15283
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 15283 |
Rozszerzenie: |
15283 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 15283 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 15283 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
15283 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
JAN BARANOWICZ
MOJ PRZYJACIEL LOMPI
C Z V 7* E LN I K.
? L?$$?«i8|
?
?
BARANOWICZ
MOJ PRZYJACIEL LOMPI
Vb
}
JAN BARANOWICZ
MOJ PRZYJACIEL LOMPI
CZYTE LNIK-1954
OWadkę i kartę tytułową projektowała Maria Wieczorek Przerywniki Romana Owidzkiego
§**7i4
^
rttdt'
"*
Redaktor: Adela Grochowska
Redaktor techniczny; Władysław Kopeć
Korektor: Natalia Peszynska
CZYTELNIK • Warszawa 1954 • WYDANIE I
Nakład 10.160 egz. Papier druk.-mat. 60 g. 82X104 ki. VII. Objętośft
ark wyd. 7.25 ark. druk. 9. Oddano do składania 15.VII.53. Podpisano
do druku 11 XII. 53. Druk ukończono w styczniu 1954 r. Zakł. Graficzne
Dom Słowa Polskiego- Warszawa. Zam 4436/A 4-B-54307 Cena zł 8.-
Rozdział pierwszy SEZAM PRZYGÓD OTWIERA SIĘ
Dmiemy w śniegu jak w głębokiej wodzie. Przed nami szerzyzna pól, biała od południowego słońca. Gładka, lodowa powierzchnia odbija światło jak lustro obraz. Oczy mam pełne łez od tego blasku. Ślepia Lompiego łzawią również. Wspinamy się po pagórkach wydm śniegowych niczym zawodowi taternicy. Wydmy wyrosły duże jak kopy siana, jak chałupy wiejskie. Niekiedy ślizga się któryś z nas i upada. Niekiedy trafiamy na miejsca odwilgle, podobne do oparzelisk na podmokłej łące. Wtedy obaj zapadamy się po brzuchy.
Ja śmieję się. Ale Lompi jest przerażony. Spogląda błagalnie na mnie i skomli. Schylam się i wyciągani go z grzęzawiska. Jego wąskie nogi wbijają się w sypki odmęt jak leszczynowe pręty. Gdyby był starym psem, przygoda bawiłaby go zapewne. Cóż, liczy zaledwie kilka miesięcy życia. Pierwszy raz spotyka się z zimą oko w oko.
Dla wygodnego tłuściocha spacer wśród śnieżnych pagórków stanowi bardzo wątpliwą przyjemność. Gdyby tak jeszcze wypaść na chwilę przed dom, machnąć kilka koziołków w zaspach. Przełknąć — dla żartu — parę gruzełków śniegowego chłodu. Podsunąć się chytrze, wilczym trybem, ku rozgadanemu kogutowi i przepłoszyć go na płot nagłym szczeknięciem. Potem jednym susem wpaść do izby i, leżąc przy ciepłym zapiecku, uśmiechać się do przeżyć. Na to chętnie wyraziłby zgodę.
Ale brnąć tak w nieznane, przeraźliwie zimną połacią, to naprawdę niepokoi i drażni. Nic to, że obok kroczy pan — rękojmia niespodzianek i gwarancja bezpieczeństwa. Ostatecznie nawet przyjemność powinna mieć swoje granice.
5
Leżymy na nasypie śniegowym, obok zawianego po czub krzaku tarniny. Lompi, podobny do kłębuszka sierści, kuli się z ulgą u mych kolan. Rozdziawił pysk, wachluje jęzorem i nie spuszcza ze mnie spojrzenia. Wyrzut czai się w jego oczach.
— Jak na mój wiek odwaliłem spory kawał drogi — czytam bez trudu jego myśli. — Uszamotałem się setnie.
Nie spieszno mi z powstaniem. Niech wypocznie. Odpoczywam i ja. Odpoczynek należy nam się obu. Przebrnęliśmy blisko kilometr uciążliwej, śnieżnej powodzi. U kresu drugiego kilometra czeka nas stary bór sosnowy. A przed nim żywopłot z ostrężyny, kruchyny i olchy, ledwo wystający ponad falistością białej pustyni.
Cuda tam powyrabiał wicher ze śniegiem. Ukształtował go w pryzmy, klomby i urwiska według najbardziej pomysłowych wzorów fantazji. W śnieżnych tunelach szeleszczą łodygi zeschłej paproci i aksamitne wici widłaków. Ogryziona jagodzina i mech zdradzają, że często biwakują tu zające i sarny. To ich zimowe żerowisko.
Wysoko nad naszymi głowami kołuje duży, czarny jastrząb. Obserwuje nas uparcie. Jest to jeden z tych nielicznych w okolicy okazów, co w szponach nawet tęgą kurę unieść potrafią. Napowietrzny pirat, postrach wiejskich
podwórców.
Leżąc na wznak, błądzę za nim spojrzeniem. Nie boi się, krąży bez przerwy. Zgaduję, co go tak intryguje. Gdyby nie ja, chętnie zawarłby bliższą znajomość z Lompim. Pies, skulony w kłębek, robi wrażenie czegoś bardzo niepokaź-nego. Może rabuś wziął go za zająca i przemyśliwa, jakby tu utopić szpony w gęstej turzycy.
Wyczuwam, że mu głód dokucza. Kreśli wiraże niżej, niż to zwykł czynić podczas łowów, i zachowuje się zuchwale. Syty jastrząb nie podchodzi tak blisko do człowieka.
Podnoszę rękę w górę. Lompi wsparł się na przednich łapach, spojrzenie postał w ślad za mym ramieniem. Zauważył złowrogi cień, ważący się na skrzydłach nad głowami. Przez chwilę śledzi go oczami, a potem szczeka gwałtownie.
Szczekanie, a może i ruch mej ręki, niepokoi drapieżnika. Zatacza szybciej koła. Wreszcie przestaje krążyć i podlatuje w kierunku starej gruszy, co rośnie na brzegu polnej strugi.
6
Sadowi się ciężko na gałęzi, podobny z daleka do kępy jemioły.
Chłód nasyca wełnianą kurtkę i poczyna szczypać mnie w plecy. Ciało, rozgrzane marszem, straciło już nadwyżkę ciepłoty. Podnosimy się ze śniegowego leżyska i znowu idziemy przed siebie. Człowiek stawia szerokie kroki. Pies biegnie truchcikiem. Otrząsnął już z siebie znużenie. Interesuje się szczegółami, które nasuwają się oczom po drodze.
Schodzimy na obszerny spłacheć moczarzyska. Nie ma tu ławic śniegowych. Wicher poniósł białe tumany daleko poza pagórek. Lód lśni jak polerowane szkło. Tylko gdzieniegdzie, poza sterczącymi martwo wyspami sitowia, wloką się smużki śniegu, podobne do skib na zaoranym ugorze.
Skaczę z brzegu i już ślizgam się na podeszwach jak na łyżwach. Lompi, skomląc, posuwa się za mną ostrożnie. Przystaję i słowami pełnymi pieszczoty zachęcam go do dalszej drogi. Wzbiera w nim odwaga i po chwili wahania biegnie znów naprzód. Matowy cień jego postaci odbija się w przezroczystej jak lustro tafli lodu. Od czasu do czasu zatrzymuje się na kępach zmarzłego situ, aby znów nabrać tchu przed dalszym skokiem.
Rychło mamy lód poza sobą. Szczeniak otrząsa lęki jak płatki śniegu z wilgotnej sierści. Wspinamy się z wydmy na wydmę. Krasiwronka, wrzeszcząc przeraźliwie, zrywa się z krzaczastej jarzębiny nad strugą i przepada w ostrężynie. Oskubywała dziobem zmarzłe jagody i połykała z przejęciem. Spłoszyło ją nasze niespodziewane nadejście.
Kroczymy teraz brzegiem na pół zadętej polnej strugi. Białą płaszczyznę udeptały tu setki i tysiące nóg. Wtajemniczam Lompiego w tropy zwierzęcych ścieżek i drożyn.
Najczęściej spotyka się tu ślady zajęcy. Każdy krzew, każdy ostrów zielska czy trawy okolony jest tysiącem wgłębień. Głodne szaraki wyżęły siekaczami chwasty, zostawiając tylko kikuty łodyg. Korę wikliny ociosały gładko, jak heblem; aż do rdzenia. Czuby wierzbiny, która pod pokrywami łusek chowała bazie na powitanie wiosny, zniknęły w wygłodzonych, wąskich gardłach saren. Ostre podkowiaste wgnioty racic mówią o tym wyraźnie.
Natrafiamy na delikatne rozety znaków, podobne do
7
gałązek. To tropy kuropatw. Żerowały tu całym stadem. Żywiły się oziminą przeświecającą zmarzłymi listkami przez śnieg niedalekiego pagórka. A tutaj, w zagajniku drzemiących olszyn, znajdowały swe nocne gniazda. Pełno wokoło szarych piórek i grudek odchodów.
Lompi wodzi nosem po tropach, emocjonując się coraz więcej. Coś zaintrygowało go nie na żarty. Naraz z głośnym szczekaniem daje susa w gęstwinę ożyny. Kieruję się w jego stronę. Rychło dowiaduję się, co go tak wzrusza. Załopotały ciężko skrzydła i trzy kuropatwy poderwały się w górę zza kępy. Poszybowały wzdłuż potoku. Lompi, nie spuszczając z nich spojrzenia, usiłuje je dopędzić.
Niedługo czekam na kres tej gonitwy. Ławice śniegu, bardziej grząskie tu niż na otwartej przestrzeni, studzą w nim zapał i zatrzymują w biegu. Zawraca, najwyraźniej rozczarowany fiaskiem pierwszej w swoim życiu przygody. Kuropatwy przepadły za pobliskimi zaroślami.
Widziałem po locie, że były osłabione i głodne. Nie trudno zgadnąć, jaki los je czeka. W ciągu najbliższych dni padną ofiarą lisa, tchórza czy jastrzębi, patrolujących czujnie te rewiry. Mocny trop lisi biegnie równolegle do tropów zajęczych. Parzyste ślady tchórza haftują białe płótno śniegu w urodne ściegi. Ich sprawca drzemie pewnie w niedalekich przybrzeżnych wertepach.
Lompi — być może — zwęszył kryjówkę drapieżnika. Przysądza się do jakiejś szczeliny i rozdrapuje łapami twarde bryły. Podchodzę i łagodnie staram mu się wyperswadować trud daremny. Tchórza nie wykopie, chociażby zdarł łapy do krwi. A niechby nawet tego dokazał, zwierz przy spotkaniu poczęstuje go zębami po nozdrzach i zagrzebie się w inną dziurę. Nie tak to łatwo uporać się z nadbrzeżnym drapichrustem. Skuteczniej od psa zrobią to chłopcy wiejscy, którzy przy pomocy motyki i kilofa dobiorą się do jego cennej skóry.
Nareszcie osiągamy granicę lasu. Chłód tutaj większy niż na martwym, pełnym słońca polu. Wąską koleiną, między zaspami, przeciskamy się na polanę, gdzie czernieje kopa igliwia, ugrabionego tu jesienią. Zmiatam pokrowiec śniegu z wierzchu i wyścielam wonne siedzisko. Zanurzam w nim jak w fotelu zmęczone ciało. Lompi sadowi się obok pospiesznie, jakby w obawie, że mu zajmę miejsce. Wsparł
8
wilgotną głowę na mych kolanach i zagląda mi pogodnie w oczy.
Cisza jak wiotki obłok snuje się koło nas i nad nami. Do chabin sosnowych śnieg przymarzł miękkim bandażem. Daleko, pomiędzy ostrowami zagajnika, dostrzegam dwie sarny. Zanurzyły pyski w gąszczu żarnowca i wybierają co strawniejsze kąski.
Lompi ich nie widzi. Wszystko światło spojrzenia skierował na mnie. Nie umie mówić ludzkim językiem, ale z tego milczenia, jak z tajemniczego źródła, podpływa do mnie treść szczodra. Rozkoszuje się ciepłem mego podołka i sumuje czas, który jest poza nim.
— Dobrze mi przy tobie — zdają się mówić jego oczy. Umiesz prowadzić długą ścieżką, co chociaż nuży, przecież każdym metrem przybliża do horyzontu. Na jej zakrętach nowe czeka, przygody łaszą się przyjaźnie. Twoja ręka nie grozi harapem, którego cięgi palą jak ogień i zostawiają rany na ciele. Szukamy tropów zwierzęcych, które — są dla mnie tym, czym dla ciebie stronice nieznanej książki.
Podnoszę rękę i głaskam pieszczotliwie szorstką, puszystą sierść owczarka. Pod dotknięciem mych ciepłych palców wygina ciało zmysłowo. W pewnym momencie wyczuwam szeroką, bezwłosą bliznę na jego grzbiecie. Dotykam jej ostrożnie. Pies śledzi me ruchy, a potem zatrzymuje wzrok na mnie.
Wiem, co mi chce powiedzieć. Znam historię pierwszych tygodni jego życia. Gdyby umiał mówić ludzkim językiem opowiedziałby ją mniej więcej w ten sposób.
— Tak, to od uderzenia złego człowieka. Tyś mnie wyrwał z jego rąk. Wszedłeś do cudzego ogrodu, gdzie sko-wyczałem, uwiązany na łańcuchu. Miałem wówczas niespełna dwa miesiące. Mój właściciel trzymał mnie za dnia w ciemnej komórce, a w nocy kazał wartować u węgłów stajni. Było mi samotnie i ciężko. Moja matka, Nora, pilnowała magazynów przy torze kolejowym. Miała oczy na-biegłe krwią i na rozkaz pana rzucała się na ludzi. Widziałem, jak pewnego razu dała susa na wóz i zwaliła na ziemię woźnicę. Mój dawny chlebodawca chciał, żebym poszedł w jej ślady. Inaczej — mówił — jako darmozjad nie wart będę żywienia. Ta blizna na grzbiecie, to następstwo zbyt leniwego wykonywania jego poleceń.
9
Kładzie mi z powrotem pysk na udzie i zamyka oczy. Wyczuwam ciepło wdzięczności i oddania. Jest szczęśliwy i pełen ufności.
Mnąc delikatnie w palcach jego ucho, spoglądam w dal przez wylot powstały między sosnami. Szybko, cicho zamiera dzień styczniowy. Już słońce, ogromne jak wieko dzieży, oparło się krawędzią o pałąk wzgórza. Czerwona tarcza zdaje się drgać i falować, jakby za chwilę rozlać się miała po ciemnym pastwisku horyzontu.
Wzbiera mróz, podmuch wiatru smaga twarz. Termometr znowu zanotuje w nocy minus dwadzieścia stopni Celsjusza.
Wysoko nad lasem warkoce chrobotliwie samolot pasażerski. Spieszno mu na lotnisko. To mi przypomina, że i ja daleko odszedłem od domu. Wstaję raźno, otrząsam z ubrania igliwie i wynurzam się z lasu. Lompi wyprzedza mnie tym razem bez zachęty. Co parę kroków przystaje i ogląda się na mnie, jakby chciał przestrzec:
— Jeśli się nie pospieszysz, noc nas zastanie w czarnym polu.
— Noc nie — odpowiadam mu myślą — ale szarówka na pewno. Pod niebem bez księżyca przebrniemy już ostatni kęs drogi.
I żeby zyskać jak najwięcej czasu przed mrokiem, szerzej odmierzam kroki ku wiosce. Staję do zawodów z Lompim.
Rozdział drugi
PIERWSZA GADKA MARCINA PNIAKA
x łomień spopiela chciwie smolne sosnowe szczapy pod piecem. W izbie jest przytulnie i miło. Siedzę na wiklinowym krześle i rozkoszuję się ciepłem. Obok, na stołkach, usadowili się dwaj młodzi rolnicy-sąsiedzi. Lompi zagrze-buje się w igliwiu na zapiecku i ucina sobie drzemkę.
W zimowy odwieczerz pokoik Marcina Pniaka, nauczy-ciela-emeryta, staje się uczęszczanym miejscem schadzek. Zwłaszcza dzieci przychodzą tu chętnie. Stary nie wyprasza, owszem, ugości cukierkiem, a bywa, że i urzecze gadką. W ciągu długiego życia sporo ich uzbierał w skarbonce głowy. Nie zabraknie, choćby opowiadał przez całą noc.
Siedzi teraz na niskim zydelku przy piecu, wrzuca od •czasu do czasu polano w palenisko i uśmiecha się pogodnie. Zapalił fajkę, spogląda na podrastające już wnuki. Gapią się w okno, gdzie po szybach pod wpływem gorąca lód taje coraz bardziej. Z zainteresowaniem obserwują ośnieżonego stracha na wróble. Sterczy pod wiśniami w ogródku, wiatr porywisty tarmosi jego postrzępione łachmany.
Żal ci go? — śmieje się nauczyciel głaszcząc rozwichrzoną czuprynę wnuka. — Niedość, że marznie, jeszcze mu się wiatr dobiera do spodni.
— Przecie nie żywy, to nie czuje — odpowiada wnuk rezolutnie.
¦— Kiedyś, dawno, dawno już temu, to podobnoć był żywy — zaczyna dziadek tajemniczo. Mruga przy tym na nas, starszych, porozumiewawczo.
— Żywy? Strach? — dziwi się wnuczka.
¦— Oczywiście. Nie wierzysz, to posłuchaj. Opowiem ci, skąd się wziął strach na wróble.
Pniak pociąga z fajki raz i drugi. Czeka chwilę, aż się w izbie zrobi odpowiedni nastrój. Potem zaczyna swą na pół bajkę, na pół opowieść:
„Wyprzedzając zmierzch, człapał po błotnistym gościńcu wioski. Przed nim, z nosem przy ziemi, biegł rosły, uta-plany w kałużach wyżeł. Za nim, przyprzągnięte postronkami do wagi dyszla, wlokły się zgodnie wól i baran.
Rozklekotany wasążek toczył się za ogonami bydląt. Aż dziw brał, że się nie rozleciał na wybojach. Wszystko w nim
11
było zganianiną: — i koła, i drabiny, kołowrót i półkoszki. Trząsł się, skrzypiał, protestował, ale ciągle posuwał się naprzód. Przemożna siła, skupiona w mięśniach wołu i barana, nie uznawała sprzeciwu.
Dziwny towar dźwigał wóz w swych półkoszkach. Tak dziwny, że aż z chałup wywabił gawiedź i kazał jej towarzyszyć w wędrówce. Na wiązce siana drzemał kot, szparami ślepiów obserwując zbiegowisko. W drucianej klatce, przepierzonej na dwie izdebki, gdakała kaczka i puszył się kogut. Po dnie wypełnionego wodą cebra, obrócony tyłem do świata, przechadzał się leniwie rak rzeczny.
— Handlarz to czy kuglarz jaki? — przypuszczenia snuły się w głowach gapiów. Nikt jednak nie odważył się zadać pytania. Jakiś urok, bijący z postaci włóczęgi, kudłata broda a — być może — i kostur sękaty powstrzymywały ciekawskich. Przypatrywali się w milczeniu, choć ich tam bardzo języki świerzbiły w gębach.
Właściciel wasążka kroczył przodem, nie oglądając się za chudobą. Od czasu do czasu spluwał przez zęby w błoto. Wyżeł, który biegł skrajem szkarpy, zawracał niekiedy ku niemu. Zadzierał łeb w górę i patrzył mu w oczy pytająco. Widać spodziewał się odpowiedzi. Ale dziad milczał zawzięcie.
Dopiero przy przejściu połowy wioski dał znak kosturem. Wtedy zatrzymał się wyżeł. Przystanęły zwierzęta» przestał skrzypieć wóz. Kot przeciągnął się w krzyżach, lustrując ślepiami okolicę. Podniosła się z kwakaniem kaczka, zapiał, trzepocąc skrzydłami, kogut. Jeno jeden rak nie wykazał żadnego zainteresowania. Błądził dalej po okrągłym dnie cebra, wypełnionego po krawędź wodą.
Siwobrody dziad przerwał milczenie i obrócił się z pytaniem do gapiów.
— Dzieci, a co to za wioszczyna?
Dzieciarnia, towarzysząca dotąd zaprzęgowi w pełnej płochliwego zdziwienia odległości, podeszła bliżej i dała folgę językom.
— Łopiany Dolne, dziadku — wykrzykiwały na wyścigi. — Gromada Łopiany Dolne, gmina Stary Jawor. A co tam wieziecie w cebrzyku?
— Przypatrz się lepiej, to się dowiesz.
— Dlaboga, rak! Prawdziwy rak! I strzyże nożycami jak
12
krawiec! — dziwował się któryś z odważniejszych chłopców, pochyliwszy się nad szaflikiem.
— Rak! — zaszeleściły głosy tajemniczo, w niedowierzaniu.
— Z daleka jedziecie, dziadku? — spytał znowu ten, co się przyglądał rakowi.
— Ho, ho i jak z daleka! — dziadek kołysał głową, rozwichrzoną jak wiecheć mierzwy. — Choćbyś oczy wyśle-piał — nie zobaczysz. Wyjechałem o świcie, a teraz już wieczór...
— Toście pewnie z Koziegłów albo z Toporzysk Mokrych — zagadywał ośmielony już chłopak.
— Z dalsza jeszcze, z dalsza, przyjacielu. Jadę i szukam wiatru, którego miałem spytać o coś, ale mi się wypsnął sprzed nosa. O — dodał przeciągle — wiatr pędzinoga, ucieka szybko, i kto wie, czy go kiedy dopędzę jeszcze...
Nagle przerwał żartobliwe mędrkowanie.
— Noclegu ml trza we wsi. Dla mnie i dla mojej cze-ladkJ, Ćma wkrótce opadnie na pola. Niesposób będzie wlec się dalej.
Dzieciska przestępowały z nogi na nogę, nie wiedziały co odpowiedzieć. Wyręczył je znów rezolutniejszy.
— Przenocować was samych, to tam, jak się chce, jeszcze można by. W chałupach miejsca dosyć. Jeno gdzie zakwaterować chudobę?
Zastanawiał się, a i inni rozsypywali słowa jak liście.
— Takciś tak! Gdzie zakwaterować? Bo to przecie i wól, i baran, i pies, jeśli nie liczyć pomniejszego przychówku. Jest tego chyba z pół tuzina.
— Najlepiej spytajcie sołtysa, co stoi przy płocie — poradziła jedna z dziewczynek. — On już dokładnie powie, co i jak robić...
Podróżny posłał spojrzenie w kierunku olszynowego ogrodzenia. Niski chłop, wsparty plecami o słupek furtki, pykał z fajki i przyglądał się zbiegowisku.
— Sołtysie! — zawołał woźnica, grabiąc palcami długą brodę. — Chodźcie no tu bliżej, jeśli łaska.
Sołtys otaksował włóczęgę spojrzeniem. Niechętnie postąpił parę kroków naprzód.
— Dyć jestem — mruknął. — Czego chcecie?
— Jak tam u was ze spaniem we wsi? — spytał beztrosko dziadek, marszcząc chudą gębę w uprzejmości.
13
— Ze spaniem? — sołtys roześmiał się kpiarsko. — Ano, prześpi się, co by nie. Choćby i na gołej ziemi. Łopiany Dolne słyną z gościnności...
Dziadek, prześwidrował kpiarza oczami spod brwi nastroszonych jak krzaki.
— Leżenie na gołej ziemi mi niedziwne — rzekł spokojnie. — Rozmaitości przechodziłem w życiu. 0 gadzinę mi chodzi, żeby sobie odsapnęła kapkę. Utyrała się przez cały dzień niemało.
— Duża familia, nie ma co mówić — kiwał głową trochę zawstydzony sołtys. — Wodzicie ze sobą, widzę, całe gospodarstwo. Trzeba by chyba całą chałupę uprzątnąć na ich przyjęcie. A i z sąsieka za jednym chodem nie zabierze dla
nich jedzenia.
Nagle stuknął się pięścią w czoło, jakby sobie coś przypomniał.
— Psia wełna! Że mi też od razu na myśl nie przyszło — wykrzyknął. — To by się dla was w sam raz chyba nadawało...
— Macie na myśli kwaterę? — ucieszył się podróżny.
— Wiecie — rzekł chytrze sołtys — stoi se tam na wydmuchu za wsią chałupina. Na oko biorąc, nie można jej wiele przyganić. I izbę ma przytulną, i sień obszerną... I strzechę wiatr nie całkiem z niej obskubał. Komin tam niby trochę obtyrpany, ale dym — chwalić Boga — jeszcze się z niego na świat wydrapie. Pomieszczenie byłoby w sam raz dla wszystkich. Jeno... tego... nijako się tam pchać do środka, bo w niej — psia jucha — ponoć straszy...
Wędrowiec spojrzał pogodnie na sołtysa.
— Straszy, mówicie? — A niech tam sobie.
— Strach taki, że z daleka obchodź — upierał się sołtys.
— Nie dla stracha budowali chałupę, ale dla ludzi. Wio se, malutkie — przerwał rozmowę dziadek.
Podniósł kij w górę. Wół i baran pociągnęły równo za postronki. Wyżeł zaczął znowu biec przodem.
— Prowadźcie, chłopcy! — dziadek obejrzał się za
siebie.
Ci i owi ruszyli z miejsca, aby mu towarzyszyć małowiele. Ale wnetki odpadli za wsią. Pozostał tylko jeden — ten, co się pierwszy zaprzyjaźnił z dziadygą.
Przyjaciel zwierząt wdał się z nim w pogawędkę.
— Więc ludzie powiadają, że tam straszy?...
14
— Jej, jak straszy! — chłopiec rozrzucił ramiona w wyraźnym popłochu. — Żaden z tych, co się tam zakwaterują, nawet jednej nocy nie przetrzyma.
— He, he! To wielgachne jakieś straszydło! — śmiał się dziadek. — A ty się boisz?
— Bardzo się boję, dziadku. Odprowadzę was jeno do zakrętu drogi i wrócę. Jeszcze by mnie w nocy postraszyło. Przed takim ani się gdzie skryć, ani gdzie uciec...
— A jakbyś wlazł pod pierzynę?
— Zobaczy i przez pierzynę! Takie ma ślepia! O, patrzcie! — wyciągnął drżącą rękę w kierunku drzew, co czerniały na horyzoncie. — Tam za tymi dębami bieleje nawiedzona chałupa. Teraz se zjedziecie na boczną dróżkę koło Bujakowego stogu, potem na gromadzki mostek nad fosą i zaraz już będziecie na miejscu. Miarkujecie se dobrze?
— Co bym se miał nie miarkować.
— No, to bądźcie zdrowi, dziadku! Na mnie już czas, bo ciemno.
— Bądź zdrów! — pożegnał go dziadek uprzejmie. — A odwiedź mnie rano, jak się wyśpisz — dodał po chwili. — Opowiem ci, jak strach wygląda.
Stary rzucił żart w ślad za chłopcem, lecz ten już nie dosłyszał. Uciekał do wsi, co sił w nogach.
— Ho, ho, ho! — mruczał dziadek z ukontentowaniem, taksując oczami zagrodę, co się właśnie wyłoniła zza krzaków. — Chałupinka niczego sobie jeszcze. Nie tylko strachy, ale i ludziska mogą zamieszkać w niej wygodnie. I drzwi całe, i okna trzymają się zawiasów. Ledwo jedna szyba zatkana wiechciem. Przenocujemy, bydlątka, przenocujemy po królewsku.
— Hetta-se, wio! — zakołysał lagą nad łbami zwierząt. —Jeszcze odrobinę! Pomalusieńku! Prr!!!
15
Zajechał wasążkiem przed dom. Zatrzymał się przed sienią. Gawędząc wyprzęgał sfatygowane całodzienną wędrówką zwierzęta.
__ Widzę, żeście rade z przybycia. A jeść to wam się
chyba chce setnie. Ludziska jak to ludziska — drogę wskażą, co by nie. Ale jak przyjdzie wynieść wiązkę siana z szopy lub garść ziarna z komory, ociągają się, marudzą.
Nie dziwota —- przednówek, w chałupach się nie przelewa...
Owinął długimi paluchami zardzewiałą klamkę i otwarł drzwi szeroko. Wszedł do sieni, namacał po ciemku drugie drzwi i pociągnął mocno ku sobie. Wsparty plecami o futrynę, rozglądał się ciekawie po wnętrzu izby.
— Ho, ho! — zdziwił się. — Obszernie tu jak w stodole. Wozem by nawrócił. A i stół jest, i łóżko, i ława. I sień też sklepista, długachna. — Przywykłe do gęstej szarówki oczy orientowały się w położeniu. — Nie będziemy sobie krzywdować tej nocy, bydlątka, nie będziemy.
Kolejno rozmieszczał zwierzęta na upatrzonych legowiskach.
— Ty, kocie, jako że lubisz wygody, położysz się na przypiecku. Podsypię ci trochę pod brzuch popiołu, to cię cegła ugniatać nie będzie.
Usadowił kocura na kominie i wydobył przygarść twarogu z zawiniątka.
— Naści! Jedz, boś się wymorzył porządnie. Z kolei zwrócił się do wyżła.
— Ty, Zagraj, położysz się przy wozie na słomie. Będziesz nas wszystkich pilnował w nocy. Masz tu kawał owsianego placka. Przegryź, potem popij wodą w strumyku. Trudno, nie stać nas na lepszą wieczerzę. Nie gazdujemy przecie, lecz wędrujemy od wsi do wsi jak cyganie.
Pochylił się nad wasążkiem. Z trudem dźwignął ciężki ceber. Zaniósł do izby i postawił przy kominie. Sięgnął palcami do blaszanki i wsypał jakiejś strawy do szaflika.
— Naści i ty! — rzekł do raka. — Samą wodą żył przecież nie będziesz.
Potem odprzągł woła i barana od orczyków i poprowadził je do wnętrza domu:
— Dla ciebie, tryku, znalazłem wygodny kąt pod stołem. Tam się rozkwaterujesz. Siana zaraz zniosę ze strychu. Co zjesz — będzie twoje, resztę obrócisz na pościółkę.
16
i— Ty, wole, zanocujesz w sieni. Miejsca tu tyle, jak na gromadzkim pastwisku.
Podsunął pod pysk woła żłobek, pełny drobno posiekanych buraków i sieczki. Drugą porcją uraczył barana. Potem wspiął się na strych po skrzypiącej drabinie. Wnet wrócił z tęgą wiązanką koniczyny na plecach. Nie żałował paszy rogaczom.
Szczyptą siana wymościł kosz pod ławą i usadowił w nim kaczkę. Zadzwoniła o dno misy pszenica. Kogut, usłyszawszy szelest ziarna, zaprosił się zaraz na współtowarzysza biesiady.
Dziadek czekał, aż się ptaki pożywią. Potem wziął koguta za skrzydła i posadził w sieni na żerdzi. Zalecił pilnie, żeby zapiał pobudkę, skoro tylko świt w szybach okienka się przeglądnie:
— Obudzisz nas równo ze słonkiem. Szkoda czasu na leniuchowanie. Długa jeszcze droga przed nami. A lisa się nie bój! — dodał po chwili. — Tak wysoko cię nie dostanie. Niech zresztą spróbuje wejść do sieni. Już mu tam Zagraj da taką odprawę, że jej nie zapomni do śmierci.
Rozmieściwszy i nakarmiwszy zwierzęta jak się patrzy, sam na ostatek zabrał się do wieczerzy. Nie grymasił, zjadł, co było pod ręką, i zaraz się położył do łóżka. Fajkę zapalił od zapałki i zaciągnął się dymem, co smakował lepiej niż jadło.
Nie chciało mu się spać. W tym wieku sen nie jest już czymś tak nieodzownym, jak gdy się liczy dziesięć czy dwadzieścia wiosen. Leżał i grzebał w pamięci, przypominając sobie, jakimi to drogami przyszedł do posiadania zwierzęcego przychówku.
W różnych okresach czasu i okolicznościach narastała czeladka. Kaczkę wycyganił od wiejskiej baby na jakimś prowincjonalnym jarmarku. Ptak był chudy, chorowity i mieszczuchy obmacywali go ze śmiechem. Dał parę groszy przekupce, wziął głodomora pod pachę i poniósł w świat ze sobą. Niech się chowa.
Woła otrzymał w spadku po zamożnej ciotce-krewniacz-ce. Bogatsi zagarnęli tłuściejsze skrawy majątku. Jego zbyli wolim ścierwem i rozklekotanym wasążkiem. Nie kłócił się, nie procesował. Wziął, co dali, i poszedł przed siebie.
Barana, gdy był jeszcze wątłym jagnięciem, wyrwał ze szpon górskiego orła. Drapieżnik wzbijał się właśnie z lu-
2 — Mój przyjaciel Lompi
17
pem w przestworze, gdy celny rzut kamieniem strącił go z powrotem na halę. Pokaleczone jagniątko otrzymał na własność od bacy dla upamiętnienia przygody. Podziękował ofiarodawcy, wykurował z ran kalekę i doczekał się z niego rosłego tryka.
Koguta podarowała mu stara Barciochowa z Koziegłów. Była wdzięczna, że jej szkapę wyleczył od morzyska.
Kota odebrał parobkowi bogacza w chwili, gdy ów, przywiązawszy kamień do szyi nieszczęśnika, chciał go utopić
w stawie.
Raka dał mu pewien rybak jako żartobliwy dodatek do towaru, który kiedyś kupił u niego. Wpuścił niedorajdę do cebra z wodą, ceber ulokował na wasążku. Od tego czasu
kwateruje u niego.
A Zagraj? Ten to sam się do niego przyplątał. Cyganom uciekł z lasu czy inszym włóczęgom. Dziadek rzucił mu kość przed pysk, pies nie pogardził i odtąd trzymał się już wozu. Nie odpędzał go. Niech pilnuje dziadowskiego dziedzictwa. Tak się postarzał u niego w służbie.
Zadumał się dziadek, otoczył kłębami dymu, a godziny jak młyńskie koła obracały się bez ustanku. Zwierzęta spały już w najlepsze. Jeno Zagraj od czasu do czasu poszczekiwał basowym głosem, jakby dla ostrzeżenia, że czuwa.
Zwolna jednak i dziadkowi zaczęło się zbierać na spanie. Zaciężyły mu kości, lube ciepło rozeszło się po ciele. Powieki osunęły się na źrenice. Wypuścił z ust fajkę na podłogę izby i zachrapał raz i drugi. Z początku cicho i nierówno, a później już regularnie i na cały głos.
Nie dane mu było obrócić się nawet na drugi bok we śnie. Zegar wydzwonił dwunastą na wiejskim kościele i to, co przepowiadał sołtys, pojawiło się na widowni.
Zaczęło się od komina. Zarochliło się naraz, zaszeleściło, zamełło. Nie był to kot, wracający po ciemku z obławy na myszy. Ten spał tak, jak go dziadek ułożył z wieczora. Najadł się sera do syta, nie ciągnęło go na nocne wagary. To strach, pewny przywilejów mroku, dawał szuraniem nóg znać o sobie. Zesunął się ciężko przez czarny otwór na blachę pieca i posłyszawszy głosy śpiących, zahuczał groźbami po izbie:
— Kto tu? Po co tu? To mój dom! Wypędzę! Przegonię!
Zły bardzo, wyciągnął łapę na krawędź paleniska, gdzie
18
w najlepsze wylegiwał się kot, strudzony całodzienną trzę-sawką na wozie. Całym ciężarem nieforemnej stopy nastąpił śpiochowi na ogon.
-— Miau! Pyrsk! — zamruczał kot. Zerwał się na równe nogi i sypnął popiołem w płonące jak lampy ślepia stracha. Zadymił mu je, zagasił zupełnie.
— Tu młynarczyki mąkę mielą! — wrzasnął strach, zasłaniając oczy kulasami. Prędko zlazł na podłogę, byle się znaleźć jak najdalej od sypiącego popiołem dziwa.
Schylił się, żeby zaczerpnąć wody z cebra i obmyć oczy, a tu go rak szast nożycami po paluchach.
— Tu krawcy nożycami strzygą! — zajazgotał i odskoczył aże do stołu. A tu go baran bęc rogami w brzuch rozłożysty, że machnął kozła na środek izby.
— Au! — wrzeszczy przelękły. — Au! Tu olejarze olej tłoczą!
Pędzi, co sił w nogach ku sieni. A kaczka spod ławy ponagla go do większego jeszcze pośpiechu.
— Taak! Tak mu róbcie! Taak!
Słyszy strach, że to nie przelewki. Zamiast żeby on straszył, jego ze wszystkich kątów przepędzają. Wpada z duszą na ramieniu do sieni, a tu go wół łap na rogi i szust nim w górę jak snopem aż pod deski powały.
Zatrzeszczał nadwątlały strop sosnowy. Zahuczało w dużym jak dynia czerepie stracha. Zamigotały w nim wszystkie gwiazdy.
Odbił się od pułapu i rozłożył jak długi w sieni. Aż klepisko stęknęlo pod ciężarem.
— Diabli mnie na widły biorą! — drze się jak opętany. A tu kogut, co siedział u stragarza, zachęca jeszcze wołu,
żeby mu powtórzył huśtawkę.
—¦ Do góry z niiim!
Pozbierał się strach na nogi i dał susa w kierunku wyjścia. Jak wicher wyleciał na podwórze.
Na to tylko czekał Zagraj-wartownik. Już go tyrpie za łydki zębami, już pstre portczyska targa w strzępy. Spodobała mu się zabawa, warczy groźnie i nijak nie ma ochoty popuścić ze złych kłów nieboraka.
Żal się zrobiło dziadkowi stracha-patałacha. Choć przeszkodził w przyjemnej drzemce, nijako go było przecie pozostawić z psiskiem sam na sam. Podniósł się z łóżka i, ziewając, wyszedł do sieni.
19
— Kogóż to tam, Zagraj, trzymasz za nogawicę? — spytał, udając, że nie wie, o co chodzi.
— Strach! Strach! Strach! — szczekał Zagraj, aż się echo
roznosiło po polu.
-— Strach! Tu go kroćsetni przynieśli! — zasępieni! dziadek przez rzadkie zęby. Chudy i groźny zatrzymał się
na progu sieni.
—¦ Duszo ludzka! — labiedził strach składając ręce. — Pożal się, uwolnij nieszczęsnego z tarapatów.
— Teraz „uwolnij!" — gderał dziadek. — Teraz „pożal się!" Toś ty taki? To zamiast siedzieć w kominie i sadze wymiatać — ludzi nachodzisz po nocach?
— Puśćcie mnie, puśćcie! — płakał strach. — Ucieknę stąd, gdzie pieprz rośnie. Przepadnę jak kamień w studni.
— Za późno, bratku — zawyrokował dziadek. — Dość się nawałęsałeś po świecie. Już ja ci, leniu, znajdę robotę. Zaraz tu sąd odprawimy nad tobą.
Odchrząknął dziadek z namaszczeniem i dłonią pogładził brodę jak przystało na prawdziwego sędziego. Długo spoglądał na winowajcę, który dygotał z lęku i niepewności.
W ciemności, przy słabym świetle gwiazd i księżyca, dziadek wydawał wyrok na stracha.
— Za to, żeś się wałęsał jak sowa po nocach, żeś straszył ludzi i spać im nie dawał...
— Oj, straszyłem, to prawda! — przyznał strach
w skrusze.
— Za to, żeś próżnował i jadł chleb za darmo, dzień czy noc, plucha czy pogoda — będziesz sterczał w polu na zagonach i wróble płoszył od chłopskich łanów.
— Zmarznę na rosie i chłodzie — dygotał strach jak
osiczyna.
— Nie zmarzniesz. Ubiorę cię w dziurawą sukmanę, przepaszę powrósłem, a na łeb wdzieję kapelusz ze słomy. Będziesz se tak stał w polu, ty i twoje wnuki-straszęta, dopóki chłopi ziemię uprawiać będą.
— Doloż moja, dolo! — labiedził strach.
— Nie labiedź! Nareszcie ludzie będą mieli jakąś wy-rękę z ciebie. Huzia, chochole, w szerokie pole! Zagraj! Nuże, pokaż mu, gdzie najbliższa ścieżka na stajania!
— Haw, haw! — szczekał wyżeł. — Haw, haw! Pognał strach, ile sił starczyło w koślawych nogach,
20
w szerokie pola i przepadł w cieniu jak ptak w gęstwinie. Jeno się wiatr zrobił większy, gdy go niosło.
Uspokoiło się, ucichło w starej sadybie. Położył się dziadek do łóżka, ułożyły się zwierzęta do snu. Spokojnie już spali do świtu.
Ledwo się rozwidniło, wyruszyli w dalszą wędrówkę. Rankiem ludziska, co spieszyli do polnych robót, zobaczyli cudaka sterczącego w Wawrzkowym owsie. Domyślili się rychło, że to strach z chałupy na chylu tu sobie obrał po-niewolne mieszkanie. Zapomnieli mu starych krzywd. Przyjęli z uznaniem wysługę.
Chcieli szukać dziada czarodzieja, żeby mu podziękować pięknie za tak nieocenionego stróża. Ale ten, wraz z dziwacznym dobytkiem, dawno minął już miedze wioski.
Strach pozostał na zawsze w polu. Odtąd wiernie pilnuje chłopskiego prosa przed wróblami."
Rozdział trzeci
POJEDYNEK Z WRONAMI
¦ Oiedzę przy stole i czytam książkę. Poprzez gałęzie wiązów przeciska się ku oknu światło słońca. Luty powoli chyli się ku kresowi. Mrozy następują po śnieżycach. Wichry tarmoszą obwieszone soplami narożniki ojcowskiej chaty. Ziemia nawarstwia się na przemian to lodem, to śniegiem. Na okrajkach strug polnych dogorywają kuropatwy i zające. Nie mróz je zwyciężył, lecz głód. Wątłe pazury nie są w stanie rozerwać pokrowca matowej kry nad oziminami.
21
Szaraki zapuszczają się nocami w wiklinowe zarośla nad rzeką, co przedziela dwa rzędy wiejskich chałup. Rankiem wiejscy chłopcy polują na nie bezlitośnie.
Od czasu do czasu odrywam oczy od lektury i przenoszę spojrzenie w zawianą śniegiem przestrzeń. Za oknem, o jakieś trzysta kroków przede mną, rozciąga się kotlina wygięta łukowato. Jej środek wypełniają rachityczne, wy-próchniałe od wewnątrz wierzby. U ich podnóża kłębi się czarna chmura wron. Wrony walczą o coś zapamiętale. Kilka z nich odłączyło się od zbiorowiska i ściga po polu podrywający się, to opadający przedmiot.
W ten harmider wronich i gawronich głosów włącza się nagle donośne szczekanie Lompiego. Spod okapu podwórza, gdzie się wygrzewał w słonku, zwęszył łopocącą u zamarłych wierzb przygodę i gna co tchu w płucach na jej spotkanie.
Odkładam książkę, wybiegam przed dom i spieszę jego tropem. Grzęznąc po kolana w łachach śniegowych, staram się dobiec w porę, zanim popełni jakieś głupstwo. Zapał daje mu wyraźną przewagę nade mną. Lekko przesadza grząskie zadmy, gdy tymczasem ja muszę zdobywać je krok za
krokiem.
Wpada jak pocisk w swarliwe kłębowisko i rozrzuca je jak przygarść grud. Pełno teraz wron na śniegu i w powietrzu. Na gałęziach wierzb ciemnieją jak strzępy gałganków. Złe i zaczepne drą się wniebogłosy, przyskakując psu do
oczu.
Przywarował w śniegu i, trzymając coś między przednimi łapami, oszczekuje się bohatersko. Kilka razy musiał nawet oberwać w nos dziobem, bo potrząsa łbem gwałtownie.
Uporałem się ze śnieżnymi przeszkodami i nadchodzę z odsieczą. Ptactwo na mój widok wycofuje się na przy-zwoftą odległość. Krąży, kracząc żałośnie, jakby upominało
się o łup stracony.
Spoglądam na to, czego tak dzielnie bronił Lompi. Są to szczątki rozszarpanej kuropatwy. Krople krwi, czerwieniejące na śniegu, świadczą o tym, że wrony rozszarpały ją żywcem. Szare piórka unosi podmuch wiatru. Wielki musiał być głód tych żarłoków, jeśli targnęły się na ptaka równego im prawie wzrostem.
Zostawiam Lompiego z jego łupem i brnąc przez zaspy
22
szukam oczami ostatniej kuropatwy, której ucieczkę obserwowałem przez okno. Nie mogła odfrunąć daleko. Ugrzęzła pewnie gdzieś w śniegu i oczekuje śmierci, o ile nie zginęła już pod ciosami tępych dziobów.
Jej schowek zdradzają mi wrony, kołujące nad nią drapieżnie. Przyspieszam kroku, żeby uprzedzić atak. Kuropatwa podrywa się w powietrze na mój widok, ale zaraz opada w śnieg. Piórka, rozsypane wokoło, zdradzają, że zapoznała się już z żarłocznością wronich dziobów. Za chwilę podzieliłaby los swej nieszczęśliwej towarzyszki.
Gdy schylam się i sięgam po nią ręką, nie zrywa się już do lotu. Znajduje się u kresu wyczerpania. Dygoce tym ptasim dygotem, co przypomina drżenie osiczyny. Jej serduszko tykoce jak kołatka w moich dłoniach. Sądzi zapewne, że wąskie palce zacisną się dokoła jej szyi, przynosząc śmierć. Omyliła się tym razem. Przynoszą jej życie.
Lompiego, na widok żywego ptaka w mych palcach, ogarnia bezgraniczne zdumienie. Takich czarów nie spodziewał się nigdy po mnie. Bo -— proszę — czy to nie szczególne! Toczył bój nieustępliwie ze skrzydlatą szarańczą, otrzymał parę bolesnych ukłuć w grzbiet i jako rezultat zdobył zwiotczałe resztki jakiegoś stworka. Pan nie walczył, przeciwnie — spacerował sobie najspokojniej po śniegowych pagórkach i oto wraca z trzepocącym się ptakiem w garści. Nie, to już przewyższa jego najbardziej górne mniemanie o człowieku.
— Daj mi w pysk chwycić! — proszą duże, błyszczące ślepia. — Daj mi w pysk chwycić, zobaczysz, jak sobie z nią poigram.
Skacze mi aż na piersi, usiłując wilgotnym jęzorem liznąć szarą grudkę kuropatwy. Trzymam ptaka wysoko ponad głową. Wiem aż nazbyt dobrze, jakby się zabawił mały łobuz.
¦—- Nie wolno, Lompi — perswaduję stanowczo. — Zajmij się tamtą, nieżywą. Możesz ją sobie nawet schrupać, byłeś się kością nie udławił. Ałe od żywej wara! Zostawimy ją życiu i wiośnie.
Nie może się pogodzić z moją decyzją. Niesie w pysku martwą kuropatwę, lecz oczy jego patrzą na mnie z wyrzutem.
—¦ Ze też ty zawsze musisz mieć swoje fanaberie — tak
23
sobie tłumaczę ten wyrzut. — Zresztą trzymaj ją sobie zdrowo. Tyś upolował, twoje prawo. .
Jego postępowanie jest zgodne z surowymi paragrafami kodeksu łowców. Nie przewidują one wypuszczania na wolność lub oddawania komuś innemu zdobyczy, która juz raz
P°IndałjdulęSZoPb°snzye-rną klatkę wśród rupieci na strychu i umieszczam w niej kuropatwę. Posłałem wiecheć wonnego siana. Nasypałem ziaren pszenicy i prosa.
Wieszam klatkę na kołku w chłodnej sieni; zostanie tam aż do kwietnia. Do pijanego słonkiem czasu, gdy soczyste, wąskie listki oziminy zazielenia się na stajamach.
Rozdział czwarty ZIMORODKI SŁUŻĄ NAM ZA PRZEWODNIKÓW
Lompi najwidoczniej tęskni do polnych eskapad Często wybbga za' stodołę i gapi się w dal zaśnieżoną. Dawnie, wszystkimi sposobami usiłował mi wyperswadować cało-Eine wyprawy w pola Teraz nie może «jj.doc.eb* chwili, kiedy narzucę kurtkę na plecy i wezmę kij do ręki. Skacze i tak gwałtownie szczeka z radości, az domownikom
PULedwoUSsZięgnąłem po ciepły sweter, już podniósł się z le-żyska przy piecu i ziewając pręży ciało. Nie ma pewności, gdzie się powlokę. Spod oka obserwuje me ruchy Za oknem jest jasno, słonecznie. Po długich jak stalaktyty soplach
24
okapu odwilż ścieka kroplami. Gałęzie ogromnych, wielowiekowych wiązów obrosły lodem i są podobne do kryształowych żyrandoli. Przed domem, na wymiecionym ze śniegu placu, stary Marcin, żebrak wiejski, rąbie siekierą pnie sosnowe. Wilgotne drewno, nasycone zimowym ziąbem, pęka pod ciosami z hukiem głośnym jak eksplozja pocisku.
Biorę w garść łyżwy i naciskam klamkę. Lompi wypada przed dom jak burza. Aleją niskich, rosochatych jabłoni pędzi w kierunku połyskliwej, polnej płaszczyzny, co się rozciąga za stodołami.
Lecz ja kieruję kroki ku rzece. Wody jej szeleszczą cicho pod dachem z lodu, przebijając się wąwozem utkanym z wiklinowych gałęzi. Siadam na skarpie i przypinam łyżwy do butów. Po chwili rysuję już ich ostrzem pierwsze szerokie łuki na lodzie.
Lompi przybiega od pól, spostrzegłszy pomyłkę. Nie może się nadziwować mojej śmiałości. Skomleniem usiłuje zawrócić mnie z drogi. Widząc, że nie ustępuję, daje za wygraną i niepewnie czołga się ku mnie. Zanurzam palce w jego futrze i pieszczotami dodaję mu odwagi. Nabiera otuchy, wachluje ogonem i posuwa się coraz śmielej. Szerokimi jak pokosy krokami odsądzam się od niego.
Posuwamy się naprzód jakby jakimś jarem głębekim. Nawisy śnieżne zakrzepły po obu stronach rzeki, przytłaczając ciężarem wiklinę. Strome ściany brzegów przystroiła fałdzista kołdra. Patrząc myślisz, że to jakiś cudowny snycerz przybłęda z bajki, rzeźbił je w białym marmurze. Wspinają się te ściany na trzy metry w górę albo i wyżej. A całe w kunsztownej koronce, w dzierganinach jakichś pajęczych, że głową chwiejesz w zdziwieniu, skąd się to zima na tyle poezji zdobyła.
Niekiedy wąska, spadzista ścieżka przecina masywne pagórki brzegów. Przetnicami hula wiatr, swobodnie, spiętrzając wydmy na gładkiej lodowatej pokrywie wody. Biorę ' w rozpędzie przeszkody, odbijając się łyżwami od twardziz-ny. Lompi sekunduje mi dzielnie. Przeskakuje jak wiatr nierówności, a potem, ślizgając się, orze pazurami miękkie szkło lodu.
Mijamy wieś. Nawisy śnieżne olbrzymieją. Ciążą nad nami jak zastygłe, spiętrzone fale. Na czarnych olszynach
25
barwne gile i szczygły łuszczą dziobami drobne szyszki. Dwa zimorodki służą nam za przewodników w wędrówce. Podrywają się znienacka jak dzięcioły, fruną kilka metrów dalej i znowu przepadają za wydmami. Drapieżny krogulec uciął sobie drzemkę na czubie ogromnej nadwiślańskiej topoli. Wrony krążą nad nim wrzaskliwie, usiłując przepędzić intruza. Nie zwraca jednak na nie uwagi. Czeka na łup, pełen
czujności.
Przestrzeń, którą przebywamy, ma w sobie coś z pustyni. Brzegi rzeki zwężają się tu bardziej niż we wsi, ale są niższe i płaskie. Dlatego spojrzenie sięga daleko. Śladów ludzkich tu nie uświadczysz, za to od zwierzęcych aż się roi. Wszystko, co żywe, zbiegło się z pól w ten zaciszny zaułek między brzegami. Nawet lis przyplątał się z odległych lasów. Nie ruszy się stąd, chyba na wiosnę, gdy słonko zmieni śniegi w kałuże. Zajęcy i kuropatw nie zabraknie mu na wieczerzę. ?
Od oparzeliska, spoza zaspy śnieżnej, wybiegają tropy żarłocznej wydry. Kształtem swym przypominają strzępiaste odciski pędzla czy płetwy. Puszysty ogon odbija się w śniegu jak półksiężyc. Ta sobie również nie krzywduje. Senne ryby tkwią nieruchomo w norach tam i rzecznych płotów. Nie bronią się przed śmiercią. Stanowią żywą, smaczną spiżarnię. Panuje nad ich życiem jak władczyni obca niebezpieczeństwom, nie dzieląca władzy z nikim.
Lompi, który wstręt do lodu ma już zdecydowanie poza sobą, oznajmia się naraz głośnym szczekaniem. Widzę, jak bezskutecznie usiłuje wdrapać się na brzeg, grzęznąc w śniegu jak mysz w mące. Rychło dowiaduję się, co go tak emocjonuje. Oczywiście, cóż by jak nie zając. Wypłoszył śpiocha z wikliny i usiłuje puścić się za nim w pogoń. Szarak wystrzelił na brzeg jak kamień z procy i już kica po nie2arośniętej, wolnej od krzewów i chwastów przestrzeni. Gdy ścigam go spojrzeniem, nagle z boku pada strzał i zając machnąwszy kozła wali się w śnieg nieżywy.
Sprawcy strzału nie widać jeszcze. Zakrywają go nierówności terenu. Przytrzymując psa za sierść, czekam, aż
się ukaże.
Wysuwa się po chwili zza,wzgórza. Za nim podąża gromadka ludzi. Wszyscy niosą w garściach kije lub widły. Ten ze strzelbą jest ubrany w mundur. Najwidoczniej gajowy. Kłusownik nie odważyłby się pokazać za dnia z bronią.
26
Jedynie las i noc mogłyby mu zagwarantować swobodę i bezpieczeństwo.
Strzelec podniósł ze śniegu zająca za skoki i przytroczył do pasa. Ktoś pokazuje palcem w naszym kierunku. Wśród gwaru, przyspieszając kroku, kierują się ku rzece.
Po paru minutach są już przy nas. Obserwujemy się nawzajem. Nie znam nikogo osobiście. Pochodzą zapewne z sąsiedniej wioski.
Zagajam rozmowę. Irytuje mnie zabójstwo zająca w porze ochrony.
— Ej, ojcze myśliwy! -r-*- rzucam. — Polowanie z nagonką w okresie kocenia! Nie bardzo się to zgadza z obyczajami myśliwskimi.
— Czort by się tam przejmował przepisami — odcina się gajowy nieuprzejmie. — A wam nie strach włóczyć się samotnie po wiklinach?
W jego głosie dźwięczy nuta przestrogi.
— Szukacie kogo? — informuję się zaniepokojony. Uświadamia mnie jeden z chłopów.
— Wilki przeszły Wisłę i rozbiegły się po zagajnikach. Jeden z nich rozszarpał kilka psów w naszej wiosce. Idziemy właśnie jego tropem. Nie natknęliście się na niego?
— Nie, nie spotkałem się z nim — mówię i czuję, jak mi włosy stają dęba na głowie. Najwyraźniej coś mi podnosi czapkę. Ja tu sobie tak za pan brat z nastrojami, a niebezpieczeństwo gapi się na mnie zza haberdzi. Sam nie wiem — o psa się lękam bardziej czy o własną skórę. Stoję i milczę zakłopotany.
Gajowy dorzuca od siebie.
— Gdybym tak spotkał tego diabła parę kroków dalej od was — pokazuje końcem lufy Lompiego — kropnąłbym w łeb bez namysłu. Kubek w kubek podobny do wilka.
Połykam komplement z wątpliwą satysfakcją. Wiem dobrze, że by to zrobił. Lompi jest już prawie dorosłym owczarkiem. W sytuacji, gdzie się tropi wilka, mógłby śmiało uchodzić za jego sobowtóra.
Zapominam o prawdziwym wilku. W wyobraźni widzę już, jak Lompi tarza się w śniegu po fatalnym, zabójczym strzale.
A gajowy, jak gdyby chciał utrwalić w mej pamięci koszmarny obraz śmierci ulubieńca, powtarza przekornie zapewnienie.
27
— He, he, strzeliłbym jak nic. Kto by się w pustym polu domowego psa spodziewał. Jeszcze takiego draba jak ten. A i przepisy mam za sobą. Psu nie wolno odbiegać od zagrody dalej niż na jedno stajanie. Inaczej sprzątnie go strzelba polowego.
Zawracają i pohukując „oha wilka, oha!" posuwają się ostrożnie lodem ku ujściu rzeki. Łyżwuję spiesznie ku domowi, mimo woli oglądając się na lewo i prawo. I mnie udzieliła się wilcza psychoza.
Lompi w żaden sposób nie daje się wyprzedzić, jakby go gnały te same co i mnie zmory. W zwierciadle lodu odbijają się nasze sylwetki. Zielone zimorodki fruwają przed nami, jakby wskazywały nam ścieżkę do wsi.
Rozdział piąty WYŚCIG Z JASTRZĘBIEM
Zjator utworzył się przy moście. Jest długi na pół kilometra. Lody wspinają się stromo, bryła na bryle, grube, kliniaste. Jak tabor bajecznych ropuch szturmują wysokie brzegi. Wydaje się, że je rozepchną i spłyną w ogrody. Woda przybiera bez przerwy. Wszystkimi bruzdami ścieka z pól do gęstych rowów, rowami toczy się ku strugom. Przez rozwarte na oścież śluzy łączy się z ogromem rzeki. Już pierwsze fale żółtymi ślepiami spozierają poprzez wały ku rozdziewającym się z białych kożuchów zagonom. Jeśli przeskoczą zapory, powódź zamuli oziminy. Wtedy
28
na przednówku głód tym głębiej może zajrzeć w i tak już smutne ludzkie oczy.
Ale wieś wystąpiła w samoobronie. Ten i ów chwyta łopatę w wypoczęte przez zimę garście i nadsypuje brzegi przed własną zagrodą. Postawiono wartę na wałach. Ludzie kładą się do łóżek w ubraniach, gotowi do zerwania się za pierwszym ochlustem fali. Mało kto śpi spokojnie tej nocy.
Nie dochodzi jednak do ostateczności. W nocy chwyta ostry mróz i ścina dopływy ze strug. Rankiem wiatr przynosi chmury i zasłania roztopy. Równocześnie napór lodów wyszarpuje środkowe przęsło mostu i szarańcz