15290

Szczegóły
Tytuł 15290
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15290 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15290 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15290 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BOHUMIL HRABAL Zbyt głośna samotność Tytuł oryginału: Príliš blučná samota © 1980, Bohumil Hrabal Estate, Zürich, Switzerland © Copyright for the Polish translation by Piotr Godlewski, 1978, 2003 © Copyright for the Polish edition by Świat Literacki, Izabelin 2003 Wydanie porównane z edycją Sebrané spisy Bohumila Hrabala, t. IX, Pražská imaginace, Praha 1994 Projekt okładki: Grzegorz Laszuk Na okładce wykorzystano archiwalną fotografię autora Jedynie Słońce ma prawo do swoich plam Johann Wolfgang Goethe l Trzydzieści pięć lat pracuję przy starym papierze i to jest moja love story. Trzydzieści pięć lat prasuję stary papier i książki, trzydzieści pięć lat tytłam się w literach, wskutek czego upodobniłem się do leksykonów, których przez ten czas sprasowałem pewnie ze trzydzieści kwintali, jestem dzbanem pełnym żywej i martwej wody, starczy, bym się lekko nachylił, a cieką ze mnie same piękne myśli, jestem wbrew własnej woli wykształcony, tak więc właściwie nawet nie wiem, które myśli są moje i ze mnie, a które wyczytałem, tak więc w ciągu tych trzydziestu pięciu lat zjednoczyłem się z samym sobą i światem wokół mnie, bo ja gdy czytam, to właściwie nie czytam, biorę piękne zdanie do buzi i ssę je jak cukierek, jakbym sączył kieliszeczek likieru, tak długo, aż w końcu ta myśl rozpływa się we mnie jak alkohol, tak długo we mnie wsiąka, aż w końcu nie tylko jest w moim mózgu i sercu, lecz pulsuje w mych żyłach aż po krańce naczyniek włoskowatych. Tak oto w jeden miesiąc prasuję przeciętnie dwadzieścia kwintali książek, ale by nabrać sił do tej mej zbożnej pracy, w ciągu tych trzydziestu pięciu lat wypiłem tyle piwa, że z tego zleżakowanego trunku byłby pięćdziesięciometrowy basen pływacki, byłyby całe zestawy sadzów na wigilijne karpie. Tak oto wbrew własnej woli zmądrzałem i teraz stwierdzam, że mój mózg to sprasowane w hydraulicznej prasie myśli, paczki pomysłów, tajną skrytką Kopciuszka jest moja głowa, na której wygorzały włosy, i wiem, że jeszcze piękniejsze musiały być czasy, kiedy wszelka myśl zapisana była tylko w ludzkiej pamięci, wtedy, gdyby ktoś chciał sprasować książki, musiałby prasować ludzkie głowy, ale i to na nic by się nie zdało, bo autentyczne myśli przychodzą z zewnątrz, są poza człowiekiem niczym makaron w bańce, toteż Koniášowie1 całego świata daremnie palą książki i, jeżeli w tych książkach odnotowano coś ważnego, słychać jedynie cichy chichot palonych książek, bowiem solidna książka zawsze wskazuje w inną stronę i poza siebie. Kupiłem sobie taki malutki kalkulator, co to i mnoży, i pierwiastkuje, taką małą maszynkę, nie większą od portfela i, gdy zebrałem się na odwagę, wyłamałem śrubokrętem tylną ściankę i ogarnął mnie radosny lęk, bo ku memu zadowoleniu wewnątrz kalkulatora znalazłem maleńką płytkę, mniejszą od znaczka pocztowego, nie grubszą od dziesięciu stron książki, a poza tym już nic innego, tylko powietrze, powietrze naładowane wariacjami matematyki. Kiedy dobieram się oczami do solidnej książki, gdy usunę wydrukowane słowa, to z tekstu także nie pozostanie więcej niż niematerialne myśli, które polatują w powietrzu, unoszą się w powietrzu, żywią się powietrzem i w powietrze znowu się obracają, ponieważ wszystko jest koniec końców powietrzem, tak jak krew jednocześnie jest i zarazem nie jest w konsekrowanej hostii. Trzydzieści pięć lat paczkuję stary papier i książki, a żyję w kraju, który od piętnastu pokoleń umie czytać i pisać, mieszkam w byłym królestwie, gdzie było i jest zwyczajem oraz manią cierpliwe wprasowywać sobie w głowę myśli i obrazy, które budzą nieopisaną radość i jeszcze większy żal, żyję wśród ludzi, którzy za paczkę sprasowanych myśli zdolni są oddać nawet życie. I teraz wszystko to powtarza się we mnie, trzydzieści pięć lat wciskam zielony i czerwony guzik mej prasy, ale trzydzieści pięć lat piję również te dzbany piwa, nie byle pić, ja boję się pijaków, piję, by wspomagać myślenie, by lepiej wgryzać się w samo serce tekstów, ponieważ to, co czytam, nie służy ani rozrywce, ani temu, by czas płynął mi szybciej, czy wreszcie bym łatwiej zasnął, ja który żyję w kraju od piętnastu pokoleń umiejącym czytać i pisać, piję, by od czytania już nigdy nie móc spać, by od czytania dostać dreszczy, bowiem podzielam pogląd Hegla, że człowiek szlachetny nie musi być szlachcicem, a złoczyńca - mordercą. Gdybym ja umiał pisać, to napisałbym książkę o większym szczęściu i o większym nieszczęściu człowieka. Dzięki książkom i z książek dowiedziałem się, że niebiosa wcale nie są humanitarne i że człowiek myślący także humanitarny nie jest, nie żeby nie chciał, lecz dlatego że byłoby to sprzeczne z poprawnym myśleniem. Z moich rąk i w mojej hydraulicznej prasie giną cenne książki, a ja temu prądowi i przepływowi nie potrafię przeszkodzić. Nie jestem niczym więcej niż subtelnym rzeźnikiem. Książki nauczyły mnie gustować w spustoszeniu, cieszyć się nim, kocham oberwania chmur i brygady rozbiórkowe, wystaję całymi godzinami, żeby widzieć, jak pirotechnicy energicznym ruchem, jakby pompowali gigantyczne dętki, wysadzają w powietrze całe bloki domów, całą ulicę, do ostatniej chwili nie mogę się napatrzeć na tę pierwszą sekundę, która unosi wszystkie cegły i kamienie, i belki, by potem nastąpiła chwila, kiedy domy osuną się cicho jak suknia, jak transatlantyk, po wybuchu kotłów szybko opadający na dno morza. No i stoję potem w chmurze pyłu i w muzyce łoskotu i myślę o swej pracy w głębokiej piwnicy, gdzie stoi moja prasa, przy której trzydzieści pięć lat pracuję w świetle żarówek, nad sobą słyszę kroki na podwórzu, a przez otwór w suficie mej piwnicy jak z nieba sypią się rogi obfitości, zawartość worków i skrzyń, i pudeł, w otwór pośrodku podwórza wysypujących stary papier, zwiędłe łodygi z kwiaciarni, papiery z hurtowni, przedawnione programy i bilety, i opakowania od lodów oraz lodowych tortów, zachlapane arkusze po pokojowych malarzach, sterty mokrego i krwawego papieru z Centrali Mięsnej, ostre ścinki z pracowni fotograficznych, zawartość koszy z biur wraz ze szpulkami taśmy do maszyn, bukiety z minionych już urodzin i imienin, czasem wpadnie mi do piwnicy zawinięty w gazetę brukowiec, by papier więcej ważył, i omyłkowo wyrzucone noże do krajania tektury, i nożyczki, młotki i rympały do wyciągania gwoździ, rzeźnickie tasaki i filiżanki z zaskorupiałą czarną kawą, niekiedy również zeschła wiązanka ślubna i świeży wieniec pogrzebowy ze sztucznych kwiatów. I ja trzydzieści pięć lat prasuję to wszystko w mej hydraulicznej prasie, trzy razy na tydzień te moje paczki jadą ciężarówkami na dworzec, do wagonów, a potem dalej, do papierni, aby tam robotnicy przecięli druty i zwalili mą pracę w ługi i kwasy, rozpuszczające nawet żyletki, którymi co chwila kaleczę sobie ręce. Lecz tak samo jak w nurcie mętnej rzeki, zbrukanej ściekami z fabryk, zabłyśnie śliczna rybka, tak też w nurcie starego papieru błyśnie grzbiet cennej książki, olśniony patrzę przez chwilę w inną stronę, po czym wyławiam ją, wycieram w fartuch, otwieram i niucham tekst, a następnie zdając się na wróżbę homerycką odczytuję pierwsze zdanie, na którym spocznie mój wzrok, i dopiero wtedy odkładam książkę między inne wspaniałe znaleziska, do skrzyneczki wyścielonej świętymi obrazkami, które ktoś przez omyłkę wysypał mi do piwnicy wraz z modlitewnikami. Jest potem moją mszą, mym rytuałem, by każdą taką książkę nie tylko przeczytać, ale po przeczytaniu włożyć do każdej paczki, bowiem ja każdą paczkę muszę pięknie przystroić, muszę nadać jej swój charakter, złożyć na niej swój podpis. Troszczę się o to, by każda paczka była inna, każdego dnia roboczego muszę zostać w piwnicy o dwie godziny dłużej, muszę przychodzić do pracy o godzinę wcześniej, muszę pracować czasem również w sobotę, żeby sprasować tę nie kończącą się nigdy górę starego papieru. W zeszłym miesiącu przywieźli i zrzucili mi do piwnicy sześć kwintali reprodukcji sławnych mistrzów, sześć kwintali przemoczonych Rembrandtów i Halsów, i Monetów, i Manetów, i Klimtów, i Cezanne'ów, i innych grubych ryb europejskiego malarstwa, tak więc każdą paczkę obramowuję teraz z boków reprodukcjami i wieczorem, gdy paczki stoją rzędem przed windą, nie mogę nasycić się tym pięknem, ozdobionym po bokach tu Strażą nocną, tu Saskią, tu Śniadaniem na trawie, tutaj Domem wisielca, tu Guerniką. I ja jeden na świecie wiem ponadto, że w sercu każdej paczki spoczywa tutaj otwarty Faust, tu Don Carlos, tu otoczony obrzydliwym papierem zakrwawionych dekli leży Hyperion, a tutaj wewnątrz paczki z worków po cemencie odpoczywa Tako rzecze Zaratustra. Tak oto ja jedyny na świecie wiem, w której paczce leży jak w grobowcu Goethe i Schiller, a gdzie Hölderlin, a gdzie Nietzsche. Tak oto jedynie sam dla siebie jestem w pewnym sensie jednocześnie artystą oraz widzem i dlatego jestem co dzień zmaltretowany i śmiertelnie znużony, i rozdarty, i zszokowany, i by zmniejszyć i umniejszyć to wielkie wyczerpanie, piję jeden dzban piwa za drugim, a w drodze po piwo do Husenskich mam pod dostatkiem czasu, aby móc medytować i marzyć o tym, jak będzie wyglądała moja następna paczka. Wyłącznie po to piję tak wiele piwa, by lepiej widzieć przyszłość, bo w każdej paczce grzebię cenną relikwię, otwartą trumienkę genialnego dziecięcia, zasypaną zwiędłym kwieciem, frędzlami staniolu, anielskimi włosami, żeby zrobić przyjemne gniazdko dla książek, które pojawiły się w mej piwnicy równie niespodziewanie, jak pojawiłem się w tej piwnicy ja. Dlatego stale mam w pracy zaległości, dlatego stary papier piętrzy się na podwórzu pod sam strop, tak samo jak góra papieru w mej piwnicy przez zasypany otwór w suficie wznosi się aż pod strop nad podwórzem. Dlatego mój kierownik przebija się niekiedy bosakiem przez stary papier i przez otwór woła do mnie w dół z twarzą purpurową ze złości: Haňtio, gdzie jesteś? Na Boga, nie wgapiaj się w książki, tylko zasuwaj! Podwórze zasypane, a ty tam na dole śnisz sobie i cymbalisz się do kwadratu! Ja zaś kulę się u podnóża góry papieru jak Adam w krzakach, z książką w palcach otwieram zalęknione oczy na inny świat niż ten, w którym akurat przebywałem, bo ja, gdy się zaczytam, jestem całkiem gdzie indziej, jestem w tekście, samego mnie to dziwi i muszę z poczuciem winy przyznać, że naprawdę znajdowałem się we śnie, w świecie piękniejszym, że byłem w samym sercu prawdy. Codziennie z dziesięć razy zdumiewa mnie, że mogłem sam od siebie tak się oddalić. Taki wyobcowany i wyodrębniony wracam również z roboty, cicho i pogrążony w głębokiej medytacji wędruję ulicami, mijam tramwaje i samochody, i przechodniów, w obłoku książek, które dzisiaj znalazłem i niosę w teczce do domu, tak oto zatopiony w marzeniach przechodzę na zielonym świetle, nawet o tym nie wiedząc, nie wpadam na słupy latarń ani na ludzi, tylko idę i cuchnę piwem i brudem, lecz uśmiecham się, bo w teczce niosę książki, po których się spodziewam, że wieczorem dowiem się z nich o samym sobie czegoś, czego jeszcze nie wiem. Idę tak gwarnymi ulicami, nigdy nie na czerwonym, umiem chodzić w podświadomej nieświadomości i w półśnie, inspirowany bodźcem podprogowym, każda paczka, którą tego dnia sprasowałem, dobrzmiewa we mnie cichutko i spokojnie, i czuję wprost fizycznie, że ja też jestem sprasowaną paczką książek, że we mnie również tli się mały kontrolny płomyczek termy, ten mały kontrolny ogieniek gazowego piecyka, maleńka wieczna lampka, którą co dzień podsycam olejem myśli wyczytanych przeze mnie w pracy wbrew własnej woli z książek, które teraz niosę w teczce do domu. Tak oto wracam niczym płonący dom, niczym płonąca stajnia, światło życia wychodzi z ognia, a znów ogień ze śmierci drewna, wraży żal został na dnie popiołu, ja zaś trzydzieści pięć lat prasuję w hydraulicznej prasie stary papier, pięć lat dzieli mnie od emerytury, i ta moja maszyna pójdzie ze mną, nie porzucę jej, oszczędzam, mam specjalną książeczkę oszczędnościową, i na emeryturę pójdziemy obydwoje, bo ja tę maszynę od przedsiębiorstwa kupię, zabiorę ją do siebie, ustawię ją gdzieś w ogrodzie mego wuja wśród drzew i dopiero wtedy, tam w ogródku, będę robić zaledwie jedną jedyną paczkę dziennie, ale będzie to paczka spotęgowana, paczka jak posąg, jak artefakt, w takiej paczce zawrę wszystkie me młodzieńcze złudzenia, wszystko, co umiem, czego nauczyłem się w ciągu tych trzydziestu pięciu lat w pracy i dzięki pracy, tak oto dopiero na emeryturze będę robić, pod wrażeniem chwili i inspiracji, jedną jedyną paczkę dziennie z książek, których mam w domu więcej niźli trzy tony, będzie to paczka, której nie będę musiał się wstydzić, będzie to paczka zawczasu wymarzona, wymedytowana, a nadto jeszcze, gdy do koryta prasy będę kłaść książki i stary papier, jeszcze podczas tej pracy, która będzie twórczością w pięknie, jeszcze przed ostatecznym dociśnięciem sypnę konfetti i cekinów, codziennie jedna sprasowana paczka i po roku urządzę w ogrodzie jedną wystawę paczek, wystawę, na której każdy zwiedzający będzie mógł sam, ale pod mym nadzorem, sam wykonać swą paczkę, gdy płyta prasy po wciśnięciu zielonego guzika będzie spychać przed sobą i z gigantyczną siłą miażdżyć i ściskać stary papier ozdobiony książkami i kwiatami, i takimi odpadkami, jakie kto sobie przyniesie, wrażliwy widz będzie mógł zaznać przeżycia, jakby w mej hydraulicznej prasie był prasowany on sam. Siedzę już w domu w półmroku, siedzę na stołku, głowa opada mi i dotykam w końcu wilgotnymi wargami kolana, i jedynie w ten sposób zapadam w drzemkę. Niekiedy śpię tak w pozycji thonetowskiego krzesła aż do północy, a obudziwszy się unoszę głowę i nogawkę mam na kolanie przemoczoną od śliny, gdy zwinąłem się tak w kłębuszek i skuliłem niczym kotek na mrozie, niczym drewno fotela na biegunach, bo ja mogę pozwolić sobie na ten luksus, żeby być opuszczony, choć ja nigdy opuszczony nie jestem, ja jestem tylko sam, by móc żyć w zaludnionej myślami samotności, bo ja po trosze jestem entuzjastą nieskończoności i wieczności, a Nieskończoność i Wieczność chyba gustują w takich ludziach jak ja. 2 Trzydzieści pięć lat prasuję stary papier i w ciągu tego czasu zbieracze wrzucili mi do piwnicy tyle pięknych książek, że gdybym miał trzy stodoły, toby były pełne. Gdy skończyła się ta druga wojna światowa, ktoś wsypał mi pod mą hydrauliczną prasę koszyk książek i gdy uspokoiłem się, i otworzyłem jedno z tych cymeliów, zobaczyłem pieczątkę Pruskiej Biblioteki Królewskiej, i gdy dzień później spod sufitu sypały się do piwnicy takie oprawne w skórę książki i powietrze pobłyskiwało złoconymi brzegami i tytułami, wybiegłem na górę, a tam stali dwaj chłopcy i wydusiłem z nich, że gdzieś pod Nowym Straszeciem stoi stodoła i tam w słomie jest tyle książek, że można dostać oczopląsu. No to poszedłem do wojskowego bibliotekarza i wybraliśmy się do Straszecia, i tam pośród pól znaleźliśmy nie jedną, lecz trzy stodoły pełne Pruskiej Biblioteki Królewskiej, tak więc gdy nazachwycaliśmy się, załatwiliśmy, że potem wojskowe samochody jeden za drugim cały tydzień zwoziły te książki do Pragi, do bocznego skrzydła Ministerstwa Spraw Zagranicznych, żeby kiedy czasy się uspokoją, biblioteka wróciła znowu tam, skąd była przywieziona, ale ktoś tę bezpieczną kryjówkę zdradził i Pruska Biblioteka Królewska została uznana za zdobycz wojenną, tak wiec znów ciężarowe samochody woziły oprawne w skórę książki ze złoconymi brzegami i tytułami na dworzec i tam ładowano je do odkrytych wagonów, a padał deszcz, lało przez cały tydzień, i gdy ostatni ciężarowy samochód przywiózł ostatnie książki, pociąg ruszył w ulewę, a z odkrytych wagonów kapała złocista woda zmieszana z sadzą i farbą drukarską, ja zaś stałem oparty o kolejową pompę i dziwiłem się, czego to byłem świadkiem, kiedy ostatni wagon rozpłynął się w deszczowym dniu, deszcz mieszał się na mej twarzy ze łzami i jak wyszedłem z dworca i zobaczyłem policjanta w mundurze, to skrzyżowałem ręce i prosiłem go całkiem szczerze, żeby mi założył kajdanki, obrączki, bransoletki, jak mówi się na Libni, żeby mnie zabrał, bo popełniłem zbrodnię, bo zawiadamiam o zbrodni przeciw ludzkości. A jak mnie zabrał, to na komisariacie w końcu nie tylko mnie wyśmiali, ale grozili, że mnie przymkną. A w kilka lat później zacząłem się już przyzwyczajać, ładowałem całe biblioteki z pałaców i mieszczańskich kamienic, piękne książki, oprawne w skórę i safian, ładowałem ich pełne wagony i jak wagonów było trzydzieści, cały pociąg wywoził te książki w towarowych wagonach do Szwajcarii i Austrii, kilogram pięknych książek za jedną dewizową koronę i nikt się temu nie dziwił, i nikt z tego powodu nie zapłakał, nawet ja nie uroniłem łzy, stałem tylko, uśmiechałem się i patrzyłem na ostatni wagon pociągu, który wywoził przepiękne biblioteki do Szwajcarii i Austrii, za jedną koronę dewizową kilogram. Wtedy znalazłem już w sobie siłę, dzięki której potrafiłem z zimną krwią przyglądać się nieszczęściu, potrafiłem tłumić swoje wzruszenie, wtedy zaczynałem pojmować, jaki piękny jest widok spustoszenia i nieszczęścia, ładowałem kolejne wagony i kolejne pociągi odjeżdżały z dworca w kierunku na zachód, jeden kilogram za dewizową koronę, patrzyłem i patrzyłem na czerwoną latarnię na haku ostatniego wagonu, oparty o słup stałem jak Leonardo da Vinci, który także oparty o kolumnę stał i patrzył, jak francuscy żołnierze zrobili sobie z jego konnego posągu tarczę strzelniczą i kawałek po kawałku rozstrzeliwali konia i jeźdźca, a Leonardo podówczas tak jak ja stał i patrzył uważnie i z satysfakcją, jakiej to okropności jest świadkiem, ponieważ Leonardo już wtedy wiedział, że niebiosa nie są humanitarne i człowiek, który się para myśleniem, także humanitarny nie jest. W owym czasie otrzymałem wiadomość, że moja mamusia jest umierająca, przyjechałem do domu na rowerze, a że miałem pragnienie, zbiegłem do piwnicy i wziąłem z chłodnej podłogi zimny garniec zsiadłego mleka, trzymałem oburącz ten kamionkowy garnek i łapczywie piłem i piłem, i nagle widzę, jak naprzeciw mym oczom płynie po powierzchni para oczu, lecz pragnienie było silniejsze, więc piłem dalej i tych dwoje oczu pojawiło się koło moich tak niebezpiecznie blisko jak światła lokomotywy wjeżdżającej nocą do tunelu, a potem te oczy znikły, ja zaś miałem usta pełne czegoś żywego i za łapkę wyciągnąłem z ust trzepoczącą się żabę, wyniosłem ją do ogródka, a następnie wróciłem, żeby dopić to mleko z całkowitym spokojem, jak Leonardo da Vinci. Gdy mamusia umarła, płakałem tak jakoś do wewnątrz, ale nie uroniłem ni jednej łzy. Kiedy wyszedłem z krematorium, widziałem, jak dym z komina unosi się do nieba, moja mamusia pięknie wstępowała do nieba i ja, który już dziesięć lat pracowałem w piwnicy punktu skupu starego papieru, zszedłem też do piwnicy krematorium, przedstawiłem się, że ja również robię to samo z książkami, i czekałem, i jak obrzęd się skończył, widziałem, że spaliły się jednocześnie cztery ciała, a moja mamusia była w trzeciej przegródce, nieporuszony patrzyłem na ostateczne rzeczy człowieka i widziałem, jak pracownik wybierał kości, a potem mełł je w ręcznym młynku, w ręcznym młynku ześrutował również moją mamusię i dopiero wtedy włożył doczesne szczątki mamusi do blaszanki, a ja nic, tylko stałem i patrzyłem, całkiem tak samo jak wtedy, gdy oddalał się pociąg wiozący przepiękne biblioteki do Szwajcarii i Austrii, kilogram za jedną dewizową koronę. Myślałem jedynie o urywkach wierszy Sandburga, że z człowieka pozostanie na koniec ździebko fosforu, którego starczyłoby na pudełko zapałek, i nie więcej żelaza niż tyle, by wykuć hak, na którym mógłby dorosły osobnik się powiesić. W miesiąc później, gdy za pokwitowaniem otrzymałem urnę z prochami mamusi, przyniosłem ją wujowi i kiedy wchodziłem z urną do tego jego ogrodu, a następnie do nastawni, wuj zawołał: Siostrzyczko, jakżeż ty do mnie wracasz! I dałem mu tę urnę, a wuj, gdy oszacował w dłoni jej ciężar, orzekł, że jego siostry jest coś przymało, bo za życia ważyła siedemdziesiąt pięć kilogramów, i usiadł, i obliczył, gdy urnę zważył, że mamusi powinno być o pięć dekagramów więcej. I postawił urnę na szafie, i raz w lecie, gdy okopywał kalarepę, przypomniał sobie o swojej siostrze, mej mamusi, że okropnie lubiła kalarepę, więc wziął urnę i otworzył ją nożem do konserw, i mamusinymi prochami posypał zagon kalarepy, którą później zjedliśmy. W owym czasie prasując w mej hydraulicznej prasie piękne książki, kiedy prasa w ostatniej fazie dzwoniła i miażdżyła książki z siłą dwudziestu atmosfer, słyszałem miażdżenie ludzkich kości, jakbym śrutował w ręcznym młynku czaszki i kości miażdżonych w prasie klasyków, jakbym prasował zdania Talmudu: Jesteśmy jako oliwki, dopiero kiedy nas miażdżą, wydajemy z siebie to, co najlepsze. Dopiero potem przewlekam druty i w stanie takiego stresu krępuję kombinerkami paczkę, by następnie nacisnąć czerwony guzik biegu wstecznego, prasowane książki usiłują rozerwać druty, ale stalowe pęta są silniejsze, widzę napięty tors jarmarcznego atlety, jeszcze więcej powietrza w płuca i łańcuch pęka, ale paczka pozostaje w mocnym uścisku drutów, wszystko w niej cichnie jak w urnie i następnie odwożę pokorną paczkę pomiędzy inne, odwracam jej boki tak, ażeby reprodukcje były frontem do moich oczu. W tym tygodniu rozpocząłem setkę reprodukcji Rembrandta van Rijn, sto takich samych portretów starego artysty z gąbczastą twarzą, podobizny człowieka, który dzięki sztuce oraz opilstwu doszedł na sam próg wieczności i widzi, jak klamka się porusza i ktoś nieznany otwiera ją już po drugiej stronie ostatnich drzwi. Zaczynam już mieć taką samą twarz ze spleśniałego francuskiego ciasta, moja twarz przypomina już odrapaną i obsikaną ścianę, też zaczynam się już tak głupawo uśmiechać i zaczynam patrzeć na świat z drugiej strony ludzkich zdarzeń i spraw. Tak więc każda paczka jest dziś obramowana portretem starego pana Rembrandta van Rijn, ja zaś ładuję do koryta stary papier i potem otwarte książki, dziś pierwszy raz spostrzegłem, że już nawet nie zwracam uwagi na to, że ładuję i prasuję myszki, całe gniazda mysich rodzin, kiedy wrzucam do prasy ślepe myszki, ich mamusia skacze za nimi i nie odstępuje ich, więc dzieli los starego papieru i dzieł klasyków. Nikt by nie uwierzył, ile w takiej piwnicy jest myszy, może dwieście, może pięćset, większość tych zwierzątek, które chcą się przyjaźnić, urodziła się na wpół ślepa, ale wszystkie te myszki mają wspólne ze mną to, że żywią się literami, z największym apetytem pałaszują Goethego i Schillera oprawnych w safian. Toteż moja piwnica wciąż pełna jest mrugania i chrupania książek, w wolnym czasie myszki są swawolne jak kocięta, łażą mi po krawędzi koryta i po poziomym wale, właśnie gdy suwak po wciśnięciu zielonego guzika nieubłaganie wpycha cały papier wraz z myszkami w stan stresu, kiedy pisk myszek słabnie, to myszki w mej piwnicy nagle poważnieją, stają na tylnych łapkach, dają słupka i nasłuchują, co to za dźwięki, ale ponieważ te myszki tracą pamięć z chwilą, gdy teraźniejszość mija, więc wnet wracają do swoich zabaw i nadal chrupią teksty książek, im starszych, tym bardziej im smakuje ten stary papier, jak dobrze uleżały ser, jak dobrze leżakowane wina. Moje życie tak jakoś splotło się już z tymi myszkami, że choć wieczorem skrapiam wężem całą stertę papieru, skrapiam starannie, wskutek czego co dzień myszy są mokre, jakbym całą piwnicę zanurzył na chwilę w basenie, mimo to, choć je skrapiam i prąd wody zbija je z nóg, wciąż są w dobrym humorze i nawet na tę kąpiel czekają, ponieważ potem całymi godzinami wylizują się i grzeją w swych papierowych kryjówkach. Czasem tracę kontrolę nad myszkami, zatopiony w głębokiej medytacji idę na piwo, marzę przy szynkwasie i kiedy zadumany rozepnę kurtkę, by zapłacić, wyskakuje na kontuar pod pipy myszka, czasem z moich nogawek wybiegną myszki dwie i kelnerki omal nie oszaleją, wskakują na krzesła i zatykają sobie uszy, i wrzeszczą pod sufit jak opętane. Ja zaś uśmiecham się i machnę tylko wilgotną dłonią, i odchodzę, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądała moja następna paczka. Tak oto trzydzieści pięć lat wpędzam każdą paczkę w stan stresu, wykreślam sobie każdy rok i każdy miesiąc, a w ciągu miesiąca każdy dzień dzielący mnie od chwili, gdy obydwoje pójdziemy na emeryturę, moja prasa i ja, co dzień pod wieczór noszę do domu w teczce książki i moje mieszkanie na drugim piętrze na Holeszovicach wypełnione jest tylko i jedynie książkami, pełna jest ich piwnica i komórki już nie starczyło, moja kuchnia jest pełna, spiżarka i klozet także, tylko przejścia do okna i kuchennego pieca są wolne, w klozecie jest tylko tyle miejsca, żebym mógł usiąść, nad klozetową muszlą na wysokości półtora metra są już belki i dyle, a na nich pod sam sufit piętrzą się książki, pięć kwintali książek, starczy jeden nieopatrzny ruch przy siadaniu, starczy podnieść się nieostrożnie, bym zawadził o nośną belkę i pół tony książek zleci na mnie, i rozgniecie mnie ze spuszczonymi spodniami. Ale i tu niepodobna już wcisnąć ani jednej książki, więc w pokoju nad dwoma zestawionymi razem łóżkami kazałem ustawić belki i nośne dyle, i w ten sposób uzyskałem baldachim i łóżkowy pawlacz, na którym do sufitu ustawione są w rzędach książki, dwie tony książek naznosiłem do domu w ciągu tych trzydziestu pięciu lat i gdy zasypiam, dwie tony książek jako dwudziestokwintalowa zmora dławią mnie we śnie, czasem, gdy się nieuważnie obrócę lub przez sen krzyknę i zrobię jakiś ruch, nasłuchuję w przerażeniu, jak książki się zsuwają, że wystarczy tylko lekkie dotknięcie kolanem, chociażby tylko okrzyk, a wszystko zwali się na mnie z pawlacza jak lawina, róg obfitości pełen cennych książek wysypie na mnie swoją zawartość i rozgniecie mnie jak wesz, czasem myślę, że te książki spiskują przeciwko mnie i tak jak ja codziennie sprasowuję setkę niewinnych myszy, tak te książki nade mną gotują mi sprawiedliwą odpłatę, ponieważ każda krzywda lubi powrócić echem. Leżę na wznak, rozwalony pod baldachimem kilometrów tekstów i podchmielony boję się myśleć o pewnych wydarzeniach, o faktach okropnie nieprzyjemnych, czasem staje mi przed oczami nasz gajowy, który w wywróconą podszewkę rękawa złapał pod belką gajówki kunę i, zamiast sprawiedliwie zabić ją, karząc za to, że zżarła kurczęta, wziął gwóźdź i wbił go zwierzęciu w głowę, i puścił je, i kuna labidziła i biegała tak długo po podwórku, aż umarła, kiedy indziej przychodzi mi na myśl, że w rok po tym zdarzeniu syn gajowego został śmiertelnie porażony w głowę prądem, gdy obsługiwał betoniarkę, wczoraj ni z tego, ni z owego ukazała mi się pod baldachimem postać myśliwego, który jak dopadł u nas zwiniętego w kłębek jeża, zastrugał kij i, ponieważ strzał z fuzji drogo by go kosztował, wbił jeżowi ten zaostrzony kij w brzuch i likwidował w taki sposób każdego jeża tak długo, aż położył się z rakiem wątroby i za wszystkie te jeże umierał powoli trzy miesiące, zwinięty w kłębek, z guzem w brzuchu i przerażeniem w mózgu, aż skonał... Takich myśli lękam się teraz, nasłuchując, jak książki nade mną knują zemstę, i te okoliczności zagrażają spokojowi mojego ducha do tego stopnia, że wolę spać na siedząco na stołku pod oknem, gruntownie wystraszony wizją, jak zwalone książki najpierw rozmażą mnie w łóżku, a potem przebiją podłogę i przelecą na pierwsze piętro, a następnie na parter i wreszcie do piwnicy, niczym zerwana winda. I uzmysławiam sobie, jak bardzo mój los jest zintegrowany, że w pracy przez otwór w suficie lecą na mnie i sypią się nie tylko książki, ale również butelki i kałamarze, i zszywacze, całkiem tak samo jak co wieczór książki nade mną odgrażają się, że mnie swoim upadkiem ukatrupią, w najlepszym razie ciężko zranią. Tak mieszkam, miecz Damoklesa, który sam przywiązałem sobie do sufitu w klozecie i sypialni, zmusza mnie, bym jak w pracy, tak i w domu chodził z dzbanem po piwo, dla ochrony przed pięknym nieszczęściem. Raz na tydzień odwiedzam wuja, żeby w jego wielkim ogrodzie upatrzyć miejsce na tę moją prasę, gdy pójdziemy na emeryturę. Pomysł, żebym oszczędzał i na emeryturę kupił sobie swą hydrauliczną prasę, nie był moim pomysłem. Wymyślił to mój wuj, który czterdzieści lat był zatrudniony na kolei, opuszczał i podnosił szlabany, a później przerzucał wajchy na bloku, czterdzieści lat pracował jako nastawniczy i przez czterdzieści lat, tak jak ja, nie cieszył się na nic innego, niż tylko na to, że pójdzie do pracy, więc na emeryturze nie mógł bez bloku żyć, toteż w składnicy złomu kupił sobie stary blok ze zlikwidowanej stacji na pograniczu, przywiózł go do swojego ogrodu i sklecił sobie budę, i umieścił w niej taki sam blok jak ten, który obsługiwał, a że miał kumpli maszynistów, też na emeryturze, więc kupili na złomowisku maleńką lokomotywę, która w hucie ciągnęła koryta wsadowe i lory, lokomotywkę marki Ohrenstein i Koppel, kupili na złomowisku również kawałki szyn i trzy lory, i w starym ogrodzie ułożyli tory między drzewami, i w każdą sobotę i niedzielę rozpalali pod kotłem lokomotywy, i następnie jeździli tym parowozem marki Ohrenstein i Koppel, i po południu wozili dzieci, a później, pod wieczór, pili piwo i śpiewali, i podchmieleni sami wozili się na lorach lub stali wszyscy na lokomotywie, wyglądała ta lokomotywa z nimi jak posąg bóstwa rzeki Nilu, leżąca figura nagiego przystojniaka, którą poobsiadały mniejsze figurki... Tak więc przychodziłem czasem do wuja i upatrywałem miejsce, gdzie ja również ustawiłbym tę moją prasę. A tymczasem już się ściemniało i parowozik już ze światłami brał zakręty między starymi jabłoniami i gruszami, mój wuj siedział w nastawni i przestawiał zwrotnice, widziałem, że jest pełen zapału i, jak parowozik Ohrenstein i Koppel, mój wuj też jest na wysokich obrotach, tu i tam błysnął dwulitrowy kufel z aluminiowej blachy, a ja przechadzałem się pośród krzyków i wiwatów dzieci i emerytów, i nikt mnie nie zapraszał, bym się przyłączył, i nikt mnie nie zapytał, czy nie chciałbym się napić, tak wszyscy pochłonięci byli swoimi zabawami, nie będącymi niczym innym niż przedłużeniem pracy, którą całe życie lubili, i szedłem tak, jak Kain niosłem swoje znamię na czole, mniej więcej po godzince niepostrzeżenie znikałem, oglądałem się, czy nikt mnie nie zawoła, bym się przyłączył, lecz nikt mnie nie zapraszał, gdy minąłem furtkę, obejrzałem się jeszcze raz i w świetle latarń oraz rozjarzonej nastawni widziałem rozbiegane sylwetki emerytów i dzieci, słyszałem gwizd parowozika i potem znów stukot lor na ułożonych w koślawą elipsę szynach, jakby orkiestrion grał tę samą piosenkę, piosenkę chyba tak piękną, że nikt do samej śmierci nie chciałby słyszeć innej, niż właśnie ta. A przecież tam w furtce widziałem, choć mnie z tej odległości nikt widzieć nie mógł, że mój wuj widzi mnie, że widział mnie stale, kiedy snułem się pośród drzew, uniósł rękę z dźwigni bloku i tak dziwnie trzepotał do mnie palcami, tak ondulowal tylko palcami powietrze i ja też odmachiwałem mu z mroku w taki sam sposób, jakbyśmy machali do siebie z pociągów ruszających w przeciwne strony. Kędy doszedłem na skraj Pragi, kupiłem sobie parówkę i jedząc tę parówkę zląkłem się, bo nawet nie musiałem unosić jej do ust, skłoniłem tylko brodę i parówka dotknęła moich gorących warg, a gdy trzymałem parówkę na wysokości pasa, patrzyłem z lękiem w dół i widziałem, że połówka parówki niemal dotyka moich butów. A gdy ująłem parówkę w obie ręce, stwierdziłem, że jest normalna, że więc to ja w ciągu ostatnich dziesięciu lat tak się jakoś skurczyłem, zmalałem. I gdy wróciłem do domu, odsunąłem w kuchni setki książek od futryny drzwi do pokoju i znalazłem tam znaki zrobione kopiowym ołówkiem i kreski z datami, ile mierzyłem tego a tego dnia. Wziąłem książkę, oparłem się plecami o futrynę, przycisnąłem książkę od góry do ciemienia, następnie wykonałem zwrot w miejscu, zrobiłem kreskę i już gołym okiem widziałem, że przez te osiem lat, kiedy mierzyłem się ostatnio, skurczyłem się o dziewięć centymetrów. Spojrzałem w górę na baldachim z książek nad moim łóżkiem i doszedłem do wniosku, że przygarbiłem się wskutek tego, że stale jakbym dźwigał na grzbiecie ten dwutonowy pawlacz pełen książek i ksiąg. 3 Trzydzieści pięć lat prasowałem stary papier i gdybym miał jeszcze raz wybierać, to znów nie chciałbym robić nic innego niż to, co robiłem przez te trzydzieści pięć lat. A przecież raz na kwartał to moje zajęcie oceniałem całkiem odwrotnie, nagle ta piwnica mi brzydła, uwagi i biadolenia, i wymysły mojego szefa jakby przez jakiś wzmacniacz robiły w moich uszach i w głowie taki hałas, że ta moja piwnica zaczynała śmierdzieć mi jak piekło, ten stary papier piętrzący się od dna piwnicy aż pod sam strop podwórza, ten przemoczony i stęchły papier zaczynał tak fermentować, że gnój w porównaniu z butwiejącym papierem pachniał, takie grzęzawisko rozkładające się na dnie mego podziemia butwiało i pęcherzyki unosiły się w górę niczym błędne ogniki z wykrotu butwiejącego w obrzydliwej topieli i bagnie. I musiałem wyjść na powietrze, musiałem uciec od hydraulicznej prasy, lecz nie szedłem na świeże powietrze, ja czystego powietrza już znieść nie mogłem, na dworze zachłystywałem się i krztusiłem, i charczałem, jakbym zaciągał się hawańskim cygarem. I podczas gdy szef krzyczał i załamywał ręce, i groził mi, wychodziłem z mojej piwnicy i szedłem dokąd oczy poniosą, do innych piwnic i do innych podziemi. Najbardziej lubiłem chodzić do chłopaków z piwnicy z centralnym ogrzewaniem, gdzie niczym psy do budy uwiązani byli robotą ludzie z uniwersyteckim wykształceniem, którzy w trakcie swej pracy pisali historię naszych czasów, takie badania socjologiczne, tutaj w piwnicach dowiedziałem się, jak stan czwarty się przerzedził, jak robotnicy z nizin szli do nadbudowy, a znów osoby z wykształceniem uniwersyteckim pracują jako robotnicy. Najchętniej jednak przestawałem z kanalarzami, pracowali tam dwaj członkowie Akademii Nauk, a przy tym pisali książkę o ściekach i kanałach, które przechodzą i krzyżują się pod całą Pragą, tu dowiedziałem się, że zupełnie inne fekalia spływają do oczyszczalni na Podbabie w niedzielę, a inne w poniedziałek, każdy dzień powszedni ma swoją charakterystykę, tak więc można sporządzić grafik przepływu fekaliów, według napływu prezerwatyw można później ustalić, w których praskich dzielnicach spółkuje się więcej, a w których mniej, ja jednak najbardziej przejąłem się raportem akademików o tym, że szczury śniade i wędrowne toczyły taką samą totalną wojnę jak ludzie, że jedna taka wojna już skończyła się pełnym zwycięstwem śniadych, które jednak natychmiast rozdzieliły się na dwa ugrupowania, na dwa szczurze klany, na dwa zorganizowane szczurze społeczeństwa i właśnie teraz pod Pragą we wszystkich kanałach, we wszystkich ściekach wre walka na śmierć i życie, wielka szczurza wojna o to, kto zostanie zwycięzcą i kto zatem będzie miał prawo do wszystkich odpadków i fekaliów, spływających kolektorami na Podbabę, dowiedziałem się od tych kanalarzy z uniwersyteckim wykształceniem, że jednak kiedy tylko ta wojna się zakończy, wtedy zwycięska siła znów rozszczepi się dialektycznie na dwa obozy, tak jak rozszczepiają się gazy i metale, i wszystko, co na świecie jest żywe, ażeby poprzez walkę życie mogło nadal się toczyć i by dążenie do jedności przeciwieństw z minuty na minutę znów przywracało równowagę, dzięki czemu świat jako całość ani przez sekundę nie chroma. Tak więc pojąłem, jak trafny jest wiersz Rimbauda, że walka, która toczy się w duszy, jest równie straszna jak którakolwiek wojna, przemyślałem do końca surowe zdanie Chrystusa, nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. I zawsze te wizyty w piwnicach i kanałach, i ściekach, i oczyszczalniach na Podbabie uspokajały mnie, a ponieważ byłem wbrew własnej woli wykształcony, wpadłem w osłupienie i zdumienie nad Heglem, który uczył mnie, że jedynym na świecie, przed czym można czuć strach, jest to, co zwapniałe, strach przed skostniałymi, obumierającymi formami, że jedynym, czym można się radować, jest sytuacja, gdy nie tylko jednostka, lecz również społeczeństwo ludzkie potrafi odmłodzić się przez walkę, przybrawszy nowe formy wywalczyć sobie prawo do nowego życia. Gdy wracałem praskimi ulicami do mojego podziemia, miałem wzrok rentgenowski i przez przejrzysty chodnik widziałem, jak w kanałach i ściekach sztaby generalne szczurów porozumiewają się ze swoimi walczącymi szczurzymi wojskami, jak bezprzewodowymi nadajnikami dowódcy wysyłają rozkazy, na którym froncie trzeba nasilić działania bojowe, tak oto szedłem, a pod mymi butami szczękały ostre ząbki szczurów, szedłem i myślałem o melancholii odwiecznej budowli świata, brodziłem w ściekach, a jednocześnie załzawionymi oczami patrzyłem w górę, żeby nagle zobaczyć to, czego nigdy nie widziałem, czego nigdy nie zauważyłem, że na fasadach i elewacjach czynszówek oraz gmachów publicznych, gdzie tylko spojrzałem, aż po rynny dachowe, wszędzie widziałem to, z czym się utożsamiali i do czego tęsknili Hegel i Goethe, tę Grecję w nas, ten czarowny hellenizm jako wzór i cel, widziałem porządek dorycki, tryglify i listwy greckich okapów, widziałem wieńcowe gzymsy i porządki jońskie z trzonami i wolutami, porządek koryncki z falującymi liśćmi, widziałem przedsionki świątyń, kariatydy i greckie balustrady nawet hen na dachach czynszówek, w których cieniu szedłem, a przy tym uzmysłowiłem sobie, że ta sama Grecja jest również na praskich peryferiach, na fasadach zwykłych czynszowych domów, które na portalach bram i wokół okien ozdobione są nagimi kobietami i obnażonymi mężczyznami, i kwiatami, i latoroślami egzotycznej flory. Szedłem tak i przypomniałem sobie, co powiedział mi palacz z uniwersyteckim wykształceniem, że Europa Wschodnia nie zaczyna się za Bramą Porzeczną, ale dopiero tam, gdzie kończą się stare austriackie dworce w stylu empire, gdzieś tam w Galicji, dokąd dotarł grecki tympanon, i że Praga jest taka pełna greckiego ducha nie tylko na fasadach swoich czynszówek, ale również w głowach mieszkańców, jedynie dlatego, że klasyczne gimnazja i humanistyczne uniwersytety namaściły Grecją i Rzymem miliony czeskich głów. I podczas gdy w ściekach i kanałach miasta stołecznego Pragi dwa szczurze klany wypierają się w nonsensownej na pozór wojnie, w piwnicach pracują strąceni aniołowie, mężczyźni z uniwersyteckim wykształceniem, co przegrali swą bitwę, której nigdy nie toczyli, a mimo to nadal trudzą się nad precyzyjniejszym obrazem świata. Tak więc wróciłem do swojego podziemia i gdy widziałem te moje myszki, jak hopsają i swawolą, i wybiegają mi na spotkanie, przypomniałem sobie, że na dnie windy znajduje się pokrywa, która zamyka kanał. Zszedłem po drabince na dno szybu i gdy zebrałem się na odwagę, zerwałem pokrywę, klęknąłem i nasłuchiwałem, jak pluszcza i szumią tam ścieki, słyszałem kląskanie wody spuszczanej w ubikacjach, wsłuchiwałem się w melodyjny wypływ z umywalek i wypuszczanie wód z mydlinami z wanny, jakbym wsłuchiwał się w miniaturowy przybój fal morskich i wód słonych, gdy jednak wytężyłem słuch, nad wszystkimi wodami słychać było całkiem wyraźne piski walczących szczurów, wgryzanie się w żywe mięso, lament i okrzyki triumfu, plusk i chlupot walczących szczurzych ciał, dźwięki dobiegające z nieokreślonej dali, lecz ja wiedziałem, że na wszystkich peryferiach, jeżeli zerwę pokrywę albo kratę i zejdę na dół, wszędzie wre teraz ten szczurzy bój ostatni, ta rzekomo ostatnia wojna szczurów, która skończy się wielką radością, trwającą tak długo, aż znajdzie się powód, żeby wszystko zaczęło się od nowa. Zasunąłem pokrywę i kiedy potem stałem przy swojej prasie, byłem bogatszy o kolejny okruch wiedzy, że pod mymi nogami toczy się we wszystkich kanałach zażarta bitwa, a więc również szczurze niebiosa nie są humanitarne, a więc humanitarny nie mogę być także ja, który trzydzieści pięć lat pakuję stary papier i poniekąd podobny jestem do szczurów, trzydzieści pięć lat żyję tylko w piwnicach i nie lubię się kąpać, choć łazienkę mamy tuż za kantorem szefa. Gdybym ja się wykąpał, to zaraz bym się od tego rozchorował, do higieny muszę podchodzić ostrożnie i powoli, ponieważ pracuję jedynie gołymi rękami, więc wieczorem myję sobie ręce, wiem, gdybym mył ręce kilka razy dziennie, to popękałyby mi dłonie, ale czasem, gdy opanuje mnie tęsknota za greckim ideałem piękna, myję sobie jedną nogę, a czasem również szyję, innego znów tygodnia myję drugą nogę i jedno ramię, lecz gdy nadejdą wielkie chrześcijańskie święta, to myję także pierś i nogi, ale wtedy zawczasu już wiem o tym i łykam aspirynę, bo dostanę siennego kataru, chociaż na dworze pada śnieg, znam to. Więc teraz prasuję w tej mojej hydraulicznej prasie stary papier, do serca każdej paczki wkładam otwartą książkę klasyka filozofii, tak jakoś uspokoiła mnie przechadzka po przedpołudniowej Pradze, ukoiła mą myśl świadomość faktu, że nie ja jeden, ale również tysiące podobnych do mnie ludzi pracują w podziemnej Pradze, w katakumbach i piwnicach, i przez ich głowy przepływają żywe i żyjące, i ożywcze myśli, tak jakoś uspokoiłem się, że pracuje mi się lżej niż wczoraj, pracuję nawet mechanicznie, a przy tym mogę wrócić na łono czasu, gdy byłem młody, kiedy w każdą sobotę prasowałem sobie spodnie i pastowałem buty również na podeszwach, bo kto jest młody, kocha czystość oraz własne wyobrażenie o sobie, wyobrażenie, które może być jeszcze lepsze, żelazkiem pełnym rozżarzonych węgli macham w powietrzu, aż iskry lecą, potem układam spodnie na desce, aby najpierw sprasować powypychane kanty, i dopiero wtedy rozciągam spodnie i wyrównuję kanty, i kładę na spodniach mokre płótno, uprzednio spryskane rozpyloną wodą, której nabrałem pełne usta, następnie starannie prasuję przede wszystkim prawą nogawkę, która zawsze była troszkę przetarta wskutek tego, że przy kręglach, kiedy rzucałem kulę, zawsze dotykałem kolanem ubitej ziemi kręgielni, zawsze byłem przejęty, gdy ostrożnie zdejmowałem gorące i dymiące płótno, czy kant na spodniach będzie równy? I dopiero potem wkładałem spodnie, tak jak każdej soboty, teraz wychodzę na środek wsi, zawsze, zanim doszedłem do kłód przed Dolną Gospodą, musiałem obejrzeć się za siebie, oglądam się i jak zawsze widzę, że moja mama patrzy za mną, czy mam wszystko w porządku i czy dobrze się w tym prezentuję. Jest wieczór, jestem na zabawie tanecznej, ta, na którą czekałem, nadchodzi, to Maniusia, a za nią powiewają wplecione we włosy wstążki i wstążeczki, muzyka gra, a ja tańczę tylko i jedynie z Maniusia, tańczymy, a świat kręci się wokół mnie jak karuzela, ja zaś przesuniętym w bok okiem szukam miejsca pośród tancerzy, aby wpaść w nie z Maniusia w rytmie polki, widzę, jak dokoła mnie i Maniusi płyną wyprostowane wstążki i wstążeczki, jak wir tańca wznosi je i unosi, że układają się niemal poziomo, gdy muszę w tańcu zwolnić, wstążeczki pomału opadają, ale oto znowu zataczam pełne kręgi i widzę, jak wstążki i wstążeczki znów się unoszą, raz i drugi dotykają mej ręki, moich palców trzymających rączkę Maniusi, która ponadto mocno trzyma się białej haftowanej chusteczki, pierwszy raz powiedziałem Maniusi, że ją kocham, a Maniusia mi szepcze, że ona kocha mnie już od czasów szkolnych, i tak przycisnęła się do mnie, i tak się do mnie przytula, i tak oto nagle jesteśmy sobie bliscy, jak nigdy przedtem, i następnie Maniusia mnie prosiła, żebym kiedy zaczną się białe tańce, był jej pierwszym partnerem, a ja zawołałem: Świetnie!, ale ledwie zaczął się biały taniec, Maniusia zbladła i przeprosiła mnie, że musi na moment odejść, tylko na małą chwilę. I gdy wróciła, ręce miała chłodne i tańczyliśmy dalej, rozkręciłem ją, żeby wszyscy widzieli, jak umiem tańczyć, jak świetnie się z Maniusia prezentujemy, jaka to z nas dobrana para, i kiedy polka nabrała zawrotnego tempa, a Maniusine wstążki i wstążeczki uniosły się i powiewały w powietrzu wraz z jej płowym warkoczem, nagle spostrzegłem, że tancerze przestają tańczyć, że ze wstrętem odsuwają się od nas, że w końcu nikt inny oprócz mnie i Maniusi nie tańczy, a wszyscy pozostali tancerze tworzą krąg, lecz nie krąg pełen podziwu, tylko krąg, na którego obwód wystrzeliło ich siłą odśrodkową coś okropnego, czego nie domyśliłem się w porę ani ja, ani Mamusia, aż tu jej mama przyskoczyła i złapała Maniusię za rękę, i z przerażeniem i zgrozą wybiegła z sali tanecznej w Dolnej Gospodzie, aby już nigdy nie przyjść, żebym nigdy Maniusi nie zobaczył, aż dopiero po paru latach, bo Maniusię zaczęto od tej pory nazywać Posraną Mańką, bo Maniusia, tak podniecona tym białym tańcem, Maniusia przejęta tym, że jej powiedziałem, że ją kocham, wybiegła do wiejskiego wychodka przy gospodzie, z piramidą fekaliów niemal po sam otwór w desce, zamoczyła sobie te swoje wstążki i wstążeczki w zawartości tej wiejskiej latryny i znów wbiegła z ciemności do rozświetlonej sali, aby ruch odśrodkowy jej wstążeczek i wstążek opryskał i ochlapał tancerzy, wszystkich tancerzy, którzy znaleźli się w zasięgu wstążek i wstążeczek... Prasuję stary papier i zielony guzik to ruch suwaka do przodu, a guzik czerwony to ruch powrotny, tak oto moja maszyna wykonuje podstawowy ruch świata, jak miech akordeonu, jak obwód koła, który w jakim punkcie się zaczął, tam też musi się skończyć. Maniusia, nie mogąc utrzymać swojej sławy, musiała dźwigać tylko swą hańbę, za którą nie ponosiła winy, gdyż to, co ją spotkało, było ludzkie, arcyludzkie, Goethe wybaczyłby to Ulryce von Lewetzow, Schelling z pewnością swej Karolinie. Jedyny Leibniz tego zdarzenia ze wstążkami i wstążeczkami chyba nie darowałby swej królewskiej kochance Zofii Charlotcie, podobnie jak uczuciowy Hölderlin pani Gontard... Kiedy po pięciu latach odnalazłem Maniusię, cała rodzina przeniosła się aż hen na Morawy z powodu tych wstążek i wstążeczek, poprosiłem ją, by mi to wszystko wybaczyła, bo ja czułem się winny wszystkiemu, cokolwiek się gdzieś stało, o czym czytałem kiedykolwiek w gazecie, ja wszystkiemu czułem się winien, no i Maniusia wybaczyła mi to, ja zaś zaprosiłem ją na wycieczkę, wygrałem na loterii klasowej pięć tysięcy koron, a że pieniędzy nie kochałem, więc chciałem je szybko przepuścić, żeby nie męczyć się z książeczką oszczędnościową. Tak więc pojechaliśmy z Maniusia w góry, na Złoty Wierch, do hotelu Renner, drogiego hotelu, ażebym co prędzej pozbył się kłopotu i pieniędzy, wszyscy mężczyźni zazdrościli mi Maniusi, wszyscy co wieczór prześcigali się, by mi ją odbić, najbardziej pożądał Maniusi sam pan fabrykant Jína, a ja byłem szczęśliwy, bo wydawałem pieniądze, co tylko nam się z Maniusia zamarzyło, wszystko mieliśmy, i Maniusia jeździła co dzień na nartach, a słońce świeciło, był późny luty, więc była opalona i jeździła jak inni na skrzących