15321
Szczegóły |
Tytuł |
15321 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15321 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15321 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15321 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Konrad Fiałkowski
WSPANIAŁE PIWO NA WIGILIJNY WIECZÓR
Kiedy wyszedł z cienia drzew na słońce, zobaczył swój dom. Poprzez koszulę czuł lekki wiatr,
który wiał ze wzgórz o tej innej zieleni aż tu, gdzie z czerwonej gleby wyrastały drzewa o
fioletowych kwiatach zamiast liści. Tutaj była pełnia lata, jak zawsze w grudniu. W czerwonej
glinie podjazdu prowadzącego pod dom zauważył ślady opon, więc domyślił się, że przyjechał
Greg. Od drzwi poczuł już zapach jego cygara. Greg siedział przy stole nad kuflem piwa, obok
stała skrzynka butelek.
— Przywiozłem ci Tuskera — powiedział — najlepsze piwo na Wigilię. Jeszcze je robią tam,
pod równikiem. Zagrzało się w drodze, ale włożyłem już do lodówki tyle, ile się zmieściło.
— Dobrze, że przyjechałeś. To naprawdę dobry pomysł — patrzył na rzadkie włosy i spocone
czoło Grega z pierwszymi brunatnymi plamami wieku.
Greg nalał do jego szklanki piwa. Było ciepłe i smakowało Europą.
— Cholernie daleko do ciebie z tej mojej pustyni — powiedział Greg — dziewczyn też jakoś
nie widzę…
— Jestem sam, wiesz…
— Nic się jakoś u ciebie nie zmienia, Stef, tak jakby dla ciebie czas się zatrzymał — Greg bawił
się cygarem. — Co teraz robisz?
— Jak zwykle, mierzę opady. Wieczorem chodzę do klubu.
— A potem…?
— Nic.
— I dlatego w wigilijny wieczór siedzisz sam, chyba że przyjedzie do ciebie stary przyjaciel?
Stef patrzył w swój kufel.
— Przed następną butelką chcę ci jeszcze pokazać, co przywiozłem — Greg podniósł się. —
Nie, nie dla ciebie, dla tych z muzeum.
— Wykopałeś?
— Tak.
Wyszli przed dom i zbliżyli się do landrovera. Greg otworzył drzwi i wszedł do środka.
Wysunął skrzynkę i wtedy Stef zobaczył kości oraz fragmenty czaszki z resztkami zębów, owinięte
w cienką plastikową siatkę.
— To był mężczyzna — powiedział Greg. — Zginął ponad półtora miliona lat temu. Może
zdążył wcześniej przekazać swe geny i jest twoim lub moim przodkiem… Tu, właśnie tu wszystko
się zaczęło. Oni opuścili las dla sawanny i potem zostali ludźmi.
— Ty szukasz początku, ja mierzę radioaktywność opadu, a w środku te półtora miliona lat.
— Długo…
Wzruszył ramionami i nie patrzył już na kości, tylko w dół ponad krzakami ogrodu, na pola
golfowe rozciągnięte łąką w dolinie aż do czerwonych dachów miasta pokrytych tarczami anten
satelitarnych mierzących w niebo.
— Masz coś do jedzenia? — zapytał Greg.
— Otworzę puszkę. Miałbym coś więcej i kupiłbym ci jakiś prezent, ale nie wiedziałem, że
przyjedziesz.
— Ode mnie dostaniesz fragment kości przodka — Greg trzymał w ręku szary okruch —
będziesz pamiętał, że wróciłeś tam, skąd wyszliśmy, i że na północy byliśmy tylko gośćmi.
Stef wsunął okruch do kieszeni koszuli.
— Prezenty rozdane. Czas na Wigilię — powiedział.
— Zamiast choinki weźmiemy jakąś kwitnącą gałąź.
— Zostaw. To nie to samo. Nie lubię protez.
— Naprawdę?
— …w każdym razie nie protez choinki.
— Jestem głodny — powiedział Greg.
— …a tam dwanaście dań czeka. Wiesz, jak byłem chłopcem, na stół kładło się u nas siano, a na
nim obrus. Pamiętam śnieg i mróz. Kiedy nie było chmur, dzieci wychodziły przed dom i patrzyły
w niebo szukając pierwszej gwiazdy. Gdy zapłonęła, zaczynano wieczerzę.
— A potem nasza cywilizacja na bestii z numerem rejestracyjnym 666 wdepnęła w to wszystko
i nie mamy już takich problemów.
— Myślę, że wołowina z tutejszym kurzym grochem będzie ci smakowała.
— Z piwem nie będzie zła — powiedział Greg i ruszył ku domowi.
Kiedy Stef grzał wołowinę, Greg wypił jeszcze dwa kufle piwa. Puste butelki stawiał rzędem na
stole, zwrócone etykietami ze słoniem w tę samą stronę.
— Wesołych Świąt — powiedział, gdy Stef postawił talerze. Chciał wstać, ale nie mógł unieść
się z krzesła, więc zrezygnował.
— Wesołych Świąt — powtórzył i wyciągnął rękę z kuflem.
Stef wziął swój kufel i uderzył nim w tamten, aż piwo chlusnęło na stół.
— W ten sposób nastroju nie poprawisz — powiedział Greg.
Potem jedli wołowinę, kurzy groch i popijali piwem.
— Mogliśmy jeść pieczeń z bociana — powiedział Greg i otworzył następną butelkę.
— Z bociana?
— Tak, zamiast pieczeni z indyka. Sprzedają je u mnie na targu patroszone.
— Prawdziwe bociany?
— Dolatują aż do równika, bo na północy nie mają czego szukać. Przylatują i giną. Sezonowa
potrawa, mimo że trudno jadalna. Ludzie też do nas ściągają. Coraz ich więcej. Wracają do swej
kolebki, synowie marnotrawni…
Liczba słoni na stole po stronie Grega zwiększyła się.
— Nie pijesz — powiedział Greg. — Specjalnie dla ciebie wiozłem ten cały majdan.
— Będę dzwonił.
— Ciągle jeszcze dzwonisz?
— Tak.
— Za dużo zarabiasz przy tych swoich opadach. Za ten abonament mógłbyś mieć nie jedną, lecz
dwie dziewczyny na stałe.
— Tak jak jest, jest dobrze.
— Dziwaczejesz.
— Nie ja jeden. Teraz zadzwonię, a potem ci dorównam. Tusker to dobre piwo.
Wstał i przeszedł do swojej sypialni, gdzie oprócz łóżka był tylko stolik, na którym stał telefon.
Drzwi zamknął za sobą starannie. Potem wycisnął dwunastocyfrowy numer. Sygnał był krótki i
zaraz usłyszał jej głos:
— To ty! Miło, że dzwonisz.
— Wiedziałaś przecież, że zadzwonię…
— Tak. Postanowiłam, że świeczki na choince zapalę po twoim telefonie.
— Jest już ciemno?
— Tak, ale gwiazd nie widać…
— Wiesz, co ci chcę życzyć?
— …żebyśmy byli razem.
— Tak.
— Pewnie kiedyś przyjedziesz.
— Przyjadę.
— …znowu miałam ten telefon.
— I co? Odłożyłaś słuchawkę, jak prosiłem?
— Tak… a właściwie nie od razu. Myślałam, że to ty.
— I co mówił?
— Że mnie nie ma.
— I coś jeszcze?
— …że domu i miasta też nie ma.
— Tak cię prosiłem…
— Muszę odbierać. To możesz być ty. Wiesz, jest śnieg, dużo śniegu. Spadł rano, odgrzebują
samochody i gałęzie są jeszcze białe…
Potem był trzask i w słuchawce słyszał tylko bliską ciszę przerwanego połączenia. Poczekał na
sygnał i znowu wycisnął dwanaście cyfr. Po chwili milczenia głos automatu powiedział:
— …w tym mieście nie ma takiego numeru…
Próbował jeszcze raz. Za trzecim razem, gdy usłyszał to samo, wolno i wyraźnie zażądał
operatora.
— Nie mogę dostać połączenia — powiedział, kiedy tamten się odezwał.
— Widocznie nie ma tego numeru.
— Przecież właśnie przed chwilą rozmawiałem. To autentyczny numer.
— Jest pan pewny? Pan wie, że my nie zakładamy numerów, których nie było. To nasza zasada.
— Wiem. Ale może pan sprawdzić… — podał mu swój numer i adres domu.
— Chwileczkę — powiedział operator — sprawdzę w tych starych książkach, nie w
komputerze. To będzie pewniejsze.
Czekał i przez okno patrzył w dolinę, na którą nasuwał się cień wzgórz.
— Przepraszam — powiedział po chwili operator — ale obsługujemy tyle byłych miast, że
naprawdę trudno tu coś znaleźć. Rzeczywiście, ma pan rację. Pana numer jest niewątpliwy. Adres
też się zgadza. Widocznie awaria naszego systemu. Oczywiście odliczymy ten dzień od rachunku.
— A jutro?
— Jutro awarię usuniemy. Ma pan oczywiście próbkę głosu?
— Mam — powiedział i pomyślał o taśmie, którą dla niego nagrała wtedy, gdy wyjeżdżał.
— To świetnie. W ostateczności z tego odtworzymy. Oczywiście żadnych dodatkowych
kosztów. Na pewno będzie pan mógł zadzwonić do domu przed Nowym Rokiem. A dzisiaj:
Wesołych Świąt!
— I co? — zapytał Greg, gdy wrócił. — Rozmawiałeś?
— Tylko przez chwilę. Awaria w systemie… Ty także do niej dzwoniłeś, Greg.
— Wiesz to. — Greg wpatrywał się w słonia wśród złotych liter „Tusker”. — Ona nie chciała ze
mną rozmawiać… nawet przez chwilę. A ja chciałem jej tylko życzyć Wesołych Świąt.