15311
Szczegóły |
Tytuł |
15311 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15311 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15311 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15311 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Irwin Shaw
Chleb Na Wody Płynące
Przełożyła Teresa Lechowska
Państwowy Instytut Wydawniczy 1990
Skanował Andrzej Grzelak
Korekta Roman Walisiak
Tytuł Oryginału "bread Upon The Waters"
Okładkę i Strony Tytułowe Projektowała Maria Ihnatowicz
Copyright /C/ 1981 by Irwin Shaw
All rights reserved
/C/ Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1990
ISBN 83-06-01916-4
***
"Rzucaj chleb twój na wody płynące, bo po długim czasie znajdziesz go".
Księga Eklezjastesa 11,1
Dla Irvinga Paula Lazara
CZĘŚĆ PIERWSZA.
Rozdział 1.
Leżał w jakimś dziwnym łóżku.
Wokół niego szepty.
Wrażenie bieli.
Maszyneria.
Z oddali huk fal rozbijających się o brzeg.
A może przypływ jego krwi pulsującej na wewnętrznych ściankach.
Płynął dokądś.
Trudno mu było otworzyć oczy, powieki ma tak ciężkie.
Jakiś mężczyzna szedł w wiosennym słońcu.
Miał wrażenie, że już go kiedyś spotkał.
W końcu uświadomił sobie, że to on sam...
Allen Strand, obleczony w źle leżące ubranie, zagłębił się w wonną zieloną ciszę Central Parku, pozostawiając za sobą zgiełk Piątej Alei.
Szedł wolno, weekendowym krokiem.
W dni powszednie sadził susami, a jego wysoka, chuda postać, zwieńczona długą, wąską głową, i nos, odziedziczony po przodkach, istny bukszpryt, chwytały jakby prywatny oceaniczny wiatr.
Proste, stalowo szare włosy unosiły się i opadały niczym morze przy tych susach.
Eleonora, jego córka, spotkawszy go kiedyś przypadkiem na ulicy, powiedziała, że nie zdziwiłaby się widząc marszczące się wokół jego dziobu fale, kiedy tak żegluje poprzez nurty ruchu ulicznego.
Sprawiała mu przyjemność myśl, że tego wieczoru zobaczy Eleonorę.
Miała dobre oko i ostry język, a rzucane przez nią uwagi nie zawsze były dobrotliwe, ale idąc ścieżką lamowaną ławkami cieszył się na tę szermierkę słowną w jadalni podczas rodzinnych kolacji, które inaczej mogłyby stać się obowiązkowym cotygodniowym rytuałem.
Ranek był szary i wietrzny, pomyślał więc, że dobrze zrobi, jeśli wsiądzie po południu do autobusu i pojedzie do Muzeum Sztuki Nowoczesnej, do którego miał kartę wstępu - jedna z jego niewielu ekstrawagancji - i przed kolacją obejrzy sobie film.
Tego popołudnia wyświetlali Fort Apaczów, rozkoszną nową wersję naiwnego, heroicznego mitu amerykańskiego, antidotum na zwątpienie.
Widział go już parokrotnie, ale przywiązał się do niego jak dziecko, które się upiera, by mu co wieczór czytano do poduszki tę samą historyjkę.
Wiatr ucichł jednak koło południa, niebo się przejaśniło, wobec tego postanowił zrezygnować z filmu i wybrać się na jedną ze swych ulubionych przechadzek, kilka mil w kierunku zachodnim, ze szkoły, w której uczył, do domu.
W ten piątek było ciepło i letnio, majowy podarek, trawa przypominała wieś, a liście drzew w późnym popołudniowym słońcu wyblakłą cytrynę.
Nie spieszył się, przystanął, żeby pośmiać się z pudla dzielnie goniącego gołębia, przypatrywał się chłopcom grającym w softball, z przyjemnością obserwował przystojnego młodzieńca i jego ładną dziewczynę, uśmiechniętych marzycielsko, konspiracyjnie, o twarzach promieniejących obietnicą weekendowej zmysłowości, kiedy szli ścieżką ku niemu, w ogóle go nie zauważając.
Majowe cielesne tęsknoty, pomyślał.
Dzięki ci, Boże, za wiosnę i piątek.
Był nie praktykującym chrześcijaninem, ale to popołudnie skłaniało do wdzięczności i wiary.
Czuł się wolny jak ptak.
Poprawił teksty tygodniowego sprawdzianu, pokłosie Wojny Secesyjnej, i zostawił Appomatox* i okres Rekonstrukcji** w swoim biurku.
Przez następne dwa dni nie był odpowiedzialny za dzieci, które uczył i oceniał; w tej chwili wrzeszczą podczas rozgrywek na boiskach albo zbierają doświadczenia w dziedzinie przeżyć seksualnych na strychach czynszowych kamienic, albo palą marihuanę po korytarzach, albo napełniają strzykawki heroiną, kupowaną podobno od grubasa w baseballowej czapce, który zainstalował się na stałe na rogu ulicy w pobliżu szkoły.
Mając wolne ręce Strand schylił się i podniósł okrągły kamyk, po czym niósł go przez chwilę niczym lodowiec, z lubością dotykając jego gładkiej, niepoddajnej, wypukłej powierzchni rozgrzanej tego dnia przez słońce.
Kolacja będzie dzisiaj późno, zasiądą do niej całą rodziną, zboczył więc trochę z drogi, żeby przejść przez korty tenisowe, gdzie, jak wiedział, będzie grać jego młodsza córka, Karolina.
Zawołana z niej sportsmenka.
W jej wypadku nie ma mowy ani o marihuanie, ani o heroinie, pomyślał z zadowoleniem, wielkodusznie litując się nad mniej szczęśliwymi rodzicami.
Świąteczna pogoda sprzyjała wielkoduszności i samozadowoleniu.
Już z daleka rozpoznał Karolinę po ruchach.
Podbiegała do piłki sprężyście i zdecydowanie i niemal po chłopięcemu przeczesywała palcami swoją krótką blond czuprynę po stracie lub zdobyciu punktu.
Młody człowiek, z którym grała, wydawał się w porównaniu z nią wątły - Karolina choć szczupła, była wysoka jak na swój wiek, miała wydatny biust, szerokie ramiona, długie, zgrabne nogi, nogi wyłaniające się na widok publiczny z krótkich tenisowych szortów i wysoko oceniane, jak mógł zauważyć, przez przechodzących obok mężczyzn.
Nie ma mowy o marihuanie ani heroinie, myślał, a o sprawach łóżkowych?
Dzisiaj siedemnastolatka...
Pokręcił głową.
Co robił on sam mając siedemnaście lat, a nawet wcześniej, i ile lat miały te dziewczyny, z którymi się zadawał?
Lepiej sobie nie przypominać.
Tak czy inaczej te sprawy to domena matki Karoliny i był pewny, że ona da sobie z nimi radę, jeśli w ogóle z czymś takim można dać sobie radę.
On natomiast zrobił to, co do niego należało, jeśli chodzi o syna, i nie dostrzegł później u chłopca żadnych sygnałów gwałtownej zmiany uczuć, strachu czy też nadmiernej fascynacji tymi sprawami.
Młodzieniec po drugiej stronie kortu, choć wydawał się żylasty i niedożywiony, odbijał mocno i wymiana piłek była ostra, a gra wyrównana.
Strand poczekał do momentu, kiedy Karolina wyłapała trudny, wysoki smecz i zawołał: - Brawo!
- Odwróciła się, machnęła w jego stronę rakietą, podeszła do ogrodzenia, za którym stał, i posłała mu pocałunek.
Twarz miała zaczerwienioną, włosy mokre od potu, ale ojciec uważał, że wygląda rozkosznie, mimo że wysiłek ściągnął mięśnie jej twarzy, przez co nos, stanowiący na nieszczęście zmniejszoną kopię jego nosa, uwydatniał się bardziej, niż wtedy gdy na pucołowatym obliczu gościł spokój.
- Cześć, tatku - powiedziała.
- On mnie wykończy, ten Stevie.
Hej, Stevie, chodź tu i przywitaj się z moim ojcem.
- Nie chcę przerywać wam gry - zastrzegł się Strand.
- Będę miała szansę odetchnąć - rzuciła Karolina.
- Potrzebuję tego.
Stevie podszedł do ogrodzenia, czochrając sobie włosy z tyłu głowy.
- Miło mi pana poznać - rzekł uprzejmie.
- Karolina mówiła mi, że był pan jej pierwszym nauczycielem tenisa.
- Zaczęła mnie ogrywać mając dziewięć lat.
Teraz jestem tylko widzem - wyjaśnił Strand.
- Mnie też ogrywa - zapewnił Stevie ze smutnym uśmieszkiem.
- Tylko w te dni, kiedy jesteś na dnie depresji - oponowała Karolina.
- Wolałbym, żebyś nie opowiadała takich rzeczy, Karolino - zaprotestował kwaśno Stevie.
- Czasem trudno mi się skoncentrować i tyle.
To jeszcze nie depresja.
- Daj spokój - poprosiła Karolina opierając się po koleżeńsku o jego ramię.
- Nie sugerowałam niczego krańcowego, na przykład tego, że idziesz do domu i zapłakujesz się po przegraniu seta czy coś w tym rodzaju.
Żartowałam.
- Po prostu nie chcę, żeby odnoszono mylne wrażenie - powtórzył z uporem młodzieniec.
- Nie bądź taki wrażliwy.
Albo bądź wrażliwy w odpowiednim momencie - rzekła Karolina.
- On zazwyczaj nie bywa taki, tatku.
Nie lubi, kiedy ktoś przypatruje się jego grze.
- Rozumiem to - odezwał się dyplomatycznie Strand.
- Grałbym do teraz w tenisa, gdybym zdołał znaleźć sposób na grę w całkowitych ciemnościach.
Ale jakoś dam sobie radę.
- Bardzo się cieszę, że pana poznałem - powiedział chłopak i wrócił na drugą stronę siatki, burząc sobie włosy z tyłu głowy.
- Wybacz mu, tato - dodała Karolina - miał upiorne dzieciństwo.
- Nie wywarło ono jednak zbyt wyraźnego wpływu na jego grę - odparł Strand.
- A jaki wpływ wywarło upiorne dzieciństwo na twoją grę?
- Och, tato - Karolina pomachała mu rakietą - nie truj.
- Zobaczymy się w domu.
Nie spóźnij się za bardzo.
- Przyglądał się jeszcze grze przez dwa kolejne podania, podziwiając, jak chyżo biega ta dwójka młodych ludzi i jak ich metalowe rakiety śmigają w powietrzu.
Nawet będąc w ich wieku nie odznaczał się chyżością.
Prędki czytacz, pomyślał ruszając znów ku domowi, i powolny, rozważny biegacz.
Dobór talentów.
Ech, wszystko jedno.
Wykształcił w sobie namiastkę szybkości.
Aleksander, dozorca w ich domu, opierał się z kwaśną miną o ścianę obok szklanych drzwi wejściowych i palił cygaro.
Był to mężczyzna nieokreślonego wieku, o jasnobrązowej skórze i krótko przyciętych siwych włosach przypominających czapę, rzadko się uśmiechał.
Jeśli się wzięło pod uwagę najbliższą okolicę, nie cieszącą się dobrą reputacją, z Columbus Avenue na drugim końcu, i wycie syren policyjnych, częsty tu akompaniament, można było zrozumieć, dlaczego rzadko widywano go uśmiechniętego.
- ...bry wieczór - powiedział Strand.
- ...bry wieczór, panie Strand.
- Aleksander nie wyjął cygara z ust.
Zaliczał się do ostatnich ludzi w Nowym Jorku, którzy wciąż jeszcze nosili kurtki mundurowe z czasów drugiej wojny światowej, jakby dla niego wojna po prostu weszła tylko w kolejną fazę.
- Ładny dzień, co?
- Strand lubił dozorcę i doceniał jego wysiłek utrzymania w znośnym stanie tej starej, zbudowanej w roku 1910, kamienicy.
- Aha - odparł Aleksander niechętnie.
- Doczekaliśmy się po tej cholernej zimie.
Ale nie potrwa to długo.
Mówią, że jutro będzie deszcz.
- Optymizm, podobnie jak towarzyskość nie należały do jego mocnych stron.
- Pańska żona jest w domu - dorzucił od siebie.
- I syn.
- Miał ambicję wiedzieć, kto przyszedł i kto wyszedł z jego kamienicy.
Lubił porządek i rejestrował przychodzących i wychodzących.
To zmniejszało prawdopodobieństwo nieprzyjemnych niespodzianek.
- Dzięki - rzekł Strand.
Dał Aleksandrowi na Wielkanoc dwadzieścia pięć dolarów i butelkę burbona Wild Turkey.
Żona protestowała z powodu tej nadmiernej hojności, lecz on jej powiedział: - Należy mu się od nas.
Jest wartownikiem, który chroni nas przed chaosem.
- Aleksander krótko podziękował Strandowi, a jego stosunek nie zmienił się w sposób widoczny.
Otworzywszy drzwi wiodące do mieszkania, Strand usłyszał dwa rodzaje muzyki - fortepian w saloniku i żałośliwe, słabe brzdąkanie gitary elektrycznej.
Dolatywał też z kuchni smakowity zapach jadła.
Uśmiechnął się na myśl o kombinacji bodźców na powitanie.
Dźwięki fortepianu towarzyszyły lekcji, której udzielała jego żona, Leslie.
Chodziła do Szkoły Juilliarda zamierzając zostać pianistką koncertową, ale choć grała dobrze, to jednak nie na tyle dobrze, by nią zostać.
Teraz lekcje gry na fortepianie i kursy umuzykalniające, które prowadziła trzy razy w tygodniu w prywatnej szkole przygotowawczej niedaleko od miejsca, gdzie mieszkali, zasilały w poważny sposób ich budżet domowy, a także zapewniały bezpłatną naukę Karolinie.
Wobec nieustannie rosnących czynszów, bez pomocy z jej strony nie mogliby sobie nigdy pozwolić na to stare, nierozkładowe mieszkanie, o rozległych, staromodnych, wysokich pokojach.
Próbne takty na gitarze, wyraźnie przytłumione przez zamknięte drzwi, wychodziły spod ręki ich syna, Jimmyego, który odziedziczył po matce zdolności, choć nie jej gust, jeśli chodzi o dobór kompozytorów.
Strand nie przeszkodził żadnemu z nich w działalności artystycznej i udał się do stołowego, gdzie nie mógł słyszeć dźwięków gitary, za to słyszał najpierw ucznia, potem Leslie, łatwych do odróżnienia, przegrywających pasaż, który, jak rozpoznał, pochodził z etiudy Szopena.
Dlatego wiedział, kto był tym uczniem - scenarzysta z telewizji zbzikowany na punkcie Szopena.
Psychoanalityk powiedział mu, że gra na fortepianie pomoże zmniejszyć napięcie.
Napięcie może uległo zmniejszeniu, myślał Strand słuchając, ale Szopen nie czułby się zadowolony.
Leslie miała wielce mieszane grono uczniów - był wśród nich policjant o dobrym słuchu i "drewnianych" palcach, który cały wolny czas poświęcał na ćwiczenia; trzynastolatka, którą rodzice uważali za geniusza, choć Leslie nie podzielała ich przekonania; prawnik, który oświadczył, że woli grać na pianinie w burdelu niż pojawiać się w sądzie; oraz kilkoro nauczycieli muzyki, którzy potrzebowali pomocy, by przygotować się do prowadzenia lekcji.
Wszyscy razem zapewniali Leslie żywą i ciekawą pracę w domu.
Strand uwielbiał muzykę i kiedy mógł sobie na to pozwolić, zabierał Leslie do opery, a choć od czasu do czasu krzywił się z powodu pewnych dźwięków dobiegających z saloniku lub pokoju syna, podobało mu się, że mieszkanie niemal stale przepełniają tony muzyki.
Jeśli pracował w domu, miał do dyspozycji biurko w dużym pokoju, gdzie mógł w ciszy czytać i pisać.
Pomrukiwał cicho, wtórując pasażowi granemu przez żonę na użytek zneurotyzowanego scenarzysty telewizyjnego.
Usiadłszy przy okrągłym, dębowym stole w jadalni, której ściany zdobiły pejzaże malowane przez Leslie w wolnych chwilach, dostrzegł na stole "New York Timesa".
Zguba, pomyślał, sięgając po jabłko do miski z owocami na środku stołu.
Jedząc przeglądał nagłówki w gazecie, którą Leslie zawsze mu zostawiała, bo nigdy nie miał czasu przeczytać jej do końca rano.
Skonsumował już połowę jabłka, kiedy umilkł fortepian i rozsunęły się drzwi między pokojem stołowym a salonikiem.
Podniósł się na widok wchodzącej żony i podążającego za nią scenarzysty.
- Och, jesteś w domu - powiedziała Leslie, całując go w policzek.
- Nie słyszałam, kiedy przyszedłeś.
- Delektowałem się koncertem - odparł.
Żona pachniała świeżo i zachęcająco.
Długie jasne włosy, związane teraz na czubku, miała w nieładzie, bo grając energicznie potrząsała głową.
Co to za przyjemność wrócić do domu i do takiej ładnej żony, pomyślał.
W ostatniej klasie była jego uczennicą i pierwszego dnia, widząc ją siedzącą skromnie w pierwszej ławce na lekcji, zdecydował, że to dziewczyna, z którą się ożeni.
Wtedy szkoły w Nowym Jorku były inne.
Dziewczęta nosiły sukienki i czesały włosy, i nie uważały skromnego wyglądu za dziwaczenie.
Czekał, aż Leslie skończy szkołę, zanotował sobie starannie adres, złożył wizytę i ku przerażeniu jej rodziców, których zdaniem jego decyzja nauczania w szkole publicznej była znakiem sądzonego mu niepowodzenia w życiu, ożenił się z Leslie po pierwszym roku jej studiów u Juilliarda.
Teściowie zmienili nieco swoją opinię, kiedy urodziła się Eleonora, ale nie za bardzo.
W każdym razie teraz mieszkali w Palm Springs, a on nie czytywał ich listów do córki.
- Mam nadzieję, że ten hałas panu nie przeszkadzał - zagadnął scenarzysta.
- Zupełnie nie - odparł Strand.
- Robi pan duże postępy, trzeba przyznać, panie Crowell.
- Musiał pan słuchać, kiedy grała pańska żona - zauważył ponuro Crowell.
Napięcie, w którym żył, nie zmniejszyło się chyba specjalnie od zeszłego piątku.
Strand się roześmiał.
- Potrafię poznać różnicę, panie Crowell.
- Pewno, że pan potrafi - zgodził się Crowell.
- Pan Crowell i ja mamy zamiar napić się herbaty, Allen - wtrąciła Leslie.
- Dołączysz do nas?
- Z ochotą.
- To kwestia chwilki - zapewniała - postawiłam wodę.
- Kiedy szła do kuchni, Strand podziwiał jej szczupłą sylwetkę, wygięcie szyi, niebieską spódniczkę i białą, jakby szkolną bluzkę, którą miała na sobie, mocne nogi, wyraźne, choć subtelne podobieństwo do starszej córki.
- Zdumiewająca kobieta - oświadczył Crowell.
- O anielskiej cierpliwości.
- Jest pan żonaty, panie Crowell?
- Dwukrotnie - odparł ponurym głosem Crowell.
- I grozi mi trzeci ożenek.
Siedzę po uszy w alimentach.
- Miał kluchowatą, udręczoną twarz, przypominającą przywiędły kartofel bez łupiny.
Leslie powiedziała Strandowi, że pisze dowcipy do komedii sytuacyjnych.
Sądząc z twarzy Crowella musi to być zajęcie wręcz pustoszące.
Płacił dwadzieścia dolarów za półgodzinne lekcje, dwa razy w tygodniu, jego trud musiał więc być chyba dobrze wynagradzany, tym bardziej że chodził jeszcze pięć razy na tydzień do psychoanalityka.
Oto nowoczesna ekonomia amerykańska, pomyślał Strand.
Dowcipy, kanapka psychoanalityka i alimenty.
- Kiedyś musimy się razem napić - zaproponował Crowell.
- I powie mi pan, jak mężczyzna w dzisiejszych czasach może być wciąż żonaty.
- Nie mam najmniejszego pojęcia - odparł lekkim tonem Strand.
- Szczęście.
Lenistwo.
Konserwatywna niechęć do zmian.
- Tak - rzekł z powątpiewaniem Crowell, wyciągając sobie pulchne palce.
Spojrzał na gazetę rozłożoną na stole.
- Potrafi pan jeszcze zmusić się do czytania tych gazet?
- Nałóg - skonstatował Strand.
- Dostaję od nich wścieklizny.
- Proszę siadać, proszę siadać - zachęcała Leslie, wracając z kuchni i przynosząc na tacy filiżanki, dzbanek z herbatą i talerz ciasteczek.
Nalała herbatę pewną ręką, z lekkim uśmiechem właściwym pani domu, i podsunęła ciasteczka.
Crowell pokręcił ze smutkiem głową.
- Jestem na diecie - wyjaśnił.
- Cholesterol, wysokie ciśnienie.
Słowem, komplet.
Strand wziął garść ciasteczek.
Nie pił dużo i nigdy nie palił, za to uwielbiał słodycze.
Nie przybrał na wadze ani funta od chwili ukończenia dwudziestu lat.
Zauważył, że Crowell spogląda ponuro na kopczyk łakoci na jego talerzyku.
Crowell chciał dolać sobie mleka do herbaty, ale kiedy spytał, czy to mleko odciągane, dowiedział się od Leslie, że nie, wypił więc swoją herbatę bez mleka i bez cukru.
Leslie w roli pani domu zagadnęła go, czy nie chciałby na jakiś czas zrezygnować z Szopena i spróbować na zmianę Mozarta, Crowell jednak odparł, że wolałby nie, bo Mozart był cholernie pewny siebie, jak na jego gust.
- Umarł tragicznie - przypomniała mu Leslie.
- Bardzo młodo.
- Tragicznie czy nie - upierał się Crowell - ale zawsze wiedział, dokąd zmierza.
Szopen był przynajmniej melancholijny.
Leslie westchnęła.
- Jak pan sobie życzy, panie Crowell - powiedziała.
- W przyszły wtorek zabierzemy się do Walca Es-dur.
- W głowie to ja słyszę, jak to powinno wychodzić - dorzucił ze swej strony Crowell.
- Tylko że nigdy tak mi nie wychodzi.
- To kwestia praktyki - zauważyła taktownie Leslie.
Miała niski, melodyjny głos, niczym miękki minorowy akord fortepianowy.
- Wyjdzie.
- Czy pani rzeczywiście w to wierzy, pani Strand?
- spytał oskarżycielskim tonem Crowell.
Zawahała się przez moment.
- Nie - przyznała, po czym roześmiała się pogodnie.
Strand, żując ciasteczko, też się zaśmiał i na koniec dołączył do nich Crowell.
Po wyjściu Crowella Strand pomógł żonie odnieść naczynia do kuchni.
Objął ją z tyłu, kiedy zawiązywała sobie fartuch, pocałował w kark i położył jej rękę na piersi.
- Czy wiesz, co chciałbym teraz zrobić?
- spytał.
- Ciii.
Jimmy jest w domu, a on nigdy nie puka do drzwi - ostrzegła Leslie.
- Nie powiedziałem, że to zrobię.
Powiedziałem, że chciałbym to zrobić.
- Musisz mieć jakiś powód, dla którego uważasz, że powinieneś schlebiać mi dziś - rzekła z uśmiechem.
- Albo może masz za sobą nadzwyczaj przyjemne popołudnie.
- Przyjemną przechadzkę przez park.
We wszystkim krążą nowe soki.
- Puścił ją.
- Widziałem Karolinę podczas partii tenisa.
- Ach, co to za dziewczyna - westchnęła Leslie.
- Dorobi się nóg jak u ciężarowca.
- Na razie nie wygląda na to, żeby jej to groziło.
- Z kim grała?
- Leslie mieszała sos gotujący się w rondlu na kuchence.
- Z jakimś nowym chłopakiem - odparł.
- Nieźle gra.
Ale z tego, co mogę powiedzieć...
no...
trochę za fajnowy, jak na mój gust.
- Mam nadzieję, że nie zmierzyłeś go tym swoim spojrzeniem staroświeckiego ojca dziewicy.
- O czym ty mówisz?
- spytał, jakkolwiek świetnie wiedział.
Po z górą dwudziestu trzech latach małżeństwa musieli już uzgodnić normy odpowiedniego zachowania, szczególnie dotyczące młodych.
Leslie wolna była całkowicie od uprzedzeń i mawiała, czasem z rozbawieniem, czasem bez, że choć między nią a mężem jest tylko siedem lat różnicy, to dzielą ich trzy generacje.
- Wiesz, o czym mówię - odparła.
- Widziałam, co jedno twoje spojrzenie potrafiło zrobić z niektórymi biednymi chłopcami Eleonory, kiedy zaczęła mieć kawalerów.
Zamieniałeś ich w stalagmity, zanim zdołali powiedzieć "cześć".
- Powinni mi dziękować - oświadczył Strand, którego bawiła ta drobna wymiana zdań.
- Przygotowałem ich na ciężkie próby w późniejszych latach ich żywota.
Czy pamiętasz, jaka atmosfera panowała w twoim domu, kiedy się tam po raz pierwszy zjawiłem?
Zachichotała.
- Polarna - rzekła.
- Jedną z rzeczy, które podziwiałam u ciebie, było to, że zachowywałeś się, jakbyś zupełnie jej nie zauważał.
No ale byłeś dorosłym mężczyzną.
- Twój ojciec pomógł mi wydorośleć.
- No tak - przyznała.
- Nieźle się napracował.
- Dziękuję, kochanie.
- Skłonił się z ironią.
- W każdym razie, jeśli Karolina chce grać z chłopakiem, który potrafi rozegrać dobry mecz, to nie musi nas obchodzić, co on porabia poza kortem.
Myślę, że go znam.
Czy Karolina ci go przedstawiła?
- Ma na imię Stevie.
Nie uznała za stosowne podać mi jego nazwiska.
- Stevie, ach tak.
Był tu raz czy dwa po południu.
Bardzo miły chłopiec.
Westchnął.
- Gdybyś musiała użerać się ze smarkaczami, których ja widuję przez pięć dni w tygodniu, zapewne zmieniłabyś nieco swój stosunek do niewinności młodzieży.
- Musisz poprosić o przeniesienie do bardziej cywilizowanej szkoły - rzekła.
- Mówiłam ci to już tysiąc razy.
- Powiedz to panom z Ministerstwa Oświaty -odparł, biorąc następne ciasteczko.
- Ich zdaniem nie ma niecywilizowanych szkół.
Zresztą lubię trudne zadania.
Każdy potrafi uczyć historii u Świętego Pawła czy w Exeter.
- Nie był zupełnie pewien, czy to prawda, ale brzmiało to przekonująco.
- Pozwalasz się wszystkim wykorzystywać - powiedziała, mieszając energicznie sos.
Westchnął ponownie.
To jej stała piosenka.
- Założę się, że żona księcia Wellingtona też myślała, że wszyscy go wykorzystują.
Leslie się roześmiała.
- Kiedy zaczynasz obrzucać mnie postaciami historycznymi - oznajmiła - wiem, że zostałam pokonana.
Wyjdź z mojej kuchni.
Muszę się skoncentrować na kolacji.
- Boski zapach.
Co będziemy jedli?
- Cielęce eskalopki w sosie pomidorowym z korzeniami.
Piccatę alla pizzaiola.
Daj mi teraz spokój.
Muszę myśleć po włosku.
Już w drzwiach jadalni powiedział: - Moglibyśmy przynajmniej przekonać Jimmyego, żeby nie wchodził do sypialni bez pukania.
Szczególnie podczas weekendów.
- To twój syn - zauważyła.
- Sam go przekonaj, - Machnęła ręką, żeby już sobie poszedł.
Cóż, pomyślał siadając przy stole i biorąc znów gazetę do ręki, jedno jest pewne, mamy z Leslie o czym mówić.
Czytał gazetę, kiedy do jadalni wkroczył wolnym krokiem Jimmy, na bosaka, w dżinsach i bawełnianej bluzie.
Miał gęste, kędzierzawe czarne włosy - genetyczny atawizm w rodzinie blondynów - schodzące nisko i zarastające kark.
Nos jednak niewątpliwie odziedziczył po ojcu.
- Cześć, papciu - rzekł opadając na krzesło.
- Jak się z tobą obchodzą?
- Jeszcze jakoś się trzymam - odparł Strand.
Jimmy był jedynym dzieckiem, które nazywało go papciem.
Zerknął na syna.
- Czego o tobie nie mógłbym powiedzieć.
Czy patrzyłeś ostatnio do lustra?
- Jestem ponad takie drobne próżności, papciu - rzucił Jimmy beztrosko.
- Jesteś okropnie wychudzony.
Ludzie pomyślą, że cię głodzimy.
Jadłeś coś dzisiaj?
- Wstałem dopiero jakieś dwie godziny temu.
Podjem sobie w czasie maminej kolacji.
- Kiedy dzisiaj wróciłeś?
Jimmy wzruszył ramionami.
- Co za różnica?
O czwartej czy piątej.
Kto by na to zwracał uwagę.
- Czasem, Jimmy - powiedział Strand z nutą ironii w głosie - powinieneś zdradzić swemu staremu, co masz do roboty do piątej nad ranem.
- Szukam nowej tonacji, papciu - odparł Jimmy.
- Gram albo słucham muzyki.
- O ile wiem, to w Carnegie Hall przestają grać o wiele wcześniej niż o piątej rano.
Jimmy roześmiał się i podrapał pod trykotem.
- W tym roku nie odbywa się to w Carnegie Hall.
Nie słyszałeś o tym?
- Sińce pod oczami sięgają ci aż po brodę.
- Dziewczyny to uwielbiają - skonstatował Jimmy z zadowoleniem.
- Dzięki temu wyglądam jak nawiedzony geniusz, powiedziała mi jedna z nich.
Czyżbyś nie chciał, żebym wyglądał jak nawiedzony geniusz?
- Niespecjalnie.
Jimmy wyciągnął pogniecioną paczkę papierosów z kieszeni i zapalił jednego.
Strand patrzył z dezaprobatą na syna, kiedy ten zaciągnął się, po czym wypuścił dym nozdrzami.
Był jedynym palaczem w rodzinie.
- Jimmy, czy czytałeś kiedy, co naukowcy mówią o związku między paleniem a rakiem?
- spytał.
- Czy czytałeś kiedy, co naukowcy mówią o skażeniu atomowym?
Strand westchnął, po raz trzeci od momentu, kiedy wrócił tego popołudnia do domu.
- W porządku - powiedział z rezygnacją.
- Jesteś wystarczająco dorosły, żeby podejmować decyzje na własną rękę.
- Jimmy miał osiemnaście lat i zarabiał na tyle dużo pieniędzy imając się rozmaitych dorywczych prac, o których nigdy nie mówił, żeby nie musieć prosić ojca o kieszonkowe.
Ukończył szkołę średnią, nawet nie najgorzej, rok temu, i roześmiał się tylko, gdy Strand sugerował podjęcie studiów.
- Powiedz mi, Jimmy - spytał Strand - jestem ciekaw, co to za nowa tonacja, o której rozprawiasz?
- Gdybym wiedział, papciu, tobym jej nie szukał - odparł lekko Jimmy.
- A powiesz mi, kiedy ją znajdziesz?
- Powietrze zaczyna tu gęstnieć od sarkazmu - zauważył syn, ale bez urazy.
- W porządku.
Powiem ci.
Jeśli i kiedy.
Strand wstał.
- Wezmę prysznic i przebiorę się do kolacji - oznajmił.
- A ty?
- Ach, to dziś piątek - zdziwił się Jimmy, podnosząc się z krzesła.
- Dzięki za przypomnienie.
Nie martw się, papciu.
- Objął czule ojca.
- Wypucuję się.
- Pociągnął nosem.
- Widzę, że mama jest wciąż w swoim okresie włoskim.
Będę tutaj tkwił jak rzep, już choćby ze względu na jedzenie.
- Czy mógłbym ci zaproponować ogolenie się, jak już przy tym jesteśmy?
- Propozycja przyjęta do wiadomości.
- Jimmy uścisnął lekko ramię ojca.
- Mam wspaniały pomysł, może byś się wybrał któregoś wieczoru razem ze mną?
Przedstawię cię jako jednego z nowoorleańskich pionierów boogie-woogie.
Dziewczyny potracą dla ciebie głowy.
Strand parsknął śmiechem rozgrzany dotykiem ręki syna na ramieniu.
- Nigdy więcej cię nie wpuszczą.
- A teraz - ciągnął poważnym tonem Jimmy - pozwól, że zapytam ja ciebie.
Czy ty kiedy patrzysz do lustra?
- Niekiedy.
- Czy przychodziło ci czasem do głowy, że nie wyglądasz tak najlepiej?
- Twarz miał teraz poważną.
- Wyglądasz na strasznie zmęczonego, papciu.
- Czuję się dobrze - zbył go krótko Strand.
- Mam trochę zaoszczędzonych dolców - powiedział Jimmy.
- Jak się skończy rok szkolny, może by wysłać ciebie i mamę na parę tygodni gdzieś nad morze, co?
- Dzięki, Jimmy.
Zachowaj swoje pieniądze.
Będziesz ich z pewnością potrzebował, i to szybko.
A zresztą lubię to miasto w lecie.
- Dobra.
- Jimmy wzruszył ramionami.
- Niech będzie po twojemu.
Ale gdybyś zmienił zdanie...
- Nie zmienię zdania.
- Uparty z ciebie facet.
- Jimmy potrząsnął głową, zdjął rękę z ramienia ojca i zgasił papierosa.
- Niech będzie po twojemu.
A jeśli przypadkiem znajdziesz nową tonację, zgłoś się z nią.
Drzwi są zawsze otwarte dla ciebie.
- Ruszył do kuchni.
- Muszę zbadać, skąd pochodzi ta smakowita woń.
Strand wszedł do łazienki, żeby wziąć prysznic, i obejrzał się w lustrze.
Jimmy miał rację.
Wyglądał na zmęczonego.
Pod oczami miał worki, oczy i cerę jakby wyblakłe.
Opanował chęć ucięcia sobie drzemki.
Gdyby Leslie przyszła i zobaczyła go w łóżku, zmartwiłaby się i wypytywała, czy źle się czuje, bo nie miał zwyczaju kłaść się po południu.
Nie chciał, by mówiła, że jest przepracowany i że powinien wybrać się do doktora.
Stał długo pod prysznicem i na koniec puścił niemal lodowatą wodę.
Ubierając się do kolacji czuł się lepiej, mimo że w lustrze wcale lepiej nie wyglądał.
Pięćdziesiątka to nie wiek, żeby czuć się staro, nawet po tygodniu pracy, powiedział sobie.
Kiedy wrócił do jadalni, Eleonora nakrywała do stołu.
- Cześć, dziecinko - powiedział całując córkę.
- Co słychać?
- Śmigam w górę w hierarchii służbowej niczym rakieta - rzekła, układając na stole serwetki.
- Szef mówi, że według niego za dziesięć lat będę pierwszą kobietą na stanowisku wicedyrektora firmy.
Mówi też, że kiedy razem pracujemy, zapomina, że jestem ładną dziewczyną.
Co o tym myślisz?
- Myślę, że się do ciebie zaleca.
- Oczywiście - odparła z zadowoleniem.
- Ale bez powodzenia.
Jest zresztą o dobre parę lat za stary.
Pracowała jako analityk zestawów komputerowych w wielkim koncernie na Park Avenue.
Studiowała matematykę i ukończyła kursy programowania komputerowego, była szybka, pewna siebie i rzeczowa.
Pracowała zaledwie dwa lata, lecz już powierzano jej opracowywanie programów komputerowych dla najrozmaitszych przedsiębiorstw i instytucji w Nowym Jorku i poza nim.
Jej entuzjastyczny stosunek do własnej pracy przypominał pasję Leslie do muzyki.
Eleonora próbowała tłumaczyć to swemu ojcu, który obawiał się o przyszłość ludzkości w coraz bardziej skomputeryzowanym i bezosobowym świecie.
- To tak jakby dzięki maksymalnemu wysiłkowi wyobraźni i własnym talentom zaprowadzić w chaosie ład.
Idziesz, dajmy na to, do szpitala i widzisz dublowanie prac, ludzkie pomyłki, marnowanie czasu, które może kosztować życie, stawiane według najlepszych chęci, ale fałszywe diagnozy, które maszyny mogą skorygować w ciągu sekundy, doktorów grzęznących po uszy w stosach rejestrów, zamiast przynosić ulgę w cierpieniu...
prędko opracowujesz system i widzisz z satysfakcją, jak wszystko znajduje swoje miejsce, wszystko działa, a ty wiesz, że to twoja zasługa.
To samo w interesach.
W najprostszy ze sposobów uwalniasz biednych, nieszczęsnych urzędników od tysięcy godzin nudy.
Przeciwnie niż myślisz, tato, dzięki temu ludzkość staje się bardziej, a nie mniej ludzka.
Strand podziwiał jej elokwencję i zapał, ale pozostał przy swoim zdaniu, choć cieszył się z tego, że córki nie zadowala po prostu bycie ładną dziewczyną.
Poszła na studia i sama za nie płaciła, pracując podczas wakacji i udzielając korepetycji w ciągu roku akademickiego, a teraz mieszka w małym mieszkanku na Wschodniej Siedemdziesiątej którejś Ulicy.
Strandowi było przykro, kiedy oznajmiła w dniu otrzymania dyplomu, że nie chce już dłużej dzielić pokoju w rodzinnym mieszkaniu z małą siostrzyczką.
Ani Leslie, ani Strand jednak nie oponowali; jak sobie powiedzieli, Eleonora to zdolna, rozumna dziewczyna, potrafi się o siebie troszczyć, zresztą rzecz to całkiem normalna, że młodzi się uniezależniają.
A jak mówiła Eleonora: - Przecież nie wyjeżdżam do Laponii ani do Peru.
Będę mieszkać po drugiej stronie parku i kiedy znajdę się w niebezpieczeństwie, krzyknę tak głośno, że mnie usłyszycie przez staw.
- Jak dotąd nie krzyczała.
Kiedy dostała tę posadę i oznajmiła ojcu, jaką otrzymuje pensję, złożył jej gratulacje z nutą smutku, bo bezpośrednio po studiach zarabiała więcej niż on po dwudziestu siedmiu latach pracy w szkolnictwie miejskim.
- Tego lata wezmę trzytygodniowy urlop - powiedziała Eleonora, otwierając korkociągiem jedną z dwu stojących na kredensie butelek Chianti - dwa tygodnie płatnego i tydzień bezpłatnego, bo chcę się wybrać do jakiegoś nowego miejsca.
Nie masz żadnego pomysłu, tato?
- Hm.
- Strand pociągnął się w zamyśleniu za ucho.
- To zależy.
Jedziesz sama?
Korek wyskoczył z lekkim pyknięciem i Eleonora postawiła butelkę na stół.
Obróciła się, spojrzała prosto na ojca.
- Nie - odparła beznamiętnym głosem.
- Niewątpliwie z jakimś młodzieńcem.
- Niewątpliwie.
- Uśmiechnęła się.
- A co on chce robić?
- Nie jest jeszcze zdecydowany.
Bąka o wyjeździe na jakąś grecką wyspę, wylegiwaniu się na plaży i pływaniu.
- To nie brzmi tak niezachęcająco - skonstatował Strand.
- Przysięga, że na tej wyspie nie ma żadnych komputerów ani nawet maszyny do pisania.
Twierdzi, że wrócę do pracy ze świeżym zapasem entuzjazmu.
- Eleonora wzięła przyniesiony przez siebie bukiecik i wstawiła go do wazonu na środku stołu.
- On tam już był przedtem - uśmiechnęła się - z inną damą.
- Powiedział ci to?
- spytał Strand, starając się unikać nuty nagany w głosie.
- Wszystko mi mówi - zapewniła.
- Jest z takich, co to robią.
- Inne czasy - zawyrokował Strand, usiłując mówić beztrosko.
- Pod każdym względem.
W moich czasach...
- przerwał i uśmiechnął się - w moich czasach e...
nic.
Ty mówisz mu wszystko?
- Wszystko, ale selektywnie.
- Eleonora parsknęła śmiechem.
- Dlaczego nie przyprowadzisz go kiedyś do nas?
- Nie gustuje w rodzinie, jak mówi.
A zresztą nie jestem pewna co do niego.
Jeszcze nie.
Zobaczymy, czy zda trzytygodniowy egzamin.
Potem może wystawię go na działanie żywiołów.
- W każdym razie - poprosił Strand - przyślij mi pocztówkę.
Sam nie miałbym nic przeciwko greckiej wyspie.
I to nie tylko na trzy tygodnie.
Może kiedy przejdę na emeryturę...
Eleonora podeszła do ojca, zarzuciła mu ręce na szyję i popatrzyła na niego z uwagą.
Była niższa od młodszej siostry, szczuplejsza; ładny prosty nosek i ciemnoniebieskie oczy odziedziczyła po matce.
- To wydaje się okropnie niesprawiedliwe, prawda?
- powiedziała cicho.
- Ja sobie mogę wziąć trzytygodniowy urlop pracując zaledwie nieco więcej niż dwa lata, a ty...
Strand klepnął ją delikatnie po plecach.
- Nie bolejemy z tego powodu.
Wybraliśmy rodzinę.
Ty nie masz rodziny...
jeszcze...
- Chwała Bogu!
- wykrzyknęła Eleonora.
Z kuchni przyszła Leslie, zdejmując po drodze fartuch.
- Kolacja prawie gotowa - oznajmiła.
- Pani Curtis już gotowa do podawania do stołu.
- Pani Curtis, żona Aleksandra, przychodziła pomagać Leslie trzy razy w tygodniu.
- Wszyscy już są?
- Jeszcze nie ma Karoliny - powiedziała Eleonora odsuwając się od ojca.
- To dziwne - rzekła Leslie.
- Kwadrans temu zapadł już mrok.
Nie może przecież grać wciąż w tenisa.
Ponadto wie, kiedy siadamy do stołu.
- Pewno wstąpiła na wodę sodową czy coś takiego - uspokajał Strand.
- Mamy czas na drinka.
Leslie, Eleonoro?
- Podszedł do kredensu i otworzył drzwiczki szafki, w której stały dwie butelki: whisky i sherry.
- Mnie nie nalewaj, dziękuję - uprzedziła Eleonora.
Strand nigdy nie widział, żeby piła alkohol, jeśli nie liczyć paru łyków wina.
Zastanawiał się, czy zachowuje abstynencję jedząc kolację w towarzystwie tego młodzieńca, który mówi jej wszystko, czy też rezerwuje trzeźwość na użytek rodziców.
Wszystko, ale selektywnie, jak dopiero co stwierdziła.
- Ja wypiję szklaneczkę sherry - rzuciła Leslie.
Strand nalał jej sherry, a sobie szkockiej whisky z wodą.
Pojawił się Jimmy, wyszorowany pod prysznicem i czysty, pachnący mydłem.
- Cześć, Eleonoro!
Jak się ma rodzinna piękność?
- spytał.
- Zdzieram sobie ręce do kości ciężką pracą - odparła.
- Ależ jesteś dzisiaj wypucowany, aż błyszczysz.
- Na twoją cześć - zapewnił Jimmy.
- Kiedy zaszczycasz rodzinę swoją obecnością przy stole, to minimum tego, co mogę zrobić, to się ogolić.
- Wiesz, jak się nieco ogarniesz, wyglądasz nawet przystojnie - przyznała Eleonora.
- Trochę jak korsykański bandyta umyty i wystrojony na mszę.
Jimmy wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Mam swoich czcicieli.
Skromne zastępy.
- Jimmy - powiedział Strand - nalaliśmy sobie po szklaneczce, matka i ja.
Chcesz do nas dołączyć?
Jimmy potrząsnął przecząco głową.
- Muszę trenować przed olimpiadą - wyjaśnił.
- Olimpiadą?
- spytała z niedowierzaniem Eleonora.
- Jaką olimpiadą?
- W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym - wyjaśnił Jimmy, znów się uśmiechając.
- Liczę na złoty medal w konkurencji natychmiastowej gratyfikacji.
- Stawiam na ciebie, bracie - powiedziała Eleonora.
Rywalizowali ze sobą i Eleonora nie ukrywała potępienia dla jego stylu życia i doboru kolegów.
Jimmy, który wysoce cenił inteligencję siostry, ze swej strony wyrażał się wzgardliwie o marnowaniu przez nią życia, jak to określał, przez tarzanie się w tym, co nazywał bezmyślnym, skomputeryzowanym, burżuazyjnym łóżkiem wodnym*.
W okazjonalnych wybuchach Jimmyego pobrzmiewała niesprecyzowana i nie mająca konkretnego adresata lewicowość, co martwiło Stranda z jego uporządkowanymi i pragmatycznymi poglądami na społeczeństwo, w którym przyszło im żyć, lecz nie próbował podejmować dyskusji z synem.
Nieunikniona choroba młodości, powiedział sobie, kiedy Jimmy się wyrywał z czymś takim.
Wiedział, że Jimmy i Eleonora szczerze się lubią, choć czasem wymiana zdań między nimi stawała się nieprzyjemnie ostra.
Odchrząknął głośno i uniósł szklaneczkę.
- Za...
no cóż...
- zwrócił się do Eleonory - za Grecję.
Leslie wyglądała na zaskoczoną.
- Jaką Grecję?
- Powiem ci później, mamo - przyrzekła Eleonora.
- Między nami dziewczętami.
- Biedną kucharkę parającą się garami omija wszystko.
Wszystkie ploteczki - poskarżyła się Leslie, sącząc swoje sherry.
- No, jeśli Karolina nie pojawi się w ciągu najbliższych pięciu minut, będziemy musieli siadać do stołu bez niej.
Czy mówiła, że się spóźni, kiedy ją widziałeś, Allen?
- Nie.
- To była pierwsza whisky w tym tygodniu, toteż smakował trunek na języku, gdy rozległ się dzwonek do drzwi.
- Z pewnością Karolina - powiedziała Leslie.
- Chociaż ona ma klucz...
Dzwonek nie przestawał dzwonić - długo, głośno i nieustannie.
- Chryste Panie - zdenerwowała się Leslie.
- Przecież ona wie, że nie jesteśmy głusi.
Jimmy popatrzył szybko na ojca.
Strand dojrzał zaniepokojenie na twarzy syna i miał takie wrażenie, jakby odbijał się na niej wyraz jego własnego oblicza.
- Ja otworzę - rzucił Jimmy i wypadł z jadalni.
Strand postawił swoją szklaneczkę i ruszył za nim, usiłując zachowywać się obojętnie.
Jimmy otwierał drzwi, kiedy Strand dotarł do przedpokoju.
Potykając się i prawie padając Karolina przekroczyła próg.
Podtrzymywała mężczyznę, który miał głowę zwieszoną na piersi.
Oboje byli zakrwawieni.
Rozdział 2.
- Jest dokładnie w twoim wieku - usłyszał czyjś głos albo pamiętał, że usłyszał głos.
Znajomy głos...
Jimmy rzucił się do przodu i próbował objąć ramieniem siostrę i podtrzymywanego przez nią mężczyznę.
Strand przyskoczył, żeby mu pomóc.
Mężczyzna jęknął.
- Mnie nic nie jest - powiedziała dysząc Karolina.
- Trzymajcie jego.
To jego krew, nie moja.
- W wolnej ręce ściskała wciąż rakietę.
Sweter i dżinsy, które włożyła na strój tenisowy, miała zaplamione.
Strand objął rannego w pasie i podtrzymał, a wtedy Karolina go puściła.
Był to wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, z paskudnie nabrzmiałą ciętą raną biegnącą na ukos przez całą zupełnie nagą czaszkę, skroń i lewy policzek.
Skórzana kurtka, którą miał na sobie, pokiereszowana była w kilkunastu miejscach.
Usiłował unieść głowę i stanąć o własnych siłach.
- Nic mi nie jest - wymamrotał.
- Proszę się nie kłopotać.
Siądę sobie na chwilę i...
- Zwalił się znowu w ramiona Stranda.
- Co się tu dzieje?
- Strand usłyszał za sobą głos żony.
- Och, mój Boże.
- Nic poważnego, szanowna pani - wymamrotał mężczyzna, próbując się uśmiechnąć.
- Naprawdę.
- Eleonoro - zawołała Leslie - idź zadzwoń do doktora Prinza i powiedz, że musi przyjść natychmiast.
- Nie ma potrzeby, naprawdę - zapewniał mężczyzna nieco wyraźniej.
Z wysiłkiem się wyprostował.
- Mój lekarz zaraz się tym zajmie.
Nie chcę kłopotać...
- Zabierzcie go do saloniku - zarządziła energicznie Leslie - i połóżcie na kanapie.
Eleonoro, nie stój tu.
A co tobie, Karolino?
- Nie ma powodu do niepokoju, mamo - oświadczyła Karolina.
- Umazałam się tylko.
Puść mnie, Jimmy.
Nie potrzebuję sanitariuszy.
- Jej głos brzmiał ostro i gniewnie, dźwięczała w nim nowa nuta nigdy przedtem nie słyszana przez Stranda.
- Jeśli pozwoli mi pan poruszać się samemu - rzekł mężczyzna - zobaczy pan, że...
Ostrożnie, wciąż gotów złapać rannego, Strand odstąpił do tyłu.
Zauważył, że poplamił sobie rękaw marynarki krwią cieknącą nieznajomemu z rany wzdłuż knykci, a potem zawstydził się, że zwraca na coś takiego uwagę.
Ranny zrobił duży krok do przodu...
- Widzi pan?
- spytał z godnością pijaka poddającego się próbie trzeźwości zarządzonej przez policjanta.
Dotknął policzka i obejrzał ze spokojem krew na ręce.
- Niewielkie skaleczenie.
Zapewniam pana.
Wolnym krokiem ruszyli do saloniku.
Mężczyzna siadł ciężko na drewnianym krześle.
- Bardzo to uprzejmie z państwa strony, ale nie powinni państwo się tak kłopotać.
- Był w jego wieku, jak przypuszczał Strand, i niemal tego samego wzrostu.
Jeśli cierpiał, nie odbijało się to na jego pokancerowanej, bladej twarzy.
- Jimmy, idź i przynieś trochę ciepłej wody i myjkę - poleciła Leslie.
Spojrzała na zakrwawioną twarz.
Krew wciąż kapała na dywan saloniku.
- I ręcznik.
Dwa ręczniki.
W apteczce znajdziesz bandaże i plaster.
I przynieś pojemnik z lodem.
- Nie ma potrzeby zawracać sobie głowy - oponował mężczyzna.
- To niewiele więcej niż draśnięcie.
- Karolino, wyglądasz, jakbyś wracała z wojny - zwróciła się Leslie do córki.
- Jesteś pewna, że nic ci nie dolega?
Nie bądź no teraz tak głupio dzielna.
- Mówiłam ci - odparła Karolina, ale głos jej drżał.
- Nic mi nie jest.
-Wciąż dzierżyła w ręce rakietę, jakby w najbliższych sekundach miała jej potrzebować w jakiejś nowej i ważnej rozgrywce.
Strand dostrzegł krew również na stalowej ramie rakiety.
- Co się stało?
- spytał.
Stał z boku i czuł się nie najlepiej.
Nigdy w życiu nie widział tyle krwi i zbierało mu się na mdłości.
- Zrobiono na niego skok i...
- zaczęła Karolina.
Weszła Eleonora ze słowami: - Nie ma doktora Prinza.
Automatyczna sekretarka powiedziała, że doktor zadzwoni w ciągu godziny.
Leslie jęknęła.
Eleonora objęła Karolinę i zaczęła ją tulić.
- Maleńka - mówiła - wszystko już w porządku, wszystko w porządku.
Na pewno nie jesteś ranna?
Karolina nagle się rozszlochała, a ramionami jej wstrząsnął dreszcz.
- Nic mi nie jest - wykrztusiła.
- Muszę tylko umyć twarz i przebrać się, i tyle.
Och, jak się cieszę, że wszyscy są w domu.
Wrócił Jimmy z miską gorącej wody, ręcznikami, bandażami i pojemnikiem z lodem.
Kiedy Leslie zamoczyła ręcznik i zaczęła delikatnie obmywać ranę na głowie mężczyzny, ten powiedział: - To zbyt wielka uprzejmość ze strony państwa.
Przykro mi, że narobiłem takiego zamieszania i tyle kłopotu.
- Głos miał teraz zaskakująco cichy, jakby przepraszał, że zadzwonił przez pomyłkę do złych drzwi.
Mówił z akcentem właściwym ludziom wykształconym w dobrych szkołach na wschodnim wybrzeżu.
Nie poruszył się ani nie skrzywił, kiedy Leslie zmywała mu krew, a potem opatrywała otwartą ranę na ręce i gdy ręcznik przybrał ponurą barwę zardzewiałego żelaza.
Robiła to szybko, sprawnie, jakby opatrywanie pokiereszowanych nieznajomych było codziennym zajęciem u niej w domu.
- Obawiam się, że trzeba będzie założyć kilka szwów, jak przyjdzie doktor - oznajmiła rzeczowym tonem.
- Mam nadzieję, że nie sprawiam panu bólu.
- Ani trochę - zapewniał mężczyzna.
- Ufam, że mój wygląd nie budzi w pani przerażenia.
To zawsze wygląda gorzej niż jest w rzeczywistości.
- Udało mu się uśmiechnąć i uśmiech ten miał ją uspokoić.
- Karolino, jak to się stało?
- spytał Strand.
- Jeśli można - wtrącił nieznajomy - wolałbym sam to wyjaśnić.
Moja droga młoda damo - zwrócił się do Karoliny - jestem pewien, że chcesz zrzucić z siebie te krwawe szaty.
- Eleonoro - powiedziała Leslie - weź ją do łazienki i wpakuj pod ciepły prysznic.
- Wierzyła święcie w skuteczność ciepłych pryszniców we wszelkich nagłych wypadkach.
- I powiedz pani Curtis, żeby zaczekała z podaniem kolacji.
- O, Boże - odezwał się ranny.
- Zepsułem państwu kolację.
Proszę o wybaczenie.
Naprawdę mogę wstać i pójść do domu.
- Zaczął podnosić się z krzesła.
- Proszę siedzieć spokojnie - rzuciła szybko Leslie, kiedy Eleonora prowadziła Karolinę, w dalszym ciągu z rakietą w ręce, w stronę łazienki.
Zaczęła teraz owijać głowę rannego bandażem, jej ręce poruszały się sprawnie i zręcznie.
- Allen, włóż dużo kostek lodu do czystego ręcznika i zrób okład - zwróciła się do męża.
Kiedy Strand wykonywał jej polecenie, powiedziała do nieznajomego: - Spuchnie panu policzek.
Proszę przyłożyć do niego lód i dobrze przycisnąć.
W ten sposób opuchlizna sklęśnie.
Mężczyzna potulnie przyłożył do policzka lód zawinięty w ręcznik.
Strandowi wydał się nagle absurdalnie podobny do chłopczyka, który brał udział w bójce i teraz pozwalał matce łagodzić jej skutki.
Jimmy przypatrywał się z ciekawością rannemu.
- Ktoś panu dał niezły wycisk - orzekł.
- Nie po raz pierwszy - przyznał się nieznajomy.
- Mogło być gorzej.
O wiele gorzej.
Gdyby ta młoda dama nie pospieszyła mi na ratunek.
Anielica pomsty.
- Roześmiał się cicho.
- Całkowicie odwrócona sytuacja.
- Gdzie się to...?
- spytał Strand.
- W parku.
Dziś wieczorem trochę się spóźniłem.
Brzemię interesów.
Stara pułapka.
- Leslie obmyła mu już prawie całą krew.
Sprawiał teraz wrażenie opanowanego i pewnego siebie.
Miał lekko czerwoną, lecz mocną twarz o regularnych rysach, przypominającą Strandowi portrety hiszpańskich konkwistadorów.
Był pewny siebie i przyzwyczajony do wydawania rozkazów.
- Odbywałem swoją zwykłą, codzienną rundkę po parku za radą doktora, wiedzą państwo, jak lekarze suszą głowę osobom w średnim wieku prowadzącym siedzący tryb życia...
Leslie cofnęła się o krok i przypatrywała swemu dziełu.
- To maksimum tego, co da się na razie zrobić, jeśli chodzi o górne partie - skonstatowała.
- Nie wygląda to najgorzej.
Teraz ręka.
- Zaczęła owijać bandażem knykcie i dłoń od spodu, oddzierając z przejmującym dźwiękiem paski przylepca.
- Zgubiłem gdzieś kapelusz - dodał mężczyzna.
- Przypuszczam, że poprawiłby mój wygląd.
- Czym pana uderzono?
- spytał Strand.
- Może trzeba by zrobić zastrzyk przeciw tężcowi.
- To...
narzędzie wyglądało niepokalanie - odparł sucho ranny - chociaż w owym czasie nie mogłem się co do tego upewnić.
Jestem pewien, że mój doktor zrobi wszystko, co trzeba.
- Jakie narzędzie?
- dopytywał się zaciekawiony Jimmy.
- Sądząc z lektury - wyjaśnił ranny - domyślam się, że kawał ołowianej rurki.
Och, co za zaniedbanie z mojej strony, pozwolą państwo, że