja w tym, że rzeka nie zrobi się głębsza. Samolot był już prawie nad nimi. Kiedy sierżant spojrzał w niebo, jego ręka zacisnęła się mocniej na krawędzi włazu. Oczekiwał lada chwila pojawienia się samolotu. Czołg zachwiał się na jakiejś prze szkodzie. Wilgotna ręka Bamesa zsunęła się z obrzeża, ale odzyskał równowagę. Stale patrzył w niebo. Nagle uderzyła go ściana gałęzi. Byli uratowani. Samolot przeleciał nad rzeką i skierował się na pół noc. Nie zauważył ich. 77 -- Jak dotąd całkiem nieźle, jak powiedział facet do dziewczy ny -- zażartował Penn. -- Most jeszcze stoi. Nie ma na nim żadnego Niemca. Barnes obejrzał się. Kamienny łuk mostu wydawał się teraz znacz nie mniejszy. Słońce oświetlało go z niezwykłą wyrazistością. Trudno było wierzyć, że za chwilę przejdą po nim wojska. Mnóstwo ludzi i pojazdów. Barnes odwrócił się, spojrzał przed siebie. Czuł chłodne liście na twarzy. Wtem serce podskoczyło mu do gardła. Droga była zamknięta. Pod drzewami światło było przytłumione. Nie dostrzegł wcześniej przeszkody. Na samym środku rzeki, w odległości około dziesięciu jar dów, zobaczył olbrzymi kamień. Czarny, pęknięty w połowie, o gładkiej powierzchni -- kamień, a właściwie głaz. Rzeka rozwidlała się na dwa pasma, obmywając go z dwóch stron niczym małą wysepkę. Bert wprawdzie był w stanie wjechać na przeszkodę wysokości dwóch stóp, ale ten kamień miał co najmniej cztery. Czołg przesunął się jeszcze kilka jardów do przodu. Barnes rozważał różne możliwości rozwiąza nia problemu. Wjechanie na kamień było niewykonalne. Staranowanie byłoby samobójstwem -- zatrze się silnik albo zniszczy kadłub. Omi nięcie przeszkody i wyjechanie na zbocze też nie było bezpieczne. To trzecie wyjście było jednak najbardziej realne. Zaczął wydawać rozka zy Reynoldsowi. Oczekiwano od niego w tej chwili wykonania rzeczy niemożliwej. Operacja ta wymagała ni mniej, ni więcej, tylko wypro wadzenia czołgu z wody na stromy brzeg i przejechania nim odległo ści potrzebnej do ominięcia kamienia. W czasie tego manewru czołg będzie niebezpiecznie odchylony od poziomu. Penn przysłuchiwał się ze ściągniętą twarzą rozkazom Barnesa, a potem odezwał się zduszo nym głosem: -- Czy sądzisz, że damy radę? Możemy się przecież przewrócić na bok. -- To jedyne wyjście. Musimy tak zrobić. Nie spuszczaj mostu z oka. -- W porządku -- odpowiedział Penn. -- Niezłe zajęcie, mam mnóstwo czasu. -- Cholera, Penn, patrz na ten pieprzony most. Penn nie odrywał oczu od mostu z wyjątkiem krótkiej chwili, kiedy spojrzał w dół, w momencie gdy czołg gwałtownie zadrżał. Ale Barnes raczej nie był w nastroju, żeby zwracać uwagę kapralowi. Zbliżali się do 78 kamienia, a im byli bliżej, tym trudniej było się poruszać. Tak, jedyną możliwością było wyjechanie na brzeg i ominięcie przeszkody. Reynolds manewrował czołgiem dokładnie według wskazówek Barnesa. Przyha mował lewą gąsienicą, prawa była na chodzie. Skierował pojazd na brzeg. Kiedy na niego wjechali, pnąc się coraz wyżej, Barnesa ogarnęło przera żenie: nachylenie stoku było większe, niż się przedtem wydawało. Za miast się ugiąć o parę stóp pod ciężarem czołgu, zniżyło się najwyżej o stopę, a to tylko powiększyło ryzyko wywrotki. Bert, próbując jechać po tej pochyłości, przypominał motocyklistę, który pod dużym kątem wjeżdża na ścianę śmierci. -- Możemy się przewrócić na bok -- wtrącił Penn. Barnes wiedział, czym to mogło grozić znajdującym się w środku ludziom: znaleźliby się w wodzie, głowami w dół, a nad nimi dwa dzieścia sześć ton ciężkiego żelastwa. Gąsienice poruszały się wolno. Czołg wspinał się po stromiźnie, a potem zaczął skręcać. Mogło to się dla nich skończyć fatalnie. Rey nolds zatrzymał prawą gąsienicę. Czołg przechylił się na lewą stronę i nagle się zatrzymał. Stał równolegle do biegu rzeki przechylony pod takim kątem, że Barnes i Penn mieli poważne trudności z utrzymaniem równowagi. Wszyscy zdawali sobie doskonale sprawę z tego, iż najmniejszy błąd sprawi, że czołg przewróci się na bok. A wtedy, nawet gdyby prze żyli, co było mało prawdopodobne, Bert zostałby na dnie rzeki, gąsie nicami do góry. Wyglądałby jak bezradny żuk nie mogący przewrócić się na brzuch. Dla Barnesa było zupełnie jasne, że powodzenie całej akcji zależy od kilku stopni pochylenia. Wydał następny rozkaz. Czołg zaczął swą mozolną wędrówkę od nowa. Centymetr po centymetrze gąsienice prze suwały się, naciskając ziemię pod warstwą roślin. Nikt nie powiedział ani słowa, nikt się nie poruszył, jakby każdy ich nerw był ściśle połą czony z ruchami gąsienic. Już, już mijali kamień, kiedy wynikła nowa trudność. Barnes spostrzegł, że lewa gąsienica zaczyna się nieznacznie unosić, a to powodowało jeszcze większe przechylenie czołgu. Kiedy wydawał nowy rozkaz, jego ręka zacisnęła się mocniej na krawędzi włazu. Ciała Sefta i wartownika coraz bardziej zsuwały się z pokrywy silnika. Martwe, bezwładne ciała, które niepotrzebnie obciążały czołg, powodując jeszcze większy przechył. -- Penn, odetnij linki! Szybko! 79 Penn zareagował natychmiast. Szybkim ruchem wyciągnął nóż, ułożył się na kadłubie, uważając przy tym, aby niepotrzebnie nie prze sunąć się na bok. Linki były mocno naprężone pod ciężarem zwisają cych ciał. Penn ciął szybko, przecinając poszczególne włókna linki. Najpierw puściło kilka, wreszcie oderwały się wszystkie. Ciało Sefta stoczyło się po pochyłości kadłuba i z głośnym plu skiem wpadło do wody tuż przy samym kamieniu. Tymczasem Penn, który był zajęty jednocześnie obserwowaniem mostu, nawet tego nie zauważył; przecinał drugą linkę. Barnes przez chwilę obserwował, jak ciało zanurzało się w wodzie, aż znikło. Przeniósł wzrok z powrotem na przód czołgu. Zgniatali pod sobą grunt niczym wielkie zwierzę wyczuwające pod swoimi nogami grząski muł. Zdawał sobie sprawę z tego, że najmniej szy błąd w rozmieszczeniu wielkiego ciężaru spowoduje natychmia stowe przewrócenie się Berta. Szeregowy Reynolds siedział w swojej kabinie z głową na wprost włazu. Był bardzo skoncentrowany. W manewrowanie czołgiem wkła dał teraz wszystkie swoje umiejętności i doświadczenie. Wiedział, że jest pewna granica prędkości, poniżej której silnik może się zatrzeć. Wiedział, że ponowne próby uruchomienia go oraz związane z tym drgania maszyny spowodują niechybnie wywrotkę żelaznego kolosa. W dodatku była to sytuacja, do której nie przygotowało go żadne woj skowe i techniczne szkolenie. Musiał polegać wyłącznie na swoim doświadczeniu, znajomości budowy czołgu i na szczęściu. Już od kil ku minut Barnes nie wypowiedział ani słowa. Wiedział, że jest to zby teczne. Wszystko w rękach Reynoldsa, który miał odegrać to szatań skie przedstawienie. Mieli już jakieś trzy czwarte drogi za sobą, kiedy niespodziewanie gąsienica położona wyżej, najechawszy na gąszcz jeżyn, zamiast je zgnieść, zaczęła się unosić coraz wyżej, jakby pod nimi była ukryta jakaś niewidzialna przeszkoda. -- No tak, koniec z nami-- powiedział do siebie Barnes. Przygotował się do wydania rozkazu Pennowi, aby szybko opuścił czołg. Sam nie zamierzał tego uczynić. Honor dowódcy kazał mu po zostać na pokładzie do końca. Wiedział, że Reynolds w żaden sposób nie byłby w stanie wydostać się przez swój właz, aby ujść z życiem. Gąsienica nadal się unosiła, ale czołg tkwił jakby przytwierdzony do podłoża niczym ślimak lub małż. Jego nachylenie było wprost niewia- rygodne. Wtedy właśnie Barnes poczuł, jak czołg powoli zaczyna się przewracać. W tym momencie Pennowi udało się odciąć wszystkie linki. Przechylanie się czołgu ustało. Ciało wartownika z pluskiem wpadło do wody. Górna gąsienica nagle osunęła się, obniżając swe położenie o przynajmniej sześć stóp. Czołg odzyskał równowagę. Penn powie dział bez tchu: -- Myślałem, że już po nas. Ci dwaj pasażerowie nie mogli wy trzymać niewygód podróży i wysiedli. -- Zrobili to w odpowiednim momencie. Ale jeszcze nie wydosta liśmy się z lasu. Czy na moście są jakieś pojazdy? -- Most wygląda jak widoczek na pocztówce, ale to nie potrwa długo. -- Nie, na pewno nie. Nie przerywaj obserwacji. Jeszcze nie wjechali w koryto rzeki, bo oto Reynolds miał przed sobą kolejny trudny manewr do wykonania. Może tak samo trudny jak ten, który dopiero co zrobił. Górna gąsienica nadal poruszała się po zboczu. Barnes zdecydował, że lepiej będzie dalej tak jechać, pomimo że minęli już kamień. Wydał rozkazy i patrzył przed siebie, czekał, co zrobi Rey nolds. I tym razem wszystko zależało od umiejętności kierowcy. Aby ponownie wjechać do rzeki, Reynolds musiał zatrzymać lewą gąsienicę, co miało spowodować skręcenie czołgu wokół jego osi pod dość ostrym kątem. Pojawiło się kolejne niebezpieczeństwo. Czołg mógł nie tylko przewrócić się, ale także zsunąć się z pochyłości. Reynolds wytarł spocone ręce w spodnie. Mocno uchwycił dźwi gnie sterownicze. Wiedział, że Barnes w tej chwili całkowicie polega na jego decyzjach. Górna gąsienica zaczęła się przesuwać i czołg po woli obrócił się. Kierowca wykonywał ten manewr na wyczucie. Zro bił to prawie perfekcyjnie, ale miał sobie parę rzeczy do zarzucenia. Na przykład kiedy Bert wjechał do rzeki, rozległo się głośne pluśnięcie. Rozgrzeszył się sam przed sobą. Z gracją wykonał drugi obrót. Czołg ponownie znalazł się pośrodku koryta, zostawiając za sobą ogromnych rozmiarów kamień. Barnes pochwalił kierowcę. -- No, udało się! Teraz silnik na pełen gaz. Reynolds przyspieszył. Gąsienice młóciły wodę. Czołg pokony wał trasę. Coraz bardziej zbliżał sią do upragnionego zakrętu. -- Wóz albo przewóz -- powiedział do siebie kierowca i zwiększył prędkość jeszcze bardziej. Wiedział, że zakręt jest bardzo łagodny, nie musiał więc zwalniać. 81 6-PANCERNA Tymczasem w wieży dwie pary oczu wpatrywały się uważnie w most, na którym nadal nie było żadnego ruchu. Kamienie budowli bielały w słońcu. Barnes spojrzał przed siebie. Sprawdził, jak daleko jeszcze do zakrętu, i krzyknął ostrzegawczo do Penna. Uchylili się gwał townie. Usłyszeli huk gałęzi uderzającej z ogromną siłą w kadłub. Kiedy Barnes podniósł głowę, Penn już tkwił wyprostowany we włazie, ob serwując most. Kostki jego palców zaciśniętych na obrzeżu włazu zbie lały. Most zniknął im z oczu. Przed nimi był dość długi prosty odcinek rzeki. Uff! Udało się! W pół godziny później nadeszło nowe niebezpieczeństwo. Usły szeli warkot niemieckich czołgów nadciągających od strony dolnego biegu rzeki. Zatrzymali Berta kilkaset metrów za zakrętem. Wspięli się na brzeg, żeby zobaczyć zbliżającą się kolumnę. Znaleźli się na brzegu w chwili, kiedy patrol motocyklowy wjeżdżał na most. Łatwiej im było teraz ob serwować most z nasypu poprzez otwarte pole. Penn wstrzymał oddech, leżąc ukryty w gałęziach drzew. Motocykl zatrzymał się na samym środ ku mostu. Z przyczepy wysiadł żołnierz i podszedł do balustrady zlu strować rzekę. Z daleka wydawało się, że patrzy na miejsce, gdzie nie dawno znajdował się Bert. Penn założyłby się, że tak właśnie jest. -- O Boże! -- szepnął. -- Niewiele brakowało. -- Dotknął ręką twarzy. -- Jestem nie ogolony -- powiedział jakby ze zdziwieniem. -- Właśnie, skoro o tym mowa-- dodał Barnes -- musimy przy najbliższej okazji doprowadzić się do porządku. Skierował lornetkę na most. Wartownik szedł w kierunku północ nym, spoglądając ponad balustradą. Zszedł na dół przez krzaki jeżyn. Sprawdził wszystko dokładnie. Tak, byli zupełnie blisko. Sierżant skie rował szkła na kolumnę: ciężkie wozy opancerzone, przysadziste dzia ła samobieżne, mocne czołgi z armatami skierowanymi na drogę. Dużo tego było. Nie da się ukryć. Zaczął liczyć, szyfrując w notesie ich licz bę. Był to sposób zapisu, który tylko on sam potrafił odczytać. Zsumo wał wynik z tym, co zanotował wcześniej. Obliczył liczbę pojazdów w obu kolumnach. Reynolds pozostał w czołgu, który stał w korycie rzeki niczym ja kaś wysepka. Na jego powierzchni słońce tworzyło mozaikę blasków i cieni, które igrały na siatce maskującej. Dzięki temu czołg pozosta82 wał niewidoczny dla samolotów zwiadowczych, które mogły się poja wić. W tym momencie rzeka była nieco płytsza, obmywała gąsienice na wysokości zaledwie trzech stóp. Była także szersza, z każdej strony pozostawało około trzech stóp do brzegu. Reynolds nareszcie mógł przez chwilę odpocząć. Powoli opadało z niego napięcie. Wyobrażał sobie, że leży na pokładzie łódki. Był dwanaście stóp poniżej pochyło ści brzegów i odgłosy kolumny pancernej nie docierały do niego. Barnes ciągle coś pisał w swoim notesie. Penn odwrócił głowę w jego kierunku. -- Co się stało z ciałami, kiedy je odciąłeś? -- spytał Barnes. -- Obydwa zatonęły. Pewnie popłynęły ładne parę mil w dół rzeki. Sierżant przestał pisać. Nasłuchiwał. Nagle od strony pola dał się słyszeć klekot gąsienic i wycie mocnych silników. Wśród tych odgło sów wyłowił jakiś inny, nieznany dźwięk. Nie, to był ten sam dźwięk, ale dochodził jakby z innej strony. Spojrzał na Penna. -- Co się dzieje? -- zapytał kapral. -- Cicho! Spojrzał na prawo, na pola. Około pól mili od nich teren pochylał się nieznacznie w kierunku jakiegoś uskoku tak, że nie było nic widać. Czyżby za tym wzniesieniem znajdowała się jakaś inna droga? Dźwięk zbliżających się maszyn był teraz zupełnie wyraźny, usłyszał go rów nież Penn. -- Jeszcze jedna kolumna? -- jęknął. -- Tylko nie to! Była prawie szósta rano. O tej porze morale spadało zwykle do minimum. Dodatkowo zostało obniżone przez fakt, że byli nie umyci, nie ogoleni i głodni. Nie mieli czasu, żeby zaczerpnąć nawet łyk wody, odkąd wyjechali spod mostu. W brzuchach im burczało. -- Idę na zwiady -- powiedział Barnes. -- Ty zostań tutaj i licz pojazdy. Zacznij od tego czołgu, który wjeżdża na most. -- Jeśli to jest kolumna pancerna, to z mostu nas na pewno do strzegą. -- Licz i czekaj tu na mnie, a nie pomyl się! Barnesa nie było piętnaście minut. Pennowi wydawało się, że nie było go godzinę, a nawet dłużej. Pożyczył sierżantowi swój zegarek i nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu. Skupił się na kolumnie po jazdów. Liczył je i jednocześnie nasłuchiwał odgłosów silników na pływających od strony dolnego biegu rzeki. Wpadliśmy w kleszcze -- 83 pomyślał -- jesteśmy uwięzieni pomiędzy dwiema kolumnami tych skurwieli. Albo to było nam przeznaczone, albo opuściło nas szczę ście... Odwrócił się. Usłyszał szelest poszycia. Barnes pojawił się obok niego. -- To pancerni. Jakieś sto jardów stąd jest zakręt, a za nim drugi most. Prowadzi do niego droga, schowana za tamtym pagórkiem. Przez ten drugi most przejeżdża następna kolumna, prawdopodobnie, aby ochraniać tę wielką. -- Jesteśmy uwięzieni niczym ser w kanapce. -- Coś w tym rodzaju. Dobrze, że tu się zatrzymaliśmy, zamiast rwać do przodu. Wpadlibyśmy na nich albo zobaczyliby nas po przeje chaniu mostu. Dalej rzeka płynie na otwartej przestrzeni. A oni oczy wiście już wysłali wartownika. Zwiadowca przyglądał się temu miej scu. Widziałem spomiędzy drzew. -- Chyba musimy tu zostać, co? -- zapytał Penn. Zapisywał w tym czasie liczne pojazdy. -- Gdybyś dał mi łyk wody, mógłbym jeszcze przez jakiś czas liczyć. -- Dobra! Pójdę i przyniosę twoją manierkę. Barnes odwrócił się, żeby zejść do rzeki. Nagle stanął jak wryty. Tuż za czołgiem coś było. Jakiś niekształtny przedmiot płynął z prądem rzeki. Reynolds nie zauważył go, bo pokrywa silnika była uniesiona ku górze, a on leżał na masce odpoczywając. Penn też to zauważył i zaklął siarczyście. -- To ciało wartownika. Niemcy na moście na pewno je zauważą. -- Zostań tutaj ! Barnes zbiegł na dół potykając się. Pędził brzegiem, jakby goniło go sto diabłów. Biegł długimi susami, unosząc wysoko kolana, żeby uniknąć zaplątania się w gąszczu jeżyn. Ogarnęła go czarna rozpacz. Co za pech. Zdawało się, że są już bezpiecznie ukryci w zaroślach. Należało tylko siedzieć cicho i czekać, aż kolumny przejadą, znikając na północy. A teraz to! Czuł się jak rozbitek, którego fala odpływu oddala od upragnionego brzegu. Rzeka nie zapewniała bezpieczeństwa. Zagro żeniem było to martwe ciało. Co, do cholery, mogło się stać? Musiało o coś zaczepić i dopiero teraz jakiś wir sprawił, że uwolniło się i płynęło. Barnes czuł się bezsilny. Chciało mu się płakać. Biegł, starając się nie upaść. Patrząc pod nogi, od czasu do czasu rzucał okiem na płynące w dół zwłoki niemieckiego wartownika. 84 Ciało płynęło zanurzone w wodzie twarzą w dół. Bez trudu można było rozpoznać, że to zwłoki niemieckiego żołnierza. Świadczył o tym mundur. Każdy Niemiec w mgnieniu oka zorientowałby się, że ktoś zabił jego towarzysza broni. Nie można było nie zauważyć ciała. Przy spieszył. Zrobił jeszcze kilka susów i upadł. Nie zwrócił uwagi na za drapania. Podniósł się szybko. Przy upadku odnowiła mu się rana na ramieniu i zaczęła krwawić. Zaklął z bólu, ale biegł gnany rozpaczą. Musiał dogonić zwłoki, zanim dotrą do zakrętu. Za zakrętem byłyby widoczne dla wartownika na moście. Znowu upadł. Jego stopy zaplą tały się w jeżynach. Ciało zbliżało się do zakrętu. Płynęło środkiem rzeki. Teraz albo nigdy. Zrzucił z siebie bluzę, zdarł z nóg buty i zanurkował. Lodowata woda pozbawiła go na chwilę oddechu, ale nie zważał na to. Płynął z prądem, ramionami ciął wodę najszybciej, jak potrafił. Kie dy przed wojną stacjonował w Indiach, zdobył mistrzostwo dywizji w pływaniu. Ale teraz chyba pobił wszelkie rekordy. Włożył w to wszy stkie siły. Jego życie i życie pozostałych dwóch członków załogi było w jego rękach. Czuł w ranie bolesne pulsowanie, które wysysało z niego tak bardzo potrzebną energię. Płynął z zaciśniętymi zębami. Powoli do ganiał zwłoki. Odległość zmniejszała się, ale i zakręt był tuż-tuż. Ude rzył się w nogę o wystający kamień. Poczuł paraliżujący ból od rzepki kolanowej aż do uda. Zatrzymało go to na sekundę, ale płynął dalej z oczami utkwionymi w zakręt. Ciało było już tylko o kilka jardów. Zwłoki w niemieckim mundurze zaczęły nieznacznie nabierać prędko ści. Zwolnił w momencie, gdy zaczęły skręcać. Nie dał rady, przegrał. Rzucił okiem na most: niska balustrada, wartownik po drugiej stro nie jezdni. Na szczęście odwrócony plecami. Barnes zaczerpnął po wietrza i zanurkował. Płynął prawie po dnie. Zagarniał wodę silnymi uderzeniemi ramion. Przed sobą, prawie o stopę powyżej, zobaczył jakiś szary przedmiot. Jedną ręką uchwycił ciało i wciągnął je z całej siły pod wodę z takim trudem, jakby ważyło tonę. Kiedy było już pod wodą, musiał pracować za dwóch. Most był wprawdzie niedaleko, ale odle głość wydawała się ogromna. Płynął, przytrzymując z całej siły ciało, które lada chwila mogło wyśliznąć się i wypłynąć na powierzchnię. Chociaż był pod wodą, oczy miał otwarte, wypatrywał zmiany natężenia światła. Ciemniejsze świad czyłoby o tym, że wpłynął pod most. Jego płuca domagały się tlenu. z całej siły zaciskał szczęki, nie chciał napić się wody. Jeszcze tylko kil85 ka sekund. Błagał płuca o wytrzymałość. Czuł dudnienie krwi niczym uderzenia młota parowego. Zaczął już wypuszczać resztki powietrza z płuc, kiedy zobaczył cień na wodzie. Wypłynął i zaczerpnął olbrzymi haust powietrza, rozpaczliwie chwytając się jedną ręką brzegu. Przez most przejeżdżał czołg. Poznał to po dźwięku stalowego kolosa. Dzięki temu nikt nie mógł go usłyszeć. Wynurzył się, przy trzymując się jedną ręką brzegu, a drugą trzymając zwłoki. Teraz po została rzecz najtrudniejsza: wydostać się stąd. Czołg przejechał, a on czekał na okazję. Nadjechał następny. Barnes zaczął wspinać się na górę, taszcząc zwłoki, które teraz zdawały się ważyć dziesięciokrotnie więcej. Miał wrażenie, że może przeważyć i razem wpadną do wody. Czołgał się, wciskając twarz w pędy jeżyn. Z trudem wciągnął ciało na brzeg. Uchwycił trupa pod ramiona; taki sposób gwarantował, że ciało się nie wyśliźnie. Było to obrzydliwe zajęcie. Położył zwłoki na brzegu. Odpoczął chwilę. Zarzucił ciało na ple cy. Czuł twarz trupa przy swojej twarzy. Widział z bliska mokre włosy oblepiające bladą czaszkę. Poczekał, aż następny czołg znalazł się na moście. Kiedy przejeż dżał, wepchnął ciało w gąszcz jeżyn. Most, pod którym teraz leżał, był znacznie mniejszy od tego w górze rzeki. Jego szerokość pozwalała tylko na jazdę w jednym kierunku. Dróżka dla pieszych niknęła w jeżynach, które rosły tutaj wyjątkowo bujnie. Porastały nawet ka mienne podstawy mostu. No, udało się. Odetchnął z ulgą. Nikt nie znaj dzie ciała, chyba że będą go szukali. Barnes wiedział już, jak działają Niemcy. Najpierw sprawdzają pod mostem, a kiedy stwierdzą, że wszy stko w porządku, zezwalają na przejazd kolumny. Z pewnością nie będą węszyć po przejeździe, chyba że coś zwróci ich uwagę. Barnes był bardzo wyczerpany. Rana na ramieniu bolała niesamo wicie. Rzepka kolanowa dokuczała, ręce i twarz były poranione cier niami jeżyn. Leżał przez jakiś czas nieruchomo. Odpoczywał, trzyma jąc rewolwer w pogotowiu. Nie wiedział, czy po tak długim przeby waniu pod wodą broń nadawała się jeszcze do użytku. Nasłuchiwał odgłosów przejeżdżających nad nim pojazdów. Stopniowo wracał do sił, jego umysł powoli zaczynał funkcjonować. Wychylił się i ostrożnie spojrzał w górę. Po drugiej stronie zobaczył opartego o balustradę wartownika, a cień, jaki rzucał, nienaturalnie powiększał jego tułów, głowę i hełm. Ten sukinsyn był na prawym brzegu, a Barnes miał po dziurki w nosie wyczekiwania pod mostami w obawie przed zdema86 skowaniem. Zdecydował się zaryzykować. A poza tym Penn pewnie się już martwił. Prawdziwym niebezpieczeństwem było to, że mógł zostać zauwa żony, nawet gdyby płynął pod wodą: jego ruchy pozostawiałyby ślady. Rzeka w tym miejscu miała około czterech stóp głębokości. Musiałby płynąć prawie przy dnie. Dowódca stojąc w wieży miał doskonały wi dok na rzekę. Barnes poczekał, aż kolejny czołg przejedzie. Wziął głęb szy oddech i bezszelestnie zsunął się do rzeki. Płynął pod wodą, pod prąd. Postanowił pokonać tę odległość w trzech etapach: zatrzymać się w połowie pod osłoną brzegu, gdzie wysokie trawy zwieszały się do wody. Musiał płynąć prawie przy samym dnie i stawiać opór prądom, które były silniejsze, niż się wcześniej spodziewał. Przez chwilę zaczął im się nawet poddawać. Powoli wypuszcza! powietrze, uważnie bada jąc, czy nie ma podwodnych kamieni. Rośliny ocierały się nieprzyje mnie o jego twarz. Zatrzymał się w miejscu, gdzie roślinność zasłania ła granicę między wodą i ziemią. Pokonał już połowę odległości. Przy kucnął ukryty w krzewach nad wodą. Czekał, aż nadjedzie kolejny nie miecki czołg. Widział go spod zasłony zieleni. Po raz pierwszy miał okazję oglądać niemiecki czołg z tak bliska. Kiedy odpoczywał, jego umysł starał się ogarnąć czekające ich pro blemy. Wyprowadzenie Berta z koryta rzeki na otwartą przestrzeń było ryzykowne. Mogli to zrobić dopiero po minięciu tego drugiego mostu. Tuż za nim brzegi rzeki wznosiły się bardziej łagodnie. Przejeżdżał następny pojazd, jego dowódca uważnie lustrował rze kę. Kiedy już wydostaniemy się z tego piekła, musimy skierować się na południowy zachód, myślał Barnes. Pomimo wyjaśnień Sefta nadal miał mizerne pojęcie o tym, gdzie się naprawdę znajdują. Znalazł wprawdzie dwa miejsca na mapie, które mogły oznaczać fikcyjne Fontaine, a kierunek południowo-zachodni mógł prowadzić do Ar ras. Czołg przejechał. Barnes zanurkował. Jego ruchy stały się wol niejsze, uderzeniom brakowało impetu. Podwoił wysiłki, chcąc za jednym zamachem dotrzeć do zakrętu. W przeciwnym wypadku mógł by zostać zauważony. Wystawił już swoje szczęście na niejedną próbę. Nie chciał ryzykować. Na Boga, jeszcze trochę! Niecierpliwie wyko nał szybki ruch. Zniosło go na lewo. Próbował wrócić na środek rze ki. Zobaczył przed sobą las wodorostów, nie zdążył ich ominąć i wpadł 87 w nie. Już prawie udało mu się z nich wyplątać, kiedy poczuł gwał towne szarpnięcie za kolano. Próbował ruszyć się. Poczuł, że jesl uwięziony, że coś trzyma go za nogę. Wodorosty oplatały go soli dnie. Przez chwilę się szarpał, ale tylko pogorszył sytuację. Nie po sunął się ani o cal. Zaczynało mu brakować powietrza. Musiał się wynurzyć, ale wodorosty trzymały go niczym macki ośmiornicy. Barnes, nie możesz utopić się na głębokości czterech stóp! No tak, ale może ci się to przytrafić, jeśli coś trzyma cię na dnie. Zaczęła ogarniać go panika. Dreszcz wstrząsnął całym jego ciałem. Opano wał strach. Tylko spokojnie, sierżancie. Skoncentruj się i pomyśl, co możesz zrobić w tej sytuacji. Spróbował ruszyć do przodu, ale rośli ny nie puściły go. Spróbował na boki. Nic. Jego płuca protestowały. Woda dziwnie zabulgotała, a szum w uszach wzmocnił się. Rzucił się na boki -- wodorosty nie ustąpiły. O Boże, teraz chyba naprawdę ze mną koniec. Rusz się, Barnes! Zrobił ostatni wysiłek, na jaki było go stać. Poczuł, jak wodorost zsuwa się powoli z jego nogi, jakby nie chciał łatwo pozbyć się swojej ofiary. Uff! Wreszcie był wolny. Szybko wyrzucił ramiona przed siebie. Chciał jak najszybciej wypłynąć na powierzchnię. Udało się! Zaczął kasłać i pluć, trochę wody jednak dostało mu się do płuc. Automatycznie odwrócił głowę, ocenił swoje położenie. Był za zakrętem. Szósty zmysł mówił mu, że to nie ko niec, że może się wydarzyć coś jeszcze gorszego. Osiem i pół godziny później, o trzeciej po południu, byli trzy dzieści mil od obu mostów. Czołg był nadal na terenie zajętym przez Niemców. Przed dostaniem się w ich ręce chronił go dowódca swo im bystrym wzrokiem i instynktem. Zawsze w porę przewidywał niebezpieczeństwo. Już cztery razy się udało. Byli nieźle uzbrojeni. Posiadali siedemdziesiąt pocisków dwufuntowych i dziesięć skrzy nek z amunicją do kaemu porozmieszczanych w zakamarkach czoł gu. Przed godziną 8.30 niemiecka kolumna pancera przejechała most. O 9.00 załoga Berta była ogolona, na co Barnes nalegał szczególnie. Zjedli wołowinę z puszek i ostatni chleb przyniesiony przez Sefta. Ten posiłek składał się z minimalnych porcji mięsa. Okazało się, że dwie z puszek, które dał im Seft, były zepsute. Może to tylko przypadek? Nieważne! Nie mieli już żywności. Nie mieli już prawie wody, ale to 88 przez przypadek i przeoczenie wynikające ze zmęczenia. Jeszcze w rzece napełnili dużą menażkę wodą, ale w godzinę później zdarzył się mały wypadek. Wjeżdżali po stromej pochyłości, żeby ukryć się w lesie przed wzrokiem pilotów nadlatujących sztukasow. Wtedy właśnie menażka się przewróciła, a jej bezcenna zawartość wylała się na podłogę. Nie stety tylko Barnes pamiętał o napełnieniu swojej manierki. Winił sie bie za to, że nie sprawdził, czy zrobili to pozostali. Jedna manierka wody miała zaspokoić pragnienie trzech mężczyzn. Kiedy o tym po wiedział, wywołał poważną sprzeczkę z Pennem. Było krótko po go dzinie pierwszej. -- Myślę, że powinniśmy zaryzykować i wstąpić tam -- zapropo nował. Penn, wskazując ręką na małe miasteczko widniejące na linii horyzontu. -- Lepiej przejedźmy przez pola, omijając miasteczko -- powie dział cicho Barnes. W dali za skąpanymi w słońcu polami widniała jeszcze jedna ko ścielna wieża i rząd budynków; wyglądały jak fatamorgana. Ich obraz falował w rozgrzanym powietrzu. Na polach nie było nikogo, chociaż normalnie o tej porze roku rolnicy powinni mieć pełne ręce roboty. Nieobecność chłopów na polach zaniepokoiła Barnesa i utwierdziła w podjętej decyzji. -- Przesadna ostrożność -- stwierdził kpiąco Penn. -- Grozi nam wpakowanie się w coś, z czego będzie się trudno wydostać. Spójrz! Nikogo tu nie widać i to mi się nie podoba. -- Już od dłuższego czasu nie widzieliśmy nikogo, co w tym dziw nego właśnie tutaj? -- To, że w pobliżu jest miasteczko. Jeśli jest zajęte przez Niem ców, to jego mieszkańcy siedzą grzecznie w domach. Pola są zadbane, musiał ktoś na nich pracować. -- Barnes postawił stopę na brzegu ka dłuba. -- Czy są jakieś pytania? -- Nie widzieliśmy ani jednego szkopa, odkąd opuściliśmy rzekę. Skąd wiesz, że Niemcy są tutaj? -- Nie mam pojęcia, Penn, gdzie oni są. Z tego co widzę i z wiadomości usłyszanych w radiu mogę jedynie przepuszczać, że Niemcy zrobili ogromną lukę w liniach sił sprzymierzonych. To może być wyrwa szeroka na jakieś dwadzieścia mil*. W tej chwili jesteśmy prawdopodobnie gdzieś w środku tej wyrwy. Zanim nie dowiem się 89 czegoś więcej, będziemy trzymać się z dala od napotkanych miaste czek i wsi tak długo, jak tylko nam się uda. Ruszamy. * Dwie godziny później jechali na otwartej przestrzeni w jasnym świetle popołudniowego słońca. W ciągu tych dwóch godzin zatrzy mali się trzy razy. Chcieli uniknąć zauważenia przez samoloty. Dwa razy ukryli się w gąszczu krzaków, a raz schronili się na opuszczonej farmie hodowlanej. Farma zajmowała się przetwórstwem mleka. Wszę dzie walały się puste bańki. Kiedy czekali, aż sztukasy odlecą, stado krów zebrało się przy płocie. Miały nabrzmiałe wymiona. Musiały być dawno nie dojone. Ich rozpaczliwy ryk, bolesna skarga poruszyły trój kę żołnierzy bardziej niż odgłosy samolotów. Ale żaden z nich nie po trafił wydoić zwierząt. Odjechali, z ulgą witając odgłosy silnika Berta, który zagłuszył smutne zawodzenie krów. Nie tylko ludzie cierpią z powodu wojny, pomyślał Barnes. Jechali powoli drogą obrzeżoną krawężnikiem, wśród pól rozcią gających się po obu stronach. Barnes czuł ogromne zmęczenie. Zmę czenie spowodowane tym, że dłuższy czas stał wyprostowany we wła zie, wystawiony na dotkliwe działanie promieni słonecznych. Słońce prażyło tak silnie, że jego koszula i spodnie były zupełnie mokre od potu, jakby przed chwilą wynurzył się z wody. Nie kończąca się obser wacja otoczenia, wytężanie wzroku i napięcie umysłu mogłyby zmę czyć nawet najbardziej wytrzymałą i sprawną osobę. Stale patrzył na drogę, przed i za nimi, na niebo, na całą okolicę. Doświadczenie nau czyło go, że wystarczy moment nieuwagi, chwila beztroskiego rela ksu, a mogą zostać zbombardowani przez samoloty. Barnes nie czuł się najlepiej, ramię dokuczało mu coraz bardziej. Cały ciężar ciała prze niósł na lewą nogę. Bolało go prawe kolano, które stłukł sobie o podwodny kamień. Umysł miał w pełni sprawny, ale fizycznie był do niczego. Przysłonił ręką oczy przed słońcem. Przyglądał się małemu bu dynkowi daleko na skraju drogi, a właściwie ruinom budynku. Musia ła spaść tu bomba lub pocisk. Nagle zobaczył szlaban pomalowany * Barnes zupełnie nie doceniał pozycji wroga. W tym momencie wyrwa w liniach alianckich zrobiona przez Wehrmacht sięgała już pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu mil. 90 w biało-czerwone pasy ustawiony w poprzek drogi. Powiedział do mi krofonu: -- Zbliżamy się do pozostałości po przejściu granicznym. Za chwilę przekroczymy francuską granicę. Zobaczył, że w zrujnowanym punkcie granicznym było zamasko wane działo, ale zostało zniszczone. Siedemdziesięciopięciomilimetrowa lufa leżała samotnie, a wokół niej porozrzucane były francuskie hełmy. Nie znalazł ani jednego hełmu niemieckiego, co świadczyło o tym, że wróg nie poniósł żadnych strat w ludziach. Bert przejechał, krusząc barierę jak zapałkę. Teraz byli na francuskiej ziemi. Penn poprosił o pozwolenie na wejście do wieżyczki. Barnes bez wahania zgodził się. Musi być bar dzo gorąco tam na dole czołgu, w takie popołudnie jak dzisiejsze. -- I znowu we Francji -- rzekł pogodnie Penn. -- Jeszcze daleko do domu -- odpowiedział ponuro Barnes. -- Nie zatrzymamy się na chwilę, żeby napić się czegoś? -- Penn miał na myśli wodę. -- Nie. Na dole mamy jeszcze pół manierki. -- Chyba powinniśmy zahaczyć o tamto miasteczko -- warknął Penn z wściekłością. -- I prawdopodobnie wpadlibyśmy wprost na Niemców. Czołgi nie nadają się do działania w mieście. W każdym razie nie takie czołgi, które są na tyłach wroga. Gdybyśmy znaleźli się w mieście, ustawiliby kilka dział przeciwpancernych i byłoby po nas. Powinieneś wiedzieć takie rzeczy. -- No jasne, możemy tak jechać i jechać w nieskończoność, aż ten biedny Reynolds dostanie kręćka od siedzenia godzinami przy sterach. -- Reynolds jakoś nie narzeka-- odpowiedział Barnes z rozdra żnieniem w głosie. -- Reynolds to dobry chłopak. -- Jeśli w ten sposób chcesz ze mną rozmawiać, lepiej wynieś się i zajmij swoje miejsce przy dziale. Penn wrócił do przedziału bojowego, nie mówiąc nic. Barnes na tychmiast pożałował swoich słów. Skoro już padły, nie należało do nich wracać. Boże, przecież odezwał się tak głupio tylko dlatego, że jest rozdrażniony tym potwornym zmęczeniem. Dopiero teraz to zro zumiał. W ciągu dwudziestu czterech godzin spał tylko dwie godziny i to 91 bardzo niespokojnie. Reynolds spał dokładnie tyle samo, a Penn nie spał w ogóle; i jeszcze te cztery dni, kiedy Barnes leżał nieprzytomny, a oni dwaj czuwali w nocy. Tak, koniecznie musieli zatrzymać się gdzieś na nocleg. Potrzebowali ośmiogodzinnego snu. Spojrzał w niebo. We wnętrzu czołgu panował niesamowity żar i duchota. Wydawało się, że nie ma powietrza. Penn siedział w bluzie i spodniach z dłonią za ciśniętą na oparciu w pobliżu spustu. Spotkanie oko w oko z niemiecką ciężarówką pełną piechoty wywarło na nim wielkie wrażenie i nauczyło, że należy być w stałej gotowości bojowej. Chociaż w przypadku Penna była to raczej podświadoma reakcja. Był zmęczony nieznośnym gorą cem, zapachem spalin z dieslowskiego silnika, nie kończącym się zgrzy tem maszyn, hipnotycznym dzwonieniem gąsienic. Jego mózg był w takim stanie, że zaczął obawiać się popełnienia błędu. Dlatego wła śnie wszedł na górę, do wieży. Mętlik w umyśle powiększył się, potrzą sał głową, żeby się z niego otrząsnąć, a pragnienie wzmogło się ogro mnie. Język przywarł do podniebienia. Zaczął wyobrażać sobie całe kon tenery wypełnione po brzegi butelkami pieniącego się piwa. Modlił się, żeby nie zwariować. Czołg podążał dalej. W przedziale kierowcy Reynolds siedział zupełnie obojętny. Było mu gorąco, chciało mu się pić, był spocony. W każdej chwili mógł się napić wody, choć co prawda zależało to od Barnesa. Mógł jeszcze tro chę wytrzymać. Nie był zmartwiony ani zrezygnowany. Po prostu wy konywał to, co do niego należało. Prowadził Berta zgodnie z rozkazami. Jedyny kłopot sprawiała mu monotonia drogi. Przesuwała się przed jego oczami niczym taśmociąg, który się nigdy nie zatrzymywał. Ra dził sobie z tym jakoś, spoglądając często na pola po obu stronach. Byli teraz we Francji, czy to możliwe? Właściwie nie robiło to Rey noldsowi wielkiej różnicy, gdzie się znajdowali. Pole podobne do pola, gdyby po drodze nie mijali tamtej barierki, nie wiedziałby, że są we Francji. Kończyło się paliwo. Barnes na pewno coś wymyśli. Jechali dalej. Woda, paliwo, amunicja, żywność to podstawowe rzeczy potrzeb ne w czołgu. Były niezbędne dla nich jako jednostki bojowej i zaprzątały głowę Barnesa. To była trudność nie lada, zwłaszcza teraz, gdy bolało go ramię i stłuczona rzepka w kolanie, dokuczało gorąco i pragnienie, a do tego ciągle obserwował okolicę. Doskonale orientował się w sytuacji. Zostało im jeszcze sześćdzie siąt galonów paliwa. Zbiorniki w tyle czołgu mogły pomieścić dzie92 więćdziesiąt. Mieli pół manierki wody, niewielką ilość wołowiny w puszce wystarczającą na następny posiłek i odrobinę herbaty. Za to byli uzbrojeni po zęby. Co za szkoda, że nie można jeść amunicji. Może byłoby lepiej przyjrzeć się najbliższej miejscowości napotkanej po dro dze? Przysłonił oczy przed słońcem. W dali, na horyzoncie, majaczyło coś jakby zarys budynków. -- Zbliżamy się do miasteczka-- powiedział do załogi. -- Wje dziemy do niego. Atmosfera w czołgu znacznie się poprawiła. Zaglądając do wnę trza wieży, Barnes zauważył, że Penn mu się przygląda. Kapral skrzy wił się i mrugnął do niego porozumiewawczo. Nawet Reynolds zarea gował. Wyprostował się na siedzeniu, przyciągnął i mocniej zacisnął dłonie na dźwigniach sterowniczych. Wyglądało to jak przygotowania do wejścia do ziemi obiecanej. Woda, paliwo, żywność. Jeśli będą mieli szczęście, zaopatrzą się tutaj we wszystko, co jest im potrzebne. I jeszcze informację; a to było dla Barnesa bardzo ważne. Gdyby poznał swoją pozycję, zrzuciłby wielki ciężar ze swoich ramion. Zawołał Penna. Kapral wspiął się na górę i odezwał pogodnym głosem.: -- Może już dzisiejszego wieczoru nie będziemy musieli jeść wo łowiny z puszki. Ciekaw jestem, co dziś serwują w restauracji de la Gare. -- Jesteśmy na tyłach wroga-- przypomniał Barnes. -- Nawet jeśli, to możemy założyć, że dziś ich lordowskie moście są nieobecne w rezydencji. Możemy coć przekąsić na kolację. Pozwól mi wyobrazić sobie, czym będziemy popijać. -- Na początek napełnimy manierki wodą. -- Boeuf ŕ la Bourguignonne z baranim ragoűt nie byłoby złe. Tak, do tego parę butelek vin ordinaire. No bo będąc na żołdzie, nie może my pozwolić sobie na wina dobrych roczników, prawda? -- Nie licz kurczaków, które dopiero masz złapać. -- Kurczaków? A jakże, poulet rôti byłoby wspaniałe, ale jest to trochę plebejskie danie, no nie? Rozmawiali tak przez kilka minut. Podekscytowany Penn i widok zbliżającego się miasta ożywiły Barnesa. Wkrótce kazał Pennowi wejść do środka, tak na wszelki wypadek. Musieliby mieć okropnego pecha, gdyby teraz napotkali ciężarówkę wypełnioną Niemcami. Powtórzył 93 swoje rutynowe czynności. Spojrzał w niebo. Nadal było puste. Rozej rzał się dookoła, szukał oznak niebezpieczeństwa. Cały czas czołg po dążał w stronę nie znanego miasta, które na chwilę zniknęło z oczu. Wjeżdżali w zakręt, a słońce świeciło prosto w oczy. Miasto było tuż-tuż; zasłaniał oczy przed słońcem. Mrużył je, żeby lepiej widzieć. Rozglądając się dookoła, stwierdził, że miasto zostało okrutnie zbombardowane. To, co z daleka wydawało się budynkami, w istocie było ruinami. Teraz był już zupełnie pewien, że przynajmniej połowa miasteczka legła w gruzach. Ale nawet w takim miejscu mu siał pozostać, ocaleć ktoś, kto mógł powiedzieć, jak nazywa się to mia sto. Muszą zdobyć paliwo. Czołg, któremu skończy się paliwo, jest łatwym łupem. Lepiej będzie, jak przekaże swoje spostrzeżenia reszcie załogi. Mówił cicho: -- To miejsce wygląda na opustoszałe. Niemcy odwiedzili je przed nami i zrzucili parę wycelowanych bomb. Do miasta pozostało już tylko pół mili. Było niewielkie, mogło liczyć najwyżej trzydzieści tysięcy mieszkańców. Barnes zastanowił się nad czymś. Uniósł rękę i przetarł oczy. To, co zobaczył, przypomi nało mu zdjęcia z pierwszej wojny światowej spod Ypres. Zrobiło mu się smutno na wspomnienie tego belgijskiego miasta. Ponuro spoglą dał na zbliżające się ruiny. Przedmieścia zostały doszczętnie zniszczone, co do tego nie było wątpliwości. Ściany bez okien i drzwi, kikuty zrujnowanych budynków. Nigdzie śladów życia. Żadnych kobiet, żadnych dzieci, żadnych męż czyzn odgruzowujących ulice. Po prostu nic, zupełnie nic. Panowała nie samowita atmosfera, przerażająca cisza, tym bardziej nienaturalna, że w środku słonecznego popołudnia. Woda, paliwo, amunicja, żywność... Jechali z niewielką prędkością przez podmiejskie ulice, słysząc, jak gąsienice miażdżą kamienie i cegły na proch. Barnes przyglądał się murom budynków, które mijali. Zastanawiał się, czy nie powinni na tychmiast zawrócić. Drgania wywoływane przez jadący pojazd mogły spowodować runięcie jakiejś ściany. Niektóre wydawały się stać wbrew wszelkim zasadom. Ostrożnie pokonali zakręt i skierowali się do cen trum miasta. Tutaj zniszczenia były poważniejsze. Na przedmieściu prawie na każdej ulicy ocalał jakiś fragment budynku, choćby jedna ściana. Z centrum nie pozostało nic. Widok był upiorny, przerażający. Około 94 jednej mili kwadratowej pokrywało morze gruzów, pomiędzy którymi wyzierały kratery lejów po bombach. Przypominało to bardziej księ życowy krajobraz niż jakiekolwiek miasto w północnej Francji. W miarę jak podążali dalej, widok stawał się okropniejszy. -- Kierowca, stać. Nie wyłączaj silników. Pozwolił Pennowi wspiąć się na górę, a sam zszedł na ulicę, oparł się ręką o kadłub, ale szybko ją cofnął. Oparzył go rozgrzany pancerz. Niespodziewanie zmienił zdanie i kazał Reynoldsowi wyłączyć silnik. Nasłuchiwał odgłosów życia. Przecież ktoś musiał ocaleć czy pozostać. To niewiarygodne. W mieście nie było widać ani słychać nikogo. -- Zawsze ktoś zostaje -- powiedział do Penna. -- Ktoś, kto nie chce opuścić swoich śmieci. -- Mogła tędy przejeżdżać niemiecka kolumna pancerna -- zao ponował Penn -- a ludzie mogli stąd odejść. -- Ale teraz Niemców tu nie ma, prawda? Jeśli nawet byli, to mu sieli niedawno wyjechać. Nie przejęli miasta pod swoją władzę. Tutaj chyba nikt by nie został, popatrz tylko na to miejsce. -- Wiem, ale tam po drugiej stronie może nie jest tak źle. Sprawdź my! -- Dobrze byłoby spotkać jakiegoś Francuza. Penn wypowiedział głośno to, co myśleli pozostali. Paktycznie było coś przerażającego w tym wyludnionym mieście. Wyglądało, jakby horda barbarzyńców przeszła przez nie, zabierając wszystkich mieszkańców do niewoli. Po drugiej stronie morza gruzów widniała jakaś ściana. Usłyszeli głuchy łomot i zobaczyli kłęby pyłu. Ściana właśnie runęła. Barnes nasłuchiwał. Nagle rozkazał Pennowi wejść do czołgu, Reynoldsowi -- zamknąć swój właz, sam wskoczył do wieży, założył hełmofon i wydał rozkazy. Czołg skierował się w sam środek morza gruzów, torując drogę wśród rumowiska. Byli prawie w samym środku zbombardowanego terenu, gdy pojawiły się sztukasy. Cała eskadra bombowców. Barnes wydał rozkaz zatrzymania się na dnie leja po bombie. Zszedł do środ ka, zatrzasnął właz i czekał razem z pozostałymi. Pierwszy rzut bomb spadł daleko od nich. Głos Penna wyrażał zdziwienie. -- Czy mogli nas zauważyć? -- Nie, pewnie mają rozkaz bombardowania miasta. Lepiej trzy majmy się z dala od murów. -- Przecież zniszczyli już wszystko, co się dało... 95 , Przez chwilę nasłuchiwali. Usłyszeli wycie nurkującego sztukasa szykującego się do zrzucenia swego śmiercionośnego ładunku. Zbliżał się kolejny wybuch, ale brzmiał jakoś inaczej. Poprzednia bomba eks plodowała daleko, następna już bliżej, trzecia zaś zupełnie blisko. Penn zaczął bezgłośną rozmowę z samym sobą. Następna trafi w nas, następna trafi w nas... Bomba wybuchła tuż za czołgiem. Fala uderzeniowa miała siłę młota pneumatycznego. Kadłub zadrżał, uniósł się i opadł. Piąta eksplozja -- nieco dalej. Szósta -- jeszcze dalej. -- Oni chyba oszaleli. -- Głos Penna kipiał oburzeniem, a nawet wściekłością. -- Przecież już dawno zrobili swoją brudną robotę. Czy przylatują tylko po to, żeby opróżnić ładownie? -- Jest w tym coś pocieszającego -- wtrącił Barnes. -- Wrócili, żeby mieć całkowitą pewność, że to miejsce będzie nieprzejezdne. To znaczy, że obawiają się sił alianckich, które mogą się tu lada chwila pojawić. -- Miło to słyszeć. Poprawiłeś moje samopoczucie, sierżancie. Zabrzmiało kolejne wycie samolotu, wycie tak donośne, że zdawa ło się wprost nad ich głowami. Barnes poczuł zimny pot na plecach. Kolejne eksplozje szarpały Bertem we wszystkie strony. Pomiędzy wybuchami usłyszeli odległy dźwięk, jakiś głuchy huk. To zawalił się jeden z murów. Przynajmniej udało im się uniknąć niebezpieczeństwa zagrażającego ze strony ruin. Barnes wiedział, że większość śmiertel nych wypadków podczas nalotów bombowych w terenie zabudowa nym jest spowodowana zasypaniem ludzi w ruinach zniszczonych do mów. Spojrzał na Penna, chciał zobaczyć, jak kapral znosi bombardo wanie. Penn patrzył na niego, nieznacznie poruszając końcami wąsów, co znaczyło, że był śmiertelnie przerażony. Śmiertelnie przerażony? Nerwy Penna były napięte do granic moż liwości niczym struny skrzypiec. Następna bomba wybuchła prawie nad nimi. Czołg podskoczył pod wpływem fali uderzeniowej jak za bawka. Wszystkie mocowania we wnętrzu puściły, a przytwierdzone przedmioty spadły z impetem na podłogę. Bombardowanie to okropne przeżycie, bez względu na to, gdzie się człowiek znajduje. Szczególnie straszne jest ono dla załogi zamkniętej w czołgu. Penn czuł, że grozi im niebezpieczeństwo. Ściana z cegły daje mniej więcej takie samo zabezpieczenie jak czterdziestomilimetrowy pancerz stalowy. Przeby wanie wewnątrz budynku daje większe poczucie bezpieczeństwa. Sie dzenie w czołgu daje wrażenie wręcz przeciwne. Wewnątrz Berta mia ło się wrażenie, że hałas rozwali uszy. Penn siedział ogromnie spięty. 96 Odgłosy wybuchów zdawały się przenikać przez stalowy kadłub. Dźwięki odbijały się od metalowych ścian i niosły echem wielokrotnie powielane. Mieli wrażenie, że ktoś za pomocą młota pneumatycznego usiłuje dostać się do środka. Bombardowanie nadal trwało. Penn spróbował wyłączyć świado mość w taki sposób jak wtedy na moście, gdy przejeżdżała niemiecka kolumna pancerna, ale teraz ten sposób nie przyniósł oczekiwanego skutku. Zaczął liczyć wybuchy bomb, w nadziei, że zanim doliczy do stu, bombardowanie ustanie. Pogubił się na długo przed setką. W końcu dał za wygraną. Żył teraz od jednej eksplozji do drugiej. W przedziale kierowcy, oddzielony od pozostałych członków za łogi, siedział wysunięty do przodu Reynolds. Zaciskał dłonie na dźwi gniach sterowniczych i bał się. Ogarnął go ogromny, paraliżujący strach. Właściwie nie bał się trafienia. Gdyby dostali, to i tak byłoby po nich. Reynolds bał się czegoś innego. Próbował rozpaczliwie zapomnieć o słabej stronie Berta. O czterech szściowoltowych bateriach umieszczo nych na przodzie czołgu. Reynoldsa najbardziej przerażała możliwość oślepienia. Zdawał sobie sprawę z tego, że jakaś eksplozja w pobliżu może spowodować wstrząs całego czołgu, a wtedy któraś z baterii może wybuchnąć, rozpryskując kwas siarkowy wprost na jego twarz i ręce. Siedział i czekał na następną eksplozję. Przeklinał konstruktora Berta, który przez niedopatrzenie narażał go na takie niebezpieczeństwo. Omiń nas albo zabij, modlił się bezgłośnie, mocniej zaciskając palce na uchwy cie dźwigni. Leci prosto na nas. O Boże, nie! Bomba wybuchła tuż przed czoł giem. Słyszał gruz uderzający o zbrojone szkło w szczelinie obserwa cyjnej. Po chwili uświadomił sobie, że jeszcze żyje, a Bert jest cały. Bał się podnieść głowę i otworzyć oczy. Detonacje na chwilę ucichły. -·-- No, jak dotąd, całkiem nieźle -- powiedział Barnes, używając żartobliwego powiedzonka Penna. -- Tak. Penn wypluł z siebie to słowo. Zastanawiał się, jak długo jeszcze będzie to trwało. Przez jego wyobraźnię przesuwały się przerażające wizje. Widział bombę uderzającą w środek czołgu. Rozerwany kadłub, rozrzucone na boki ich ciała, każde w inną stronę. Nikt nigdy nie do wiedziałby się, co się z nimi stało, po prostu zniknęliby. ,,Donosi się, że zginęli na polu walki..." O Boże, moi najbliżsi, miałem napisać do nich w dniu, kiedy przekroczyliśmy granicę. Ile dni temu to było? Nie 97 7-PANCERNA mógł sobie przypomnieć. Nawet nie próbował dłużej się nad tym za stanawiać. Wybuchła kolejna bomba. Czołgiem zatrzęsło tak, że przez kilka sekund myśleli, to koniec. Nalot trwał piętnaście minut. Następne eksplozje w pobliżu czołgu jeszcze bardziej przeraziły Reynoldsa. Jedynie świadomość, że za ścian ką jest Barnes, powstrzymała kierowcę od otwarcia włazu i ucieczki przed tymi cholernymi bateriami. Był już w takim stanie, że gotów był to zrobić. Nastąpiła przerwa w nalocie; trwała w nieskończoność. Oczekiwali następnych eksplozji. Pierwszy ocknął się Barnes. Wspiął się do wieży, ostrożnie podniósł właz i zaczął kaszleć, gdy tylko wystawił głowę. Na zewnątrz pełno było dymu i pyłu. Właz był tak gorący, że aż parzył. Wiele murów, które jeszcze przed chwilą stały, zniknęło pod bom bami; nad wszystkim unosiła się chmura pyłu. Słońce było jakby za mglone. Spojrzał w dół. Kadłub pokrywała warstwa kurzu. Czołg wy glądał, jakby został przygotowany do jazdy przez pustynię. Schodząc w dół po kadłubie, pośliznął się, ale na szczęście nie uderzył się po nownie w kolano. Polecił pozostałym członkom załogi wyjść na ze wnątrz. Co prawda mogli się tylko nawdychać pyłu, ale przynajmniej na zewnątrz, a nie w tej cholernej, ciasnej puszce, która w każdej chwili mogła stać się ich trumną. * Czołg stał teraz na placu w zachodniej, mniej zniszczonej części miasta. Jego załoga wypatrywała pośród gruzów jakiejś żywej istoty. Nasłuchiwała odgłosów życia. Plac otaczały dookoła ocalałe mury budynków. Czekali bezczynnie. Narastała grobowa atmosfera. Rey nolds siedział nieruchomy w swojej kabinie kierowcy. Penn tkwił w wieży, trzymając w ręku pistolet maszynowy. Barnes stał za rogiem, plecami tuż przy murze. Instynktownie się oń nie opierał. Trzymał re wolwer w pogotowiu z lufą skierowaną w stronę, z której mógł ktoś nadejść. Minęło dziesięć minut, odkąd zatrzymali się na placu. Reynolds zrobił przegląd czołgu. Wyczulone ucho Barnesa uchwyciło jakiś pode jrzany dźwięk, jakby ktoś przedzierał się przez zgliszcza. Ten ktoś był już bardzo blisko. Barnes uniósł broń. Penn wycelował pistolet. Zza rogu wynurzył się mężczyzna i stanął jak wryty. Przez ramię miał przewieszony chlebak. Na jego kościstej twarzy 98 pojawił się śmiertelny strach. Jednak szybko odzyskał równowagę, zdjął czapkę i uśmiechnął się szeroko. Niewysoki i szczupły, dziwnie ubra ny. Jego strój był stary i pomięty, ale na szyi widniał kosztowny je dwabny krawat. Bames zauważył błysk złotego zegarka, zanim męż czyzna opuścił rękę. Na nogach miał zupełnie nowe buty z krokodylej skóry. Barnes odezwał się cicho: -- Przepraszam, że pana przestraszyłem. Czy może nam pan po wiedzieć, jak się to miejsce nazywa? -- Żołnierze brytyjscy, prawda? Ciągle uśmiechnięty, zaczął się wycofywać. Rzucił okiem na czołg, jakby obawiał się, że z jego strony grozi mu jakieś niebezpieczeństwo. Barnes spróbował ponownie. -- Jesteśmy żołnierzami brytyjskimi. Nie musi pan się obawiać. Nie zrobimy panu krzywdy. Chciałbym się dowiedzieć, jak nazywa się to miasto. Nieznajomy zaczął terkotać po francusku. Mówił tak szybko, że ani Barnes, ani Penn nie zrozumieli słowa z jego wypowiedzi. Mówił i cofał się krok po kroku. Był już blisko następnego rogu. Uniósł rękę, pomachał nią zawzięcie w kierunku, z którego nadszedł, i zniknął za rogiem. Barnes powoli szedł w stronę czołgu. Penn przyglądał się tej scenie ze zdziwieniem. Zirytowany powiedział do sierżanta: -- Dlaczego go nie zatrzymałeś? Mógł nam przecież powiedzieć... -- Szybko, Penn, podaj mi pistolet maszynowy. -- Co? -- Człowieku, pospiesz się. -- Powiedz... o co chodzi? -- Wy dwaj zostańcie. Jeśli usłyszycie strzały, ruszajcie Bertem. Podbiegł do rogu, wyjrzał zza niego, zobaczył mężczyznę wspina jącego się na kupę gruzów. Pobiegł za nim, trzymając w pogotowiu broń. Mężczyzna zniknął za załomem muru. Kiedy Barnes dotarł do tego miejsca, zobaczył, jak facet wchodzi do jednego ze zrujnowanych budynków, nie oglądając się za siebie. Za domem była droga, na niej stał autobus pokryty pyłem. Przy au tobusie cztery osoby sprzeczały się zawzięcie. Autobus był przepełnio ny po brzegi ogromną liczbą dóbr. Barnes zobaczył je przez uchylone drzwi. Widział butelki wina, których szyjki wystawały z przepastnych koszy, czerwoną tkaninę, która była zasłoną lub narzutą na łóżko, srebr ną tacę, starą strzelbę myśliwską ze srebrną kolbą. Ta czwórka, która się 99 kłóciła przy autobusie, była tak samo dziwna jak kolekcja przedmiotów w autobusie. Człowiek o kościstej twarzy i pozostali trzej spierali się gwałtownie. Najważniejszy z nich był niewysokim mężczyzną o śniadej cerze i dużym, czarnym wąsie. Ubrany w zmięty urzędniczy garnitur i czarny kapelusz, który ciągle zsuwał mu się na tył głowy. Na szyi miał przewiązaną kolo rową chustkę. Barnesowi przypominał pewnego Korsykanina, którego kiedyś spotkał w barze w Port Saidze, kiedy jego oddział zatrzymał się tam w drodze powrotnej z Indii. Pozostali dwaj mężczyźni byli wysocy i szczupli, ubrani w niebieskie płócienne bluzy, w takie same spodnie, na głowach mieli mocno naciśnięte czarne berety. Wyglądało na to, że śniady mężczyzna rozstrzygnął spór. Barnes wyłonił się zza muru z lufą skierowaną w ich stronę. Ostrym głosem zapytał: -- Co się tu dzieje, do diabła? Zaskoczeni mężczyźni odwrócili się w jego kierunku i znie ruchomieli. Korsykanin pierwszy odzyskał mowę i wystąpił naprzód. Uśmiechnął się i zaczął mówić po francusku. -- Mów po angielsku -- wyrzucił z siebie Barnes. -- Korsykanin udawał, że nie rozumie. Barnes machnął groźnie pistoletem i wycedził: -- Podnieś ręce do góry albo zrobię z ciebie befsztyk. Korsykanin podniósł ręce do góry, odwrócił lekko głowę i powiedział coś po francusku do pozostałych. Trzy pary rąk także się podniosły. -- Cieszę się, że rozumiesz po angielsku -- skomentował Bar nes. -- Kim jesteście? No dalej, mów! -- Joseph Lebrun, sir. Handlarz futer z Le Cateau. -- Co to za miasto? -- Beaucaire, sir. Jesteście żołnierzami brytyjskimi? -- Jesteśmy przednią strażą. Dokąd prowadzi ta droga na zachód od miasta? -- Do Cambrai. Potem do Arras. O Boże, jesteśmy bardziej wysunięci na południe niż przypuszcza łem, pomyślał. Cofnął się trochę, bo Lebrun z każdym słowem zbliżał się do niego. -- Lebrun, zostań tam, gdzie jesteś. Gdzie są Niemcy? -- Nie ma ich tu. Już odeszli -- powiedział zdziwiony Lebrun. -- Odeszli kilka dni temu, zaraz po pierwszym bombardowaniu. -- Masz na myśli piechotę na ciężarówkach? -- Nie, nic z tych rzeczy. To była kolumna czołgów i armat. 100 -- I żadnych żołnierzy na ciężarówkach-- powtórzył Barnes. -- Nie, nic z tych rzeczy. -- Patrzył na wycelowany w jego kie runku pistolet maszynowy. -- Czy to niemiecka broń? Ten jest trochę za ciekawy, może być niebezpieczny, pomyślał Bar nes. Trzymał pistolet wymierzony w brzuch Lebruna i kontynuował badanie. -- Jak dawno temu to było? Powiedziałeś, że kilka dni temu. Ile dokładnie? -- Sześć lub siedem. Nie widzieliśmy ich na własne oczy. Tak nam powiedziano. My nie jesteśmy stąd. Przerwał natychmiast, jakby powiedział coś niewłaściwego. Zbladł. Barnes zadawał dalsze pytania, chciał uzyskać jak najwięcej informacji. -- Gdzie są teraz Niemcy? -- W Abbeville. Barnes poczuł, jakby dostał obuchem w głowę. Jeśli to prawda, to brytyjskie i francuskie oddziały na północy były zupełnie odcięte od głównych sił francuskich. Byłby to precedens, który nie wydarzył się nawet w ciągu całej pierwszej wojny światowej. Po chwili odzyskał pewność siebie. Ten mężczyzna kłamał, to jasne. -- Abbeville jest na wybrzeżu, Lebrun. No, spróbuj jeszcze raz, tym razem powiedz prawdę, bo jak nie, to... -- Mówię prawdę. -- Francuz stał się nerwowy, zaczął wymachi wać rękami nad głową. -- Mówię penu, że są w Abbeville. Spotkali śmy uciekinierów stamtąd. Niemieckie czołgi są wszędzie. Niemcy mają tysiące czołgów i są już w całej Francji. -- Ale tutaj ich nie ma? Oczy przysadzistego mężczyzny spojrzały przenikliwie, zanim odpowiedział. Patrzył Barnesowi prosto w oczy. -- Został tylko jeden duży czołg za Beaucaire, przy drodze na Cam brai. -- Masz na myśli niemiecki czołg? Jak daleko od Beaucaire? -- Siedem lub osiem kilometrów. Minęliśmy go, jadąc tu. Zepsuł się na polu i czterech żołnierzy próbuje go naprawić. Pracują rozebrani do pasa jak chłopi. Widzieliśmy go dwie godziny temu. -- Po której stronie drogi do Cambrai? -- Po prawej, jakieś pól kilometra od drogi. Barnes kiwnął głową i rozkazał im ustawić się w rzędzie na całej szerokości drogi, pozostawiając duże odległości między nimi. Następ101 nie kazał im iść w kierunku placu. Na placu polecił im położyć się na gruzach twarzami do ziemi, z rękoma wyciągniętymi na boki. Wystrzelił raz w powietrze. Wystraszeni mężczyźni poruszyli się. Na pewno my śleli, że o mały włos uniknęli śmierci. Usłyszał warkot silników Berta. Wypalił krótką serię. Za rogiem pojawił się czołg. Tylko Lebrun miał dość odwagi, by spojrzeć spod ramion na zbliżający się pojazd. -- Kim są te ptaszki? -- zapytał Penn, stojąc w wieżyczce. -- Szabrownicy, plądrują ruiny. -- Barnes skrzywił się z nie smakiem. -- Kiedy ich rodacy usiłują powstrzymać Niemców, oni gra bią i rabują co się da. Ten autobus jest pełen wojennych zdobyczy. -- Skąd wiesz? -- Ten o kościstej twarzy ma na sobie parę rzeczy, które do siebie nie pasują. Wytarte ubranie, a krawat i buty prosto spod igły. Jedno z drugim nie gra. No i ten złoty zegarek. Penn, ty zostań w czołgu. Reynolds, ty przeszukaj tę dobraną czwórkę -- rozkazał. U Lebruna i jeszcze jednego kierowca znalazł dwa pistolety nie mieckie typu Luger 9 mm. -- Skąd to macie? -- spytał Barnes. -- Zabraliśmy je dwóm zabitym Niemcom przy motocyklu patro lowym -- odpowiedział Francuz. Barnes nie skomentował tego. Wiedział, że tylko oficerowie nie mieccy byli wyposażeni w tego typu broń. -- Pilnuj ich, Penn. A ty, Reynolds, chodź ze mną do autobusu. Sprawdzimy, co tam mają. Wnętrze autobusu było po brzegi zawalone różnymi łupami. Wśród nich znajdowała się szklana szkatułka wypełniona złotymi monetami. Barnes miał zamiar przyjrzeć się jej dokładnie, kiedy usłyszał okrzyk zdziwienia Reynoldsa. Kierowca odrzucił jedwabne zasłony, strzelbę myśliwską, małe krzesełko i srebrną tacę. Barnes podszedł do niego. -- Znalazłeś szampana? -- Tak, w sam raz dla naszego Berta. Postawił prostokątną puszkę na podłodze, odkręcił korek wlewu i zbadał zawartość. To było paliwo, cenna zdobycz. Wyniósł kanister z autobusu i postawił ostrożnie na ziemi, jakby to była delikatna por celanowa waza. Wrócił do autobusu i szukał dalej. Znalazł więcej ka nistrów z bezcennym paliwem. W ciągu pięciu minut Reynolds zgro madził ich na drodze dwadzieścia. Barnes nie potrafił uwierzyć ich 102 szczęściu. Bert mógł jechać tylko na specjalnej mieszance paliwowej, a w całej Francji (poza wojskiem) stosowano ją jedynie w autobusach. Reynolds stał i pilnował kanistrów, jakby obawiał się, że mogą same odmaszerować. W jego głosie brzmiało zadowolenie. -- Musieli gwizdnąć je z zajezdni, ale jak udało im się zorganizo wać aż tyle paliwa? -- Zatankuj Berta! Pospiesz się! Reynolds nosił kanistry do czołgu. Barnes w tym czasie przeszuki wał autobus. W pewnym momencie pod stosem ubrań wyczuł kształt butelek. Nie tylko Bert będzie miał picia pod dostatkiem, pomyślał. Kiedy odsłonił przykrycie, znalazł dwanaście butelek wody mineral nej. No jasne, pan Lebrun lubił widocznie rozcieńczać sobie wino. Pod butelkami z wodą znalazł jeszcze pół butelki pięciogwiazdkowego ko niaku Bisquit. Przeniósł swoje łupy do czołgu. Czterej szabrownicy nadal leżali na ziemi, Penn pilnował ich. Reynolds mruczał do siebie, majstrując coś przy czołgu. Podniósł pokrywy silnika, napełnił baki. Kiedy zrobił to wszystko, czuł się tak, jakby zjadł pięciodaniowy obiad. Już prawie kończyli przygotowania do odjazdu, kiedy Lebrun podniósł ostrożnie głowę i odezwał się rozdrażnionym tonem: -- Proszę, sir... -- O co chodzi, Lebrun? -- Proszę nam zostawić dwa lub trzy kanistry. -- Za późno, już wszystko wlaliśmy do czołgu. Lebrun spojrzał wściekle na Barnesa. Nienawiść w jego oczach była tak ogromna, że sierżant przeraził się na chwilę. W otwartych ustach Francuza błysnęły złote zęby. -- Twarzą do ziemi, Lebrun -- rozkazał Barnes zimno. Wyjął wielki klucz z zestawu narzędziowego i poszedł do autobu su. Z premedytacją zniszczył silnik. Lebrun już nie użyje tego autobu su do plądrowania domostw swoich rodaków. Ta banda złodziei nie wyjedzie z Beaucaire, żeby grabić inne zbombardowane miasta. Nie będą mogli powiadomić niemieckiego czołgu za miastem o obecności Berta. Wrócili do czołgu. Lebrun leżał spokojnie, bał się przekleństw Barnesa. -- To bardzo wrażliwy człowiek. Hałasy, które robiłeś, niszcząc silnik, doprowadziły go prawie do płaczu. 103 -- Szkoda, że nie powiedziałeś mi tego wcześniej. Owinąłbym klucz jakąś szmatą, by nie ranić jego uczuć. Lebrun, wstań. Pozostali też mogą się podnieść. Lebrun powiedział coś po francusku. Podniósł się powoli, stanął oko w oko z Barnesem. Jego twarz była jedną wielką nienawiścią. Co za cholerny facet, pomyślał Barnes. Na szczęście nie może posłużyć się lugerem. -- Możecie iść tą drogą na wschód. Jeśli was jeszcze spotkamy, to rozstrzelamy -- powiedział sierżant. -- Od wschodu idą Niemcy... -- zaczął Lebrun. -- Zgadza się i na pewno nie polubią was bardziej niż my. No, ruszajcie. Czołg jechał za czterema mężczyznami do rozstaju dróg. Tu skręcił na zachód. Zrobili krótki postój. Zjedli szybko posiłek i popili wodą mi neralną. Barnes pokazał na mapie, gdzie się znajdują. Naniósł na mapę wszystko to, co powiedział Korsykanin. Popsuło to Pennowi apetyt. -- Niemcy w Abbeville! -- wrzasnął kapral zdziwiony. -- Nie wierzysz w to, co? -- Przy tych ruchach kolumn pancernych we wszystkich kierun kach sam już nie wiem, w co wierzyć. Po prostu mam nadzieję, że tamten facet się mylił. -- Czy teraz pojedziemy do Cambrai? -- To dobra myśl, jeśli Cambrai jeszcze istnieje. Przeanalizował sytuację: samotny czołg wędrujący na tyłach linii wroga, nie znający swego położenia. Nie mogli być absolutnie pewni, że miejscowość, w której się znajdowali, rzeczywiście nazywała się Beaucaire. Niemcy nie podejrzewali nawet ich obecności. Barnes wy dał rozkaz do wymarszu. Nagle zmienił zdanie i zeskoczył na ziemię. -- Co się stało? -- spytał Penn. -- Wracam do autobusu. Zapomniałem zajrzeć do skrzynki z narzędziami. Może znajdę coś przydatnego. Zostawił Penna stojącego w wieżyczce, a sam pognał drogą. Znik nął za rogiem, trzymając w ręku pistolet maszynowy. Dotarł do auto busu, spojrzał na łupy, które wcześniej Reynolds wyrzucił na zewnątrz, i nagle przemknęło mu przez głowę, że te rzeczy leżały chyba inaczej. Zastanowił się chwilę, ale porzucił tę myśl jako wytwór wyobraźni. Wpadł do autobusu, skierował się do tyłu. Wszystkie okna były poza mykane. We wnętrzu panował zaduch. Unosił się tylko zapach wina. 104 Kopnął nogą pustą butelkę. Nie było jej tu, kiedy po raz pierwszy pe netrował pojazd. W skrzynce z narzędziami znalazł tylko wielki klucz. Wziął go do ręki. Zastanawiał się, skąd się wzięła pusta butelka. Wy chodząc z autobusu, spojrzał znów na stertę rzeczy. Sygnał ostrzegaw czy przeszył jego mózg. Brakowało strzelby! Czuł zbliżające się nieszczęście. Pobiegł za róg. Po co komuś stara strzelba myśliwska? To Lebrun. Chyba przebiegł dookoła przez ruiny i wrócił tutaj. Napił się wina i zabrał ze sobą strzelbę. Był już w połowie odległości od rogu, kiedy usłyszał pojedynczy strzał. Po nim nastąpiła przerażająca cisza. Dobiegł do narożnika i wyjrzał ostrożnie. To, co zobaczył, nie zwiastowało niczego złego. Czołg stał tam, gdzie go zo stawił. Penn nadal był w wieżyczce. Ale kiedy podszedł bliżej, zoba czył, że Reynolds stoi obok Penna i podtrzymuje go. Kapral nie mógł już stać o własnych siłach. Z bliska zobaczył, że ręka Reynoldsa była zakrwawiona. Penn wydał z siebie dziwny charkot. Jego twarz była zupełnie blada. -- Ten łajdak trafił mnie w ramię... Lebrun... uważaj... jest za tym budynkiem... -- Spokojnie... -- W porządku, zajmę się nim -- wtrącił szybko Reynolds. Barnes pobiegł w stronę budynku, przeskakując przez zgliszcza. Tam po raz pierwszy zobaczył Lebruna i jego kompanów. Położył się na ziemi i zaczął się czołgać. Rozglądał się na wszystkie strony, z pistoletem gotowym do strzału, jego umysł pracował na wysokich obrotach. Zbliżył się do budynku, spojrzał na oba jego końce i na okno. To były jedyne trzy miejsca, z których mógł go zaskoczyć Lebrun. Kiedy biegł, przeklinał siebie za przeoczenie tej strzelby. Ale któż by pomyślał o sprawdzeniu takiej staroświeckiej broni? Jakiś idiota musiał trzymać ją nabitą u siebie w domu. Lebrun zrabował ją ze wzglę du na srebro, którym była inkrustowana. Przeczołgał się wzdłuż murów zewnętrznych budynku, zajrzał do wnętrza przez zniszczone w połowie drzwi. Zobaczył podłogę. Ścian ki działowe były kompletnie zburzone. Całe były jedynie kamienne schody, które prowadziły na piętro. Wszedł do środka i zaczął wspinać się po nich. Czuł, jak chybocą pod jego ciężarem. Dotarł na płaski dach; właściwie nie dach, ale podłogę drugiej kondygnacji, której już nie było. Stąd miał widok na rozciągającą się pustynię gruzów. Wi dział liczne leje po bombach. Nagle coś błysnęło w słońcu. 105 Lebrun zorientował się, że został dostrzeżony. Zacząr rozgarniać gruzy pod sobą, jakby chciał zapaść się pod ziemię. Wrzeszczał histe rycznie, wydawał z siebie dziwny pisk, podniósł do góry strzelbę i bezsilnie nią wymachiwał. W słońcu błysnęła srebrna kolba. Czy chciał powiedzieć, że broń nie jest załadowana, czy błagał o litość? Barnes tego nie wiedział ani o to nie dbał. Bez żalu, bez emocji opuścił lufę pistoletu maszynowego, rozstawił nogi i wystrzelił serię pocisków, które przeleciały nad podłogą wzbijając tumany kurzu. Lebrun stał jeszcze przez krótki czas, po czym przewrócił się. Upadł na plecy i znieru chomiał. Zapanowała cisza. Barnes myślał tylko o tym, że załoga jego czołgu zmniejszyła się teraz do dwóch osób. Rozdział piąty Piątek, 24 maja Z Pennem było źle. Ledwie Barnes na niego spojrzał, już o tym wiedział. Twarz kaprala, zwykle zaróżowiona i świeża, miała teraz kolor szarego błota. W oczach ledwo tliło się życie. Posadził Penna na jego miejscu w czołgu. Pod plecami miał pognieciony koc. Rey nolds właśnie skończył oczyszczać ranę na prawym ramieniu kapra la. Trochę przypominała ranę Barnesa, ale w przypadku Penna wlot kuli był z tyłu, a nie z przodu. Reynolds miał założyć na nią opatru nek polowy, ale chciał, żeby jeszcze obejrzał ją Barnes. Przez cały czas leciała krew. Kierowca osuszał ranę. Barnes nie chciał tracić czasu. -- Jak to wygląda? -- zapytał Penn słabym głosem. -- Widziałem gorsze, znacznie gorsze rany. -- Obawiam się, że w tym stanie nie na wiele się wam przydam... -- Niedługo się zagoi. Będziesz zdrowy. Nie martw się. Załóż opa trunek. Reynolds opatrywał ranę. Penn wcisnął się w fotel. Wziął butelkę koniaku, którą podał mu Barnes. -- Tylko parę łyków, dobrze? -- Żałujesz mi? -- kapral uśmiechnął się słabo. -- Za chwilę będziesz mógł pociągnąć sobie więcej. Dasz radę wysiedzieć w tym miejscu, gdy czołg będzie w ruchu? -- Oczywiście, że dam. Złapałeś Lebruna? Słyszałem... -- prze rwał i syknął z bólu, gdy Reynolds mocniej związał bandaż. -- Tak, nie żyje. Dostał pół magazynka. 107 -- Powinienem był go zauważyć, to moja wina... -- Nie, to nie twoja wina. Nie było powodu, dla którego mógłbyś przypuszczać, że może być uzbrojony albo że w ogóle tu wróci. -- Czy coś znalazłeś w skrzynce z narzędziami? -- Jeden wielki, pieprzony klucz. Zastąpi ten, który zgubiliśmy w Etreux. Wyciągniemy cię z tego pięknego zakątka... -- Zaciągnij się do wojska i przy okazji zwiedź świat. Dzięki, Reynolds. Tak jest lepiej. Co mówiłem? Ach tak, chodzi o ludzi, których spotkałem w armii. Kiedy to wszystko się skończy, napiszę pamiętni ki, prawda? -- Tak -- skłamał Barnes. -- To sprzeczne z regulaminem. Będziesz musiał ukarać mnie za niesubordynację. Trzy dni karceru. Zamknięty w czołgu. Hm, wyglą da na to, że na zawsze zostanę w Bercie. Śmiał się niewyraźnie. Nagle zastygł nieruchomo. Jego twarz wy krzywiła się bólem. Barnes podał mu butelkę koniaku i przyglądał się uważnie. Penn postanowił sobie, że będzie w pełni świadomy do mo mentu, aż nie opuszczą na dobre Beaucaire. Odrobina kolorów pojawi ła się na jego twarzy w miarę, jak alkohol przenikał jego wnętrzności. Reynolds pozbierał tampony nasiąknięte krwią i wspiął się do wieży. Widok tych opatrunków nie spodobał się Barnesowi. Penn musiał stra cić mnóstwo krwi. Dwa skrwawione bandaże świadczyły, że Reynold sowi dwa razy nie udało się zatamować krwotoku. -- Penn, ruszamy! Postaram się ominąć większe wyboje, ale tak czy inaczej, nie będzie to przejażdżka promem w Brighton. -- No to w drogę! Jedziemy w kierunku Cambrai? -- Prawdę mówiąc, tak. -- Nie zapominaj o niemieckim czołgu, o którym wspominał Le brun. Ta świnia mogła mówić prawdę. Przepraszam, że nie mogę ob sługiwać działa -- dodał. -- Nie martw się, teraz ja będę działonowym, dopóki nie wrócisz do sił. -- Założę się, że dasz sobie świetnie radę na moim miejscu. -- Pooddychaj jeszcze świeżym powietrzem. Tak, świetnie sobie poradzę, pomyślał Barnes. Dał rozkaz do wy marszu. Była piąta po południu. Czołg skierował się na zachód. Gąsie nice miażdżąc gruzy wzniecały pył, który ograniczał widoczność. Bar nes musiał machać rękami, żeby lepiej widzieć. Chcąc ulżyć Pennowi, 108 kazał Reynoldsowi jechać z niewielką szybkością. Ale nie tylko samo poczucie kaprala miał na względzie. Chciał, żeby Penn był jak najsil niejszy, kiedy nadejdzie czas wyjęcia kuli. Jeden Bóg wie, kiedy znajdą lekarza. Barnes nie czuł się na siłach, żeby samemu przeprowadzić operację. Żałował, że nie wie, czy pocisk wystrzelony z tej starej strzelby jest mniej czy bardziej groźny niż po cisk 303. Po prostu nie miał pojęcia. Pocieszające było to, że prawdo podobnie pocisk utknął tuż pod skórą. Wyciąganie kuli nie było ła twym zadaniem. Już raz musiał to zrobić, w Indiach, kiedy zostali ostrze lani przez tubylców. Miał nadzieję, że sobie przypomni, jak się to robi. Ale najpierw trzeba było położyć Penna na brzuchu twarzą do ziemi. Poszukać mniej zanieczyszczonego miejsca niż to pobojowisko, pełne pyłu i gruzów. Przysłonił oczy i spojrzał przed siebie. Szukał zielonej trawy. Po chwili jazdy przez zasypaną gruzem ulicę dojechali do zakrętu i opuścili miasto. Przed nimi rozciągały się rozległe francuskie pola. Zielony krajobraz. Jak tylko okiem sięgnąć, mieli przed sobą rozedr gane ciepłem słońca powietrze. Westchnął z ulgą. * Pół godziny później dojechali do miejsca, gdzie według relacji Lebruna miał zatrzymać się niemiecki czołg. Nie było go tam. Barnes stwierdził, że to miejsce doskonale nadaje się do jego planów. Była tu opuszczona szopa, nieznacznie oddalona od drogi. Wiedział, że jest opuszczona, bo wrota były otwarte na oścież. Nie było innych zabudo wań gospodarczych. Stąd można było obserwować drogę w obu kie runkach na odległość prawie mili. Niczego podejrzanego nie zauwa żył. Budynek gwarantował Bertowi doskonałe schronienie nawet w razie ataku z powietrza. A bombardowanie było ostatnią rzeczą, ja kiej pragnął. Postanowił właśnie tu wykonać zabieg wyjęcia kuli. Roz kazał Reynoldsowi skręcić w drogę prowadzącą do szopy. Zszedł na dół do czołgu. Zauważył, że mimo uciążliwej jazdy Penn nie wyglądał źle. Penn, pociągnij sobie teraz spory łyk koniaku. Wyjmę ci kulę. Podłoga w szopie zasłana była odchodami zwierząt, a to zwięk szało groźbę infekcji. Po dłuższym namyśle Barnes postanowił prze prowadzić operację na zewnątrz. Rozesłali koc na trawie, a na to Dołożyli jeszcze kawałek płótna. Oświetlenie było dobre. Penn po- P 109 łożył sie na brzuchu, a Reynolds zagotował wodę. Kapral leżał ro zebrany do pasa. Barnes podwinął rękawy koszuli. Kiedy woda była gotowa, sierżant skontrolował niebo i obie strony drogi. Przystąpił do pracy. -- Reynolds usiądzie ci na ramionach -- wyjaśnił. -- Musimy mieć gwarancję, że będziesz całkowicie unieruchomiony. -- Mogę nawet wbijać paznokcie w ziemię, jestem wytrzymały. -- I tak będziesz wbijał paznokcie, chłopcze. Reynolds będzie przy trzymywał ci łokcie. -- Kochany, stary Reynolds. Z jego wagą pewnie zrobi ze mnie naleśnik. -- I nie spiesz się tak z całowaniem matki ziemi, Penn. No, wy pij to. Wlał sporą ilość koniaku do menażki i podał Pennowi. Jeśliby udało się mu upić Penna, to by bardzo pomogło, ale wiedział z doświadczenia, że możliwości Penna w pochłanianiu alkoholu są nieograniczone. -- Po wszystkim dostaniesz tyle samo -- powiedział. -- Za taki alkohol warto cierpieć. -- Gotowy? -- Możesz zaczynać. Reynolds usiadł na ramionach rannego w ten sposób, że mógł swymi olbrzymimi rękami przyciskać łokcie pacjenta. Polowy opatrunek od padł błyskawicznie za jednym pociągnięciem. Barnes użył antyseptycznego tamponu, żeby usunąć obfity wyciek z rany. Sięgnął po nóż zanurzony w gotującej wodzie. Używał noża Reynoldsa, który zawsze był idealnie naostrzony. Barnes odetchnął głęboko. Chciał mieć to jak najszybciej za sobą. Zabieg trwał pięć długich minut. Czy te minuty były dłuższe dla Barnesa, czy dla Penna, nie wiadomo. Ale tylko Penn doświadczył dojmującego bólu, który trwał w nieskończoność. Przeszywał, jątrzył, torturował jego umysł. Wwiercał się, rozszarpywał, miażdżył jego wnętrzności. Penn pomyślał, że nie jest w stanie tego wytrzymać, że doszedł już do granic. Po chwili ponownie rozżarzony gorącem skal pel zadał mu kolejne cierpienie nie do zniesienia. Jego umęczony mózg błagał już tylko o litość. O ulgę. O śmierć. O cokolwiek, co przerwa łoby te nieludzkie cierpienia... Barnes ostrożnie wprowadził ostrze między kulę a kość. Skroba110 nie po kości wywołało u Penna jeszcze większe cierpienie. Penn dałby głowę, że amputują mu całe ramię i to za pomocą tępego, rzeźnickiego noża. Wyjąc przeraźliwie, wbijał paznokcie w ziemię i zaciskał szczę ki. Słychać było zgrzytanie zębów. W jakiś nadludzki sposób zacho wał świadomość, że musi trzymać język daleko w tyle jamy ustnej, w przeciwnym wypadku mógłby go sobie odgryźć. W pewnym momencie Barnesowi niebezpiecznie ześlizgnął się nóż. No tak, zapomniałem wsadzić Pennowi zwiniętą chusteczkę do ust. Pewnie odgryzł sobie język, pomyślał. Nie mógł przerwać zabiegu. Wcisnął nóż głębiej, tuż przy kości. Nie wiedział, że to właśnie troska o własny język kazała Pennowi pozostawać przytomnym pomimo ogromnego bólu. Kapral cały czas podświadomie pamiętał, że musi trzymać język w tyle. W tyle. Penn nie domyślał się nawet, że Barnes znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Kula nie chciała się ruszyć. Podważył ją dookoła, oddzielił od kości, a ona nadal ani drgnęła. Wtedy usłyszał nadlatujące samoloty. Spojrzał w górę i zobaczył zbliżającą się formację messerschmittów. Leciały chyba na zwiady, jakieś tysiąc metrów nad ziemią. Kie runek lotu mniej więcej pokrywał się z drogą. Barnes schylił głowę i nie pozwolił, by nadciągający ryk silników zmusił go do odrucho wego poruszenia się. Penn drapał palcami płótno, rzucając głową na boki. Jęczał niczym zwierzę w agonii. Reynolds całym swym cięża rem przytrzymywał go za łokcie i ani razu nie odwrócił głowy, nawet na dźwięk nadlatujących samolotów. Jeśli Barnesowi nic nie groziło, to i on był bezpieczny. Samoloty przeleciały nad ich głowami i leciały dalej nieświadome dramatu, jaki się pod nimi rozgrywał. Barnes ode tchnął głęboko. Mruknął pod nosem ,,przepraszam, dzieciaku" i przystąpił do przerwanego zajęcia. Zagłębił się jeszcze bardziej w ranie, operując nożem bardzo ostrożnie. Odetchnął z ulgą. Kula wyskoczyła na płótno. Zrobione! Odkaził ranę, nałożył opatrunek i zabandażował. Chciał powiedzieć Pennowi, że już po wszystkim, ale kapral stracił świadomość. Barnesa ogarnęło uczucie ulgi i potwornego zmęczenia. Skinął na Reynoldsa, że już może wstać. Chwycił Penna za lewe ramię. -- Zrobione, Penn. Kula wyjęta. Założyłem ci świeży opatrunek. Już wszystko w porządku, Penn. Penn ocknął się na moment. Miał błędne oczy, spoconą twarz. Pa trzył, ale nic nie widział. 111 nie. -- Wszystko w porządku. Możesz już napić sie koniaku. Penn otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć i zemdlał ponów,, -- Do diabła! Nie mógł tego zrobić pięć minut wcześniej? * Była ósma, kiedy Barnes uznał, że Penn czuje się na tyle dobrze, że mogą ruszać. Przynajmniej na tyle, na ile może czuć się ktoś, komu dwie godziny wcześniej usunięto z ramienia kulę. Po zabiegu, kiedy Penn odpoczywał, Barnes i Reynolds pracowali, przygotowując czołg do jazdy. Kiedy skończyli, czekało ich skomplikowane zadanie wtaszczenia Penna do środka. Wciągnęli go za pomocą kilku kocy i płócien. Penn ostro protestował. -- Nie musicie robić wokół mnie tyle zamieszania. Jest mi już znacznie lepiej. -- Zamknij się i odpocznij trochę -- powiedział Barnes. -- Jesteś pijany w trupa! Po takiej ilości koniaku, którą wyżłopałeś, trudno się dziwić. -- Sierżancie, kiedy jeszcze byłem w Londynie, to początkujące cichodajki miały wiele kłopotów z upiciem mnie. -- Hm, myślałem, że zwykle robi się na odwrót. -- To pewnie nigdy nie byłeś w takiej sytuacji jak ja. Ta krótka pogawędka wyczerpała Penna. Zamilkł. Barnes spraw dził układ zapłonowy i wdrapał się do wieży. Wydał rozkaz wymar szu. Stał wyprostowany, oparty o klapę włazu. Czołg opuścił szopę. Wjechał na drogę prowadzącą na zachód do Cambrai i dalej do Arras. Godzinę później czołg jechał z tą samą szybkością, a Barens stał we włazie. Aby upewnić się, że Reynolds nie przysypia przy sterach, często odzywał się do niego przez hełmofon. Kierowca wykazywał oznaki zmęczenia. Barnes miał nadzieję, że nie napotkają Niemców przed zapadnięciem zmroku. W tej chwili załoga nie pokonałaby na wet kota. Zbliżali się do wzniesienia. Nie widział, co się za nim kryje. Wspiął się na palcach, aby mieć lepszy widok, ale dopiero ze szczytu pagórka zobaczył farmę. Samotne zabudowania przy drodze. Zastanawiał się, czy mie szkańcy farmy okażą się przyjaźni. Modlił się, żeby tak było. Cała załoga czołgu była kompletnire wyczerpana. Potrzebowali wypoczyn ku i jedzenia. 112 Farma leżała przy drodze pół mili przed nimi. Nastawił lornetkę. Zobaczył dom, kilka budynków gospodarskich, stóg siana przy ro wie i mężczyznę pracującego w polu. Kiedy przyjechali bliżej, zoba czył także kobietę, która szła w kierunku domu, i drugiego mężczy znę jeżdżącego na polu pomarańczowym ciągnikiem. Z komina uno sił się dym. Zachodzące krwistoczerwone słońce wróżyło jeszcze piękniejsze jutro. Czy pomogą im? Czy wskażą miejsce, gdzie czołg i jego załoga mogłaby spędzić spokojnie noc? A przede wszystkim, czy sprzedadzą im trochę żywności? Miał wątpliwości. Byli pod okupacją niemiecką i pewnie bali się. ,,Niemiecka okupacja". Ta myśl przebiegła mu przez głowę. Przypomniał sobie, co mówił Lebrun. ,,Niemcy są już w Abbeville..." Lebrun musiał kłamać. Gdyby to było prawdą, zna czyłoby to, że wojna jest przegrana. Może ten farmer powie mu coś o Abbeville? Dojeżdżali do gospodarstwa. Mężczyzna przerwał pracę, wyszedł na drogę i czekał. Barnes przyglądał mu się... Nagle usłyszał znajomy odgłos ciężkich armat. Gdzieś w oddali brzmiał tłumiony huk. Czyżby w Arras? Czy wkraczali na teren walk? Był piątek, 24 maja. * Czery dni wcześniej, w poniedziałek, 20 maja, o godzinie siódmej wieczorem, niemiecka kolumna pancerna dotarła do Abbeville. Przed zapadnięciem zmroku generał Storch rozlokował się w budynku szkol nym na północnych przedmieściach miasta. Zawsze wybierał takie miejsce, które było położone blisko celu, do którego zmierzał. Kolum na miała rozkaz wyruszyć na północ, w kierunku portów nad kanałem. Storch zakończył inspekcję nowej kwatery. Był wściekły. Jak zwykle całą swoją złość skupił na osobie Meyera. -- To szaleńcy -- grzmiał -- kompletni idioci. Zupełnie postrada li zmysły, Meyer. -- Naczelne dowództwo? Meyer stał przy stole, rozprostował kilka dokumentów i ułożył je w zgrabny stos, i wyrównał krawędzie. Storch podniósł się gwałtow nie ze swego krzesła. Meyer zachował dobry humor, chociaż Storch wyładowywał na nim swoją złość. -- Ludzie, którzy wydali ten rozkaz. -- Storch z wściekłością wy machiwał w powietrzu depeszą. -- Wszystkie dywizje pancerne mają 113 i zatrzymać się na obecnych pozycjach i czekać na dalsze rozkazy. Dla czego mamy się zatrzymać, skoro wygrywamy? Należy iść do przodu. Zawsze do przodu. Dopóki ma się choćby litr paliwa w czołgu. Należy walczyć do końca, Meyer. W ten sposób wygrywa się wojny. -- Myślę, że generał Guderian ma swoje powody. Ich role odwróciły się. Teraz Meyer mówił aksamitnym głosem. Czuł coś w rodzaju triumfu. Wreszcie naczelne dowództwo dostrze gło bezsens w tym niezmordowanym wyścigu donikąd. Meyer na tychmiast został pozbawiony swej przewagi. Storch miał szczególnie wyczulone ucho na ton głosu. Na powrót zaczął traktować swego oficera z rezerwą. -- Myśli pan, że generał Guderian martwi się o los naszych wojsk pancernych? To był podstęp. Meyer poczuł, że traci grunt pod nogami. Wszyscy wiedzieli, że generał Guderian, dowódca korpusu, miał takie same po glądy jak Storch. Pewnie sam w tej chwili wściekał się i złościł z powodu wydanego przez siebie rozkazu. Gdyby Storchowi przyszedł do głowy pomysł, żeby zdymisjonować Meyera, Guderian nie miałby nic przeciwko temu. -- Miałem na myśli Sztab Armii* -- odpowiedział natychmiast. Storch ponownie czytał depeszę. Jego cyniczny wyraz twarzy bar dzo niepokoił Meyera. Chyba nie miał podstaw, żeby wiązać tekst roz kazu ze spostrzeżeniami Meyera? Storch rzucił rozkaz na biurko i kazał Meyerowi jeszcze raz go przeczytać, a potem mówił dalej. -- Czy oni nie zdają sobie sprawy z tego, że ponieśliśmy tylko nie wielkie straty, mniejsze niż wtedy, gdy pokonywaliśmy mosty na Sedanie? Jeśli weźmie się pod uwagę nasze zdolności do przemieszcza nia się i brak oporu, to możemy przeć naprzód, prawda, Meyer? My ślę, że trzeba się upewnić, czy nie zaszła jakaś pomyłka. Proszę wysłać taką wiadomość: Droga do Boulogne otwarta. Dywizja gotowa do wy marszu. -- Gotowa do wymarszu? -- Meyer gapił się zdziwiony na Storcha. -- Połowa naszych pojazdów wymaga przeglądu, a ludzie od po nad dziesięciu dni niewiele spali. * W istocie Meyer miał na myśli dowódcę Grupy Armii, generała von Rundstedta, który osobiście wydał ten rozkaz. Konflikt między tymi dwoma punktami widzenia, tzn. tym, aby bez przerwy posuwać się naprzód, i tym, który opowiadał się za ostrożnością w tej kwestii, zaostrzał się w miarę przebiegu kampanii. 114 -- Chce pan powiedzieć, że połowa naszych czołgów jest zepsuta? Meyer przełknął ślinę. Storch doskonale wiedział, że nie miał tego na myśli. -- Nie, panie generale, ale mogą się w każdej chwili popsuć... -- Czołgi wymagają natychmiastowego przeglądu, czy to chciał pan powiedzieć? -- Głos Storcha był jedwabisty. -- To właśnie miał pan na myśli? -- Tak, panie generale. -- Zgadzam się z panem. Ma pan rację. Zatem sprawą najważniej szą w tej chwili jest przegląd czołgów. A to może potrwać przez całą noc. -- Już wyznaczyliśmy nocne dyżury... -- Wszyscy mechanicy, Meyer. Wszyscy muszą pracować. Wszy scy, którzy są w stanie utrzymać się na nogach. Każdy mechanik umie szczony na liście chorych, a mogący stać o własnych siłach, ma obo wiązek stanąć do pracy. -- Ale ci ludzie sami... -- Pan ma tego dopilnować! Osobiście! Ma pan czas do rana -- dodał złośliwie. Meyer przecierał monokl. Był blady jak ściana. Storch wiedział, że przez większość ostatniej nocy był na nogach. Meyer należał do ludzi, którzy potrzebują ośmiogodzinnego snu. On chce mnie ukarać, pomyślał Meyer. Ukarać mnie, bo okazałem zadowolenie z powodu rozkazu o zatrzymaniu wojsk pancernych. Czekał. Wiedział, że Storch nie skończył. Generał ponownie wziął depeszę do rąk. -- Chyba niedokładnie zrozumieliśmy ten rozkaz. Tu jest napisane: Czekać na dalsze rozkazy. Myślę, że następnym rozkazem będzie rozkaz wymarszu. Musimy być na niego przygotowani, prawda, Meyer? -- Tak, panie generale. -- Jesteśmy blisko najważniejszych sił Brytyjskiego Korpusu Eks pedycyjnego. Mam na myśli porty nad Kanałem. Jak wyruszymy, w ciągu dwóch dni powinniśmy zająć Boulogne, Calais i Dunkierkę, a może nawet w ciągu jednego dnia. -- W ciągu dwóch dni? -- Meyer był zaskoczony. -- Najwyżej dwóch dni. Proszę się pospieszyć, Meyer! -- Gene rał podszedł do drzwi, odwrócił się i dodał: -- Niech pan nie zapomni o wysłaniu wiadomości: Droga do Boulogne otwarta. Dywizja gotowa do wymarszu. 115 Farmer nazywał się Mandel i bez wahania zaprosił ich do domu. Ale najpierw wskazał im szopę, w której ukryli czołg. Szopa leżała jakieś pół kilometra od drogi do Cambrai. Zanim zaparkowali Berta, Barnes i Reynolds pomogli Pennowi dojść do domu i usadowili go w fotelu w kuchni. Barnes był zbyt zmęczony, by myśleć o innych, ale przypomniał wieśniakom, co im grozi za udzielanie pomocy Angli kom, gdyby nakryli ich Niemcy. -- Niech się pan o to nie martwi -- powiedział Mandel. -- W tamtej szopie Niemcy nigdy czołgu nie znajdą. Mój bratanek będzie obser wował okolicę. Stąd widać drogę daleko w obu kierunkach. Jeśli kto kolwiek będzie się zbliżał do farmy, będziecie mieli dość czasu, żeby ukryć się w pobliskim rowie. To był kolejny szczęśliwy przypadek. Mandel mówił dobrze po angielsku. Barnes zapytał go, gdzie się nauczył tego języka. -- W waszym kraju, oczywiście. Przez kilka lat pracowałem w Anglii jako sprzedawca cebuli. Wie pan, pochodzę z Brestu. Zatru dniał mnie syndykat. Zabierałem ze sobą na łódź rower, płynąłem do Southampton, zabierałem cebulę z przystani, a potem pedałowałem po całym Hampshire i Surrey. W ten sposób szybko można było nauczyć się języka. -- Najpierw odstawmy Berta. -- Etienne wam pokaże drogę. Pojedziecie traktem... Etienne to załatwi. Barnes zauważył, że w domu nie było telefonu. Mandel nie mógł zawiadomić Niemców o tym, że tu są. Nie podejrzewał go nawet o to. Jak tylko zobaczył Mandela, nabrał do niego zaufania. Farmer miał około pięćdziesięciu lat, był niski, o ciężkiej budowie. Miał rumianą, zdrową twarz, małego, siwego wąsa, który doskonale pasował do jego bujnej czupryny. Jego żona, Marianne, też nie wykazała oznak niepo koju na ich widok. Była mniej więcej w tym samym wieku co mąż. Włosy miała upięte w płaski koczek, a jej zachowanie świadczyło o zdecydowaniu i przenikliwości. Powiedziała, że zaraz przygotuje dla nich coś do jedzenia. Wyszła, zanim Barnes mógł zaprotestować. Zostawił Penna z Mandelami, poszedł za Etienne'em do czołgu, w którym siedział Reynolds. Trakt był kamienisty, ledwie widoczny w trawie. Etienne musiał ich prowadzić. Chłopak znał zaledwie kilka 116 słów angielskich, ale często klepał w bok wieży i mówił: dobrze, do brze. Był bardzo młody, zbliżał się może do siedemnastu lat. Tak samo mówił do siebie Seft. Ale Etienne bardzo różnił się od niemieckiego szpiega. Był szczupły i muskularny. Jego piegowata twarz była świe ża, a w oczach tliły się iskry diabelskiego humoru. Będzie z niego sza tan na dziewczyny, pomyślał Barnes. Dojechali do samotnie stojącego budynku. Etienne wyskoczył z czołgu i otworzył wielkie wrota. Reynolds wprowadzał czołg do środka, a Barnes obszedł szopę do okoła. Stała na uboczu. Zielone pola rozciągały się aż po horyzont, a dojechać do niej można było tylko traktem, którym przybyli. Miał poważny dylemat: w załodze czołgu został tylko on i Reynolds. Pozo stawienie Berta tutaj oznaczało albo pozostawienie przy nim kierowcy, albo zostawienie czołgu bez opieki. Niechętnie podjął decyzję, która przeraziłaby dowódcę jego jednostki. Postanowił zostawić Berta bez straży na noc. Powinni trzymać wartę w nocy, choćby ze względu na Mandelow. Ale wyczerpanie uniemożliwiło czuwanie przez całą noc. Musiałby rozdzielić wartę między siebie i Reynoldsa, a wtedy żaden z nich nie wyspałby się porządnie. Nie wiedział, kiedy będą mieli na stępną okazję do wypoczynku. Wracali z Etienne'em do domu. Nadal nie był zadowolony z tego, że narażają Mandelow na niebezpieczeństwo. Musieli zjeść coś i wypocząć. A przede wszystkim wypoczynku potrzebował Penn. Jed no Barnes wiedział na pewno: nie będą spali w domu gospodarzy. Po zmroku zasiedli do gorącego posiłku, który przyrządziła Ma rianne. Pieczona kura, ziemniaki i jakieś zielone warzywo, którego nie znali. Jedli przy drewnianym stole w olbrzymiej kuchni na tyłach domu. Na kamiennych ścianach wisiały miedziane chochle, Barnes był bar dzo głodny, z ochotą zabrał się do jedzenia. Reynolds także. Tylko Penn trzymał jakiś czas nóż i widelec, w końcu odłożył je. Marianne powie działa coś po francusku. Mandel, siedzący u szczytu stołu, odezwał się po angielsku: -- Wasz przyjaciel nie może jeść, to z powodu jego rany... -- Bardzo mi przykro... -- zaczął Penn. Marianne znowu powiedziała coś szybko po francusku. Podniosła do góry kieliszek i zachęcała Penna, żeby się przynajmniej napił. Zabra ła ze stołu jego talerz. Kiedy wróciła, Penn pił. Kiwając z zadowolenia głową, powiedziała coś do męża. On też skinął głową. -- Mogę wypić galon takiego czegoś-- powiedział Penn. 117 Tym razem Mandel powiedział coś do żony i roześmiał się. -- Ona mówi, że jak długo będzie w stanie wypić cały galon, tak długo będzie zdrów. Sierżancie Barnes, niech pan tak nie nasłuchuje. Etienne jest na zewnątrz i pilnuje. Ostrzeże nas, jeśli coś się będzie działo. -- Jest ciemno. Czy on coś zobaczy? -- Oczywiście. Niemcy jadą w nocy z zapalonymi światłami, jak gdyby mieli całą Francję na własność. Les sales Boches! -- Wykonał gest obrazujący podcinanie gardła. Marianne skrzywiła się. Mandel wybuchnął śmiechem. Uspokoił Barnesa. -- Niech się pan nie oba wia. To dobra kobieta. Skoro ja wam pomagam, to i ona wam pomoże. Oczywiście, bardziej nas ucieszył widok waszego czołgu niż jakich kolwiek innych. -- Innych? -- Tak, widzieliśmy ogromną niemiecką kolumnę, która przejeż dżała bez końca. Wielkie czołgi. Wielkie działa. Wozy opancerzone. Myślę, że to była cała dywizja. -- Kiedy to było? -- Sześć dni temu, w ubiegłą sobotę. Potem jechały następne, ale to było chyba zaplecze. Pierwsza kolumna była przeogromna. Pewnie wiecie, że Niemcy są w Abbeville? -- Słyszeliśmy pogłoski-- powoli powiedział Barnes. -- Obawiam się, że to prawda. Być może odwiedzi nas dziś późnym wieczorem Jacques, mój drugi bratanek. Pochodzi z Lemont, niedale ko Dunkierki. W Lemont mieszka jego ojciec. Chłopak mieszka teraz ze swoją zamężną siostrą w Abbeville. Może on będzie miał jakieś in formacje? -- Jak się tu dostanie? Przecież jesteście na tyłach wojsk niemiec kich? -- Tak, zgadza się, ale teraz jest inaczej niż podczas pierwszej wojny. Niemcy są w Abbeville, ale mają tylko działa i czołgi. Jeśli ma się pa liwo i jest się takim szaleńcem jak Jacques, można jechać, gdzie się chce. Trzeba tylko unikać niemieckich blokad na drogach. Już raz był u nas i obiecał, że dziś ponownie nas odwiedzi. Tylko nie pytajcie, skąd ma paliwo, bo i tak wam nie powie. Jestem pewien, że ukradł z niemieckiego magazynu. -- Rozstrzelają go. -- Niech pan się nie martwi. Może nie jest to tak niebezpieczne, 118 jak się panu wydaje. Wygląda na to, że Niemcy nie mają dostatecznie dużo wojska, żeby pilnować nawet najbardziej strategicznych obiek tów jak magazyny z paliwem i amunicją. Piechota zmotoryzowana, czy nie tak się to nazywa? Otóż piechota zmotoryzowana jeszcze nie dogo niła czołgów. Sam kiedyś służyłem w piechocie. Mandel skinął w kierunku kominka, gdzie wisiał oprawiony w ramkę medal Croix de Guerre. Medal jeszcze błyszczał, chociaż wstęga zdążyła wyblaknąć. -- Trudno mi uwierzyć w to, że nie pilnują swoich magazynów amunicji -- powiedział Barnes z powątpiewaniem w głosie. -- Nie mówiłem tego; chciałem tylko powiedzieć, że nie posiadają wystarczającej liczby ludzi, aby dopilnować wszystkiego. Na przykład paliwa. Może zapytać pan Jacques'a, kiedy się pojawi. Nauczył się mówić po angielsku, kiedy mieszkał u pewnej angielskiej rodziny. Wiecie, jego ojciec ma takie marzenie, że syn zostanie adwokatem o międzynarodowej sławie. -- Mandel, co się tu dzieje, kiedy Niemcy tędy przejeżdżają? -- Każą nam stać przy drodze, żebyśmy widzieli, jak wielka jest ich potęga. -- To ładnie z ich strony. Gdzie są teraz najbliższe siły sprzymie rzonych? Słyszałeś coś na ten temat? -- W Arras? Tak mi się zdaje. Wy też jedziecie do Arras? -- Być może. -- To byłoby samobójstwo. -- Mandel pomachał nożem. -- Ar mia niemiecka znajduje się pomiędzy nami a Arras. Im bardziej się zbliżycie do linii frontu, tym więcej Niemców napotkacie, to jasne. Zrobicie lepiej, jadąc na zachód za Cambrai. Potem skręcicie na pół noc w kierunku portów nad Kanałem. Tam może najpierw spotkacie swoich, a nie Niemców. Rozmawiali i jedli. Połowa umysłu Barnesa była skoncentrowana i czujna. Nasłuchiwał podejrzanych odgłosów od strony drogi. Po dniach spędzonych na powietrzu czuł się nieswojo w domu. Bał się o nie strzeżony czołg w szopie. Kiedy podnosił do ust ostatni kawałek kury, spostrzegł, że Penn wpatruje się w widelec. Marianne bez słowa wstała, podeszła do pieca w końcu kuchni. Wróciła z talerzem i postawiła go przed Pennem. Trzymała jedzenie w cieple, bo przewidziała, że kapral poczuje się głodny. Wrócił mu apetyt, kiedy patrzył, jak inni jedzą. 119 Barnes podniósł swój kieliszek w kierunku Penna. -- Bon appétit -- powiedział. ,v Penn pochłaniał kurę, a oni delektowali się wieloma rodzajami sera. Mandel wrócił do tematu dalszej marszruty czołgu. Barnes nadal na słuchiwał dźwięków z zewnątrz. Pół godziny później popijali mocną, gorzką kawę. Nagle do domu wpadł Etienne i powiedział coś bardzo szybko. W jego głosie było słychać niepokój. Mandel wstał. -- Jakiś samochód nadjeżdża drogą. Jedzie od zachodu z dużą szyb kością. To może być Jacques. Lepiej będzie, jak się ukryjecie. Wyprowadził ich z domu. Szli przez pole, przyświecając sobie la tarką. Zatrzymali się przy stogu siana niedaleko drogi. -- Zaczekajcie tu, dopóki was nie zawołam. To trochę za wcześnie jak na Jacques'a, ale nigdy nic nie wiadomo. On jeździ jak szatan. Jeśli to on, to krzyknę. -- Czy on powinien dowiedzieć się, że tu jesteśmy? -- zapytał Barnes. -- Ostatnio jak tu był, spędził noc u mojego brata, który mieszka w Fontenoy, wiosce położonej niedaleko Beaucaire. Ale nie spał tam tej nocy. Ze swymi przyjaciółmi rozciągnęli kawałek drutu telefonicz nego przez drogę. Zatrzymali rozpędzony motocykl patrolowy. Niem cy zawsze wysyłają takie patrole. Chłopcy złapali jednego. Mając sie demnaście i pół roku zabił swojego pierwszego Niemca, mały diabeł. -- Czy to nie ryzykowne? Możecie narazić się na akcje odwetowe. -- Tak jak poprzednia wojna i ta będzie trwała cztery lata. Jacques wkrótce wstąpi do wojska i zabije więcej Niemców. Tacy jak on przy niosą Francji wolność. No, muszę iść. Nie mówcie o tym Marianne, ona nic nie wie. A rozumie pojedyncze angielskie wyrazy. Usłyszeli warkot silnika. Mandel spiesznie odszedł. Auto pędziło z ogromną szybkością. Światła samochodu były już blisko. -- Ci ludzie są chyba w porządku -- szepnął Penn w ciemności. -- Chcesz zapomnieć o Lebrunie i jego bandzie? Walczymy za ta kich ludzi jak Mandel i jego rodzina. Nie martw się. Modlę się, aby to był Jacques. * Jacques był bardziej dojrzały niż Etienne, lepiej zbudowany. Miał twarz małpy i kruczoczarne włosy. Jego inteligentne oczy patrzyły .bystro, kiedy przyglądał się Barnesowi. Barnes od razu nabrał do nie go zaufania. Przywitał go mocnym uściskiem. 120 -- Wujek mi mówił o panu, sierżancie Barnes. Niemcy są w Abbeville. Kolumna pancerna. Właśnie jadę stamtąd. -- Jak ci się udało przejechać przez pozycje Niemców? -- spytał cicho Barnes. -- Dzięki dobrej znajomości bocznych dróg, dzięki otwartym oczom i przyjaciołom, którzy mówili mi o sytuacji na drogach. Dzięki otwartym oczom. Oczy miał ogromne. Barnes dostrzegł w nich ten sam szatański wyraz, który wcześniej widział u Etienne'a. Te oczy były jeszcze odwazniejsze, bardziej wyzywające, a w tej chwili pojawiły się w nich błyski humoru. -- Przez większość trasy korzystałeś z bocznych dróg? -- Nie, sierżancie. -- Czy w tym zdaniu był jakiś cień ironii? Bar nes czekał, co chłopak powie dalej. -- Korzystałem z głównych dróg, którymi także jechali Niemcy. Objeżdżałem bocznymi drogami tylko te miejsca, gdzie były posterunki. -- Czy jest dużo posterunków? -- Poza Abbeville są trzy. Nie powinniście jechać przez Cambrai. W mieście też rozmieścili posterunki. Jeden jest w ratuszu. Wprowa dzili godzinę policyjną obowiązującą po zachodzie słońca, ale nikt się tym zbytnio nie przejmuje. Mają za mało ludzi, którzy by egzekwowa li ich rozporządzenia. -- Skrzywił się. -- Tak czy siak, wasz czołg nie będzie radośnie witany w Cambrai. Cholera! -- pomyślał Barnes. Wolałbym, aby Mandel nie mówił mu nic o Bercie. Ten młodzik jest zbyt pewny siebie. Zawahał się. Nie miał zamiaru egzaminować bratanka Mandela przy wszystkich. Ma rianne zmywała naczynia, a Reynolds pomagał jej. Penn rozsiadł się w fotelu. Mandel zapalił fajkę i roześmiał się -- No, dalej, sierżancie, niech go pan pyta. On na to czeka. -- Czyli poza Cambrai i trzema posterunkami droga do Abbeville jest otwarta? -- Była, kiedy dziś przejeżdżałem. Zrobiłem objazdy, żeby omi nąć blokady i Cambrai. Resztę drogi przebyłem główną szosą. To nie było trudne. -- Czy w Abbeville jest dużo Niemców? -- Miasto jest pełne dział i czołgów. -- Skrzywił się, marszcząc brwi i poruszając nimi szybko. Sprawiał wrażenie komedianta. -- Większość dział i czołgów jest rozlokowana na północy. Tak było przynajmniej dwa dni temu. Ostatnio tam nie byłem. Tam też obowiązuje godzina policyjna. 121 -- O której zaczyna się godzina policyjna? -- Pół godziny przed zachodem słońca i kończy sję pół godziny po jego wschodzie. Powiedzieli, że jeśli zastaną kogokolwiek na ulicy w czasie jej trwania, rozstrzelają. Ale jeszcze nic takiego się nie zdarzy ło. Mógłbym was zabrać do Abbeville -- dodał z nadzieją w głosie. -- A potem możecie skierować się na północ, do Boulogne. Alianci są w Boulogne. -- Liczyłem na to. A co z niemieckimi samolotami? Czy jest ich dużo? -- Tak, ale latają bardzo wysoko. Jeśli byłoby was dużo, mogliby was łatwo zauważyć, ale gdy będziecie dość ostrożni, to nic się wam nie stanie. W końcu to tylko jeden czołg. Zdarza się, że przez wiele mil nie widać ani jednego Niemca, a jeśli już, to tylko kolumny pomocni cze. Poza tym oni nie spodziewają się was w tym rejonie. -- Dziękuję, Jacques. Zastanowię się jeszcze, czy będę potrzebo wał innych informacji. Zostajesz na noc, prawda? -- Nie -- przerwał szybko Mandel. -- Jedzie do mojego brata w Fontenoy, ale i tak masz mnóstwo czasu, żeby zadać mu dodatkowe pytania. To nie była kwestia pytań. Teraz Barnes wiedział, że Jacques nie zamierza spędzić nocy na farmie. Umysł sierżanta nie funkcjonował jeszcze normalnie. Był ociężały po obfitym posiłku i wypitym winie. Usiłował zmusić się do logicznego myślenia, ale po tylu długich, wy czerpujących, bezsennych godzinach, po pełnych napięcia wydarze niach dwóch minionych dni, przychodziło mu to z trudnością. Chło pak był na pewno lojalny. Mandel też był godny zaufania i nie był głupcem. Ale czy to tylko kwestia lojalności? Można założyć, że wy bierając się ze swymi kumplami na nocną, niebezpieczną eskapadę, Jacques mógł zostać złapany i przesłuchiwany. Może nawet przez SS? Skoro nie mógł temu zapobiec... Uśmiechnął się przyjaźnie. -- W porządku. Zadałem ci wszystkie pytania, jakie przychodzą mi w tej chwili do głowy. Mandel zaproponował im dwie sypialnie, ale Barnes zdecydowa nie odmówił. Powiedział, że będą spali w stogu siana na wypadek, gdyby Niemcy przyjechali niespodziewanie w nocy. Zauważył, że Mandel poczuł ulgę. Zanim opuścili dom, farmer zaproponował im posłuchanie radiowego biuletynu. Barnes z podziwem patrzył, jak Mandel z łatwością nastawiał Londyn. To źródło wiadomości było naj122 bardziej wiarygodne. Słuchali w ciszy. Urywany głos Stuarta Hibberda mówił: -- ...walki w Boulogne... * Było już po jedenastej, kiedy rozłożyli swoje posłania pod stogiem siana. Wyjrzał księżyc. Barnes ucieszył się, widząc, że łagodne światło ułatwi im obserwację drogi. Był przekonany, że Niemcy będą jechali z włączonymi reflektorami. Powiedział do Penna: -- Teraz idź spać. I tak za mało spałeś jak na twój stan. -- Kiedy będę miał wartę? -- Nie będziesz. Będziemy ją pełnili ja i Reynolds. -- Czy wolno mi zapytać o której pobudka? -- O świcie. Punkt czwarta rano. -- To za pięć godzin, czyli wy dwaj będziecie spali tylko po dwie i pól godziny. To za mało. Obawiam się, że to objaw niesubordynacji, ale też chcę swoją kolejkę. -- Kolejkę to dostaniesz, jeśli się nie zamkniesz. Połóż się i śpij. To rozkaz, Penn. Jeśli będziesz potrzebny, obudzę cię. Po kilku minutach Penn spał twardym snem. Barnes powiedział do Reynoldsa: -- Ty też się połóż. Będę na warcie dwie i pół godziny, obudzę cię o pierwszej trzydzieści, a ty obudź mnie o czwartej. O świcie musimy być daleko stąd. Trzymając wartę, pamiętaj o bacznym obserwowaniu drogi w obie strony. No, to śpij. Dobranoc. Kilka minut później zobaczył, jak Jacques odjechał w kierunku Beaucaire swoim czteroosobowym renault. Nie mógł pozbyć się uczu cia, że coś nie gra. Czuł się fizycznie wyczerpany. Przyszedł drogą w świetle księżyca. Rana dała o sobie znać, delikatnie pulsując. Pomy ślał, że byłoby dobrze zmienić opatrunek, ale jego myśli szybko powę drowały gdzie indziej. Będą musieli skierować się na północ, w rejon Boulogne -- Calais, niedaleko miejsca, z którego pochodził Jacques. Oznaczałoby to jazdę na zachód, a potem na północ. Wątpił, czy to się uda, ale może już w drodze znajdą potwierdzenie tej decyzji. Istniała możliwość, że prędzej mogą natknąć się na Niemców, niż dotrzeć do aliantów. Ich położenie wydawało się poważne, wynikało to jasno z komunikatów radiowych. Była cisza, parna noc i takie rozważania nie pomogły mu utrzymać 123 pełnej sprawności umysłu. Byłby szczęśliwy, gdyby już było rano i miałby to z głowy. Kiedy chodził tam i z powrotem, czuł, że jest to ostatnia spokojna noc, że od jutra będzie już tylko gorzej. Krótko po północy zgasły światła w gospodarstwie. Usłyszał, jak otworzyło się okno, a potem zamknęło. Może Mandel nasłuchiwał jego kroków. W oddali słyszał huki wystrzałów, ale krótko przed obudze niem Reynoldsa zapadła cisza. Odczuł ją jako zapowiedź nieszczęścia. Obudził kierowcę, a sam ułożył się do snu pod rozgwieżdżonym nie bem, które wydawało się bliższe niż zazwyczaj. Po godzinie jeszcze nie spał, jego umysł pracował niespokojnie. Potem nieświadomie za padł w głęboki sen. Niebezpieczeństwo, które przeczuwał, którego się obawiał, nadeszło tuż po wschodzie słońca. Rozdział szósty Sobota, 25 maja Czołg wyłonił się z szopy w nikłym świetle wczesnego świtu. Po ruszał się wolno po kamienistym trakcie, oświetlając drogę reflektora mi, które czyniły blady brzask jeszcze bardziej tajemniczym. Nad po lami snuły się niewielkie kłęby mgły. Parująca wilgoć przesłaniała pro mienie słońca. Wstali o czwartej niby zjawy nie z tego świata, o sennych oczach, skamieniałych językach, spragnieni. Z ledwością mogli udźwignąć koce, idąc twardą dróżką do szopy, w której stał Bert. Cały świat nale żał do nich. Umyli się, wypili herbatę, a pod naciskiem Barnesa rów nież ogolili się. Po herbacie i goleniu stopniowo wracali do sił. Zjedli resztę wołowiny, jaka im została, przegryzając biszkoptami, które Reynolds przechowywał na czarną godzinę. Wstawał piękny dzień. Kiedy opuszczali szopę, horyzont zarysowywał się delikatną linią. Barnes uświadomił sobie, że Penn się nie wyspał. Potwierdzeniem tego była niezwykła drażliwość kaprala. -- A co z Mandalami? -- zapytał. -- Uciekacie, nawet nie mówiąc ,,dziękuję"? -- Zatrzymamy Berta przy drodze i wskoczę do nich, żeby się po żegnać i podziękować -- odparł Barnes. Gdy podjeżdżali w kierunku drogi, zauważył, że zapaliły się światła w oknach na piętrze. Mandel musiał usłyszeć nadjeżdżający czołg. Była to czarna niewdzięczność, że nie poinformował Mandela o swoich pla nach, ale Jacques był jeszcze, kiedy opuszczali dom. Rozcierając ramię, żeby pobudzić krążenie krwi, Barnes rozejrzał się w obie strony drogi, 125 ale nic nie dostrzegł. Byłoby mu lżej, gdyby udało się opuścić zagrodę Mandelów bez problemów. Za dziesięć minut będą już jechali w kierunku Abbeville. Wybrał właśnie tę trasę, bo wywnioskował, że jest to jedyna droga, na której nie ma większego ruchu. Byli bardzo blisko domu, kie dy coś zauważył. Zesztywniał, zaklął i wydał rozkaz: -- Stać, wyłączyć światła. Od strony Beaucaire zbliżały się niewyraźne światła pojazdu, tyl ko jedna para. Musieli przeczekać, żeby pojazd przejechał drogą i nie zauważył ich. Barnes wydał kolejne rozkazy. Czołg ruszył przez pola i ukrył się za stogiem siana. Stojąc w wieży, zobaczył, że wierzchołek stogu sięga sześć stóp nad jego głowę. Wyskoczył na zewnątrz, spraw dził jeszcze tył i przód. Z obu stron czołgu pozostawały jakieś cztery stopy siana, które całkowicie zasłoniły pojazd. Musieli przepuścić tego rannego ptaszka, a potem wstąpić do Mandelów. Może nawet uda im się kupić u nich trochę jedzenia. Przyklęknął za tylną częścią gąsienicy, pozwalając porannej rosie przeniknąć przez tkaninę spodni. W ręku trzymał rewolwer. Był nie zwykle czujny. Spoglądał na zbliżające się reflektory, nerwy miał co raz bardziej napięte. Mogli mieć z tego powodu jakieś kłopoty. Na szczę ście był to tylko jeden samochód. Weź się w garść, Barnes, myślał. Jeden samochód może wieźć najwyżej czterech Niemców, a każdy z nich może mieć tylko pistolet maszynowy. Wspiął się po kadłubie na górę, kazał Pennowi podać pistolet maszynowy. Potem wygodnie uło żył się za czołgiem. Samochód był już bardzo blisko. Jechał z ogromną szybkością, większą niż sześćdziesiąt mil na godzinę. Napięcie rosło. Dzięki Bogu, że dość wcześnie ich zauważył. Samochód z piskiem opon skręcił, zjechał z drogi, oświetlił przy tym nieznacznie tył czołgu i nagle zatrzymał się przed domem. Czy zobaczyli czołg? Światła wprawdzie przeszły łukiem bez za trzymywania się, ale kierowca mógł coś spostrzec. Usłyszał trzaśnie cie drzwiczek. Kroki. Ktoś załomotał do drzwi. Brzmiało to tak, jakby jakiś brutalny, niemiecki sierżant domagał się wpuszczenia do środka. Barnes uniósł broń do góry. Drzwi domu otworzyły się, oświetlając drogę snopem światła. Po chwili zamknęły się. Czy to Jacques? Zapar kowany pojazd wyglądał na renault, chociaż w szarości świtu trudno było stwierdzić to z całą pewnością. Nie wiedział, czy w samochodzie pozostali jeszcze jacyś ludzie. Lepiej sprawdzić. Pobiegł w kierunku domu i dotarł do ściany budynku. Od strony 126 samochodu nadal pozostawał niewidoczny. Podczołgał się pod okno, w którym świeciło się światło, przytłumione przez zasłony. Nie wi dział przez nie nic. Słyszał tylko ciche głosy, jeden z nich pełen był podniecenia. Ten właśnie głos odzywał się najczęściej. Barnes ostroż nie czołgał się w kierunku drzwi wejściowych. Zanim do nich dotarł, usłyszał, że się otwierają. Na podwórzu rozległy się kroki. Skamieniał. -- Sierżancie Barnes, to tylko Jacques. Przywiózł wiadomości. Alarmujące wiadomości. Barnes! -- Słucham, Mandel. Wszedł na podwórze, opuścił pistolet w dół. Mandel rozpoznał, co ma w ręku. Zdziwił się, ale o nic nie pytał. Za nim stał Jacques, nie ogolony, z rozpiętym kołnierzykiem. Etienne pozostał w oświetlonych drzwiach. Mandel podszedł do niego. Koszulę zdążył włożyć do spo dni tylko w połowie. Mówił bardzo szybko. -- Mamy wielki kłopot. Ze swej sypialni w Fontenoy Jacques usły szał dziś w nocy jakieś odgłosy. Okno wychodzi na pola, a raczej na drogę w kierunku Beaucaire. Dziś o świcie usłyszał warkot wielu sil ników, zobaczył sznur świateł. Ukrył się w miejscu, skąd mógł z bliska obserwować, co się dzieje. Do Beaucaire przyjechała ogromna kolum na niemiecka, przejechała przez miasto i zatrzymała się w jego połu dniowej części. -- Zatrzymała się? -- Nie, to nieodpowiednie słowo. Właściwie to zrobili sobie po stój. Kiedy wyruszą, na pewno skierują się w tę stronę i przejadą obok tego domu. -- Na jakiej podstawie twierdzisz, że zatrzymali się tylko na postój? Jacques wystąpił naprzód. Zachowywał się zupełnie inaczej niż poprzedniego wieczoru, wydawał się kimś innym. Mówił z niepokojem w głosie. -- Czy mogę wyjaśnić? Jest to część dywizji pancernej, normalne czołgi i działa. Muszą tędy przejechać, a wyjadą lada chwila. Korzy stają z tej drogi, żeby dostać się na zachód. Czy jesteście w stanie wy przedzić ich i trzymać się przed nimi? -- Będziemy musieli. Najlepiej, jak wyruszymy natychmiast. Man del, czy możemy kupić od ciebie trochę żywności? A może wam sa mym nie starcza? -- Etienne! -- Mandel odwrócił się i wziął od niego paczkę, poda jąc ją Barnesowi. -- Weźcie. Moja żona zapakowała to jeszcze wczoraj, 127 zanim poszliśmy spać. Jakakolwiek propozycja zapłaty z waszej strony zostanie potraktowana jak obraza. No, a teraz ruszajcie! Barnes podziękował, wcisnął paczkę pod pachę i pobiegł do czoł gu. Trójka Mandelów poszła za nim. Poczekali, aż wsiądzie. Barnes założył hełmofon i wydał Reynoldsowi rozkaz odjazdu. Kierowca za puszczał silnik. Barnes stał w wieży, patrząc na Mandelów. Zauważył, że stary był nie ogolony. W świetle wschodzącego słońca przyjrzał się drodze, na której nie było nikogo. Silnik krztusił się, warczał, aż ucichł zupełnie. Barnes nie mówił nic. Reynolds spróbował jeszcze raz. Sil nik powtórzył to samo. Mandel położył ręce na biodrach i czekał. Wszy scy czekali. Reynolds rozpaczliwie próbował uruchomić maszynę. Pięć minut później świt już rozjaśnił niebo, było widać wschodzącą kulę słońca. Wkrótce wstanie dzień. Reynolds cały czas próbował zapuścić motor, ale za każdym razem z tym samym rezultatem. Silnik warczał, zgrzytał, ale nie zaskakiwał. Mandel stał cierpliwie, nie mówiąc ani słowa. Czekał bez jakiejkolwiek oznaki paniki. Dwaj młodzieńcy spo glądali na drogę od wschodu. -- Coś nie gra?! -- krzyknął Barnes do środka czołgu. Głowa kierowcy ukazała się w przednim włazie, spoglądając do góry. -- Zdaje mi się, że to układ zapłonowy... -- Rób, co możesz. Kolumna pancerna może się tu pojawić lada moment. -- Jeszcze sprawdzę przewody w starterze. -- Jak długo to potrwa? Natychmiast pożałował, że zadał to pytanie, Oczywiście, skąd Rey nolds ma to wiedzieć? Była to jedyna oznaka zniecierpliwienia, na jaką pozwolił sobie Barnes. -- Może dwie minuty, może dwie godziny. Zauważyłem, że coś nie w porządku, jak jechaliśmy traktem. -- Odsapnij przez chwilę, zanim weźmiesz się do sprawdzania wszystkiego. Na jakiej podstawie stwierdziłeś, że niedługo Niemcy będą tędy jechali? -- Barnes wychylił się z wieży i zapytał Jacques'a. -- Obsługa czołgów w ogóle z nich nie wysiadała na noc. Jedli, nie wychodząc z wozów. Barnes popatrzył na Mandela. -- Wygląda na to, że istotnie zatrzymali się tylko na krótki postój. Na pewno będą tu za chwilę. 128 -- Ja też tak sądzę. -- Spróbujemy jeszcze uruchomić silnik. Reynolds bez przerwy manipulował przy czołgu. Bezskutecznie starał się go ożywić. Zrobiło się zupełnie jasno. Przez długą chwilę nikt nie odezwał się słowem. Barnes wpatrywał się w oddalony pa górek, zza którego miała wyłonić się kolumna pancerna. Jacques i Etienne stali nieruchomo. Trzymali ręce w kieszeniach. Było zimno. Mandel spacerował tam i z powrotem. Nerwy wszystkich były napięte do granic. Dreszcz strachu wstrząsnął czekającymi mężczyznami. Cho dząc dookoła stogu siana, Mandel zniknął z jednej jego strony, a po chwili pojawił się z drugiej strony, na wprost czołgu, z zakłopotaną miną. Zmarszczył krzaczaste brwi, popatrzył z bliska na czołg, a potem powiedział coś szybko do Etienne'a. Chłopak pobiegł przez pole do szopy, która znajdowała się tuż za domem. -- Nie jest dobrze, sierżancie -- powiedział Reynolds. -- Muszę zajrzeć do silnika. To może trochę potrwać. -- Rób, co potrafisz. Najpierw ten cholerny czołg. Nagle usłyszał warkot motoru. Odwrócił się i zobaczył Etienne'a, który wynurzył się z szopy, jadąc w ich kierunku jakąś wielką, poma rańczową maszyną. Maszyna była wyposażona w olbrzymie ramię zgra biające, w tej chwili uniesione do góry pod dłuższym kątem. Kiwało się, kiedy Etienne zbliżał się do nich. Mandel podszedł do czołgu i stanął na wprost wieży. -- Czołg nie pojedzie, prawda? -- Przynajmniej nie w tej chwili. -- A niemiecka kolumna będzie zaraz tędy przejeżdżała? -- To raczej oczywiste -- odpowiedział Barnes z irytacją. -- Jedynym rozwiązaniem pozostaje ukrycie czołgu, czy nie tak? -- Nie ruszysz go nawet tą wielką maszyną. Ten czołg waży dwa dzieścia sześć i pół tony i nie przesuniecie go nawet o cal. Macie do bry sprzęt, ale to nic nie pomoże -- dodał. -- To maszyna mojego zamożniejszego sąsiada. Pożyczam ją, żeby kosić na rowach. Zgadzam się, maszyna nie przesunie czołgu, sierżan cie Barnes. Musimy pomyśleć logicznie, trzeba zostawić czołg tu, gdzie jest, i spróbować go ukryć. To jedyne możliwe rozwiązanie. -- Nie rozumiem. -- Musimy go zamienić w coś innego, na przykład w stóg siana. -- Jak, do diabła, można to zrobić? 129 9-PANCERNA -- Ten stóg siana został ułożony z balotów, takich sprasowanych kostek. W ten sposób jest łatwiej pobierać porcje siana, jakie potrze bujemy. Te baloty są układane za pomocą tej maszyny. Jedyne, co musimy zrobić, to rozebrać ten stóg na części i ponownie go ułożyć, obudowując balotami czołg dookoła tak, że znajdzie się on we wnę trzu stogu. Musimy zacząć natychmiast i musimy się do tego przyło żyć. -- Nawet jeśli to dobry pomysł, może nam zabraknąć czasu. -- Możemy zrobić to znacznie szybciej, jeśli pan tylko trochę po myśli. Etienne! Wyrzucił z siebie potok francuskich słów. Barnes kazał Reynold sowi wyprowadzić Penna z czołgu. Posadził go na trawie. W tym cza sie Etienne przygotowywał maszynę zgodnie z instrukcjami Mandela. Zaczął od narożnika najbliższego drogi. Ustawił maszynę przodem, wsunął wielkie, metalowe ramię w stóg i wyciągnął duży balot, który upadł na ziemię. Powtórzył tę czynność kilka razy. Mandel stale udo skonalał swój pomysł. -- Tę ścianę siana przy samym czołgu pozostawimy nie naruszo ną, wykorzystamy ją, budując nowy stóg. Zużyjemy dużo balotów, żeby obudować czołg, ale nie zabraknie nam siana, bo w środku będzie olbrzymia dziura, w którą właśnie wprowadzimy pojazd. Użyjemy także siana, aby przykryć go od góry. Kiedy mówił, Etienne przenosił kolejne porcje siana, rzucając je, gdzie popadło. Zawzięcie nacierał na ścianę stogu znajdującą się naj bliżej drogi. Barnes znów spojrzał niespokojnie na drogę od strony wschodu. W świetle dnia łatwiej było wyobrazić sobie katastrofę, która mogła się w każdej chwili wydarzyć. Oczyma wyobraźni widział pu stą drogę, na której w pewnej chwili wyłania się zza pagórka pierwszy czołg, jedzie w ich stronę, a za nim cała armada pancerna. A kiedy od kryją Berta, już po nich i po Mandelach. Podjął decyzję. -- Penn, twoje zadanie to nieustanna obserwacja pagórka. Jak tyl ko zobaczysz jakiś ruch, zarycz jak byk. Reynolds, przestań grzebać przy tym silniku. Czeka nas inna robota. Barnes i Mandel opracowali system pracy. Etienne rozbierał stóg z jednej strony, Reynolds i Jacques przenosili baloty i układali je z tyłu czołgu. Barnes i Mandel tworzyli drugi zespół, budowali ścianę z balotów na przodzie czołgu. Mandel wykazywał zdolności przewi dywania przyszłych zdarzeń. 130 -- Jeśli Niemcy przyjadą zbyt wcześnie -- wyjaśnił -- będziemy mieli zbudowane przynajmniej dwie ściany. Jeśli dopisze nam szczę ście, mogą w ogóle nie zauważyć, że brakuje jednej ściany. -- Miejmy nadzieję, że nie będziemy musieli liczyć na szczęście. Po półgodzinie Barnesowi wydało się, że to trwa za długo. Niemcy nadjadą i przyłapią ich w trakcie nie ukończonej roboty. Ponaglał wszy stkich. Pracowali gorączkowo. Zrzucili okrycia na ziemię, nosili balo ty, balansując ciałem, żeby utrzymać równowagę, ustawiali je obok siebie w stosy, pracując niczym murarze stawiający dom z cegieł. Dwie ściany były już w połowie ustawione, kiedy pojawiła się Marianne z kawą na tacy. Postawiła ją na trawie i w milczeniu patrzyła, jak pra cują. Po chwili bez słowa odeszła do domu. Mandel skrzywił się, zwra cając się do Barnesa sponad balotu siana: -- Nie zrozum jej źle, ona wie, że kiedy mężczyźni pracują, kobie ty nie powinny przeszkadzać. Tak samo zachowuje się, kiedy pracuje my w polu, a ona przynosi nam wino. -- Martwi się przez nas. -- Wszyscy się martwimy. Skończymy budowę tego stogu, to prze staniemy się martwić. On nie ma racji, pomyślał Barnes. Kiedy już skończymy tę robotę, kłopoty dopiero się zaczną. Czy Niemcy nas zauważą, czy nie. Spo jrzał na Penna wpatrującego się w nieszczęsny pagórek. Przyłapią nas na pewno w samym środku roboty, pomyślał znowu Barnes. -- Mandel, bez względu na to, czy ukończymy budować stóg, czy nie, myślę, że ty i twoja rodzina powinniście zniknąć, zanim pojawią się Niemcy. Zabierzcie się stąd i idźcie na pole. -- Jasne, że się schowamy, jeśli Niemcy przyjadą wcześnie, ale kiedy ukryjemy czołg, będziemy musieli zostać. Wydałoby się dziw ne, że dom jest wyludniony o tej porze dnia. -- Nie, to nie będzie dziwne. Tysiące ludzi we Francji ucieka ze swych domów i szuka schronienia gdzie indziej. -- Tak, przyjacielu, ale wtedy biorą ze sobą jakieś rzeczy. Ktokol wiek wejdzie do naszego domu, zaraz spostrzeże, że nie zabraliśmy nic. Domyśli się, że się ukrywamy. Mogliby nawet spalić dom i dobytek. Nie zapominaj o samochodzie Jacques'a. Domyśla się, że ktoś obcy tu jest. -- Ukryjcie samochód w szopie, w której trzymaliśmy Berta. Położyli ostatni balot przedniej ściany, który znalazł się na tej sa mej wysokości, co górna krawędź tylnej ściany budowanej przez Rey131 noldsa i Jacques'a. Ale obie ściany sięgały tylko do połowy kadłuba. Cała ta robota trwała zdecydowanie za długo. -- Twój pomysł z ukryciem samochodu jest dobry -- powiedział Mandel. -- Mogą spytać Jacques' a o dokumenty, a wtedy się zorien tują, że nie jest stąd i będą się zastanawiać, po co tu przyjechał. Kiedy wy pójdziecie się ukryć, zabierzcie Jacquesa ze sobą. Każę mu scho wać samochód. Godzinę później zrobili ogromny postęp, zwłaszcza że widok czoł gu znikającego w sianie dodał im otuchy. Praca została znacznie uspraw niona. Dołączył do nich Etienne, który zakończył pracę przy rozbieraniu stogu. Teraz za pomocą maszyny podawał im baloty na górę. Pozostali musieli tylko odpowiednio ustawiać ,,cegiełki" na właściwych miejscach. Wkrótce czołg został obudowany na wysokość pięciu stóp. Wystawała jedynie wieża obserwacyjna dowódcy, która wyglądała jak kiosk łodzi podwodnej ukrytej w morzu siana. Nadal pracowali gorączkowo. Stojąc na kadłubie, układali kolejne baloty, nie przerywając zajęcia ani na se kundę. Nie wypowiedziana głośno myśl, że mogliby wpaść przez kilka brakujących balotów, dodawała im sił. Barnes i Mandel byli rozebrani do pasa. Pot obficie spływał po torsach i plecach w świetle porannego słońca. Tak, to był kolejny, piękny dzień. Piękny dla Niemców. Na drodze nie było żadnego ruchu, nie pojawił się nawet zwykły wóz konny. To zastanowiło Barnesa. Zapytał Mandela, który odpowie dział mu ponurym uśmiechem. -- Nikt tędy nie przejeżdża, bo wszyscy wiedzą, że tej drogi uży wa wojsko. Wolą nadkładać kilometrów, jadąc bocznymi drogami, niż ryzykować spotkanie z Niemcami. -- Co się dzieje, gdy wojska pancerne napotkają kogoś na drodze? -- Jeśli jest to pojazd, to spychają go do rowu. Nic nie może po wstrzymać pochodu Niemców. Dlatego właśnie ludzie wolą trzymać się od nich z daleka. Patrz pan, sierżancie, niedługo skończymy. Mieli ukończone cztery ściany dookoła czołgu. Przystąpili do koń cowego zadania: przykrywania czołgu od góry. -- To tak, jakby lukrować tort -- powiedział Mandel. Barnes i Reynolds stanęli na szczycie ściany, a Etienne podawał im baloty za pomocą maszyny. To okazało się trudniejsze, niż im się wcześniej wydawało. Musieli poukładać najpierw siano dookoła wie ży i wokół lufy. Ta czynność zabrała im stosunkowo dużo czasu. Lufa przez swą długość była trudna do ukrycia. 132 Nie zrezygnowali z tego. Efekt był taki, że czubek stogu wyglądał nader dziwnie. Mandel znów miał dobry pomysł. Kazał Etienne'owi posłużyć się maszyną, ale w określony sposób. Barnes stał z boku na drodze i obserwował, jak Etienne manewrował maszyną, której ramię zgrabiające było uniesione najwyżej, jak było można. Chłopak podje chał do nowo ułożonego stogu, opuścił ramię w dół, potem jeszcze raz, i jeszcze raz, aż wyrównał wierzchołek stogu. Po zakończeniu pracy nawet Barnes musiał przyznać, że stóg wyglądał najnormalniej w świecie, a kiedy popatrzył nań od strony drogi, trudno było uwie rzyć, że w środku ukryty jest czołg. Niechcący spojrzał w dół i znie ruchomiał. Na ziemi pełno było resztek siana, a obok nowego stogu rysował się gładki prostokąt zgniecionej trawy, który świadczył o tym, że stóg został przestawiony. -- Mandel, Niemcy to zauważą. Nasza robota na nic. -- Wszystko będzie dobrze, niech się pan nie martwi. Zobaczy pan. Od strony farmy powoli nadchodzili Etienne i Reynolds. Taszczyli wielki brezent, którym nakryli rzucający się w oczy fragment gruntu. Kiedy już to zrobili, stary zaczął wyciągać spod przykrycia źdźbła sia na i rozrzucał je na wierzchu. -- Doskonały kamuflaż. Ta płachta wygląda, jakby sama zsunęła się ze stogu pod wpływem wiatru albo jakby zdjęto ją celowo, aby stóg lepiej wysechł na słońcu. Możemy wejść do środka i poczekać na nich. -- Nadal jestem przekonany, że powinniście razem z nami scho wać się na polu. -- Nie, powinniśmy pozostać w domu, aby ich godnie powitać. Tak będzie lepiej. Dopóki stoimy przy drodze podczas ich przejazdu, są zadowoleni. Wstąpicie na odrobinę wina? -- Nie, zostanę tutaj i zmienię Penna. Dlaczego Etienne zabrał pozostałe baloty na podwórze? -- W celach dywersyjnych. Jeśli zajdzie coś niezwykłego, cała ich uwaga skupi się na tym, co my z tym zrobimy, a na stóg nawet nie zwrócą uwagi. Zostaw to mnie i nie denerwuj się, kiedy podczas prze jazdu Niemców zobaczysz ogień w gospodarstwie. Marianne przynie sie wam szklaneczkę wina, a my w domu wypijemy toast. Za czołg! Barnes wyszedł na środek drogi. Wpatrywał się w pagórek. A jeśli po tych wszystkich przygotowaniach niemiecka kolumna nie nadje dzie? Przecież zatrzymali się w Beaucaire u wylotu tej drogi. Pamiętał, że nie było innej w tym kierunku. Czyżby zrezygnowali? Ponownie 133 spojrzał na stóg i zdziwił się. Wyglądał normalnie. Oczywiście, był to normalny stóg tak długo, dopóki Niemcy nie wbiliby w niego swoich bagnetów. Musiałyby to być bardzo długie bagnety, bo czołg był obło żony bardzo grubą warstwą siana. W dodatku, pomyślał Barnes, jest to metoda kamuflażu, o jakiej nie pisze się w podręcznikach. Często spoglądał za siebie, ale na drodze do Cambrai nic się nie działo. Popatrzył na idealnie błękitne niebo. Ani jednej chmurki, a co ważniejsze, ani jednego samolotu. W takiej chwili jak ta trudno było uwierzyć, że właśnie toczyła się wojna. Parę minut później, o 7.15 rano biegł w szalonym tempie w stronę domu. Po drodze spotkał Marianne niosącą im wino. Pomyślał, że tego dnia nie napije się już wina. Pierw szy niemiecki czołg wyłonił się zza pagórka. * Leżeli ukryci w głębokim rowie z dala od domu. Barnes obserwo wał drogę. Rów był suchy i nie koszony, porośnięty wysokimi chwa stami. Niemcy musieliby stanąć bezpośrednio nad nimi, by mogli ich dostrzec. Rów był oddalony od drogi i od szopy, w której był ukryty renault. Penn, Jacques i Reynolds leżeli obok niego. Przed sobą miał pistolet maszynowy oparty na wysokości piersi. Barnes celowo umie ścił Jacques'a pomiędzy dwoma czołgistami. Przewidywał, że mogą spędzić w rowie cztery lub nawet więcej godzin, a nie wiedział, jak wytrzymały jest Jacques. Wziął Reynoldsa na stronę i powiedział: -- Jeśli zacznie panikować, a nie będzie innego wyjścia, rąbnij go w głowę rewolwerem. Przez gęstwinę zielska Barnes widział dom i fragment drogi. Na drodze nie było jeszcze nikogo, żadnej postaci, spokój jak na obrazku. Jego oko spoczęło na stogu siana, który bądź co bądź był nieodłącz nym elementem wiejskiego krajobrazu. Już drugi raz w ciągu tej samej doby Bert był pozostawiony sam soebie. Zesztywniał. Od strony domu usłyszał warkot motocykla nadjeż dżającego ze znaczną prędkością. Musiał to być motocykl patrolowy, który jechał na przodzie kolumny. Zobaczył go. Motocykl z przyczepą. Skręcił z drogi i wjechał na podwórze. Penn zniżył głos do szeptu, choć nie było to konieczne, i spytał: -- Czy już przyjechali? -- To motocykl z przyczepą, wjechał na podwórze. -- Mam nadzieję, że Mandel sobie z nimi poradzi. 134 -- Poradzi sobie na pewno, dopóki Niemcy nie zaczną baczniej przyglądać się stogowi siana. -- Coś się pali, zobacz tam, poniżej dachu. -- Penn oparł brodę o obrzeże rowu. -- Chyba nie podpalili domu? -- Już wiem. To ten stary diabeł podpalił baloty siana, które Etien ne wciągnął na podwórze. W ten sposób zajmie ich uwagę przez cały czas, gdy będą przejeżdżać. To ta jego dywersja. Po raz pierwszy Barnes zastanowił się, jaką rangę miał Mandel w wojsku podczas pierwszej wojny. -- Widzisz tych dwóch Niemców? -- zapytał Penn. -- Nie, pewnie są nadal w domu... Schowaj głowę. Przekaż to samo pozostałym. Drogą właśnie nadjeżdżał pierwszy niemiecki ciężki czołg. W jego wieży stał wyprostowany dowódca. Wydawało się, że maszyna płynie drogą. W dali słyszeli równomierny chrzęst gąsienic. Czołg jechał z prędkością około piętnastu mil na godzinę, lufa była nachylona pod kątem około dziesięciu stopni. Jechały jeden za drugim, bez przerwy. Widać było, że się pospieszyli. Barnes dziwił się, że pomiędzy czołga mi były tak niewielkie odległości. Dowódca kolumny musiał postra dać rozum albo miał zupełną pewność, że nie zagraża im atak z powietrza. Ponuro gapił się na kolumnę wroga. Po chwili wrócił myślami do Mandela. Co, do diabła, działo się na farmie? Nie było widać żadnego z Mandelów, a dwaj Niemcy nadal byli w domu. Dym ze sztucznie wywołanego pożaru powoli zanikał. Unosił się tylko cienki strumy czek z komina domu. Obok pistoletu maszynowego przed Barnesem leżała lornetka, ale nie chciał jej użyć, chyba że w przypadku niebez pieczeństwa. Słońce z łatwością mogłoby się odbić w soczewkach. Dowódca kolumny mógłby dostrzec podejrzany odblask. Ułożył się trochę wygodniej, przeczuwając, że jeszcze długo będą tu leżeć. Za kładając, że gospodarze w domu sobie poradzą, nie było się czego oba wiać. To tylko kwestia cierpliwości, przeczekania, aż nieprzyjaciel prze jedzie. Ledwo przemknęła mu przez głowę ta uspokajająca myśl, kie dy usłyszał odgłosy nadlatujących samolotów. Natychmiast przypomniał sobie samolot zwiadowczy, który spraw dzał teren dla kolumny pancernej w Fontaine. Zawsze będzie pamiętał Fontaine. Jego ciało zadrżało, a nerwy napięły się, gdy uzmysłowił sobie możliwe skutki. Mógł się walnąć w głowę za swoje dotychcza135 sowę samozadowolenie. Zapomniał o zagrożeniu z nieba. Stąd mogło nadejść nieoczekiwane niebezpieczeństwo. Samolot leciał dość nisko, a niknący raz po raz odgłos silnika mówił o tym, że krążył dookoła. Było to niebezpieczeństwo, które powinien przewidzieć. Odezwał się do pozostałych: -- To samolot zwiadowczy, niech nikt się nie rusza. Nie wolno poruszyć nawet wąsami. Przekazać dalej. -- Tylko ja mam wąsy -- powiedział Penn. Z ziemi czy czołgu byli niewidzialni, ale z powietrza? Było ich czterech leżących w rowie obok siebie. Samolot brzęczał tuż nad ich głowami, najwyżej jakieś paręset stóp nad ziemią. Powinni pozostać nie zauważeni, jeśli się nie poruszą. W tym nieruchomym krajobrazie nawet najmniejszy ruch w nieodpowiednim momencie byłby z łatwością zlokalizowany. Przyciskając ciało do ziemi, Barnes powoli odwrócił głowę. Zobaczył skrawek jasnego, błękitnego nieba. Samolot był bli sko nich. Mignął mu przed oczami. Był dwieście stóp nad ich głowa mi, na tyle nisko, że widział zarys głowy pilota w hełmofonie naci śniętym na oczy. Potem zniknął. Barnes zwilżył językiem usta i znie ruchomiał. Samolot zawracał. Nie mógł ich zauważyć w tak krótkim czasie! Chyba że któryś się poruszył. Przyszedł mu do głowy Jacques. No tak, ale gdyby on się poruszył, Reynolds na pewno by interwenio wał. Tak, samolot z całą pewnością zawracał. Co, do cholery, przykuło uwagę pilota? Nagle jego ciało przeszył dreszcz. No tak, pilot wracał, żeby przyjrzeć się stogowi. Teraz zrozumiał swój błąd. Osobiście sprawdził wygląd stogu od strony drogi, bo stamtąd spodziewał się niebezpieczeństwa. Zapomniał o groźbie z powietrza. Z ostatniej fazy budowy stogu zapamiętał, że szczyt ułożony był niestarannie; Etienne wyrównał go za pomocą ma szyny. Być może niektóre baloty po prostu się zsunęły. Mogła powstać przestrzeń między czołgiem a ścianami. Takie coś mogło się zdarzyć. A to oznaczało, że z powietrza Bert mógł być częściowo widoczny. Na ramieniu poczuł dotknięcie Penna. -- Coś nie w porządku? Dlaczego chwytasz za pistolet? -- Wszystko okay -- powiedział stanowczo -- ale staraj się nie ruszać. Samolot wraca. Jeszcze nie było go widać, ale już słyszeli jego silniki. Maszyna zakreślała koło, którego środek mogła stanowić farma lub stóg. Bar dzo powoli, cal po calu, uniósł głowę ponad rów. Starał się nie poru136 szyć zielska. Trójka Mandelów stała przy drodze, którą właśnie prze jeżdżało działo samobieżne. Nie było śladu patrolu motocyklowego. Pewnie odjechał, kiedy Barnes miał głowę schowaną w rowie. Badaw czo przyglądał się postaciom gospodarzy, starając się cokolwiek wy wnioskować z ich zachowania. Znowu usłyszał samolot. Teraz leciał wprost na nich, przecinając drogę. Znieruchomiał, powstrzymał poku sę, żeby gwałtownym ruchem zniżyć głowę. Kiedy maszyna przele ciała, Mandelowie spojrzeli w górę, a po sekundzie skierowali wzrok na przejeżdżający ciężki czołg. Głowa dowódcy czołgu obróciła się w ich stronę, czyżby coś do nich powiedział? Samolot zwiadowczy ponownie przeleciał bardzo nisko nad ich głowami. O co mu, do dia bła, mogło chodzić? Próbował sobie wyobrazić siebie na miejscu pilota. Co by zrobił? Gdyby po raz pierwszy spostrzegł czołg ukryty w kopie siana, nie uwie rzyłby własnym oczom, potem krążyłby nad tym miejscem, coraz ni żej i niżej, żeby dokładnie mu się przyjrzeć. Tak właśnie przed chwilą zachował się pilot. Potem zbliżyłby się po raz trzeci, żeby jeszcze raz obejrzeć to dziwo, a następnie przekazałby wiadomość dowódcy ko lumny. W każdym razie ja tak bym zrobił, gdybym leciał w samolocie zwiadowczym, pomyślał ponuro Barnes. Czy samolot już odleciał? Wy tężył słuch. Starał się usłyszeć odgłos silnika. Rana na ramieniu doku czała mu dzisiejszego ranka bardziej niż zwykle. Leżąc bez ruchu, czuł, że kolano mu sztywnieje. To było kolano, które sobie uszkodził w rzece. Nie, ten pieprzony samolot jeszcze nie odleciał. Wracał, aby zrobić ostatnią, trzecią rundę. Leciał prosto na stóg, kiwając skrzydłami w obie strony. Dlaczego kiwał w ten sposób? Czy to był jakiś sygnał? Czuł się jak sparaliżowany, lepki i mokry od potu. Byli w pułapce. Nie mogli niczego zrobić. Pozostawało tylko bierne czekanie i nadzieja, że te nie pokojące manewry samolot wykonywał z jakichś innych powodów. Znów odleciał. Zrobił koło i zawrócił. Barnes skupił się na przejeżdża jącej kolumnie. Liczył pojazdy zmierzające na zachód. Dziesięć minut później leżał i czekał na samolot, który już się nie pojawił. Zrozumiał, że Bert jednak nie został dostrzeżony. Przez go dzinę nie był w stanie w to uwierzyć. Spodziewał się, że łada chwila stóg zostanie otoczony, ale kolumna podążała drogą nie zatrzymując się. Mandelowie odgrywali dla tego pochodu rolę publiczności. Ile takich pojazdów pancernych mają Niemcy? Błyskawicznie 137 obliczył na podstawie tego, co widział od momentu opuszczenia Etreux. Wynik podwoił się. Stąd wypływał wniosek, że naczelne do wództwo niemieckie zaangażowało trzy lub cztery w pełni wyposa żone dywizje pancerne do działań w północnej Francji*. Siły BEF składały się z jednej brygady i jednego samodzielnego pułku czoł gów. Klepnięcie w plecy wyrwało go z zamyślenia. Penn miał ocho tę coś powiedzieć. -- Pomyślałem, że chciałby pan się dowiedzieć, sierżancie, iż po całym moim ciele łażą mrówki i mam skurcze w nodze. Oczywiście to drobiazg, ale wiem, że chce pan być na bieżąco. -- Dobrze, chłopcze, że informujesz mnie o wszystkim. -- Od teraz będę dla pana wydawał regularnie biuletyny. Mrówki wędrowały także po ciele Barnesa. Wchodziły pod mun dur. Po raz pierwszy poczuł ich łaskotanie, kiedy nadleciał samolot i musieli leżeć nieruchomo. Od tamtego momentu ci mali wojownicy dawali mu się we znaki. Leżał bez ruchu, nie miał najmniejszej możli wości pozbycia się ich. Mrówcze pieszczoty przeniosły się do niższych partii jego ciała. Owady dotarły do podbrzusza i krocza. Czuł, że osza leje, jeśli to będzie dłużej trwało. Penn ponownie postukał go w ramię. -- Nie słyszałem ostatnich wiadomości. Co nowego? -- Przejechał koniec kolumny, tak mi się zdaje. Przy domu wła śnie zatrzymał się samochód oficerów. -- To chyba sam generał, oni zawsze jadą na końcu kolumny. -- Oficer poszedł z Mandelem do domu, kierowca pozostał w samo chodzie. To nie powinno długo potrwać. Na szczęście Barnes był zbyt daleko, by słyszeć rozmowę Mande la z oficerem, zanim obaj weszli do domu. W przeciwnym wypadku mogłyby mu wysiąść nerwy. * Na pozór Mandel był zupełnie spokojny, kiedy samochód z ofice rami zatrzymał się. Na jego twarzy malowała się senność, ręce miał luźno zwieszone. Czuł, że los zgotował mu przykrą niespodziankę. Major, który siedział obok kierowcy, ubrany był w nienaganny, świeżo odprasowany mundur, a jego czapka z wysokim daszkiem leżała rów* Barnes nie doceniaj Niemców. Grupa Armii A generała von Rundstedta składała się z siedmiu dywizji pancernych, tzn. ponad dwóch tysięcy pojazdów pancernych. 138 n o na głowie. Patrzył nieruchomo na oddalającą się kolumnę, dopóki nie zniknęła. Odezwał się, a jego francuszczyzna brzmiała gardłowo. -- Ufam, iż wierzycie, że niemiecka armia jest silna i niepokonana. Widzieliście nasze wojska. -- Trudno temu zaprzeczyć -- odpowiedział cicho Mandel. -- Macie rację. -- Major wyprostował się, wysiadł z samochodu, zamknął drzwiczki i patrzył na Mandela z dumą. -- Czy nie brakuje wam jedzenia? -- Na razie nam wystarcza, ale nie mamy pewności na przy szłość. -- Rozłożył ręce i opuścił je. -- A picia? -- Jak na razie mamy dosyć. -- To w porządku. Nie zaprosicie mnie do środka? Mogę nawet wystawić wam zaświadczenie, że jesteście lojalnymi obywatelami. To może być przydatne, kiedy będzie przejeżdżała tędy następna ko lumna. Były przypadki, że francuscy obywatele strzelali do przejeż dżających Niemców. Niektórzy nasi dowódcy pochopnie oceniają Francuzów. Mandel odwrócił się bez słowa i poprowadził w kierunku domu. Kiedy dotarł do drzwi, przepuścił żonę i Etienne'a, a sam zaczekał na niemieckiego oficera. Major zatrzymał się na chwilę, wyjął papierosa ze złotej papierośnicy, zapalił go, popatrzył na pozostałości po spalo nym sianie. -- Widzę, że mieliście tu niedawno pożar? -- Tak, tuż przed przejazdem kolumny. Wasi ludzie pomogli nam ugasić. -- To mnie nie dziwi. Wbrew temu, co mówi brytyjska propagan da, niemiecki żołnierz zawsze zachowuje się rycersko. Teraz będziecie mogli opowiadać swoim przyciołom, jak jest naprawdę! Mandel nie odpowiedział. Oficer postał jeszcze trochę. Rozglądał się dokoła, palił papierosa. Zatrzymał wzrok na stogu siana, wskazał nań końcem papierosa. -- Jak dobrze, że siano nie zajęło się od ognia. To byłaby tragedia, prawda? -- Uważamy, by w pobliżu stogu nie palić -- powiedział Mandel. Uznał, że bezpieczniej jest na to odpowiedzieć. -- Ach, nie możemy pozwolić pana żonie czekać na nas tak długo. Jestem przekonany, że nie lubi, kiedy pali się w mieszkaniu. 139 Rzucił papierosa na ziemię, na leżące źdźbła siana, które natych miast zaczęły się tlić. Mandel nie widział niebezpieczeństwa pożaru. Wszedł za Niemcem do domu. W kuchni oficer zatrzymał się przy opra wionym w ramkę medalu. -- Croix de Guerre! Jest pan starym żołnierzem. Domyślam się, że zdobył go pan w ostatniej wojnie? -- Pewnie w tym samym czasie pan otrzymał swój Krzyż Żela zny? -- odpowiedział uprzejmie Mandel. Oficer spojrzał na niego szybko, dotykając krzyża. Marianne stała przy stole z rękoma splecionymi na piersiach i patrzyła przez okno w kierunku pól. Mandel wolałby, żeby poszła na górę, ale wiedział, że została po to, żeby łagodzić atmosferę. Obok niej stał Etienne i patrzył na kominek. Major odezwał się ostrym głosem: -- Powiedziałeś, że macie alkohol. Moi ludzie pomogli wam przy gaszeniu, sądzę, że powinni dostać odpowiednią nagrodę. Czy nie tak? Dwie lub trzy butelki koniaku wystarczą. Ach to tak, pomyślał Mandel, on tylko patrzy, by coś zdobyć dla siebie. Pomyśleć, że taki człowiek zostaje u nich oficerem. Skoro pije koniak w dużych ilościach, jego zachowanie może być niepewne. Trzeba na niego uważać. -- Nie mamy koniaku, majorze. Ale mamy wino. Pana ludzie wolą białe czy czerwone? -- Najlepszy byłby koniak. -- Jego głos stał się natarczywy. Stał wyprostowany, jego nozdrza drżały, oczy błyszczały. -- Skoro twier dzisz, że zaczyna wam brakować alkoholu, damy im tylko trzy butelki, co w niewielkim stopniu wyrazi waszą wdzięczność. Gdyby ogień roz przestrzenił się, spłonąłby cały dom. Weźcie pod uwagę, że moi ludzie przybyli tu, aby wygrać wojnę, a nie żeby pomagać francuskim rolni kom ratować ich dobytek! -- Przykro mi, mamy wino, ale nie mamy koniaku. Ani jednej bu telki, może pan przeszukać dom. Niemiec spojrzał na niego ponuro. -- Schowaliście koniak, kiedy przyjechała pierwsza kolumna. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Odpiął kaburę i wyciągnął pistolet. Trzymał go, kierując lufę na Marianne. Mandel szybko przesunął się i stanął przed nią. Kobieta mimowolnie przesunęła ręką po swoim gardle. Spostrzegł również, że oczy Etienne a zatrzymały się na ciężkim pogrzebaczu przy kominku. 140 prawie odruchowo dał mu znać, żeby nie robił tego, co zamierzał. Prze widując, że lada chwila może wydarzyć się tragedia, wziął inicjatywę w swoje ręce. -- Majorze, szafka w rogu kuchni jest pełna butelek wina. Proszę sobie wybrać! Niemiec powoli podszedł do szafki, lufa pistoletu skierowała się na jakiś nieokreślony punkt na ścianie. Mandel przystąpił do opróżnia nia zawartości szafki. Major stał i patrzył. Na stole stanęło w równym rządku dwanaście butelek. Odłożył broń. -- To musi starczyć. Ty i chłopak zanieście butelki do samochodu. Przebiegli przez podwórze, trzymając po trzy butelki pod każdą pachą, za nimi powoli ruszył oficer. Kierowca coś do nich mruknął. Chodziło chyba o to, żeby położyli butelki na tylnym siedzeniu. Kie dy włożyli butelki do samochodu, kierowca przykrył je płaszczem. Major powoli spacerował wzdłuż drogi, przystanął w pobliżu stogu siana. Patrzył na niego z zainteresowaniem. Wyciągnął kolejnego papierosa. Zapalił go leniwym gestem. Mandel odesłał Etienne'a do domu, a sam czekał w napięciu. Był przekonany, że to jeszcze nie koniec. Od strony Beaucaire nadjechał patrol motocyklowy, zwolnił, a potem przyspieszył, widząc gest oficera nakazujący jechać dalej. Kierowca już uruchomił samochód, ale major sprawiał wrażenie, jakby się nie spieszył. Stóg siana zainteresował go tak, że zaczął wokół niego chodzić. Palił przy tym papierosa, wypuszczając krótkie smuż ki dymu. Nic nie widać, nic nie widać, mówił w duchu Mandel. Co go tak zaintrygowało w tym stogu? Z wielkim trudem okazywał brak zainte resowania tym, co się działo. Posunął się nawet do tego, że poklepał się po brzuchu i spojrzał w niebo, jakby oceniał stan pogody. Major, po kolejnym okrążeniu stogu, skinął ręką na kierowcę. Samochód pod jechał do stogu. Oficer stanął tyłem do drogi i powiedział, nie patrząc na Mandela. -- Obawiam się, że koniak, który ukryłeś przed nami, będzie cię drogo kosztował. Uniósł prawą rękę, wycelował bardzo dokładnie i rzucił niedopa łek w stronę stogu. Niedopałek wylądował dokładnie na jego szczycie. Major czekał, trzymając jedną rękę w pobliżu kabury i obserwował badawczo twarz Mandela. Ten opuścił dłonie w dół i wpatrywał się w płonący stóg z rozpaczą w oczach. Potem bardzo powoli odwrócił 141 się i poszedł w kierunku domu, zmuszając się do nie okazywania po śpiechu. Miał nadzieję, że kiedy odejdzie, major również straci zainte resowanie stogiem i wreszcie pojedzie. Oficer stał i patrzył na płonący stóg, którego szczyt ogarnęły już płomienie. Zadowolony wsiadł do samochodu i odjechał z dużą szyb kością. * Tylko dzięki sile woli Barnes leżał nieruchomo w rowie. Widział, jak niemiecki oficer przygląda się stogowi, widział, że pali papierosa, ale nie odważył się użyć lornetki. Chyba istniała jakaś telepatyczna więź między nim a Mandelem. Zrozumiał zachowanie starego farme ra, kiedy tak powoli wracał do domu. Od ich strony stóg sprawiał co raz groźniejsze wrażenie. Szaroczarny dym wznosił się w górę. Z miejsca gdzie się znajdował, widział czerwone języki ognia powoli ogarniające cały stóg. Czuł, że Penn drży, patrząc na odchodzącego Mandela. -- Lepiej spróbujmy ugasić pożar. Możemy strzelić do tych dwóch, jeśli podejdziemy dostatecznie blisko. -- Uspokój się -- warknął Barnes. -- Nie ruszamy się stąd, do póki samochód nie odjedzie. -- Przecież masz pistolet maszynowy -- protestował Penn -- a my mamy rewolwery. -- A oni mają samochód, idioto. Jak tylko nas dostrzegą, odjadą, a potem wrócą z połową kolumny. Nie był to jedyny problem, który musiał rozwiązać. Ważniejsze było, żeby nie narażać Mandelow na niebezpieczeństwo. Obojętnie, jakim kosztem. A mogło to wiele kosztować. -- To co, pozwalasz, aby Bert spłonął? -- ponownie zaprotesto wał Penn. -- Samochód odjechał. Niech nikt się nie podnosi, aż nie dam znać. Uniósł się powoli na wysokość stopy. Jego ciało nadal było zasło nięte chwastami. Obserwował odjeżdżający samochód. Kiedy auto dojechało do następnego pagórka i zniknęło za nim, podniósł się i zaczął biec tak szybko jak nigdy dotąd. Biegł, nie zważając na swoją bezsil ność. Stóg ogarnęły płomienie, nad nimi unosił się dym. Był już blisko stogu, kiedy usłyszał tę samą maszynę, która pomagała im ukryć czołg. Maszyna jechała polem tak szybko, że wzniesione w górę ramię kiwa142 jo się na wszystkie strony. W tym samym czasie przybyli: Etienne z maszyną, Barnes i Mandel ciągnący rozpaczliwie olbrzymi zwój węża gumowego. -- Daj Reynoldsowi maszynę! -- krzyknął Barnes. -- Ja wezmę wąż. Zostawcie to nam. W czołgu jest pełno paliwa, w każdej chwili może wylecieć w powietrze. Odejdźcie stąd! -- Nie! -- odkrzyknął Mandel. -- Ja wezmę wąż, Etienne wie, jak obsługiwać maszynę. Pomóżcie mi. Musimy uratować czołg. Ze stogu i tak nic już nie zostało. Marianne nadbiegła z kilkoma parami wideł; Mandel kazał jej zo stawić je i wracać do domu. Powstał zamęt, ale Barnes objął komendę. Widły dla Reynoldsa i Jacques a. Etienne na maszynie. Barnes zaczął rozwijać wąż, Mandel wziął jego koniec i podłączył do kurka z wodą przy niewielkiej pompie. Barnes wykrzykiwał instrukcje do Mandela, a ten przekazywał je do Etienne a. -- Każ Etienne owi zrzucić płonące baloty z góry na ziemię. Po zostali będą mogli odrzucać je na drogę. Tylko maszyna może pozrzucać baloty z góry stogu. Ja poleję wodą niższe partie. Góry już się nie da uratować. Pracowali w szaleńczym zapamiętaniu. Barnes lał strumień wody na niższe części stogu. Starał się nie spuszczać z oka całości, chciał wiedzieć, w jakim stopniu ogień opanował stóg. Był przerażony świadomością, że w każdej chwili mogło eksplodować paliwo. Oba wiał się, że ogień przeniesie się do wnętrza stogu i spowoduje wy buch. Pamiętał, że w czołgu było siedemdziesiąt dwufuntowych pocisków i dziesięć skrzynek amunicji do kaemu. Stał na wprost przedniej ściany stogu i polewał siano silnym strumieniem. Ramię maszyny zrzucało na ziemię płonące baloty, które rozsypywały się na drobne, szybko poruszające się skry ognia przypominające żywe stworzenia. Gorąco stawało się nie do zniesienia. Barnes jedną ręką zasłonił sobie twarz, drugą trzymał wąż. Z ledwością widział, co się dzieje tuż przed nim. Duszący dym wypełniał jego płuca i gryzł w oczy. Reynolds i Jacques za pomocą wideł starali się zgarnąć pło nące wiązki w kierunku drogi. Rzucali je na drogę i biegli po na stępne. Każdy balot był niezwykle ciężki, potrzeba było dwóch mężczyzn, aby go unieść. Bez wiedzy Barnesa Penn wziął widły i utworzył zespół z Mandelem. Trzymał widły w dole, nie był je szcze w stanie utrzymać ramienia w górze. 143 Wieża czołgu była już widoczna, wystawała w dziwny sposób, niczym kiosk łodzi podwodnej; tym razem była to łódź uwięziona w morzu płonącego siana. Dla Barnesa było to niezwykle bolesne, musiał patrzeć na ostatnie chwile swego czołgu. Odsunął się w tył przed gryzącym dymem. Wyglądało to beznadziejnie. Odrzucili już większą część górnej warstwy, a stóg nadal się tlił. Z wnętrza docho dziły trzaski i szmery. Zobaczył, że Penn pomaga Mandelowi wytaszczyć wielki balot. Otworzył usta, żeby go powstrzymać, ale za mknął je bez słowa. Skierował strumień wody na kadłub czołgu. Tem peratura wewnątrz musiała być bardzo wysoka. Barnesowi trudno było zapomnieć, że czołg jest łatwopalny. Pełen paliwa, środków wybuchowych, amunicji. To, co niedawno było przedmiotem jego dumy, teraz mogło stać się przyczyną śmierci dla niego i pozostałych. Pracowali zawzięcie, nie zdając sobie nawet sprawy z ran i oparzeń. Barnes zdążył zauważyć, że przedramię Reynoldsa było poparzone. Sierżant, polewając dolne partie stogu, zdołał uniknąć większych obrażeń. Znowu skierował strumień wody na dół. Wtem usłyszał wołanie Etienne a. Instynktownie odskoczył na bok. Olbrzymi, pło nący balot siana upadł dokładnie w miejscu, gdzie przed chwilą stał. Skierował strumień wody na kopiec ognia i ugasił go. Zajęło to jed nak ładnych kilka minut. Barnes dziwił się, że ogień nie przeniósł się na dół. Odszedł trochę do tyłu. Chciał ocenić, jakie czynili postępy. Pra wie wpadł na Reynoldsa, który taszczył wielką wiązkę płonącego sia na w kierunku drogi. Naraz wiązka rozsypała się, o mało nie parząc twarzy kierowcy. Odskoczył w ostatniej chwili, ale strumień iskier spadł na jego pokryte bąblami przedramię. Ocierając ręką spocone czoło, Reynolds wrócił do stogu. Jacques, który na chwilę oparł się na wi dłach, przyłączył się do niego. -- Już prawie kończymy -- powiedział Mandel. -- Czyżby? Barnes był zaskoczony. Wydostał się z oparów dymu, spojrzał na stóg i ucieszył się. Ogień był prawie opanowany. Bert do poło wy odsłonięty z przodu z częściowo widoczną wieżą, bez śladów języków ognia. Zatrzymał się, chusteczką otarł oczy. Ponownie włączył wodę. Wzdłuż górnej krawędzi stogu pojawiły się na nowo płomienie. Rozprzestrzeniały się z niesamowitą szybkością. Chyba nigdy nie uda się im opanować pożaru. W pobliżu czołgu tempera144 tura nadal była niewiarygodnie wysoka. Od metalowych powierzchni bił okropny żar. To musi się stać. Najpierw wybuchnie paliwo, jeden gwałtowny huk, a po nim seria kolejnych trzasków i eksplozji. Potem wybuchnie amunicja. Jeśli będzie stał tak blisko czołgu, jak w tej chwili, nawet nie usłyszy, kiedy to się zacznie. Znajdowali się jakby na wielkiej bom bie, która za chwilę wybuchnie. Poprzez dym widział postacie, ale nie rozróżniał ich. Pomyślał, że tak wygląda piekło. Teraz mógł tylko od powiednio dozować wodę. Po chwili zniknął nawet dym. Nagle usły szał rozpaczliwy krzyk Reynoldsa. Płonący balot spada ze ściany wprost na bak z paliwem! Barnes usiłował pobiec w jego kierunku, ale wąż zahaczył się o koło maszyny. Tracił cenne sekundy, odplątując go. Doskoczył do przedniej ściany, ale już ktoś był tam przed nim. Reynolds. Uniósł najwyżej jak tylko mógł swoje widy, a potem zatopił je niczym ba gnet w płonącym balocie siana, który zaczepił się między kadłubem czołgu a przednią ścianą stogu. Obracał widłami, żeby się lepiej osa dziły, spróbował podnieść je do góry. Barnes widział na jego przedra mieniu nabrzmiałe od wysiłku żyły. Dwóch mężczyzn musiało prze nosić baloty ze względu na ich wielkość, a teraz Reynolds usiłował sam podnieść płonący ciężar. Nieoczekiwanie balot zaczął się zsu wać. Wokół wideł igrały płomienie. Reynolds usiłował podnieść sia no, nogi miał szeroko rozstawione, plecy pochylone. Nagle z dużą szybkością poderwał balot do góry. Chyba już wcześniej zauważył Barnesa, bo odwracając się, krzyknął: -- Zjeżdżaj z drogi! Nie mając najmniejszego pojęcia, co kierowca zamierza zrobić, Barnes natychmiast rzucił się na ziemię. Reynolds powolnym ruchem przeniósł balot łukiem o sto osiemdziesiąt stopni, trzymając widły w wyciągniętym na całą długość ramieniu. Płomienie coraz bardziej zbliżały się do niego. Nagle rozbłysły gwałtownie. Bez słowa po szedł w kierunku drogi, trzymając balot na widłach. Już prawie do tarł do celu, gdy balot rozprysł się na wszystkie strony, otaczając Reynoldsa płomieniami. Kierowca zdążył tylko się odwrócić. Rzu cony na drogę balot rozbłysnął jasnym płomieniem. Reynolds miał ciężko poparzone ramiona, opalone włosy, a jego twarz przybrała kolor rozpalonej cegły. Dziesięć minut później Barnes skierował wąż na stóg, który już 145 tylko miejscami tlił się nieznacznie. Ogień był właściwie ugaszony, ale sierżant nadal polewał wodą ściany i kadłub czołgu. Odesłał wszyst kich do domu, tylko Mandel pozostał i oglądał resztki stogu, trzyma jąc widły. W końcu odłożył je, nie były już potrzebne. Barnes niebacz nie dotknął ręką kadłuba i natychmiast ją cofnął. -- Czy sądzisz, że niebezpieczeństwo minęło? -- spytał Mandel. -- Mam na myśli paliwo. -- Gdyby miało wybuchnąć, już dawno by się to stało. Czy mo żesz zawołać Etienne a? Trzeba za pomocą maszyny zrzucić i rozebrać ścianę z przodu czołgu. Kiedy ostygnie, muszę wrócić i obejrzeć sil nik. Ale to nie nastąpi zbyt szybko. Mandel, chyba będziesz bardzo szczęśliwy, jak zobaczysz tył naszego czołgu. -- To nasz udział w wojnie. Kto wie, może wasz czołg dzięki nam odegra jakąś decydującą rolę w pokonaniu wroga? -- Decydującą rolę? -- To wydawało się tak mało prawdopodob ne, że nie był w stanie sobie tego wyobrazić. Poszedł z Mandelem do domu. Chciał ocenić obrażenia, jakie od niosła jego załoga. Kuchnia wyglądała jak punkt pomocy sanitarnej. Jacques, który obserwował drogę, i Etienne byli jedynymi, którzy wy szli cało z opresji. Penn i Reynolds mieli mnóstwo poparzeń. Rey nolds był w najgorszym stanie: siedział na krześle z rękami wycią gniętymi na stole. Marianne bandażowała je od nadgarstka po pachy. Kiedy Barnes wszedł do środka, Reynolds wstał, chwiejąc się na no gach. Mandel podbiegł do niego i pomógł mu założyć koszulę. Ma rianne opatrywała Penna, który odpoczywał na fotelu. Po chwili skoń czyła bandażować jego lewe przedramię. Jęknął, gdy zawiązywała węzeł na opatrunku. Ale kiedy zobaczył Barnesa, usiłował przywołać uśmiech na twarz. -- Teraz wygląda na to, że twoja załoga była na wojnie. -- Jak się czujesz, Penn? -- Jak latarnia na morzu. Czy Abbeville to dobry pomysł, jak sądzisz? -- A ty, Reynolds? Barnes skierował te słowa do kierowcy; bez niego ich czołg prze stawał być jednostką militarną. Barnes potrafił, oczywiście, prowadzić czołg, ale nie mógłby w tym samym czasie prowadzić obserwacji z wieży i obsługiwać działa, gdyby zaszła taka potrzeba. Badawczo przyglądał się, jak Reynolds przy pomocy Mandela zakładał koszulę. Zauważył, że kierowca może zginać ręce w łokciach i że w zasadzie 146 ma sprawne obie dłonie. Najbardziej w tej chwili martwiła go twarz Reynoldsa. Kierowca zwykle wyglądał na okaz zdrowia; miał karna cję człowieka, który większość życia spędził na powietrzu. W tej chwili jego twarz była szarobiała. Był w stanie szoku. Wszystko zależało od tego, czy się z niego otrząśnie. Reynolds nadal milczał. Starał się zapiąć guziki przy koszuli. Się gnął w kierunku bluzy, ale Mandel już ją przytrzymywał w ten sposób, by było mu łatwiej trafić w rękawy. Ostrożnie włożył ręce, zapiął man kiety, a potem wszystkie guziki. Usiadł na krześle i jednym haustem wypił szklankę wina. Odstawił naczynie, spojrzał na Barnesa i gardło wym głosem powiedział: -- Daj mi pół godziny, a zawiozę was na wybrzeże. On jest niezniszczalny, pomyślał Barnes. Od wczoraj jechał pra wie non stop. W nocy spał tylko dwie i pół godziny, poprzedniej nocy jeszcze mniej, obie ręce ma mocno poparzone, a mimo to w jego gło sie brzmi chęć życia. Nadal mamy jeszcze kierowcę. Podszedł do Penna, następnej trupio bladej twarzy. Podczas gdy Reynolds siedział wyprostowany przy stole, Penn rozłożył się bezwła dnie na fotelu, jakby już nigdy nie miał się poruszyć. Skrzywił się, patrząc na Barnesa. -- Nie jest ze mną tak źle, jak na to wygląda. Na szczęście. -- Oczywiście, że nie. Nie widziałem jeszcze twojego ramienia. Jak ono wygląda? -- Nie najlepiej, ale powinieneś zobaczyć rany Reynoldsa! A twoje ramię? Nie sądzisz, że powinno zostać opatrzone? Ledwie to powiedział, już Marianne bardzo troskliwie zajęła się Barnesem. Podprowadziła go do zlewu, przytrzymała jego rękę pod strumieniem zimnej wody. Ten nagły lodowaty prysznic spowodował, że błyskawicznie odskoczył. Zobaczył, że naskórek oddzielił się od ręki i zwisał bezwładnie. Kiedy nakładała opatrunek i owijała rękę bandażem, rozglądał się po kuchni. Przynajmniej Mandelowie uniknę li ciężkich poparzeń. Mandel miał wprawdzie na ręce kilka bąbli i stracił połowę brwi. Etienne poza opaloną linią włosów nie miał żadnych obrażeń, może dlatego, że walczył z pożarem z siodełka maszyny, której płomienie nie dosięgały. Barnes próbował im podziękować. Mandel nie chciał w ogóle słuchać, mówiąc, że był to ich udział w wojnie i dodał, że wojsko brytyjskie walczy nie tylko we własnym interesie, ale i za Francję. Więcej słów nie było potrzeba. 147 Barnes wyszedł na dwór, chciał obejrzeć silnik. Kadłub był jeszcze gorący, ale można już było go dotknąć. Spędził ponad pół godziny na poszukiwaniu przyczyny awarii. Odczuwał ulgę, że udało się im ocalić czołg. Praca przy silniku zaczęła mu sprawiać przyjemność. Uspokoi ła jego skołatane nerwy. Wszedł do przedziału kierowcy. Silnik zapalił za pierwszym ra zem. Mogli ruszać dalej. Rozdział siódmy Sobota, 25 maja Na zachód, a potem na północ; taką drogą pojadą. Czołg wjechał na szczyt pagórka z dużą szybkością. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Krawędź włazu była bardzo rozgrzana; ciepło pochodziło od słońca, a nie od niedawnego pożaru. Po raz ostatni Barnes spojrzał za siebie. Zobaczył w oddali niewielkie figurki rodziny Mandelów stoją cych przy drodze. Po chwili zniknęli. Zasłonił je pagórek, z którego zjechał czołg. Droga do Cambrai była pusta, widzieli tylko ludzi pra cujących na polach daleko od niej. Pomimo dokuczającego ramienia, obolałego kolana, piekącej pod bandażem dłoni Barnes czuł ożywienie. Znowu byli w drodze, a w dodatku wiedzieli, dokąd zmierzają. Decyzja, żeby zmienić kie runek i jechać na zachód, a potem na północ, zamiast na północny zachód, do Arras*, wynikała z przemyśleń, które trwały dwa dni. Oparł się na dwóch źródłach wiadomości: niedokładnych biuletynach informacyjnych i na własnych spostrzeżeniach. Teraz ich celem było Calais. Jego umiejętność wnioskowania miała znaczący wpływ na decy zję, a fantastyczna zdolność czołgu do przemieszczania się mogła im tylko pomóc. Niemcy zmienili dotychczasowe wyobrażenia o wojnie. Nie była * Siły sprzymierzonych wycofały się z Arras w czwartek, 23 maja, o godzinie 10 rano. Podczas krótkiego kontrataku brygada czołgów 1 Armii powstrzymała 7 Dywizję Pancerną generała Erwina Rommla i wzbudziła panikę w niemieckim Naczelnym Dowództwie. 149 to już wojna pozycyjna; przerywali linie alianckie i przerzucali swoje dywizje pancerne po całej Francji. Zdobywali miasto po mieście, nie starali się nawet utrzymać ich za pomocą dodatkowych sił. Opierali się na zaskoczeniu i terrorze. To był ich sposób na zdezorganizowanie sił wroga. Niemcy przy użyciu czoł gów zastosowali nową taktykę wojenną. Jeśli niemieckie czołgi prze mieszczały się tam i z powrotem po całej Francji, nie czekając na wspar cie piechoty, to powinno się to udać także jednemu brytyjskiemu czoł gowi błąkającemu się na tyłach nieprzyjaciela. Pod warunkiem, że nie zostanie dostrzeżony. Był jeszcze problem ich morale. Barnesowi przy pomniała się rozmowa, jaką prowadził z Jacques'em, kiedy naprawiał silnik. -- Jeśli przyjeżdżasz z Abbeville samochodem, Jacques, musisz mieć mnóstwo paliwa. -- Niemcy mają dużo paliwa. -- Co to znaczy? -- Nie powie pan wujkowi? On nie lubi takich rzeczy. -- Pytam cię właśnie dlatego, że jesteśmy sami. -- Barnes przestał na chwilę pracować. -- Posłuchaj, Jacques, muszę zorientować się w naszym położeniu. Jeździłeś po całej okolicy i jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc. -- Paliwo ukradłem Niemcom z magazynu, niedaleko Abbevil le. Musiałem tylko przeczołgać się pod ogrodzeniem z drutu, z daleka od budki wartownika. Zabrałem to, co było mi potrzebne. Co prawda każdemu, kto sięgnie po niemiecką własność, grozi roz strzelanie, ale to tylko ma odstraszać. Nie są w stanie wszystkiego przypilnować. -- Wspomniałeś coś o magazynach z amunicją. -- Dostałem się raz z kolegą do takiego magazynu. Było tam peł no pocisków i skrzynek z amunicją. -- Trudno w to uwierzyć, Jacques. Chłopak zarumienił się, a potem uśmiechnął. -- To dlatego, że nie wie pan, co tu się naprawdę dzieje. Są tu już niemieckie czołgi i kolumny zaopatrzeniowe, ale ich piechota jeszcze nie dotarła. Nie ma kto pilnować magazynów. -- Powoli zaczynam rozumieć. -- Barnes zachęcił go do dalszych wyjaśnień. -- To tak, jak z tą godziną policyjną w Cambrai. Powiedzieli, że 150 będą strzelać do każdego, kto pokaże się po godzinie policyjnej, ale to tylko po to, żeby ludzi przestraszyć. Słyszałem, że można chodzić uli cami po godzinie policyjnej i nie napotka się ani jednego żołnierza patrolującego ulice. No, może w pobliżu ratusza. Tak sądzę. Powodem zarządzenia godziny policyjnej może być chęć ukrycia faktu, jak nie wielu Niemców strzeże miasta. -- Mówisz, że droga do Abbeville nie jest w ogóle pilnowana? -- Z wyjątkiem drogi do Cambrai i trzech blokad na drogach koło Abbeville. Mogę to wszystko zaznaczyć. -- Wskazał leżącą na kadłu bie mapę. -- Zrobisz to? Naprawdę? Barnes zajął się sprawdzaniem silnika. Jacques zaznaczył blokady na drogach. Sierżant zadał chłopakowi kolejne pytania: -- A co z drogami na południu, w kierunku Somme? -- O tym rejonie nie wiem nic. Nigdy tam nie byłem. -- A którą trasę obierasz, gdy chcesz ominąć Cambrai? -- Tę na południe. -- Spojrzał na niego obojętnym wzrokiem. -- Jeśli skręcicie na północ za Cambrai, możecie dojechać do Boulogne. Znam tę drogę, prowadzi w pobliżu St Pol i Fruges. To jest boczna droga, kończy się w Lemont, gdzie mieszkam, niedaleko Gravelines. Często korzystałem z tej trasy, kiedy jechałem do Abbeville. Zaznaczę to na mapie, tak na wszelki wypadek. -- Dobrze. -- Barnes cały czas sprawdzał silnik. -- Lepiej by było, gdybym pojechał tam, zamiast przyjeżdżać tu taj -- mówił Jacques, zaznaczając na mapie. -- Wpadłbyś prosto na kolumnę pancerną! -- Być może. Zastanawiam się nad tym. Myślę, że Niemcy pojadą drogą na wybrzeże. Moja trasa wiedzie środkiem tego terenu. Uwa żam, że jest luka między silami niemieckimi na wybrzeżu a siłami alianckimi przy granicy. -- Naprawdę? Barnes celowo przybrał obojętny wyraz twarzy. Zapalczywość młodego człowieka nieco go ubawiła. Zauważył, że Jacques rozmyśl nie unikał pytania o ich dalszą drogę. -- Wracam teraz do Abbeville. Powiem, że u wujka wszystko w porządku. Potem jadę prosto do Lemont. Tam jest mnóstwo paliwa! Ten chłopak może wpaść w tarapaty, pomyślał Barnes. Jest tak po dniecony wojną, że nie może usiedzieć na miejscu. Kradnie Niemcom 151 paliwo, jeździ po całej Francji i zbiera informacje. Jeśli nie będzie dość ostrożny, wpadnie w niemieckie łapy. Z tej rozmowy Barnes uzyskał wiele nowych informacji, które po mogły mu w podjęciu ostatecznej decyzji. Czołg wdrapał się na kolejny pagórek. Barnes był przekonany, że chłopak nie miał pojęcia, którą trasę ostatecznie wybrali. Był przezorny, na wypadek gdyby Jacques wpadł w ręce Niemców i gdyby zmusili go do mówienia. Spojrzał w niebo, było puste. Był to dowód, że nadal znaj dowali się w obrębie luki między siłami niemieckimi i alianckimi. Był to obszar, którego nie patrolowały samoloty Luftwaffe. Godzinę później skręcili z głównej drogi do Cambrai i ominęli miasto od południa. Kazał zatrzymać czołg. Zszedł na dół porozmawiać z Pennem. -- Jak się czujesz? -- zapytał. -- Nieźle, ale chwilami widzę podwójnie. Trochę mi słabo. Penn obłożony był stertą koców i starał się za wszelką cenę trzy mać prosto, ale przed chwilą, kiedy Barnes zajrzał do przedziału bojo wego, zobaczył Penna leżącego bezwładnie na siedzeniu z głową zwie szoną na piersi, jakby nie był w stanie trzymać jej prosto. Co, do dia bła, mam z nim zrobić? -- pomyślał Bames. -- Czy możesz jeszcze trochę wytrzymać? Wiem, że jazda czoł giem jest dla ciebie piekłem. -- To nie jest najgorsze. Bardziej dokucza mi brak świeżego po wietrza. Czuję się, jakbym siedział w piecu. To była prawda. Barnes tylko przez chwilę był w przedziale bojo wym, a już się spocił. Dziwił się, że Penn jest nadal przytomny. -- Wszystko będzie w porządku, nie martw się, sierżancie-- po wiedział Penn. -- Chcesz zaczerpnąć świeżego powietrza? -- Wątpię, czy będę miał siły wstać i wspiąć się do góry. Barnes powstrzymał się od komentarza, ale przeszył go dreszcz strachu. Nie mógł sobie pozwolić na postoje. Musiał jechać na za chód, potem skręcić na wschód. Musiał znaleźć lekarza dla Penna. Wyglądało na to, że opatrzność czuwa nad nimi i utrzymuje Penna w jako takim stanie zdrowia. Jednak Penn z minuty na minutę czuł się coraz gorzej. Barnes widział to. Twarz kaprala stawała się coraz bledsza, a oczy zapadały się. -- W najbliższej miejscowości poszukamy ci lekarza -- powiedział. -- Nie trzeba. Posiedzę sobie spokojnie. Wieczorem na pewno po152 czuję się znacznie lepiej. To z powodu tego gorąca. -- Starał się mówić wesoło. -- Następny postój w Calais? -- Czeka nas bardzo długa droga, zanim się tam dostaniemy, Penn. -- Daleko jeszcze? -- Około stu mil. -- Siedem godzin jazdy, jeśli z Bertem będzie wszystko w porzą dku. -- Zakładasz, że nic nie wydarzy się po drodze, Penn. Nie może my zakładać takiego szczęścia. Taki sposób prowadzenia rozmowy z ciężko rannym facetem wy dał się Bamesowi dziwny. Chciał zostawić Penna, jeśli tylko znajdą dla niego odpowiednie schronienie. Fizycznie kapral był do niczego, ale umysł miał w pełni sprawny. -- Sto mil, powiadasz. Czy mamy dość paliwa na pokonanie takiej odległości? -- Tak, wliczając to, co zabraliśmy Lebrunowi, i zakładając, że pojedziemy cały czas utwardzoną drogą. Jeśli będziemy poruszać się w terenie, to wiesz, że zużyjemy dwa razy więcej paliwa. -- Słuchaj -- zaczął wesoło Penn. -- Mam przeczucie, że wszyst ko się uda. Miałem dużo czasu, przemyślałem wszystko. Doszedłem do wniosku, że nie powinniśmy spotkać Niemców na naszej drodze, oczywiście jeśli będziemy ostrożni. -- Przerwał. Barnes zrozumiał, że Penn zastanawiał się, czy ktoś prowadzi ob serwację. -- W porządku, Penn, powiedziałem Reynoldsowi, aby mnie na chwilę zastąpił. Co jeszcze wymyśliłeś? -- No tak, Niemcy prą szybko naprzód czołgami i ciężkimi działa mi, ale ich piechota nie nadąża. Są niewielkie szanse, żebyśmy ich spotkali. Wierzę, że przy odrobinie szczęścia możemy podejść do nich zupełnie blisko, nie wchodząc w bezpośredni kontakt. Dużo zależy od nas samych. -- Możemy spróbować tak zrobić, Penn. -- Do tego czasu zbiorę się do kupy i przed dotarciem do Calais zobaczycie, jak ładuję armatę. Chcesz się założyć? -- Nigdy nie zakładam się o rzeczy oczywiste, Penn. Z ciężkim sercem Barnes wspiął się na górę. Krzyknął do Rey noldsa, że z Pennem wszystko w porządku, i wydał rozkaz odjazdu. Pół godziny później obejrzał się za siebie, skrzywił się i sięgnął po 153 lornetkę. Zobaczył sylwetkę renault z jedną osobą w środku. Jacques właśnie ich doganiał. Dobrze wyregulowana lornetka przybliżyła delikatną linię białych klifów jaśniejących w słońcu. Białe klify w Dover. Generał Storch odło żył lornetkę i skrzywił się. -- No, jesteśmy, Meyer. Oto twierdza naszego głównego wroga. Miejmy nadzieję, że Czternasta Dywizja Pancerna będzie pierwszą, która znajdzie się na brytyjskich plażach. -- Najpierw musimy pokonać ich tutaj, na francuskiej ziemi -- wtrącił Meyer. -- To zrobimy w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. Teraz jesteśmy na wybrzeżu na zachód od Calais. Przed nami na linii Gravelines są nasze oddziały, a Calais jest oblężone. Musimy tylko zająć Dunkierkę, a cala brytyjska armia zostanie otoczona. Meyer umieścił monokl w oku i zauważył, że jest zawilgocony. U progu zwycięstwa czuł się zmęczony, przygnębiony pasmem sukce sów Storcha, które zaczęły się po przekroczeniu Mozy pod Sedanem. Kiedy to było? Teraz jest popołudnie, sobota, 25 maja. Przeprawili się na pontonach w pobliżu Sedanu 14 maja. Meyer czuł się nieswojo. A może właśnie ta wojna była dla takich Storchów, młodszych od nie go? Generał stał na plaży, mówiąc bez przerwy. -- Chcę mieć natychmiast relację tego francuskiego faszysty, in formatora z Lemont. On mówi, że jest jeszcze inna droga do Dunkier ki, droga, o której nieprzyjaciel może nie wiedzieć. -- Francuzi mogą się dość szybko zorientować w naszych zamia rach i otworzyć śluzy, a wtedy powódź znacznie utrudni naszym czoł gom przedostanie się do Dunkierki... Storch przerwał mu z niecierpliwością w głosie. -- Właśnie dlatego ta droga może okazać się dla nas decydująca. Chcę wypytać tego człowieka osobiście. -- Nie znalazłem tej drogi na żadnej mapie... -- Na tym właśnie polega cała ta sztuczka. Nasz francuski infor mator wyjaśnił już kiedyś, że dla pewnych celów ta droga nie jest umieszczana na większości francuskich map. Brytyjczycy zajmujący ten sektor z drugiej strony mogą w ogóle nie wiedzieć o jej istnieniu. Teraz jest pod wodą. Nawet jeśli są tu jakieś francuskie oddziały, to 154 I pewnie pochodzą z innego regionu Francji. Ta droga może być klu czem do naszego zwycięstwa. Właśnie nią nasze kolumny podejdą do Dunkierki. -- Nie sądzę, żeby to się mogło udać. Przerwali na chwilę rozmowę. Usłyszeli odgłosy zbliżających się silników. Unieśli głowy w górę, dostrzegli w powietrzu armadę nie wielkich punkcików nadlatujących od wschodu. Odgłos stawał się co raz donośniejszy, w miarę jak przybliżał się ten rój wściekłych os. Storch skinął głową z satysfakcją. -- Marszałek Goring, jak zwykle w samo porę. Całe niebo należy do niego. Myślę, że Churchill, kiedy otworzy dziś szafkę z porcelaną, zobaczy tylko skorupy. -- Nie możemy dłużej liczyć na wyłączność w powietrzu -- po wiedział stanowczo Meyer. -- Chociaż stąd można zobaczyć Anglię. Storch zacisnął usta w grymasie gniewu. -- Chcę mieć szczegółową relację z pańskiej rozmowy z naszym francuskim agentem. On twierdzi, że na drodze będzie tylko kilkucalowa warstwa wody, która ukryje jej istnienie, ale czołgi przejadą bez problemów. On jest tutejszy, wie, co mówi. -- Dobrze. Odmeldowuję się! Trzasnął obcasami, ale nie odszedł. Jego wyczulone uszy usłysza ły nowy dźwięk w powietrzu, zupełnie inny niż odgłos powietrznej armady Göringa. Wytarł szkła i spojrzał w górę, w kierunku zachodnim. Storch skierował lornetkę w tym samym kierunku. Wysoko nad kana łem leciały samoloty RAF-u na większej wysokości niż bombowce Luftwaffe. Kilka eskadr myśliwców. Nie minęła nawet minuta, gdy myśliwce angielskie przystąpiły do ataku, spadając niczym jastrzębie na niemieckie bombowce. Te rozpierzchły się, rzucając się do ucieczki Po upływie dwóch minut niemiecka armada rozsypała się zupełnie. Samoloty leciały we wszy stkich kierunkach. Formacja przygotowana do zbombardowania celu przestała istnieć. Jeden z bombowców, trafiony, wpadł w korkociąg i rozbił się na polu, natychmiast eksplodując. Stało się to o milę od nich. Po nim spadł następny, ale już bliżej miejsca, gdzie stali Storch i Meyer. Rozbił się na brzegu. Obaj padli na ziemię, tuż za stojącym czołgiem. Po kilku sekundach bombowiec uderzył w ziemię, jakieś trzysta jardów od nich. Jego ładunek eksplodował parę sekund po zetknięciu się z ziemią. Czołg, za którym leżeli, zatrząsł się od podmu155 chu fali uderzeniowej. Na kark i ramiona Storcha spadł grad ziemi. Meyer odezwał się cicho: -- Churchill chyba ma całe naczynia w swojej szafce z porcelaną. -- Kierowca, stop! Widzę spadochron -- ostrzegł Barnes. Nad ich głowami w powietrzu toczyła się wojna. Niebo było bez chmurne. Samoloty były dość wysoko. Na podstawie odgłosów silni ków odgadli, że kilka maszyn latało i nurkowało w śmiertelnym poje dynku w blasku słońca. Dźwięki samolotów zbliżały się i słyszeli wy raźny, rytmiczny stukot broni maszynowej. Samoloty walczyły pod słońce, nie widzieli ich. Dopiero kiedy któraś maszyna zanurkowała, mogli mniej więcej zlokalizować miejsce powietrznego pojedynku. W pewnej chwili Barnes zobaczył niewielki, ciemny kształt pikujący w kierunku ziemi. Działo się to daleko na zachód od nich. Nie mógł zidentyfikować samolotu. Maszyna zniknęła. Usłyszał słaby odgłos wybuchu -- eksplodowało paliwo. W górę wzniosła się smuga czar nego dymu. Na niebie zapanował spokój. Wydał rozkaz wymarszu. Zmienił go natychmiast, kiedy zobaczył niewielki spadochron zbliża jący się do ziemi. Czekał. Pomyślał o Pennie. Od południa przejechali przez trzy opuszczone wioski. W każdej zatrzymał czołg i poszedł rozejrzeć się. Wprawdzie znajdował na drzwiach tabliczkę z napisem ,,Medicin", ale za każdym razem nikogo nie zastał. W trzeciej wiosce zatrzymali się na dłużej. Zjedli posiłek z wiktuałów otrzymanych od Mandelów. Penn nie jadł. Popadł w stan odrętwienia. Zaniepokojony Barnes zbadał mu puls, ale rytm był miarowy. Kiedy dotknął jego czoła, było ciepłe i wilgotne. Barnes musiał znaleźć lekarza i to natychmiast. Mieli jeszcze cztery mile do następnej wioski, ale powietrzna bitwa przyciągnęła jego uwa gę i kazał zatrzymać czołg. Reynolds wysunął głowę, żeby lepiej wi dzieć spadającą czaszę, która kierowała się w ich stronę. -- Nasz czy Niemiec?! -- zawołał, odwracając się do Barnesa. -- Nie mam pojęcia. To było dobre pytanie, zupełnie na miejscu. W końcu było istotne, na kogo się natkną. Ostatnią rzeczą, jaką mogliby w tej chwili zrobić, byłoby wzięcie do niewoli niemieckiego pilota. Ale z drugiej strony, gdyby to był rzeczywiście Niemiec i puściliby go wolno, po niespełna godzinie niemiecka komenda w Cambrai wiedziałaby o obecności bry156 tyjskiego czołgu na swoich tyłach. Obserwując opadanie spadochronu, Barnes klął pod nosem. Wprawdzie zabił już jednego Niemca, ale zrobił to z litości, tam, przy rozbitej ciężarówce. Myśl o zabiciu kogoś z zimną krwią dla własnego bezpieczeństwa była dla niego odrażająca. Może on pierwszy otworzy ogień, pomyślał Barnes. Jeśli to zrobi, pozwolę mu wystrzelać połowę magazynka. Istniała niewielka szansa, że pilot ich nie zauważy. Spadochron zbliżał się coraz bardziej i do nich, i do ziemi. Widzieli, jak skoczek manipuluje linkami, sterując spadochronem. Zniknął na chwilę z pola widzenia lornetki Bamesa. Reynolds zapytał: -- Co zrobimy, jeśli to Niemiec? -- Będziemy mieli mały kłopot. -- Zastrzelę tego skurwiela. Na pewno przed chwilą strzelał do uciekinierów. Barnes był zdziwiony. Po raz pierwszy Reynolds wypowiedział swoją opinię, mimo że nie był pytany. Poparzone ręce muszą mu stra sznie dokuczać. Sierżant zszedł na dół, chwycił pistolet maszynowy. Nie było nawet cienia nadziei, że skoczek ich nie dostrzeże. Z tej wy sokości i odległości trudno byłoby ich nie zauważyć. Zeskoczył z wieży, zatrzymał się na kadłubie. Przez chwilę patrzył na miejsce, gdzie za moment miał wylądować pilot. Gość z nieba właśnie nerwowo mani pulował linkami czaszy, która unosiła się nad wiejską drogą. Barnes zeskoczył z kadłuba. -- Możemy pojechać czołgiem -- powiedział Reynolds. -- Nie. Obejrzę tego gnojka sam. Weź pistolet maszynowy i nie ruszaj się. -- Uważaj na siebie, sierżancie. Niech pan nie zapomina o Sefcie. To jest problem, pomyślał Barnes. Jesteśmy strasznie napięci. Z wyjątkiem farmy Mandelów, która była oazą spokoju i bezpie czeństwa, spotykali tylko wroga, jego kolumny pancerne lub szabrow ników, takich jak Lebrun i jego kompani. W przypadku Sefta wrogość i zdrada były zrozumiałe. Kogo teraz spotka? Jeśli da mi najmniejszy powód, jakiś pretekst, pociągnę za spust. Biegł zakurzoną drogą. Pilot właśnie dotknął stopami pola. Spado chron podrywał się w powietrze, ciągnąc skoczka za sobą po trawie. Czasza opadła. Barnes biegł coraz szybciej. Chciał tam być, zanim pi lot wypłacze się z linek, ale kiedy dobiegł, ten wstawał z klęczek. Zo baczył Barnesa. Czy piloci są uzbrojeni? Nie sądził, ale nie chciał da wać lotnikowi forów. Klęcząca postać dostrzegła broń i pozostała w tej 157 samej pozycji, rozłożyła ręce, co znaczyło, że nie jest uzbrojona. Zaraz wszystko się wyjaśni, pomyślał Barnes i zwolnił. Kiedy podszedł bli żej, mężczyzna odezwał się: -- Co angielski goguś robi w tej części Francji, chciałbym to wie dzieć. Nie strzelaj, kolego! -- Jesteś pilotem RAF-u? Barnes zadał to pytanie ostro, nie opuszczając pistoletu w dół. Jego oczy badały każdy szczegół ubioru pilota. Spod skórzanej czapki spo glądała na niego surowa twarz, twarz, która mogła mieć równie dobrze dwadzieścia pięć, jak i trzydzieści pięć lat. Miał opaloną cerę, prawie takiego samego koloru jak jego kombinezon, duży, kościsty nos, pod nim wyraziste, grube usta. Mocno zarysowana szczęka świadczyła o silnym charakterze. To twardziel, pomyślał Barnes. Wrażenie suro wości było złagodzone przez pełne humoru oczy. Pilot wesoło odpo wiedział: -- Jeśli nie jestem z RAF-u, to Luftwaffe zatrudnia kreatury o dość osobliwej reputacji. Akcent miał amerykański i już to było niepokojące. W dodatku pi lot wydawał się raczej rozbawiony niż zaniepokojony. Była to nieo czekiwana reakcja człowieka, który jest na muszce. Barnes nie mógł zapomnieć, że Penn cały czas wierzył, iż Seft był Belgiem. Niewyklu czone, że Luftwaffe zaangażowała kilku zdegradowanych Ameryka nów. -- Wstań -- powiedział twardo Barnes. -- Sierżancie, mam wrażenie, że spadając w dół złamałem sobie obydwie nogi. O Boże, jeszcze jeden kaleka na pokładzie Berta. Jakby nie dość było martwić się o Penna. Jeszcze jeden pacjent wymagający opieki. Czołg zmieniał się w ruchomy punkt pomocy sanitarnej. Nie miał kto się nimi zająć. I to był problem. Cofnął się trochę, kiedy pilot wstawał na nogi. Nieznajomy skrzywił się. -- Poprawka, sierżancie, ja tylko czuję się tak, jakbym miał obie nogi złamane. Czy pan już kiedykolwiek w ten sposób lądował? Zie mia wydaje się przybliżać w łagodny sposób, aż nagle, niespodziewa nie spadochron podrywa się w ostatniej minucie i gwałtownym rzutem uderza niczym młot pneumatyczny. -- Nie wiedziałem, że RAF zaangażował Amerykanów -- wtrącił ponuro Barnes. 158 -- Kanadyjczyków, nie Amerykanów. -- Podniósł rękę w geście rozpaczy. -- Wasza nieznajomość geografii jest wybaczalna. Moja matka jest Kanadyjką, a ojciec Amerykaninem, ja urodziłem się w Kanadzie. Czy słyszał pan kiedyś o Wainwright, stan Alberta? Nie, nie sądzę, jest wielkości główki od szpilki, jednak szybkobieżne eks presy zatrzymują się tam, żeby wyładować beczki z lodem dla miej scowej ludności. -- Wskazał za Barnesa. -- Czy to wasza puszka? -- Ta puszka to czołg Bert. Możesz udowodnić, że jesteś tym, za kogo się podajesz? -- Oczywiście. Czy obiecujesz, że jeżeli rozepnę kombinezon i wsunę rękę do środka, to nie naciśniesz na spust? Zrobię to powoli. Barnes nie odpowiedział. Obserwował uważnie, jak dłoń pilota powędrowała za pazuchę. Kiedy wyjął rękę, miał w niej kartę identyfi kacyjną RAF-u*. Pilot trzymał ją przez chwilę. -- No tak, ale kiedy będę ci ją podawał, pomyślisz, że chcę rzucić się na ciebie. Z drugiej strony, jeśli każesz mi rzucić ją na ziemię, mój but może przypadkiem wylądować na twojej twarzy. Na co się decydu jesz? -- Rzuć na ziemię i cofnij się kilka kroków. Pilot jeszcze się cofał, kiedy Barnes doskoczył do karty i podniósł ją. Używał wyłącznie lewej ręki. Przytrzymał palcami kartę. Zasta nawiał się, po co to robi, czy z ostrożności, czy dlatego, że chce zro bić na złość Colbumowi za jego sposób bycia. Takie nazwisko wi dniało na karcie identyfikacyjnej. Oficer James Q. Colburn. -- To Q znaczy Quinn -- wyjaśnił Colburn -- czyli pochodzenie ze strony matki. Quinnowie to stara brytyjska rodzina z Columbii. Sta ra, według realiów kanadyjskich, chociaż... -- W porządku, Colburn. -- Barnes rzucił kartę, którą pilot po chwycił w locie. -- Czy uwierzył pan, że jestem pilotem RAF-u? -- Myślę, że tak. -- Chciałbym obejrzeć pańską książeczkę wojskową. Co pan na to? Czy mam pana osądzić na podstawie wyrazu twarzy? Barnes spojrzał na mierzącego sześć stóp pilota. Miał poważnie chorego operatora działa w czołgu. Spieszył się do najbliższej wioski, żeby poszukać pomocy medycznej. Przed chwilą spodziewał się spo* Błąd autora - piloci przed startem oddawali wszystkie dokumenty (przyp. red.). 159 tkać oko w oko z pilotem Luftwaffe, który walczyłby o swoje życie. Nie był w odpowiednim nastroju, żeby prowadzić słowne potyczki z jakimś kanadyjskim najemnikiem. -- Jestem sierżant Barnes i jeśli uważasz, że pokażę ci moją ksią żeczkę wojskową, to chyba zwariowałeś. Jak myślisz, to co tam za mną stoi, chyba nie wygląda na niemiecki czołg? Nawet ktoś taki jak ty musiał widzieć brytyjski mundur. -- Dobrze, dobrze. -- Colburn machał ręką. -- Nie myśl, że was nie doceniam. Mieliście pewnie nie najlepsze ostatnie dwa tygodnie. Ja przyleciałem tu na jedno popołudnie, tak mi się przynajmniej do tej pory wydawało -- dodał. -- Ale niech mi będzie wolno zauważyć, że ja też noszę kombinezon pilota RAF-u, a to, co spadło za mną, to nie był odkurzacz. W momencie jak startowałem, był to sprawny hurricane. Wystartowałem z Manston. -- Tak szybko spadł, że ledwie zauważyłem, kiedy się rozbił. Tra fił cię messerschmitt, prawda? -- Trzy messerschmitty, ale to mnie nie usprawiedliwia. Polowali na mnie już od wybrzeża. Nie miałem dość paliwa, żeby wrócić do Anglii, nawet gdybym sobie z nimi poradził. Szczerze mówiąc, wykołowali mnie. Sierżancie, czy mam zaśpiewać Auld Lang Syne, żeby pan opuścił tego gnata? . Barnes zniżył lufę pistoletu i pokiwał głową. -- Przepraszam, ale mieliśmy trochę kłopotów z niemieckim agen tem, który podawał się za Belga. Teraz dmucham na zimne. Mógłbyś być jednym z nich, Colburn. -- Prosto z nieba? -- zapytał ironicznie Kanadyjczyk. Po chwili jego ton się zmienił. -- Przepraszam, musicie sprawdzać każdego. Pełno jest szpiegów. Można by pomyśleć, że cała Francja roi się od kreatur. -- Jedyna rzecz, od jakiej Francja roi się w tym rejonie, to nie mieckie kolumny pancerne. -- Barnes spojrzał twardo na Colburna. Czyżby był takim twardzielem, na jakiego wyglądał? -- Miałeś szczę ście, spadłeś dokładnie w sam środek ziemi niczyjej, która rozciąga się na jakieś dwadzieścia mil, a jedyne oddziały, na jakie do tej pory się natknęliśmy, to niemieckie dywizje pancerne. W tym rejonie jesteśmy sami. Tylko nasz Bert i my. Barnes odprężył się i przez najbliższe minuty nie musiał się spieszyć z podjęciem decyzji. Patrzył na Colburna badawczo, bez emocji. Prawie obojętnie. Oceniał go na trzeźwo. Miał już pewne doświadczenie 160 w ocenianiu ludzi. Starał się rozstrzygnąć, czy Colbum będzie dla nich ciężarem, czy pomocą? Colburn w ten sam sposób patrzył na niego. -- Mówisz, że reszta waszego oddziału została zmieciona? -- Nie wiem, wysłano nas na zwiady i już nie udało nam się dołą czyć do jednostki. Jeśli mamy jechać razem, to chcę jasno postawić jedną kwestię: mamy armatę dwufuntową, jeden kaem, kilka niemiec kich peemów i trzy rewolwery. To jest całe nasze uzbrojenie i do tej pory udało się nam uniknąć wykrycia przez trzy kolumny pancerne. -- Sądzę, że możecie trochę więcej zdziałać, kiedy uzupełnicie załogę. -- Chcesz zostać czołgistą? Przecież jesteś pilotem. -- Czy mam inne wyjście? -- Masz, Colburn! Wrócisz sam do domu. -- Przerwał na sekun dę. -- Możesz iść tą drogą prosto do Cambrai, tam jest mnóstwo Niem ców. Może uda ci się spędzić resztę życia w jakimś przytulnym obozie jenieckim. Czekał na reakcję Kanadyjczyka, ale ten nie zmienił wyrazu twa rzy. Jego głos brzmiał sympatycznie: -- Sądzę, że gdybym teraz rąbnął pana, sierżancie, to pański kum pel, który siedzi w czołgu, na pewno by do mnie strzelił. Mam rację? -- Jestem pewien, że tak by zrobił. Nie zmuszaj mnie, żebym za jrzał ci pod skórę. Chciałem się jeszcze upewnić. -- Upewnić? Myślałem, że już pana przekonałem. -- Mówisz, że jesteś Kanadyjczykiem i służysz w RAF-ie? -- Jestem ochotnikiem. Zgłosiłem się, kiedy było u nas bardzo gorąco, a przez upał ludzie popełniają głupstwa... -- Kim byłeś w cywilu, Colburn? -- Byłem na stażu medycznym, dopóki nie... -- Jesteś lekarzem? -- w głosie Barnesa brzmiał entuzjazm. -- Nie, nie jestem, nie rozpocząłem praktyki. Czułem, że to mi nie odpowiada, zostałem drogistą. -- Drogistą? -- Barnesowi trudno było sobie wyobrazić Colburna stojącego za ladą i podającego aspirynę. -- Jestem drogistą na trochę większą skalę. Zainteresowałem się substancjami wybuchowymi i od paru lat mam własne przedsiębior stwo. Dostarczam materiały wybuchowe do kamieniołomów w całej Kanadzie. Teraz rozumiesz, sierżancie, jakie szaleństwo popełniłem, wstępując do wojska na ochotnika. 161 -- Masz własne przedsiębiorstwo i je porzuciłeś? -- Barnes przy glądał się Colburnowi uważniej niż przed chwilą. Zastanawiał się, co mogło spowodować, że ten przystojny, opalony mężczyzna rzucił wszy stko i przebył trzy tysiące mil, żeby walczyć na jakiejś tam wojnie. Powoli zaczynał rozumieć jego decyzję. -- Nie, nie jest tak źle. Do mojego powrotu przedsiębiorstwem zajmuje się mój brat. -- Colburn uśmiechnął się nieznacznie. -- Ed nie widzi żadnego powodu, dla którego Brytyjczycy nie mieliby sami prowadzić swoich wojen. Może ma rację. Sierżancie, dlaczego pod skoczył pan na wysokość mili, kiedy pan usłyszał, że miałem do czy nienia z medycyną? -- Mój kapral jest poważnie ranny. Cały czas się modlę, żebym zdążył dowieźć go do jakiegoś lekarza. Mógłbyś go obejrzeć? -- Jasne. Ale pamiętaj, jestem tylko najlepiej wykwalifikowanym nie praktykującym lekarzem na całej półkuli zachodniej. Gdzie on jest? Barnes został i złożył spadochron, a Colbum podszedł do czekające go na kadłubie Reynoldsa. Trochę czasu zajęło Barnesowi zwinięcie spa dochronu i linek. Po kilku minutach trzymał w ręku pakunek, który przy pominał nadmuchaną kołdrę. Ukrył go w rowie melioracyjnym. Nie było powodu, żeby informować Niemców o bytności brytyjskiego pilota w tym rejonie. Kiedy wrócił do czołgu, Reynolds był w środku. We włazie uka zała się głowa Colburna. Popatrzył z góry na Barnesa i powiedział: -- Czy ten facet na dole jest dla pana kimś bliskim? -- Jest moim kapralem -- powiedział obojętnie Barnes. -- Przykro mi, fatalnie dostał. Mam dla pana złą wiadomość. -- Nie przetrzyma tego? -- Nie przetrzymał. Nie żyje. * Ponad godzinę kopali grób w wygrzanej słońcem francuskiej zie mi. Używali tych samych łopat, którymi przedzierali się przez tunel pod Etreux. Zmieniali się przy pracy. Colburn też pomagał. Podczas przerw Barnes obserwował Kanadyjczyka. Na podstawie zewnętrzne go wyglądu trudno byłoby wybierać między nim a Reynoldsem. Jedna cecha zdecydowanie wyróżniała pilota: zdolność przystosowania się do zupełnie nowych warunków. W tej chwili ten szatan powinien lądo wać w Manston, a tymczasem znalazł się we Francji. Pomógł pocho wać człowieka, którego w ogóle nie znał. 162 Patrzył na tego faceta sprawnie odrzucającego łopatą ziemię, ale jego umysł był zupełnie gdzie indziej. Penn spędził z nim trzy lata. Przez ten czas wytworzyły się między nimi szczególne więzy. Wyda wało się, że znają się przez całe życie. Penn, który w nic nie wierzył, traktował stosunek do pracy swego dowódcy jako coś zabawnego. Kapral był człowiekiem, na którym można było zawsze polegać. I na Boga, dzięki niemu rozszyfrowali Sefta. Polegał na Pennie, kiedy ten udawał niemieckiego wartownika na moście. Teraz Penn nie żył. Barnes miał żal do siebie, że nie zdążył zapewnić mu pomocy lekarskiej. To, co wydawało się najprostsze, okazało się najtrudniejsze -- opu szczenie ciała do grobu. Grób był gotowy. Colburn stal z boku, pozo stawił to Bamesowi i Reynoldsowi. Owinęli ciało w derkę. Wokół der ki przeciągnęli dwie linki, jedną pod piersiami, drugą pod nogami. Powoli zaczęli opuszczać zwłoki. Wszystko szło dobrze, dopóki ciało nie dotarło do połowy głębokości grobu. Tu utknęło. Zahaczyło łok ciami w najwęższym miejscu. Musieli podnieść je do góry i opuścić jeszcze raz. A oto znowu utknęło. Barnes popatrzył na Colburna. -- Czy mógłbyś potrzymać tę linkę? Poczekał, aż Kanadyjczyk ustawi się w odpowiedniej pozycji, sam uklęknął, przyłożył dłonie do derki i nacisnął. Czuł pod ręką opatru nek na ramieniu Penna. Colburn wyjaśnił, że z powodu szoku poparzeniowego postrzelona rana Penna nie mogła się zagoić. Szczelnie zawinięte ciało nadal nie chciało spocząć w grobie. Bar nes nacisnął mocniej i pomyślał, że Penn się opiera, bo nie chce być pogrzebany w obcej ziemi. Co on niedawno powiedział? ,,Zobaczycie, że będę jeszcze strzelał z armaty, zanim dojedziemy do Calais". Do Calais mieli jeszcze szmat drogi. Penn nigdy się nie dowie, czy im się udało. Nacisnął jeszcze mocniej. Wiedział, że nie mogli sobie pozwo lić na ponowne kopanie, bo byli dobrze widoczni. Nagle ciało zsunęło się w dół tak nieoczekiwanie, że Barnes z trudnością utrzymał równo wagę. Wstał, ręce i twarz miał spocone. To, czego najbardziej pragnął w tej chwili, to odejść stąd jak najszybciej. -- Czy nie powinniśmy się pomodlić za jego duszę? -- wymamro tał Reynolds. -- Nie -- powiedział gwałtownie Barnes. -- Chyba wiesz, że był agnostykiem? Zasypali grób. U wezgłowia wbili trzonek łopaty, na którym Bar163 nes wyrył nożem prostą inskrypcję: 18972451 kapral M. Penn. Zginął na polu walki 25 maja 1940. Zanim wyruszyli, Barnes poprosił Colburna, żeby obejrzał jego ramię. Kiedy wciskał do grobu ciało Penna, niechcący uderzył się w nie o ścianę grobu. Poczuł, że coś się stało. Rana otworzyła się. Usiadł na ciepłym kadłubie, Kanadyjczyk odwijał bandaże. W jego głosie dźwię czała dezaprobata. -- Widzę, że opatrunek był dość dawno zmieniany. -- Chcesz powiedzieć, że nie jest sterylny? -- zapytał Barnes cicho. -- Nie. Miałeś szczęście. Mówię o zewnętrznym wyglądzie opa trunku. Widzę, że go nie otwierałeś. W porządku, w środku jest czysty, a to najważniejsze. Nie ruszaj się. To może boleć. Ostrożnie oczyścił świeżo otwartą ranę, założył tampon i bandaż. Pomógł Barnesowi włożyć koszulę i bluzę. Ramię zaczęło boleć. Ból pochłaniał zbyt wiele energii. Wyjął pióro z kieszeni bluzy. Miał w niej także pamiętniki i książeczkę wojskową Penna. Rozłożył mapę na kadłubie i na oko zaznaczył miejsce spoczynku kaprala. Może pew nego dnia jego rodzice będą chcieli odwiedzić grób syna. Pod warun kiem, że nikt nie ruszy styliska łopaty. To tylko strata czasu, mówił do siebie. Chciał omówić sytuację militarną z Colburnem, ale zorien tował się, że Kanadyjczyk niewiele może dodać do tego, co sam wie dział. -- Z tego co wiem -- mówił Barnes -- siły BEF są rozlokowane na północ od tej linii, z lewej strony znajdują się wojska belgijskie. My jesteśmy w samym środku tego niczyjego obszaru... -- To luka -- powiedział Colburn. -- Czy tak to nazywacie? -- Tak. Tak określamy to na naszych mapach polowych. Mówisz, że jesteśmy w środku tej luki. Pozostaje jeszcze kwestia, jak szeroka jest ta luka. Moja eskadra miała co prawda znaleźć niemieckie bom bowce, ale także rozkazano nam ostrzeliwać wszystkie napotkane ko lumny pancerne. Nasze dowództwo sądzi, że lada dzień nadejdą posił ki niemieckie. -- Mają rację, nadeszły dziś wcześnie rano. Colburn uśmiechnął się nieznacznie. -- Wracając do niemieckich wojsk pancernych: powiedzieli nam, że jeśli dostrzeżemy zwartą, dużą kolumnę pancerną, to będzie to z pewnością niemiecka kolumna. Brytyjskie kolumny są niewielkie, 164 a Francuzi rozczłonkowali swoje wojska na małe grupy na całej linii frontu. -- Wygląda na to, że wiesz niewiele więcej ode mnie, Colburn. -- Sierżancie, jesteś w samym środku luki. Moim zdaniem za bli sko, żeby mieć pojęcie o całości. -- To właśnie próbuję bezskutecznie z ciebie wyciągnąć, Col burn -- powiedział Barnes z irytacją w głosie. -- Przed startem dosta jecie bardzo dokładne wytyczne, lecicie nad polem walki. Jeśli ktokol wiek ma ogólne pojęcie, to powinieneś mieć je ty. -- No tak, mam jakie takie rozeznanie, ale z twoich pytań wynika, że oczekujesz ode mnie szczegółowego opisu sytuacji. Najlepiej, gdy bym ci narysował mapkę z zaznaczonymi pozycjami niemieckimi, luką i miejscem, gdzie siedzą Francuzi. Nie potrafię tego zrobić. Mogę tyl ko powiedzieć, że nawet wtedy, kiedy ta wojna się skończy i zostanie przebadana i przeanalizowana we wszystkie strony, to i tak nikt nie będzie w stanie stwierdzić, jaki oddział zajmował jaką pozycję w danym dniu. To, co jest w bitwie najważniejsze, to zamieszanie. -- Co chcesz przez to powiedzieć? -- Że nie ma takiej informacji, która byłaby coś warta. Ci faceci, generałowie i inni, na bieżąco korygują plany. Tak jak powiedział Wel lington podczas wojny w Hiszpanii: wojna jest jak wiązanie węzła na linie; robisz jeden węzeł, potem drugi, starasz się, aby wyszło jak naj lepiej. Nie próbuj wmówić mi, że w czasie wojny oddziały współpra cują ze sobą w myśl jakiegoś planu. -- Nawet Niemcy? -- Nawet te gnojki. Nie pytaj mnie, skąd to wiem, to jest po prostu intuicja starego Colburna. Jestem słabym uczniem w dziedzinie histo rii wojen, ale mogę założyć się o pieniądze i to duże, że w tej chwili niemieccy generałowie są tak zaślepieni swoim powodzeniem, iż nie wiedzą, co z nim zrobić. Generałowie dzielą się na tych, którzy ciągną, i tych, którzy popychają, mówią: dalej, jak najprędzej do morza. Ci drudzy wrzeszczą, że już za dużo osiągnęli i okopią się, schowają gło wę w piasek, zanim ktoś przyjdzie zmyć im tę głowę. -- To nie wyjaśnia niczego -- zauważył Barnes. -- Może to ci pomoże. Dzisiaj, jak leciałem na południowy wschód od Calais, zauważyłem, że istnieje jeszcze jeden wyłom między drogą nadbrzeżną a głównym polem walki na wschodzie. Tędy powinna biec nasza trasa. 165 -- Tą drogą właśnie jedziemy. -- Więc za darmo zabiorę się do Calais. Ale pod jednym warun kiem: nie zapytasz mnie ani razu o ogólny obraz wojny. Takiego cze goś po prostu nie ma. Jest tylko cholerny galimatias, którego nikt ni gdy nie będzie w stanie opisać, nawet za sto lat. Chyba że zwrócą się o pomoc do Szekspira, który już coś mówił o krwawych jatkach. Ogólny obraz, sierżancie, to kogel-mogel. -- Co oznacza, że możemy natknąć się na Niemców w każdej chwili. Rozdział ósmy sobota, 25 maja Bombowiec Stuka, czyli potocznie mówiąc sztukas, leciał prosto na nich sto stóp nad ziemią. Z jego ogona dobywał się czarny dym. Barnes stał wyprostowany, patrzył uparcie na zbliżającą się maszynę, modląc się, żeby jeszcze przez kilkaset jardów utrzymała się na tej samej wysokości. Samolot wył coraz głośniej, pikował prosto na ścia nę, przy której był zaparkowany Bert. Colburn znieruchomiał, kiedy spostrzegł tor spadania sztukasa. Maszyna minęła ich, ciągle wytraca jąc wysokość. Dziesięć sekund później usłyszeli huk. Samolot uderzył w ziemię eksplodując o milę za nimi. -- To przypomniało mi o środkach wybuchowych -- powiedział Colburn. Czołg był zaparkowany w kopalni kredy. Byl to rodzaj kamienio łomu wyciosanego w zboczu skały. Było wpół do siódmej wieczorem. Zatrzymali się w wąskim wjeździe do kopalni. Reynolds wspiął się na krawędź skały i objął wartę. Krzyknął, że samolot rozbił się daleko od nich. -- Jeśli chodzi o mnie, to nie jestem zachwycony środkami wybu chowymi-- odrzekł po chwili Barnes. Popijali herbatę z menażki. -- To dlatego, że tylko kupowałeś produkty uzyskiwane w kamie niołomach. Jest coś podniecającego w podkładaniu materiałów wybu chowych w znaczonych miejscach, cofaniu się i ukrywaniu przed de tonacją, naciskaniu detonatora i obserwowaniu, jak odpada dokładnie ta ściana, o którą chodziło. -- Myślę, że mnie ładujesz. 167 -- Och, nie. Zawsze mnie proszono o pomoc, a ja najczęściej robi łem całą robotę za nich. Mam talent do niszczenia, Barnes. Co więcej, bardzo lubię swoją pracę. Przejechali przez wąski przesmyk wyjścia z kopalni. Poszło im nie źle. Barnes szybko obliczył, że mieli jeszcze trzydzieści mil do Calais. Przez całe popołudnie i wczesny wieczór Bert jechał z maksymalną szybkością. Tylko dwa razy musieli się zatrzymać. Raz, kiedy niemiec kie samoloty nadleciały od wschodu, a drugi, kiedy tuman kurzu pode rwał się w górę, dając im znać o zbliżającej się kolumnie. Przez pół godziny ukrywali się w gęstym lesie. Wyjechali z niego, dopiero kiedy przejechał ostatni czołg eskorty. Po tym spotkaniu Bert jechał ze stałą prędkością, kierując się na północ, do Calais. Skończyli posiłek. Tym razem mieli szczęście, ominęła ich woło wina z puszki. W paczce przygotowanej przez Mandelów znaleźli fran cuskie pieczywo, pojemniczek z masłem, pieczoną kurę i cztery butel ki wina. Najedli się do syta. Barnes nie miał apetytu. Przypomniał so bie Penna, który nie miał okazji spróbować tych smakołyków. Odkąd opuścili Fontaine, załoga czołgu nie była w tak dobrym stanie. Bamesa martwiło, że przeszkolone są tylko dwie osoby, chyba że Colburn mógłby przejść krótki kurs obsługi, żeby się na coś przydać. Barnes dostrzegł tuman kurzu unoszący się w górę, jakieś kilka mil od kamie niołomów. Wyglądało ha to, że jakieś wojska zmierzają w kierunku wybrzeża. Ustawił lornetkę. -- Kolumna pancerna? -- zapytał Colburn. -- Być może. Za daleko, żeby dokładnie zobaczyć. W dodatku tu man pyłu zasłania wszystko. Na szczęście nie jadą tą samą drogą co my. A teraz, Colburn, zobaczymy, czego potrafisz nauczyć się o czołgach, mając niewiele czasu. Barnes miał cichą nadzieję nauczyć Colburna obsługi Besy, ale Ka nadyjczyk natychmiast usadowił się na obrotowej podłodze. Chciał się dowiedzieć, jak działa armata. W ciągu pięciu minut pokazał swoje do skonałe umiejętności techniczne. W lot pojął, na czym polega nastawie nie armaty. To zaskoczyło Barnesa. Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy zobaczył, jak uparty potrafi być Colburn. Poprosił Barnesa, żeby zajął swoje zwykłe miejsce dowódcy i wydał komendy przez helmofon. Bar nes wydawał rozkazy non stop, bezlitośnie karcąc go i poprawiając błę dy. Zachowywał się przy tym niczym typowy sierżant. -- Dobrze, Colburn! Powiedziałem: armata na prawo. No, teraz 168 już wiesz, co to znaczy wystawić naszą cholerną dupę prosto na wro ga. Tak, teraz lepiej. Na lewo! Na lewo! Szybko dotarło do Barnesa, że trzyma za ogon tygrysa. Colburn nie da mu spokoju, zanim nie nauczy się bezbłędnie manewrować ar matą w myśl jego poleceń. Ćwiczyli zapamiętale. Colburnowi ciągłe było mało. W dodatku uczył się bardzo szybko. W całej swej dotychczasowej karierze woj skowej sierżant nie spotkał tak pojętnego ucznia. Co prawda przekazał j mu tylko podstawy, na nic więcej nie mieli czasu. Kanadyjczyk uparł | się, żeby wypróbować działo, ale Barnes uważał, że byłaby to tylko strata czasu. Polecił Colburnowi zająć się kaemem. -- Wystarczy mi pięć minut -- powiedział z uśmiechem pilot. Barnes popatrzył na niego z dezaprobatą. Czyżby to był zadufany w sobie bubek, na którym nie można polegać? Colburn wyczytał zwąt pienie na jego twarzy. Uśmiechnął się szeroko i powiedział: -- Zapomniał pan, sierżancie, że samoloty też są wyposażone w broń maszynową. -- Przepraszam, stary. -- Barnes zacisnął usta w grymasie bólu. Odezwała się rana na ramieniu, a w głowie mu huczało. Nie myślał logicznie. -- Skoro powiedziałeś pięć minut, to pięć minut. Zaczynaj! * Dwie godziny później zakończyli szkolenie. Zaczęło się ściemniać, a Barnes chciał jeszcze dziś przejechać bardziej na północ i znaleźć jakieś bardziej bezpieczne schronienie dla nich i dla Berta. Kamienio łom nie był dobrym miejscem. Pamiętał ich nocny postój pod mostem. Colburn poznał zasady obsługi czołgu, a nawet korzystania z pe ryskopu na pozycji działonowego. Oczywiście, było niemożliwe za mknąć miesiące nauki w dwóch godzinach, nawet jeśli uczeń był taki zdolny jak Colburn. Barnes był zachwycony tym, czego nauczył się Kanadyjczyk. Kazał Reynoldsowi zejść na dół i przygotować się do wymarszu. -- To była dobra zabawa -- powiedział z entuzjazmem Colburn. -- Nie będę dla was tylko kołem zapasowym, jestem przeszkolonym człon kiem załogi. -- Przydasz się, ale tylko w razie niebezpieczeństwa. -- Barnes uśmiechnął się. -- Potrafię przynajmniej obsługiwać kaem i manewrować armatą. 169 Możecie poszukać dla mnie kilku Niemców. Ale jeśli liczycie, że będę celnie strzelał z tego ostatniego, to faktycznie będziemy potrzebowali dużo szczęścia. -- Uśmiechnął się szeroko. Barnes poczuł się głupio. Nie powinien być zadowolony z osiągnięć Kanadyjczyka. Przecież to naturalne, że musiał mieć wiele umiejętno ści technicznych, żeby pilotować samolot. Zaletą numer jeden każde go lotnika była bystrość umysłu. Zdziwił się, kiedy Reynolds podszedł do nich i włączył się do rozmowy: -- Wygląda na to, sierżancie, że szkolenie jest za długie. Zawsze to mówiłem. Szkolenia są dobre dla wiejskich idiotów. To wszystko gówno warte -- powiedział i zniknął w swoim przedziale. Po raz pierwszy przez umysł Bamesa przemknęła myśl, że Rey nolds dlatego był taki cichy, bo Penn był nadmiernie gadatliwy. Sto sunki wewnątrz czołgu zmieniały się. Barnes był zadowolony, że Rey nolds polubił Colburna. Trzy minuty później czołg opuścił kamieniołom, dojechał do drogi i skierował się na północ. Stojąc w wieży, Barnes był w ponurym na stroju. Czuł, że zbliżają się do czegoś decydującego. W ciągu najbliż szych dwudziestu czterech godzin mogli zostać zabici albo dostać się do niewoli. Istniała jeszcze trzecia możliwość: mogą wejść w kontakt bojowy z Niemcami i zadać im cios. Mogliby nieźle zamieszać. Cały czas nurtował go pewien pomysł, którym jeszcze z nikim się nie podzielił. Chodziło o to, żeby w nocy jechali z zapalonymi reflek torami jak czołgi niemieckie. Niemcy nie spodziewają się brytyjskiego czołgu na swoich tyłach. Był prawie pewien, że pojazd jadący nocą z zapalonymi światłami z daleka wygląda niewinnie przynajmniej do czasu, kiedy nie zostanie rozpoznana jego sylwetka. Wjeżdżali w bardziej zaludnioną okolicę. Widział ludzi pracują cych na polach niedaleko od drogi, kilka pomarańczowych ciągników przesuwało się powoli w płaskim krajobrazie. Krajobraz przypominał Holandię, chociaż na prawo było jakieś wzniesienie. Byli w samym sercu Pas de Calais, mniej więcej w połowie odległości między Bethune i Etaples. To niewiarygodne, pomyślał Barnes, że przejechaliśmy całą tę drogę szerokim łukiem. Z Etreux dookoła południowych przyczół ków pola walki. Jeszcze bardziej niewiarygodne było to, że linia nie mieckich wojsk pancernych rozciągała się od granicy niemieckiej aż do Boulogne. Pojedziemy nocą, powiedział do siebie Barnes, na Boga, pojedziemy nocą, choćby nie wiem co. 170 Ludzie pracujący na polach podnosili głowy, zdziwieni patrzyli na samotny czołg. Sierżant dostrzegł jakiś nieznaczny ruch na lewo od Berta, wziął lornetkę i skierował ją tam. Serce mu zamarło. Kolejna złowroga chmura pyłu, ledwie dostrzegalna w słabym świetle zmierz chu. Kiedy chmura opadła, zobaczył poruszające się wśród pól nie mieckie czołgi. Natychmiast wydał rozkazy. Czołg zjechał z drogi na prawo, na pole, w kierunku jedynego wzniesienia. Kiedy tam dotarli, ukryli Berta za wzniesieniem. Wystawała tylko górna część wieżyczki obserwacyjnej. Jakiś farmer jechał w ich kierunku pomarańczowym ciągnikiem, chciał przyjrzeć się intruzowi. Zjeżdżaj, pomyślał Barnes, może cię trafić jakiś zabłąkany pocisk niemiecki. -- Armata na prawo. Dobrze! Powoli! Wieża obróciła się i zatrzymała. Doskonale. Nawet Davis by tego lepiej nie zrobił, a przecież był dobry. -- Cel: sześćset. Sześćset. Barnes przyciskał lornetkę do oczu, obserwując przesuwanie się tumanu kurzu na drodze. Wyglądało na to, że Niemcy przecinali wła sną linię ognia. Czyżby tego nie widzieli? Po upływie pięciu minut Barnes zrozumiał, że Niemcy mieli inny powód do takiego manewru. Nie wiedział, co czuje, ulgę czy rozczarowanie, że uniknęli starcia. Było prawie ciemno. Przekazał załodze wiadomości przez hełmofony. Rozkazał ruszać. Chcąc zaoszczędzić na czasie i nie zetknąć się z farmerem, który się do nich zbliżał, skierował się na drogę, ale inną trasą niż ta, którą dojechali do wzniesienia. Kazał Reynoldsowi skręcić pod dość ostrym kątem. Zamierzał wjechać Bertem na drogę kawałek dalej na północ od miejsca, w którym ją opuścili. Może z powodu zapadających ciem ności, a może z powodu bólu w ramieniu czy połączenia tych dwóch czynników, Barnes zaniedbał obserwacji terenu. Nie zauważył, że zmie nia się jego ukształtowanie. Nie spostrzegł w porę, że dotychczas je chali po gęstej, zielonej trawie. Teraz trawa stawała się coraz rzadsza, rosła w niewielkich kępkach. Pierwszym ostrzeżeniem było raptowne zatrzymanie się czołgu. Gąsienice dalej się obracały, ale czołg stał w miejscu i zapadał się. Spoj rzał na bok i wtedy zrozumiał. Zapadali się, grzęźli coraz bardziej. Ba gno wciągało gąsienice, pociągając w dół dwadzieścia sześć ton żela stwa. Rozdział dziewiąty Sobota, 25 maja Instynkt nakazywał mu wydać rozkaz do wycofania się. Może czołg wróciłby na twardy grunt. Otworzył usta, ale natychmiast je zamknął. Nie powiedział nic. Barnes, przemyśl to dokładnie i szybko. Przód nie obniżył się. Chyba stoi na twardym gruncie. To tył się zapada. Jeśli cofniesz Berta, możesz już nigdy go stąd nie wydostać. Sięgnął po latarkę kieszonkową i oświetlił tył czołgu. Musieli oderwać duży ka wał wysuszonej słońcem ziemi, pod którą była warstwa lepkiego, grzą skiego błota. Widział to w świetle latarki. Jedyny możliwy manewr to do przodu. Zszedł na ziemię, obejrzał lewą gąsienicę. Zaczął badać grunt nogą. Dość twardy. Kazał Reynoldsowi włączyć reflektory. Teraz widział je szcze dokładniej. Zeschnięta ziemia pokryta siateczką drobnych pęk nięć. Czy przed nimi jest twardy grunt, czy tylko wyschnięta skorupa ukrywająca trzęsawisko? Czołg przestał się zapadać, jakby odzyskał utraconą równowagę. Cołburn wyszedł z wieży, stanął na kadłubie. -- Co kombinujesz, sierżancie? -- Ugrzęźliśmy. Za nami jest miękkie podłoże, nie wiem, co przed nami. Bądź gotów. Złapiesz mnie w razie czego. Muszę zbadać grunt. Przeniósł ciężar ciała na prawą nogę i z całej siły nacisnął. Ziemia wytrzymała jego nacisk, ale ugięła się. Dostawił drugą nogę i wy prostował się. W tej samej chwili poczuł, że grzęźnie. Stopy zaczęły pogrążać się w bagnie. Nagle zapadł się po kolana. Ręce Kanadyjczy ka natychmiast schwyciły go i wyciągnęły. Usiadł na trawie w rozkroku. Ostrożnie odwrócił się i powoli wciągnął na kadłub. 172 -- Dziękuję, Colburn. Przed nami i za nami grzęzawisko. Podaj mi linkę. Jest w pudełku razem z kompasem. Muszę się zorientować, jak daleko jesteśmy od brzegu. Colburn wyłonił się z wieży, podał Barnesowi linkę. Sierżant ob wiązał się pod pachami, a wolny koniec linki rzucił pilotowi. Nagle zamarli. Usłyszeli warkot zbliżającego się silnika. Kiedy podjechał bli żej, rozpoznali traktor. Ciągnik zatrzymał się i silnik zgasł. Światła oświetliły tył czołgu. Przy okazji oślepiły Barnesa stojącego na gąsie nicy. Francuz wykrzykiwał coś do nich, ale przy ich kiepskiej znajomo ści francuskiego nie zrozumieli go. Gdyby mówił trochę wolniej! Bar nes odkrzyknął powoli po angielsku, że usiłują wydostać się z bagna. W odpowiedzi usłyszał potok francuskich słów. Obejrzał się, sprawdził, czy Colburn stoi w wieżyczce. -- Szkoda, że nie mówisz po francusku. -- Znam niemiecki, czy to mało? Jak myślisz, czy on nam pomoże? -- Sądzę, że tak, chociaż nigdy nic nie wiadomo. Jest dla nas uprzej my, bo widzi, że jesteśmy Brytyjczykami. -- Skąd on to wie? -- Bo jesteśmy w mundurach, a on na pewno już takie widział. Przecież nie jesteśmy pierwszymi angielskimi żołnierzami we Francji. O, idzie. Nie ciągnij mnie, chyba że będę w prawdziwej opresji. Muszę zbadać, jak daleko jest do brzegu. -- Barnes zsunął się z gąsienicy. -- Widzisz, gdzie stoi traktor? -- Na pewno stanął o wiele dalej niż potrzeba. To chyba jego ba gno. Stąpając ostrożnie, stanął w końcu na twardym gruncie. Ale czy dalej jest tak samo? Nacisnął z całej siły i ziemia nie ugięła się. Był dość daleko od czołgu. Tylko tak dalej. Śmiały krok naprzód prawą nogą. Stanęła na gruncie jeszcze twardszym, na kępie trawy. Czy trze ba pokonać tylko ten odcinek, a byliby bezpieczni? Podniósł drugą nogę, a kiedy ją dostawił, zapadła się głęboko. Pękła warstwa twardej ziemi pod stopą i chlupnęło błoto, cuchnąc okropnie zgnilizną. Wyciągnął prawą nogę najdalej, jak tylko mógł. Stanął na twardym podłożu w szerokim zakroku. Próbował uwolnić lewą nogę, ale tkwiła w bagnie po kolano. Miał uczucie, że błoto go obejmuje tak jak jakaś podwodna bestia, która nie chce puścić swej zdobyczy. Próbował choć trochę się uwolnić. Bał się. Szarpnął gwałtownie nogę, która niechętnie wydoby173 wała się z błotnistego uścisku. Przez ten gwałtowny ruch stracił rów nowagę i upadł nosem do przodu. Grunt, na którym leżał, był twardy i nieruchomy. Silne ręce ujęły go pod pachami i pomogły wstać. W świetle reflektorów ciągnika dostrzegł przed sobą twarz farmera. Była pociągła i szczupła. Twarz człowieka około czterdziestki. Fran cuz mówił coś w swoim języku. -- Dziękuję -- powiedział Barnes. -- Czy możesz mówić trochę wolniej? Odwiązał linkę, która opasywała jego ramiona. Spojrzał na ciąg nik i podszedł do niego. Z jednej strony miał przymocowane stalowe słupki. Sześć sztuk. Zakończone półokrągło i długie na jakieś sześć stóp. Wyglądało na to, że farmer budował płot. Za pomocą rąk pokazał rolnikowi, że słupki bardzo by mu się przydały. Farmer skinął głową na znak zgody. Barnes przeciął nożem linki i przyciągnął trzy słupki na brzeg bagna. Zawołał w kierunku czołgu: -- Powiedz Reynoldsowi, niech weźmie dwie stalowe liny i przy czepi je z tyłu czołgu. Potrzebuję także młotek. Ten facet ma ze sobą stalowe słupki, jeśli uda nam się podczepić do nich liny i Berta, może przestaniemy się zapadać. Musimy zastanowić się, co dalej. -- Okay. Sierżant czekał. Francuz usiłował powiedzieć mu coś za pomocą kilku angielskich słów. Robił duże przerwy między wyrazami. Chciał, żeby Anglik go zrozumiał. -- Stać... stać... Tam! -- Pokazał czołg. -- Przyniosę duże drze wo. -- Pokazywał coś rękoma. Zaciskając pięści, wskazywał na czołg. -- Duże drzewo. Zaraz wracać. Wy czekać. Co on, u diabła, wymyślił, zastanawiał się Barnes. Colburn rzucił mu młotek, który upadł w krąg światła padającego z reflektorów cią gnika. Po chwili traktor odjechał. Sierżant wziął młotek i zaczął wbi jać słupki w ziemię. Wbijał je prawą ręką, w lewej trzymał latarkę. Reynolds przyczepił liny do tylnej części czołgu, zanim Barnes na do bre je powbijał. Miał nadzieję, że to uchroni Berta przed dalszym za padaniem się w bagno. Przynajmniej do czasu powrotu Francuza. Bagno było dość dziwnym miejscem, zwłaszcza w nocy. Chociaż było zupełnie ciemno, widział dokładnie zarys sylwetki Berta, który miał zapalone reflektory. Cienie Reynoldsa i Colburna kładły się na kadłubie. Gdzieś w górze, nad ich głowami, na dużej wysokości lecia ła eskadra samolotów. Nadal było ciepło i wilgotno. Komary ze zdwo174 joną energią atakowały jego plecy i kark. Przestał wbijać słupki dopiero wtedy, gdy wystawały tylko nieznacznie nad ziemię. Oświetlił latarką brzeg bagna. -- Zanim rzucisz linę, sprawdź, czy Bert nadal się zanurza. -- Nie sądzę. -- To był głos Colburna. -- Wydaje się, że przód czołgu złapał przyczepność, ale tył jest niepewny. -- Z tego, co zrozumiałem, ten Francuz zamierza przyciągnąć ja kieś wielkie drzewo. To wszystko, co pojąłem z jego słów. Mam wra żenie, że on chce podłożyć je pod gąsienice. Przejdę trochę dalej. Rey nolds, rzuć mi linę. Pętla upadła w pobliżu słupków. Barnes zostawił zapaloną latarkę na ziemi. Owinął ciasno linę dookoła słupków, tuż przy podłożu, a pozostały koniec przeciągnął przez oczko metalowego pierścienia na końcu każdego słupka. Upadła druga lina. Powtórzył dokładnie te same czynności. Teraz czekali, mając nadzieję, że farmer wróci i przywiezie coś, co im pomoże wydostać czołg. Usiłowali rozmawiać, ale musieli pokrzykiwać, więc zamilkli. Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Zapalone światła denerwowały Barnesa, obawiał się, że od strony dro gi ktoś może ich zauważyć. Reflektory musiały być włączone, bo chcieli mieć pewność, że rolnik trafi do nich w ciemnościach. Dopiero po go dzinie zobaczyli na polu zapalone światła ciągnika, który zatrzymał się niedaleko bagna. Barnes podbiegł, żeby zobaczyć, co przywiózł farmer. Ujrzał dwie wielkie kłody przytroczone łańcuchami do ciągnika. Francuz odczepił łańcuchy, a Barnes mierzył krokami długość klocków. Dziesięć stóp. Odległość między czołgiem a twardym gruntem ocenił na jakieś dwa naście stóp. Trzeba spróbować. Barnes stanął na brzegu, objaśnił Rey noldsowi i Colburnowi swój plan. To była najłatwiejsza część zadania. Musiał jeszcze tłumaczyć wszystko farmerowi, a to było trudniejsze. Po dłuższej chwili za pomocą niewielu słów i mnóstwa gestów doko nał tego. Francuz zrozumiał. Reynolds przerzucił dwie następne liny. Zaczęli. Pierwszy etap wymagał ścisłej współpracy między Barnesem a farmerem. Drewniane kłody były potwornie ciężkie i nieporęczne. Obwiązali ciasno linę na jednym końcu kłody i zaczęli ją podnosić. Barnes mocnym chwytem przytrzymał wolny koniec liny. Najtrudniej sza część zadania była jeszcze przed nimi. Starali się tak sterować kło dą, żeby upadła tuż przy prawej gąsienicy, tworząc rodzaj pomostu, 175 oczywiście gdyby okazała się dostatecznie długa. Kłoda osiągnęła naj wyższe położenie i zaczęła się chybotać. Niemal cudem udało im sieją podtrzymać. Obaj z całych sił przytrzymywali linę. Kłoda opadała co raz niżej, otarła się o przednią część prawej gąsienicy i na ziemię. Czy zagłębi się w bagnie? Czy uda się utrzymać ją na powierzchni? Skiero wali światła ciągnika na czołg. Wydawało się, że kłoda tkwi mocno. -- Dobra robota! -- krzyknął Colburn. -- Mam wrażenie, że wszy stko w porządku. -- Dobrze, teraz następna. Drugi koniec został szczęśliwie naprowadzony pod lewą gąsieni cę, ale upadł za daleko od czołgu. -- Brakuje około stopy! -- krzyknął Colburn. Była za krótka i na dodatek zaczynała grzęznąć w bagnie. Co prawda działo się to powoli. Barnes zastanawiał się, czy pod spodem nie ma twardego gruntu. Bagno musiało być bardzo wyschnięte, skoro potra fiło utrzymać na powierzchni tak ciężką kłodę. Musieli spróbować. Mieli dwa kloce, które teraz tworzyły rodzaj pomostu od gąsienic do brzegu bagna. Barnes poczuł, że coś spływa mu po ramieniu. Chyba znów otworzyła się rana. Po chwili poczuł coś lepkiego przy mankie cie koszuli, ale teraz nie było to najważniejsze. Poprosił Francuza o pomoc. Wiele zależało od prawidłowego wy konania tego zadania. Sukces albo porażka. Za pomocą gestów wytłu maczył farmerowi, o co mu chodzi. Odczepili końce lin od słupków, Francuz odjechał ciągnikiem i ustawił go tyłem do czołgu. Przyczepili liny biegnące od czołgu do ciągnika. Barnes wytłumaczył rolnikowi, że chodzi mu o to, by ruszył ciągnikiem dokładnie w tym samym mo mencie co czołg. To było najważniejsze. Zsynchronizowanie manew rów. Miał nadzieję, że farmer dobrze zrozumiał jego wyjaśnienia. Sy gnałem do rozpoczęcia akcji będzie słowo ,,maintenant", które krzyk nie Barnes. Francuz powtórzył wyraz kilkakrotnie. Barnes sądził, że pojął, o co chodzi. Teraz musi dostać się do czołgu. Wybrał prawą kłodę. Wszedł na nią, oświetlając sobie drogę latar ką. W jej świetle widział miękkie błoto. Było wszędzie tam, gdzie po kruszyła się zewnętrzna skorupa. Doszedł do czołgu, sprawdził poło żenie belek. Ta z prawej była w porządku, nie trzeba było nic zmie niać. Tę z lewej trzeba poprawić. Odległość między belką a twardym podłożem wynosiła jakieś osiemnaście cali. Wyjaśnił dokładnie Rey noldsowi, co ma robić. 176 -- Musisz wycofać czołg dokładnie po tym samym torze, po którym wjechaliśmy. Wtedy wjedziesz gąsienicami na belki. To nie jest pik nik. Wiesz, co może się stać. Kłody mogą pęknąć pod ciężarem Berta. Któraś z nich może się ześlizgnąć ałbo czołg zsunie się z obu belek. Możesz wybierać, mamy wiele możliwości. -- Co tu wybierać, sierżancie. Nie możemy tu zostać, prawda? -- No właśnie. Musimy ryzykować. Musisz wykonywać moje roz kazy bardzo dokładnie. Umówiłem się z Francuzem, że jak krzyknę ,,maintenant", ruszamy. Krzyknę, jak włączysz silnik. On jednocześnie ruszy ciągnikiem pełnym gazem. Pomoże nam ruszyć czołg. Musi wykorzystać całą moc silnika. Od tego zależy powodzenie akcji. Teraz wiesz, dlaczego on grzeje silnik. -- Dasz mi taki sam rozkaz do ruszenia jak zwykle? -- Nie. Tym razem ruszysz na słowo ,,teraz". Zapal silnik. Musi my od razu wystartować do tyłu pełną mocą. Jeśli wykorzystasz wszy stkie konie mechaniczne naszego Berta, jest szansa, że wydostaniemy się na brzeg. Jeśli kłody wytrzymają, rzecz jasna. Mam nadzieję, że za pomocą ciągnika nam się uda. Nie mogę, co prawda, zagwarantować tego na sto procent. -- Wiem, że nie możesz dać gwarancji -- powiedział Colburn. -- Przecież jak tylko czołg wejdzie na te kłody, to one utoną pod jego ciężarem. Wpadną jak kamień w wodę. -- Prawdopodobnie masz rację, ale siła naszego silnika może nas wypchnąć na brzeg. Nie mamy innego wyjścia, Colburn. Mamy cho lerne szczęście, że ten Francuz się tu zjawił. -- Zastanawiam się tylko, czy on zdaje sobie sprawę z tego, co mu grozi, gdyby przez przypadek niemiecki patrol znalazł go z nami. Nie mów mi tego, że może w każdej chwili odjechać i ukryć się w ciemno ściach, bo to niemożliwe. Na pewno nie z ciężarem, który ma przycze piony do zadka. -- On zdaje sobie z tego sprawę -- odpowiedział cicho Barnes. -- Gdyby generałowie prowadzący tę wojnę walczyli tak jak prości lu dzie, bylibyśmy w tej chwili za Renem. -- Przerwał na moment. -- Zostań na tyle kadłuba, Colburn. Jeśli coś będzie nie tak, skacz. Po winniśmy się przesunąć chociaż kawałek. Skacząc na pewno dosię gniesz brzegu. -- A co z wami? -- Ja zeskoczę, jak tylko zobaczę głowę Reynoldsa w otworze włazu. 177 -- Zobaczymy, co się wydarzy. Chciałem ci powiedzieć, żebyś prze stał traktować mnie jak turystę. Na tej wycieczce nie ma żadnych pasa żerów. Reynolds podszedł do wieży z przodu, wsunął się przez właz do przedziału kierowcy. Barnes zatrzymał go na chwilę. -- Jeszcze jedno, Reynolds. To nie jest aluzja do twoich umiejęt ności. Przed startem upewnij się, czy masz włączony wsteczny bieg. -- Uśmiechnął się nieznacznie. -- Rozkaz, sierżancie -- odpowiedział beznamiętnie Reynolds. Wszedł do środka i zaczął uruchamiać silnik. Bernes wspiął się do czołgu, wziął dragą latarkę i podał Colburnowi, gdyby tylko ten pojawił się we włazie. Kazał mu cały czas oświe tlać prawą gąsienicę i prawą belkę. Sam oświetlał lewą. Widzieli do kładnie tor jazdy. W razie czego natychmiast dostrzegliby niebezpie czeństwo. Już niedługo. Czekał chwilę, żeby Reynolds rozgrzał motor. Największym pechem byłaby awaria silnika w środku odcinka, który mieli do pokonania. Rozważał sytuację. Nagle uświadomił sobie, że to całe przedsię wzięcie jest z góry skazane na niepowodzenie. W świetle latarki zoba czył, jak prowizoryczny był pomost, po którym chcieli dojechać do brzegu. Wokół belek pojawiły się pęknięcia na zeschłej ziemi. Dalej belki niknęły w ciemności. W przerwach między poszczególnymi zry wami silnika słyszał terkoczący odgłos ciągnika. Czy ciągnik ma do stateczną moc, aby wyciągnąć ich z bagna, zanim belki się zapadną, a gąsienice zatrą w mule? Jedno wiedział na pewno: belki złamią się i zatoną pod ciężarem czołgu, zanim Bert dotrze do brzegu. Colburn, który stał na pokrywach silnika, powinien zdążyć zeskoczyć, gdyby czołg zaczął tonąć w trzęsawisku. A co z Reynoldsem? Czuł, że jego obowiązkiem było pozostać w czołgu i pomóc Reynoldsowi wydostać się. Kierowca potrzebował dużo czasu, żeby wspiąć się przez otwór włazu i wyjść na powierzchnię kadłuba. Nie mógł liczyć na to, że dwudziestoszesciotonowy czołg będzie powoli zanurzał się w bagnie, czekając, aż oni zdążą wyskoczyć. Czy Rey nolds zginie tu bez udziału nieprzyjaciela, bez walki, tak jak zginęli Penn i Davis? Barnes miał okropną wizję wydarzeń, które mogły za chwilę na stąpić. Wyobrażał sobie, jak czołg pójdzie na dno, a muł i błoto wedrą się między gąsienice, pokryją kadłub, obejmą jego piersi, szyję, gło178 wę, aż w końcu bagno pochłonie ich, zamykając w swym wnętrzu. Zacisnął rękę na hełmofonie i wydał rozkaz. -- Teraz! Natychmiast wykrzyknął ,,maintenant" trzy razy, najgłośniej jak tylko potrafił. Czołg zaczął się przesuwać do tyłu. Liny napięły się, a potem poluźniły. Rolnik chyba go nie słyszał. Otworzył usta ponow nie, ale zauważył, że liny napięły się znowu, a ciągnik ruszył do przo du. Gąsienice znalazły się na belkach. Barnes miał wrażenie, że pogrą żają się w trzęsawisku. Obie belki rozsunęły się na boki. Było widać, że czołg schodzi coraz niżej. Silnik pracował zawzięcie, ale gąsienice tylko odrzucały w górę strugi błota, które rozpryskiwało się w pro mieniach latarki. Ich pomost grzązł coraz bardziej. Nie uda się! Drugi koniec pomostu tkwił dość mocno na brzegu, ale koniec, po którym wjeżdżali, był zanurzony na sporą głębokość. Czołg jechał po stosun kowo dużej stromiźnie. Spojrzał do tyłu. Zobaczył, że tylna część czołgu i gąsienice oblepione były błotem. Lepką mazią, po której wydobywa ły się pęcherzyki powietrza. Za chwilę cały kadłub zatonie. Już za późno! Za późno, żeby dosięgnąć twardego podłoża. Czołg osuwał się w dół. Colburn stał na kadłubie, opierał się plecami o wieżę i cały czas oświetlał prawą kłodę. Barnes przycisnął mikrofon do ust i krzyknął do niego, żeby skakał. Wciągnął powietrze do płuc i zamierzał rozka zać Reynoldsowi, aby opuścił czołg. Spojrzał na przód kadłuba, spo strzegł, że bagno pokryło już wierzchnią ścianę. Pomyślał, że Rey nolds w tej chwili czuje się okropnie. * We wnętrzu przedziału kierowcy Reynolds był tak strasznie prze rażony, jak nigdy dotąd, nawet podczas nalotu bombowego. Przeraże nie osiągnęło szczyt, kiedy wyjrzał przez właz. Jego siedzenie było tak usytuowane, że przez cały czas mógł obserwować w otworze włazu, co się działo na zewnątrz. Jechali bardzo powoli pod górę pod tak ostrym kątem, że Reynolds nie miał wątpliwości, iż zginie w straszny sposób. Zanim Barnes wydał mu rozkaz ,,teraz", czołg ustawił się w taki spo sób, że jego przód był znacznie wyżej od tyłu. To położenie było nie najgorsze dla Reynoldsa. Gdyby Bert nie ruszył w ogóle i zaczął to nąć, mógł w ostatniej chwili wyskoczyć. Przynajmniej miał taką szan sę. W słuchawkach usłyszał głos Barnesa ,,teraz". Czołg ruszył do tyłu; wyrównał poziom, gdy wjechał na belki. Po 179 paru sekundach kąt nachylenia gwałtownie się zmienił. Przód Berta zaczął się zapadać, a tył uniósł się ku górze. Reynolds pomyślał, że jest skończony. Podłoga pochylała się w dół z zastraszającą szybko ścią. W świetle przednich świateł widział pryskające błoto. Gąsienice zanurzały się coraz głębiej, a z nimi przedział kierowcy. Kąt nachyle nia był już tak wielki, że widział wyraźnie błoto pokrywające gąsieni ce. Był świadom tego, że za kilka sekund kadłub znajdzie się pod po wierzchnią bagna, a lepka maź wedrze się do środka i zaleje cały przedział. Ale Barnes nie wydał jeszcze rozkazu opuszczenia stanowi ska. Kierowca nie ruszył się. * Colburn też jeszcze nie zeskoczył. Barnes właśnie otworzył usta, aby kazać Reynoldsowi opuścić czołg, ale w świetle latarki dostrzegł kępę trawy. Sekundę później tył czołgu osiadł, a oni usłyszeli tąpnię cie. Gąsienice dotknęły czegoś twardego. Colburn wykrzykiwał coś niezrozumiałe. Z jego ruchów odgadł, co się stało. Gąsienice stopnio wo wspinając się na pochylone pod ostrym kątem belki, natrafiły na miejsce za ich środkiem ciężkości: czołg odzyskał równowagę, a kąt nachylenia się zmniejszył. Osiągnęli twardy grunt. Bert wolniutko prze suwał się w kierunku brzegu. Barnes powiedział przez mikrofon: -- Tak trzymać! Udało się nam! Silnik zaczął kaszleć i prychać, ale szczęśliwie dotarli do brzegu. Liny ciągle były naprężone, bo traktor nadal ciągnął ogromny ciężar. Barnes zeskoczył na ziemię. Chciał powiedzieć rolnikowi, że akcja jest zakończona. Podbiegł do Francuza, poklepał go po plecach, w ten sposób wyrażając swoje podziękowanie. Mówił dużo, zapominając, że tamten nie rozumie jego przemowy. Nagle przerwał. Usłyszał wołanie Colburna. Odwrócił się w kierunku bagna. Zesztywniał i znieruchomiał. * Ten wielki pojazd musiał nadjechać drogą w czasie, gdy oni rato wali czołg. Nie słyszeli jego silnika, bo ich był na chodzie. Reynolds z pewnością był zbyt zajęty tym, co się tu przed chwilą działo. Nie zwracał uwagi na drogę. Co gorsza, przybysze mogli z łatwością ich zlokalizować. Światła Berta były nadal zapalone. Księżyc wzniósł się wysoko. W jego świetle Barnesowi było łatwiej ocenić rodzaj poja zdu. Po sylwetce rozpoznał lorę do transportu czołgu (z czołgiem na 180 i i górze). Nagle zobaczył idącego żołnierza, który trzymał coś w ręku. Mógł to być tylko pistolet maszynowy. Na głowie miał baniasty hełm. To Niemcy! Barnesa przeszedł dreszcz przerażenia. Szybko odzyskał zimną krew. Odzyskał zdolność logicznego myślenia. Przebyli całą tę drogę, stracili D avisa i Penna. Przed kilkoma minutami niemal stracili czołg i życie. A teraz oni! Podbiegł do czołgu, błyskawicznie schwycił pistolet maszynowy i uskoczył za pojazd. Pospiesznie powiedział do Colburna i Reynoldsa: -- Czekajcie tutaj! Nie wyłączajcie świateł, to może wydać się podejrzane. Sam pobiegł w kierunku drogi po śladach, jakie pozostawił czołg wjeżdżający na pole. Nie chciał wpaść do bagna. Obiegł to miejsce dookoła, trochę dalej, niż było potrzeba. Dobiegł do drogi w miejscu oddalonym o dobre kilkaset jardów od parkujących Niemców. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Ilu Niemców może być? Lora wioząca zepsuty czołg do naprawy, czyli nie więcej niż czterech żołnierzy. Może tylko trzech, Niemcom przecież brakowało wojsk lą dowych. Padł na ziemię. Pierwszy żołnierz, którego zobaczył, stał na polu tuż za trawiastym obrzeżem drogi i patrzył w kierunku Barnesa. Sierżant nie sądził, aby został dostrzeżony. Leżał w wysokiej trawie, a księżyc na szczęście nie świecił zbyt jasno. Drugi żołnierz dołączył do kolegi i teraz stali obaj, gapiąc się na pole. Nie przeczuwali niebez pieczeństwa. Ich lora miała włączone reflektory. Nie spodziewali się w tym rejonie obecności nieprzyjaciela. Inaczej nie zatrzymaliby się w tak odsłoniętym miejscu. Po chwili pojawił się trzeci żołnierz i stanął w świetle reflektorów. W ręku trzymał pistolet maszynowy. Barnes był bardzo blisko drogi, około dwunastu jardów. Powoli czołgał się polem w kierunku lory. Podniósł się i rozejrzał. Lora zasła niała go przed stojącymi Niemcami. Dlaczego nie spenetrowali terenu ani nie odeszli? Znalazł odpowiedź w momencie, gdy spojrzał na miej sce w pobliżu bagna. Po prostu nie wyglądało ono na nic innego niż na to, czym było w istocie. Ich czołg miał reflektory skierowane w dół. Sierżant przypomniał sobie o niewielkiej stromiźnie na skraju bagna. Wieża Berta była niewidoczna, a światła ciągnika znajdowały się zbyt daleko, żeby można było dostrzec zarys sylwetki czołgu. Niemcy mo gli sobie pomyśleć, że w miejscu, gdzie stał Bert, przebiegała jakaś inna droga. Z ich biernego zachowania Barnes wywnioskował, że 181 Reynolds w samą porę wyłączył silnik. W przeciwnym przypadku roz poznaliby odgłos poruszających się gąsienic. Miał pewien plan. Gdy by tylko udało się go zrealizować! Jego buty nie czyniły najmniejsze go szmeru. Był blisko tylnej ściany lory, kiedy usłyszał wołanie w języku nie mieckim. Wychylając się zza rogu pojazdu, zobaczył, że dwaj Niemcy nadal stali na skraju drogi przed transporterem, a trzeci ruszył przez pole, świecąc latarką. Mgła zasłoniła światła Berta. Zagęściła się nad bagnem. Czy był jeszcze czwarty żołnierz? Dwaj Niemcy na skraju drogi stanowili kuszący cel, ale wolał jeszcze trochę poczekać. Musiał dopaść ich znienacka, nie robiąc hałasu. Żołnierz idący polem zatrzymał się, przycisnął łokciem pistolet maszynowy; drugą ręką, w której miał latarkę, zaczął machać. Mgła obniżyła się. Żołnierz za chwilę w niej zniknie. Niemiec krzyknął coś do kolegów. Przerwał i znowu krzyknął. Kiedy przestał, zapanowała śmiertelna cisza. Silnik transportera został wyłączony. Mgła połami tłumiła wszelkie odgłosy. Barnes czekał. Niemcy czekali. Sierżant był przekonany, że Niemiec wkrótce przerwie poszukiwania i wróci do lory. A to znaczyło, że przez krótką chwilę żołnierze będą stali blisko sie bie. Przynajmniej miał taką nadzieję. Cichutko wspiął się na platformę lory. W tym momencie przyszedł mu do głowy nowy pomysł. Pomysł, który dawał szansę załatwienia eskorty niemieckiej. Usłyszał wołanie jednego z żołnierzy stojących przy drodze. Żołnierz znajdujący się na polu odpowiedział mu i ruszył dalej. Szedł w kierunku mglistej zasło ny. To stało się nieoczekiwanie. Niemiec doszedł do resztek ogrodzenia z drutu. Zatrzymał się w miejscu, gdzie dwa słupki wystawały pod kątem ostrym, a drut zwi sał bezwładnie. Przestąpił drut i zrobił kilka kroków. Pośliznął się i upadł. Latarka potoczyła się po zeschniętej skorupie błota. Zaczął krzyczeć. Jego krzyk zamienił się we wrzask przerażenia. O Jezu, on wpadł do bagna, pomyślał Barnes. Jeden z żołnierzy ruszył do kolegi, oświetlając latarką drogę przed sobą. Drugi pozostał przy lorze. W tym samym momencie Barnes zajął nową pozycję. Ukrył się za czołgiem stojącym na platformie. Żołnierz biegł przez pole i machał rękoma. Jego kompan zanurzał się coraz więcej w bagnie, wrzeszcząc wniebogłosy. Jego krzyk prze pełnił śmiertelny strach. Biegnący Niemiec zatrzymał się gwałtownie. W świetle latarki zobaczył przerażającą scenę. Jego kolega był pogrą182 żony do pasa w bagnie i zapadał się coraz szybciej. Rękoma uderzał rozpaczliwie o powierzchnię błota. Wzywał pomocy. Trzeci Niemiec rzucił się błyskawicznie do transportera i pod czoł giem, zaledwie kilka stóp od Barnesa, zaczął macać rękoma. Wycią gnął zwój lin i pobiegł przez pole. Żołnierz w bagnie pogrążył się już na wysokość piersi. Wymachiwał rękoma wysoko nad głową. Kilka stóp od niego, na twardym podłożu, leżała porzucona latarka. Mężczy zna z liną był już blisko. Trzymał linę przygotowaną do rzutu. Kiedy dobiegł do miejsca, w którym stał żołnierz z zapaloną latarką, tonący Niemiec był już prawie zanurzony, tylko jego głowa i wyciągnięte ręce wystawały ponad powierzchnię. Ryczał nieludzko. Rzucono linę. Upa dła kilka stóp za daleko od tonącego. Głowa zniknęła w bagnie. Sły chać było ostatnie, bulgoczące odgłosy. Po chwili zniknęły ręce. Bar nes wytarł pot z czoła i wsunął palec w otwór spustu. Stał za czołgiem i czekał. Dwaj żołnierze niemieccy nadeszli, trzymając przewieszone przez ramię pistolety maszynowe. Mówili cicho. W ich głosie brzmiał smu tek. Byli mniej niż dwanaście jardów od Barnesa. Sierżant wystrzelił długą serię, przesuwając lufą z jednej strony na drugą tak, żeby objąć zasięgiem obydwu. Kiedy Barnes przerwał ogień, upadli na ziemię. Wystrzelał tylko pół magazynku. W tym samym czasie ktoś zapalił silnik transportera. Był jeszcze jeden, czwarty żołnierz-kierowca, który miał rozkaz nieopuszczania kabiny pod żadnym pozorem. Barnes rzucił się na trawiaste pobocze. Drzwiczki z prawej strony były otwar te. Sierżant ostrożnie zbliżył się do nich. Przypadł do ziemi. Wycelo wał pistolet w górę i nacisnął spust. Silnik nadal pracował, ale trans porter nie ruszył. Obiegł lorę dookoła. Ostrożnie zbliżył się do lewych drzwi. Schwycił za klamkę i gwałtownym szarpnięciem otworzył je. Odskoczył gwałtownie z uniesionym do strzału pistoletem. Ostrożność okazała się zbyteczna. Kiedy drzwi otworzyły się, bezwładne ciało kie rowcy wypadło na drogę. Niemiec był martwy. Bok miał naszpikowany kulami. Barnes wy łączył silnik i podszedł przyjrzeć się pozostałym dwóm żołnierzom. Oni także nie żyli. Sierżant Barnes był teraz właścicielem niemieckie go transportera czołgów. Rozdział dziesiąty Sobota, 25 maja Pędzili ciemną nocą niczym pociąg pospieszny z włączonymi re flektorami, które oświetlały drogę daleko przed nimi. Olbrzymi trans porter kiwał się na boki, w miarę jak Reynolds przyspieszał. Pięćdzie siąt pięć, sześćdziesiąt mil na godzinę. Barnes siedział obok niego i obserwował drogę. Między nimi, odwrócony tyłem do kierunku ja zdy, siedział Colburn. Patrzył przez małe okienko z tyłu kabiny. -- Nie martw się, Bert jest tam nadal, nawet przy tej prędkości nic mu się nie stanie. Nie spadnie, jest przymocowany -- uspokajał go Barnes. Myślał o tym, co się niedawno przytrafiło. Bagno i ci Niemcy. Na myśl o tych wydarzeniach uśmiechnął się sam do siebie. Obojętnie co ich czeka, przynajmniej mogą powiedzieć, że unieszkodliwili jeden niemiecki czołg. Nawet jeśli metoda, jaką się posłużyli, była, delikat nie mówiąc, niekonwencjonalna. Kiedy dokładniej obejrzał niemiecki czołg, stwierdził, że był w doskonałym stanie z wyjątkiem uszkodzo nej broni maszynowej, radiostacji i zapłonu. Można było naprawić układ zapłonowy w ciągu kilku godzin, ale Niemcy załadowali czołg na trans porter. Ten przypadek uzmysłowił Bamesowi, jak rozrzutnie Niemcy szastali sprzętem. Akurat ukończył przegląd czołgu, kiedy usłyszał dźwięk sprawnie działającego silnika Berta. Zanim Reynolds i Colburn dotarli do niego, Barnes podjął decyzję, co będą dalej robić. Postanowił skierować się do Calais, ostatniego portu przed Dun kierką. Być może porty stanowiły klucz do rozwiązania całej kampa184 nii. Gdyby udało się im podejść jak najbliżej Niemców i zadać im ja kieś straty na tyłach. To byłoby wspaniałe! Bert, jadąc z największą prędkością, osiągnął maksymalnie piętnaście mil na godzinę, natomiast niemiecki transporter, przy wykorzystaniu wszystkich jego możliwo ści, osiągał czterokrotnie więcej. Najpierw jednak musieli się jakoś pozbyć niemieckiego czołgu. To zadanie zajęło im mniej niż pół go dziny. Dokładnie zbadali, gdzie zaczynało się bagno. Płot z drutu był gra nicą między bagnem a twardym podłożem. Kawałek za miejscem, gdzie niemiecki żołnierz przekroczył płot, natrafili na tabliczkę ostrzegaw czą. Następnie bardzo dokładnie wymanewrowali transporter tyłem, jak najbliżej brzegu bagna. Barnes prowadził pojazd, Colburn napro wadzał go światłem latarki. Opuścili rampę z tyłu transportera. Kiedy to zrobili, Barnes z nie ukrywaną satysfakcją wszedł do przedziału kie rowcy w niemieckim czołgu i odpowiednio go ustawił. Wyprawił ma szynę w ostatnią podróż. Wyskoczył przez przedni właz, w momencie kiedy czołg zsuwał się wprost do bagna. Siłą bezwładu pojazd przeje chał tyłem jakieś dwanaście jardów. Nagle jego przód gwałtownie za padł się w dół, a gąsienice wyrzuciły w górę bryzgi błota. Pod takim kątem przejechał jeszcze kawałek. Zagłębiał się, prując bagno i wy rzucając za siebie grząski muł, który rozpryskiwał się na boki. Po kilku sekundach silnik zaczął wydawać zupełnie inne odgłosy. Dławił się i charczał. Gąsienice zanurzyły się tak głęboko, że było widać tylko kadłub i wieżę. W końcu pogrążył się cały kadłub. Warkot silnika za milkł zupełnie. Barnes obserwował w milczeniu, jak w ciągu kilku se kund wieża pogrążyła się w bagnie. Na powierzchni pozostały tylko bulgoczące koła błotnistej mazi -- czołg zniknął bez śladu. Mieli szczę ście, wjeżdżając Bertem w bardziej twardą część bagna. -- Co się stało z Francuzem? -- zapytał Barnes. -- Jak tylko usłyszał twoją serię z pistoletu maszynowego, wsiadł na traktor i już go nie było. Nie chciał zostać zabity jak ci Niemcy. -- I tak pewnie miał pełne gacie strachu. -- Mam nadzieję, że wie, jak bardzo nam pomógł. -- Nie możesz mieć do niego pretensji, na pewno ma żonę i dzieci. -- Jestem mu wdzięczny i chciałem mu podziękować butelką wina od Mandelów. Kolejne dziesięć minut trwało załadowanie Berta na transporter i przykrycie go plandeką, którą zawsze ze sobą wozili. Zgodnie 185 z rozkazami Barnesa Reynolds wjechał tyłem na platformę i zatrzymał się, gdy tylna część pojazdu znalazła się tuż za kabiną kierowcy. Ta kie ustawienie Berta gwarantowało im w razie niebezpieczeństwa uru chomienie czołgu w krótkim czasie. Przemieścili ciała zabitych Niem ców dostatecznie daleko na pole w pobliżu bagna. Zabrali kilka ma gazynków do pistoletów maszynowych i wsiedli do kabiny transpor tera. To zadziwiające, pomyślał Barnes, kiedy jechali z szaloną prędko ścią w kierunku północnym. To zadziwiające, ile można zrobić w ciągu trzydziestu minut. Zastanawiał się, czego mogli dokonać na tyłach sił niemieckich. Spojrzał na zegarek, zegarek Penna. Za pół godziny pół noc. Przy tej prędkości dotrą na Calais krótko po północy. Zakładając, że po drodze nic ich nie zatrzyma. Ich atutem było zaskoczenie połą czone z zuchwalstwem. Przed oczyma miał obraz tamtej kolumny pan cernej jadącej w środku nocy z zapalonymi światłami. Tak, oni teraz też jechali z zapalonymi światłami, w dodatku niemieckim pojazdem. -- Nadal twierdzę, że one mogą się przydać -- zauważył Colburn. Przytroczył do każdego siedzenia niemiecki hełm. -- Kiedy? -- zapytał Barnes. -- Załóż jeden z nich, a rozstrzelają cię jako szpiega. -- Chciałem dobrze. -- Odłożył je i wziął do ręki pistolet maszy nowy. -- Ten malutki jest niezły. Kiedy strzelałeś do Niemców, popro siłem Reynoldsa, aby mnie nauczył obchodzić się z tym. Tak na wszel ki wypadek. Zobacz. Wyjął magazynek, uchwycił broń pod pachą i zademonstrował. Włożył magazynek na swoje miejsce i wsunął pistolet pod siedzenie. Och, ta kanadyjska energia, pomyślał Barnes. Ten chłopak nigdy nie ma dosyć. -- Nadal się zastanawiam, dlaczego lubisz zajmować się materia łami wybuchowymi w czasie pokoju? -- zapytał Colburna. -- Po prostu lubię! -- Przerwał na moment. -- Do diabła, jestem takim skurwielem, który uwielbia porządny huk. -- Zjawiłeś się w odpowiednim czasie i miejscu. -- Wskazał na prawo. W ciemnościach za szybą od strony Barnesa było widać sznur mi goczących światełek podążających jedno za drugim niczym rząd ro baczków świętojańskich. Jechały na północ przez lukę, jak określił Colburn. Po prawej stronie mieli południowe skrzydło pola walki. Je186 szcze nie słyszeli huku dział. Po raz trzeci Reynolds zerknął w lusterko wsteczne. -- Tak myślałem, sierżancie, mamy towarzystwo. Za nami jedzie ciężarówka podobna do tamtej, którą rozwalił Penn z działa. -- W jakiej jest odległości? -- Tuż za nami. Chyba niedługo będzie nas wyprzedzała. Jedzie bardzo szybko. -- Reynolds! Jedź tak jak do tej pory! Nie przyspieszaj! Barnes mocniej złapał uchwyt pistoletu maszynowego leżącego na jego kolanach. Colburn chwycił niemiecki hełm. -- Sierżancie Barnes, jak myślisz, ilu żołnierzy jest w tej cięża rówce? -- Co najmniej dwudziestu -- odpowiedział krótko. -- Chcemy raczej dojechać do Calais, niż walczyć tutaj. Prawda, chłopaki? -- Jasne! -- Mam pomysł. Zauważyłem, że w czasie wojny nie patrzy się na twarz żołnierza. Zwraca się przede wszystkim uwagę na umundurowa nie, a w niemieckim mundurze najbardziej rzucającą się w oczy czę ścią jest elegancki hełm. Nie powiedzieli już ani słowa, założyli hełmy. Barnes ze zdziwie niem zauważył, że Reynolds wygląda jak typowy żołnierz niemiecki. To dobrze, bo kierowca siedział od strony, od której miała wyprzedzać ich ciężarówka. Usłyszeli dźwięk klaksonu, a to znaczyło, że wkrótce ciężarówka ich wyprzedzi. W kabinie transportera zapadła przerażają ca cisza. Napięcie wzrastało z każdą sekundą. Barnesowi przypomnia ły się odkryte ciężarówki, o których wspominał Penn. Przeszedł go dreszcz, kiedy w mijającej ich ciężarówce zobaczył rząd twarzy pa trzących prosto na nich. Jeśli Niemcy zauważyli coś podejrzanego, to na pewno spokojnie nas wyprzedzą, a po chwili puszczą serię przez przednią szybę kabiny, pomyślał ze strachem Barnes. Jedna seria wy starczy, żeby nas zabić. Skulił się na siedzeniu, spoglądał spod obrzeża hełmu, który był dla niego stanowczo za duży. Poprawił uchwyt na pistolecie tak, że mógł go wyjąć i użyć jednym ruchem. Jedno co wie dział na pewno, to że Reynolds nie zatrzyma transportera i nie poniosą go nerwy. Jeśli tylko pozwolą na to okoliczności. W tym momencie dostrzegł światła reflektorów nadjeżdżającej cię żarówki. Przez jakiś czas jechała równolegle do transportera, potem przyspieszyła i wyprzedziła ich. Czyżby plandeka się odwiązała? Czy mogli dostrzec, że czołg na platformie nie jest niemiecki? Obejrzał się do tyłu przez małe okienko. Nic nie zobaczył. Bryła czołgu zasłaniała wszystko. Upewnił się, że plandeka nadal jest mocno przymocowana. Problem w tym, czy zasłaniała tę stronę, o którą chodziło. Reflektory auta przesuwały się do przodu. Oba pojazdy zrównały się. Kątem oka widział jadącą równo z nimi kabinę ciężarówki. Po kilkudziesięciu metrach przyspieszyła i wyprzedziła ich. Teraz albo nigdy. Przykryty częściowo plandeką tył ciężarówki mieli teraz przed sobą. Widzieli białe twarze wychylające się spod wielkich hełmów błyszczących w świetle reflektorów transportera. Żołnierze patrzyli przed siebie obo jętnie. Barnes także patrzył przed siebie. Wiedział, że z powodu zapa lonych świateł tamci nie mogą go zobaczyć. Wyglądali na zaspanych, zmęczonych i zmarzniętych. Ciężarówka oddalała się, a on zastanawiał się, ilu żołnierzy z niej przeżyje tę wojnę. Zdjęli hełmy i podali je Colburnowi. -- W porządku, udało się. Ale, prawdę mówiąc, czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem. Czy mieliście podobne przygody, odkąd opu ściliście Etreux? -- Nie więcej niż sześć razy dziennie -- zażartował Barnes. -- O, to wspaniale. Nie myślałem, że takie rzeczy przytrafiają się często. We wnętrzu kabiny ochłodziło się. Odczuwali ulgę z powodu szczę śliwego zakończenia tego spotkania. Co za rozkosz żyć! Colburn ga dał jak najęty. W ten sposób rozładowywał swoje napięcie. Ten facet naprawdę miał w sobie coś, czego Barnes mu zazdrościł. Interesy, które dotychczas prowadził, nie dawały mu tego. Tutaj dopiero nabierał praw dziwego powietrza w płuca. Był z nimi krótko, a już przeżył mocne wrażenia. Dziesięć minut później napięcie znów powróciło. Reynolds zobaczył światła kolejnego samochodu. -- Jeszcze jedna ciężarówka? -- zapytał Barnes. -- Nie, myślę, że to samochód osobowy. On też się spieszy. My ślałem, że to my jedziemy z największą dopuszczalną prędkością. Te raz jednak widzę, że niektórzy tutejsi kierowcy powinni jeszcze raz zdawać na prawo jazdy. Ten samochód z tyłu pojawił się niespodzie wanie niczym duch. -- Pozwólmy mu przejechać. -- Wkładamy hełmy? -- zapytał Colburn. 188 zajrzeć do środka kabiny. -- Jeśli spojrzy, zobaczy Reynoldsa -- zaoponował Colburn. -- Nie podoba mi się noszenie niemieckich hełmów -- odpowie dział twardo Barnes. Światła pojawiły się na wysokości Reynoldsa. Samochód przy spieszył. Reynolds spojrzał w dół, potem szybko przeniósł wzrok przed siebie i znów popatrzył na dół. Samochód przesunął się. Teraz jechał na wysokości ich maski. Kierowca wystawił rękę i zaczął da wać znaki, żeby się zatrzymali. Oczy Barnesa zwężyły się, uniósł pisto let. Reynolds dostrzegł jego ruch i pokręcił przecząco głową. -- Nie, sierżancie. -- O co chodzi? -- To chyba Jacques. Chce, żebyśmy się zatrzymali. -- Jacques? Żartujesz! Przecież mijał nas dziś rano. Jechał do Ab beville. -- To jest zielony renault. Jestem pewien, że to Jacques. Tak, to on! -- Reynolds mocno podkreślił ostatnie słowa. Nie chciał sprze czać się z Barnesem. -- Widziałem go dwukrotnie, jestem pewien, że to Jacques. -- W porządku, zwolnij i zatrzymaj się, ale nie wyłączaj silnika. Czy jest sam? -- Tak, jeśli dobrze widziałem. Barnesowi przyszło do głowy najczarniejsze z podejrzeń. Położył dłoń na klamce, chciał być gotowy do wyskoczenia. Jeśli to faktycznie Jacques, żaden powód nie wyjaśniał obecności młodzieńca tak daleko od farmy jego wuja i Abbeville. Co on, do licha, robi tutaj, w Pas de Calais? W dodatku nadal nie był pewien, czy Reynolds nie popełnił jakiejś straszliwej pomyłki. Wyskoczył prawie natychmiast, kiedy trans porter stanął. Znalazł się na ziemi w momencie, kiedy samochód za trzymywał się o kilka jardów przed nimi. Silnik zgasł. Z auta wysiadł jakiś mężczyzna. Podbiegł do transportera, zasłaniając oczy przed świa tłem. To był Jacques. -- Jeździłem tą drogą tam i z powrotem, mając nadzieję, że was spotkam. Właściwie już przestałem wierzyć, że do tego dojdzie. My ślałem, że pojechaliście trasą, którą wam zaznaczyłem na mapie. -- Ja też nie spodziewałem się ciebie spotkać -- powiedział ponu ro Barnes. 189 -- Zdziwiłem się, kiedy zobaczyłem w kabinie Reynoldsa. Prze cież to jest niemiecki transporter, prawda? Twarz miał kredowobiałą, a może tylko tak wyglądała w świetle reflektorów? W jego głosie brzmiało napięcie. -- Tak, to jest transporter. Co robisz w tej okolicy, Jacques? Mówi łeś, że jedziesz do Abbeville. -- Stała się straszna rzecz. Niemcy zabili moją siostrę. Czy rzeczywiście jego głos zadrżał w tym momencie? Czy dźwię czało w nim uczucie bólu, które szybko przerodziło się w gorycz i nienawiść? -- Jak to się stało? -- zapytał cicho Barnes. -- Niemcy mówią, że to był wypadek. Ich tłumacz tak mi powie dział, ale ja wiem, że to nie był wypadek; oni ją po prostu zabili. Stała na placu w Abbeville, kiedy przyjechały niemieckie czołgi. Ktoś się wychylił z okna na placu i zabił jednego z Niemców stojących w wie życzce. Wtedy oni zaczęli strzelać seriami po całym placu i trafili moją siostrę. Cholerne szkopy! -- Wypowiedział to słowo i splunął. -- Przykro mi, Jacques -- Barnes mówił delikatnie. -- Co tutaj robisz? -- Po tym, co się stało, postanowiłem wrócić do domu. Muszę za wiadomić ojca. Mieszkamy w Lemont niedaleko Gravelines. Mówiłem już o tym -- powiedział z wyrzutem. -- Potem zabiję kilku Niemców. -- Zrobiłbym to samo na twoim miejscu, ale zabijanie Niemców wymaga przeszkolenia. -- Nie, ja chcę im wbijać nóż w plecy w jakiejś ciemnej ulicy. Mówił spokojnie, bez śladu histerii w głosie. Mówił, co myśli i zrobi, co postanowił. Z zimną krwią, z rozmysłem. To ten sam chło pak, który z kolegami rozciągał nad drogą drut, żeby zabić jadącego niemieckiego motocyklistę, myślał Barnes. -- Z drugiej strony -- wtrącił chłopak -- mógłbym pojechać z wami. -- Dziękujemy, ale nie kompletujemy załogi. Jacques spojrzał na Colburna, który wychylił się z kabiny i przy słuchiwał się rozmowie. Skrzywił się i spojrzał pytająco na Barnesa. -- Kto to jest? -- Żołnierz, którego zabraliśmy po drodze. -- A gdzie jest Penn? -- Nie żyje. 190 -- Przykro mi, polubiłem go. Był taki pełen radości, czy właśnie tak się to określa? -- Tak, radości, to jest dobre słowo. -- I nie pozwolicie mi jechać z wami? -- Przykro mi, ale nie. Wracaj do domu, do swoich. -- To droga i do Calais, i do Gravelines. A może wy jedziecie do Calais? -- Może. -- Czy mogę jechać przed wami i ostrzegać o niebezpieczeństwie? -- To nie jest dobry pomysł, Jacques. Mógłbyś się znaleźć w środku ognia, między nami a Niemcami. -- Nie dbam o to. Nie, to też nie wpłynie na zmianę pana decy zji. -- Przerwał na moment. -- Jedziecie główną drogą, najbardziej niebezpieczną. Skoro jedziecie do Calais, mógłbym wam pokazać inną, boczną drogę, która odbija od tej i jest bezpieczniejsza. Je stem o tym przekonany. Niemcy nie spodziewają się nieprzyjaciela z tamtej strony. Jeśli pojedziecie tamtędy, zostawię was przed Cala is. I wrócę do Lemont. Chcę jechać przed wami. Nie możecie mi tego zabronić. W końcu bardzo niechętnie Barnes zgodził się. Zanim noc by się skończyła, dzieciak zrobiłby i tak coś głupiego, a przecież za kilka miesięcy zostanie powołany i wtedy będzie walczył. Gdyby dopisało im szczęście, mogliby go doprowadzić na tyły sił alianckich. Tam był by bezpieczny i mógłby jakoś pogodzić się ze śmiercią siostry. Jedy nym możliwym wyjściem z tej sytuacji byłoby zabranie mu kluczy ków i pozostawienie tutaj. W końcu dał Jacques'owi dokładne instrukcje. Kazał mu jechać cały czas przynajmniej sto jardów przed nimi. W wypadku jakichś pro blemów miał natychmiast wyskoczyć z wozu i uciekać. Wspinając się do kabiny, Barnes obserwował Jacques'a wracającego do swego sa mochodu. -- To mi się nie podoba-- powiedział do Colburna-- ale jeśli będzie się trzymał sto jardów przed nami, nie będzie wyglądało na to, że nas prowadzi. -- Teraz jest wojna, a on wydaje się dojrzały jak na swój wiek. Jeśli mu pozwolisz odjechać, wróci do swoich podchodów przeciwko Niemcom i wcześniej czy później złapią go. -- Jedźmy, Reynolds -- powiedział Barnes. 191 * Ruszyli, atmosfera napięcia nie opuściła ich. Rozmawiali niewie le, Barnes trzymał pistolet maszynowy tak, aby mieć go cały czas w pogotowiu. Nie spuszczał oka z jadącego przed nimi Jacques'a. Po stanowił w duchu, że jak tylko chłopak doprowadzi ich do rozwidlenia z boczną drogą do Calais, każe mu pojechać do domu do Lemont. Po lecił Colburnowi obserwowanie renault, sam sięgnął po mapę. Znalazł Lemont, maleńki punkcik położony w pobliżu Gravelines, miasta na północny wschód od Calais. Obie miejscowości leżały przy linii wod nej, nad kanałem z licznymi śluzami. Złożył mapę. Otworzył okienko. Niebo było rozjaśnione światłem księżyca. Ale nie było to jedyne światło. Smugi świetlne przypominały im, że zna leźli się w pobliżu pola walki. Nawet było słychać odległe wystrzały artylerii. Otarł dłonią pot z czoła. Napięcie wisiało w powietrzu. To było coś, co każdy z nich czuł. Czy spowodował to huk dział, czy myśl, że każdy kolejny przejechany jard zbliża ich do spotkania z Niemcami? Minęło pięć minut, pięć minut pełnych napięcia i ciszy, aż nagle... Jadąc cały czas za Jacques'em, pokonali ostry zakręt. Nagle Rey nolds gwałtownie zahamował. Ich olbrzymi pojazd toczył się jeszcze siłą bezwładu mimo ogromnej mocy hamulców. Renault zatrzymał się jakieś siedemdziesiąt jardów przed nimi. Nie więcej niż pięćdziesiąt jardów dalej świeciły reflektory stojącego pojazdu. W poprzek drogi migały czerwone światła. -- Blokada na drodze -- stwierdził zwięźle Barnes. Colburn wychylił się tuż przy nim. -- Czy nie lepiej by było, gdybyśmy podjechali do Jacques'a? -- Nie. Zostaniemy tutaj. Reynolds, wyłącz długie światła, ale pozostaw zapalone pozycyjne. Możemy mieć za chwilę gościa. Wy łącz silnik. Chcę dokładnie słyszeć, co się dzieje. Bądź gotów zapalić go na mój rozkaz. Wychylił się przez okienko, nasłuchiwał uważnie. Odgłosy dział zamilkły. Słyszał głosy ludzi. Było to szybkie, równomierne szwargotanie. Jacques zawracał. Kiedy to zrobił, w ciemnościach nocy rozle gła się seria z pistoletu maszynowego. Samochód zatrzymał się w połowie obrotu i wpadł do rowu; przednie koła zostały na drodze. Barnes mocniej wychylił się przez okienko. Usłyszał następną serię. 192 Kiedy ucichła, posłyszał na drodze jakiś słaby dźwięk, ale nie widział jego źródła. Colburn chwycił go za ramię. -- Na miłość boską... -- Cicho! Jacques biegnie do nas. Bardzo blisko słychać było kogoś biegnącego. Barnes zeskoczył na ziemię, zobaczył zdyszanego Jacques'a. Był blady i mówił bardzo szybko. -- Ze mną wszystko w porządku. Otworzyli ogień, kiedy chcia łem zawrócić. Z tego, co zdążyłem zauważyć, jest ich tylko trzech lub czterech, ale ustawili zaporę na drodze. -- Jaką mają broń, widziałeś? Może jakąś dużą lufę? -- Nie, ale jeden z nich leżał na ziemi z jakimś dużym karabinem opartym na nóżkach. -- Karabin przeciwpancerny. Po której stronie drogi? -- Po waszej lewej stronie. Za nimi stoi motocykl z przyczepką. -- Czy ktoś na nim siedzi? -- Nie, ale jest trzech za barierką. Jeden z nich strzelał do mnie. -- Wchodź szybko. -- Barnes uniósł plandekę za róg i przytrzymał ją. Jacques wszedł na platformę. -- Wejdź na pokrywy silnika czołgu, tuż za kabiną. Wieża powinna cię osłonić przed kulami, gdyby strzela no w naszym kierunku. -- Przejedziemy blokadę? -- zapytał Jacques. -- Tak. Schowaj głowę. Zawiązał plandekę, wszedł do kabiny i wydał rozkaz: -- Naprzód! Trzymał pistolet maszynowy z lufą wycelowaną w okno. Zniżył nieznacznie rękę, żeby pistolet był mniej widoczny. Colburn wycią gnął swój pistolet spod siedzenia. Transporter ruszył. Trzej mężczyźni w kabinie z niepokojem patrzyli przed siebie. -- Nie strzelać, jeśli nie będzie to konieczne -- ostrzegał Bames. -- Zatrzymaliśmy się, a oni widzą w tym coś zabawnego. Na pewno roz poznają, że to ich pojazd. Nie zatrzymamy się pod żadnym pozorem, a oni może podniosą szlaban. Reynolds, dodaj gazu. Musimy mieć przy najmniej czterdzieści mil na liczniku. Może być więcej, jeśli dasz radę się rozpędzić! Reynolds przycisnął pedał gazu. Transporter przyspieszył. Z prędko ścią czterdziestu mil na godzinę minęli porzucone renault i zbliżali się do blokady. Barnes wychylił się mocno, chciał ocenić sytuację, za193 nim dotrą do szlabanu. W świetle reflektorów widoczność była dość dobra, widział barierkę ustawioną w poprzek drogi na wysokości kilku stóp nad ziemią. Ach i jeszcze coś. Z boku, po lewej stronie leżał żoł nierz z karabinem przeciwpancernym, za nim stał motocykl z przyczepą, a przy nim jeszcze jeden żołnierz. Szlaban nie unosił się. Barnes wy krzyknął: -- Reynolds, jeśli zdołasz, przejedź obok tego żołnierza i motocykla, a potem odbij jak najdalej od pobocza! Liczę na ciebie! Reynolds nie odpowiedział, jego wielkie ręce zacisnęły się na kie rownicy. Głowę trzymał nieruchomo, patrzył przed siebie. Jeszcze nie otworzyli ognia. Zmyliło ich, że był to niemiecki pojazd. Barnes trzy mał się jedną ręką ramy okna. Jechali coraz szybciej. Drugą ręką chwycił Colburna i odciągnął go do tyłu. Reynolds czekał z wykonaniem ma newru do ostatniej chwili. Wjechał na środek drogi, zwiększając szyb kość. Nagle zobaczyli przed sobą żołnierza na motocyklu z karabinem gotowym do strzału. A po chwili olbrzymi transporter z załadowanym dwudziestoszesciotonowym czołgiem zmiażdżył to, co napotkał na swojej drodze. Pod kołami coś zgrzytnęło. Broń, motocykl, żołnie rze -- wszystko zostało przerobione na papkę. Reynolds skierował transporter z powrotem na środek drogi. Nie padł ani jeden strzał. Bar nes był tak skoncentrowany na broni przeciwpancernej, że nawet nie zauważył, kiedy pokonali barierę. Wychylił się przez okno, obejrzał za siebie. Nie było widać świateł blokady, tylko palące się światła renault, które oddalały się, niknąc w ciemności. Wydał jeden krótki rozkaz: -- Dodaj gazu! Rozdział jedenasty Niedziela, 26 maja Generał Storch wszedł do domu na przedmieściu Lemont. Dom ten tymczasowo stał się jego kwaterą. Już przed wejściem wołał: -- Meyer, gdzie pan jest? -- Wszedł do pokoju służącego teraz za biuro. Zamknął za sobą drzwi i zdjął czapkę. -- O, tu pan jest! Co się stało? -- mówił szybko. Poszedł do rozpostartej na stole mapy. -- Właśnie się dowiedziałem, że wydał pan rozkaz sprzeczny z moim. -- Tylko tymczasowo, panie generale. Pułkownik Meyer stał za stołem i włożył do oka monokl. Minę miał zaniepokojoną. Zapowiadała się kolejna ciężka noc. -- Przecież niespełna godzinę temu uzgodniliśmy rozkaz. Rozkaz zaatakowania o świcie, o czwartej rano. Ta droga do Dunkierki jest zaledwie pod kilkucentymetrową warstwą wody, mimo że Francuzi otworzyli śluzy w Gravelines. Co się stało? Meyer wziął do ręki notatkę ze stołu i chciał ją podać generałowi. Storch zignorował to. Naciągając rękawiczki, powiedział: -- Pan już to przeczytał. Proszę powiedzieć zatem, o co chodzi. -- To jest wiadomość z Naczelnego Dowództwa. Nadeszła już po pana wyjściu, dlatego wydałem taki rozkaz. Oczywiście później i tak musiałby go pan zaaprobować. -- Co te urzędasy wymyśliły tym razem? -- Wiadomość jest niekompletna, chyba została przekłamana pod czas przekazywania. Nadal mamy kłopoty z radiostacją, ale zastoso wałem się do tej informacji. -- Co to za rozkaz? -- zapytał generał, pochylając się nad mapą. 195 -- To rozkaz zatrzymania się w miejscu, gdzie jesteśmy. Generał von Bock zaatakuje siły brytyjskie od strony Belgii. Domyślam się, że generał von Rundstedt jest zaniepokojony stanem naszych czołgów i pewnie dlatego każą nam się zatrzymać. -- Czy mogę to zobaczyć? -- Storch wziął kartkę. Przeczytał ją kilkakrotnie i spojrzał cynicznie na Meyera. -- W rzeczywistości nie o to chodzi. Wiadomość jest niekompletna. Meyer wziął głęboki oddech. -- Kiedy rozmawiałem z Rundstedtem telefonicznie kilka dni temu, wyraził swoje poglądy. Życzył sobie, żeby zachować siły pancerne na zbliżającą się bitwę z Francuzami na południe od Sommy. -- Tak, pamiętam. -- Storch sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie słuchał. -- Właśnie dowiedziałem się od Kellera, że droga znajdująca się pod wodą jest wolna. Nie ma na niej nieprzyjaciela. Nasz patrol skontrolował ją przed zmrokiem i nikogo nie znalazł. Kazałem patro lowi wrócić. -- To wygląda dość obiecująco -- niechętnie przytaknął Meyer. -- No właśnie. Droga jest pod wodą. -- Storch uśmiechnął się pobłażliwie, a to jeszcze bardziej zniechęciło Meyera. -- Czyli droga do Dunkierki jest zupełnie wolna, Meyer. Nawet przy bardzo wolnym przeprowadzeniu naszych czołgów dotrzemy do Dunkierki dwie go dziny po świcie. A kiedy Dunkierka znajdzie się w naszych rękach, będziemy trzymali w szachu całe siły brytyjskie. Europa będzie nasza! -- A ta wiadomość z Naczelnego Dowództwa? -- zaczął Meyer. -- Myślę, że damy sobie z tym radę. Ona musi być przekłamana. Ta przedostatnia, którą dostaliśmy z dowództwa, była jednoznaczna: dojechać do wybrzeża i opanować porty. Naszym zadaniem jest zaję cie Dunkierki. -- Poleciłem radiotelegrafiście naprawić radiostację, żeby nawią zać łączność. -- Wtedy może przyjść następna wiadomości, która może zmienić nasze plany. Proszę opóźnić naprawę radiostacji. -- Poczekał, aż Me yer weźmie słuchawkę i wyda rozkazy. -- Co pana martwi, Meyer? -- Martwi mnie ogromny zapas amunicji zgromadzony w magazynie. Na tej niewielkiej przestrzeni, w środku obszaru nadbrzeżnego... -- Czy mamy wystarczające siły do przeprowadzenia akcji? -- Aż nadto, doprawdy... -- Wojska nigdy nie jest za dużo. -- Storch nacisnął mocno czap196 kę. -- Przyjmujemy, że treść tej wiadomości jest zniekształcona i nic nie znacząca. A teraz proszę wysłać do dowództwa kopię mojego roz kazu. Atakujemy dziś o świcie. Powinniśmy wysłać samochód oficer ski z zawiadomieniem, że zdobyliśmy Dunkierkę. Proszę wysłać sa mochód nie później niż za godzinę. Pułkownik zawahał się. Storch odkrył karty. Zanim samochód ofi cerski dotrze do Sztabu Grupy Armii, kolumna pancerna będzie już na pokrytej wodą drodze. -- Nasze tyły, panie generale -- Meyer jeszcze oponował -- są źle chronione, wszystko kieruje się na północ i wschód. -- Dokładnie! Brytyjczycy są przed nami, Meyer, a nie za nami. Wyruszamy o świcie! Koniec dyskusji! Zegar na biurku Meyera wskazywał godzinę 12.10. * Jadąc, a właściwie pędząc w ciemnościach nocy, transporter poru szał się zygzakiem. Reynolds za wszelką cenę starał się nie dopuścić, żeby niemiecka ciężarówka ich wyprzedziła. Nastąpiła kolejna kry tyczna chwila. Zupełnie odruchowo Barnes sprawdził godzinę. Była 12.15. Reynolds zauważył w lusterku zbliżające się światła. Samochód pędził z dużą szybkością. Kierowca sądził, że to znów ciężarówka peł na niemieckich żołnierzy. Szósty zmysł podpowiadał Barnesowi, że kamuflaż z hełmami drugi raz im się nie uda. W tej samej chwili usły szał nieprzerwany dźwięk klaksonu. Auto trąbiło cały czas. Przez dłuż szą chwilę ciężarówka siedziała im na ogonie. -- Wygląda, jakby chcieli z nami pogadać -- powiedział Colburn. -- Chyba masz rację -- rzekł ponuro Barnes. -- Nie wyobrażam sobie, abyśmy mogli się nawzajem polubić. -- Zniszczyliśmy blokadę na drodze. Ktoś podniósł alarm i wysłano za nami ciężarówkę. Reynolds spojrzał we wsteczne lusterko. -- Próbują nas wyprzedzić. -- Nie pozwól im. Reynolds nadal jechał zygzakiem od prawej do lewej strony drogi, blokując ciężarówkę tak, że nie mogła ich wyprzedzić. Colburn był zdziwiony, że Niemcy nie otworzyli ognia. Barnes wytłumaczył mu, że to z powodu czołgu na platformie i siedemdziesięciomilimetrowej 197 armaty. Niemcy musieli mieć świadomość, że strzelanie z pistoletu maszynowego niewiele zaszkodzi pancerzowi takiego czołgu a już na pewno pociski nie przebiją się przez całą długość platformy, nie dosię gną wnętrza kabiny transportera. Barnes był o tym całkowicie przeko nany. Dlatego Niemcy usiłowali ich wyprzedzić. Po wyprzedzeniu chcieli puścić serię przez przednią szybę. Wiedział, że to nie może trwać w nieskończoność. Musieli coś zrobić z tą ciężarówką. Przedstawił im swój plan. Otworzył drzwiczki i odepchnął je do tyłu tak, że przywarły do burty lory. Klakson z tyłu ryczał. Sierżant przeszedł do tyłu, trzy mając się górnej krawędzi drzwiczek, a stopami przesuwał się po me talowej listwie na boku transportera. Pistolet maszynowy przewieszo ny przez ramię przeszkadzał mu w utrzymaniu równowagi, a przy szyb kości, z jaką jechali, najmniejszy podmuch wiatru huśtał jego ciałem niczym huragan. To było niebezpieczne. Mógł spaść. Zatrzymał się na ułamek sekundy, zastanawiając się, czy jest widoczny dla żołnierzy w ciężarówce. Czołg przykryty plandeką był dobrą osłoną. Ostrożnie wysunął lewą stopę, żeby postawić ją na płaszczyźnie platformy. Sto pa zawisła w powietrzu. Na nic nie natrafił, transporterem rzucało na boki i niewiele brakowało, żeby spadł. Zbyt wiele spraw absorbowało jego umysł w jednej chwili: musiał trzymać się, żeby nie spaść, prze widywać gwałtowne podskoki transportera, szukać oparcia dla wiszą cej w powietrzu stopy. Wszystko to w jednym momencie, a do tego jeszcze wiatr, który bezlitośnie smagał jego ciało. To było najgorsze, nie spodziewał się, że tak trudno będzie utrzymać się na pędzącym pojeździe. Lada chwila groził mu upadek. Na domiar złego rana na ramieniu zaczęła mu potwornie dokuczać. Zakręciło mu się w głowie. Poczuł się źle. Prawie zasłabł. Zmobilizował się i podjął ostateczną decyzję: teraz albo nigdy. Zacisnął zęby. Zdobył się na największy wysiłek. Podniósł lewą nogę najwyżej, jak potrafił, opuścił ją, licząc, że trafi na podłogę platformy. Natrafił na jakieś twarde podłoże. Na tychmiast puścił lewą rękę i po omacku błądził dłonią w poszukiwaniu linki od plandeki. Modlił się, żeby była dobrze przymocowana do ka biny. Pociągnął za linkę, sprawdził jej wytrzymałość i zawiesił się na niej całym ciężarem. W tym samym momencie transporter szarpnął, odrzucając go w tył. Zatoczył łuk o sto osiemdziesiąt stopni. Jego nogi zwisały bezwła dnie. Ręce zacisnął na śliskiej lince. Ciało z impetem uderzyło w czołg. Zdołał utrzymać linkę lewą ręką. Teraz prawą stopą szukał oparcia na 198 platformie. Przez kilka sekund trwał w takiej pozycji, bezradny, spara liżowany okropnym bólem. Ponownie uderzył całym ciężarem ciała w czołg. Główna siła uderzenia skupiła się na obolałym ramieniu. Po czuł ogarniające go fale zamroczenia. Uczucie słabości wzmagało się. Klakson ryczał, transporter rzucał na prawo i lewo, pędząc z maksymalną szybkością. Był bezsilny, nie mógł zdobyć się na nic więcej, jak tylko na bezradne zwisanie na lince. Zwalczył uczucie mdłości. Zlizał krew z warg. Nie wiedział, co z sobą począć. Nagle Jacques pomógł mu. Ujął go pod pachy i przytrzymał. Dzięki temu zdołał mocniej uchwy cić linkę. Podciągnął się i wylądował na plandece, na pokrywach silni ka. Leżał przez dłuższą chwilę. Odpoczywał. Łykał wielkie hausty powietrza. Desperacko próbował opanować nieludzki ból w ramieniu. Jak przez mgłę widział siedzącego na pokrywach silnika Jacques' a przy ciśniętego do wieży. Pojazdem nadal rzucało. Siłą woli Barnes starał się nie zemdleć. To była walka o przetrwanie, o doprowadzenie oddechu do normal nego rytmu, o niepoddanie się bólowi w ramieniu. Dwie rzeczy przy wróciły mu siły: podmuch świeżego powietrza i nieustanny ryk kla ksonu, który nie pozwalał ani na chwilę zapomnieć o grożącym nie bezpieczeństwie. Rozkazał Jacques'owi przycisnąć się do wieży, sam przyklęknął i wyjrzał na drogę. Szybko ocenił sytuację. Wyciągnął z kieszeni dwa zapasowe magazynki i położył je na krawędzi plande ki. Położył się płasko, przyciskając do siebie pistolet maszynowy. Ude rzył pięścią trzy razy w ścianę kabiny. To był umówiony sygnał. Transporter wyrównał tor jazdy. Zjechał na prawą stronę, nie zwal niając ani trochę. Pozwolił wyprzedzić się ciężarówce. Nie mogę ni czego popsuć, powiedział do siebie Barnes. Opuścił głowę w dół. Cze kał na odpowiedni moment. Moment, w którym ciężarówka zrówna się z transporterem w ten sposób, że czołg i pokryta brezentem paka znajdą się w jednej linii. Na razie nie chciał strzelać do kierowcy. Chciał rozprawić się z żołnierzami siedzącymi z tyłu. Głowę trzymał opuszczo ną, dobrze słyszał ryk nadjeżdżającej ciężarówki. Reynolds jechał cią gle z tą samą prędkością. Barnes poczuł, że platforma transportera nie znacznie zmieniła kąt nachylenia. Wjeżdżali na wzniesienie. Teraz! Przygniótł plandekę, położył na niej pistolet maszynowy. Wyjrzał i znieruchomiał. Ciężarówka była bardziej wysunięta do przodu, niż oczekiwał. Jej kabina wyprzedziła kabinę transportera. Barnes miał teraz przed sobą tylną część ciężarówki. Nacisnął spust. Z premedytacją prze199 jechał serią przez całą długość samochodu, tuż nad drewnianą burtą. Wystrzelał cały magazynek. Załadował drugi raz. Jacques krzykną} z przerażenia. Z tyłu, spod plandeki wyjrzał niemiecki żołnierz z pisto letem maszynowym gotowym do strzału. Barnes był szybszy. Wystrze lił. Żołnierz wypadł na drogę. Sierżant nacisnął ponownie spust. Prze jechał od prawej do lewej. Seria pocisków zrobiła sito z plandeki. Bar nes był górą. Droga wznosiła się, przechodząc w nasyp. Przed nimi pojawił się most. Reynolds zatrąbił dwa razy. Barnes kazał Jacques'owi przytrzy mać się mocniej, sam także przywarł do plandeki, chcąc oprzeć się sile nagłego podmuchu. Transporter przyspieszył. Wyprzedził ciężarówkę. Usiłował ją staranować. Już prawie mu się udało, ale nerwy niemiec kiego kierowcy nie wytrzymały. W ostatnim momencie skręcił w bok. Barnes podniósł głowę. Zobaczył, jak ciężarówka zjeżdża z drogi, prze wraca się, koziołkuje i znika z pola widzenia. Kiedy wjeżdżali na most, usłyszeli huk. Ujrzeli strzelające w górę płomienie. To wybuchł zbior nik paliwa, rozświetlając ciemność nocy. Barnes i Jacques usłyszeli teraz pisk hamulców transportera. Kiedy Reynolds usłyszał serię z karabinu Bamesa, skoncentrował swoją uwagę na manewrze taranowania. Nie zdążył wyhamować. Wje chał na most z olbrzymią szybkością. Zjeżdżając z mostu w dół, zoba czył przerażający widok. Miał przed sobą mur, od którego odbijały się światła ich pojazdu. Desperacko starał się ustawić transporter do niego bokiem. Skręcił kierownicę, ale miał za mało czasu. Olbrzymi pojazd wjechał w kamienny mur niczym w masło. Transporter zatrząsł się, prze jechał jeszcze kilkadziesiąt metrów i stanął. Byli w jakimś ogrodzie. Barnes przez chwilę leżał nieruchomo. Zbierał myśli. Ciągle je szcze zaciskał dłoń na pistolecie. Zgrzyt hamulców był ostrzeżeniem. Sierżant znalazł miękkie oparcie na zwoju wystającego płótna plande ki między nim a kabiną. Jego ciało zamortyzowało upadek Jacques'a, którego siła bezwładności rzuciła do przodu. Wstali ostrożnie. Colburn czekał przy otwartych drzwiczkach z pistoletem wciśniętym pod pachę. Z rany na czole i rozciętego ramienia ciekła mu krew. Powie dział, że to nic wielkiego. -- Czy z Reynoldsem wszystko w porządku? -- zapytał Barnes. -- Tak. Czuję się nieźle -- odpowiedział z kabiny kierowca. -- Je stem cały, chociaż sam nie wiem dlaczego. Pewnie dlatego, że siedzia łem w środku tej ruchomej fortecy. Przejechaliśmy przez mur jak przez 200 papier. Przepraszam, sierżancie -- dodał -- ale byłem tak skupiony na ciężarówce, że kiedy znaleźliśmy się na szczycie wzniesienia, zobaczy łem mur tuż przed nosem. Ach, jeszcze jedno, transporter nie nadaje się już do jazdy. Musimy przesiąść się do naszego czołgu. -- I tak zrobiłeś coś niezwykłego. Chyba nikt nie uratował się z tamtej ciężarówki po tym, jak przekoziołkowała po zboczu nasypu i wyleciała w powietrze. Muszę tam wrócić i upewnić się. Odwaliłeś kawał dobrej roboty, hamując w odpowiednim momencie, inaczej mo głoby się to źle dla nas skończyć. O wiele gorzej niż teraz. Wskazał ręką na dom. Zaledwie o jakieś sześć stóp od miejsca, w którym zatrzymał się transporter, stała stara, trzypiętrowa rezyden cja. Miała wybite wszystkie okna, bluszcz oplatał drzwi. Ogród, w którym się znaleźli, był zarośnięty chwastami. W tym domu nikt nie mieszkał od bardzo dawna. Na szczęście! To mogło być wstrząsające przeżycie dla kogoś, kto otworzyłby drzwi własnego domu i zastał w ogrodzie rozbity transporter. Reynolds spróbował kilka razy urucho mić silnik, ale bez rezultatu. Barnes poszedł w kierunku mostu, a Colburn i Jacques pomagali kierowcy ściągnąć plandekę z Berta. Barnes ostrożnie zbliżał się do mostu. Pochylony dotarł do naj wyższego punktu i wychylił się ponad balustradę. Popatrzył na szcząt ki rozbitej i spalonej ciężarówki. Nie widział śladu życia. Pojazd leżał kołami do góry. W blasku płomieni widać było rozrzucone dookoła ciała. Jeśli któryś z żołnierzy siedzących w tyle przeżył jego serie z pistoletu, to z pewnością zginął podczas koziołkowania auta po stro mym zboczu. Wątpił, czy któryś z nich żył jeszcze, kiedy wybuchł zbior nik z paliwem. Odwrócił się, chciał wrócić do transportera, ale stanął jak wryty. Z przeciwnej strony drogi dostrzegł światła reflektorów jakiegoś pojazdu. Był dość daleko, ale Barnes natychmiast zorientował się, że nadjeżdża z dużą prędkością. Zbiegając z mostu, usłyszał odgłosy uru chamiania silnika Berta. Czołg nadal tkwił na platformie transportera. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie mają dużo czasu. Nieznany pojazd zaraz tu będzie. Colbum, widząc wyraz jego twarzy, domyślił się, że coś się dzieje, i zapytał: -- Znowu kłopoty? -- To nasza specjalność! Jakiś pojazd nadjeżdża drogą od północy. Na szczęście tylko jeden. -- Lepiej zróbmy jakąś zasadzkę. Ja pójdę na drugą stronę drogi... 201 -- Nie, zostań tutaj. W przeciwnym razie może się to skończyć na tym, że się nawzajem ostrzelamy. Jacques, powiedz Reynoldsowi, żeby zgasił silnik i nie ruszał się. Sam ukryj się za tylną ścianą domu. Chodź, Colburn... Pojazd był już blisko. Znajdował się jeszcze za zakrętem, nie mo gli go więc rozpoznać. Nadjeżdżał z dużą szybkością. Przebiegli przez ogród i znaleźli kawałek nienaruszonego muru sięgającego na wysokość ramienia. Barnes spojrzał ponad murem, zobaczył zbliżające się światła. Schował głowę, usłyszał, że samochód zwalnia, dojeżdżając do ogro dzenia. Nie odjadą, jeśli za zakrętem zobaczą rozbity mur. Obejrzał się i stwierdził z niepokojem, że płomienie z dopalającej się ciężarówki do skonale oświetlają zarys transportera z załadowanym na nim czołgiem. Brytyjskim czołgiem. -- Zatrzymuje się -- wyszeptał Colburn. -- Niech to cholera, ale chyba masz rację. -- A może to cywil? -- Tylko tacy szaleńcy jak Jacques jeżdżą bez strachu w strefie walki. Ukryci za murem czekali, aż samochód minie zakręt. Auto zatrzy mało się bez wyłączania silnika. Kiedy podniósł głowę, usłyszał zgrzy tanie przełączanych biegów i zobaczył, że wóz zawraca na zakręcie. Dostrzegł, że jest to oficerski mercedes. W środku siedział kierowca i oficer, który przyciskał coś do piersi. Samochód szybko się cofał. Barnes uniósł pistolet, położył go na ramieniu, a lufę oparł o mur. Wycelował dwie stopy ponad reflektorami i wystrzelił jedną bardzo długą serię. Usłyszał brzęk rozbitej szyby. Czarny mercedes zaczął tań czyć na drodze. Jechał slalomem od jednej strony do drugiej. Sierżant posłał kolejną serię. Samochód podskoczył na poboczu, okręcił się, tyłem uderzył w mur i stanął. Silnik zamilkł. Kierowca leżał na kierownicy ze zmasakrowaną głową i ramionami. Drzwiczki od strony pasażera były otwarte, a ciało oficera leżało na drodze z rozrzuconymi rękoma i otwartymi oczami. Kilka stóp od nie go widniała otwarta walizeczka. To właśnie ją przyciskał do siebie ofi cer. Barnes obejrzał zabitego. Miał piersi podziurawione kulami. Po znał po dystynkcjach, że był to major. Z walizeczki sierżant wyjął ja kiś dokument. Colburn badał tylne siedzenia. Trzymając papier w świetle reflektorów, Barnes chrząknął. 202 -- To twoja działka, mówiłeś, że znasz niemiecki. Czy możesz to przeczytać, Colburn? To może być interesujące. -- Daj! Zobaczę! Przebiegł wzrokiem linijki tekstu, podniósł głowę i spojrzał po ważnie. -- To bardzo ważne. To plan bitwy przeznaczony dla sztabu. Je szcze raz przeczytam, czy dobrze to zrozumiałem. -- Samochód też nam może coś powiedzieć -- rzekł z zadumą Barnes. -- Nie spodziewali się żadnych przeszkód na drodze, inaczej nie wybraliby się bez eskorty. -- Ten dokument* też cię zaskoczy, Barnes. Niemiecka Czternasta Dywizja Pancerna zaatakuje Dunkierkę dziś o świcie. Znaleźli jakąś inną, nie zaznaczoną na mapach ukrytą pod wodą drogę do portu. Z tej informacji wynika, że cały teren przyległy do linii frontu jest zalany wodą. Wydaje się, że ta droga musi być tylko parę cali pod wodą. -- Czy jest podane miejsce rozpoczęcia ataku? -- Tak. Żeby było śmieszniej, jest to rodzinna miejscowość Jacques'a. Atak ma się rozpocząć w Lemont o czwartej rano. W tym momencie Barnes zrozumiał, że trafił na to, czego szukał. Spojrzał na zegarek, była godzina 12.25. -- Zapominamy o Calais -- powiedział. -- Jacques poprowadzi nas do Lemont. -- Tu jest podane nazwisko generała, który będzie dowodził tą akcją. -- Naprawdę? -- Barnesa nieszczególnie to zainteresowało. -- Generał Heinrich Storch. * Nie tylko sierżanci mieli szczęście do znajdowania dokumentów. 24 godziny wcze śniej general porucznik sir Alan Brooke, dowódca 11 Korpusu BEF, otrzymał przechwy cony z niemieckiego samochodu oficerskiego rozkaz bitewny dotyczący zbliżającego się ataku grupy Armii B generała von Bocka: Dzięki temu zdążył przerzucić większe siły w rejon zagrożenia. 203 Rozdział dwunasty Niedziela, 26 maja Storch wyskoczył z samochodu oficerskiego, spojrzał na zegarek. Wszedł w aleję otoczoną żywopłotem. Był na przedmieściach Lemont. 12.45. Mniej niż cztery godziny do świtu. Tylne światła wozu opance rzonego stojącego na końcu alei wskazywały mu drogę. Księżyc jasno oświetlał zalane tereny. Wydawało się, że to rozległe jezioro, które nawet mogło uchodzić za morze. Kiedy dotarł do wozu, zatrzymał się, przy jął honory od oczekującego go oficera i powiedział: -- Stąd rozpoczynamy atak, Keller. Stąd! Nie wygląda imponują co, prawda? Światła wozu świeciły daleko w kierunku północnym na pokryte wodą pola. Lustro wody rozciągało się jak okiem sięgnąć w kierunku Dunkierki. Można było zobaczyć wystające ponad poziom wody dwa rzędy słupków o wysokości sześciu stóp biegnących w dal niczym za nurzone w wodzie słupy telegraficzne. -- Keller, jak daleko ciągną się te słupki? -- Dziesięć kilometrów, panie generale. Nie wydało się nam roz sądne oznaczać drogę na dłuższym odcinku. -- W porządku, Keller, w porządku. Storch zatrzymał się na chwilę, trzepnął rękawiczkami po udach. Był w doskonałym humorze. Zapragnął pokazać podwładnym, że ich generał bywa wielkoduszny i ma poczucie humoru. -- Czyli droga między tymi słupkami prowadzi do Dunkierki? Mam rację? Czy potrzebujemy jakichś nadprzyrodzonych właściwości jak Chrystus, żeby przejść po wodzie? 204 Keller, człowiek wierzący, o czym Storch dobrze wiedział, zamru gał oczami. Nie odpowiedział. Stał z niepewną miną, zastanawiając się, co generał miał na myśli. Po chwili milczenia zdobył się na odwagę. -- Tak, panie generale. Z niecierpliwością czekał na odpowiedź Storcha. Nigdy nie wie dział, jak się zachować, kiedy generał przybierał taki ton. Reakcja Stor cha często była odmienna od tej, jakiej oczekiwał rozmówca. Czy i tym razem będzie awantura? Keller nie mówił nic, po prostu czekał na dal szy rozwój wypadków. Generał przeszedł na przód wozu opancerzonego, zatrzymał się i spojrzał przez lukę w żywopłocie. Wszedł między słupki, butami rozpryskując wodę. Woda nie była głęboka. Jego buty zanurzone były nie więcej niż jakieś sześć cali. Przeszedł kilkaset metrów, nie mal niknąc w oddali. Cały czas rozchlapywał wodę wielkimi bry zgami niczym mały chłopczyk, który pierwszy raz znalazł się nad morzem. Wrócił do wozu. Przyjrzał się drodze od południa. Tam na placu stały ciężkie czołgi przygotowane do wymarszu. Droga była położona trochę wyżej. Za czołgami widoczne było małe lotnisko, które służyło dotychczas jako parking dla czołgów. Widział hangar i główny maga zyn amunicji. Meyer oczywiście narzekał, że zgromadził zbyt dużo amunicji na małym obszarze, ale było to jedyne miejsce nadające się na arsenał. Reszta terenów była pod wodą. Keller miał pecha, niepotrzebnie się odezwał. -- Słyszałem opinie, panie generale, że magazyn amunicji jest za blisko placu czołgowego. -- Chciałbyś go przesunąć, Keller? -- zapytał Storch. -- Nie, panie generale, tylko myślałem... to znaczy... Pułkownik Meyer... -- Był tu Meyer? -- Krótko. Tylko sprawdził poziom wody. -- Keller, masz szczęście, że tylko zamoczyłem buty. Gdyby woda sięgnęła mi łydek, musiałbym się zastanowić, dokąd cię odesłać. No, to do czwartej, Keller! * Barnes przetarł oczy i spojrzał ponownie na zegarek: 12.45. Czołg z zapalonymi światłami podążał drogą. Gąsienice miażdżyły ziemię. 205 Pojazd posuwał się z maksymalną prędkością. W wieży obok Barnesa stał Jacques. -- To już Lemont, wjeżdżamy od strony południowej -- powie dział Francuz. Chłopak wiedział dokładnie, gdzie się znajdują, czuł dreszcz pod niecenia. Zbliżał się do jego rodzinnej miejscowości. Wybrał okrężny dojazd do wioski. Cały czas myślał o odpowiednim miejscu, w którym mogliby bezpiecznie ukryć Berta na jakiś czas. Barnes liczył na niego, a on nie chciał go zawieść. Colburn siedział przy armacie na miejscu Davisa. Na kolanach trzy mał załadowany pistolet maszynowy. Powoli przyzwyczajał się do prze bywania w ciasnym, metalowym pudle. Przywykł już do nieznaczne go kołysania kadłuba i zgrzytu gąsienic. Brakowało mu podmuchu świeżego powietrza na wysokości pięciu tysięcy stóp i widoku ziemi, za to przynajmniej czuł jej bliskość. To było dziwne, że teraz, gdy zna leźli się w strefie ognia, odgłosy dział umilkły, jakby oszczędzano siły i amunicję do rozstrzygającego natarcia, które miało niebawem nastą pić. Kanadyjczyk nie wiedział, co ze sobą począć, właściwie nie wy znaczono mu żadnego konkretnego zadania i dlatego zazdrościł Rey noldsowi. Kierowca siedział wyprostowany ze wzrokiem wbitym w drogę. Jego ręce mocno i pewnie ściskały drążki sterownicze. Ra miona paliły go jak ogień. Najmniejszy ruch wywoływał atak bólu. -- Już prawie jesteśmy na miejscu -- powiedział Barnes. Reynolds nie mógł się doczekać postoju. Teraz kiedy siły sprzy mierzonych były tak blisko, a Dover znajdowało się niemal w zasięgu wzroku, za kanałem, Reynoldsowi przypomniał się dom rodzinny i Anglia. Przy odrobinie szczęścia mogą się tam niedługo znaleźć. Może dostanie choć krótki urlop i pojedzie do Peckham. Pół kwarty piwa w Grey Horse! Na to wspomnienie zachciało mu się pić, ale szybko porzucił tę myśl, gdyż w hełmofonie zabrzmiał głos Barnesa: -- Musimy skręcić w lewo -- powiedział Jacques do Barnesa -- tuż za tym białym budynkiem. Barnes wydał rozkaz Reynoldsowi. -- A ta farma, o której wspomniałeś, te opuszczone budynki, to »dzie? Nie dosłyszał odpowiedzi. Czołg wjechał w wąską uliczkę. Mi gnął mu znajomy kształt, reflektory oświetliły pękaty zarys. Zesztywliał. Jacques wskazał budynki opuszczonej farmy, brama była otwarta. :06 Wydał rozkaz, żeby się zatrzymać. Pojazd, który go tak oszołomił, stał na polu pod dziwnym kątem, z jedną gąsienicą uniesioną do góry, bo kiem tkwiąc w głębokim rowie. To był brat bliźniak Berta, czołg typu Matilda. Zeskoczył z wieży i zbliżył się do niego. Colburn poszedł za nim. Sierżant oświetlił czołg, przyjrzał mu się uważnie -- to był wrak. Miał tylko połowę wieży; zerwana prawa gąsienica zwisała luźno, a cały tył był doszczętnie spalony. -- Taki sam jak nasz -- cicho podpowiedział Colbum. -- Tak, to jeden z naszych. Tu musiało być gorąco. Zobacz. Za czołgiem na polu leżały porozrzucane ciała w mundurach bry tyjskich i niemieckich, ale Brytyjczyków było więcej. Nie było sły chać jęków rannych. Wszyscy byli martwi. Barnes podniósł kilka ka rabinów; miały puste magazynki. Ten jedyny czołg typu Matilda na pobojowisku świadczył o przeważających siłach wroga. -- Niemieckie wojska pancerne. Musiały tędy przejeżdżać -- po wiedział Barnes. Colburn nie odezwał się. Poszli dalej. Przy bramie znaleźli więcej porzuconych karabinów. Brytyjskie Enfieldy 303, a przy nich martwi strzelcy. Barnes omiótł światłem latarki okoliczne budynki. Żadnego ruchu. Kolejno sprawdził je wewnątrz. Puste, ani śladu życia, ani śladu wartownika. Zobaczyli kilka brytyjskich piętnastotonowych ciężarówek zaparkowanych dookoła podwórza. Wszystko wskazywało na to, że dramat rozegrał się niedawno. Świadczyła o tym sterta nie umytych menażek, kociołek z gorącą wodą i karabin maszynowy Lewisa z pustym magazynkiem. -- Chciałbym jeszcze raz rzucić okiem na tamtą ciężarówkę -- powiedział Colbum, wskazując latarką na auto. -- Wrócę za chwilę, muszę zaparkować Berta. Barnes zostawił Kanadyjczyka, przeszukał teren przyległy do bu dynków. Znalazł jedynie puste place sprawiające dziwne wrażenie w delikatnym świetle księżyca. Powietrze było jeszcze ciężkie, cho ciaż duchota powoli ustępowała. W uszach czuł szum, jakby brzęczał rój niewidocznych owadów. W dali widział linię dachów odległych bu dynków. Były to zabudowania Lemont. Pojedynczy strumień światła penetrował niebo. Wrócił do budynku, w którym przed chwilą zosta wił Kanadyjczyka. Colburn siedział w ciężarówce wyposażonej w specjalne światła z tyłu. Były teraz zapalone i oświetlały sterty drew nianych skrzynek. 207 -- Idę na mały rekonesans do Lemont-- powiedział Barnes.-- Jacques obiecał, że będzie przewodnikiem. Zostawiam ciebie, Reynold sa i czołg. To jest lepsze miejsce na ukrycie czołgu, niż mogłem ocze kiwać. Niemcom nie przyjdzie do głowy, żeby je sprawdzać, dopiero co je zdobyli. Dla nich to tylko kupa gruzu i trupów. -- Tu jest coś więcej niż kupa gruzu, Barnes. Wiem, co tu jeszcze jest, ty też chyba się zorientowałeś. To są detonatory. Jest tutaj wystar czająco dużo tego świństwa, żyby wysadzić połowę Ottawy. Są środki wybuchowe, detonatory i Bóg wie co jeszcze. Ta ciężarówka musiała należeć do jakiejś jednostki specjalnej zajmującej się wysadzaniem różnych obiektów. -- Na Boga, ostrożnie! Uważaj, co robisz... O, przepraszam, zapo mniałem, że jesteś specem w tej dziedzinie. Barnes przysiadł na chwilę na starej, drewnianej skrzyni opartej o ścianę, starał się zebrać myśli. Od dłuższego czasu rana na ramieniu bardzo mu dokuczała. Czuł teraz, jakby dwa krasnoludki waliły go w ramię drewnianym młotem. Miał wątpliwości, czy w tym stanie bę dzie mógł zrobić choć jeden krok. No tak, ale przecież musiał spraw dzić, co dzieje się w Lemont. Jacques powiedział, że najlepiej byłoby pójść do jego ojca, który mieszkał prawie w centrum Lemont, na nie wielkim wzniesieniu sąsiadującym z małym lotniskiem. * Mieli się tam dostać głównymi ulicami miasteczka. Jacques nie bał się, ale Barnes był niespokojny. Musieli pokonać dość długi odcinek drogi. Sierżant obawiał się spaceru po mieście zajętym przez nieprzy jaciela. W końcu zmobilizował się. Chciał jeszcze wydać rozkazy Reynoldsowi. Wychodząc, zatrzymał się w drzwiach zaskoczony. Colburn cichutko pogwizdując, badał zawartość skrzynek. -- Barnes, tu jest przewód, tu jest fosfor. Ta pieprzona ciężarówka jest jedną wielką bombą... -- Hm, nie potrzebujemy żadnych bomb -- odpowiedział ziryto wany Barnes. -- Nie mogę pojąć, dlaczego te skurwysyny pozostawiły to wszy stko bez nadzoru. -- Według Jacques'a nie mają dość ludzi, żeby wszystkiego pilno wać. -- Możemy zrobić z tego naprawdę dobry użytek. Nie miałem cze208 goś takiego w ręku, odkąd wstąpiłem do RAF-u. Gdybym mógł zająć sie tym, zamiast siedzieć bezczynnie, uczciwie zarobiłbym na swój ka wałek chleba. Sam zobacz... Barnesa zdenerwował entuzjazm Colburna. Gwałtowny wybuch energii Kanadyjczyka przypomniał mu o własnym wyczerpaniu, zmę czeniu i bólu. Był rozdrażniony jak nigdy dotąd. Mówił bardzo szyb ko: -- Idę na zwiady z Jacques'em. Reynolds zostanie przy czołgu. Jak będziesz miał ochotę, możesz z nim pogadać. -- Tu jest mi zupełnie dobrze. Idziecie do ojca Jacques'a? -- Wątpię, czy się dostaniemy tak daleko. -- Stary może się orientować w tym, co się tu dzieje. Uważajcie na siebie, nie są nam potrzebne nowe kłopoty. Jesteśmy o krok od na szych. -- O to właśnie chodzi. Na Boga, Colburn, nie wysadź nas przez przypadek. * Barnes zerknął na zegarek: 2.25. Dziewięćdziesiąt minut do świtu. Zakończyli rekonesans i byli już prawie w domu, jeśli można było tak nazwać zabudowania, w których się zatrzymali, a których nigdy przed tem nie widzieli. Baza transportowa i ciężarówka pełna detonatorów -- czy to najlepsze miejsce? Jeśli Colburn popełni błąd... Obejrzał się. Daleko za sobą w cichej uliczce zobaczył Jacques'a. Chłopak nadal był dla nich balastem. Okazało się, że miasteczko jest zupełnie wylu dnione. Mieszkańcy opuścili je w obawie przed wrogiem albo zostali wysiedleni przez Niemców. Jacques pomachał do niego ręką i wskazał do przodu, ale był to zbyteczny gest. Barners już wcześniej dostrzegł to, przed czym chciał go ostrzec młodzieniec. Niemiecki żołnierz. Stał na warcie przed niewielkim, jednopiętrowym budynkiem, z którego przez zasunięte kotary przesączało się światło. Na przedmieściach Lemont wszystkie budynki były jednopiętrowe, a ten był jedyny, w którym dostrzegli oznaki życia. Kto ukrywał się za zasuniętymi kotarami? Przed budynkiem stał pusty motocykl z przyczepką. Zrobił ostrożnie kilka kroków i zatrzymał się. Nadal widział nikłe światło za zasłonami, ale nigdzie nie mógł dostrzec kierowcy motocy kla. Zaniepokoiło to Barnesa. Obejrzał się, upewnił, że chłopak nadal idzie za nim. Jacques rozłożył ręce w geście niepewności. Barnes do209 szedł do wniosku, że Francuz także zauważył zniknięcie niemieckie go żołnierza. Jedyną rzeczą, jaką mogli teraz zrobić, to wrócić tą samą drogą. Mogli przedtem jeszcze zbadać, co się dzieje w tym domu. Wyciągnął rękę do góry, aby dać Jacques'owi sygnał, żeby się do niego nie zbliżał. Sam wszedł na wąską dróżkę między dwoma bu dynkami. Nerwy miał napięte do granic. Skoncentrował się na dwóch rze czach: zachowaniu czujności i na szybkości. Czas uciekał szybko. Dróż ka wiodła na tyłach zabudowań między murami, które sięgały na wy sokość ramion. Biegła prosto przez kilkanaście metrów, później zakrę cała. Stąpał ostrożnie, pochylony, w ręku ściskał rewolwer gotowy do strzału. Furtka! Zatrzymał się, pchnął ją lekko. Nie zaskrzypiała, nie stawiała oporu. Wszedł na teren posesji. To była ta posesja, z której widoczne było światło. Rozejrzał się uważnie. Żadnego ruchu. Żadne go hałasu. Powoli ruszył w kierunku domostwa. Skupił uwagę na ścież ce. Nagle ktoś uderzył go kolbą karabinu w głowę z tak olbrzymią siłą, że natychmiast stracił przytomność. * Kiedy się ocknął, poczuł mdłości. Z trudem powstrzymał wymio ty. Całe ciało miał obolałe. Ból pulsował. W głowie jakiś pracowity kowal walił żelaznym młotem. Wydawało mu się, że każdy oddech chwyta dwa razy. Próbował otworzyć oczy, ale powieki ciążyły mu, jakby były z ołowiu. Oślepiające światło sprawiło, że zacisnął powieki aż do bólu. Do jego świadomości dotarły gardłowe słowa. Ktoś mówił po angielsku. -- Tak się cieszę, sierżancie Barnes, że wraca panu przytomność. Na ułamek sekundy Barnes uchylił powieki. Zobaczył wyciągnięte ramię w mundurze. Zniżyło stojącą na biurku lampę w ten sposób, że teraz światło padało na stół. Ponownie otworzył oczy. Po drugiej stro nie biurka ujrzał mężczyznę o szczupłej twarzy. Miał około trzydzie stu lat, ubrany był w niemiecki mundur oficerski. Sierżant rozejrzał się po mrocznym pokoju, ale nie zobaczył Jacques'a. Chłopakowi widocznie udało się uciec. Znał przecież miasteczko doskonale. -- Proszę mi dać znać, kiedy będzie pan gotów mówić -- zapro ponował Niemiec. Barnes chciał wstać, ale nie mógł. Siedział na krześle z wysokim oparciem, nadgarstki miał przywiązane sznurem do poręczy krzesła. 210 Spróbował poprawić się na siedzeniu, ale poczuł także sznur wokół talii. Jedynie nogi miał nie skrępowane. Nieźle go unieruchomili. Zza jego pleców wyłonił się jeszcze jeden oficer w mundurze i wysokiej czapce. Podszedł do biurka i rozrzucił na blacie igły sosnowe. Zaczął je starannie układać według długości, nie zwracając zupełnie uwagi na Barnesa, dopóki nie skończył swojej układanki. Barnes zacisnął zęby. Zastanowił się, czy ta scena, mająca pozornie uspokoić jego nerwy, nie była wstępem do jakichś wymyślnych tortur. Oficer siedzący za biur kiem odezwał się: -- Jestem major Berg. Pan oczywiście jest sierżantem Barnesem. -- Uniósł do góry książeczkę wojskową Armii Brytyjskiej i pomachał nią. -- Zastanawia się pan, dlaczego mówię tak świetnie po angielsku? Byłem przed wojną attache wojskowym w Londynie. -- W tym mo mencie jego ton zmienił się raptownie i zaczął mówić oschle: -- Bar nes, gdzie jest twoja jednostka? Skąd Brytyjczycy zaatakują nasze tyły? Barnes odpowiedział, podając nazwisko, szarżę, numer identyfi kacyjny i zamilkł. Otworzył usta dopiero wtedy, gdy oficer dotychczas oparty o biurko uderzył go z całej siły kantem dłoni w twarz. Poczuł coś w ustach, poruszył językiem. Wraz z krwią wypluł wybity ząb. Przez półprzymknięte powieki dostrzegł, że oficer siedzący po drugiej stro nie biurka potrząsnął głową, jakby ostrzegał kolegę. -- Powinienem był przedstawić panu, kapitan Dahlheim -- powie dział Berg. -- Zwykle zaczynamy zadawanie pytań w sposób uprzej my, później uciekamy się do fizycznego nacisku. No, ale teraz nie mamy czasu. Muszę pana ostrzec. Kapitan Dahlheim nie lubi, gdy nie odpo wiada się na moje pytania we właściwy sposób. Barnes powtórnie powiedział to samo: nazwisko, stopień i numer, dodając tylko, że zgodnie z konwencją genewską były to jedyne infor macje, których mógł udzielić. Dahlheim znów pochylił się nad sosno wymi igłami i swoim ciałem częściowo zasłaniał Barnesa przed Ber giem. Sierżant spróbował unieść nadgarstki ponad poręcze, ale sznur wbił mu się w ciało. -- Pan jest szpiegiem -- kontynuował niewidoczny teraz Berg. -- Proszę mu pokazać rzeczy, w jakie był ubrany. Przez chwilę Barnes sądził, że rozpoznał rzeczy Jacques'a, ale kie dy przyjrzał się im bliżej, stwierdził, że są to płócienne, niebieskie spodnie i bluza, typowe dla francuskich rolników. Jacques nosił długą marynarkę. Jednak udało się mu uciec. 211 -- To nie jest moje ubranie. Nigdy w życiu nie miałem tego na sobie i wy dobrze o tym wiecie. -- Kapitan Dahlheim może zaświadczyć, że zdjęliśmy te rzeczy z pana, kiedy był pan nieprzytomny. Miał pan to na sobie, żeby ukryć mundur, i nie miał pan przy sobie książeczki wojskowej. -- Mówiąc to, wrzucił ją na dno szuflady. -- Jest pan szpiegiem i możemy pana traktować, jak nam się podoba. Czy Berg nie blefował? Barnes patrzył na jego bladą twarz, już się przyzwyczaił do światła lampy stojącej na biurku. W jej blasku oficer wydawał się dużo starszy niż na początku. Był wściekły na siebie. Jak mógł dać się podejść! Kończył najtrudniejszy rekonesans, jaki przy szło mu w życiu przeżyć, dzieliło go zaledwie pięć minut piechotą od Berta i tylko przez kilkusekundową dekoncentrację został złapany. Zaczął zastanawiać się nad ucieczką, ale był bez szans. Przywiązany do krzesła nie mógł pokonać dwóch Niemców. Zmienił temat rozmy ślań. Przyjechali do Lemont, bo w planie bitwy, który znaleźli w walizce, to miejsce było podane jako punkt zgrupowania największych sił BER Przyszła mu do głowy myśl. Wspaniały pomysł! Znalazł sposób poko nania 14 Dywizji Pancernej, głównej siły, która miała uderzyć na Dun kierkę, ale na razie nie mógł go zrealizować, był jeńcem. Pomyślał o Reynoldsie i Colburnie. Czy przyjdą mu z pomocą? Nie! Przecież sam wydał rozkaz nieoddalania się od czołgu. Ale jeśli nie wróci... A może Jacques da im znać, co mu się przytrafiło? Mógł liczyć tylko na szczęście albo na przypadek. Otrząsnął się z tych myśli. -- Nie mamy dużo czasu, sierżancie. -- Nikt z nas nie ma go za dużo. -- To bardzo ważne, żeby pan odpowiedział na moje pytania. Gdzie znajduje się teraz pańska jednostka? Jaki jest plan taktyczny Brytyj czyków?-- Przerwał. -- Dahlheim, pomóż mu! Barnes nie chce od powiadać! Dahlheim wyprostował się i odwrócił. Igiełki sosnowe były rów niutko ułożone, ostrzejszymi końcami zwrócone w kierunku Barnesa. Widział je wyraźnie w świetle lampy. Pod wysoką czapką Dahlheima zobaczył okrągłą twarz i przykryte powiekami na wpół śpiące oczy. Dopiero teraz Barnes dostrzegł, że oficer miał specjalne naszywki na kołnierzyku z charakterystycznymi symbolami runicznymi. Kapitan Dahlheim był członkiem SS. 212 Za siedzącym Bergiem dostrzegł okno. Kotara była zasłonięta, ale z boku widniała niewielka szpara. W głębokim mroku panującym w tej części pomieszczenia zobaczył w szczelinie światełko księżyca. Dahlheim sięgnął ręką do boku. Barnes zmartwiał, pomyślał, że Niemiec sięga po pistolet. Zamiast niego wyciągnął z kieszeni kawałek łańcucha. Przed oczami Barnesa owinął go sobie ciasno dookoła dłoni. Po tym pokazie przeszedł do tyłu i stanął za jego krzesłem. Przeczuwając, co za chwilę nastąpi, Barnes naprężył się. * Reynolds widział wartownika stojącego na zewnątrz niewielkiego budynku. Widział stojący nie opodal motocykl z przyczepą. Był to pierwszy znak życia w mieście, jaki zobaczył, odkąd wybrał się na po szukiwanie Barnesa. Szedł bardzo cicho. Zszedł z głównej drogi na wąską, kamienistą dróżkę między kamiennymi murami. Był ukryty między nimi o dwa domy od miejsca, gdzie stał wartownik. Przez jakiś czas stał niezdecy dowany, zastanawiał się, co robić. Nigdy, odkąd znalazł się w wojsku, nie był w takiej sytuacji i przyznawał się sam przed sobą, że się boi. Nie wykonał rozkazu. Po raz pierwszy przejął inicjatywę w swoje ręce bez uzgodnienia z przełożonym. Myślał, czy nie zawrócić. Barnes wyraźnie rozkazał, by został przy czołgu. Teraz Bert znaj dował się o pięć minut drogi stąd. Tylko wewnętrzne przekonanie, że coś złego przytrafiło się Barnesowi, pchnęło go do podjęcia tej akcji. Odrzucił propozycję Colburna, który chciał iść za niego. Miejsce pilo tów jest w powietrzu, na ziemi nie czują się najlepiej. Tak Reynolds uzasadnił swoją decyzję. W tej chwili najbardziej martwiło go to, że może rozminął się z Barnesem i Jacques'em. Może teraz sierżant wy pytuje Colburna, gdzie, do cholery, podział się Reynolds. Lepiej zro bię, jak wrócę, zdecydował. Ale nie drogą. To mogło być zbyt niebez pieczne. Tak, lepiej wróci. Barnes zawsze umiał sobie dawać radę. Doszedł do końca muru, uniósł ostrożnie głowę. Światło padające z dwóch okien rozświetlało ciemność. To musi być niemiecka kwate ra. To dobre miejsce na kwaterę. Zaczął zawracać ścieżką biegnącą pod tylną ścianą ogrodu. Obejrzał się za siebie. Światło zastanowiło go. Może powinien sprawdzić? Barnes na pewno z ciekawości zajrzał by do środka. Położył się na ziemi, trzymając nadal głowę bardzo ni sko. Czołgał się wzdłuż tylnego muru. Liczył furtki. To musi być ta. 213 Była nie domknięta. Pchnął ją lekko. Otworzyła się do środka, nie skrzypnęła. Niewyraźny zarys okna, przez które przenikało światło, był zasłonięty przez konary drzew owocowych rosnących w ogrodzie. Nasłuchiwał uważnie i szukał drugiej ścieżki, która prowadziłaby do ulicy. Gdyby wartownikowi przyszło do głowy zajrzeć do ogrodu, Reynolds byłby zamknięty w pułapce. Czołgając się dotarł w pobliże okna. Kiedy był blisko, zobaczył między zasłoną a oknem niewielką szczelinę. Dziesięć do jednego, że ludzie w środku nie robią nic innego, tylko gapią się w tę szparę. Zo baczą go, jak tylko zajrzy. Czuł, że musi to zrobić. Musi sprawdzić, co się dzieje wewnątrz. Podniósł ręce do góry i zaczepił o mur. Podcią gnął się i na ułamek sekundy zajrzał do środka. Szybko odskoczył do tyłu. Spojrzał do środka w momencie, kiedy Dahlheim stanął z tyłu za Barnesem. Zobaczył swojego sierżanta siedzącego na krześle bez ru chu. Pierwszy raz w życiu widział Barnesa w takim stanie. Przez kilka sekund był jak sparaliżowany, ale wkrótce opanowała go wściekłość. Wrócił ścieżką. Szedł między domami. Zacisnął rękę na rękojeści noża. Nóż miał zawsze idealnie naostrzony, tak jak tylko handlarz ry bami potrafi naostrzyć. Przy końcu ścieżki zatrzymał się. Nasłuchiwał kroków wartownika. Niemcowi musiało się nudzić. Wolnym krokiem przechadzał się tam i z powrotem. Kierowca stał i nasłuchiwał. Przy pomniał sobie wartę przy czołgu w nocy. Podczas warty był jeden taki moment, którego nie lubił. Co dziesięć kroków należało zatrzymać się i odwrócić o sto osiemdziesiąt stopni. Na tę chwilę czekał teraz Rey nolds. Wartownik właśnie zawracał. Osiem, dziewięć, dziesięć... Pozo stawiając bezpieczną kryjówkę za murem, Reynolds wyskoczył. Sześć stóp przed sobą widział plecy wartownika. Podniósł rękę do góry i zadał trzy uderzenia, wbijając z dziką zawziętością ostrze w plecy Niemca. Czuł opór pod mundurem. Pchnął mocniej. Szarpnął gwałtownie, kie dy ostrze natrafiło na kość. Nóż zatopił się jeszcze głębiej. Wartownik upadł z jękiem. Reynoldsowi wydawało się, że słyszało to pół ulicy. Z bezwładnej ręki wartownika wyjął karabin i zamocował na nim oblu zowany bagnet. Robił to, czego nauczono go na szkoleniu wojskowym. Uchwyt broni, kolba, druga ręka wyciągnięta wzdłuż lufy, blisko bagnetu. Podbiegł szybko do drzwi wejściowych, które nagle otworzyły się. 214 Zobaczył w nich postać w mundurze. Dahlheim trzymał w ręku lugera, ale nie zdążył pociągnąć za spust. Reynolds był szybszy. Z impetem ru szył do przodu i zatopił bagnet w brzuchu Dahlheima. Niemiec zawył i upadł na plecy. Kierowca postawił nogę na ciele oficera i wyciągnął bagnet. Zrobił to jednym ruchem. Rozejrzał się po pokoju. * Dahlheim właśnie zacisnął pętlę na szyi Barnesa, kiedy dał się sły szeć jęk wartownika. Na rozkaz Berga chwycił pistolet i ruszył do drzwi. Otworzył je. Berg obszedł biurko i stanął z pistoletem przygotowanym do strzału. Barnes usłyszał straszliwy jęk Dahlheima w momencie, gdy major mijał go. Podłożył mu lewą nogę. Niemiec upadł. Barnes rozko łysał krzesło tak, że przewróciło się na leżącego oficera. W czasie upad ku odłamała się poręcz krzesła; dzięki temu Barnes uwolnił jedną rękę. Leżał na Bergu, ale nadal skrępowany i przytwierdzony do krzesła. Wolną ręką zamachnął się i z całej siły uderzył Berga w twarz. Nie miec skrzywił się, wypluł z ust krew i wybite zęby. Wymierzył pistolet prosto w twarz Barnesa. Przyciśnięty do podłogi ciężkim krzesłem zdawał sobie sprawę z grozy sytuacji. W pewnej chwili Barnes usły szał jakiś ruch. Nagle trzymana przez Reynoldsa kolba karabinu wylą dowała z olbrzymią siłą na głowie Berga. Ręka Niemca opadła bez władnie, wypuszczając broń. -- Dobra robota, Reynolds. -- Barnes wypowiedział te słowa pra wie odruchowo. -- Upewnij się, czy tamten drugi skurwiel nie żyje. -- On jest skończony. Nie ruszaj się. Uwolnię cię. -- Rozbij listwy oparcia. Zrób to karabinem, to wysunę rękę z pętli. No, dalej, człowieku. Mamy cholernie mało czasu. Słyszeli jęki Dahlheima w korytarzu. Reynolds ostrożnie uderzył kolbą karabinu. Poręcz odłamała się. Barnes wysunął nadgarstek z więzów. Reynolds rozciął bagnetem sznur, którym sierżant był przywiązany do oparcia krzesła. Barnes, odwrócony plecami do Dahlheima, wyraźnie słyszał jego jęki. Słyszał, jak oficer SS uderza bezradnie nogami o podłogę. Sierżant odwrócił się i krzyknął ostrze gawczo. Dahlheim leżał na boku, przyciskając lewą rękę do brzucha. Na bladej twarzy malowało się cierpienie, w prawej ręce trzymał pi stolet. Gdy Barnes krzyknął, broń wypaliła. Dahlheim strzelał na oślep. Lufa kiwała się na wszystkie strony. Dwa kolejne strzały trafiły w sufit. W końcu pistolet wypadł mu z ręki, 215 potoczył się i zatrzymał pod ścianą. Barnes rozejrzał się dookoła. Zau ważył, że Reynolds pochylił się, a na jego twarzy malowało się bez graniczne zdumienie. Upadł na podłogę z wielkim hukiem. Barnes, chwiejąc się jeszcze, wstał; nogi się pod nim ugięły. Z trudem wziął karabin i niepewnym krokiem podszedł do wijącego się z bólu Dahlheima, który jakimś cudem ponownie złapał pistolet. Nawet w takim stanie udało mu się wystrzelić. Siła odrzutu była tak wielka, że pisto let wypadł mu z ręki. Niemiec już się nie ruszał. Barnes ostrożnie podniósł broń, w której było jeszcze pięć pocisków, i włożył ją do kabury. Zastanowił się, co zrobili z jego rewolwerem. -- Reynolds! Co z tobą? Z wielkim trudem odwrócił Reynoldsa na plecy. Kierowca zaczął kląć i jęczeć. Rana na udzie krwawiła obficie. Po krótkich oględzinach Barnes uznał, że kula przeszła bokiem, nie naruszając mięśni i kości. Zatamował krew i założył mu opatrunek polowy. Posadził wyczerpa nego Reynoldsa na krześle. Bezwiednie zaczął kląć. Co za cholerny pech! Davis zginął przywalony skałami. Penn zastrzelony przez pląd rującego gnojka a teraz Reynolds postrzelony z ręki konającego Niemca. Odruchowo spojrzał na zegarek. Była 2.40. Stał przy biurku niezdecydowany. Myślał o rannym kierowcy i o tym, że za niespełna osiemdziesiąt minut niemieckie wojska pan cerne, które widział na własne oczy ze wzgórza położonego przy lądo wisku, wyruszą drogą ukrytą pod wodą. Drogę tę pokazał mu młody Francuz. Sierżant zmobilizował się. Postanowił nie poddawać się zmę czeniu. No, Barnes, musisz coś zrobić. Otworzył szufladę biurka Berga, zabrał z niej swoją książeczkę wojskową i swój naładowany rewolwer. Wziął go, a na jego miejsce położył pistolet niemiecki. Reynolds stał się niezmiernie gadatliwy: -- Słuchaj, sierżancie, zostaw mnie tu. I tak nie dam rady iść. Ber ta też nie będę mógł prowadzić. Barnes nie odpowiedział, pokiwał tylko głową i wyszedł na ze wnątrz. Rozejrzał się po cichej ulicy. Stracił kilka cennych minut na wciągnięcie ciała wartownika do środka. Nie chciał dawać powodu do alarmu, gdyby przypadkiem zjawił się tu jakiś patrol. Położył ciało żołnierza przy Dahlheimie. Wziął głębszy wdech i po dłuższych zma ganiach zarzucił sobie Reynoldsa na plecy. Zgięty wpół pod ogrom nym ciężarem słyszał, jak stopy kierowcy szurają bezwładnie po podło216 dze. Wyszedł na zewnątrz i skierował się do stojącego obok motocy kla. Posadził na nim Reynoldsa. Kierowca zaprotestował. Bał się, że odgłos silnika może zaalarmować Niemców. Barnes bez słowa wrócił do budynku, zgasił lampę, wyszedł na zewnątrz i zamknął za sobą drzwi. Zapalony motor wydał dźwięk głośniejszy od czegokolwiek, co dotychczas słyszał, ale podjął już decyzję. Musi dowieźć Reynoldsa w bezpieczne miejsce. Ulice nadal były puste. Lemont zdawało się wymarłe. Wrócili do miejsca, gdzie zostawili Berta. Barnes zawołał głośno. Chciał uprzedzić Colburna, że to tylko oni. Kanadyjczyk wy łonił się z budynku z karabinem maszynowym gotowym do strzału. Ułożyli Reynoldsa na stercie słomy w jednym z budynków. Barnes był zdecydowany nie zabierać do czołgu rannego członka załogi. To mo gła być ostatnia wyprawa Berta. Jego załoga znowu zmniejszyła się do dwóch ludzi. O 3.20 rano byli gotowi do wymarszu tylko dzięki temu, że praco wali ciężko niczym woły. Barnes spojrzał w górę na Colburna, który zajął jego miejsce w wieży. Sam usiadł na miejscu Reynoldsa. Teraz on był kierowcą. -- Colburn, naprawdę sądzisz, że to dobry pomysł? -- Na pewno lepszy niż twój plan ostrzelania magazynu materia łów wybuchowych. Nie mielibyśmy nawet gwarancji większego wy buchu. Mój pomysł gwarantuje, że wszystko, co chcemy, wyleci w powietrze. Pod warunkiem, że wyniesiemy się stąd bez szwanku. Jak się nam nie uda, to nie będzie kłopotu z naszym pogrzebem. Zo bacz! Ten czołg jest teraz jedną wielką bombą. Obrotowa podłoga i podstawa wieży były ciasno załadowane ba wełną strzelniczą z natychmiastowymi zapalnikami, a do tych śmier cionośnych akcesoriów Colburn dołożył kilka kanistrów paliwa, tro chę fosforu i parę granatów, które znalazł w torbie. Torbę wraz z resztą granatów zawiesił u góry wieży. Obok siebie Colburn umieścił mecha nizm wyzwalający i długi lont. Wskazał na dźwignię. -- Musimy tylko założyć, że zanim to wysadzimy, zdążymy się wydostać z tego cholernego pudła. -- Na litość boską! Colburn, uważaj! Chcę jeszcze pożyć! -- No, coś ty! Przecież wiem, jak się z tym obchodzić! Ale gdybyś przez przypadek został sam na pokładzie, to wychodząc, nie zapomnij wziąć lontu i zapalnika z sobą. Lont przechodzi obok włazu, właz musi pozostawać zamknięty. Pamiętaj! To bardzo ważne, żeby był zamkmę217 ty. Kiedy wszystko jest zamknięte, kilkakrotnie zwiększa się siła wy buchu! -- Colburn, musimy ruszać. -- Na Boga, wiem, ale nie zapominaj, że to może ocalić ci życie. Zanim naciśniesz wyzwalacz, pamiętaj o włączeniu tego przycisku! Cały mechanizm jest nieszkodliwy jak kociątko, dopóki nie włączysz go. Pamiętaj o tym, Barnes, zbyt wiele zależy od przypadku. -- Mamy jeszcze siedemdziesiąt dwufuntowych pocisków i skrzyn ki z amunicją. To wzmocni wybuch. -- Tak, wiem. Mam nadzieję, że będę widział, kiedy Bert wyleci w powietrze. Słuchaj, to największy wybuch w całej mojej dotychcza sowej karierze pirotechnika. Mam nadzieję, że znajdziemy się na dru gim końcu lontu -- dodał. -- Ruszajmy, Colburn. Mam uczucie, że już jesteśmy spóźnieni. Dość zajmowania się tą wybuchową zabawką. Musisz prowadzić szcze gółową obserwację na zewnątrz i o wszystkim mnie informować przez hełmofon. Dasz sobie radę? -- Cholera, na pewno o wiele lepiej, niż gdybym miał siedzieć przy sterach Berta. Zaczynamy ostatni manewr, jak mawiają faceci z bom bowców. -- Dobrze to ująłeś, jesteśmy przecież ruchomą bombą, prezentem dla generała Storcha. * Trzy minuty później czołg jechał pełnym gazem przez miasteczko. Z zapalonymi światłami pokonywał puste ulice. Wyglądał jak zjawa. Barnes był przekonany, że to ich jedyna szansa. Pchać się do przodu, jakby cały ten obszar należał do nich, tak samo jak według Mandela postępowali Niemcy, zdobywając kolejne obszary Francji. Mieli je szcze jeden atut. Element zaskoczenia. Element, który musieli zacho wać do końca, dopóki nie znajdą się tam, dokąd zmierzali. Czy to się w ogóle uda? Czy to przedsięwzięcie ma szanse powodzenia? Poja wienie się samotnego czołgu z zapalonymi światłami o tej porze mu siałoby przynajmniej wywołać wątpliwości. Niezdecydowanie, które potrwa co najmniej kilka zbawiennych dla nich sekund. W tym czasie Bert zdoła pokonać patrol, który mógłby stanąć na ich drodze. Pozo stawał jeszcze problem, co będzie, kiedy natkną się na większe siły nieprzyjaciela. 218 Właśnie mijali budynek, gdzie był więziony przez Niemców. Barnes był o tym przekonany, pomimo, że miał ograniczoną widoczność. Opie rał się głównie na relacjach Colburna przekazywanych przez hełmofon. Siedzenie kierowcy było maksymalnie obniżone, a zamknięta klapa nad nim odcinała go całkowicie od światła zewnętrznego. Patrzył przez nie wielką szczelinę znajdującą się na wysokości twarzy. Chroniły go cztery cale kuloodpornego szkła i siedemdziesięciomilimetrowy pancerz z metalu. Przód czołgu osłonięty był najgrubszą blachą. Barnes mógł być spokojny o swoją skórę. Teoretycznie nic mu nie zagrażało. Chyba że czołg stanąłby w płomieniach. Wtedy znajdująca się w swym najniż szym położeniu armata uniemożliwiłaby mu otwarcie klapy i ewakuację. Niektórzy bardziej cyniczni kierowcy wyjaśniali innym, dlaczego kie rowca czołgu jest wyposażony w rewolwer. Dlatego, żeby mieć inną możliwość, niż spłonięcie żywcem. Dlaczego, do cholery, o tym my ślę? -- zastanawiał się Barnes. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, przez jakie piekło musiał przechodzić Reynolds. Miał nadzieję, że Colburn, gdyby rzeczywiście doszło do takiej sytuacji, poradzi sobie z ręcznym granatem Miłlsa. Kanadyjczyk opo wiadał mu, że brytyjski sztabowy pokazywał im, jak się obchodzić z granatem. Barnes próbował sobie teraz wyobrazić, jak Colburn z zaciekawieniem manipulował przy nim, żeby dowiedzieć się, jak działa jego mechanizm. A jednak... -- Barnes! -- Głos Colburna docierał do niego wyraźnie przez jed nokierunkowo działające słuchawki. -- Zbliżamy się do placu. Ze szki cowej mapki, którą zrobiłeś, wynika, że powinniśmy przejechać go i dalej posuwać się prosto. Mogą być kłopoty, widzę jakieś światła. Ale nie zatrzymuj się, jedź dalej. Dam ci znać. W wieży Colburn niecierpliwie patrzył na wprost. Światła dociera ły do niego spomiędzy drzew na placu. Były nieruchome. Nie dostrze gał żadnego ruchu, żadnej oznaki niebezpieczeństwa. Były to tylko światła między drzewami. Barnes wcześniej powiedział mu, że z rekonesansu, na którym był z Jacques'em, wywnioskował, iż mia steczko jest całkowicie wyludnione. To miało sens, ponieważ Niemcy, zamierzając użyć go jako swojej bazy wypadowej, ewakuowali cywi lów. Barnes z Jacques'em dotarli do domu ojca chłopaka, ale nikogo w nim nie zastali. Zbliżyli się do placu. W miarę jak jechali, Colburn rozglądał się na boki, aby lepiej widzieć, co znajdowało się między drzewami. Ktoś tam był. -- Barnes! Dwa motocykle z przyczepami. Stoją na obrzeżu z zapalonymi światłami, wydaje się, że nikogo tam nie ma, ale... Barnes dodał trochę gazu. Patrzył przed siebie. Widział światła, które oświetlały plac i położoną za nim ulicę. Siedział wciśnięty mię dzy skrzynkami z amunicją i środkami wybuchowymi. Sam nalegał, żeby je zabrać, skoro zwiększały siłę wybuchu. Teraz zastanawiał się, czy nie przedobrzył. Bardzo niebezpieczne brytyjskie środki wybu chowe. Tak powiedział Colburn. Niemcy używali trotylu, który był znacznie mniej skuteczny. W końcu Colburn był facetem, który znał się na rzeczy. Byli w połowie placu. Barnes czekał na słowa Colburna w słuchaw kach. Gdyby odezwał się teraz, oznaczałoby to kłopoty. Minęli plac, wjechali w prostą ulicę oświetloną reflektorami Berta. Raptem usły szał pełen napięcia głos Kanadyjczyka: -- Pojawili się w momencie, kiedy opuściliśmy plac. Dwóch Niem ców. Zatrzymali się i gapili. Wsiedli do jednego z motocykli. Barnes patrzył przed siebie. Zaczyna się! Miał przed sobą zakręt. Musiał zwolnić. Jeśli za nim jechał motocykl... Żałował, że łączność nie działa w obie strony. Mógłby ostrzec Colburna, żeby szczególnie uważał na żołnierza w przyczepie, który na pewno będzie uzbrojony w pistolet maszynowy. Kanadyjczyk odezwał się ponownie: -- Za nami jedzie motocykl. Wiem, że przed nami jest zakręt, ale staraj się utrzymać dotychczasową prędkość. Nie martw się! Dam so bie radę! Colburn sam był zmartwiony. Oglądając się za siebie, widział zbli żające się z zawrotną szybkością światła. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie był narażony, stojąc w otwartym włazie. Gdy motocykl podjedzie wystarczająco blisko, żołnierz siedzący w przyczepce użyje z pewnością pistoletu maszynowego. Wyjął z torby granat, potem drugi. Położył je przy pudełku z zapalnikami, żeby się nie zsunęły. Zerknął w dół. Widział poupychaną wszędzie bawełnę strzelniczą. -- Żeby tylko nie upuścić tam żadnego gówienka -- mówił sam do siebie. Włożył palec w kółko z zawleczką. -- Zrób to dobrze, Col burn, niech motocykl się zbliży. Zrób to dobrze. Tak jakbyś rzucał pił kę baseballową na boisku w Toronto. Odbezpieczył granat. Raz, dwa, trzy, cztery. Rzucił bez wahania. Sięgnął po drugi. Włożył palec, wyciągnął zawleczkę. Liczenie. Zni220 żył głowę. Poprzedni granat eksplodował zaledwie o stopę przed Niem cami. Głuchy huk rozległ się na cichej ulicy. Błysk rozświetlił domy. Motocykl uniósł się w powietrze, zagarniając z sobą przyczepę. Koła kręciły się bezużytecznie. Przyczepka oderwała się od motoru. Drugi granat rzucił po prostu, żeby się go pozbyć. Nie był już potrzebny. W błysku drugiego wybuchu zobaczył to, co pozostało z nieprzyjaciela. Było tego niewiele. Światło zniknęło. Z ulgą wypuścił powietrze i odezwał się do Barnesa: -- Już po nich. Colburn oparł się o brzeg włazu i wytarł ręce w ubranie. Zabijał już ludzi w powietrzu, ale to, co zrobił teraz, było czymś zupełnie in nym. Przez krótką chwilę zobaczył twarz żołnierza wychylającego się z przyczepki, a potem jego upadek na bruk. To wszystko odbyło się tak szybko. Przez tych kilka minut był tak przerażony, że nie ustrzegł się od popełnienia błędu. Nie wytarł spoconych dłoni wcześniej. Ten drugi granat prawie wyśliznął mu się z ręki i nieomal wpadł do wnę trza wieży. Na samą myśl o tym spocił się na nowo. Ale na szczęście było już po wszystkim. Czuł ogromną ulgę. Przede wszystkim dlatego, że wyszedł cało. A przecież to był naprawdę drobiazg -- jeden moto cykl z przyczepą. To, co ich czeka, będzie bez wątpienia czymś znacz nie gorszym i bardziej niebezpiecznym, ale i ekscytującym. Reflekto ry natrafiły na jakiś mur z napisem wymalowanym na tynku: Restau rant de la Gare. Powiedział szybko do mikrofonu: -- Przed nami budynek. Restauracja. Przygotuj się na skręt w lewo. Poprowadzę cię. Barnes już zmniejszył prędkość i zaczynał skręcać, wykonując polecenie Colburna. Zakręt był ostry. Wjechali w ulicę brukowaną ko cimi łbami. Jechali powoli, niemal dotykając muru prawą burtą. Col burn bardzo dokładnie obserwował trasę, nie przestawał przy tym mówić. Metalowe gąsienice klekotały i zgrzytały po bruku. Zakręt był ciasny, ale jakoś udało się im zmieścić. Patrzył uważnie na oświetloną reflektorami ulicę i czuł ulgę, ogromną ulgę. Zastanawiał się, co w tym momencie czuł Barnes. * We wnętrzu przedziału kierowcy Barnes doznawał innych uczuć. Miał poważny kłopot. Zastanawiał się, czy mieli chociaż najmniejszą szansę na powodzenie tej akcji. Na samą myśl o niej przeszył go dreszcz 221 strachu. Jedno pudełko z detonatorem zsunęło się. Stało się to w chwili, kiedy pokonywali zakręt, a cała uwaga Barnesa była skupiona na kie rowaniu. Już prawie wyprowadzał Berta na prostą, kiedy poczuł cięż kie uderzenie w ramię. Kątem oka zbadał sytuację. Pudełko utrzymywało równowagę tylko dzięki temu, że opierało się o jego ciało. Kiedy zjeżdżali ulicą w dół, czołg podskakiwał na wybojach. Barnes próbował umieścić pudełko z powrotem na poprze dnim miejscu. Jego zmaltretowane ramię przeszył straszliwy ból. Przez jedną okropną sekundę pomyślał, że się podda. Zagryzł wargi do krwi, nie chciał zemdleć. Rana na wardze otworzyła mu się na nowo. Pudeł ko z niebezpieczną zawartością nadal uwierało go w ramię, a właściwie w ranę na ramieniu. Nie mógł temu zaradzić. Błagał Boga, żeby na stępny zakręt był w prawo, wtedy pudełko wróciłoby na swoje dawne miejsce. Jak długo jeszcze będą jechali prosto? Próbował skoncentro wać się na drodze. Usiłował zapomnieć o bólu, ale to nie było takie proste. -- Barnes, widzę wał nad kanałem za tą ulicą. Jesteśmy na dobrej drodze. Za chwilę skręcimy w prawo. Barnes czekał na ten zakręt. Zdawał sobie sprawę z tego, że mając obie dłonie na sterach czołgu, manewr umieszczenia pudełka na po przednim miejscu musi wykonać obolałym ramieniem. Czy zniesie taki ból? Po krótkiej przerwie usłyszał głos Colburna. Brzmiał z niepoko jem, a to oznaczało kłopoty. -- Coś widzę... Żołnierz stojący w drzwiach... Wartownik, jak są dzę. Utrzymaj dotychczasową szybkość, za niecałe sto jardów skręca my. Colburn schował głowę w wieży. Czekał na serię z pistoletu ma szynowego, który wartownik trzymał przewieszony przez piersi. Swój pistolet maszynowy Kanadyjczyk trzymał w ręku i spoglądał w górę z wnętrza wieży. Czołg klekotał na kocich łbach. Nieregularna linia mijanych dachów przesuwała się w otworze wieży. Zimne światła gwiazd migotały na ciemnym niebie. Księżyc był już nisko. Kanadyj czyk czuł zimno nadchodzącego poranka. Wartownik nie zareagował. Colburn nie mógł dalej tak trwać. Dlaczego nic się nie dzieje? Nie wytrzymał i wystawił nos poza krawędź włazu; nieruchomy wartow nik stał w cieniu drzwi. Nie wykonał żadnego ruchu. To niewiarygod ne. Zdumienie brzmiało w głosie Colburna, kiedy odezwał się do mi krofonu: 222 -- Bames! On stoi jak zamurowany! Przecież jedziemy brytyjskim czołgiem! Zaskoczenie działa, pomyślał Barnes. Być może wartownik nie przerabiał na zajęciach wojskowych rozpoznawania sylwetek czołgów. Może postawiono go na tym posterunku po wielogodzinnej służbie i był bardzo zmęczony? Kiedy na ulicy w miasteczku zajętym przez Niemców pojawił się czołg z zapalonymi reflektorami, na pewno przy puszczał, że wszystko jest w porządku. A może spał na stojąco? Ale najważniejsze było to, że się udało, że mieli szczęście. A skoro udało się w takich okolicznościach, to znaczy, że może się udać w innych. Znów zabrzmiał niecierpliwy głos Colburna: -- Widzę wyraźnie wał. Zbliżamy się do zakrętu. Uważaj, jest bar dzo wąsko. Poprowadzę cię... Barnes zmniejszył szybkość prawie do zera. Pamiętał ten zakręt. Był najgorszy ze wszystkich. Trasa była tak nieskomplikowana, że pamiętał dokładnie każdy jej fragment. Wyjechali z farmy, kilkaset metrów drogą do miasteczka, potem prostą ulicą do placu. Dalej przez plac i prosto aż do pierwszego zakrętu w lewo, pod górę i w dół. Na dole mieli skręcić w prawo, a potem prosto boczną drogą aż do wału nad kanałem. Gdyby udało się pokonać ten trudny zakręt w prawo... Już byli prawie za zakrętem, kiedy to się stało. Skręcali bardzo powoli, nagle czołg gwałtownie zadrżał i stanął w miejscu. Silnik pracował. Barnes nacisnął hamulec. Usłyszał chru piący odgłos, kiedy miażdżył ramieniem pudełko z detonatorem. Wal czył z ogarniającym go uczuciem mdłości. Był zbyt rozdygotany, by teraz, kiedy miał wolne ręce, odłożyć na miejsce to cholerne pudełko. Ponownie odezwał się Colburn: -- Gąsienica zaklinowała się o ścianę z lewej strony. Przepraszam, to moja wina. Musimy jak najszybciej się stąd wydostać! Ulicą w naszym kierunku nadchodzi wartownik. Powoli wycofuj. Nie może my jechać do przodu. Kiedy wykonywał manewr cofania, słyszał, jak obrotowa podłoga zazgrzytała o metalową ścianę. Czołg znowu utknął. Barnes skrzywił się i przez chwilkę zastanowił. Czyżby opuściło ich szczęście? Czy zostaną tutaj unieruchomieni? Pamiętał, jak kiedyś zobaczył czołg z rozerwaną gąsienicą. Kadłub poruszał się, a gąsienica spadła z pro wadnic niczym zużyta skarpeta. Gdyby to się im teraz przytrafiło, by liby skończeni. I do tego ten wartownik, który biegł w ich stronę, żeby 223 zobaczyć, co się stało. Zaciskając zęby, zaczął powoli cofać czołg. Sły szał straszliwy zgrzyt metalowych gąsienic ocierających się z wielką siłą o kamienie i bruk. Wreszcie uwolnili się. Wyszli z opresji bez uszczerbku. Colburn pilotował go teraz bez pośpiechu. Wjechali w następną ulicę. Światła reflektorów rozjaśniały ciemności. Barnes zerknął na zegarek pożyczony od Colburna. Ten Penna zepsuł się. Była 3.30 rano. Na górze, w wieży, Kanadyjczyk położył rewolwer w zagłębienie obok zapalnika i wytarł dłonie. Rewolwer wydawał się bardziej odpo wiednią bronią na jednego wartownika. Rzuciwszy jeszcze raz okiem do tyłu, skoncentrował się na tym, co było przed nimi. Raz po raz wydawał Barnesowi rozkazy, aby utrzymać czołg na środku drogi. Umysł miał trzeźwy. Na prawo ciągnął się rząd piętrowych domków. Okna wyższej kondygnacji wypadały akurat na wysokości wieży. Na lewo wał osłaniał niewidoczny kanał. Był to stromy nasyp wysokości około dwudziestu stóp, który zasłaniał im widoczność. Przed sobą mieli ulicę, wąwóz pogrążony w cieniu. Pozornie pusty. Promienie światła omiatały wyludnioną drogę. To było niesamowite. W miarę jak czołg posuwał się naprzód, Colburn czuł coraz bardziej narastające napięcie. W ciągu najbliższych kilku minut zacznie się coś naprawdę ważnego. * Barnes doznawał podobnego uczucia, jeśli w ogóle czegokolwiek doznawał poza stale narastającym bólem, który ogarniał całe jego cia ło. To, co odczuwał w ranie na ramieniu, było nie do zniesienia. Pudeł ko w dalszym ciągu uciskało ranę. To był nieludzki ból. Niewielu lu dzi byłoby w stanie go wytrzymać, cały czas walczył z sobą. W dodatku jeszcze bolała go głowa. Odczuwał cios wartownika z Lemont. Opa lenie na zewnętrznej stronie lewej ręki piekło żywym ogniem. I to sgromne zmęczenie, które falami przechodziło przez jego wyczerpane uało. Chyba tylko ból powodował, że przezwyciężał zmęczenie. Sama ;iła woli na pewno by nie wystarczyła. Pomimo bólu i zmęczenia nie )oddawał się i kontrolował dźwignie sterownicze oraz pedały gazu sprzęgła. Przed nimi wyrosło wzgórze, prawie tak wysokie jak wał lad kanałem, potem zjazd w dół i zakręt w prawo. I kolejne wzniesiede... '24 Cołburn powiedział spokojnie: -- Teraz skręcamy w ulicę wzdłuż wału nad kanałem. Po prawej stro nie mamy szereg domków. Na razie żadnych powodów do niepokoju. Dokładnie to samo wyobrażał sobie w tej chwili Barnes. Czyżby oznaczało to, że wszystko idzie zgodnie z planem? Jechali drogą na krańcu Lemont. Miasteczko kończyło się nagle i niespodziewanie, da lej rozciągała się otwarta przestrzeń. Jacques wcześniej powiedział im, że dalej biegnie droga drugorzędna. Dlatego ją wybrali. Najtrudniej szy etap -- przejazd przez miasteczko -- mieli za sobą. To, co mogło spotkać ich teraz, nie niepokoiło zbytnio Barnesa. Wyglądało na to, że bez przeszkód dotrą do niemieckiego składu amunicji. W myślach wi dział ukształtowanie terenu, który mijali. Znał go z rekonesansu. Nagle usłyszał strzały. Jeden, potem drugi. Colburn próbował obserwować wszystkie kierunki naraz. Drogę przed nimi, drogę za nimi, rząd piętrowych domków na prawo i zarys wysokiego wału położonego nad kanałem, który teraz był lepiej wi doczny w szarości nadchodzącego poranka. Światło. Spojrzał na zega rek. Nie zobaczył go. Przypomniał sobie, że pożyczył go Barnesowi. Wspinali się na wzniesienie. Za chwilę będzie miał widok z góry na to, co znajdowało się za pagórkiem. Stale sobie powtarzał, że musi być ostrożny i zwracać baczną uwagę na mijane domki. Nie było wpraw dzie powodu, aby obawiać się niebezpieczeństwa z zaciemnionych okien. Ale nigdy nic nie wiadomo. Domy stały stanowczo za blisko ulicy, a z okien na piętrze doskonale widać było wieżyczkę, która prze suwała się dużo poniżej ich poziomu. Rewolwer trzymał w pogotowiu. Broń dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Zagrożenie pojawiło się tak nieoczekiwanie, że z ledwością złapał oddech. Któreś z okien na piętrze było otwarte, zasłonięte kotarą. Na gły strumień światła wypłynął z niego i oświetlił czołg. Colburn spo jrzał w górę i zobaczył niemieckiego żołnierza. Widział dokładnie jego duży hełm i to, że tamten patrzy w dół. Usłyszał, że Niemiec coś woła. Widział, że wraca do pokoju, a kiedy pojawił się ponownie, trzymał w ręku pistolet maszynowy. Colburn zareagował natychmiast. Podniósł rewolwer i wypalił dwukrotnie. Zobaczył, że Niemiec spada do ogro du przed domem. -- Barnes, jakiś Szwab wyjrzał z okna i rozpoznał nas. Chciał strze lać, ale ja byłem lepszy. -- Colburn też przeklinał, że łączność była jednostronna. Miał wrażenie, że przemawia do ducha. -- Jeśli mają 225 telefon, to lada moment mogą tu być. Chyba że tamten był z dziewczyną. W każdym razie miał na głowie hełm -- dodał na koniec. Barnes uśmiechnął się ponuro. Miał nadzieję, że Niemiec był z dziewczyną. Jeśli tak było naprawdę, to z pewnością dziewczyna po stara się o pomoc sąsiada, aby ciało znalazło się w pobliskim kanale. Co prawda było to mało prawdopodobne, skoro całe miasteczko zosta ło ewakuowane. W każdej chwili należało oczekiwać nadejścia nie przyjaciół. Musieli być niedaleko szczytu wzniesienia. Minęli miejsce, gdzie przechodził z Jacques'em na drugą stronę kanału po dużej barce. Czyżby coś nie grało? Usłyszał, jak Colburn nabrał powietrza w usta i zaniemówił. Nie patrzył już na domy ani na wał, patrzył przed siebie na szczyt wzniesienia. Kiedy się na nim znaleźli, w gardle mu zaschło z przerażenia. W czasie przejazdu przez Lemont jeszcze nie przeżywał takiego strachu. Ze szczytu miał rozległy widok. Za wzgórzem zobaczył rząd zapa lonych świateł zmierzających w ich kierunku. Oświetlały drogę dale ko przed sobą. Nie miał wątpliwości. To była kolumna pancerna. To były czołgi jadące tą samą drogą, którą oni jechali. Czy była to kolum na wysłana specjalnie w celu unieszkodliwienia ich? Mój Boże, pomy ślał, oszukiwałem sam siebie, wierząc, że możemy z tego wyjść cało. Jesteśmy skończeni, zupełnie skończeni. -- Barnes, na drodze przed nami jest kolumna pancerna. Jest je szcze kawałek od nas, ale zmierza w naszym kierunku. W ciągu paru minut spotkamy ją. Jadą na nas, strasznie ich dużo! Reakcja Bamesa sparaliżowała go. Poczuł, że czołg nabiera pręd kości. Gąsienice zgrzytały, kręcąc się coraz szybciej. Bert zjeżdżał ze wzniesienia. Prędkość stale wzrastała, jakby Barnes nie mógł się do czekać czołowego zderzenia z nadjeżdżającym wrogiem. Przez ułamek sekundy Colburn zastanawiał się, czy Barnes przypadkiem nie zwario wał. Kiedy dotarli do podnóża pagórka, czołg zatrzymał się. Zgasły wszystkie światła. Barnes jeszcze się nie wynurzył. Musiał uporać się z nieszczęsnym pudełkiem zawierającym detonator, które od dłuższego czasu gniotło jego ramię. Ostrożnie położył pudełko na właściwym miejscu. Pod niósł się tak, że jego głowa wystawała ponad obrzeże włazu. Niecier pliwie zawołał do Colburna: -- Jak daleko od nas są Niemcy? -- Pół mili. Nie wiem dokładnie. 226 -- A może tylko ćwierć? -- Nie, co najmniej pół mili. Barnes, zgasły nasze reflektory. -- Sam je wyłączyłem. Nie chcę ryzykować. Nie chcę, żeby nas zobaczyli, kiedy będziemy na szczycie wału. -- Na górze? Colburn z przestrachem spoglądał na wysoki wał. Czyżby Barnes stracił rozum? Czyżby zadecydował, że podejmą atak z wysokości wału, gdyby w ogóle udało im się tam dostać? Musiał nie zdawać sobie spra wy z wielkości zbliżającej się kolumny. Zawołał do niego: -- Ta kolumna liczy dwadzieścia lub trzydzieści pojazdów! -- Posłuchaj, Colburn. Nie będziemy z nimi walczyć. Spróbujemy się im wymknąć. Kiedy wracałem z Jacques'em przez kanał, przeszli śmy po olbrzymiej płaskodennej barce. Zajmowała prawie całą szero kość kanału. Zawrócimy do tej bocznej uliczki. Potem to już prosta droga. -- Czy czołg da radę przejechać? -- Nie będę wiedział, dopóki nie spróbujemy. To nasza jedyna szan sa. Zaczyna świtać. Jeśli nie zrobimy tego teraz, potem będzie za późno. Kiedy wjedziemy na wał, twoim zadaniem będzie naprowadzić mnie dokładnie na sam środek barki. Będę hamował, ale nie mogę zacząć, dopóki nie zjedziemy z wału. Będziesz musiał cholernie szybko reago wać. Kapujesz? -- Dobrze, jeśli wszystko będzie w porządku, zawołam ,,okay", jeśli nie, to krzyknę ,,stać". Boczna droga, która odbiegała od prawej strony, była na tyle sze roka, że Barnes dość szybko w nią skręcił. Zatrzymał się na chwilę, zacisnął palce. Rozważał argumenty przeciwko powodzeniu tego przed sięwzięcia. Pomyślał, że w oczach Colburna był to manewr szaleńca. Tam, w wieży, wiara w powodzenie była ostatnią rzeczą, jaka mogła przyjść Kanadyjczykowi do głowy. Pewnie chciałby w tym momencie patrzeć w obie strony naraz: w górę, na wzniesienie, zza którego lada chwila mogła pojawić się uzbrojona kolumna pancerna, i przed siebie na stromo wznoszący się nasyp. Tak stromy, że przypominał górę. Gąsienice z trudnością pokonywały takie nachylenie stoku. Colburn czuł, że przechył w tył wciska go w obrzeże włazu. Barnes piął się w górę z zadziwiającą szybkością. A jeśli barka nie znajdzie się na ocze kiwanym miejscu i nie będą mieli po czym przejechać? A jeśli kolum na pojawi się na wzniesieniu, zanim oni dotrą do połowy wału? 227 Z ponurym wyrazem twarzy przypomniał sobie, co powiedział do Barnesa, zanim wyruszyli. Czy nie za bardzo zdali się na przypadek? Nie wierzę, żeby i tym razem nam się udało, powiedział do siebie Colburn. * Barnes podjął decyzję, a kiedy już raz to zrobił, nie zadawał sobie pytania, jakie są szanse powodzenia. Jego umysł wypełniony fizycz nym bólem koncentrował się teraz tylko na jednej rzeczy: doprowa dzić Berta na szczyt wału. Położenie czołgu na razie sprzyjało stabil nemu utrzymaniu się pudełka z detonatorem. Jeszcze nic im nie zagra żało. Nie był pewien, czy wszystko dotrwa nienaruszone do końca tej ryzykownej operacji. Czołg podskoczył. Przód zapadł się gwałtownie. Silnik zaryczał. Barnes próbował poderwać pojazd ku górze. Bardzo łatwo wybuchające detonatory, jak mówił Colburn. Niemcy używają trotylu. Lewa gąsienica zapadła się w jakimś zagłębieniu. Od wstrząsu pudełko z detonatorem znów zsunęło się na dół i uwierało go w ramię. Zaklął z bólu i zesztywniał, obiecywał sobie, że jak tylko dotrą na dru gą stronę kanału, natychmiast pozbędzie się tego pieprzonego pudeł ka. Wiedział, że zbliża się już do szczytu nasypu. Przyspieszył na tyle, na ile było to możliwe. Colburn stał wyprostowany w wieży, utrzymywał równowagę je dynie dzięki temu, że kurczowo trzymał się obiema rękami brzegu włazu. Barki jeszcze nie widział. Czuł, jak Barnes przyspiesza, i wiedział, że zaraz dotrą na szczyt. Niecierpliwie wychylił się do przo du. Był już na górze. -- W porządku, Barnes, okay! Okay! Zobaczył barkę. Zmierzali wprost na jej środek. Czołg zatrzymał się. Na przodzie gąsienice obracały się powoli w powietrzu, w końcu apadły na ziemię, dojechały do brzegu, wysunęły się parę cali nad wodę i dotknęły krawędzi płaskiego pokładu barki. Barka zachwiała się pod olbrzymim ciężarem. Bert wjechał na nią, a kiedy znalazł się w połowie, ;ilnik zamilkł. Colburn zaniemówił. Byli uwięzieni w pułapce, na bar ie, widoczni od strony drogi. Kiedy kolumna pojawi się na szczycie vzgorza, z pewnością ich dostrzeże. Słyszał, że Barnes próbuje uru:homić silnik, ale bez rezultatu. Instynktownie spojrzał na szczyt vzgorza. Świateł jeszcze nie było widać, ale w każdej chwili mogły ię pojawić. Czoło kolumny było bardzo blisko. Wyobrażał sobie całą cenę wyraźnie i dokładnie. Pojawi się pierwszy ciężki czołg, ostro 128 odcinająca się sylwetka na tle wstającego dnia. Zobaczy ich i niezwło cznie przekaże pozostałym wiadomość. Cała kolumna zjedzie w dół, strzelając do nich gradem pocisków... Zauważył, że ściska kurczowo rewolwer. Zwolnił uścisk. Jego wzrok zatrzymał się na zapalniku. Prze niósł spojrzenie na szczyt wzniesienia. Już widział światła. Jasność zbliżała się. Rosła z każdą sekundą. Barnes przez cały czas usiłował uruchomić silnik. Colburn spojrzał na drogę, którą przyjechali. Była pusta. Kto ściągnął tę kolumnę pancerną? Prawdopodobnie załoga tego motocykla z przyczepą, który minęli na placu. Nagle silnik zaczął pra cować, czołg ruszył, przejechał po barce i zjechał na drugi brzeg. Za padał się w jakieś zagłębienie. Zatrzymał się i Barnes wyłączył motor. Wyskoczył z czołgu i zamknął właz kierowcy. -- Już myślałem, że utkniemy na dobre tam, na górze -- zauwa żył, zwracając się do Colburna. -- Nie widać jeszcze kolumny? To dobrze. Colburn, zejdź na dół! Zrób coś z tym cholernym pudełkiem z detonatorem! Ciągle spada! Spojrzał na zegarek. Była 3.40 rano. Dwadzieścia minut do godzi ny zero. * Nabrzeże kanału było ubite i twarde, bez ukrytych pułapek, które mogłyby przeszkadzać w jeździe. Ale kawałek dalej były podmokłe tereny. Czołg zmierzał do celu. Barnes spoglądał przez szczelinę. Wy regulował odpowiednio swój fotel. Podążali tą samą trasą, którą już znał z rozpoznania. Najbliższe dwadzieścia minut zadecyduje o wszys tkim. O tym, czy 14 Dywizja Pancerna przekroczy kanał i zbliży się do Dunkierki, żeby ją zaatakować. A może uda im się tak pogmatwać szyki Niemcom, że opóźnią atak lub może w ogóle nie dojdzie do skutku. Colburn odezwał się: -- Chyba widzę przejazd pod nasypem. Za łukiem leżało lotnisko zamienione teraz na obóz oczekującej na wymarsz kolumny pancernej. Z zaciśniętymi ustami Barnes wyglądał przez wizjer czołgu. Powoli rozwidniało się. W pewnym momencie spostrzegł, że mimowolnie przyspieszył. Myślał o łuku przejazdu. Czy będzie dostatecznie szeroki dla czołgu? Wtedy kiedy był tu z Jacques'em, zmierzył krokami jego szerokość, oczywiście mając na myśli Berta. Doszedł do wniosku, że powinno się udać. Muszą tędy przejechać, nie mają wyboru. Przez tę bramę zbliżali 229 się do celu od strony kanału. Była to jedyna droga. Coraz jaśniejsze światło dnia docierało nawet do kabiny kierowcy. Barnes modlił się, aby nie postawiono przy bramie wzmocnionych posterunków. Co praw da Niemcy nie spodziewali się ich od tej strony, ale... Barnes zastana wiał się, co w tej chwili czuje Colburn, czy zdaje sobie sprawę z tego, że mogą to być ostatnie minuty jego życia. * W wieży Colburn obserwował wschód. Niewyraźna linia horyzon tu drgała w świetle wstającego słońca. Gdyby wyruszyli pół godziny później, nigdy nie udałoby się im przedostać przez miasteczko, a gdyby nawet, to nie zdążyliby. 14 Dywizja Pancerna o tej porze byłaby już w drodze na Dunkierkę. Czy naprawdę ich wyprawa zakończy się suk cesem? Spojrzał na zapalnik i odczuł dziwny skurcz, kiedy pomyślał, że za godzinę, a może mniej, może już nie żyć. To było dziwne uczu cie. Przeszedł go dreszcz. W powietrzu panował przejmujący chłód, nad polami unosiła się mgła. Taka sama mgła jak ta, którą widywał na polach w pobliżu Manston. Nagle zobaczył przed sobą zarys łuku prze jazdu. Wizja Manston zniknęła. Brama przejazdowa wydawała się za wąska dla czołgu. Jej ściany były tak blisko siebie, że Colburn miał wrażenie, iż może przejechać tędy co najwyżej wiejski wóz konny. Ogarnęło go poczucie zawodu. Taka cholerna, marna brama, a może im uniemożliwić wykonanie zada nia. Cholera! Cholera! Cel jest tak blisko! Po drugiej stronie. Tego wału nie mogli pokonać. Jego stoki miały większe nachylenie niż stoki wału, który pokonali poprzednio. A co z kanałem? Tu nie mogli liczyć na bar kę! Kiedy odezwał się, w jego głosie słychać było rozczarowanie: -- Barnes, ta brama jest za wąska, nie damy rady przejechać. Je stem pewien. Czołg nie zatrzymał się. Jechał, oddalał się od wału szerokim pół kolem. Barnes wyprowadził go na pozycję położoną dokładnie na yprost wjazdu. Pole za bramą pogrążone było we mgle. Mgła doskoîale ich maskowała. Colburn przestał utyskiwać, wychylił się z wieży zaczął powoli cal po calu naprowadzać Barnesa. Prawie jednocześnie »atrzył na obie strony kamiennego łuku i na przednie gąsienice. W tym niejscu droga była bardzo nierówna. Barnesowi sprawiało niemało trudlości dokładne wypełnianie instrukcji Colbuma. Już prawie wjeżdżali / bramę, kiedy Colburn krzyknął: 30 -- Stop! Byli za blisko prawej ściany. Cofnął Berta i skorygował nieznacz nie kierunek jazdy. Patrzył uważnie przez wizjer. Starał się powstrzy mać od mimowolnego spoglądania na zegarek, który pokazywał umy kające cenne minuty. Muszę się przedostać przez tę bramę. Muszę! Był już dzień. Przód kadłuba powoli wjeżdżał w bramę. Nagle rozległ się zgrzyt. Gąsienica ślizgała się po kamiennej obudowie przejazdu. Je szcze dwa lub trzy metry przy ogłuszającym zgrzycie i czołg zatrzy mał się. Barnes zahamował. To wszystko na nic. Nie pokonają tej cho lernej bramy nawet w świetle dziennym. Otworzył właz i zobaczył pro mień światła latarki Colburna skierowany na kamienną ścianę. * Zgrzytliwy odgłos tarcia metalu o kamienie przeraził Colburna. Próbował zlokalizować położenie czołgu. Wjechali na lewą ścianę. W obawie, aby nie powtórzyć poprzedniego błędu, zjechali za bardzo na lewo. Ale czy teraz możliwy był inny manewr? Oświetlił latarką drugą ścianę i przyjrzał się szczelinie między nią a kadłubem. Miała około sześciu cali szerokości, może nawet mniej. Teoretycznie mieli szansę. Ale przy słabej widoczności musieliby mieć niebywałe szczę ście, żeby się udało. Zawołał do Barnesa: -- Sześć cali to jest maksimum, jakie mamy, a może jeszcze mniej. -- Cofnę się trochę. Może mi się uda! -- Liczysz na cud? -- Czasami cuda się zdarzają, no nie? Barnes ostrożnie zaczął wycofywać czołg, manewrując sterami z tak wielką koncentracją, na jaką mógł się zdobyć. Z każdym calem słyszał odgłos metalu ocierającego się o kamienną ścianę. Te dźwięki rozdzie rały jego umysł. Serce waliło mu jak młot. Uff! Bames odetchnął, po raz drugi udało mu się wydostać. Do trzech razy sztuka! Musi się udać. Colburn wyprowadził go znów trochę do tyłu, potem przestał wyda wać instrukcje. Skorygowanie kierunku nie wymagało poleceń, wy magało wyczucia. Wszystko zależało teraz od Barnesa. Czy się uda? Czy znów wylądują na którejś ze ścian? Kanadyjczyk trzymał się obrzeża włazu. Nad sobą czuł łuk skle pienia. Latarką oświetlał prawą ścianę. Chciał się upewnić, czy Barnes 231 nie przesadził ze skrętem. W tej chwili nie dbał o drugą ścianę. Wie dział, że jeśli przesuną się obok prawej jedynie o milimetry, to wystar czy. Colbum tak bardzo skoncentrował się na obserwowaniu ściany, że niemal przypłacił to życiem. W samą porę schował się do wnętrza wie ży, inaczej uderzyłby głową o kamienny strop. Poczuł muśnięcie na czubku głowy. Czy wieża zmieści się pod sklepieniem? Wyciągnął rękę, palcami wyczuł kamienny sufit. Czołg powoli się przesuwał. Już pra wie pokonali przejazd, kiedy znów rozległ się zgrzyt metalu o kamień, mrożąc krew w żyłach. Barnes przyspieszył. Znaleźli się w świetle dnia na otwartym polu zasnutym delikatną mgłą. Barnes zatrzymał czołg, wyłączył silnik i wspiął się na wieżę. Na słuchiwał. Mgła powoli przerzedzała się. Usłyszał odgłosy jak z warsz tatu naprawczego. Usłyszał także zgrzyt gąsienic nadjeżdżającej kolum ny pancernej. Przy odrobinie szczęścia te dwa źródła hałasu mogą się na siebie nałożyć i zagłuszyć dźwięk ich czołgu. Spojrzał na zegarek. 3.38. Dwanaście minut do rozpoczęcia ataku niemieckich wojsk pancernych. -- Mgła powoli rzednie -- powiedział cicho Colburn. -- Widzę langar z amunicją. Będę obserwował go z wieży, aż się nie zbliżymy. 3 otem zejdę na dół i będę patrzył przez peryskop. -- Jeśli tego nie zrobisz, będziesz głupkiem. -- W odpowiednim czasie użyję kaemu. Broń maszynowa jest noim atutem. Mgła się podnosi bardzo szybko. Hangar jest wprost >rzed nami. Trzymaj się, Barnes! Ruszaj! -- Dziękuję ci, Colburn. Zabrzmiało to banalnie, cholernie banalnie, ale czuł, że musi teraz oś powiedzieć. Usiadł w środku i zamknął właz. * Czołg ruszył. Jechał szybko przez kłęby mgły. Zziębnięty do szpiu kości Colburn zesztywniał na myśl o tym, co ich czeka. Uważnie Doglądał na wznoszący się za hangarem nasyp. Widział dachy doîostw oświetlonych blaskiem wstającego słońca. To z tego nasypu arnes i Jacques oglądali plac, lotnisko i stojące na nim szeregi czoł3w. Główne siły wojsk pancernych pod dowództwem generała Storîa. Widział ogrodzenie z drutów kolczastych zabezpieczające dojście 3 placu. Kiedy mgła opadła, zobaczył w tyle, za hangarem, rząd ciern ych sylwetek. Serce mu zamarło. Przyjrzał się dokładniej, były to ężkie czołgi 14 Dywizji Pancernej. Teraz widział dokładnie cały plac. 32 Wydał Barnesowi namiary nowego kursu, który bezpośrednio pro wadził do wjazdu do hangaru. Zejście na dół i obserwowanie przez peryskop nie miało sensu. Został w wieży, żeby wszystko dokładnie widzieć. Przygotował pistolet maszynowy. Zbliżył się do ogrodzenia. Colburn już prawie zapomniał o grożącym im niebezpieczeństwie. Było tu wiele obiektów do obserwacji. Przy hangarze stało mnóstwo cięż kich czołgów. Widział transportery do przewożenia czołgów. Na jed nym stał czołg. Przy zepsutym czołgu zobaczył Niemców, niewielkie figurki pra cujące przy świetle lamp. Zacisnął dłonie na pistolecie maszynowym. Bert jechał spokojnie. Z pewnością musieli ich zauważyć, usłyszeć war kot nadjeżdżającej maszyny. Kiedy przyjrzał się uważnie, zauważył fioletowy płomień i rozsypujące się dookoła iskry. Używali palnika do spawania. Zrozumiał. Odgłosy towarzyszące ich pracy zagłuszyły dźwięki nadjeżdżającego czołgu. Nic nie wskazywało na to, że zostali dostrzeżeni. Zbliżali się do ogrodzenia z drutu kolczastego. Tylko przez przypadek spojrzał w prawo. Zobaczył jakiś ruch w pobliżu ogrodzenia w odległości około pięćdziesięciu jardów. W niewyraźnym świetle rozpoznał kształt przypominający lufę czoł gu, długą armatę, obracającą się, jakby w poszukiwaniu celu. Wsko czył do środka, do przedziału bojowego, zajął miejsce działonowego. Uchwycił dźwignie sterownicze do naprowadzania armaty na cel. Wy konał manewr. Zbyt szybko. Musiał cofnąć odrobinę. Nie odrywał oczu od teleskopu. Nie było nic w zasięgu pola widzenia. Musiał zdecydo wać się na strzał jako pierwszy. Trochę obniżył armatę. Pociągnął spust i czołg odskoczył pod wpływem siły odrzutu. Na Boga, środki wybu chowe! Czekał, czy czołg wybuchnie, ale nie, jechał dalej. Ponownie obrócił armatę i naprowadził ją na cel. Przez peryskop zobaczył kłęby dymu w miejscu, gdzie przedtem widział lufę. Wspiął się do wieży i rozejrzał dokoła. Czołg dotarł do ogrodzenia. Usłyszał chrobot dru tów, kiedy gąsienice przejeżdżały po nich. Spokój na placu zniknął. To, co teraz widział, było pandemonium. Colburn mechanicznie wy dawał polecenia Barnesowi, prowadząc go prosto do hangaru. Zewsząd pojawili się ludzie w mundurach. Biegli w kierunku sa mochodu pancernego. Colburn czuł niebezpieczeństwo. Uniósł pisto let. Nacisnął spust i puścił długą serię. Skosił trzech Niemców. Czwar ty, który biegł w stronę Berta, zatrzymał się nagle w pół kroku, rozło żył ręce i upadł. Colburn zmienił magazynek, wydał rozkaz zmiany 233 kierunku. Czołg podążał do przodu, tylko o kilka cali wyminął opan cerzony wóz. Jechał prosto na stanowisko karabinu maszynowego. Leżał przy nim żołnierz, który przed chwilą wybiegł z hangaru. Colburn jęk nął. Usłyszał grad pocisków odbijających się od pancerza wieży. Czołg przyspieszył, przejechał przez karabin i zmiażdżył ciało Niemca. Zmienili kierunek. Jechali teraz w stronę transportera. Colburn nie tracił z oczu stojących przy nim żołnierzy. Wymierzył do ludzi na plat formie i nacisnął spust. W odpowiedzi usłyszał krótką serię. To strze lał ostatni pozostały przy życiu Niemiec. Colburn strzelił jeszcze raz. Mierzył dokładnie. Maszynowy pistolet Niemca upadł prosto pod gą sienice czołgu. Colburn poczuł, że dostał w lewe ramię. Nie mógł nim poruszyć. Zwisało bezwładnie. Wiedział, że ma pusty magazynek. Zdu miony zobaczył żołnierza w kombinezonie bez czapki zeskakującego z platformy prosto na kadłub Berta. Odrzucił pistolet. Szybko złapał rewolwer. Postać na kadłubie uniosła coś do góry, może klucz. Col burn nie zastanawiał się, co to jest. Jednym strzałem trafił Niemca w twarz. Ujrzał, jak nieprzyjaciel spada prosto pod gąsienice. -- Już prawie jesteśmy. Trzymaj kurs -- powiedział do mikrofonu. Barnesa najbardziej martwiły czołgi. Taka sama broń, jaką oni dys ponowali. Wiedział, do czego są zdolne. Musieli dotrzeć do wrót han garu, zanim Niemcy przygotują czołgi do ostrzelania Berta. Bez działonowego na pokładzie Colburn sam nie jest w stanie załadować dwufuntowego pocisku. Nawet przy założeniu, że uda mu się w ogóle tra fić. Barnes nie miał pojęcia o tym, że spokój panujący na placu należy już do przeszłości. Koncentrował się tylko na prowadzeniu Berta. Za skoczenie. Wiedział, że już są blisko. Blisko generała Storcha. Col lum radził sobie całkiem nieźle. Słyszał, jak pociski z broni maszyno wej odbijają się od kadłuba, nie czyniąc żadnej szkody. Twarz i ręce niał spocone. Ból gdzieś zniknął. Nerwy napięte do granic. Przygotovał się na ostatni wysiłek. Gdyby teraz jakaś kula wpadła do środka, :zołg wyleciałby w powietrze, a z nim cały magazyn amunicji. 1 oni. chciał mieć absolutną pewność, że ich ofiara nie pójdzie na marne, chciał wprowadzić Berta na sam środek magazynu. Przez wizjer dotrzegł ludzi biegających bezładnie w przeciwległym końcu hangaru. !zy Colburn też ich zauważył? Tak, Colburn zobaczył ich wcześniej. Z wielkim trudem założył owy magazynek do pistoletu. Teraz stał oparty o krawędź włazu pistoletem wciśniętym pod prawą pachę, prawą dłoń trzymał na spu34 ście. Był przygotowany. Nic więcej nie mógł zrobić. Czekał. Lewa ręka zaczynała porządnie dokuczać. Odczuwał tępy ból w całym ciele. Był ogromnie spięty. Gdy Niemcy znaleźli się w polu rażenia jego pistoletu, uniósł broń i nacisnął spust. Wypuścił serię w biegnących mężczyzn. Zbili się w grupkę. Byli zbyt blisko siebie i chyba nie uzbrojeni. Tylko jeden z nich strzelał na oślep pojedynczymi strzałami, ani razu nie trafiając w czołg. Palec Colburna nacisnął spust i bezwiednie osunął się z niego. Kanadyjczyk wychylił się do przodu, potem opadł na krawędź włazu. Pistolet znalazł się między jego piersią a włazem. Colburn usiłował nie tracić świadomości. Barnes dotarł do wjazdu do hangaru. Wyhamował prawą gąsienicę i zawrócił czołg na lewej. Przejechał do przodu jeszcze kilka jardów, wreszcie zatrzymał się. Byli we wnętrzu hangaru. Colburn ledwie zdawał sobie sprawę z tego, że już są na miejscu. Podniósł głowę i rozejrzał się dokoła. Zobaczył magazyn pełen amunicji. Wielkie stosy drewnianych skrzyń zawierały pociski różnego kalibru. Nagle jego oczy instynktownie skierowały się na przeciwległy ko niec hangaru, jakby stamtąd spodziewał się niebezpieczeństwa. Zza rogu wybiegła grupa żołnierzy w hełmach. Chwiejnym ruchem wyce lował pistolet w ich kierunku i posłał serię. To była masakra. Ci, którzy biegli na przodzie, upadli natychmiast. Ci z tyłu deptali po ciałach i padali skoszeni następną serią. Magazynek Colburna był pusty. Wie dział, że już nie da rady go wymienić. Za stosem ciał zobaczył wynu rzający się ciemny ciężki kształt i zmierzający w ich kierunku. Wy szeptał do mikrofonu: -- Zbliża się czołg... nie zapomnij... zamknij właz... Rozejrzał się dokoła, skierował mętny wzrok na otwarte drzwi han garu. Ostatni raz spojrzał na stosy amunicji. Żołnierz ukryty za skrzy niami trafił go jednym strzałem, zabijając na miejscu. Pistolet maszy nowy wysunął mu się z ręki i upadł blisko Barnesa. Sierżant właśnie wychodził przez właz. W ręku miał rewolwer. Zerknął szybko na plac, na zabitych Niemców. Potem skierował wzrok na wnętrze hangaru. Dwukrotnie wypalił z rewolweru. Ukryty za skrzyniami Niemiec zgiął się wpół, nie zdążył już wystrzelić. Barnes zeskoczył na ziemię, obiegł czołg i znalazł się z tyłu Berta. Wspiął się na kadłub, spojrzał na Col burna. Wszedł do wnętrza wieży. Kanadyjczyk, który miał im towa rzyszyć tylko przez jedno popołudnie, zginął. 235 Sierżant usiadł na miejscu działonowego. Zauważył, że armata nie była załadowana. Zaklął pod nosem. Wstał, załadował, nakierował wieżę. Za pomocą uchwytu mechanizmu podnoszenia i opuszczania armaty naprowadził ją na cel. Niemiecki czołg zbliżył się do hangaru. Jechał niczym wielki, bojowy chrząszcz. Była to sylwetka, którą wi dział wiele razy w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Nacisnął spust, Bert zadrżał od siły odrzutu. Strzał był celny. Nie miecki czołg zatrzymał się, ogarnęły go płomienie. Po raz pierwszy Bert unicestwił wroga. Niemiecki czołg. Barnes ponownie wspiął się do wieży, obejrzał zapalnik. Nagle zrobiło się bardzo cicho. Bez na mysłu chwycił za uchwyt i nacisnął z całej siły. Nic się nie stało. Zapomniał nacisnąć przełącznik. Podniósł głowę, wychylił ją poza właz. Rozejrzał się dookoła. Trafiony czołg płonął. Nigdzie nie było widać śladu Niemców. Nie myśląc o tym, co robi, chwycił zapalnik i zwój drutu, zszedł z kadłuba na ziemię. Rozwijając przewód, oddalał się od czołgu. Rozglądał się dookoła, nie widział żadnych oznak niebezpieczeństwa. Biegnąc wzdłuż ściany hangaru, minął zabitych Niemców, transporter, na którym nadal leżał palnik, z którego wydobywał się jasnoniebieski płomień. Ciągle rozwijając przewód, oddalał się coraz bardziej od Berta. Działał machinalnie ni czym automat. Zastanawiał się, czy przewód miał jakiś koniec. Do jego umysłu docierało powoli to, że zapomniał nacisnąć prze łącznik. To uratowało mu życie. Włączając przełącznik, zginąłby ra zem z Bertem. Tylko przypadek sprawił, że skorzystał z szansy, jaką dał drut i zapalnik. W końcu dotarł na tył hangaru, zobaczył, że teren między tylną ścianą budynku a pochyłością nasypu był zupełnie pusty. Ciągle rozwijając przewód, przeszedł betonowy pas, zaczął wspinać się na stok nasypu. Było to właśnie to wzniesienie, z którego razem z Jacques'em obserwował lotnisko i hangar. Kiedy znalazł się na szczy cie wzniesienia, usłyszał nadjeżdżające betonową drogą ciężarówki. Położył się na wierzchołku z zapalnikiem w ręku. Leżał nieruchomo. Odwrócił tylko głowę. Z ciężarówek wyskoczyli żołnierze i uformowali się w dwie tyraliery. Jedna ruszyła w kierunku hangaru, druga z oficerem pobiegła w przeciwną stronę. Barnes zsunął się w dół do rowu, ukrył się w leju po bombie w pobliżu zabudowań. Spojrzał na zegarek, zega rek Colburna. Popatrzył na blade niebo, którego może już nigdy wię cej nie zobaczy. Nacisnął zapalnik. O 3.58 cały świat wyleciał w powietrze. 236 * Wybuch rozłożył się na dwie fale, które rozeszły się daleko od Lemont. Eksplozja czołgu-bomby wywołała szereg mniejszych i więk szych wybuchów amunicji zgromadzonej w hangarze. Cały budynek opanował ogień, który powodował coraz to nowe wybuchy. Pierwsze dwie fale uderzeniowe, które przeszły przez bazę wypa dową wojsk niemieckich, niszczyły wszystko, co napotkały na swej drodze. Ściany budynków przewracały się niczym domki z kart. W promieniu kilkuset metrów eksplozja zburzyła wszystkie zabudo wania, nawet te, w których miał swoją kwaterę generał Storch. Za krwawiony Meyer wbiegł do gabinetu swego przełożonego. Zobaczył generała Storcha ze zgruchotaną czaszką leżącego na posadzce. Obok generała leżał telefon. Meyer przyklęknął, sięgnął po telefon, podniósł słuchawkę. Telefon polowy działał. Poprosił o połączenie z Kellerem. Wiedział dokładnie, co ma zrobić. Musi opanować sytuację po tej ka tastrofie. Przewidywał ją od samego początku, od momentu, kiedy prze prawili się przez Sedan. Z kwatery głównej otrzymał wiadomość, że brytyjskie czołgi zbliżają się do Lemont. Mają zaatakować ich tyły. Zdążył już wysłać kolumnę przeciwko nim, ale nie odniósł sukcesu. To, czego Meyer zawsze się obawiał, stało się rzeczywistością. Nie przyjaciel kontratakował. Ta olbrzymia eksplozja, która zabiła Stor cha, była wspaniałym wyczynem Brytyjczyków. Od dawna nie meldo wano o samolotach brytyjskich, a to znaczyło, że Brytyjczycy użyli ciężkiej artylerii do wysadzenia magazynu amunicji. Po dłuższej chwili usłyszał wreszcie głos w słuchawce. Powiedział: -- Keller! Tu Meyer. Generał Storch nie żyje. Brytyjczycy atakują od południa. Tak, od południa. Odwołajcie rozkaz ataku na Dunkierkę, natychmiast. Rozumiesz? Macie za sobą linię wodną, musicie... W połowie rozmowy połączenie zostało przerwane, ale Meyer i tak był zadowolony, że Keller usłyszał nowe rozkazy. Od strony placu, na którym stały czołgi, dochodziły odgłosy kolejnych wybuchów. Meyer miał dziwne przeczucie. Może mylnie oceniłem sytuację? -- pomy ślał. Usłyszał nadlatujące samoloty brytyjskie. Właśnie otworzyły ogień. Klnąc, wybiegł do ogrodu. Gwizd spadającej bomby zmusił go do szu kania schronienia. Na jego głowę posypały się odłamki zbombar owanego domu. Bomba trafiła w sam środek budynku. 237 * Dokładnie o 3.55 dowódca dywizjonu zbliżał się do wybrzeży Fran cji. Paddy Browne prowadził swe blenheimy na ranny nalot. Wydał -ozkazy zejścia na niższy pułap, co było dość niecodzienne, ale i sytuacja była niecodzienna. Siły BEF ewakuowały się. Niemieckie wojska pan cerne zdobywały pole walki. Pozycje zmieniały się z minuty na minutę. Były ,,płynne", jak mówiły komunikaty wojenne. Głównym celem nalotu był ważny węzeł kolejowy w pobliżu Arras. Ale gdyby napokały inny cel, na przykład zgrupowanie sił nieprzyjaciela, wtedy wybór celu należał do niego. Tylko, do jasnej cholery, nie rzucaj bomb na naszych, przestrzegał przed odlotem jego dowódca. Browne właściwie nie interesował się obszarem Lemont -- Gravelines, ale kiedy prowadził swój dywizjon wzdłuż brzegu, jego uwagę przykuł olbrzymi grzyb dymu unoszący się na jasnym porannym niebie. Chmura dymu wzbijała się coraz wyżej, wyglądało to tak, jakby cały ten kawałek Francji został wysadzony w powietrze. Lepiej rzućmy na to okiem, pomyślał Browne. Dał sygnał pozostałym. Zniżył lot swojego blenheima. Dwie rzeczy przekonały go o tym, że za tym dymem kryło się coś więcej. Zauważył stanowiska niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, a jego bystre oczy wypatrzyły maleńkie figurki biegające w popłochu. Nie wierzył własnym oczom. Miał pod sobą duże zgrupowanie niemieckich czołgów. Browne wydał rozkaz otwarcia komór bombowych. Samoloty opróżniły ładownie. Kiedy dywizjon zawracał, załogi srebrzystych ptaków nie widziały ziemi, wszystko zasnuła zasłona dymu. Browne powiedział wesoło: -- Dzięki Bogu, że dali nam sygnał dymny. Porucznik Jean Durand z francuskiej 14 Dywizji Piechoty nie mógł uwierzyć własnym oczom, kiedy skierował lornetkę na zalane wodą pola. Jego jednostka miała rozkaz obrony tej części Dunkierki. Do tej porry nic się nie działo. Kolumna pancerna nie mogła przyjechać zalaną drogą. Jak ten idiota zdołał tu dotrzeć, zastanawiał się Durand. Przez telefon wezwał do siebie brytyjskiego oficera. To był fascynujący widok. Samotna postać na rowerze była mocno pochylona do przodu, z trudnością utrzymywała równowagę. Rowerzysta jechał drogą zala[ną wodą, nie odrywając oczu od jej powierzchni. 58 Barnes musiał jechać w takiej pozycji, jedynie w ten sposób mógł dostrzec drogę. Pedałował, nie myśląc o tym, co robi. Po prostu chciał dotrzeć do swoich. Jechał tak od dawna. Nie miał pojęcia, jak daleko jeszcze do sił sprzymierzonych. Brytyjski oficer, porucznik Miller, dołączył do kolegi. Przez lor netkę obserwował jadącą postać. Po mundurze rozpoznał, że to Bry tyjczyk. Dziwiło go tylko, że rowerzysta jedzie po wodzie. Niespo dziewane pojawienie się żołnierza brytyjskiego nie było dla niego wiel kim zaskoczeniem. W tym rejonie ludzie byli przerzucani z miejsca na miejsce. Pieskie życie, ot co. Rowerzysta był już o jakieś sto jardów od nich, kiedy wydarzyła się katastrofa. Ani Miller, ani Durand nie wiedzieli o tym, że droga w tym miejscu gwałtownie się obniża. W ogóle nie wiedzieli o jej ist nieniu. Nie wiedział o tym Barnes, pierwszy raz jechał tą drogą. Za nim się zorientował, znalazł się w wodzie po pachy. Po chwili zniknął zupełnie. Wyciągnęli go i położyli na suchej ziemi. Kaszlał i spluwał wodą. Próbował im coś przekazać. W końcu wydusił: -- Droga wiedzie... aż do Lemont... Niemieckie wojska pancerne... -- Rozumiem -- powiedział Miller. -- Nie martw się, odeślemy cię do szpitala, chłopcze. Barnes spędził dwa dni w szpitalu polowym w Dunkierce, na od dziale dla ciężko rannych. Cały czas próbował wytłumaczyć lekarzom, że nie jest ranny, jest tylko strasznie wyczerpany. Nikt nie chciał go słuchać ani wypuścić ze szpitala. Czekał na okazję. Kiedy nikt ich nie pilnował, uciekł ze szpitala w piżamie. Zwinięty mundur trzymał pod pachą. Sporo czasu zajęło mu przebranie się pod ścianą zrujnowanego domu. Z trudem dotarł do plaży. Jeszcze w pełni nie odzyskał sił. Musiał włożyć dużo wysiłku, by trzymać się prosto. Nie docierało do niego, że trwa wielka ewakuacja. Bał się, że zabiorą go na pokład. Zabierali wszystkich. * Nie mógł sobie przypomnieć szczegółów przeprawy przez kanał La Manche. Widział ją jak przez mgłę. Jakby oglądał film zbyt szybko przesuwający się przed oczami. Nie kończące się oczekiwanie na pla ży, piasek wzbijający się od wybuchów bomb, łódź przepełniona prze rażonymi ludźmi w każdej chwili grożąca zatonięciem. Pamiętał nie239 samowity spokój wód kanału podczas przeprawy do Anglii. Bombar dowanie. Blask jasnego słońca. I Dover. Dover, takie samo jak zawsze. Okropny tłok. Mnóstwo ludzi wsiadających do różnych pociągów. Czekał na dworcu. Czekał bardzo długo. Godzinami przyglądał się twarzom przybywających. Szukał tej jednej. Wypatrywał jej upar cie. Już prawie tracił nadzieję, kiedy nagle serce zabiło mu mocniej. Trzej żołnierze pomagali czwartemu wejść do pociągu. Rozpoznał syl wetkę kulejącego mężczyzny, szerokie, mocne ramiona. Reynolds! Nie! Czy to naprawdę on? Pobiegł w ich kierunku. Trzej mężczyźni, zoba czywszy ich radosne przywitanie, zostawili Reynoldsa pod jego opie ką. Z trudem udało im się wsiąść do pociągu. Reynolds uśmiechnął się z wysiłkiem. -- Ci trzej Francuzi znaleźli mnie nieprzytomnego pod Lemont. Piętnastotonową ciężarówką dojechaliśmy do miasteczka, dopiero tam się ocknąłem. Jechali przepełnionym pociągiem. Żołnierz z naszywkami MP po raz trzeci zapytał ich o miejsce przeznaczenia. -- Colchester-- odpowiedział Barnes. Colchester było ich bazą. Barnes myślał tylko o jednym. Musi do stać nowy czołg.