JAN BARANOWICZ MOJ PRZYJACIEL LOMPI C Z V 7* E LN I K. ? L?$$?«i8| ? ? BARANOWICZ MOJ PRZYJACIEL LOMPI Vb } JAN BARANOWICZ MOJ PRZYJACIEL LOMPI CZYTE LNIK-1954 OWadkę i kartę tytułową projektowała Maria Wieczorek Przerywniki Romana Owidzkiego §**7i4 ^ rttdt' "* Redaktor: Adela Grochowska Redaktor techniczny; Władysław Kopeć Korektor: Natalia Peszynska CZYTELNIK • Warszawa 1954 • WYDANIE I Nakład 10.160 egz. Papier druk.-mat. 60 g. 82X104 ki. VII. Objętośft ark wyd. 7.25 ark. druk. 9. Oddano do składania 15.VII.53. Podpisano do druku 11 XII. 53. Druk ukończono w styczniu 1954 r. Zakł. Graficzne Dom Słowa Polskiego- Warszawa. Zam 4436/A 4-B-54307 Cena zł 8.- Rozdział pierwszy SEZAM PRZYGÓD OTWIERA SIĘ Dmiemy w śniegu jak w głębokiej wodzie. Przed nami szerzyzna pól, biała od południowego słońca. Gładka, lodowa powierzchnia odbija światło jak lustro obraz. Oczy mam pełne łez od tego blasku. Ślepia Lompiego łzawią również. Wspinamy się po pagórkach wydm śniegowych niczym zawodowi taternicy. Wydmy wyrosły duże jak kopy siana, jak chałupy wiejskie. Niekiedy ślizga się któryś z nas i upada. Niekiedy trafiamy na miejsca odwilgle, podobne do oparzelisk na podmokłej łące. Wtedy obaj zapadamy się po brzuchy. Ja śmieję się. Ale Lompi jest przerażony. Spogląda błagalnie na mnie i skomli. Schylam się i wyciągani go z grzęzawiska. Jego wąskie nogi wbijają się w sypki odmęt jak leszczynowe pręty. Gdyby był starym psem, przygoda bawiłaby go zapewne. Cóż, liczy zaledwie kilka miesięcy życia. Pierwszy raz spotyka się z zimą oko w oko. Dla wygodnego tłuściocha spacer wśród śnieżnych pagórków stanowi bardzo wątpliwą przyjemność. Gdyby tak jeszcze wypaść na chwilę przed dom, machnąć kilka koziołków w zaspach. Przełknąć — dla żartu — parę gruzełków śniegowego chłodu. Podsunąć się chytrze, wilczym trybem, ku rozgadanemu kogutowi i przepłoszyć go na płot nagłym szczeknięciem. Potem jednym susem wpaść do izby i, leżąc przy ciepłym zapiecku, uśmiechać się do przeżyć. Na to chętnie wyraziłby zgodę. Ale brnąć tak w nieznane, przeraźliwie zimną połacią, to naprawdę niepokoi i drażni. Nic to, że obok kroczy pan — rękojmia niespodzianek i gwarancja bezpieczeństwa. Ostatecznie nawet przyjemność powinna mieć swoje granice. 5 Leżymy na nasypie śniegowym, obok zawianego po czub krzaku tarniny. Lompi, podobny do kłębuszka sierści, kuli się z ulgą u mych kolan. Rozdziawił pysk, wachluje jęzorem i nie spuszcza ze mnie spojrzenia. Wyrzut czai się w jego oczach. — Jak na mój wiek odwaliłem spory kawał drogi — czytam bez trudu jego myśli. — Uszamotałem się setnie. Nie spieszno mi z powstaniem. Niech wypocznie. Odpoczywam i ja. Odpoczynek należy nam się obu. Przebrnęliśmy blisko kilometr uciążliwej, śnieżnej powodzi. U kresu drugiego kilometra czeka nas stary bór sosnowy. A przed nim żywopłot z ostrężyny, kruchyny i olchy, ledwo wystający ponad falistością białej pustyni. Cuda tam powyrabiał wicher ze śniegiem. Ukształtował go w pryzmy, klomby i urwiska według najbardziej pomysłowych wzorów fantazji. W śnieżnych tunelach szeleszczą łodygi zeschłej paproci i aksamitne wici widłaków. Ogryziona jagodzina i mech zdradzają, że często biwakują tu zające i sarny. To ich zimowe żerowisko. Wysoko nad naszymi głowami kołuje duży, czarny jastrząb. Obserwuje nas uparcie. Jest to jeden z tych nielicznych w okolicy okazów, co w szponach nawet tęgą kurę unieść potrafią. Napowietrzny pirat, postrach wiejskich podwórców. Leżąc na wznak, błądzę za nim spojrzeniem. Nie boi się, krąży bez przerwy. Zgaduję, co go tak intryguje. Gdyby nie ja, chętnie zawarłby bliższą znajomość z Lompim. Pies, skulony w kłębek, robi wrażenie czegoś bardzo niepokaź-nego. Może rabuś wziął go za zająca i przemyśliwa, jakby tu utopić szpony w gęstej turzycy. Wyczuwam, że mu głód dokucza. Kreśli wiraże niżej, niż to zwykł czynić podczas łowów, i zachowuje się zuchwale. Syty jastrząb nie podchodzi tak blisko do człowieka. Podnoszę rękę w górę. Lompi wsparł się na przednich łapach, spojrzenie postał w ślad za mym ramieniem. Zauważył złowrogi cień, ważący się na skrzydłach nad głowami. Przez chwilę śledzi go oczami, a potem szczeka gwałtownie. Szczekanie, a może i ruch mej ręki, niepokoi drapieżnika. Zatacza szybciej koła. Wreszcie przestaje krążyć i podlatuje w kierunku starej gruszy, co rośnie na brzegu polnej strugi. 6 Sadowi się ciężko na gałęzi, podobny z daleka do kępy jemioły. Chłód nasyca wełnianą kurtkę i poczyna szczypać mnie w plecy. Ciało, rozgrzane marszem, straciło już nadwyżkę ciepłoty. Podnosimy się ze śniegowego leżyska i znowu idziemy przed siebie. Człowiek stawia szerokie kroki. Pies biegnie truchcikiem. Otrząsnął już z siebie znużenie. Interesuje się szczegółami, które nasuwają się oczom po drodze. Schodzimy na obszerny spłacheć moczarzyska. Nie ma tu ławic śniegowych. Wicher poniósł białe tumany daleko poza pagórek. Lód lśni jak polerowane szkło. Tylko gdzieniegdzie, poza sterczącymi martwo wyspami sitowia, wloką się smużki śniegu, podobne do skib na zaoranym ugorze. Skaczę z brzegu i już ślizgam się na podeszwach jak na łyżwach. Lompi, skomląc, posuwa się za mną ostrożnie. Przystaję i słowami pełnymi pieszczoty zachęcam go do dalszej drogi. Wzbiera w nim odwaga i po chwili wahania biegnie znów naprzód. Matowy cień jego postaci odbija się w przezroczystej jak lustro tafli lodu. Od czasu do czasu zatrzymuje się na kępach zmarzłego situ, aby znów nabrać tchu przed dalszym skokiem. Rychło mamy lód poza sobą. Szczeniak otrząsa lęki jak płatki śniegu z wilgotnej sierści. Wspinamy się z wydmy na wydmę. Krasiwronka, wrzeszcząc przeraźliwie, zrywa się z krzaczastej jarzębiny nad strugą i przepada w ostrężynie. Oskubywała dziobem zmarzłe jagody i połykała z przejęciem. Spłoszyło ją nasze niespodziewane nadejście. Kroczymy teraz brzegiem na pół zadętej polnej strugi. Białą płaszczyznę udeptały tu setki i tysiące nóg. Wtajemniczam Lompiego w tropy zwierzęcych ścieżek i drożyn. Najczęściej spotyka się tu ślady zajęcy. Każdy krzew, każdy ostrów zielska czy trawy okolony jest tysiącem wgłębień. Głodne szaraki wyżęły siekaczami chwasty, zostawiając tylko kikuty łodyg. Korę wikliny ociosały gładko, jak heblem; aż do rdzenia. Czuby wierzbiny, która pod pokrywami łusek chowała bazie na powitanie wiosny, zniknęły w wygłodzonych, wąskich gardłach saren. Ostre podkowiaste wgnioty racic mówią o tym wyraźnie. Natrafiamy na delikatne rozety znaków, podobne do 7 gałązek. To tropy kuropatw. Żerowały tu całym stadem. Żywiły się oziminą przeświecającą zmarzłymi listkami przez śnieg niedalekiego pagórka. A tutaj, w zagajniku drzemiących olszyn, znajdowały swe nocne gniazda. Pełno wokoło szarych piórek i grudek odchodów. Lompi wodzi nosem po tropach, emocjonując się coraz więcej. Coś zaintrygowało go nie na żarty. Naraz z głośnym szczekaniem daje susa w gęstwinę ożyny. Kieruję się w jego stronę. Rychło dowiaduję się, co go tak wzrusza. Załopotały ciężko skrzydła i trzy kuropatwy poderwały się w górę zza kępy. Poszybowały wzdłuż potoku. Lompi, nie spuszczając z nich spojrzenia, usiłuje je dopędzić. Niedługo czekam na kres tej gonitwy. Ławice śniegu, bardziej grząskie tu niż na otwartej przestrzeni, studzą w nim zapał i zatrzymują w biegu. Zawraca, najwyraźniej rozczarowany fiaskiem pierwszej w swoim życiu przygody. Kuropatwy przepadły za pobliskimi zaroślami. Widziałem po locie, że były osłabione i głodne. Nie trudno zgadnąć, jaki los je czeka. W ciągu najbliższych dni padną ofiarą lisa, tchórza czy jastrzębi, patrolujących czujnie te rewiry. Mocny trop lisi biegnie równolegle do tropów zajęczych. Parzyste ślady tchórza haftują białe płótno śniegu w urodne ściegi. Ich sprawca drzemie pewnie w niedalekich przybrzeżnych wertepach. Lompi — być może — zwęszył kryjówkę drapieżnika. Przysądza się do jakiejś szczeliny i rozdrapuje łapami twarde bryły. Podchodzę i łagodnie staram mu się wyperswadować trud daremny. Tchórza nie wykopie, chociażby zdarł łapy do krwi. A niechby nawet tego dokazał, zwierz przy spotkaniu poczęstuje go zębami po nozdrzach i zagrzebie się w inną dziurę. Nie tak to łatwo uporać się z nadbrzeżnym drapichrustem. Skuteczniej od psa zrobią to chłopcy wiejscy, którzy przy pomocy motyki i kilofa dobiorą się do jego cennej skóry. Nareszcie osiągamy granicę lasu. Chłód tutaj większy niż na martwym, pełnym słońca polu. Wąską koleiną, między zaspami, przeciskamy się na polanę, gdzie czernieje kopa igliwia, ugrabionego tu jesienią. Zmiatam pokrowiec śniegu z wierzchu i wyścielam wonne siedzisko. Zanurzam w nim jak w fotelu zmęczone ciało. Lompi sadowi się obok pospiesznie, jakby w obawie, że mu zajmę miejsce. Wsparł 8 wilgotną głowę na mych kolanach i zagląda mi pogodnie w oczy. Cisza jak wiotki obłok snuje się koło nas i nad nami. Do chabin sosnowych śnieg przymarzł miękkim bandażem. Daleko, pomiędzy ostrowami zagajnika, dostrzegam dwie sarny. Zanurzyły pyski w gąszczu żarnowca i wybierają co strawniejsze kąski. Lompi ich nie widzi. Wszystko światło spojrzenia skierował na mnie. Nie umie mówić ludzkim językiem, ale z tego milczenia, jak z tajemniczego źródła, podpływa do mnie treść szczodra. Rozkoszuje się ciepłem mego podołka i sumuje czas, który jest poza nim. — Dobrze mi przy tobie — zdają się mówić jego oczy. Umiesz prowadzić długą ścieżką, co chociaż nuży, przecież każdym metrem przybliża do horyzontu. Na jej zakrętach nowe czeka, przygody łaszą się przyjaźnie. Twoja ręka nie grozi harapem, którego cięgi palą jak ogień i zostawiają rany na ciele. Szukamy tropów zwierzęcych, które — są dla mnie tym, czym dla ciebie stronice nieznanej książki. Podnoszę rękę i głaskam pieszczotliwie szorstką, puszystą sierść owczarka. Pod dotknięciem mych ciepłych palców wygina ciało zmysłowo. W pewnym momencie wyczuwam szeroką, bezwłosą bliznę na jego grzbiecie. Dotykam jej ostrożnie. Pies śledzi me ruchy, a potem zatrzymuje wzrok na mnie. Wiem, co mi chce powiedzieć. Znam historię pierwszych tygodni jego życia. Gdyby umiał mówić ludzkim językiem opowiedziałby ją mniej więcej w ten sposób. — Tak, to od uderzenia złego człowieka. Tyś mnie wyrwał z jego rąk. Wszedłeś do cudzego ogrodu, gdzie sko-wyczałem, uwiązany na łańcuchu. Miałem wówczas niespełna dwa miesiące. Mój właściciel trzymał mnie za dnia w ciemnej komórce, a w nocy kazał wartować u węgłów stajni. Było mi samotnie i ciężko. Moja matka, Nora, pilnowała magazynów przy torze kolejowym. Miała oczy na-biegłe krwią i na rozkaz pana rzucała się na ludzi. Widziałem, jak pewnego razu dała susa na wóz i zwaliła na ziemię woźnicę. Mój dawny chlebodawca chciał, żebym poszedł w jej ślady. Inaczej — mówił — jako darmozjad nie wart będę żywienia. Ta blizna na grzbiecie, to następstwo zbyt leniwego wykonywania jego poleceń. 9 Kładzie mi z powrotem pysk na udzie i zamyka oczy. Wyczuwam ciepło wdzięczności i oddania. Jest szczęśliwy i pełen ufności. Mnąc delikatnie w palcach jego ucho, spoglądam w dal przez wylot powstały między sosnami. Szybko, cicho zamiera dzień styczniowy. Już słońce, ogromne jak wieko dzieży, oparło się krawędzią o pałąk wzgórza. Czerwona tarcza zdaje się drgać i falować, jakby za chwilę rozlać się miała po ciemnym pastwisku horyzontu. Wzbiera mróz, podmuch wiatru smaga twarz. Termometr znowu zanotuje w nocy minus dwadzieścia stopni Celsjusza. Wysoko nad lasem warkoce chrobotliwie samolot pasażerski. Spieszno mu na lotnisko. To mi przypomina, że i ja daleko odszedłem od domu. Wstaję raźno, otrząsam z ubrania igliwie i wynurzam się z lasu. Lompi wyprzedza mnie tym razem bez zachęty. Co parę kroków przystaje i ogląda się na mnie, jakby chciał przestrzec: — Jeśli się nie pospieszysz, noc nas zastanie w czarnym polu. — Noc nie — odpowiadam mu myślą — ale szarówka na pewno. Pod niebem bez księżyca przebrniemy już ostatni kęs drogi. I żeby zyskać jak najwięcej czasu przed mrokiem, szerzej odmierzam kroki ku wiosce. Staję do zawodów z Lompim. Rozdział drugi PIERWSZA GADKA MARCINA PNIAKA x łomień spopiela chciwie smolne sosnowe szczapy pod piecem. W izbie jest przytulnie i miło. Siedzę na wiklinowym krześle i rozkoszuję się ciepłem. Obok, na stołkach, usadowili się dwaj młodzi rolnicy-sąsiedzi. Lompi zagrze-buje się w igliwiu na zapiecku i ucina sobie drzemkę. W zimowy odwieczerz pokoik Marcina Pniaka, nauczy-ciela-emeryta, staje się uczęszczanym miejscem schadzek. Zwłaszcza dzieci przychodzą tu chętnie. Stary nie wyprasza, owszem, ugości cukierkiem, a bywa, że i urzecze gadką. W ciągu długiego życia sporo ich uzbierał w skarbonce głowy. Nie zabraknie, choćby opowiadał przez całą noc. Siedzi teraz na niskim zydelku przy piecu, wrzuca od •czasu do czasu polano w palenisko i uśmiecha się pogodnie. Zapalił fajkę, spogląda na podrastające już wnuki. Gapią się w okno, gdzie po szybach pod wpływem gorąca lód taje coraz bardziej. Z zainteresowaniem obserwują ośnieżonego stracha na wróble. Sterczy pod wiśniami w ogródku, wiatr porywisty tarmosi jego postrzępione łachmany. Żal ci go? — śmieje się nauczyciel głaszcząc rozwichrzoną czuprynę wnuka. — Niedość, że marznie, jeszcze mu się wiatr dobiera do spodni. — Przecie nie żywy, to nie czuje — odpowiada wnuk rezolutnie. ¦— Kiedyś, dawno, dawno już temu, to podobnoć był żywy — zaczyna dziadek tajemniczo. Mruga przy tym na nas, starszych, porozumiewawczo. — Żywy? Strach? — dziwi się wnuczka. ¦— Oczywiście. Nie wierzysz, to posłuchaj. Opowiem ci, skąd się wziął strach na wróble. Pniak pociąga z fajki raz i drugi. Czeka chwilę, aż się w izbie zrobi odpowiedni nastrój. Potem zaczyna swą na pół bajkę, na pół opowieść: „Wyprzedzając zmierzch, człapał po błotnistym gościńcu wioski. Przed nim, z nosem przy ziemi, biegł rosły, uta-plany w kałużach wyżeł. Za nim, przyprzągnięte postronkami do wagi dyszla, wlokły się zgodnie wól i baran. Rozklekotany wasążek toczył się za ogonami bydląt. Aż dziw brał, że się nie rozleciał na wybojach. Wszystko w nim 11 było zganianiną: — i koła, i drabiny, kołowrót i półkoszki. Trząsł się, skrzypiał, protestował, ale ciągle posuwał się naprzód. Przemożna siła, skupiona w mięśniach wołu i barana, nie uznawała sprzeciwu. Dziwny towar dźwigał wóz w swych półkoszkach. Tak dziwny, że aż z chałup wywabił gawiedź i kazał jej towarzyszyć w wędrówce. Na wiązce siana drzemał kot, szparami ślepiów obserwując zbiegowisko. W drucianej klatce, przepierzonej na dwie izdebki, gdakała kaczka i puszył się kogut. Po dnie wypełnionego wodą cebra, obrócony tyłem do świata, przechadzał się leniwie rak rzeczny. — Handlarz to czy kuglarz jaki? — przypuszczenia snuły się w głowach gapiów. Nikt jednak nie odważył się zadać pytania. Jakiś urok, bijący z postaci włóczęgi, kudłata broda a — być może — i kostur sękaty powstrzymywały ciekawskich. Przypatrywali się w milczeniu, choć ich tam bardzo języki świerzbiły w gębach. Właściciel wasążka kroczył przodem, nie oglądając się za chudobą. Od czasu do czasu spluwał przez zęby w błoto. Wyżeł, który biegł skrajem szkarpy, zawracał niekiedy ku niemu. Zadzierał łeb w górę i patrzył mu w oczy pytająco. Widać spodziewał się odpowiedzi. Ale dziad milczał zawzięcie. Dopiero przy przejściu połowy wioski dał znak kosturem. Wtedy zatrzymał się wyżeł. Przystanęły zwierzęta» przestał skrzypieć wóz. Kot przeciągnął się w krzyżach, lustrując ślepiami okolicę. Podniosła się z kwakaniem kaczka, zapiał, trzepocąc skrzydłami, kogut. Jeno jeden rak nie wykazał żadnego zainteresowania. Błądził dalej po okrągłym dnie cebra, wypełnionego po krawędź wodą. Siwobrody dziad przerwał milczenie i obrócił się z pytaniem do gapiów. — Dzieci, a co to za wioszczyna? Dzieciarnia, towarzysząca dotąd zaprzęgowi w pełnej płochliwego zdziwienia odległości, podeszła bliżej i dała folgę językom. — Łopiany Dolne, dziadku — wykrzykiwały na wyścigi. — Gromada Łopiany Dolne, gmina Stary Jawor. A co tam wieziecie w cebrzyku? — Przypatrz się lepiej, to się dowiesz. — Dlaboga, rak! Prawdziwy rak! I strzyże nożycami jak 12 krawiec! — dziwował się któryś z odważniejszych chłopców, pochyliwszy się nad szaflikiem. — Rak! — zaszeleściły głosy tajemniczo, w niedowierzaniu. — Z daleka jedziecie, dziadku? — spytał znowu ten, co się przyglądał rakowi. — Ho, ho i jak z daleka! — dziadek kołysał głową, rozwichrzoną jak wiecheć mierzwy. — Choćbyś oczy wyśle-piał — nie zobaczysz. Wyjechałem o świcie, a teraz już wieczór... — Toście pewnie z Koziegłów albo z Toporzysk Mokrych — zagadywał ośmielony już chłopak. — Z dalsza jeszcze, z dalsza, przyjacielu. Jadę i szukam wiatru, którego miałem spytać o coś, ale mi się wypsnął sprzed nosa. O — dodał przeciągle — wiatr pędzinoga, ucieka szybko, i kto wie, czy go kiedy dopędzę jeszcze... Nagle przerwał żartobliwe mędrkowanie. — Noclegu ml trza we wsi. Dla mnie i dla mojej cze-ladkJ, Ćma wkrótce opadnie na pola. Niesposób będzie wlec się dalej. Dzieciska przestępowały z nogi na nogę, nie wiedziały co odpowiedzieć. Wyręczył je znów rezolutniejszy. — Przenocować was samych, to tam, jak się chce, jeszcze można by. W chałupach miejsca dosyć. Jeno gdzie zakwaterować chudobę? Zastanawiał się, a i inni rozsypywali słowa jak liście. — Takciś tak! Gdzie zakwaterować? Bo to przecie i wól, i baran, i pies, jeśli nie liczyć pomniejszego przychówku. Jest tego chyba z pół tuzina. — Najlepiej spytajcie sołtysa, co stoi przy płocie — poradziła jedna z dziewczynek. — On już dokładnie powie, co i jak robić... Podróżny posłał spojrzenie w kierunku olszynowego ogrodzenia. Niski chłop, wsparty plecami o słupek furtki, pykał z fajki i przyglądał się zbiegowisku. — Sołtysie! — zawołał woźnica, grabiąc palcami długą brodę. — Chodźcie no tu bliżej, jeśli łaska. Sołtys otaksował włóczęgę spojrzeniem. Niechętnie postąpił parę kroków naprzód. — Dyć jestem — mruknął. — Czego chcecie? — Jak tam u was ze spaniem we wsi? — spytał beztrosko dziadek, marszcząc chudą gębę w uprzejmości. 13 — Ze spaniem? — sołtys roześmiał się kpiarsko. — Ano, prześpi się, co by nie. Choćby i na gołej ziemi. Łopiany Dolne słyną z gościnności... Dziadek, prześwidrował kpiarza oczami spod brwi nastroszonych jak krzaki. — Leżenie na gołej ziemi mi niedziwne — rzekł spokojnie. — Rozmaitości przechodziłem w życiu. 0 gadzinę mi chodzi, żeby sobie odsapnęła kapkę. Utyrała się przez cały dzień niemało. — Duża familia, nie ma co mówić — kiwał głową trochę zawstydzony sołtys. — Wodzicie ze sobą, widzę, całe gospodarstwo. Trzeba by chyba całą chałupę uprzątnąć na ich przyjęcie. A i z sąsieka za jednym chodem nie zabierze dla nich jedzenia. Nagle stuknął się pięścią w czoło, jakby sobie coś przypomniał. — Psia wełna! Że mi też od razu na myśl nie przyszło — wykrzyknął. — To by się dla was w sam raz chyba nadawało... — Macie na myśli kwaterę? — ucieszył się podróżny. — Wiecie — rzekł chytrze sołtys — stoi se tam na wydmuchu za wsią chałupina. Na oko biorąc, nie można jej wiele przyganić. I izbę ma przytulną, i sień obszerną... I strzechę wiatr nie całkiem z niej obskubał. Komin tam niby trochę obtyrpany, ale dym — chwalić Boga — jeszcze się z niego na świat wydrapie. Pomieszczenie byłoby w sam raz dla wszystkich. Jeno... tego... nijako się tam pchać do środka, bo w niej — psia jucha — ponoć straszy... Wędrowiec spojrzał pogodnie na sołtysa. — Straszy, mówicie? — A niech tam sobie. — Strach taki, że z daleka obchodź — upierał się sołtys. — Nie dla stracha budowali chałupę, ale dla ludzi. Wio se, malutkie — przerwał rozmowę dziadek. Podniósł kij w górę. Wół i baran pociągnęły równo za postronki. Wyżeł zaczął znowu biec przodem. — Prowadźcie, chłopcy! — dziadek obejrzał się za siebie. Ci i owi ruszyli z miejsca, aby mu towarzyszyć małowiele. Ale wnetki odpadli za wsią. Pozostał tylko jeden — ten, co się pierwszy zaprzyjaźnił z dziadygą. Przyjaciel zwierząt wdał się z nim w pogawędkę. — Więc ludzie powiadają, że tam straszy?... 14 — Jej, jak straszy! — chłopiec rozrzucił ramiona w wyraźnym popłochu. — Żaden z tych, co się tam zakwaterują, nawet jednej nocy nie przetrzyma. — He, he! To wielgachne jakieś straszydło! — śmiał się dziadek. — A ty się boisz? — Bardzo się boję, dziadku. Odprowadzę was jeno do zakrętu drogi i wrócę. Jeszcze by mnie w nocy postraszyło. Przed takim ani się gdzie skryć, ani gdzie uciec... — A jakbyś wlazł pod pierzynę? — Zobaczy i przez pierzynę! Takie ma ślepia! O, patrzcie! — wyciągnął drżącą rękę w kierunku drzew, co czerniały na horyzoncie. — Tam za tymi dębami bieleje nawiedzona chałupa. Teraz se zjedziecie na boczną dróżkę koło Bujakowego stogu, potem na gromadzki mostek nad fosą i zaraz już będziecie na miejscu. Miarkujecie se dobrze? — Co bym se miał nie miarkować. — No, to bądźcie zdrowi, dziadku! Na mnie już czas, bo ciemno. — Bądź zdrów! — pożegnał go dziadek uprzejmie. — A odwiedź mnie rano, jak się wyśpisz — dodał po chwili. — Opowiem ci, jak strach wygląda. Stary rzucił żart w ślad za chłopcem, lecz ten już nie dosłyszał. Uciekał do wsi, co sił w nogach. — Ho, ho, ho! — mruczał dziadek z ukontentowaniem, taksując oczami zagrodę, co się właśnie wyłoniła zza krzaków. — Chałupinka niczego sobie jeszcze. Nie tylko strachy, ale i ludziska mogą zamieszkać w niej wygodnie. I drzwi całe, i okna trzymają się zawiasów. Ledwo jedna szyba zatkana wiechciem. Przenocujemy, bydlątka, przenocujemy po królewsku. — Hetta-se, wio! — zakołysał lagą nad łbami zwierząt. —Jeszcze odrobinę! Pomalusieńku! Prr!!! 15 Zajechał wasążkiem przed dom. Zatrzymał się przed sienią. Gawędząc wyprzęgał sfatygowane całodzienną wędrówką zwierzęta. __ Widzę, żeście rade z przybycia. A jeść to wam się chyba chce setnie. Ludziska jak to ludziska — drogę wskażą, co by nie. Ale jak przyjdzie wynieść wiązkę siana z szopy lub garść ziarna z komory, ociągają się, marudzą. Nie dziwota —- przednówek, w chałupach się nie przelewa... Owinął długimi paluchami zardzewiałą klamkę i otwarł drzwi szeroko. Wszedł do sieni, namacał po ciemku drugie drzwi i pociągnął mocno ku sobie. Wsparty plecami o futrynę, rozglądał się ciekawie po wnętrzu izby. — Ho, ho! — zdziwił się. — Obszernie tu jak w stodole. Wozem by nawrócił. A i stół jest, i łóżko, i ława. I sień też sklepista, długachna. — Przywykłe do gęstej szarówki oczy orientowały się w położeniu. — Nie będziemy sobie krzywdować tej nocy, bydlątka, nie będziemy. Kolejno rozmieszczał zwierzęta na upatrzonych legowiskach. — Ty, kocie, jako że lubisz wygody, położysz się na przypiecku. Podsypię ci trochę pod brzuch popiołu, to cię cegła ugniatać nie będzie. Usadowił kocura na kominie i wydobył przygarść twarogu z zawiniątka. — Naści! Jedz, boś się wymorzył porządnie. Z kolei zwrócił się do wyżła. — Ty, Zagraj, położysz się przy wozie na słomie. Będziesz nas wszystkich pilnował w nocy. Masz tu kawał owsianego placka. Przegryź, potem popij wodą w strumyku. Trudno, nie stać nas na lepszą wieczerzę. Nie gazdujemy przecie, lecz wędrujemy od wsi do wsi jak cyganie. Pochylił się nad wasążkiem. Z trudem dźwignął ciężki ceber. Zaniósł do izby i postawił przy kominie. Sięgnął palcami do blaszanki i wsypał jakiejś strawy do szaflika. — Naści i ty! — rzekł do raka. — Samą wodą żył przecież nie będziesz. Potem odprzągł woła i barana od orczyków i poprowadził je do wnętrza domu: — Dla ciebie, tryku, znalazłem wygodny kąt pod stołem. Tam się rozkwaterujesz. Siana zaraz zniosę ze strychu. Co zjesz — będzie twoje, resztę obrócisz na pościółkę. 16 i— Ty, wole, zanocujesz w sieni. Miejsca tu tyle, jak na gromadzkim pastwisku. Podsunął pod pysk woła żłobek, pełny drobno posiekanych buraków i sieczki. Drugą porcją uraczył barana. Potem wspiął się na strych po skrzypiącej drabinie. Wnet wrócił z tęgą wiązanką koniczyny na plecach. Nie żałował paszy rogaczom. Szczyptą siana wymościł kosz pod ławą i usadowił w nim kaczkę. Zadzwoniła o dno misy pszenica. Kogut, usłyszawszy szelest ziarna, zaprosił się zaraz na współtowarzysza biesiady. Dziadek czekał, aż się ptaki pożywią. Potem wziął koguta za skrzydła i posadził w sieni na żerdzi. Zalecił pilnie, żeby zapiał pobudkę, skoro tylko świt w szybach okienka się przeglądnie: — Obudzisz nas równo ze słonkiem. Szkoda czasu na leniuchowanie. Długa jeszcze droga przed nami. A lisa się nie bój! — dodał po chwili. — Tak wysoko cię nie dostanie. Niech zresztą spróbuje wejść do sieni. Już mu tam Zagraj da taką odprawę, że jej nie zapomni do śmierci. Rozmieściwszy i nakarmiwszy zwierzęta jak się patrzy, sam na ostatek zabrał się do wieczerzy. Nie grymasił, zjadł, co było pod ręką, i zaraz się położył do łóżka. Fajkę zapalił od zapałki i zaciągnął się dymem, co smakował lepiej niż jadło. Nie chciało mu się spać. W tym wieku sen nie jest już czymś tak nieodzownym, jak gdy się liczy dziesięć czy dwadzieścia wiosen. Leżał i grzebał w pamięci, przypominając sobie, jakimi to drogami przyszedł do posiadania zwierzęcego przychówku. W różnych okresach czasu i okolicznościach narastała czeladka. Kaczkę wycyganił od wiejskiej baby na jakimś prowincjonalnym jarmarku. Ptak był chudy, chorowity i mieszczuchy obmacywali go ze śmiechem. Dał parę groszy przekupce, wziął głodomora pod pachę i poniósł w świat ze sobą. Niech się chowa. Woła otrzymał w spadku po zamożnej ciotce-krewniacz-ce. Bogatsi zagarnęli tłuściejsze skrawy majątku. Jego zbyli wolim ścierwem i rozklekotanym wasążkiem. Nie kłócił się, nie procesował. Wziął, co dali, i poszedł przed siebie. Barana, gdy był jeszcze wątłym jagnięciem, wyrwał ze szpon górskiego orła. Drapieżnik wzbijał się właśnie z lu- 2 — Mój przyjaciel Lompi 17 pem w przestworze, gdy celny rzut kamieniem strącił go z powrotem na halę. Pokaleczone jagniątko otrzymał na własność od bacy dla upamiętnienia przygody. Podziękował ofiarodawcy, wykurował z ran kalekę i doczekał się z niego rosłego tryka. Koguta podarowała mu stara Barciochowa z Koziegłów. Była wdzięczna, że jej szkapę wyleczył od morzyska. Kota odebrał parobkowi bogacza w chwili, gdy ów, przywiązawszy kamień do szyi nieszczęśnika, chciał go utopić w stawie. Raka dał mu pewien rybak jako żartobliwy dodatek do towaru, który kiedyś kupił u niego. Wpuścił niedorajdę do cebra z wodą, ceber ulokował na wasążku. Od tego czasu kwateruje u niego. A Zagraj? Ten to sam się do niego przyplątał. Cyganom uciekł z lasu czy inszym włóczęgom. Dziadek rzucił mu kość przed pysk, pies nie pogardził i odtąd trzymał się już wozu. Nie odpędzał go. Niech pilnuje dziadowskiego dziedzictwa. Tak się postarzał u niego w służbie. Zadumał się dziadek, otoczył kłębami dymu, a godziny jak młyńskie koła obracały się bez ustanku. Zwierzęta spały już w najlepsze. Jeno Zagraj od czasu do czasu poszczekiwał basowym głosem, jakby dla ostrzeżenia, że czuwa. Zwolna jednak i dziadkowi zaczęło się zbierać na spanie. Zaciężyły mu kości, lube ciepło rozeszło się po ciele. Powieki osunęły się na źrenice. Wypuścił z ust fajkę na podłogę izby i zachrapał raz i drugi. Z początku cicho i nierówno, a później już regularnie i na cały głos. Nie dane mu było obrócić się nawet na drugi bok we śnie. Zegar wydzwonił dwunastą na wiejskim kościele i to, co przepowiadał sołtys, pojawiło się na widowni. Zaczęło się od komina. Zarochliło się naraz, zaszeleściło, zamełło. Nie był to kot, wracający po ciemku z obławy na myszy. Ten spał tak, jak go dziadek ułożył z wieczora. Najadł się sera do syta, nie ciągnęło go na nocne wagary. To strach, pewny przywilejów mroku, dawał szuraniem nóg znać o sobie. Zesunął się ciężko przez czarny otwór na blachę pieca i posłyszawszy głosy śpiących, zahuczał groźbami po izbie: — Kto tu? Po co tu? To mój dom! Wypędzę! Przegonię! Zły bardzo, wyciągnął łapę na krawędź paleniska, gdzie 18 w najlepsze wylegiwał się kot, strudzony całodzienną trzę-sawką na wozie. Całym ciężarem nieforemnej stopy nastąpił śpiochowi na ogon. -— Miau! Pyrsk! — zamruczał kot. Zerwał się na równe nogi i sypnął popiołem w płonące jak lampy ślepia stracha. Zadymił mu je, zagasił zupełnie. — Tu młynarczyki mąkę mielą! — wrzasnął strach, zasłaniając oczy kulasami. Prędko zlazł na podłogę, byle się znaleźć jak najdalej od sypiącego popiołem dziwa. Schylił się, żeby zaczerpnąć wody z cebra i obmyć oczy, a tu go rak szast nożycami po paluchach. — Tu krawcy nożycami strzygą! — zajazgotał i odskoczył aże do stołu. A tu go baran bęc rogami w brzuch rozłożysty, że machnął kozła na środek izby. — Au! — wrzeszczy przelękły. — Au! Tu olejarze olej tłoczą! Pędzi, co sił w nogach ku sieni. A kaczka spod ławy ponagla go do większego jeszcze pośpiechu. — Taak! Tak mu róbcie! Taak! Słyszy strach, że to nie przelewki. Zamiast żeby on straszył, jego ze wszystkich kątów przepędzają. Wpada z duszą na ramieniu do sieni, a tu go wół łap na rogi i szust nim w górę jak snopem aż pod deski powały. Zatrzeszczał nadwątlały strop sosnowy. Zahuczało w dużym jak dynia czerepie stracha. Zamigotały w nim wszystkie gwiazdy. Odbił się od pułapu i rozłożył jak długi w sieni. Aż klepisko stęknęlo pod ciężarem. — Diabli mnie na widły biorą! — drze się jak opętany. A tu kogut, co siedział u stragarza, zachęca jeszcze wołu, żeby mu powtórzył huśtawkę. —¦ Do góry z niiim! Pozbierał się strach na nogi i dał susa w kierunku wyjścia. Jak wicher wyleciał na podwórze. Na to tylko czekał Zagraj-wartownik. Już go tyrpie za łydki zębami, już pstre portczyska targa w strzępy. Spodobała mu się zabawa, warczy groźnie i nijak nie ma ochoty popuścić ze złych kłów nieboraka. Żal się zrobiło dziadkowi stracha-patałacha. Choć przeszkodził w przyjemnej drzemce, nijako go było przecie pozostawić z psiskiem sam na sam. Podniósł się z łóżka i, ziewając, wyszedł do sieni. 19 — Kogóż to tam, Zagraj, trzymasz za nogawicę? — spytał, udając, że nie wie, o co chodzi. — Strach! Strach! Strach! — szczekał Zagraj, aż się echo roznosiło po polu. -— Strach! Tu go kroćsetni przynieśli! — zasępieni! dziadek przez rzadkie zęby. Chudy i groźny zatrzymał się na progu sieni. —¦ Duszo ludzka! — labiedził strach składając ręce. — Pożal się, uwolnij nieszczęsnego z tarapatów. — Teraz „uwolnij!" — gderał dziadek. — Teraz „pożal się!" Toś ty taki? To zamiast siedzieć w kominie i sadze wymiatać — ludzi nachodzisz po nocach? — Puśćcie mnie, puśćcie! — płakał strach. — Ucieknę stąd, gdzie pieprz rośnie. Przepadnę jak kamień w studni. — Za późno, bratku — zawyrokował dziadek. — Dość się nawałęsałeś po świecie. Już ja ci, leniu, znajdę robotę. Zaraz tu sąd odprawimy nad tobą. Odchrząknął dziadek z namaszczeniem i dłonią pogładził brodę jak przystało na prawdziwego sędziego. Długo spoglądał na winowajcę, który dygotał z lęku i niepewności. W ciemności, przy słabym świetle gwiazd i księżyca, dziadek wydawał wyrok na stracha. — Za to, żeś się wałęsał jak sowa po nocach, żeś straszył ludzi i spać im nie dawał... — Oj, straszyłem, to prawda! — przyznał strach w skrusze. — Za to, żeś próżnował i jadł chleb za darmo, dzień czy noc, plucha czy pogoda — będziesz sterczał w polu na zagonach i wróble płoszył od chłopskich łanów. — Zmarznę na rosie i chłodzie — dygotał strach jak osiczyna. — Nie zmarzniesz. Ubiorę cię w dziurawą sukmanę, przepaszę powrósłem, a na łeb wdzieję kapelusz ze słomy. Będziesz se tak stał w polu, ty i twoje wnuki-straszęta, dopóki chłopi ziemię uprawiać będą. — Doloż moja, dolo! — labiedził strach. — Nie labiedź! Nareszcie ludzie będą mieli jakąś wy-rękę z ciebie. Huzia, chochole, w szerokie pole! Zagraj! Nuże, pokaż mu, gdzie najbliższa ścieżka na stajania! — Haw, haw! — szczekał wyżeł. — Haw, haw! Pognał strach, ile sił starczyło w koślawych nogach, 20 w szerokie pola i przepadł w cieniu jak ptak w gęstwinie. Jeno się wiatr zrobił większy, gdy go niosło. Uspokoiło się, ucichło w starej sadybie. Położył się dziadek do łóżka, ułożyły się zwierzęta do snu. Spokojnie już spali do świtu. Ledwo się rozwidniło, wyruszyli w dalszą wędrówkę. Rankiem ludziska, co spieszyli do polnych robót, zobaczyli cudaka sterczącego w Wawrzkowym owsie. Domyślili się rychło, że to strach z chałupy na chylu tu sobie obrał po-niewolne mieszkanie. Zapomnieli mu starych krzywd. Przyjęli z uznaniem wysługę. Chcieli szukać dziada czarodzieja, żeby mu podziękować pięknie za tak nieocenionego stróża. Ale ten, wraz z dziwacznym dobytkiem, dawno minął już miedze wioski. Strach pozostał na zawsze w polu. Odtąd wiernie pilnuje chłopskiego prosa przed wróblami." Rozdział trzeci POJEDYNEK Z WRONAMI ¦ Oiedzę przy stole i czytam książkę. Poprzez gałęzie wiązów przeciska się ku oknu światło słońca. Luty powoli chyli się ku kresowi. Mrozy następują po śnieżycach. Wichry tarmoszą obwieszone soplami narożniki ojcowskiej chaty. Ziemia nawarstwia się na przemian to lodem, to śniegiem. Na okrajkach strug polnych dogorywają kuropatwy i zające. Nie mróz je zwyciężył, lecz głód. Wątłe pazury nie są w stanie rozerwać pokrowca matowej kry nad oziminami. 21 Szaraki zapuszczają się nocami w wiklinowe zarośla nad rzeką, co przedziela dwa rzędy wiejskich chałup. Rankiem wiejscy chłopcy polują na nie bezlitośnie. Od czasu do czasu odrywam oczy od lektury i przenoszę spojrzenie w zawianą śniegiem przestrzeń. Za oknem, o jakieś trzysta kroków przede mną, rozciąga się kotlina wygięta łukowato. Jej środek wypełniają rachityczne, wy-próchniałe od wewnątrz wierzby. U ich podnóża kłębi się czarna chmura wron. Wrony walczą o coś zapamiętale. Kilka z nich odłączyło się od zbiorowiska i ściga po polu podrywający się, to opadający przedmiot. W ten harmider wronich i gawronich głosów włącza się nagle donośne szczekanie Lompiego. Spod okapu podwórza, gdzie się wygrzewał w słonku, zwęszył łopocącą u zamarłych wierzb przygodę i gna co tchu w płucach na jej spotkanie. Odkładam książkę, wybiegam przed dom i spieszę jego tropem. Grzęznąc po kolana w łachach śniegowych, staram się dobiec w porę, zanim popełni jakieś głupstwo. Zapał daje mu wyraźną przewagę nade mną. Lekko przesadza grząskie zadmy, gdy tymczasem ja muszę zdobywać je krok za krokiem. Wpada jak pocisk w swarliwe kłębowisko i rozrzuca je jak przygarść grud. Pełno teraz wron na śniegu i w powietrzu. Na gałęziach wierzb ciemnieją jak strzępy gałganków. Złe i zaczepne drą się wniebogłosy, przyskakując psu do oczu. Przywarował w śniegu i, trzymając coś między przednimi łapami, oszczekuje się bohatersko. Kilka razy musiał nawet oberwać w nos dziobem, bo potrząsa łbem gwałtownie. Uporałem się ze śnieżnymi przeszkodami i nadchodzę z odsieczą. Ptactwo na mój widok wycofuje się na przy-zwoftą odległość. Krąży, kracząc żałośnie, jakby upominało się o łup stracony. Spoglądam na to, czego tak dzielnie bronił Lompi. Są to szczątki rozszarpanej kuropatwy. Krople krwi, czerwieniejące na śniegu, świadczą o tym, że wrony rozszarpały ją żywcem. Szare piórka unosi podmuch wiatru. Wielki musiał być głód tych żarłoków, jeśli targnęły się na ptaka równego im prawie wzrostem. Zostawiam Lompiego z jego łupem i brnąc przez zaspy 22 szukam oczami ostatniej kuropatwy, której ucieczkę obserwowałem przez okno. Nie mogła odfrunąć daleko. Ugrzęzła pewnie gdzieś w śniegu i oczekuje śmierci, o ile nie zginęła już pod ciosami tępych dziobów. Jej schowek zdradzają mi wrony, kołujące nad nią drapieżnie. Przyspieszam kroku, żeby uprzedzić atak. Kuropatwa podrywa się w powietrze na mój widok, ale zaraz opada w śnieg. Piórka, rozsypane wokoło, zdradzają, że zapoznała się już z żarłocznością wronich dziobów. Za chwilę podzieliłaby los swej nieszczęśliwej towarzyszki. Gdy schylam się i sięgam po nią ręką, nie zrywa się już do lotu. Znajduje się u kresu wyczerpania. Dygoce tym ptasim dygotem, co przypomina drżenie osiczyny. Jej serduszko tykoce jak kołatka w moich dłoniach. Sądzi zapewne, że wąskie palce zacisną się dokoła jej szyi, przynosząc śmierć. Omyliła się tym razem. Przynoszą jej życie. Lompiego, na widok żywego ptaka w mych palcach, ogarnia bezgraniczne zdumienie. Takich czarów nie spodziewał się nigdy po mnie. Bo -— proszę — czy to nie szczególne! Toczył bój nieustępliwie ze skrzydlatą szarańczą, otrzymał parę bolesnych ukłuć w grzbiet i jako rezultat zdobył zwiotczałe resztki jakiegoś stworka. Pan nie walczył, przeciwnie — spacerował sobie najspokojniej po śniegowych pagórkach i oto wraca z trzepocącym się ptakiem w garści. Nie, to już przewyższa jego najbardziej górne mniemanie o człowieku. — Daj mi w pysk chwycić! — proszą duże, błyszczące ślepia. — Daj mi w pysk chwycić, zobaczysz, jak sobie z nią poigram. Skacze mi aż na piersi, usiłując wilgotnym jęzorem liznąć szarą grudkę kuropatwy. Trzymam ptaka wysoko ponad głową. Wiem aż nazbyt dobrze, jakby się zabawił mały łobuz. ¦—- Nie wolno, Lompi — perswaduję stanowczo. — Zajmij się tamtą, nieżywą. Możesz ją sobie nawet schrupać, byłeś się kością nie udławił. Ałe od żywej wara! Zostawimy ją życiu i wiośnie. Nie może się pogodzić z moją decyzją. Niesie w pysku martwą kuropatwę, lecz oczy jego patrzą na mnie z wyrzutem. —¦ Ze też ty zawsze musisz mieć swoje fanaberie — tak 23 sobie tłumaczę ten wyrzut. — Zresztą trzymaj ją sobie zdrowo. Tyś upolował, twoje prawo. . Jego postępowanie jest zgodne z surowymi paragrafami kodeksu łowców. Nie przewidują one wypuszczania na wolność lub oddawania komuś innemu zdobyczy, która juz raz P°IndałjdulęSZoPb°snzye-rną klatkę wśród rupieci na strychu i umieszczam w niej kuropatwę. Posłałem wiecheć wonnego siana. Nasypałem ziaren pszenicy i prosa. Wieszam klatkę na kołku w chłodnej sieni; zostanie tam aż do kwietnia. Do pijanego słonkiem czasu, gdy soczyste, wąskie listki oziminy zazielenia się na stajamach. Rozdział czwarty ZIMORODKI SŁUŻĄ NAM ZA PRZEWODNIKÓW Lompi najwidoczniej tęskni do polnych eskapad Często wybbga za' stodołę i gapi się w dal zaśnieżoną. Dawnie, wszystkimi sposobami usiłował mi wyperswadować cało-Eine wyprawy w pola Teraz nie może «jj.doc.eb* chwili, kiedy narzucę kurtkę na plecy i wezmę kij do ręki. Skacze i tak gwałtownie szczeka z radości, az domownikom PULedwoUSsZięgnąłem po ciepły sweter, już podniósł się z le-żyska przy piecu i ziewając pręży ciało. Nie ma pewności, gdzie się powlokę. Spod oka obserwuje me ruchy Za oknem jest jasno, słonecznie. Po długich jak stalaktyty soplach 24 okapu odwilż ścieka kroplami. Gałęzie ogromnych, wielowiekowych wiązów obrosły lodem i są podobne do kryształowych żyrandoli. Przed domem, na wymiecionym ze śniegu placu, stary Marcin, żebrak wiejski, rąbie siekierą pnie sosnowe. Wilgotne drewno, nasycone zimowym ziąbem, pęka pod ciosami z hukiem głośnym jak eksplozja pocisku. Biorę w garść łyżwy i naciskam klamkę. Lompi wypada przed dom jak burza. Aleją niskich, rosochatych jabłoni pędzi w kierunku połyskliwej, polnej płaszczyzny, co się rozciąga za stodołami. Lecz ja kieruję kroki ku rzece. Wody jej szeleszczą cicho pod dachem z lodu, przebijając się wąwozem utkanym z wiklinowych gałęzi. Siadam na skarpie i przypinam łyżwy do butów. Po chwili rysuję już ich ostrzem pierwsze szerokie łuki na lodzie. Lompi przybiega od pól, spostrzegłszy pomyłkę. Nie może się nadziwować mojej śmiałości. Skomleniem usiłuje zawrócić mnie z drogi. Widząc, że nie ustępuję, daje za wygraną i niepewnie czołga się ku mnie. Zanurzam palce w jego futrze i pieszczotami dodaję mu odwagi. Nabiera otuchy, wachluje ogonem i posuwa się coraz śmielej. Szerokimi jak pokosy krokami odsądzam się od niego. Posuwamy się naprzód jakby jakimś jarem głębekim. Nawisy śnieżne zakrzepły po obu stronach rzeki, przytłaczając ciężarem wiklinę. Strome ściany brzegów przystroiła fałdzista kołdra. Patrząc myślisz, że to jakiś cudowny snycerz przybłęda z bajki, rzeźbił je w białym marmurze. Wspinają się te ściany na trzy metry w górę albo i wyżej. A całe w kunsztownej koronce, w dzierganinach jakichś pajęczych, że głową chwiejesz w zdziwieniu, skąd się to zima na tyle poezji zdobyła. Niekiedy wąska, spadzista ścieżka przecina masywne pagórki brzegów. Przetnicami hula wiatr, swobodnie, spiętrzając wydmy na gładkiej lodowatej pokrywie wody. Biorę ' w rozpędzie przeszkody, odbijając się łyżwami od twardziz-ny. Lompi sekunduje mi dzielnie. Przeskakuje jak wiatr nierówności, a potem, ślizgając się, orze pazurami miękkie szkło lodu. Mijamy wieś. Nawisy śnieżne olbrzymieją. Ciążą nad nami jak zastygłe, spiętrzone fale. Na czarnych olszynach 25 barwne gile i szczygły łuszczą dziobami drobne szyszki. Dwa zimorodki służą nam za przewodników w wędrówce. Podrywają się znienacka jak dzięcioły, fruną kilka metrów dalej i znowu przepadają za wydmami. Drapieżny krogulec uciął sobie drzemkę na czubie ogromnej nadwiślańskiej topoli. Wrony krążą nad nim wrzaskliwie, usiłując przepędzić intruza. Nie zwraca jednak na nie uwagi. Czeka na łup, pełen czujności. Przestrzeń, którą przebywamy, ma w sobie coś z pustyni. Brzegi rzeki zwężają się tu bardziej niż we wsi, ale są niższe i płaskie. Dlatego spojrzenie sięga daleko. Śladów ludzkich tu nie uświadczysz, za to od zwierzęcych aż się roi. Wszystko, co żywe, zbiegło się z pól w ten zaciszny zaułek między brzegami. Nawet lis przyplątał się z odległych lasów. Nie ruszy się stąd, chyba na wiosnę, gdy słonko zmieni śniegi w kałuże. Zajęcy i kuropatw nie zabraknie mu na wieczerzę. ? Od oparzeliska, spoza zaspy śnieżnej, wybiegają tropy żarłocznej wydry. Kształtem swym przypominają strzępiaste odciski pędzla czy płetwy. Puszysty ogon odbija się w śniegu jak półksiężyc. Ta sobie również nie krzywduje. Senne ryby tkwią nieruchomo w norach tam i rzecznych płotów. Nie bronią się przed śmiercią. Stanowią żywą, smaczną spiżarnię. Panuje nad ich życiem jak władczyni obca niebezpieczeństwom, nie dzieląca władzy z nikim. Lompi, który wstręt do lodu ma już zdecydowanie poza sobą, oznajmia się naraz głośnym szczekaniem. Widzę, jak bezskutecznie usiłuje wdrapać się na brzeg, grzęznąc w śniegu jak mysz w mące. Rychło dowiaduję się, co go tak emocjonuje. Oczywiście, cóż by jak nie zając. Wypłoszył śpiocha z wikliny i usiłuje puścić się za nim w pogoń. Szarak wystrzelił na brzeg jak kamień z procy i już kica po nie2arośniętej, wolnej od krzewów i chwastów przestrzeni. Gdy ścigam go spojrzeniem, nagle z boku pada strzał i zając machnąwszy kozła wali się w śnieg nieżywy. Sprawcy strzału nie widać jeszcze. Zakrywają go nierówności terenu. Przytrzymując psa za sierść, czekam, aż się ukaże. Wysuwa się po chwili zza,wzgórza. Za nim podąża gromadka ludzi. Wszyscy niosą w garściach kije lub widły. Ten ze strzelbą jest ubrany w mundur. Najwidoczniej gajowy. Kłusownik nie odważyłby się pokazać za dnia z bronią. 26 Jedynie las i noc mogłyby mu zagwarantować swobodę i bezpieczeństwo. Strzelec podniósł ze śniegu zająca za skoki i przytroczył do pasa. Ktoś pokazuje palcem w naszym kierunku. Wśród gwaru, przyspieszając kroku, kierują się ku rzece. Po paru minutach są już przy nas. Obserwujemy się nawzajem. Nie znam nikogo osobiście. Pochodzą zapewne z sąsiedniej wioski. Zagajam rozmowę. Irytuje mnie zabójstwo zająca w porze ochrony. — Ej, ojcze myśliwy! -r-*- rzucam. — Polowanie z nagonką w okresie kocenia! Nie bardzo się to zgadza z obyczajami myśliwskimi. — Czort by się tam przejmował przepisami — odcina się gajowy nieuprzejmie. — A wam nie strach włóczyć się samotnie po wiklinach? W jego głosie dźwięczy nuta przestrogi. — Szukacie kogo? — informuję się zaniepokojony. Uświadamia mnie jeden z chłopów. — Wilki przeszły Wisłę i rozbiegły się po zagajnikach. Jeden z nich rozszarpał kilka psów w naszej wiosce. Idziemy właśnie jego tropem. Nie natknęliście się na niego? — Nie, nie spotkałem się z nim — mówię i czuję, jak mi włosy stają dęba na głowie. Najwyraźniej coś mi podnosi czapkę. Ja tu sobie tak za pan brat z nastrojami, a niebezpieczeństwo gapi się na mnie zza haberdzi. Sam nie wiem — o psa się lękam bardziej czy o własną skórę. Stoję i milczę zakłopotany. Gajowy dorzuca od siebie. — Gdybym tak spotkał tego diabła parę kroków dalej od was — pokazuje końcem lufy Lompiego — kropnąłbym w łeb bez namysłu. Kubek w kubek podobny do wilka. Połykam komplement z wątpliwą satysfakcją. Wiem dobrze, że by to zrobił. Lompi jest już prawie dorosłym owczarkiem. W sytuacji, gdzie się tropi wilka, mógłby śmiało uchodzić za jego sobowtóra. Zapominam o prawdziwym wilku. W wyobraźni widzę już, jak Lompi tarza się w śniegu po fatalnym, zabójczym strzale. A gajowy, jak gdyby chciał utrwalić w mej pamięci koszmarny obraz śmierci ulubieńca, powtarza przekornie zapewnienie. 27 — He, he, strzeliłbym jak nic. Kto by się w pustym polu domowego psa spodziewał. Jeszcze takiego draba jak ten. A i przepisy mam za sobą. Psu nie wolno odbiegać od zagrody dalej niż na jedno stajanie. Inaczej sprzątnie go strzelba polowego. Zawracają i pohukując „oha wilka, oha!" posuwają się ostrożnie lodem ku ujściu rzeki. Łyżwuję spiesznie ku domowi, mimo woli oglądając się na lewo i prawo. I mnie udzieliła się wilcza psychoza. Lompi w żaden sposób nie daje się wyprzedzić, jakby go gnały te same co i mnie zmory. W zwierciadle lodu odbijają się nasze sylwetki. Zielone zimorodki fruwają przed nami, jakby wskazywały nam ścieżkę do wsi. Rozdział piąty WYŚCIG Z JASTRZĘBIEM Zjator utworzył się przy moście. Jest długi na pół kilometra. Lody wspinają się stromo, bryła na bryle, grube, kliniaste. Jak tabor bajecznych ropuch szturmują wysokie brzegi. Wydaje się, że je rozepchną i spłyną w ogrody. Woda przybiera bez przerwy. Wszystkimi bruzdami ścieka z pól do gęstych rowów, rowami toczy się ku strugom. Przez rozwarte na oścież śluzy łączy się z ogromem rzeki. Już pierwsze fale żółtymi ślepiami spozierają poprzez wały ku rozdziewającym się z białych kożuchów zagonom. Jeśli przeskoczą zapory, powódź zamuli oziminy. Wtedy 28 na przednówku głód tym głębiej może zajrzeć w i tak już smutne ludzkie oczy. Ale wieś wystąpiła w samoobronie. Ten i ów chwyta łopatę w wypoczęte przez zimę garście i nadsypuje brzegi przed własną zagrodą. Postawiono wartę na wałach. Ludzie kładą się do łóżek w ubraniach, gotowi do zerwania się za pierwszym ochlustem fali. Mało kto śpi spokojnie tej nocy. Nie dochodzi jednak do ostateczności. W nocy chwyta ostry mróz i ścina dopływy ze strug. Rankiem wiatr przynosi chmury i zasłania roztopy. Równocześnie napór lodów wyszarpuje środkowe przęsło mostu i szarańcza okruchów nieść się poczyna ku Wiśle. Jeszcze przed południem woda opada o kilka piędzi i luzuje czuwających ludzi na wałach. Wtedy to właśnie Lompi przez swój brawurowy atak na wroga udowadnia domownikom, jak jest dzielny i niezastąpiony. A przygoda zaczyna się tak: Schodzimy ku domowi od wałów, syci widoku walki i szamotania się brył lodowych z falami. Naraz u klepiska stodoły zakotłowały się kurze wrzaski. Kogut wrzeszczy na alarm i wabi kokoszki pod okap szopy. Pojmujemy wszyscy o co chodzi. Z wysoka jak czarna chmura zwalił się jastrząb na ptasie stado. Wparł się szponami w karmazynkę i rąbie dziobem jak toporem w bezbronną ptasią głowę. Niewiele mamy nadziei na uratowanie nioski. Zanim ktoś z nas dobiec zdoła, poderwie się powietrzny pirat z łupem w podniebie. — Lompi, nie daj mordować! Lompi! — krzyczę, biegnąc z odsieczą. Lompi, orientuje się w mig. W potężnych susach zbliża się do skrzydlatego kłusownika. Spóźnił się. Jastrząb wystartował już ciężko w górę i wspina się z łupem coraz wyżej. Próżno, biegnąc prawie równolegle, obsypuje go Lompi wyzwiskami. Jastrząb szybuje zwycięsko i kpi sobie pewnie z niefortunnego prześladowcy. — Szczekaj sobie, przyjemniaczku, aż do chrypki. Mnie to ani grzeje, ani ziębi. Na przełaj, po wypukłościach zagonów, gna teraz Lompi, nie dając za wygraną. I ptak, i pies coraz bardziej oddalają się od nas. Stoimy na śnieżnej skarpie i czekamy, aż się 29 Lompi wyszamoce i zawróci. Nie zawraca przecież. Pędzi falistym truchtem, potykając się na nierównościach. I naraz zauważam rzecz szczególną. Chociaż jastrząb wyprzedza psa zdecydowanie, nie wzhija się już z łupem w górę. Przeciwnie — lot obniża. Wtedy uświadamiam sobie, że karmazynka to najroślej-szy gatunek kur domowych. Wzrostem może śmiało współzawodniczyć z indykiem. Nie jastrzębia trzeba ale orła, żeby uleciał bezkarnie z nią w powietrze. Zaczynam wierzyć — pościg Lompiego ma szanse powodzenia. Sam biegnę jego tropem, żeby mu dodać otuchy. Trudny to jest bieg tak na przełaj. Zawadzają skiby lub przyczajone pod lodem wyboje z wodą. Potykam się co chwila, raz nawet upadam. Odczuwam już na własnej skórze, czemu Lompi zostaje w tyle. Naraz jastrząb opuszcza się zupełnie na wychynięty już spod śniegu ugór. Wtedy staje się rzecz, która wywołuje u mnie zdziwienie, a Lompiego przyprawia o entuzjazm. Rabuś jedzie na karmazynce jak na szkapie, wczepiony szponami w jej grzbiet, poganiając ją skrzydłami jak batem. Biedna nioska biegnie po ziemi, co sił w nogach. Od czasu do czasu podrywa się w górę, jakby przesadzała przeszkody. I znowu gna, pędzona strachem jastrzębich skrzydeł. Trwa ten bieg może kwadrans, może więcej. Z boku wynurza się kępa krępych sosen na wzgórku. Jastrząb nie próbuje się już wspinać na ich śmigłe zielone wierzchołki. Nie ma po prostu mocy. Pozostają po chwili za nim, a on walczy jedynie o utrzymanie odległości między sobą a psem. Stara się odciągnąć zdobycz jak najdalej w pole. Mimo wszystko przestrzeń między psem a jastrzębiem kurczy się niepokojąco. Jeszcze kilkadziesiąt metrów, jeszcze skok jeden i drugi i pies ucapi za kark drapieżnika. Teraz ptak winien puścić łup albo pożegna się z życiem. Zwalniam kroku i pełen napięcia, oczekuję ostatecznej walki. I naraz wszystko znika mi sprzed oczu: jastrząb i kura, ispies. Zastanawiam się przez chwilę, jak sobie to zniknięcie wytłumaczyć, lecz wnet znajduję rozwiązanie zagadki. Po prostu szlak ucieczki przegrodził szeroki strumień polny. W ten strumień runęli wszyscy — uciekający i pościg. Ja- 30 strząb, bo nie miał dość siły, żeby przefrunąć z łupem przeszkodę, pies, bo w rozpędzie nie mógł się już zatrzymać. Biegnę brzegiem potoku, pełen niespokojnej ciekawości. Jeśli jastrząb nie zrywa się w górę, to znaczy, że walka toczy się w rowie. Lecz jaki będzie jej wynik? Właśnie o wyniku nie mam żadnego pojęcia. Może zwyciężyć Lompi, lecz może również i stary pirat powietrzny — jastrząb. Wystarczy parę ostrych ciosów dziobem w oczy, żeby oślepić czworonogiego utrapieńca. Obawiam się tego zupełnie poważnie. Dopadam wreszcie krawędzi zygzakowatej strugi. Oczom moim przedstawia się dziwny obraz. Grzęznąc prawie po grzbiet w rozmokłym śniegu, Lompi dławi za kark jastrzębia. Obok uwolniona od szpon karmazynka gramoli się niezdarnie. Żyje, jeno obdarta jest z puchu i pokrwawiona. Powietrzny zbójnik kona w ostatnich już drgawkach. Lewe skrzydło ma złamane. Nie wiem: — od uderzenia w pędzie o korzeń dębu, co sterczał nad rowem, czy od ciężaru walącego się nań owczarka. Z trudem wywlekam topielców z parowu. Kurę zabieram pod pachę. Lompi dźwiga w triumfie nieżywego jastrzębia. Tak docieramy do domu. Domownicy czekają na nas przed stodołą, ciekawi, jak się zakończyła przygoda. Nie wierzą, gdy opowiadam o pojedynku psa z jastrzębiem. Dowody wymowniejsze są jednak niż me słowa. Kiwają głowami, nie mogąc się dość nadziwo-wać. , Takim to czynem Lompi przekroczył furtkę chłopięctwa, wkraczając zdecydowanie na podwórzec męskiego wieku. Rozdział szósty DO WIDZENIA, KUROPATWO! vJziminy zielenią się gęsto i kwitną przylaszczki na krawędzi dębowych lasów. Stokrocie białoróżowymi pękami dziergają miękki aksamit łąki. Gałęzie wierzb, ciężkie od srebrnych bazi, wyglądają jak weselne różdżki. Obsypują się puchem czereśnie. Pszczoły brzęczą wiosennie w topolach ustawionych rzędem wzdłuż szosy. Nadeszła pora uwolnienia kuropatwy, co czekała na swój dzień w klatce. Pobyt w niewoli służył jej dobrze. Poweselała i nabrała mięsa. Pszenica, podbierana cichcem z sąsie-ka komory małorolnemu bratu, stanowiła wyborny pokarm. Szare pióra ptasiego przyodziewku polśniewają, jakbyś je natarł tłuszczem. Stanowi apetyczny kąsek. Domownicy nie przypuszczają nawet na moment, że zamierzam jej przywrócić wolność. Nie posądzają mnie o taki nierozsądek. Przedłużenie kuropatwie pobytu w klatce kładą nie tyle na karb mego kaprysu czy słabości do zwierząt, ile zdrowej praktyczności. Pochlebia jej — tak sądzą — żeby później tym tłuściejszą pieczeń mieć na talerzu. Najmniej chyba wierzy w jej wolność Lompi. Spogląda swymi ludzkimi oczami na mnie, manipulującego coś przy klatce, i sądzi, że gotuję mu jakąś niespodziankę. Wspina mi się łapami na piersi i skomli, jak gdyby pytał: — Co ty właściwie zamierzasz robić z tą podfruwaj- ką? — Zaraz zobaczysz! Cierpliwości! — odpowiadam mu spojrzeniem. Obok mnie stoi Pniak, stary nauczyciel. Zaprosiłem go specjalnie na tę święto-Agnieszkową uroczystość „wypuszczenia ptaszka z mieszka". Wiedziałem, że uwolnienie kuropatwy sprawi mu szczerą przyjemność. Dźwigamy we dwóch klatkę przed dom. Wspieramy ostrożnie na sztachetach płotu. W jasności dnia kuropatwa podnosi się nagle i trzepoce skrzydłami. Rozgląda się ciekawie i nieufnie zarazem, jakby ją oszołomiło słońce. Potem biega gorączkowo po klatce w poszukiwaniu furtki wolności. Wsadza głowę między druty ścian, próbując się przecisnąć na zewnątrz. 32 — Powoli, powoli, zaraz sobie ppfruniesz — perswaduje jej ten, zrozumiały zresztą, pośpiech flegmatyczny nauczyciel. —'¦ Nacieszysz się jeszcze wolnością, nacieszysz. Lompi, który pewnie najmniej rozumie z tej operacji, tańczy i szczeka z nadmiernego ukontentowania. Kuropatwa uspokaja się nagle. Ni stąd, ni zowąd przerywa bieg, przykuca w kącie i zarywa się główką w siano. Rozumie beznadziejność swej sytuacji. Wyniesienie jej na słońce pojmuje zapewne jako żart ludzki i chowa oczy w lęku. Wtedy otwierają się drzwi klatki i ludzka ręka wsuwa się do wnętrza. Pod dotknięciem palców kuropatwa dygoce gwałtownie jakby rażona prądem. Próbuje rozwinąć skrzydła, wyswobodzić się z ręki. Ujmuję ją mocniej palcami i wynoszę poza obręb klatki. Nie trzepoce się, zamiera w bezruchu. Swym ptasim rozumkiem domyśla się zapewne, że nadeszła dla niej ostatnia chwila. Trzymam ją w powietrzu, odwlekam start do swobody. Potem sadzam na kalenicy klatki i zwalniam powoli uchwyt. Trwa nieruchomo jakby w niewiedzy czy omamieniu. Może boi się pułapki. Może poraził ją lęk przed ludźmi i przykuł do miejsca. Lompi przywarował zaciekawiony w najwyższym stopniu, co się też wykluje z tego widowiska. — Czemuż ona nie fruwa? — żachnął się nauczyciel. — Zakochała się w twoim kojcu? — Nie wierzy szczęściu — mówię cicho. I, nie wiadomo dlaczego, rumienię się jak uczniak. — Hau, hau! — szczeka Lompi i wspiera ciężkie łapy na płocie. To przywraca do życia kuropatwę. Rozwija skrzydła, odbija się pazurami od dachu klatki i nisko, zupełnie nisko nad ziemią, odlatuje w niedalekie, zielone oziminy. — Do widzenia! — wołamy za nią wesoło. Lompi, ujadając siarczyście, pędzi za nią w otwarte pole. Przypuszcza pewnie, że spryciarka podstępem wywinęła się naszym palcom. Łudzi się, że pochwyci uciekinierkę. — Nie dogonisz, przyjacielu — odzywa się nauczyciel. — Nie dopędzisz. Nie na darmo zjadła tyle pszenicy. 3 — Mój przyjaciel Lompi 33 Istotnie, Lompi daje za wygraną i wraca po chwili. Nie patrzy nam w oczy, jakby to on był winien ucieczki ptaka, nie my sami. Może chciał nas zrehabilitować w naszej domniemanej nieporadności osiągnięciem zwycięstwa i, przegrawszy, gryzie się teraz porażką. Nauczyciel zdaje się pojmować, co się dzieje w psiej duszy. Rzuca jakby na pocieszenie: — Machnij ogonem na zbiega, Lompi. Niedługo się nacieszy wolnością. — Sądzicie? — niepokoję się. — Jedzenia ma przecież pod dostatkiem. — Nie o jedzenie tutaj chodzi. Pozostała jedyna w okolicy po zimowym pogromie. Będzie się skrzykiwać tak długo, aż sama naprowadzi wroga na siebie. Przyznaję w myśli słuszność nauczycielowi. Kuropatwa nie ma wielkich szans na długotrwałe korzystanie ze swobody. Zbyt wiele wrogów czyha na jej beztroską, krzykliwą samotność. Jej przenikliwy, wabiący głos wypełni kilka wieczorów z rzędu. Potem zamilknie i nie odezwie się już więcej w tych stronach. Stoimy jeszcze przy klatce zadumani, gdy od wiejskiej drogi nadchodzi brat. Wraca z sąsiedzkiej pogwarki. Widzi pustą klatkę na płocie i domyśla się, co zaszło. — A, swoją drogą — gdera — musiałeś wypuścić tę kuropatwę. U ciebie zawsze serce z waty. Rozdział siódmy TAJEMNICE CHŁOPSKIEGO ZAGAJNIKA Dzpaki świstają na olszynach, wrony włóczą się za chłopskimi pługami. Ciężkie trzmiele przelatują z hukiem, niepokoją uszy brzęczeniem. Lompi pokusił się, żeby jednemu zrobić koniecznie na złość. Dopędza owada w bruździe, kłapie straszliwie zębami. No i za chwilę bardzo żałuje tego, co zrobił. Popielaty, duży trzmiel wbija mu bez skrupułów długie, jadowite żądło w język. Lompi skomli z bólu i spogląda na mnie żałośnie, ale niewiele mogę mu ulżyć. Zanurza koniec pyska w kałuży i popija rudawą wodę. Widocznie działa kojąco, bo się uspokaja i karnie już drepce koło mnie. Ilekroć jednak zabrzęczy trzmiel czy bąk w pobliżu, podnosi łeb nerwowo i ma ochotę drapnąć przed nim w oziminy. Szeroki pas nieużytków, przecinający chłopskie pola, zaczyna się moczarami. Nie ma już brył lodu na ciemnej od porostów powierzchni wody. Sitowia i szuwary wypuszczają jasnozielone witki. Para dzikich kaczek zerwała się spoza rdzawej kępy tataraku i zapadła o kilkadziesiąt kroków dalej. Za parę dni, gdy sity podrosną, uściele sobie tutaj wygodne gniazdo. Młode, co się z jaj wylęgną, znajdą na miejscu obfite żerowisko. Rzęsy wodnej, „robactwa", a nawet drobnych rybek nie zabraknie dla ich żarłocznych żołądków. Później, gdy w gorącym słońcu lata poziom wody opadnie, przyjdą chłopcy z wiklinowymi koszami na połów piskorzy. Roi się od nich w grząskim mule. Rybacy zakąszą spodnie powyżej kolan, zrzucą z siebie lniane koszule i zanurzą czujne palce w grzęzawisku. Nie przepuszczą żadnemu piskorzowi. Nalowią ich z pół cebra, a potem zaniosą do domów i żywcem będą piec na blasze, nieczuli na wicie się nieszczęśników. Za moczarem teren nieużytków podnosi się stopniowo. Zagajnik olszyn przeplatają tu ożyny tak gęsto, że chyba tylko mysz czy chruściel może się przecisnąć między cierniami. Rzadkie sosny krzaczą się dopiero na pagórku. Są krępe i powyginane od wiatrów. Ich korzenie wbijają się jak ogromne szpony w nagi piasek. Igliwie przednówkiem wygrabia biedota wiejska na podściółkę dla bydła. Lompi słyszy jakiś harmider za kępami jałowca i bieg- 35 nie zaciekawiony. Widzę wcześniej od niego, co się tam święci. Oczywiście znowu afera z wronami. Nie dość im tłustych pędraków pośród skib, zachciało im się tym razem zajęczego mięsa. Mały „marcowy" zajączek skacze z piskiem po wstążce oziminy, a te raz po raz podfruwają i kują dziobami w miękki pyszczek. Zakłułyby go rychło, gdyby nie interwencja Lompiego. Wyniosły się z gniewnym krakaniem na wierzchołki sosen i obserwują spotkanie psa z zajączkiem. Biedak skulił się w oziminie i nawet nie próbuje uciekać. Z pokaleczonego dziobami nosa cieknie czerwona posoka. Lecz ślepia ma całe i czyste. Widocznie dzioby nie zdążyły jeszcze w nie trafić. Lompi stoi nad nim i macha z ukontentowania ogonem. Spogląda na mnie, jakby chciał spytać. — Co z tym fantem zrobić? ?| — No cóż? — uśmiecham się. — Zaniesiemy go chyba w ostrężynę. Inaczej wrony wrócą, gdy odejdziemy, i załatwią się z nim po bandycku. Lompi nie wydaje się mieć innych życzeń. Odzwyczaił się już od załatwiania się ze słabszymi od siebie stworzeniami „na własną łapę". Jeśli już tak wypadnie, o ich życiu czy śmierci decydujemy wspólnie. Schylam się i biorę w dłonie zajączka na pół żywego ze strachu. Zanoszę go w najgęstsze krzaki i dopiero tam puszczam wolno. Wrony dają za wygrane i odlatują do widocznego na horyzoncie lasu. Siadam na ściętym pniu, przywieram plecami do szorstkiej kory sosny. Słońce przypieka, smagląc mi twarz i ręce. Lompi usadowił się obok, obserwuje, jak z lejkowatego do-łeczka niewidoczny mrówkolew strzyka strugami piasku na ześlizgującą się po ścianach mrówkę. Zapędziła się nieo-ględnie na krawędź zasadzki i teraz stanie się łupem owadziego drapieżnika. Mrówka jest rosła jak mucha, ale i tak poniesie klęskę w starciu z wrogiem. Gdy osłabnie i stoczy się w najgłębszy kąt leja, mrówkolew załatwi się z nią ostatecznie. Opodal pod kępą jałowca inne mrówki, jej rówieśnice, remontują po zimowych burzach strome jak kretowisko gniazdo. Równają igliwie, żłobią tunele. Obierają do kości trupa żołny, którego zostawiłem tu przed kilku dniami. Jak oczyszczą dokładnie każdą kosteczkę, zaniosę szkielet do gabinetu przyrodniczego w szkółce. 36 / Nade mną, w rozgałęzieniu konarów, wisi duże gniazdo. Gniazdo przypomina trochę wiecheć siana i nie ma w nim wcale gałązek. Wygląda to tak, jakby o przejeżdżający wóz ł tymotką zahaczył konar i zgarnął dla siebie nieskąpą wiązkę. Zastanawiam się, kto jest właścicielem tej zawieszonej w powietrzu rezydencji. Nie wiem, który ze znanych mi bliżej ptaków mógłby sobie umościć tego rodzaju altanę. Wrony, sroki czy jastrzębie nie żałują patyków na budowę. Można by o autorstwo posądzić wilgi, ale te znów nie ścielą się tak nisko i tak obficie. Bierze mnie pokusa, żeby własnoręcznie/zbadać tajemnicę. Widać Lompi oddziałuje na mnie tak destrukcyjnie. Podnoszę się z pnia i jak podrostek zaczynam wspinaczkę po sękach. Dosięgam gniazda, ostrożnie wsuwam rękę w wy-ługowiałe na złocień siano i... I nagle ta ręka wyskakuje w górę jak sprężyna. Coś uderzyło w nią ciężko jak młotek i w chwilę potem śmignęło jak pocisk po gałęziach. Omal nie spadłem w objęcia Lompiego z emocji. Pognałem spojrzeniem za uciekającym straszydłem. Nie był to ptak, lecz duża czarna wiewiórka. Widocznie przerwałem jej drzemkę. Czarny diablik śmiga teraz z gałęzi na gałąź, a Lompi biegnie dołem i hałasuje za dziesięciu. Może tak hałasować przez całe życie. Nie zaszkodzi jej ujadaniem ani też nie poprawi reputacji pana. Jako łowca przygód okazałem się kompletnym niezdarą. Jeszcze nie zdążyłem zejść z sosny, gdy zaterkotały koła drabiniastego wozu. Nadjechał siwkiem brat w towarzystwie chrzestnej. Przyjechali, żeby zabrać patyki, które staruszka gromadziła tutaj na opał. Gdy przyjdą polne roboty, nie będzie miała czasu na zbieranie; trzeba będzie pomóc sąsiadom za garnuszek mleka czy mąki. Spoglądają obydwoje na mnie i śmieją się serdecznie. Lompi pomaga im ujadając. —¦ Jak kto nie ma nic lepszego do roboty, to mu się wspinaczki po sosnach zachciewa — wytyka mi brat próżniactwo. Spiesznie pomagam w ładowaniu gałęzi na furę, żeby odwrócić ich uwagę od siebie. I akurat, gdy się schylam po trzecią naręcz, z kopki wyfruwa spłoszony dudek. Krąży, 37 trzepoce skrzydłami, łup, lup, łup nawołuje niespokojnie. Czubek na głowie rozwinął mu się w tęczowy ™™. _ Każdy dudek ma swój czubek - śmieje się chrzestna. Zaglądam do kąta w gałęziach, skąd dopiero co ptak wyfru-nął Naturalnie - znowu gniazdo. W nim piec, prawie do- "SS^zlośliwie o pieczeń, lecz Lompi ^ chuje ptaki nieufnie i zachowuje się tak jakby miał ochotę kichnV. Świdruje mnie przy tym oczami, w których maluje ^CóiZ^Tielory w tym gnieździe? - zdaje się mówić. -Tfu! Można od nich kataru dostać. ....... Istotnie zapach, który zawiewa z gniazda, dalekijesod zapachu perfum. Bez przekonania wybieram pisklęta spo śród gałęzi i umieszczam w dołku, pod kępą żarnowca Nie mogą przecież pozostać na nagiej przestrzeni. Mimo przyk-7ei woni wrony czy inne drapieżniki raz dwa uprzątnęłyby 2 ?????? choinę trzeba zwieźć ao domu. Lokuję smier-dziuc^w bezpiecznym miejscu i długo potem wycieram ręce w skrzyp leśny. Brat, mniej wrażliwy na sprawy przyrody, spogląda na mnie ironicznie. — Ptasi ojciec! — mówi z przekąsem. Rozdział ósmy ŁATA MA JUŻ SPOKO] NA ZAWSZE Wpóźnowiosenny odwieczerz Lompi ^???^ ostatni glos Łaty, swego czworonogiego przyjaciela. Łata jest psem podwórzowym bogacza Wesołowskiego. P Wesołowski ma dużo roli. Ale ze skąpstwa słynie na oko- 38 lice. Zawiędły, o cerze jak glina, haruje od brzasku do późnej nocy. Sam nie doje i drugim żałuje. Najemnicy pracują u niego wówczas, gdy już nie mogą znaleźć zajęcia gdzie indziej. Najnieszczęśliwszym jest przecież pies Łata. Od jednomiesięcznego szczenięcia przykuł go los łańcuchem do but-wiejących węgłów chłopskiej stajni. Dola skołtuniła mu sierść. Stale przymiera głodem. Wyje raczej, niż szczeka, chronicznie ochrypły, z gardłem, którego w najgorszym skwarze nie odwilży łyżka wody. Je raz na dzień ziemniaki w łupinach, omaszczone garścią otrąb lub plew owsianych. Nigdy, nawet w marzeniach, bo i te wypełnia głód przede wszystkim, nie doznaje najponętniejszej udręki życia: wzruszeń miłości. Lompi odwiedza go niekiedy i pociesza na psi sposób. Popląsałby z nim chętnie na tym załajnionym kawałku placu przed budą. Ale Łata nie wie, co to zabawa. Siedząc na tylnych łapach, spogląda w świat przygasłymi, przekrwionymi oczami, w których czai się zmurszała beznajdziejność starości. Mimo to rad jest odwiedzinom. W jego psiej samotności wizyty Lompiego stanowią jakby przepływy świata o złotej pełni, o soczystym dosycie, o kwitnącej radości. Lompi gromadzi w sobie to wszystko, czego Łapie niedostaje. Nie zna słów: brak i niedobór. Ma przede wszystkim wolność od obroży, treściwość misy i przyjaźń człowieka. Łata nie zna tych przysmaków życia. Nieraz, w samotnych godzinach dumania, przeklina pewnie pierwszego psa, który opuścił dziewiczy półkrąg boru i przystał do groźnych ludzi. Za tę słabość i on, i miliony psów wszystkich czasów płacą ceną wolności. Wesołowski nie lubi Lompiego. Przepędza go kijem ze swego podwórka. Żywi odrazę do owczarka za jego pełne boki, za połyskliwą sierść, za beztroskie wałęsanie się po zagrodach. — Nie szkoda to chleba dla darmozjada? — gdera nieraz. — Ani stróż z niego, ani inna jakaś wyręka. Wyleguje się po całych dniach, jak ten bećman i muchy łapie. Grzech dawać zwierzęciu takie praVa. Odwołuję Lompiego do domu, ilekroć Wesołowski łazi po swej zagrodzie. Boję się, żeby w przystępie rozdrażnienia nie przetrącił łap owczarkowi. Za to, skoro tylko bogacz wy- 39 rusza w pole, nie bronię odwiedzać Łaty, co Lompi robi z przyjemnością. Sam chętnie podchodzę z kawałkiem czerstwego chleba w garści. W ten smutny przedzmierzch wiosenny drzemię z wędką w ręce nad rodzinnym potokiem. Lompi rozwalił się swobodnie na posłaniu z podbiału, co gęsto wyszywa namulisko. Nudzi się setnie, nie tając tego nawet przez psią przyzwoitość. Złowione na haczyk kiełbie nie warte są zachodów. A przecież czekamy na nie kwadransami. Jelec lub okoń stanowią tu rzadkość. Rzekę wyjałowiła kłusownicza chciwość. Na okaz brzany lub węgorza polujemy tygodniami. Sport wędkarski stanowi wytchnienie raczej niż emocję. Odpoczywają nerwy, nadszarpnięte latami nauki i pomaturalnego bezrobocia. Koi je melodia wody, wydzwaniana na gałęziach wierzb i olch, zatopionych czubami w rzece. Sterczymy więc z Lompim nad wodą, nudząc się powyżej uszu. Z braku innego zajęcia pies gapi się na mnie z jakimś złośliwym ognikiem w płowych źrenicach. — Też sobie wybrałeś zajęcie — mrugają na mnie jego oczy. — Może się przy tobie na śmierć zecknąć. To ci mi instrument ta wędka! Więcej bym w zęby chwycił, gdyby mi się chciało sierść zamaczać. Sak — nie mówię. Włazisz w topiel po pas albo głębiej. Ryby cię skubią po nogach. A jak wyciągniesz — szczupak zielony skacze lub miętus pysk rozdziawia. Jest się czym emocjonować. Można się koziołkować z radości. Ale chwiać się na brzegu jak czapla? Wolałbym już pchły iskać. Chcę mu właśnie odburknąć coś na temat przyjemności płynących z wylegiwania się w chłodzie nadrzecznych wiklin, nie zdążam jednak ust otworzyć. Podrywa nas ostry, przenikliwy skowyt katowanego nieludzko psa gdzieś w pobliżu. Jakby pchnięci wspólną sprężyną, wyskakujemy obaj z rokiciny. Lompi podwija ogon tchórzliwie. Z bezsilnym lękiem patrzy mi w oczy. Skowyt powtarza się kilkakroć coraz cichszy i żałośniej-szy. Dudni echo tępego uderzenia koła w czaszkę, nieprzyjemnie, odrażająco. Biegniemy bardzo przejęci w kierunku śmiertelnego skowytu. Nie dochodzimy daleko. 0 kilkadziesiąt kroków przed nami wychyla się z wikliny chuda, ponura postać Wesołowskiego. Podnosi coś jakby kształt zwierzęcego ciała i z rozmachem rzuca w toń rzeki. 40 Słyszę cierpki i ponury głos bogacza. — Będziesz miał już na zawsze spokój. A i mnie spadnie ciężar z karku. Spotykamy się na przystawce, która prowadzi na wał rzeczny. Wesołowski wyciera ręce w portki i gniewnie coś do siebie mamrocze. Lompi stroszy sierść na jego widok, jakby zobaczył utopca. — Czemuście Łatę zabili? — pytam cicho. Ogarnia mą postać niechętnym spojrzeniem. — Do weterynarza-m go miał prowadzić po zastrzyk? Złodzieje w nocy skradli kury z kurnika, a on nawet nie zaszczekał. Dla próżniaków nie ma w mym domu miejsca. Śmieje się bezdźwięcznym jakimś śmiechem i odchodzi szybko. Lompi warczy za nim nienawistnie. Rozdział dziewiąty DRAPIEŻNICY W LUDZKIE] SKÓRZE X rzyszli: sołtys, policjant granatowy i komornik z teczką pod pachą. Trudno zdecydować się na opinię, który z nich ma więcej ludzkości w sobie. Wszyscy trzej bardzo są przejęci urzędowaniem. Krzyczą lub czytają jakieś paragrafy. Komornik wylicza terminy zwłoki i ponaglenia. Od czasu do czasu spoglądają na drzwi izby. Moja obecność w domu nie bardzo im na rękę. Znamy się od dawna i niezbyt dobrego mniemania jesteśmy o sobie. Sporo wiem o ich sprawkach we wsi, nawzajem ich sądów o mnie nie 41 można nazwać pochlebnymi. Wiedzą, że nie skąpię słów krytyki dla sanacyjnych porządków. Ich obecność na podwórzu zawdzięcza brat podatkom, z którymi zalega. Przyszli zarekwirować krowę na spłatę. Koło jarzębin przy płocie stoją już dwie inne, również za to samo zarekwirowane we wsi. Opór brata potęguje ich złość. Jasne, że pozycja jest nie do obronienia. Na wykazie, który sołtys trzyma w ręce, figuruje wyraźnie, że należności podwoiły się w ciągu roku. Uzbierało się ponad sto złotych wraz z odsetkami. Wyjaśnienie, że jedna krowa jest cielna, nie stanowi dla nich przekonującego argumentu. Słyszeli to już tyle razy. I cóż ich to obchodzi, że cztery czy pięć mórg lichej ziemi z trudem żywi domowników, że rodzą się na nich zaledwie żyto i ziemniaki, że niska cena produktów nie pokrywa nawet robocizny... Tak nadszedł kres pobytu Kaliny w zagrodzie. Musi opuścić miejsce w oborze, gdzie mieszkała przez cztery lata. Gdyby nie wysoka cielność jej sąsiadki, ta zastąpiłaby ją zapewne. Brat, ponury jak noc, zdejmuje postronek z kołka. Dzieci z płaczem czepiają się jego kolan. Odtrąca je jak natrętne muchy i wyprowadza Kalinę przed próg. Obejrzała się na oborę i ryczy żałośnie. To staje się hasłem do spotęgowania domowych lamentów. Najbardziej zawodzi siwa matka. Dla niej wyprowadzenie krowy z obory równa się wyprowadzeniu domownika na cmentarz. Żal jej też wnuków, co pozostaną teraz bez kropli mleka. Wyklina i pomstuje na czym świat stoi. — Zamknijcie gębę, bo i wy co oberwiecie — mityguje ją sołtys. — A dyć mnie tam już wszystko jedno. Bez tej kapki mleka tak czy owak skapiejemy marnie — odpowiada zrezygnowana. Na tę właśnie chwilę Lompi wypada z izby. Ktoś otworzył drzwi i wypuścił go na podwórze. W mig orientuje się, kto wróg. Doskakuje do wyglansowanych buciorów policjanta i wpija się w nie zębami nienawistnie. Ciała uszkodzić nie może, bo cholewy są grube. Ale je same zarysował szkaradnie. Jest to przestępstwo równe obrazie osobistej. . Skutki tego bluźnierstwa Lompi odczuwa zaraz na własnym grzbiecie. Policjant wyrzuca ostro nogę przed siebie 42 i biedny szczeniak kula się jak kłębek gałganów po skamieniałej, szorstkiej ziemi. Zaskowyczał boleśnie i znowu rusza do ataku. Ale policjant zdejmuje karabin z ramienia. Lompi, ślepy z nienawiści, nie rozumie tego ruchu. Śmierć waży się na niewidzialnych skrzydłach nad jego nieforemnym jeszcze łbem. Matka ratuje mu życie. Na moment przed strzałem podbiega i osłania ulubieńca fartuchem. Osobnik w granatowym mundurze niechętnie rezygnuje z tego mało honorowego polowania. Daje matce znak głową, ażeby się odsunęła od szczeniaka. Skierował lufę w bok, ale palec wciąż trzyma na spuście karabinu. W matce jednak przebrała się miarka oburzenia i złości. — Za to, żeś się ujął za naszą krzywdę, dam cię temu ciemiężycielo wi ? I pokazując pogardliwie plecy czerwonemu jak piwonia policjantowi ucieka do sieni z psem w podołku. Wychodzę z izby przed próg i staram się zmitygować urzędników. Rozkładają ramiona dyplomatycznie, ale swoje robią dalej. Granatowy zawiesza karabin na ramieniu. — Dołożę mandat do podatków — gniewa się. — Nauczycie się wiązać psa na łańcuchu. Odwraca się plecami i odchodzi z tamtymi dwoma na szosę. Kalina z ociąganiem się stąpa za nimi. Ogląda się raz jeszcze od kamiennej figury przy jarzębinach. Odchodzi wraz z innymi krowami, porykując przejmująco. Odpowiadają JeJ ryki z osieroconej obory. Matka, po otarciu łez, wypogadza twarz otuchą. Liczy naiwnie na miękkie serce sanacyjnych urzędników. — Może ją wytargujesz w gminie — zwraca się do mnie. — Pogadaj z nimi, łatwiej cię wysłuchają, boś kształcony. Obiecaj, że się wnet sprzeda cielątko od Łaciatej. Będzie chociaż na procenta. — Zostaw ich, nie proś! Niech się udławią naszą krzywdą! — wstrzymuje mnie brat. Wsiadam na rower sąsiada i pedałuję spiesznie do gminy. Lompi wyprzedza mnie, dygocąc jeszcze od niedawnej emocji. Udaje mi się uratować Kalinę od licytacji i śmierci. Ale nie powróci już do nas. Zabrał ją krewniak sołtysa, dając w zamian bratu jałówkę i trochę złotych. Wracamy ścieżką „na bliższe drogi". Pies oszczekuje 43 stado wron, co sobie usłały gniazda na wyniosłych wiązach przy drodze. Wojowniczość wciąż go nie opuszcza. Lecz ja czuję się bardzo przybity. Dobrze mi się już daje we znaki to wszystko: i bieda brata, i własna niepotrzeb-ność w chałupie. Każdy kęs razowego chleba przy przełknięciu dławi gardło. W domu zastaję krewniaka z drugiej wioski, dosyć zamożnego gospodarza. Rzadki to ptak i jego odwiedziny można by policzyć na palcach jednej ręki. Wie, że się u nas nie przelewa, a w takich razach lepiej się trzymać na uboczu... Dziś wstaje i wyciąga do mnie rękę z uśmiechem. — Wracam z miasta, gdziem był na zebraniu rady nadzorczej. Wstąpiłem przy okazji. Nasz sklep spółdzielczy potrzebuje kierownika, bo tamten nie może sobie dać rady z księgowością. Mówiłem o tobie z chłopami. Chcesz — możesz wziąć pracę od pierwszego. Nikt ci tam z urzędników nie stanie na przeszkodzie, bo to chłopskie. Smaków wielkich nie zaznasz, przecie znośniej ci będzie niż na bezrobociu i w chałupie. Rozdział dziesiąty W DONICACH ZAKWITAJĄ KWIATY Oklep rolniczy znalazł pomieszczenie w dawnych budynkach podworskich. Chłopska zamożna spółka nabyła je za bezcen od bankrutującego dziedzica. Rozsypujące się ze starości kamienice użyczają sklepowi swoich izb i piwnic. Mury mają archaiczne wiązania i są grube na trzy cegły. Z daleka stwarzają złudzenie mocy i masywności. Lecz przy bliższym 44 podejściu uwidacznia się boleśnie ich wiek i opuszczenie. Ceglane fundamenty toczy żarłocznie grzyb. Kruszą się kamienie, sypie się tynk, butwieją krokwie. W sklepie na półkach mieści się przygarść towarów codziennej gospodarskiej potrzeby: gwoździe, rzemienie, nici, przędza. W magazynach, znajdujących się obok, piętrzą się zapasy soli jadalnej, nawozów sztucznych, oliwy i smaru. W suchych głębokich piwnicach czernieją tony węgla i koksu. Tak więc kończy się rok bezrobocia i niepewności. List w zielonej kopercie potwierdza wiadomość krewniaka o posadzie. Zakotwiczam łódkę swej egzystencji w zatoce jednej izby, wąskiej, lecz nie rażącej brzydotą. Wypożyczam we wsi łóżko. Naprawiam stół kulawy i dwa taborety. Biorę na kredyt w sklepie miednicę i garnek. Z papieru fabrykuję obrus i firanki. Lompiemu rozścielam parę worków przy nodze łóżka. Tak, podobni trochę do jaskiniowców, próbujemy zaaklimatyzować się w nowych warunkach. Z początku Lompi tęskni bardzo za włóczęgą po polach. Kwadransami spogląda przez zagacie domów na rozwleczone aż po horyzont łany zbóż i zagajniki. Chętnie by sobie pobaraszkował na miedzach. Stopniowo wyzbywa się polnych wspomnień. Przywyka do nowego życia. Plącze się coraz żwawiej koło magazynu lub wysiaduje na cemencie sklepowych schodów, obserwując z zajęciem klientelę. W oczekiwaniu na pierwsze pobory, które mają nadejść w końcu miesiąca, jakżeż dalekim jeszcze, pałaszujemy suchy chleb i popijamy wywar z lipowego kwiatu. Z pierwszej wypłaty zamawiam mleko u sąsiada, nie tyle dla własnej potrzeby, ile z uwagi na Lompiego, który sobie mocno krzywduje na jałowym wikcie. Przechodzi miesiąc i drugi. Kawalerka dokucza mi bardzo. Obecność kobiety okazuje się niezbędna w domu. Ostatecznie, jeśli już komuś sądzony pierścień małżeński, wcześniej czy później musi go wdziać na palec. A stara, czarna od kopciu izba tęskni .do niewieścich rąk i postaci. Piszę krótki, telegraficzny list do narzeczonej. „Przyjeżdżaj i zabierz dokumenty. Otrzymałem posadę. Wygląda na to, że zwiążemy koniec z końcem". 45 Nula przyjeżdża pociągiem w dziesięć dni później. Przywozi trochę pościeli i szmatek. Nawet parę książek znalazło się na dnie walizy. Ożywia się dom za jej przybyciem. Urodnieją okna i drzwi. W donicach zakwitają kwiaty. Koronkowe robótki nakrywają niemiłą chropowatość mebli. Szczebiot jej głosu budzi z martwych zgrzybiały blok podworski, co murszejąc spodziewa się już tylko jednej rzeczy: rozbiórki. Lompi szybko zaprzyjaźnia się z Nula. Ogarnia psim rozumem, że pozycja jej w domu staje się przodownicza. Sylwetka gospodarza wycofuje się na plan dalszy. Dowodem tej kobiecej supremacji jest choćby i to, że wszystek czas spędza w izbie, podczas gdy pan przychodzi tylko na obiad lub wieczerzę. A ten p obrzęk naczyń kuchennych czyż nie milej łechce uszy niż najsubtelniejsza melodia skrzypiec? Przy ognisku, w jasnym kręgu piecowego ciepła, chłonie chciwymi nozdrzami zapach gotującej się zupy, co przenika aż gdzieś do głębi psiej istności. Nie, pan w żaden sposób tego wyczarować nie potrafi. To tylko mogą stworzyć miękkie, delikatne, czarodziejskie w pomnożeniu darów ręce kobiece. Kończy się dla niego nuda wysiadywania na chłodnej posadzce przed sklepem i gapienia się nie wiedzieć na co. Towarzyszy teraz Nuli wszędzie, spełniając rolę drugiego cienia. Włóczą się oboje po wsi, zawierając po drodze nowe znajomości. Robią wyprawy do brata i wysiadują pod starą jabłonką. W ciągu dnia Lompi zdaje się całkiem zapominać o swym panu. Nie znaczy to, że mu się stałem obcy. Odwiedza mnie czasami podczas pracy w sklepie. A przychodzi to na niego ni stąd, ni zowąd. Bawi się z Nula, szczeka, wymachuje ogonem. Obserwuje każdy jej ruch, myślałbyś, nie widzi świata poza nią. I naraz zapomina o zabawie, odwraca się gwałtownie i pędzi przez plac do spółdzielni. Wpada jak pocisk do sklepu, przeciska się za ladę i skacze mi na pierś łapami. Wilgotnym jęzorem sięga do ramienia lub twarzy. Skomli, jakby mi się koniecznie chciał zwierzyć z czegoś bardzo intymnego. Wiem, co mi chce powiedzieć. Odpowiedź znajduję w je- 46 go oczach, w każdym jego szczeknięciu i ruchu. Nie jest trudna do odgadnięcia. Można by ją ująć w takie mniej więcej słowa. — I do czegoście wy oboje doprowadzili? Miałem tylko jedno przywiązanie. Od kiedy pani w dom weszła, moja miłość rozłamała się na dwoje. Rozdział jedenasty KOCUR BONZA PRZYBYWA NA KWATERĘ D la dziadówki, której wyłącznym zajęciem jest ciągła włóczęga po wsi, przebycie odległości kilku kilometrów to mało znacząca fatyga. Dlatego Hanusia Witkówna na długo jeszcze przed południem zapukała do drzwi naszej izby. Szła na przełaj od przysiółka, kłusowniczą ścieżką skracając sobie szlak i czas podróży. Zapewne wędrówka przez las, gdy w słońcu mienią się liście, kryje w sobie dużo uroku. Można oczy utopić w barwach i zapomnieć o celu podróży. Szerokie, węźliste ramiona dębów i smukłe jak świece pnie modrzewi kołyszą się w słodkim śpiewie, który jest inny niż wieczorny śpiew chłopców wiejskich. Lecz Hanusia to prosta babina i nie poddaje się urzekającej poezji boru. Spadające z szelestem gałązki wywołują w niej odruchy strachu. Śpiew leśnych ptaków przydaje się jej o tyle, że nie czuje się samotnie w gąszczy. Choć tam głos ptasi to nie ludzki, przecie zawsze człowiekowi milej na wnętrzu, gdy go słyszy nad sobą. 47 Przydreptuje do nas z niecodziennym upominkiem. Jest nim półtoramiesięczne, czarne jak sadza kocię. Gdy oszołomione wyjmuje z wiklinowej kobiałki, kocię wygląda jak mroczny, żarzący się jeszcze w dwóch punktach ogarek. Punktami tymi są złociste, mądre ślepia. Nie prosiliśmy o ten prezent, przyniosła go z własnej woli. Zapowiadała się z nim od wielu miesięcy. Dla niej jest to rzecz, której wyrzeka się z trudem. Dla nas raczej balast niepotrzebny. Hanusia Witkówna, stara panna, z nie wszystkimi klepkami w głowie, biegała bez przerwy truchcikiem po wsi, jakby w ciągłej obawie, żeby jej ktoś nie dogonił. Ten ciągły pośpiech, ta niemożność zagrzania jednego miejsca na dłużej miały swoją niespokojną przyczynę. Hanka, spiesząc na żebry, zostawiała w domu bez opieki burą kotkę — jedyną powiernicę i towarzyszkę w jej samotni. Kotka skupiała na sobie wszystkie niezaspokojone pragnienia odtrąconego ludzkiego serca. Chłopi nie traktowali Hanki poważnie. Była dla nich jak kamień, o który się zawadza w przechodzie. Pośmiechiwali się pobłażliwie, kpinkowali, zbywali pośladem słowa i jałmużny. Gospodynie, ulewając ze skopców mleka do dzbanuszka, który Hanka zawsze nosiła z sobą, nie omieszkały rzucić niby to w zainteresowaniu: — Jakże się tam ma kotka, Hanuś? Nie ukradł ci jej kto jeszcze? — Zamknęłam drzwi na kłódkę, ciotusiczko — odpowiadała Hanka płochliwie. — A mnie się śniło w nocy, że ci ją Cyganie porwali. — Przecie Cyganów we wsi nie ma — mówiła Hanka, a serce w niej zamierało z obawy. — Jakże nie — gospodyni stopniowała strach umiejętnie — wczoraj wieczorem rozbili obóz na gminnych pastwiskach przy borku. — Nic o tym nie słyszałam, ciotusiczko — dyszała Hanka, opierając się w przerażeniu o framugę drzwi. I przerywanym od wzruszenia głosem zaczęła opowiadać, jak to kotkę ukryła bezpiecznie w komorze, a komorę zaparła żelazną szyną; jak to — w razie czego — kotka schowa się pod sąsiekami. 48 Mówiąc tak przekonywała bardziej siebie niż rozmówczynię. Ta odwróciła się już do zajęć, obca lękom, które paraliżowały oddech biedaczki. Więc Hanka, osamotniona w wierze w bezpieczeństwo swej czworonożnej pupilki, porywała dzbanek z podłogi i z wizją Cyganów w głowie pędziła co tchu do chałupy. Tam, ocierając pot z czoła, stwierdzała z ulgą, że sen gospodyni nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości. Jednakże, owiana lękiem, bała się już wychylać poza próg i nie wychodziła z domu na wieś w dni następne. Aż wyparowały z głowy niedobre myśli i potęgujący się głód wziął przewagę nad strachem. Wtedy z blaszanym dzbankiem w ręce drypsiła znów krętą, wiejską ścieżyną. Chłopczyeka zachodzili wieczorami na zaoknie jej chaty i harnosali się złośliwie. Dygotała wtedy na zapiecku, z kotką w ramionach, cała odrętwiała ze strachu. Dopiero jakiś znajomy głos przywracał ją do przytomności i nasuwał myśli, że to nie dziwa się tłuką na polu, ale zwykli wiejscy psociarze. Do mnie, gdym jeszcze mieszkał u brata, Hanka zachodziła dosyć często. Wzbudziłem w niej zaufanie tym, że chętnie i serio słuchałem wiecznie tej samej opowieści o kotce. Znałem już wszystkie szczegóły dotyczące ulubienicy. ' Wiedziałem o dwóch czarnych plamach na ogonie i łatce między oczami. Trapiłem się wspólnie z Hanką ucieczką kotki przez lufcik w komorze, kiedy to, w marcowe noce, wałęsała się po kalenicach cudzych stodół i przez tydzień prawie nie pokazywała się w domu. Hanka nie mogła spać po nocach z żalu. Choć zawiewało wczesnowiosennym mrozem, trzymała okno na oścież otwarte w nadziei, że zbieg wróci. Omal nie zamarzła w lichym odzieniu. Kaszlała i krztusiła się potem przez długie miesiące. W czasie którychś odwiedzin Witkówna wyjawiła mi szeptem, że kotka będzie miała młode. I że mi przyniesie kocię w upominku, bo taki człowiek, co kocha psy, to pewnie i koty kochać potrafi. Wymawiałem się jak mogłem od tego wątpliwej wartości przychówku. Wreszcie machnąłem ręką desperacko. Niech robi jak jej lepiej. Nie pokazywała się potem dłuższy czas we wsi i zapomniałem o jej obietnicy. 4 — Mój przyjaciel Lompi 49 Aż tu naraz dziś rano taki gość! Nula na widok Hanki i kotka spogląda na mnie jak na dziwaka. Daje się jednak prędko udobruchać. Trudniej natomiast przychodzi mi przekonać Lompiego. Ujada tak jazgotliwie, że napełnia strachem nie tylko kota, ale i jego ofiarodawczynię. — Zagryzie go na pewno. Taki smok! — Dygoce Wit-kówna jak w febrze. ¦— Nie zagryzie — mówię, patrząc bystro owczarkowi w oczy. — Lompi to dobrze wychowany pies — podkreślam z naciskiem. Lompi nie rzuca się na kota, chociaż — widzę to wyraźnie — gotuje się w nim wszystko. Przestaje szczekać, opiera mordę na mych kolanach i patrzy mi błagalnie w oczy. Chwieje ogonem jak wiechą i skomli od czasu do czasu niecierpliwie. — Pozwól pobawić się tym liliputem ¦— zdaje się mówić. — Nic mu złego nie zrobię. Poigram, podrzucę jak piłkę parę razy w górę i dam spokój. — Nie wolno, Lompi — odmawiam stanowczo. — Twoje karesy połamią żebra kociakowi, a ja chcę, byście zawarli z sobą przyjaźń. Widzi odmowę w mych oczach i słyszy niezbyt przychylny podźwięk w słowach. Usuwa się zrezygnowany. Kładzie się przy piecu i czujnym wzrokiem śledzi to mnie, to kota. Wciąż łudzi się nadzieją, że wyczuje w mej postaci błysk przyzwolenia. Wiele razy tego dnia muszę go wstrzymywać od podstępnych zakusów, których celem ma być zduszenie czarnego nieszczęśnika. Hanusia Wtfkówna odchodzi od nas zaraz po południu, obdarowana i nakarmiona sowicie. 0 noclegu i słyszeć nie chce. Wiem, że choćbym ją nawet zamknął w mieszkaniu, wybiłaby szybę w oknie i uciekła do swej kotki. — Jakież damy imię naszemu nowemu lokatorowi? — pytam Nuli, wciąż jeszcze niepewnie spoglądając jej w oczy. Wertuje właśnie jakieś egzotyczne dzieło. Wskazuje palcem na obrazek. — Twój nowy pupil bardzo przypomina tego czarnego dostojnika z obrazka. Sądzę, że damy mu na imię „Bonza". 50 — Zgoda! —¦ wołam skwapliwie —¦ Lompi i Bonza! Wspaniała para hultajów. Oddycham z ulgą widząc, że Nula całą tę aferę przesłania pogodnym uśmiechem. Mogło się przecież skończyć na porządnym zmyciu głowy. Rozdział dwunasty NIEHONOROWE PRZYJEMNOŚCI O iedzę w ogródku na ławce, pod liściastym okapem śliwy. Nade mną, po błękitnym gościńcu nieba, przetacza się powoli słonko. Powietrze jest parne, odurza wprost miodowym zapachem akacji. Na kasztanach pęcznieją sokami zielone, kolczaste kulki owoców. Nula plewi grządkę buraków z chwastów. Przygotowałem jej ogródek i teraz prawie że nie wychodzi z niego. Pielęgnuje roślinki nie gorzej od zawodowej ogrodniczki. Daleko gdzieś za lasem słychać silne pomruki grzmotu. Zanosi się na pierwszą burzę wiosenną. Lompi łasi się trwożnie i wtula wilgotny pysk w mój podołek. Im bliżej są grzmoty, tym większy jest jego niepokój. Wreszcie nie wytrzymuje nerwowo i zaszywa się w zacisznym kącie pod schodami sieni. 51 Natomiast kocurek Bonza to urodzony optymista. W każdej sytuacji stara się płynąć z prądem. Jeśli nawet słyszy dalekie grzmoty, ignoruje to zupełnie. Ostatecznie, jeśli już sprawa warta zmartwień, niechaj martwią się ludzie, mają większe głowy od kocich. Cały dzień wylegiwał się w bruździe, wypełnionej po brzegi słońcem. Teraz, pod wieczór, dźwignął się wreszcie i pręży wałkowate ciało. Opadł na tylne łapy, obserwuje wróble na gałęziach jabłoni. Zachowują się jak gromada łobuzów. Sfruwają z gałęzi, skaczą po grzędach, prowokują czarnego samotnika. Bagatelizują młodzieńczą silę i chyt- rość kocura. To go drażni i pobudza do czynu. Podnosi się, chwieje niespokojnie ogonem. Chwilę tkwi w miejscu, a potem czołga się cichutko naprzód. Każdziutki krok odmierza w czasie, każdym mięśniem jest w pogotowiu. Przybliża się tak piędź po piędzi ku wróblom, aż znika w tunelu uplecionym z krzaków porzeczek. Gdy sądzę, że usunął się napastnikom sprzed oczu, aby sobie uciąć drzemkę w zaciszu, nim noc nadejdzie, wystrzela nagle spod krzaka jak czarna sprężysta piłka i spada w sam środek wróblej gawiedzi. Rozpryskują się na wszystkie strony, przelękłe i gadatliwe, lecz jeden spóźnił się o moment. Zwarły się zęby miażdżącą obręczą i wątła pta-szęca głowa obwisła, jak stokroć, bezwładnie. Danina za lekceważenie drapieżnika została hojnie uiszczona. Wróble opowiadają swarliwie o tragicznej śmierci towarzysza, a kot chrupie spokojnie zaduszonego ptaka. Potem, jak przystało po uczcie, ociera pysk serwetą języka, podbiega do mnie i skacze mi na kolana. Doprasza się pochwał i pieszczot i mruczy z zadowolenia. Lompi wynurza się spod schodów sieni, oburzony na poufałość kocura. Chwilę strzyże czujnie uszami i rozgląda się na wszystkie strony, potem podbiega do mnie i kładzie się obok w trawie. Jego mądre, kierowane na przemian to na mnie, to na kocura spojrzenie zdaje się mówić: — Jakim prawem ten zasmolony kominiarczyk tak się poufali z tobą? Kiwnij tylko głową, a sprawię mu takie lanie, że mu się rodzona babka przyśni. Zmiarkowawszy, że nie podzielam jego zdania, rozgląda się po horyzoncie. Burza przechodzi gdzieś bokami. Lompi nadsłuchuje, potem znów patrzy na mnie. 52 — Może nareszcie ucichną te łomoty i wytchnę trochę na trawie — ziewa przeciągle. — Nie powiem, żeby leżenie pod schodami należało do honorowych przyjemności. Rozdział trzynasty MELODIA WODNEGO NURTU Woda w rzece płynącej od Pienin jest chłodna, głęboka i zielona jak tafla szkła. Prąd jej podrywa nogi i rzuciłby na tamę, gdyby ręce nie trzymały się rąk i ciała nie pochylały się ukośnie. Dno brukują otoczaki, wielkie jak bochny wiejskiego chleba. Stopa z trudem posuwa się po nich, kolana kaleczą się przy upadku. Kąpiel w takiej fali orzeźwia mięśnie i ścieka chłodem w arterie żył. Melodia nurtu ma w sobie coś z pogodnej pieśni: jest w niej spokój i odpoczynek dla myśli. Na plaży, miałkiej i jasnej od słońca, można się opalać na kolor brązowy lub też zakopywać w piasek dla żartu jak szczeżuja czy miętus. Gdy zasiądziesz na głazach brzegu i stopy, zanurzysz w toni, podpływają białe, migocące srebrem rybki i łaskocą cię figlarnie w podeszwy. A jeśli upał nazbyt dokucza, można się schować pod parasolem nadbrzeżnych wiklin jak zając w wysokiej trawie. Ilekroć nam czas pozwala, spieszymy we troje do rzeki i rozkoszujemy się kąpielą. Lompi przezwyciężył już lęk przed wodą' i brnie z nami bohatersko w topiel. Zanim odważył się na pierwszy krok, długo biegał po piachu, skom- 53 ląc. Teraz pływa lekko jak piżmowiec i wyłapuje z wody patyki, które rzucam ucząc go aportowania. Gdy nam się znudzi kąpiel, przeprawiamy się na drugi, stromy brzeg rzeki i wałęsamy się po buczynie. Szukamy opuszczonych gniazd słowików lub podglądamy z ukrycia rybitwy, jak spadają z góry między kamienne tamy, a za chwilę znów startują z łupem w jasne przestworze. Urozmaiceń tu nie brak. Mają się czym paść oczy, w którąkolwiek spojrzę stronę. Wysokie topole nadwiślańskie przodują jak olbrzymy pośledniemu drzewostanowi. Bielinki stadami obsiadają wilgotny piasek, trzepocąc skrzydełkami. Kurki wodne biegają po powierzchni fal i znikają między skałami. Dzikie kaczki podfruną znienacka nad przybrzeżną kałużę i zawracają z kwakaniem, bo zobaczyły nasze głowy pośród łoziny. Nawet czaplę-czubatkę wypłoszyliśmy raz z grzęzawiska. Lompi omal jej nie ucapił za pióra, tak się jakoś zamyśliła gapiowato. Na konarze topoli bocian przysposabia dorastające już dzieci do pierwszych lotów. Czas wędrówki na południe zbliża się nieubłaganie i trzeba zahartować mięśnie. Ćwiczenia odbywają się co dzień. Stary stoi na krawędzi gniazda i wachluje szerokimi skrzydłami. Podrostki naśladują wiernie rucby. Potem podskakują rytmicznie na nogach, jakby tańczyły jakiś, im tylko znany, taniec obrzędowy. Wreszcie ojciec odbija się od gniazda i zatacza wspaniałe koła. Krąży chwilę i czeka, aż się uczniakom zbierze na odwagę. Ale młode dostają zawrotu głowy już na sam widok ojcowskich popisów. Więc długonogi pedagog strąca jednego po drugim w przepaść. Stara, radykalna metoda rzucania na głęboką wodę. W obliczu niebezpieczeństwa młodzież rozwija skrzydła i, choć nieporządnie, ląduje przecież bez szwanku na pobliskich drzewach lub ziemi. Lęk-liwca, który w konsternacji osiadł w pobliżu nas, Lompi zachęca szczekaniem do dalszej podróży. Na nagiej skarpie, taszczyn — owad podobny do osy — uwija się w dziwnej robocie. Skarpa jest podziurawiona setkami otworów, z których każdy stanowi wejście do podziemnego schowka. Co chwilę nadlatuje z powietrza owad, dźwigając w łapach pszczołę. Ląduje przy otworze i wlecze ze sobą w wąską czeluść jej odrętwiałe ciało. Pewnie tam w ziemi nakłuje pszczeli odwłok i złoży w świeżą ranę 54 jajko. Z jajka wkrótce wykluje się gąsienica, aby znaleźć się w centrum spiżarni, gdzie aż do przepoczwarzenia się nie braknie jej zapasów. Biedna pszczoła padła ofiarą zamachu w chwili, gdy krzątała się na kwiatku w słonecznym trudzie miodobrania. Z gąszczów wikliny, co porasta obficie brzeg przeciwległy, chłopczyska wypłoszyły kształtną sarnę. Przeprawiła się nocą na pożniwne ścierniówki w nadziei, że się naje do syta. O świtaniu legła w zaroślach, aby w spokoju trawić jedzenie. Skacze teraz odważnie w wodę i prąd znosi ją prosto ku nam. Lompi rwie się, żeby ją przywitać zębami, ale trzymam go oburącz za kark. Łania dopływa do brzegu. Ląduje na wygodnym upłazie, rozgląda się trwożnie wokoło, potem znika w podleśnych haszczach. Lompi, niezadowolony z takiego obrotu sprawy, spogląda na mnie z wyrzutem. Od lasu podchodzi ku nam młody pastuch, niosąc w rozszczepieniu kija zabitego padalca. Jest dumny ze swej zdobyczy. — Czemużeś go zabił? — pytamy. —¦ Przecież on nieszkodliwy. Chłopak patrzy na nas z wyższością, jak nauczyciel na ucznia. Dziwno mu, że nie orientujemy się w prostych rzeczach. — Jak taki gad ukąsi, człowiek umrze — uświadamia nas z przekonaniem. —- Ciało po takim odpada kawal-cami. Jest wyrazicielem przesądów wsi, gdy tak do nas mówi. W etymologii ludowej padalec wywodzi się od słowa padać, rozpadać się. Stąd ta bezlitosna walka z nieszczęśnikiem. Przekonuję go, że to stworzenie pożyteczne, że łowi muchy i inne owady, które roznoszą wiele chorób; dlatego jest równie warte ochrony jak turkusowa jaszczurka. —¦ Jaszczurka na stare lata też zmienia się w gada —• przerywa mi instruktywnie. — Odpadają jej nogi i płozi się na brzuchu jak żmija. Tego to nawet ja, wychowanek wsi, nie wiedziałem. Stoję, zaskoczony rewelacyjną wiadomością. Nula śmieje się ze mnie serdecznie. Podnosimy się ze skarpy i, wzbogaceni nowymi wiadomościami, przepływamy rzekę z powrotem. Zrzucamy ko- 55 stiumy kąpielowe i ubrani w roboczą odzież wracamy przez pola do domu. Kocur Bonza wybiega nam naprzeciw. Z pewnością tęsknił już za nami. Na widok mokrego owczarka odsuwa się z odrazą na bok. — Znowu się w wodzie moczył ten elegant — mruczy. — Też sobie wynalazł przyjemność. Im więcej się starzeje, tym więcej małpuje ludzi. Rozdział czternasty SIANOKOSY Powiadają starzy, powiadają dzieci, że nasze kochanie marnie się rozleci — hej! J edziemy w drabiniastym wozie jak na wesele. Wąska drożyna gospodarska wije się jak wąż na szachownicy stajenek. Rozebrało nas pogodne lato i krakowiakami płoszymy z bruzd pliszki i skowronki. Udało mi się wytargować dzień urlopu i od rana już uganiamy się po polu, pomagając bratu w pracy. Ciążą nam kieszenie od soczystych, winnych jabłek. Nie żałujemy sobie. Zęby wpijają się głodno w soczysty miąż, ogryzki śmigają daleko ponad zagonami. Najwięcej przecież emocji ma Lompi. Hula, gdzie tylko zapragnie, i nikt mu nie stawia przeszkód. Buszuje po bruzdach jak zając, płoszy przepiórki. Z pastuchami żyje 56 za pan brat, pomagając im wypędzać ze szkód cielęta. Moczy łapy w przygodnych strugach, chłepce czystą jak błękit wodę i dziwuje się rybom, że wytrzymują w niej tak długo i nawet się nie skarżą na dusznotę. Siwek pędzi truchtem i coraz to nowe stajania pozostają w tyle za nami. Krótko ucięta sierść ściernisk, które mijamy, przypomina fryzurę zrobioną „na jeża". Rzadko już spotyka się zboże na pniu. Jedynie gdzieniegdzie, na lichej, podmokłej chyliźnie, zażólcieje w słonku drobny, niedożywiony jak głodomór owies. Ostatnie mendle pszenicy rozsypały się tu i tam po szerokiej równinie. W piachach pod lasem, gdzie żyto sprzątnięto najwcześniej, jesienna rzepa kiełkuje na zawłóczonej bronami ścierni. Późna tatarka wychyla spośród grudek gleby różowe, delikatne łodyżki. Gdy babie lato rozwlekać zacznie po ziemniaczanych badylach nitki pajęczyny, tatarka uśmiechnie się białymi jak świeży śnieg kwiatuszkami. Młody, matowy łubin ubiera w gęsty kożuch naci butwiejące ze starości prośnisko. Spieszy się, żeby zakwitnąć, zanim chwycą pierwsze przymrozki, i odurzyć ulewą zapachu posmutniały świat jesienny. Na siew zboża ozimego będzie dość czasu, gdy wrzesień zliliowieje wrzosami. Na razie fury rozwożą po stajaniach obornik, którego słodki zapach wypełnia nasze nosy. Wrony selentają się leniwie między kupkami gnoju, wychwytując tłuste robaki. Lompi, który biegnie teraz przy wozie, przegania je z miejsca na miejsce. To sianokosy na łąkach podleśnych zachęciły nas do wycieczki w to, zanurzone w parności, popołudnie. Cały poprzedni tydzień siąpał deszcz. Opóźniły się prace w polu. Teraz pogoda spija wilgoć, a ludziska nadrabiają zaniedbanie. Domownicy krzątają się przy sianie. Spełniam funkcję woźnicy i — jak dotąd — nieźle wywiązuję się z zadania. Nula nie bardzo ufa moim furmańskim zdolnościom i na wszelki wypadek trzyma się brzeżka wozu. Wyskoczy w porę, jeśli się zaniesie na katastrofę. Zabrała z sobą koszyk na czernice. Krawędzie lasu poszywa gęsto ostrężyna, jagody jej są tutaj tak wielkie jak podmiejskie truskawki. Raz dwa można napełnić dzbany. Nula lubi potrudzić się w takich razach. Półki jej maleńkiej spiżarenki zapełniają się słojami. 57 Terkocą wyschnięte koła w koleinach. W pewnej chwili Nula wskazuje ręką na stajanie młodej koniczyny. — Zobacz no, co sobie Lompi wyszukał. Obracam głowę i widzę ogromnego kota. Przykuli! się do brył i sam wygląda jak szara darń. Lompi sadzi do niego dużymi susami, lecz on bez lęku oczekuje spotkania. Nie nęcą go pobliskie drzewa, zdaje się być pewnym zwycięstwa. W krytycznym momencie podbija się w górę i skacze owczarkowi na pysk. Ostre pazury przeorały jak szydła miękką skórę. Kły wgryzły się w kark. Zaskoczony niespodziewanym atakiem Lompi cofa się w tył i skomli boleśnie. Tańczy i kołysze łbem, usiłując strząsnąć z siebie intruza. Długo przecież nie może pozbyć się zawady. Dziki kocur trzyma się jak kleszcz sierści i zadaje ciosy zębami. — Gotów mu oczy wydrapać — trwoży się Nula. — Da sobie radę, nie bój się — pocieszam ją. — Trzeba być dobrym kowbojem, żeby nie spaść z tak niesfornego mustanga. Istotnie Lompi fika takie kozły, że dziki kocur traci równowagę i zlatuje na ziemię. Podrażniony porażką owczar atakuje z wściekłością i mimo że zdeb wymyka się zręcznie, chwyta go zębami za grzbiet. W pewnej chwili podnosi go w górę i potrząsa nim jak workiem trocin. Kocur miauczy przeraźliwie, a my sądzimy, że to jego ostatni koncert. Kły owczarka jednym zwarciem mogą zmiażdżyć kręgosłup polnego włóczęgi. Ale kocur wyszar-puje się z paści i gna, co mocy w łapach, ku kępie sosen na pagórku. Za chwilę kołysze się już jak wiewiórka na gałęzi. Ciężki tłusty owczarek nie może zwyciężyć w tym wyścigu. — To dziki kot? —: pyta z lękiem Nula. — Nie tyle dziki, ile zdziczały. Przywykł do włóczęgi po polach, posmakowały mu młode zajączki i nigdy już nie wróci do wsi. Stanie się, podobnie jak lis, postrachem pól, aż go któregoś dnia zlikwiduje polowy. Mijamy granicę chłopskich karłowatych gospodarstw. Jedziemy teraz drożyną wijącą się między podmiękłymi łąkami. W oddali, niby wysokie ogrodzenie, czernieją półkolem pańskie lasy. Niektóre połacie łąk wydzierżawiane rokrocznie przez uboższych chłopów na paszę, wygolono już do czysta. Duże kopy siana, przypłowiałe od sierpnio- 58 wego słońca, oddychają tak mocno, że powietrze jest po prostu nasycone ich aromatem. "Wreszcie dostrzegamy sylwetę brata. Stoi obok ciżbiącej się młodzi świerków i pozdrawia nas ręką z daleka. Obok niego matka i szwagierka grabią wyschłe siano na kopiska. Śmigam batem na Siwka, a ten stula uszy i przyspiesza kroku. Dojeżdżamy do celu. Z ulgą rzucam lejce na trawę. Bolą mnie już palce od tego powożenia. Kładziemy się na wznak na łące i wypoczywamy po trudzie przejażdżki. Siwek, odprzęgnięty od orczyka, skubie trawę na zielonych krawędziach rowu. Brat z pomocą rodziny ładuje siano na furę. Krzątają się, bo chcą za dnia raz jeszcze obrócić. Kto wie, jak tam będzie jutro z pogodą: chmury znów się pokazały nad lasem. Po odsapnięciu zabieramy się z Nula ostro do czernic. Lompi tropi chruściele w trawie. Wywijają mu się prawie spod pyska i uciekają w pobliskie krzaki. Zniechęca się szybko łowami, podchodzi do nas i również próbuje zrywać jagody. Podaję mu kilka na dłoni. Ich słodki soczysty smak przypada mu do gustu. Długo wyłuskuje je spośród ostrężyn. Tak nam schodzi ten sierpniowy odwieczerz. Słonko osuwa się na bory, gdy wracamy pieszo do domu. Brat zawiózł już jedną furkę siana do stodoły. Teraz załadował drugą. Siedzi okrakiem na żerdzi pawęża i gapi się po łąkach i sosnach. — Spojrzyj na linię! — mówi nagle do mnie z wysoka. Spoglądam w kierunku lasu i widzę jak zza kępy leszczyny wysuwa się stado zwierząt. — Dziki! — mówi brat. -— Przespały się za dnia w paproci i teraz wybierają się na chłopskie proso. Rozdział piętnasty „ŁABĘDZI ŚPIEW" ŻURAWIA Kuś, kłusownik wiejski, ma już na swym twardym sumieniu wiele żywotów zwierzęcych. Od dziecka zaprawiał się w kłusownictwie. Zaczął od szczygłów i gilów, które chwytał na strzałkach łopianu w pętlice z końskiego włosia. Oczywiście nie w lecie, bo wtedy by ptaki na poślad nie przyszły, mając lepszego jedzenia pod dostatkiem, lecz w zimie, w czasie zasp śniegowych i mrozów. Szczygły i gile sprzedawał za grosze handlarzowi ptaków z miasta. Wróble — bo i te zaplątywały się często w zdradliwe sieci — rzucał po prostu kotu pod pysk. Gdy podrósł, przerzucił się na zające i kuropatwy. Zastawiał na nie siatki z drutu w ostrężynach i leśnej młodzi. To się już więcej opłacało. Pieczeń na stole łatwiej można było znaleźć u Kusia niżeli nawet u średniozamożnych gospodarzy. Niejeden z nich mruczał, wychodząc z domu kłusownika. — Dziad, dwa stajania u niego i chlewik, a żyje wygodnie jak ksiądz proboszcz. I jest tu sprawiedliwość na świecie? Wraz z wiekiem rosły ambicje myśliwskie Kusia. Wystarał się o strzelbę i sztucer, włóczył się po nocach, myszkował. Wtajemniczeni szeptali, że i w kradzieżach macza palce. Łupem jego stawały się teraz sarny, lisy a nawet i dziki. Borsuczego sadła nie miała żadna wiejska apteka. Ale u niego można je było znaleźć o każdej porze roku. Od czasu jak zaczął grasować we wsi, wyginęły w niej ostatnie okazy dzikich zwierząt futerkowych. On zastrzelił kunę, spacerującą w grudniowy dzień po kalenicy chałupy Ignacego Bąka. On uśmiercił wydrę w oparzelisku rzecznym naprzeciw domu Wesołowskiego. Taplała się wieczorami, baby wiejskie plotkowały, że to zły się kąpie, czekając na karczmarza pijaka. Kuś wygarnął do niej z pojedynki, a potem skoczył z brzegu w topiel i dobił ją kolbą, zanim zdążyła dać nurka pod tamę. On przewrócił za tchórzem-kurzakiem wszystko zboże w stodole u Władka Wijasa, aż go wreszcie wykopał wraz z młodymi w kupie plew w przyszopku. 60 On wreszcie zamordował żurawia-przybłędę, który tutaj, w Krakowskie, przyfrunął po swą śmierć, z dalekiej Białostocczyzny czy Pomorza. A z tym żurawiem sprawa przedstawiała się tak: Siedzimy sobie któregoś dnia z Lompim za spółdzielczą szopą i myślimy o niebieskich migdałach. Sklep już zamknięty, na pole wlec się za późno, bo wieczór. Nula, zajęta cerowaniem skarpetek, też jakoś nie zdradza ochoty do podzielania naszej nudy. I nagle — ni stąd, ni zowąd — jawi się sensacja i podrywa nas z trawnika na nogi. Nie dalej jak o tęgie stajanie wynurza się z kwitnącego łopianu duży kształtny ptak i kieruje prosto na nas. Nie jest to bocian, bo tego poznałbym od razu, ani nawet czapla, choć i ta niekiedy lubi zapędzić się w te strony. Człowiek, nie pozbawiony szczypty wyobraźni, mógłby skrzydlatego przybysza porównać ze strusiem. Ale skądby się wziął struś w ojczyźnie łąk i sosnowych lasów? Brodzi sobie tedy beztrosko ów przybłęda, wśród bruzd i raz po raz wychwytuje coś tęgim dziobem. Lompi pierwszy uderza na alarm. Szczekaniem rewoltu-je pół wsi. Nie ogląda się na mnie, rusza odważnie w kierunku egzotycznego prawie w tej okolicy intruza. Ale ptak nie ma ochoty do walki. Podnosi się ciężko na skrzydłach, trąbi jak strażak i za moment ląduje na zeschłym konarze polnej gruszy. Usadowił się i zaraz popada w zadumę. Nawet nie raczy spojrzeć na dół, gdzie Lompi drze korę pazurami i ujada jak najęty. Zdaje się nie interesować tym wszystkim, co się dzieje naokoło i pod nim. Wtedy to właśnie napatoczą się stary rabszyc wiejski, Kuś. Pojawia się niespodziewanie jak ów krwawy kwakier Dżibbenenosach z brzydkiej książki o Indianach i tylko brak mu psa „Cukierka" do towarzystwa, żeby wszystko było jak trzeba. W mig orientuje się, o co chodzi. Rozgląda się czujnie wokoło, sięga do nogawicy i wydobywa z niej lufę strzelby. Z szerokiej kieszeni marynarki wyciąga kolbę. Skręca to razem jakąś śrubą, ładuje nabój, przykłada szybko drzewce do ramienia. Padł strzał. Posypało się pierze. Żuraw trzepoce skrzydłami, wydaje z siebie swój fajermański ton i wali się do 61 stóp kłusownika. Ów schyla się, podnosi ptaka i znika chyłkiem między stodołami. Lompi, oszołomiony hukiem, kuli się u mych nóg pełen trwogi. Rozdział szesnasty SZCZUPAK DOSTAJE SIĘ DO MATNI W oda na skraju oparzeliska jest płytka i ciepła. Ale w środku osiąga głębokość kilku metrów. Tam zapuszczają się już tylko śmiałkowie. Chętnie z Lompim przyglądamy się wiejskiej dzieciarni, która tutaj najczęściej bawi się i kąpie. Lompi bierze nawet udział w zabawach. Tańczy, goni, umyka. Niekiedy skacze w wodę dla urozmaicenia. Śledzę, trochę zazdrosny, te pląsy. A jednak lata uciekają. Jakżeż radośnie przyłączyłbym się do psotników. Cóż, przeszkadzają mi wąsy. Za to nie przegapię żadnej piosenki czy żartu, który wyfrunie z ust dziecięcych. A mają dzieciska bogaty repertuar. Nie, nie ten szkolny z podręcznika, lecz wiejski, wzięty z ludowego natchnienia. Upał parzy jak rozpalone żelazo. Nie przeszkadza to młodym zrywać nóg w gonitwie. Oto znowu ustawiają się w półkole. Znudziła im się gra w pliszkę i palestrę. Wymyślili nową. Jasnooki blondynek chodzi od jednego do drugiego kolegi, dotyka ich ramion po kolei i skanduje monotonnie: 62 W poniedziałek skakał Gałek. A we wtorek zszywał worek. A we środę golił brodę. A we czwartek skrobał garnczek. A w piątek nazganiał cielątek. A w sobotę miał z nimi robotę. A w niedzielę, zjadł byka i cielę. Przy słowach „zjadł byka i cielę" jasnooki uderza silnie w ramię stojącego. Wszyscy rozbiegają się. Uderzony goni za nimi, usiłując któregoś dosięgnąć przed metą. I wtedy staje się ten wypadek. Od stawu rozlega się skowyt i widzę, że Lompi jakoś dziwnie szamoce się w wodzie. Nie tonie, ale kieruje się na środek, jakby pociągany tajemniczą siłą. Przez okamgnienie waham się nie wiedząc, co to wszystko ma znaczyć. Widzę jednak, że pies skowyczy dalej i — co gorsze — zaczyna się zanurzać. W paru susach jestem przy nim. Woda w tym miejscu nie sięga mi nawet do ramion. W momencie, gdy staję przy Lompim, jakiś kształt srcbrnozielony odrywa się od niego i znika w głębinie. Biorę skowyczącego psa na ręce i wynoszę na brzeg. Jego łapa krwawi silnie. — Topielec! — mówi babka Gaconiowa i na wszelki wypadek żegna się przesądnie. — Chciał wciągnąć psa pod wodę. —¦ Nie. Nie topielec, babko! — zamyślam się. — Raczej chyba szczupak! I to nie byle jaki! Starsi, co się zbiegli, chwieją głowami niedowierzająco. Nijak im się w myślach zmieścić nie może, żeby to był szczupak. Nula prowadzi owczarka do izby i bandażuje mu łapę. Zęby dobrze worały się w mięsień. Stary przewoźnik Boryczko drapie się w siwą czuprynę. — Wiecie, i ja myślę, że to chyba szczupak. Diabłów teraz na świecie nie ma. Za moich młodych lat zdarzyła się / 63 gorsza rzecz we wsi. Pokaleczyło coś w wodzie syna sąsiada, jak włożył rękę pod tamę. Wszyscy myśleli, że to wydra. Ale to był on — rybi drapieżnik. Boryczko staje się naraz rozmowny. —- Tydzień temu — przypomina sobie — coś mi porwało kaczkę. Niestara jeszcze była. Myślałem, że ukradł złodziej. Ale teraz widzę, że nie. Pierze pływało po oparzelisku. Złodziej by z nim do stawu nie leciał. Wszyscy mówią teraz na wyścigi. Wspomnienia sypią się jak z rękawa. Na wiosnę zwłaszcza ginęły młode gąsięta. Wanotowa, co mieszka przy szkole, straciła ich aż pięć. Myślała — sroka-złodziejka. Teraz mogłaby przysiąc, że to był szczupak. — Musi być bardzo duży, skoro się na ptaki, a nawet i na psa porywa — dziwi się Pniak, stary nauczyciel. — Takie wypadki należą do rzadkości. Przewoźnikowi Boryczce świecą się oczy jak kotu. Już przemyśliwa, jak dostać w swoje ręce rabusia. Fatyga opłaciłaby się sowicie. — Uda się złowić — mruczy — wynikną z tego dwa profity. Wieś się pozbędzie utrapieńca i kapnie trochę grosza za mięso. Skrzykuje kilku roślejszych. Sieci trzeba wybrać co tęższe i powiązać razem. Znajdą się u niego w ogrodzie. Chłopcy zapalają się do łowów. Zapominają o pilnych robotach w domu. Taka gratka trafia się raz na rok. Pół wsi gromadzi się na brzegu. Kobiety i mężczyźni komentują wydarzenie podnieceni. Jedno pytanie zawisło na wszystkich ustach: Chwycą, czy nie chwycą? W pół godziriy później, sieć, obciążona kamieniami, zanurza się powoli w wodzie. Jej szerokie skrzydła ciągnie czterech rosłych chłopaków. Kilku innych brodzi po pas, przedłużając w ten sposób zasięg sieci. Boryczko objął komendę, pilnuje, żeby wszystko szło jak z płatka. Rybacy posuwają się krok za krokiem w kierunku szerokiej mielizny. Ostrożnie zwiera się konopna pułapka. Stojący na brzegu czekają w napięciu. — Jest! — krzyczy któryś z wody. — Jest! Rąbnął w dno sieci jak kamień. Już teraz wszyscy rybacy czują, że się coś szamoce. Dygo- 64 cą skrzydła matni niespokojnie, woda gotuje się coraz mocniej. — Żeby jeno sieci nie zerwał — trapi się ktoś. — Jak się nie wydostał od razu, teraz już nie da rady — rzuca uwagę Boryczko. Stary rybak jest jednak czujny. Pieczołowicie pomaga wyciągać sieć na mieliznę. Do brzegu pozostało jeszcze parę kroków. Już widać zielone, ostre jak klin ciało drapieżnika. Szarpie się, tańczy, chlusta wodą. Na nic się nie zda to wszystko. Za każdym razem sznury oplątują go mocniej. — Diabeł nie ryba! — dziwi się ktoś głośno. — I pomyśleć, że tak długo nam nie wpadł w ręce. — Waży pewnie z piętnaście kilo — dodaje drugi. — Nie widać, żeby głodował w stawie. Trzeba będzie częściej zaglądać z więcierzem,.na pewno ma familiantów. Szczupak leży już na piachu. Żaden fortel czy rzut nagły nie przyniesie mu wolności. Jego ruchy powolnieją, słabną. Uderzenie drąga głuszy go i ucisza na zawsze. Boryczko przewleka drewniany pręt przez skrzele olbrzyma. Końce pręta wspierają sobie na ramionach dwaj tragarze. Zawieszony pomiędzy nimi szczupak prawie że zamiata ogonem ziemię. Tak go niosą w triumfie do Boryczkowej zagrody. Lompi ma ochotę podprowadzić ich parę kroków, ale po namyśle decyduje się zostać przy mnie. Gwałtownym ujadaniem żegna niebezpiecznego przeciwnika, który omal nie pozbawił go życia. 5 — Mój przyjaciel Lompi Rozdział siedemnasty .....GRZYBÓW BYŁO W BRÓD" 'VCZOraj padał deszcz przez calutki dzień. Podmokłe ugory nad strugą zalała woda. Chłopczyska tratwują po nich na deskach jak po jeziorze. Wrzasku przy tym i bieganiny, że uszy puchną. Taplają się nogi w kałużach, gdy biegniemy. Dzikie kaczki na mokradliskach podrywają się stadem na nasz widok. W wyschnięte latem bajoro powróciło gwałtownie życie. Lompi pilnie śledzi kołującą drużynę ptaków. Bierze go chętka, by smyrgnąć za nimi w pogoń. Może przypomniały mu kuropatwę z klatki? Szeroki pas wody powstrzymuje jego zapędy. Dźwigam kosz pełny małych czarnych śniaczków i prawdziwków. Pachną jak mchy na torfowiskach. Po nie przecież wyprawiliśmy się w to niedzielne popołudnie. Znamy każdy zakątek, gdzie od nich gęsto. Nauczyliśmy się szukać ich kryjówek. Mają swoje kaprysy. Nigdy nie wiadomo, gdzie ich się spodziewać, skąd je podebrać. Takie sobie na przykład zupełnie niepokaźne miejsce na piaskach za chłopskim laskiem. Nikt się tam nie pcha, bo i po co? „Bedłki najwyżej — powie — spotkam przy miedzy lub nadęte purchawki. Może w najlepszym razie przygarść gąsek czy lisówek lub zielonkawą surojadkę." I z daleka omija to miejsce, sterując na grubszy las. I nawet się nie domyśla, jak bardzo się przerachował. Rośnie sobie kilkanaście, powiedzmy kilkadziesiąt sose-nek-chuderlaczek. Przy nich śmiga brzezinka albo i dwie. Z czubka jarząbek zezuje gapiowato na łąki. Dołem łysa żółcizna piachu. Kępa psiary, trzy kępy paprotki. To wszystko. Nie szukaj więcej. Szkoda zachodu. A przecież... Lompi pognał tam za chorą krasiwronką. Poszedłem za Lompim. Czemuż bym nie miał pójść? W lesie w każdą stronę droga. Spotkałem się z czymś, co ktoś zabobonny uważałby za czary. Pod każdym krzakiem, pod każdą sosną przykucnęło po kilka grzybów. Nie byle jakich. Jędrnych, najczystszej rasy borowików. Nogi pod nimi grube, bielutkie jak chrzan, ka- 66 pełusik brązowy lub czarny. Porozstawiały się z fantazją jakby na gromadzkich pogawędkach. Doprawdy, było czym oczy cieszyć, było co zagarniać. Lompi zrezygnował z łowów na krasiwronkę i pomagał mi w grzybobraniu. Podpełzał ostrożnie do grzyba. Wąchał bez przekonania, a potem bezceremonialnie szturchał nosem w kapelusz. . — No, czas na ciebie, grzybasie — fukał. — Skoro pana naszła chętka zbierać takie dziwolągi do kobiałki, nie mamy o czym gadać. Zbieraj manatki i jazda spod sosny. Biedny prawdziwek już od pierwszego dotknięcia walił się na pół żywy w igliwie. Niekiedy fikał koziołka tak gwałtownie, że gubił z głowy sombrero. Lompiego ponosiła gorliwość. Siał spustoszenie na prawo i na lewo, przewracał nawet muchomory. Ledwo mu wyperswadowałem, że jego towarzystwo zupełnie mi wystarczy. Z robotą sam się uporam. Nula nie dowierzała, gdym się chwalił obfitym łupem. Znaleźć wszystko na jednym miejscu? Nie, takie rzeczy można gadać głuchemu, bo i tak nie słyszy. Cygaństwo czuć z daleka. Ale chłopi nie kwestionowali wcale. Przyjmowali słowa spokojnie. — Zdarza się — mówili. — Czemuż by nie! Wiatr czy ptak naniesie siania. Tyle że jeno raz się tak mnoży obficie w tym miejscu. Potem daremnie szukać. Przenosi się gdzie indziej, jakby zazdrosne o swe legło. Mówili o grzybach mądrze, jakby o istotach świadomych, co lubią rosnąć w cichości, poza dojrzeniem ludzkich oczu. Wytropione już i poznane przeprowadzają się nocą jak zwierz lub ptak. Lompi nie nauczył się nigdy rozpoznawania jadalnych grzybów, mimo że włożyłem w to wiele cierpliwości. Siadałem na kępie jagodziny i pokazywałem mu młode prawdziwki: — Przypatrz się dobrze, Lompi — mówiłem. — Tylko taki jak ten jest coś wart. Gruby, pełny, soczysty. Ten piegowaty czerwieniuch to w sam raz muchom na deser. Ludzie brzydzą się nim, bo przynosi śmierć. Jak go spotkasz, nie przeszkadzaj, niech sobie rośnie. Będzie kolorowiej w lesie. 67 Lompi słuchał przechylając głowę, jakby słabo słyszał na jedno ucho. Wąchał grzyby, wiercił się, skomlał. Wreszcie chlastał mnie językiem po twarzy, jakby w podziękowaniu za lekcję, i podnosił się z trawy znudzony. Dawał w ten sposób do zrozumienia, że owszem słucha chętnie i że go to nawet ciekawi, ale rad by ciąg dalszy lekcji przełożyć na kiedy indziej. Więc podnosiłem się i ja z darni i w pojedynkę już kontynuowałem grzybobranie. Przeżywaliśmy w czasie tych rzadkich zresztą wypraw niedzielnych liczne, choć drobne wzruszenia leśnych łowców, co urozmaicały nam pobyt na wsi. Emocjonowało nas to jak dzieci. Raz Lompi wytropił młodego dzika w ostrężynie. Przygoda nie była groźna, ale wywołała dużo harmideru. Warchlak chyba dość dawno stracił pasiaki. Maleńkie kły błyskały mu już nad szczęką jak wąsik u niedorostka. Nastroszył się też i naburmuszył, aż się Lompi obejrzał na mnie. Zalękłe oczy pytały trwożnie: — Cóż to za diabelstwo chichrze się w tych haberdziach? Atakować czy dać spokój? Może by go tak parę razy ząbkami po żeberkach. Cóż ty na to? Zanim zdecydowałem się na trudną, bądź co bądź, odpowiedź, dzik sam odpowiedział za mnie. Skoczył z groźnym chrząknięciem w kierunku owczarka, że ten wywinął się kłom i zaprzepaścił się jak cień tt ożynach. Tak się skończyła ta przygoda. Spotkania z wężem lub żmiją napawały go potwornym lękiem. Bał się gadów jak zabobonny człowiek diabła. A spotkania zdarzały się często. Zwłaszcza w upalne przedpołudnia. Któregoś dnia ugrzęźliśmy niebacznie w rojowisku żmij pośród wrzosów. Kłębiło się to śliskie plugastwo jak dżdżownice przed słotą. Wylegiwały się bluźnierczo w słońcu, pewne siebie, niesamowite. Przywitały nas wężowymi ruchami i gniewliwym sykiem. Kilka z nich skierowało się śmiało ku nam. Nie czekaliśmy na spotkanie. Umykaliśmy, jakby nam kto sprężyny przypiął pod podeszwy. Żmijowisko znała okolica. Zwłaszcza w okresie rui rojno tu było od gadów. Nie dziwota, że ludzie miejsce to ubrali 68 przesądami. Jakiś stary bajarz wiejski przysięgał się przede mną, że tu kiedyś diabli czarownicę ostrzygli, gdy jechała w sabat na miotle. I rozsypane włosy przeobraziły się w żmije. Rozdział osiemnasty W CZTERY OCZY Z ŁASICĄ A odczas gdy Lompi nie odstępuje mnie na krok w mej włóczędze po magazynach, kocur Bonza, zwinięty w kłębek, przesypia na pierzynie dzień po dniu. Dla niego interesującą jest tylko noc. Wtedy, przy kiepskiej latarni księżyca, odbywa samotne wędrówki, nasycając się urodą życia. W miarę jak miesiące zmieniają wartę, rozrasta się, mężnieje i nabiera sprężystości. Futro jego lśni jak futro kreta, a oczy zielenieją jak szmaragdy. Jest czujny, przebiegły i zdecydowany. Z Lompim żyje za pan brat i dworuje sobie z niego najswobodniej. Od rzadkich już zaczepek odgradza się jednym susem i z wysokości pieca czy szafy spogląda na owczarka kpiarsko i prowokacyjnie. W oczach Lompiego błyska wtedy złoto nienawiści. Dużo by dał, żeby się dostać za kotem na podpułapowe wyżyny. Wie jednak, że tego nie dokaże. Więc tylko od czasu do czasu wyładowuje swą niechęć w niespodzianym klapsie czy przegonieniu kota na żerdzie parkanu. Nula przyzwyczaiła się do kocura i podzieliła przywiązanie między niego i owczarka. Chwali nawet kota więcej niż psa, gdy wspomina jego pierwsze tygodnie pobytu z nami. 69 Nauczył się wówczas w lot zasad higieny, co Lompiemu przychodziło o wiele trudniej. Bonza, jeśli chce wyjść na podwórze, prosi o wypuszczenie miaucząc. Również przyjście swe oznajmia w ten sposób. Miauk jest krótki i dyskretny. Wyczuwa się w jego dźwiękach nutę prośby. Gdy wraca w nocy z wyprawy, a my już śpimy, przychodzi mu w pomoc Lompi. Opiera się łapami na framudze okna i szczeka. Wtedy wstaję z łóżka i otwieram drzwi nocnemu włóczędze. Niekiedy skąpa wciąż przyjaźń pomiędzy psem i kotem nabiera cieplejszych barw. Dzieje się to wówczas, gdy Bonza kładzie się obok Lompiego na płachcie i mruczeniem kołysze go do snu. Lompi nie gniewa się i nie protestuje. Słucha z widocznym przyzwoleniem murmuranda swego małego przyjaciela. W któryś dobrze już rozwidniony ranek, gdy pogoda się psuje na dobre, a rozmokłe, wydeptane chodniki przy magazynach toną w kałużach, Bonza przeżywa swą pierwszą na większą skalę przygodę. Łatam właśnie płot przysklepowego ogródka, żeby zabezpieczyć grzędy przed żarłocznymi gęsiami. Bonza przechadza się po żerdziach parkanu, ćwicząc się w figurach akrobatycznych. Od czasu do czasu podchodzi do mnie, jakby zainteresowany postępami pracy i zatrzymuje się akurat w tym miejscu, gdzie zamierzam przygwoździć deskę. Niespodziewanie zza kupy cegieł przy stajni wysuwa swe okrągłe ciało łasica. Usiłuje przebiec jak najszybciej przestrzeń między dwoma sąsiadującymi z sobą domami. Zauważa ją Bonza ze swego wysokiego posterunku i podejmuje decyzję walki. Daje susa z płotu i zastępuje jej drogę czu-purnie. — Pani pozwoli, że się przedstawię — mruczy. — Jestem zawiadowcą tego odcinka drogi. Można uprzejmie prosić o przepustkę? Łasica zatrzymuje się i parska groźnie. Najwyraźniej zaskakuje ją kocia nieuprzejmość. Bonza przygląda jej się chwilę, nie wiedząc jak sklasyfikować tę tajemniczą bestię. Ani to mysz, ani szczur, ani kret wreszcie, co ryje chodniki pod trawą i stanowczo nie nadaje się na półmisek. Sięga pod czaszkę w nadziei, że tam zasięgnie wiadomości, ale i tam, oprócz jakichś zasnu- 70 tych mgłą konturów, nie znajduje krzepiącego drogowskazu. Zasłuchany w muzykę instynktu skacze junacko przed siebie, usiłując zębami ucapić za kark rudowłosego intruza. Łaska wywija się zwinnie spod zębów i znów parska śliną i gniewem. Wbrew oczekiwaniu zachowuje się godnie i wyzywająco. W jej małych jak tarki oczach Bonza nie znajduje uległości. Wtedy atakuje na oślep, usiłując zmiażdżyć w pysku pełną wściekłości głowę przeciwniczki. Zaczyna się walka na śmierć i życie. Na łysym placu spółdzielni miotają się w szalonych podrzutach dwa ciała, zwinne i migotliwe jak błyski słońca. Jest to taniec, który porównać można chyba do epilepsji, taka w nim gwałtowność i siła. Lecz ta gwałtowność nie przeszkadza, że każdy ruch jest celowy w zamierzeniu i precyzyjny jak pocisk. Zwierzęta przeskakują się, wymijają, bliskie o włos zderzeniu, i odpryskują jak rozwijające się sprężyny. Pyszczki ich, najeżone zębami, czyhają na uchwyt, goreją śmiertelną nienawiścią. Stękanie, fuki, czkania śliną wypełniają powietrze w czworokącie między blokami. Daremnie jednak wysila się kocur, żeby pokonać przeciwniczkę. Jej ciało zawsze jest niezawodne w skoku, zawsze utrzymuje należyty dystans od wroga. Przy ponownej próbie ataku ostre jak gwoździe zęby łasicy orzą wąsaty pysk Bonzy i parę kropli krwi spływa na jego maleńkie nozdrza. Zaczynam rozumieć, że mimo brawury, Bonza nie odniesie zwycięstwa. Przewyższa łasicę wzrostem, lecz ona przewyższa go zręcznością. Mogą się tak pojedynkować aż do zupełnego wyczerpania, bez nadziei na pomyślny rezultat walki. Posuwam się od płotu w kierunku zapaśników, żeby jako mediator zaproponować honorowy rozejm. Łasica na mój widok targa głową nienawistnie. Mimo woli zatrzymuję się w obawie, że się rzuci na mnie. Atakowanie silniejszych od siebie nie jest przecie dla niej czymś niezwykłym. Zwłaszcza przy takim rozdrażnieniu. Wnet pojmuje, że jedyna obrona przed człowiekiem to szybka, natychmiastowa ucieczka. Uskakuje w bok rzutkim szczupakiem i jak rudy błysk ognia przepada w nasypie z cegieł. 71 Bonza pozostaje sam na placu walki. Niezbyt jest zadowolony z mojej interwencji. Najeżył groźnie sierść na grzbiecie i wachluje nerwowo ogonem. Schylam się, podnoszę go na ręce i zaglądam w płonące ślepia. Nie przygaszą ich trwoga. Żarzy się w nich zapał bojowy i duma z odniesionego — w jego miemaniu — zwycięstwa. Rozdział dziewiętnasty PRZEPOWIEDNIA SOWY-PÓJDŹKI NIE SPRAWDZA SIĘ Lompi jest bardzo chory. Otrzymał postrzał w płuco i boryka się prawie ze śmiercią. Pożera go gorączka, dyszy ciężko. Oczy patrzą na pół przytomnie. Nula krząta się koło niego, usiłuje mu ulżyć w cierpieniu. Jest przygnębiona i boi się o życie pupila. Niewiele ma nadziei, że owczar wygrzebie się z przygody. Zły los już po raz drugi twardą osęką zawadził o niego. Bonza posmutniał również i wałęsa się osowiały. Nawet wróble na płocie nie stanowią dla niego atrakcji. Napił się mleka i poziewa sennie przy progu. Nie może pojąć, dlaczego Lompi nie wstaję i nie droczy się z nim jak zwykle. Podszedł nawet raz czy drugi bliżej i obwąchał przyjaciela, próbując igrać z jego ogonem. Ale chory nie zauważa tych pieszczot. ' Najbardziej ja sam chyba odczuwam ten wypadek. Tak się zżyłem z rudym nicponiem. Bolałoby mnie bardzo, gdyby się nie wykaraskał z przygody. Tym więcej że niechcący 72 popchnąłem go do nieszczęścia. Wyczuwam, że tak samo myśli Nula, choć nie wspomina o tym słówkiem. Mimo wszystko winę ponosi jednak sam Lompi. Ma jedną wadę, której nie mogę wykorzenić z niego w żaden sposób. Perswazje a nawet klapsy, wymierzane zresztą symbolicznie, przechodzą zupełnie bez wrażenia. Lubi mianowicie urządzać od czasu do czasu dalekodystansowe wyprawy, ulatniać się po złodziejsku z domu i przepadać nie wiadomo gdzie. A wtedy -— szukaj wiatru w polu. Strzał w płuco to jedno z następstw takiej włóczęgi. Wypuściłem go w nocy na pole, bo się niepokoił i przeszkadzał w spaniu. Wybiegł i zaprzepaścił się gdzieś w ciemnościach. Czekałem' dłuższą chwilę, nawoływałem, lecz na próżno. Ułożyłem się z powrotem do snu. Obudził mnie koło północy strzał i skowyt. Zerwałem się i wypadłem przed dom. Lompi leżał w kałuży krwi przy progu, a jakiś drab uciekał co tchu poza zabudowania. Z boku stał stróż spółdzielni i wyklinał aż uszy puchły. — Co się stało? — spytałem, biorąc ostrożnie na ręce owczarka. — Wiadomo! — stróż podniósł w górę kij i groził nim niewidzialnemu wrogowi. — Plątał się jakiś koło domu, może chciał się do sklepu dobrać. Trafił na psa, ten skoczył do niego, może go i kłami przejechał po łydce. Drab wyrwał z kieszeni rewolwer i wystrzelił... No i są skutki. Stróż spluwał i spoglądał na psa zmartwiony. — Pomóc? — spytał. — Dam sobie sam radę — podziękowałem. — Obejdźcie magazyny, kto wie, może to i nocni złodzieje. Stróż ruszył w swą wędrówkę po błocie. Wniosłem rannego psa do mieszkania. Nula narzuciła coś na siebie i zajęła się opatrunkiem. Taką to ceną zapłacił Lompi za mimowolne stróżowanie. Leży teraz na kocu i mocuje się z chorobą. Siedzimy oboje mocno podenerwowani zajściem. Sen daleko odbiegł od powiek. Nierad wróci już do nas tej nocy. Księżyc wspiął się ponad jesiony i przypatruje się z daleka sprawom ziemi. Sowa-pójdźka wyfrunęła z ukrytej dziupli na strychu. Siadła na gąsiorze kalenicy i nawołuje piskliwie. — Pójdź! Pójdź! Nula porusza się nerwowo, słysząc ten zew- 73 — Zwiastuje śmierć — szepce. I wskazuje wymownym gestem na Lompiego. Ale płomykówka zmienia miejsce i drze się teraz gdzieś dalej, może z wieży kościoła. Coraz słabiej dochodzi jej głos. — Doszła do przekonania, że nic tu nie wskóra i teraz komuś innemu zawraca głowę — śmiejemy się oboje z Nula i jaśniejszy nastrój stopniowo przybliża się do nas. Kocur Bonza podnosi się z tapczanu, przeciąga się szeroko i prosi o wypuszczenie na pole. Będzie znów buszował całą noc. — Jeno żebyś się nie dowojował podobnego losu jak Lompi — rzucam przestrogę w jego ślady. Otwieram okno i wypuszczam go do ogródka. Potem zamykam drzwi na zasuwę. Nula kładzie się do łóżka. Siadam przy stoliku, sięgam po książkę i próbuję czytać. Nie trzymają się zdania głowy. Przeszkadza w skupieniu chory Lompi, który dyszy ciężko w malignie. Rozdział dwudziesty NIE WARTO SOBIE ODBIERAĆ ŻYCIA Lompi stoi przed ogródkiem i" chwyta pyskiem w locie płatki śniegu, duże jak motyle-bielinki. Długie tygodnie rekonwalescencji ma już zdecydowanie za sobą. "W każdym jego ruchu, w każdym spojrzeniu życie pulsuje znowu pełnym nurtem. Na przekór czarnym wróżbom sowy wyszedł 74 zwycięsko z chorobowych zapasów. Młody, silny organizm i troskliwa opieka dopomogły mu w tym. Bonza ukazał się na progu stajni. Skacząc jak kuna zbliża się wesoło do swego wielkiego przyjaciela. Plącze mu się między nogami i chwyta delikatnymi łapkami za pysk, prowokuje do gonitwy. Lompi jednak nie może jeszcze przyjąć zaproszenia. Zabawa wymaga natężonej pracy płuc. Postępuje parę kroków naprzód, krztusi się ciężko i wnet rezygnuje z rozrywki. Przed dom wychodzi Nula z misą pełną ciepłego mleka. Schyla się i podsuwa ją owczarkowi. Lompi bez zwłoki zabiera się do chłeptania. Bonza usłużnie wynajmuje się na wspólnika. Przycupnął jak czarny kłębuszek u pyska owczarka i omiata językiem miskę. Mlaskanie rozlega się po całym podwórku. Lompi nie protestuje. Przyzwyczaił się do intruza i chętnie dzieli się z nim napojem. Nie na długo zresztą starczy tego smakowania. Szeroki jęzor owczarka nabiera białej treści z misy obficie — jak gospodarska warzecha. Maleńki jak listek wierzby język kocura zagarnia ledwo po parę kropel. Ukazuje się nakra-piane dno naczynia i Bonza odchodzi na bok pełen rozczarowania. Przyczaiwszy się w trawie patrzy na owczarka z wyrzutem. — Z tobą by się najadł jak z kurą nafruwał — zdaje się mówić. — Przypiął się do misy jak ten kosiarz do dzbana. Jeszczem się dobrze mleku nie przyjrzał, już się ulotniło. Dajże ci koza gęby za taką spółkę. Gdera, lecz tak od oka jeno, żeby zadokumentować swe stanowisko. Wie, że dostanie mleka osobno i że to, co wypił, wypił nadkontyngentowo. Z łaski dobrodusznego owczarka. Na ścieżce szeleszczą kobiece kroki i Bonza odsuwa się ku framudze okna nieufnie. Lompi warknął ostrzegawczo, ale poznaje znajomą i wita ją wachlowaniem ogona. To „czarna" Zośka, służąca bogacza Wesołowskiego, idzie do nas w odwiedziny. —^ Dobry wieczór — mówi i wybucha płaczem. Zapraszamy ją do izby. Lompi kręci się koło niej, obwąchuje ją współczująco. Egoista Bonza, obojętny na cudze sprawy,,wspina się na kasztan i próbuje podejść znienacka dzięcioła, który usadowił się przy dziupli. 75 Zofia, siedząc przy piecu, ociera łzy fartuchem i opowiada o swojej pracy u bogacza. Determinacja przebija z jej słów. Wiosną jeszcze przystała do niego na służbę. Nie bardzo miała ochotę, bo ludzie odradzali, ale nie było się czego chwycić. Z głodu przecież nie umrze. Całe lato zatrudniał ją Wesołowski przy polnych robotach prawie tylko za utrzymanie. Jesienią, grabiąc siano na podmokłych łąkach, zaziębiła krew i nabawiła się wrzodów. Sypia w mrocznej, nieopalonej sieni i dygoce z zimna. Dziś rankiem gospodarz zapowiedział, że — skoro prace w polu się ukończyły — nie ma obowiązku żywić jej darmo. Wygnać łatwo, trudniej znaleźć nocleg i zajęcie. Jeśli światu niepotrzebna, trudno — straci się z oczu. Nikt nie zauważy jej ubytku. Podnosi się z krzesła i chce brnąć w zapadający wieczór. Nula sadza ją z powrotem na krzesło. Obydwoje jesteśmy oburzeni na wiejskiego wyzyskiwacza. -—¦ Wiesz, mam plan — mówi do mnie Nula, nie czekając, aż ja coś wymyślę — Zofia sprowadzi się do nas. Wstawimy jej tymczasem łóżko do naszego pokoju, zanim wyremontujemy drugą izbę. Kupimy sobie kozę, króliki, nasadzimy kury i kaczki na jajach. Zmiotki znajdą się w magazynie, a trawa na zapłociach rośnie. Zabawimy się w gospodarstwo. Nie protestuję, propozycja odpowiada mi w zupełności. Zwłaszcza że i tak chciałem szukać pomocnika do sklepu rozrastającego się stopniowo. Zofia wybiega szczęśliwa, żeby przynieść tobół z rzeczami, który zostawiła u kogoś z sąsiadów. Lompi odprowadza ją przed sklep. Tymczasem Bonza po nieudałych łowach na dzięcioła znajduje sobie inne zajęcie. Z okna stacyjnego gmachu wybiega oswojona wiewiórka w poszukiwaniu przygód na podwórzu. Śledzi to ciekawy kocur i dalejże się czołgać, żeby ją obejrzeć z bliska. Wiewiórka daje susa na akację, co rośnie przed wejściem do poczekalni kolejowej. Kocur śmiało wspina się za nią po pniu. Wtedy trzpiotka smyrga aż na sam czubek gałęzi. Prześladowca pnie się za nią ostrożnie, wcale nie dając za wygraną. Zanim jednak zbliżył się do niej na niebezpieczną odległość, wiewiórka spływa spokojnie na okienną niszę budynku i przepada w mrocznym pokoju. 76 Gałązka się kołysze i Bonza z trudem utrzymuje równowagę. Nieporadny jak niedźwiadek, tyłem zjeżdża na łapach z karkołomnej wysokości. Podchodzę do drzewa, a on skacze mi z ulgą na ramię. Najwidoczniej jednak irytuje go niepowodzenie. — Feralny dzień, prawda? — chwieje nerwowo ogonem. — Czego się chwycę — wszystko mi się z łap wysuwa. Rozdział dwudziesty pierwszy PĘTLA ZACISKA SIĘ NIE NA WŁAŚCIWEJ SZYI JJonza jak zwykle wyniósł się z domu na nocne wagary. Lompi popędził za nim. Szczeka teraz przed domem i drapie pazurami w drzwi, więc wstaję, by go wpuścić do wnętrza. Musiał setnie zmarznąć w tej smagającej śniegiem wichurze. Stoję przed progiem, a zadymka sypie mi kaszą w oczy. Intryguje mnie zachowanie się Lompiego. Chociaż otworzyłem mu drzwi, nie kwapi się jakoś do izby. Skomli, biega tam i z powrotem. Odnoszę wrażenie, jakby mi chciał coś pokazać, jeno nie wie, jak się zabrać do tego. Chcę upewnić się w przypuszczeniu i stawiam kilka kroków naprzód. Skacze z radości, najwyraźniej ucieszony, żem go zrozumiał. Wyprzedza mnie teraz i przynagla szczekaniem, jakby podkreślał, że sprawa pilna i że nie należy jej bagatelizować. — Cóż to, Lompi — żartuję — odezwała się w tobie krew przodków z przełęczy świętego Bernarda? Ciągniesz mnie, jakbyś się wybierał na poszukiwanie zawianych śnie- 77 giem podróżnych. 0, tu nie Alpy, przyjacielu, i lawina nie zasypie nikogo. Lompi nie jest czystej krwi owczarkiem. Jego babka była alzatką, dziadek bernardynem. Stąd ta aluzja do samary-tanizmu. Ignoruje me kpiny i pędzi ku strudze, co płynie za piwnicami spółdzielni. Widzę, jak w półmroku jego rosła sylweta zawisa nad jakimś przedmiotem. Podbiegam i nie wierzę własnym oczom. Wśród chabin wikliny, na pół zagrzebany w śniegu, szamoce się kocur Bonza. Mocna druciana pętla zaciągnęła się koło jego szyi. Charkocze z braku powietrza. Niewiele już potrzeba, żeby przestał oddychać zupełnie. Schylam się i rozluźniam szybko pętlę drutu. Biorę poszukiwacza przygód na ręce i zanoszę do ciepłej izby. Nula niepokoiła się już o nas. — Dźwigam inwalidę — mówię do niej. — Uwikłał się w sieć, którą chłopcy zastawili na zające, i omal się nie udusił. To Lompi znalazł go w śniegu i mnie sprowadził na ratunek. Ogrzaliśmy kocura. Zwolna przychodził do siebie. Ślepia ma przekrwione i mętne, lecz już raźniej rozgląda się nimi po izbie. Zadzierzgnął wobec owczarka dług i nawet sobie nie zdaje z tego sprawy. — Poty będzie wojował po nocach, póki gdzieś karku nie skręci — gdera Nula, głaszcząc wilgotne futro winowajcy. — Zawsze musi być kotem, który chadza własnymi drogami. •—¦ Tym razem jednak, wbrew tradycjom, zboczył z własnej drogi — odpowiadam, próbując usprawiedliwić nieszczęśnika. — Wkroczył na łowczy szlak człowieka i omal nie pożegnał się z życiem. Lompi patrzy na mnie i kołysze ogonem przytakująco. Rozdział dwudziesty drugi DRUGA GADKA MARCINA PNIAKA -tniak, stary nauczyciel, często przychodzi do nas na pogawędkę. Zwłaszcza w zimie, kiedy o zajęcie trudniej. Nie obywa się wtedy bez gadek. Dzisiaj uraczył nas bajką o fortelu kota Myszopsota. Zanotowałem ją w zeszycie. „Był sobie bardzo, bardzo stary pies. Skóra wyliniala mu już na grzbiecie i wypadły prawie wszystkie zęby z pyska. Chłopi nie chcieli żywić darmozjada, bo i po co? Domu nie broni przed złodziejami, na dziada nie szczeka. Wyleguje się tylko na mierzwie przed oborą i łyse boki wygrzewa w słońcu. Wiatr tyrał starym psem, żołądek grał mu marsza, kiedy obnosił swój głód z podwórka na podwórko. Od czasu do czasu znajdował jakiś ochłap do zjedzenia, częściej dzieciska przepędzały go kamieniami, kalecząc i tak już pełne wrzodów gnaty. Dlatego stronił od wsi i uciekał w pobliskie lasy, które obrastały podgórskie stoki. Zbierał kości rozrzucone wokół nor drapieżników i ogryzał je z resztek mięsa. To mu okraszało życie. A trzeba wam wiedzieć, że działo się to w czasach, gdy wilków i lisów włóczyło się tyle po lesie, ile wron po polu w jesienną orkę. Nie mogły znaleźć pod dostatkiem pożywienia wśród sosen, więc podkradały się ku zagrodom i podbierały chytrze kury i gęsi z sączków. Unosiły ich ciepłe jeszcze ciała w gąszcze i tam obierały do kości. Nie-dogryzki rozrzucały po igliwiu. Tam właśnie dożywiał się stary pies. Któregoś dnia, jak zazwyczaj, wybrał się w góry na poszukiwanie jedzenia. Wschodził ciepły jesienny ranek. Chmury jak chłopskie przetaki wysiewały z swych wnętrz niepotrzebny poślad deszczu. Chłód przejmował do szpiku kości. Stary pies trząsł się z zimna. j Po godzinie włóczęgi dotarł wreszcie przez grząskie błota do znanych sobie zakątków. Znalazł nie dojedzone gęsie skrzydło i kontent wielce, zabrał się do ogryzania. Ledwo jednak zdołał przełknąć parę kęsów, wysunął się 79 lis z wykrotu pod sosną. Był to duży, szpakowaty już złośnik, lubujący się w psotach i bitkach. Podszedł prawie przed pysk psa, usiadł na tylnych łapach i zaskrzeczał szakalim głosem: -— Smakuje? —¦ Musi smakować, skoro się nie ma nic lepszego pod łapą — rzekł stary pies z dziadowską uprzejmością. — Przykro mi, ale i tego ci zabraknie od dzisiaj — rzekł lis. —• Jakże to — zakrztusił się pies — nie będziesz już polował na kury? — Co to, to nie — zachichotał mykita. — Chodzi o całkiem co^nnego. Księga przysłów ostrzega: „darmozjada nie proś do stołu". Sądzę, że prawdę tę należy odnieść przede wszystkim do takich jak ty próżniaków. Stary pies nie wiedział, czy tak akurat ostrzega księga przysłów. Był prostaczyną i czytać nie umiał. Pełne obłudy słowa lisa obudziły w nim troskę i niepokój. — Żałujesz mi tych marnych paru kostek, co ci upadną spod gęby — odezwał się, szczerze zmartwiony. — Jeśli one takie marne, czemu je chrupiesz? — zakpił lis. —- Jakież mi pozostało wyjście? — zaskomlił pies. — Wyjście? Ano, prosto przed siebie! Z gąszczy na chłopskie śmietnisko! — roześmiał się lis bezlitośnie. Po chwili dodał, udając bardzo oburzonego. — Jak świat światem nikt nie widział jeszcze, żeby się psy stołowały w lesie. Dlaczego miałbym robić dla ciebie wyjątek? Człowiekowi służysz przeciw lisom — niechże cię człowiek nakarmi. — Nie pozwolę się wypędzić z lasu. Będę się bronił! — buntował się pies. — Czym? — zakpił lis. — Wyglądasz jak worek wypchany trocinami. Jak przyjdzie co do czego, zdławię cię jednym zwarciem szczęk jak kociaka... Lis podniósł się groźnie z siedziska i zaczął demonstrować przed psem, jak on to zrobi z nim porządek. Oczy mu się zaskrzyły jak choinkowe świeczki, sierść nastroszyła na grzbiecie. Kłapał zębami jak kozioł i podskakiwał w dzikim tańcu. Nie wiadomo, ile w tym wszystkim było prawdziwej odwagi, a ile nadrabiania miną. Nie mógł tego sprawdzić stary 80 pies, na pół oślepły ze starości i jedynie węchem rozpoznający otoczenie. Zrozumiał, że za mało ma sił, aby się przeciwstawić lisowi. A choćby się i wybronił w pojedynku od śmierci, napastnik poszatkuje go zębami tak, że się już nigdy z ran nie wyliże. Skapitulował. Porzucił kość nie dogryzioną i podwinąwszy ogon pod siebie począł biec po zboczu w kierunku chłopskiego osiedla. Wstyd mu było tego, lecz cóż innego miał do wyboru? Uciekał, a nad nim jak krogulec kołował szyderczy, przenikliwy śmiech lisa. Zmokły, przybity przygodą, położył się pod kopą słomy na skraju wioski z tym przekonaniem, że się już nie podniesie więcej. Myślał o śmierci jak o smacznej potrawie, po której zostaje dosyt i sen spokojny. Dość się już naużerał z życiem. Chłodna noc zgasi światło w jego źrenicach, jak chmura gasi płomyczek gwiazdy. Zasumowany złymi myślami nawet nie słyszał, jak kot podbiegł ku niemu od ścieżki. Kto tam zresztą słyszał kiedy chód kota? Bystrooki ledwo spojrzał, zaraz zmiarkował, że stary pies tonie w smutku jak kamień w kałuży. Postanowił go wybadać jak lekarz i w następstwie diagnozy podać skuteczny medykament. Przyjaźnili się od dawna na przekór przysłowiu, że pies nigdy nie zgodzi się z kotem. Po prawdzie to tam i on zanotował w pamięci kilka młodzieńczych z psem zatargów, ale kto by wspominał odeszłe dzieje. „Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr" — mówi przysłowie. Wiadomo -—¦ „przysłowia są mądrością narodów". I to zarówno ludzkich, jak i kocich. — Cóż ci to, staruszku? — zapytał współczująco, dotykając psiego łba wilgotnym nosem. Skrzywdził cię ktoś, czy cię dręczy jakie bolenie? Stary pies uniósł nieco głowę i spojrzał mglisto na kocura. Potem, żeby nie obrazić gościa, przybrał grzeczniejszą postawę i zwolna, wstydliwie opowiedział przygodę z lisem. — To ci dopiero niemrawiec — żachnął się kot, pozbierawszy dokładnie wszystkie szczegóły opowieści o lisie. •— Nawet dla sędziwego wieku nie ma szacunku. — Tyle upokorzeń, tyle despektu! -— żalił się pies. — Wiele hałasu o nic! — pocieszał go kot. — Hej, stary, uszy do góry! Jakoś sobie poradzimy z mykitą! 6 — Mój przyjaciel Lompi 81 — Sądzisz, że sobie damy z nim radę? — powątpiewał pies. — Nazywaj mnie szczurem do końca życia, jeśli się stanie inaczej. Dziś wygrał wojnę. Zobaczymy, czy ją wygra jutro... Kogut, co stał na płocie, usłyszawszy rozmowę, aż zapiał z ciekawości. Sfrunął z żerdzi na trawnik i podbiegł ku przyjaciołom. — Mam ja z lisem rodowe porachunki. Jeśli mnie przyjmiecie, chętnie zabiorę się z wami na wyprawę. — Zgoda — kot kiwnął głową. — Możesz się zabrać z nami, karmazynie. Przydasz się, choćby i na przynętę — zażartował przyjaźnie. Poklęli trochę w trójkę na fałszywy ród lisi i — że to krótki jesienny dzień miał się już ku schyłkowi — rozbiegli się po gospodarstwach. Stary pies pozostał sam na słomie. — Ciekawym — mamrotał sennie — jaki też kawał kocur wypłata lisowi. O, ma on głowę nie gorszą do kawałów niż wiejski sowizdrzał. Znowu wstąpiła w niego chęć życia, taka daleka przed ' chwilą jeszcze. Żeby nie głód, co mu skręcał wnętrzności, baraszkowałby na brodle jak szczeniak. I głód, i potrzeba oszczędzania sił przed jutrzejszą wyprawą nakazywały jednak wypoczynek. Zakopał się po uszy w słomie i rychło zasnął snem niespokojnym. Włóczyła się gwieździsta noc drogą mleczną. Nie świecił miesiąc. Półmrok otulał świat jak ciepły kożuch chłopskie plecy. O świcie zjawił się kogut i poderwał psa na nogi bojowym pianiem. Za kogutem znanymi sobie ścieżkami nadbiegł kot. Przyniósł trochę smakołyków, upolowanych w nocy. Była tu i baraninka, podciągnięta sprytnie z gospodarskiej spiżarki, i długi, prawie łokciowy wieniec kiełbasy. Wyprawili sobie ucztę, jakiej nie pamiętali od dawna. Stary pies czuł się tak dobrze, jakby mu młodość wróciła. Błyskał ślepiami w zapale i orał pazurami trawnik. Kar-mazynek nie pozostawał w tyle: łopotał w skrzydła i piał tak głośną pobudkę, aż mu echo odpowiadało z boru. — Nie wywołuj wilka z lasu! — przestrzegał kot przyjaciela. Lecz ich opanował już taki zapał, że się nie tylko wilka, ale i całego świata nie bali. 82 — W drogę! — rzucił kot dziarską komendę. — W drogę! — powtórzyli hasło przyjaciele. — Rozniesiemy lisa na ostrzach pazurów! -— A mnie się cosi zdaje, że się obejdzie bez bijatyki — rzucił jakby od niechcenia kot, gdy ukropili kawał drogi. Zaintrygowały psa i koguta te pełne tajemniczości słowa. Próbowali kocura pociągnąć za język. Ale ów milczał, jakby mu mowę odjęło. Wspinali się górską zębatą ścieżką. Prowadził kot, za nim zwolna postępował pies, na końcu ostrożnie stąpał kogut. Było widoczne, że kot nie chce, aby ich lis odkrył zawczasu. Chodziło mu o zaskoczenie przeciwnika. Kołowali od kępy do kępy, od krzaka do krzaka. Znikali w załomach i bruzdach, czaili się za pagórkami. Nawet bystre oko górskiego orła nie wykryłoby ich sylwetek. Po godzinie uciążliwego marszu dotarli pod sam szczyt wzgórza. Za krzakiem leszczyny przystanęli dla odsapnięcia. Tu dopiero kot wtajemniczył przyjaciół w swój plan strategiczny. — Z drugiej strony pagórka pod korzeniami siwego świerka znajduje się nora chytrego lisa. Zapewne czeka u jej wylotu na twoje, wyżle, przyjście. Przypuszcza, że jak co dzień, przyżenie cię głód po chude resztki. Plan mój jest taki: rzucimy się w tyralierę, potem odwrócimy się tyłem do wzgórza i każdy z nas podniesie ogon jak najwyżej, wyginając w pałąk plecy. Na znak dany przeze mnie zaczniemy się posuwać jak raki, kołysząc bez ustanku ogonami. Przed samym wierzchołem pagórka zatrzymamy się, wciąż nie przestając wachlować. O efekt bądźcie spokojni. Zwycięstwo murowane. Marsz! Ciągle nie rozumiejąc, na czym polega koci manewr, pies 83 i kogut spełnili dziwaczne polecenie dowódcy. Myszopsot posuwał się razem z nimi. Pękały im krzyże, napięte ostro jak łuki, ogony drętwiały od wachlowania. Nogi, nie przywykłe do posuwania się rączym chodem, sztywniały jak patyki. Na parę piędzi od szczytu zatrzymał ich cichy miauk kota. Skamienieli w bezruchu. Jeno cienkie ogony chwiały się bez ustanku jak wahadła ściennych zegarów. Czekali w naprężeniu na rozwój wypadków. Po drugiej stronie wzgórza, wsparty przednimi łapami na korzeniu, lis chytrym spojrzeniem kontrolował okolicę. Tkwił w miejscu, rudy jak kora sosny, raz po raz wciągając w płuca wonie wiatru. Żaden podmuch nie wzbudzał w nim ostrzegawczego niepokoju. Była cisza. Słońce przedarło się nagim wąwozem i promieniami omiotło grzbiet pagórka. Paprocie i głazy złociały tak świetliście, że aż raziły oczy lisa, przywykłe do nocnego mroku. ¦¦_,'. Nagle, pomimo blasku, zatrzymał dłużej spojrzenie na wzgórzu. Zobaczył coś, co mu kazało podwoić czujność. Nie były to złociste paprocie ani szmaragdowe ostrężyny. Po tamtej stronie pagórka, prawie że na wierzchu, trzy wahadła chwiały się miarowo, tajemniczo, niesamowicie. Tam i z powrotem, w lewo i w prawo. Jakby srebrne osełki, którymi kosiarz pociąga kosę, jakby ostrza krzywych tasaków. Kołysały się groźnie, dotykały w biegu smukłych, wygiętych w łuki przedmiotów. W bujnej wyobraźni lisa zaświtało straszliwe podejrzenie. Wydało mu się naraz, że to uzbrojona od stóp do głów obława gotuje się do ostatniego skoku na wzgórze. Odbił się od ziemi jak pocisk, nabrał tchu w płuca i wrzasnął przeraźliwym głosem: — Wychodzić z no-or! Ratuj się, kto może! Batalion myśliwych na nas wali! Już napinają łuki! Już ostrzą drapieżne groty! Za chwilę runą z góry i wypatroszą nas dzidami. I nie sprawdzając, czy krzyk jego dotarł do mrocznych nor pobratymców, pognał, co sił w nogach, w kierunku rozsypanych na horyzoncie sosen. Za nim z piskiem i lamentem pędziła lisia familia. Jeno się rozchylały krzewy przed nimi. Trwożny alarm lisa dotarł na wierzch pagórka i napełnił 84 radością trójkę przyjaciół. Pies i kogut teraz zrozumieli, jak wspaniały był podstęp kota. Ciągle kołysząc ogonami obrócili pełne podziwu oczy na komendanta. Myszopsot, mrugając filuternie ślepiami, roześmiał się wesoło i dał znak do przerwania działań wojennych. Piersi jego podnosił szybki, radosny oddech zadowolenia. — Pora, przyjaciele, dać wytchnienie naszym ogonom — miauknął łobuzersko. — Napracowały się rzetelnie. Podejdźmy wyżej na wierzchołek wzgórza i przyjrzyjmy się pogromowi. Lisy uciekają aż się leśny piach rozpryskuje! Wspięli się ostrożnie na sam czub pagórka. Mieli obawę, żeby jakiś zapóźniony maruder ich nie dojrzał. Zobaczyli już tylko lisie kity. Wkrótce i one znikły w czarnych jak węgiel wertepach wąwozu. — Nie taki diabeł straszny, jak go malują! — śmiał się kot, błądząc spojrzeniem po szlaku haniebnej ucieczki lisów. — „Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka!" — dodał sentencjonalnie. Po chwili dorzucił: — Zląkł się szczwany lis ledwo zobaczył nasze ogony. Cóż by się stało wówczas, gdyby nas ujrzał w całej okazałości! Tę drugą ewentualność traktował mało poważnie. Nie zdradził się z tym jednak przed przyjaciółmi. Nie chciał gasić w nich entuzjazmu, który nie posiadał wprost miary i granic. Dumni z powodzenia wyprawy schodzili po zboczu wzgórza ku wiosce. Pies i kot mieli ochotę zaśpiewać coś na dwa głosy. Kogut, najmuzykalniejszy spośród nich, powstrzymał ich w porę. Usadowi! się na płocie, pochylonym nad wiejską drogą, i zadarłszy w górę ogon wygięty jak lira zapiał fanfarową pieśń zwycięstwa. Tak to, dzięki podstępowi kota, wyszli cało z niebezpiecznej przygody z lisem." / Rozdział dwudziesty trzeci LEKCJA ASTRONOMII J- rudno — trzeba się przyznać bez bicia — Lompi tyle się zna na astronomii, co przysłowiowy wilk na gwiazdach. Włóczy się po rzadkim śniegu, węszy za śladami, szuka nowych przygód i wzruszeń. Lecz my z „głupim Fredzikiem" zadzieramy głowy w górę jak bociany, gdy im się zbierze na klekot. Zabawę w astronomów traktujemy zupełnie poważnie. Sporo też nazbieraliśmy już wiadomości o gwiazdach i gwiazdozbiorach. Obok nas, na rudej płachcie trawnika, leży ogromna mapa nieba, własnoręcznie zmajstrowana przeze mnie. Nikłe światełko naftowej latarni ledwo umożliwia nam odczytywanie nazw i znaków. Nie przejmujemy się tym zbytnio. Więcej nam zależy na tej drugiej, cudownej mapie, co ciąży milionem gwiazd i planet nad naszymi głowami. Zresztą nietrudny alfabet astralnego elementarza dawno już mamy poza sobą. Głupi Fredzik, wiejski samouk-pomyleniec, towarzyszy mi wiernie w tych nieboznawczych wyprawach. Nie żałuje snu i nocy. Stara się zagarnąć jak najwięcej do swej kształtnej, lecz niezbyt uporządkowanej głowy. Ileż to już mą-drościowych rupieci nasypał do jej pojemnych sąsieków. Wykut prawie wszystkie słówka na literę A w niemiecko-polskim słowniku Kłusa, śpiewa falsetem łacińskie psalmy, recytuje bez zająknienia „Redutę Ordona" i „Ojca zadżu-mionych". Kto by tam zresztą porachował to wszystko, co wie i umie... Ostatnio, przy mej nieskąpej pomocy, zabrał się do gwiazd. Rozwlekam przed nim mitologiczne legendy o Orionie i jego mieczu, o Perseuszu i Andromedzie przykutej do skały, o nieodłącznych bliźniakach Kastorze i Poluksie, o Plejadach, o Pegazie, o Smoku. Pomagamy sobie porównaniami. Prawie każda konstelacja ma swój odpowiednik w ludowych wierzeniach i baśniach. Więc trzy środkowe gwiazdy Oriona nazywa wieś kosiarzami, Plejady — dziewczętami niosącymi kosiarzom 86 w dwojaczkach obiad na łąkę. W Wielkiej Niedźwiedzicy dopatruje się ognistego wozu Eliasza, w którym prorok jechał po drodze mlecznej do nieba. Spadające meteoryty są zwiastunami śmierci bliskich. Wiemy też, że Syriusz — alfa w gwiazdozbiorze Psa Wielkiego — świeci najjaśniej po słońcu, że jest najbliższy ziemi i że najpiękniejsze sonety o nim ułożył poeta Przer-wa-Tetmajer. Wyraźnie, gołym okiem oglądamy małą, szóstej wielkości gwiazdę, przytuloną jak pisklę do kwoki, do środkowej gwiazdy dyszla Wielkiego Wozu. Arabowie nazywają ją Sajdak czyli „próba wzroku". Istotnie — dobre trzeba mieć oczy, żeby jej nikły ogieniek zobaczyć bez szkieł powiększających. Martwimy się, że żółta jak kwiat mleczu Wega już zamiera i że błękitna Beteigeza prawie że zupełnie już wystygła. Urzeka nas duże, czerwone jak rubin oko Aldebarana. Lecz największe wzruszenia przeżywamy wówczas, gdy stary nauczyciel Pniak pożycza nam długiej jak klarnet lunety. Widzimy przez nią Wenus — jutrzenkę o kształcie księżyca w pierwszej kwadrze i srebrny, trójpasiasty pierścień Saturna. Oczywiście wszystkie te gwiaździste uroki i baśnie tyle obchodzą Lompiego, co zeszłoroczne błoto. Wałęsa się gdzieś w półmroku i tylko od czasu do czasu przypomina się nam szczekaniem. Nocne wagary taki sam rzucają czar na niego jak na kocura. Przyjemność ściga przyjemność. To przepłoszy zająca czy Iisa-mykitę od stodół, to się przekomarza z sową-płomykówką, to podpędza do obory cielaka, co się przez szczelinę drzwi nie domkniętych wydostał na podwórze gospodarskie. Raz nawet przyniósł w pysku białego jak śnieg gronostaja. Chwycił się w żeleźca zastawione zdradziecko na jego tropie. Lompi zwęszył nieboszczyka, wyszarpał go z uchwytu i jako podarek składa na obrusie naszej mapy. Nie wiem, czy robi to z psiego kaprysu, czy też daje nam do zrozumienia, że zbytnie zadzieranie głów w górę nie ma najmniejszego sensu. I na ziemi można znaleźć wiele przedmiotów godnych zainteresowania. Gwiazdy — owszem — są gwiazdami, ale mają tę wadę, że są za wysoko. Oblizuj się, podskakuj, nie dosięgniesz. I nawet nie wiesz, 87 ność — to rozumiem! RosdziaJ dwudziesty czwarty INWENTARZ SIĘ POWIĘKSZA /j' ' V e wnętrzu ogromnej spółdzielczej szopy robię &¦ /?I lenką komórkę z tarcic, które pozwlekałem ze strycb*/vff Wkopuję wysokie słupy jednym końcem w nieubite ?I/?. pisko, drugim przymocowuję do dźwigających powałę stf J/lk garzy. Długie gwoździe uderzane obuchem siekiery wcl> /II, dzą miękko w nadpróchniałe już wiekiem kloce. Do Vjln? przecznych łat przylegają równo szerokie deski, od dawy/./,^ niepotrzebne i zapomniane w kącie, a dziś przywrócone Jjt łaski. Wywlekam na wierzch przybudówki ciężkie piwy j • czne drzwi i układam z nich solidną powałę. Gorąco bjj ' ode mnie, pot kroplami ścieka ze skroni, gdy koń*7 /f_ wreszcie majsterkę i odpoczywam, siedząc okrakiem legarze. J Kołyszę nogami beztrosko, mrucząc pod wąsem ja' melodię. J Lompi pozazdrościł mi tej huśtawki pod krokwią. Sz^ ka i drapie pazurami ścianę, uparcie próbując wspiąć do mnie. fi 88 Pokazuję mu drabinę i zachęcam do wyprawy na dach chlewka. Tańczy koło niej i piszczy, w końcu wzbiera w nim od^vaga i gramoli się niezręcznie na górę. Z przedostatniego szczebla daje ryzykownego susa i już znajduje się na powale komórki. Usiadł na tylnych łapach, wywiesił język i uśmiecha się do mnie zwycięsko. Czuje się jak sportowiec, który dokonał karkołomnego czynu. — A co? — zdaje się mówić — potrafiłeś ty, potrafię i ja. Nie "taki diabeł straszny, jak go malują. — Gorzej będzie z zejściem na dół — szydzę z niego. — Zeskoczyć — wysoko; zejść — można się pośliznąć. Trzeba będzie pięknie pokłonić się panu, żeby ramieniem podparł i wyŁ»awił z tarapatów. Lecz Lompi nie myśli o schodzeniu na dół. Rozkoszuje się jak taternik zdobyciem wysokości. Gapi się z dachu jak orzeł z górskiego wierchu i nie wiadomo, co mu się snuje po głowie. Przybiega Bonza z podwórca i siada na progu stajni. Znudziła mu się samotność w izbie. Wybrał się na zwiady, ciekawy bardzo, co to za brewerie dzieją się w starej szopie. Lompi na jego -widok szczeka entuzjastycznie. Najwyraźniej chce się poch-walić swoim sukcesem. Tańczy na pułapie i spogląda z góry na przyjaciela. Bonza przyjmuje wydarzenie chłodno i z lekceważeniem. Co tam dla niego taki triumf. Co dzień łazi po drzewach jak dzięcioł; lustruje dachy i zagląda do kominów jak zawodowy wymiatacz pieców. Na takich wyżynach Lompi dostałby zawrotu głowy. — Dor-wala się kura grzędy — mruczy pobłażliwie — i zaraz sie^ jej ubzdwrzyło, że na Giewont wlazła. Taternik za dwa grosze! Podnosi się na nogi i w kilku susach jest już na belce ponad Lompim. Przechadza się niedbale, jakby nie wąską łatę miał pod nogami, lecz szeroki, wygodny chodnik. Lompi śledzi jego kroki z zazdrością. Wstaję i pomagam zejść psu na klepisko. Zabieram się do dalszej roboty. lVIuszę jeszcze zmuniścić drzwi, wykroić okna dla światła, a tu do wieczora pozostało zaledwie parę kwadransów. Trzeba się ukrzątnąć z robotą, zanim wrócą z targu Nula z Zofią. Udały się tam obydwie, żeby kupić kozę. Dla niej to 89 jak one tam naprawdę wyglądają. A taki — dajmy na to — gronostaj pozwala się ująć w pysk, podrzucać w gór^Aprzy tarzaniu się służy za miękką poduszkę. Taka ^Cjem-ność — to rozumiem! i^^ Rozdział dwudziesty czwarty INWENTARZ SIĘ POWIĘKSZA We wnętrzu ogromnej spółdzielczej szopy robię maleńką komórkę z tarcic, które pozwlekałem ze strychu. Wkopuję wysokie słupy jednym końcem w nieubite klepisko, drugim przymocowuję do dźwigających powałę stra-garzy. Długie gwoździe uderzane obuchem siekiery wchodzą miękko w nadpróchniałe już wiekiem kloce. Do poprzecznych łat przylegają równo szerokie deski, od dawna niepotrzebne i zapomniane w kącie, a dziś przywrócone do łaski. Wywlekam na wierzch przybudówki ciężkie piwniczne drzwi i układam z nich solidną powałę. Gorąco bije ode mnie, pot kroplami ścieka ze skroni, gdy kończę wreszcie majsterkę i odpoczywam, siedząc okrakiem na legarze. Kołyszę nogami beztrosko, mrucząc pod wąsem jakąś melodię. Lompi pozazdrościł mi tej huśtawki pod krokwią. Szczeka i drapie pazurami ścianę, uparcie próbując wspiąć się do mnie. 88 Pokazuję mu drabinę i zachęcam do wyprawy na dach chlewka. Tańczy koło niej i piszczy, w końcu wzbiera w nim odwaga i gramoli się niezręcznie na górę. Z przedostatniego szczebla daje ryzykownego susa i już znajduje się na powale komórki. Usiadł na tylnych łapach, wywiesił język i uśmiecha się do mnie zwycięsko. Czuje się jak sportowiec, który dokonał karkołomnego czynu. — A co? — zdaje się mówić — potrafiłeś ty, potrafię i ja. Nie taki diabeł straszny, jak go malują. — Gorzej będzie z zejściem na dół — szydzę z niego. — Zeskoczyć — wysoko; zejść — można się pośliznąć. Trzeba będzie pięknie pokłonić się panu, żeby ramieniem podparł i wybawił z tarapatów. Lecz Lompi nie myśli o schodzeniu na dół. Rozkoszuje się jak taternik zdobyciem wysokości. Gapi się z dachu jak orzeł z górskiego wierchu i nie wiadomo, co mu się snuje po głowie. Przybiega Bonza z podwórca i siada na progu stajni. Znudziła mu się samotność w izbie. Wybrał się na zwiady, ciekawy bardzo, co to za brewerie dzieją się w starej szopie. Lompi na jego widok szczeka entuzjastycznie. Najwyraźniej chce się pochwalić swoim sukcesem. Tańczy na pułapie i spogląda z góry na przyjaciela. Bonza przyjmuje wydarzenie chłodno i z lekceważeniem. Co tam dla niego taki triumf. Co dzień łazi po drzewach jak dzięcioł; lustruje dachy i zagląda do kominów jak zawodowy wymiatacz pieców. Na takich wyżynach Lompi dostałby zawrotu głowy. — Dorwała się kura grzędy — mruczy pobłażliwie — i zaraz się jej ubzdurzyło, że na Giewont wlazła. Taternik za dwa grosze! Podnosi się na nogi i w kilku susach jest już na belce ponad Lompim. Przechadza się niedbale, jakby nie wąską łatę miał pod nogami, lecz szeroki, wygodny chodnik. Lompi śledzi jego kroki z zazdrością. Wstaję i pomagam zejść psu na klepisko. Zabieram się do dalszej roboty. Muszę jeszcze zmuniścić drzwi, wykroić okna dla światła, a tu do wieczora pozostało zaledwie parę kwadransów. Trzeba się ukrzątnąć z robotą, zanim wrócą z targu Nula z Zofią. Udały się tam obydwie, żeby kupić kozę. Dla niej to 89 w pocie czoła szykuję ten apartament. Powzięliśmy poważny zamiar, żeby mieć mleko od własnej chudoby. Brat nie może nam już pomóc po stracie Kaliny. Oczywiście nie stać nas na krowę, co najwyżej możemy sobie pozwolić na kozę. Pożywienie dla niej znajdzie się na okrajkach dróg i przykop. Ledwo się uporałem z robotą, już Zofia prowadzi kozę. Nula dźwiga w koszyku dwa króliki-szynszyle. Śmieją nam się oczy do inwentarza i nawet nie dostrzegamy w radości, że koza to symbol ubóstwa. Lompi szaleje z ukontentowania i nie może sobie miejsca znaleźć. Atakuje kozę ze wszystkich stron. Ta obraca się jak fryga, nastawiając w obronie rogi. Dosięga psa znienacka i maca go lekko pod żebra. To ostudza w nim zapał do zabawy. Patrzy na brzydulę złymi oczami i odtąd trzyma się już w przyzwoitej odległości. — Co za wychowanie! — gniewa się. — Ja do niej z sercem, a ona zaraz z rogami. Szkoda, że ci natura poskąpiła ogona, rad bym go przeczesał zębami. Wprowadzam kozę do chlewka, Zofia przyrządza dla niej jedzenie. Potem wyjmuję szynszyle z kosza i przenoszę do przygotowanej już poprzednio klatki. Lompi usiłuje wyskubać im nieco sierści z grzbietów. Wysnuwa wnioski, że skoro trzymam je w rękach tak pilnie, los ich nie wart funta sieczki. Ale kiedy widzi, że wypuszczam je swobodnie do kojca, ostyga w zbójeckim zapale. Wspina się na tylne łapy i obwąchuje je przyjaźnie. Wsadza pysk do otwartej klatki i dziwuje się kłapouchom. Czuwam, żeby im nie wypłatał jakiego figla. Natura ciągnie wilka do lasu. Lompi jednak zdradza zupełnie pokojowe zamiary. Wywalił jęzor, śmieje się do mnie i macha ogonem. Skomli, sypiąc w psim narzeczu pochwały. — Że też ty zawsze chowasz jakąś niespodziankę w zanadrzu. Urozmaici nam żywot to towarzystwo. Zaczęła mi już ciążyć samotność. Patrzy na mnie z bezgranicznym uwielbieniem. Czuję, że awansuję w jego oczach na cudotwórcę, dla którego obce są niemożliwości. Bonza schodzi z samotnej placówki na belce i wspina się 90 również na klatkę. Obserwuje przez siatkę kłapouche dziwolągi. — Phi! — mruczy do owczarka. —• Masz się czym entuzjazmować. Toż to zwyczajniutkie króliki, nieszkodliwy gospodarski inwentarz. Całe dnie siedzą w kojcach i nie wiedzą o bożym świecie. Do tego jeszcze cierpią na mię-sowstręt. Jarosze, trawę jeno chrupią i jarzynki. Zeskakuje z kojca i pędzi do izby na przywitanie Nuli. W progu spotyka się z kwoką-Jarzębiatką i musi w pośpiechu uchodzić na płot. Kwoka prowadzi stadko przed dom i w każdym, kogo napotka po drodze, widzi niebezpiecznego intruza. Nastroszyła groźnie pióra i drze się jak zawodowa przekupka. — Ko, ko, ko! Wszędzie się to tałałajstwo włóczy. Nawet na spacer z pisklętami wyjść nie można spokojnie. Niech bym cię jeno dostała w szpony, włóczykiju, zajrzałabym, skąd ci nóżki wyrosły. Zająłbyś się uczciwą pracą, nie barabowaniem. Że też gospodarstwu opłaci się trzymać takiego próżniaka. Przepędziłabym to na cztery wiatry. Ko, ko, ko! Jarzębiatka śmiertelnie nie znosi Bonzy. Na jego widok przemienia się w żywy pióropusz. A wszystko przez to, że któregoś dnia kocur, zawsze do figlów skory, próbował poigrać z pisklęciem. Dostał wtedy paskudnego przty-ka w nos dziobem, aż mu świeczki stanęły w oczach. Odtąd na widok kwoki usuwa się zawczasu z drogi — niech sobie idzie, gdzie się wybrała. Lepiej nie drażnić kocz-kodana. Sypie się tego spora czeladka — siedem kurcząt i trzy kaczęta. Ciągle drepcą truchcikiem i uganiają się nie wiadomo za czym. Wdzięku w nich tyle i żywości, że niespo-sób oderwać oczu. Oddzieliły się kaczęta od kurcząt i chlusnęły w pobliską sadzawkę. Wiosłują, przewracają koziołki, że i ryby nie wydolą lepiej. Dały nurka pod wodę i długo nie pokazują się na powierzchni. Aż dziw bierze, skąd w tych małych płuckach tyle wytrzymałości. Skoczyła Jarzębiatka nad stawek i krzyczy, drze się w niebogłosy. Krąży brzegiem, rada by w wodę, cóż kiedy za głęboka. Zapomniała o kurczętach, które wałęsają się samopas. Całą pochłania trwoga o kaczki. 91 Ale te nacieszyły się kąpielą i sterują już do brzegu. Wnet łączą się z lądową gromadką. Słychać głos Nuli i wszystko, co siły w nogach, pędzi na jaglaną wieczerzę do sieni. Złote, małe jak iskierki ziarenka znikają w żarłocznych gardłach smakoszów. Od ogrodu powiał wiatr i sypnął okwiatem z jabłoni. Z zagaci stodół podkradają się ku nam na palcach pierwsze, różowe cienie zachodu. Rozdział dwudziesty piąty GNIEW JELENIA SAMOTNIKA okąd się wziął na radłowskich polach? Może zatrzymał się gdzieś dłużej po dalekim spotkaniu z łanią i wracał teraz do rodzinnego ostępu. Może — na odwrót — znudziła mu się samotność wśród stuletnich dębów i sosen puszczy i zapragnął spaceru po chłopskich zagonach. Nie biegnie, płynie prawie nad oziminami rosły wspaniały, z wieńcem rogów, co okrywają jego grzbiet dziesięcioma odnogami. Nauczyciel Pniak kroczy przodem. Nula, ja i Lompi zatrzymujemy się na miedzy. Pies wgarnia uparcie w nozdrza zapachy głębokiego dołka, gdzie na dnie wśród trocin walają się szczątki trzmielich plastrów i skrzydeł. Zapewne borsuk robił tutaj nocne porządki. Lompi spotyka się z tym zapachem widocznie po raz pierwszy, bo nie może nosa oderwać od niego. Zauważamy jelenia, gdy dopada właśnie nauczyciela. Ło- 92 moce w niego twardym łbem i bez wysiłku zwala go na trawę. Potem, z głuchym porykiwaniem, tłucze w ciało wieńcem rosochów. Na krzyk tratowanego otrząsamy się ze zdumienia. Pędzimy co sil na ratunek. Wściekły samiec jest w stanie połamać żebra staruszkowi. Lompi nas wyprzedza. Z gniewnym ujadaniem spieszy w sukurs wspólnemu przyjacielowi. W okamgnieniu dopada czworonogiego złośnika. Wpija się zębami w pęcinę tylnej nogi. Dostaje sążnistego kopniaka i odlatuje, koziołkując, na trzeci zagon. Nie ostudza to w nim bojowego zapału. Dogadza się znowu — tym razem ostrożniej już — do zwierza i sięga kłami do podgardla. To odwraca uwagę jelenia od leżącego. Atakuje teraz nowego przeciwnika. Pochyla klinowy łeb aż do ziemi, usiłując wgarnąć psa na ostre sęki wieńca. Lecz z Lompim sprawa trudniejsza niż ze starym nauczycielem. Wywija się zręcznie pułapce, doskakuje ze wszystkich stron, raz czy dwa razy drasnął nawet zębami pysk i ucho samca. Jeleń nie ma ochoty skapitulować. Szturmuje sapiąc i ryjąc racicami oziminy. W parę minut pole wygląda już jak rykowisko. Nie czekam na wątpliwy rezultat pojedynku. Ostrożnie, żeby nie dostać w krzyże rogami, schylam się, chwytam kostur nauczyciela i — korzystając z dogodnego momentu — grzmocę ile wydołam szalejącego byka po białych od piany nozdrzach. Trzęsie łbem gwałtownie, jakby się oganiał przed gzem czy szerszeniem. Spogląda na mnie zakrwawionymi ślepiami. — Zabije cię! — krzyczy Nula. Stoi o parę kroków za mną, blada ze strachu. Jeleń-samotnik nie ma czasu na ponowny atak. Lompi znów dobrał się do jego boków. Zęby coraz częściej zostawiają głębokie ślady. Wówczas rezygnuje z walki. Odwraca się gwałtownie i gna na przełaj przez pola w kierunku czarnej ściany lasu. Lompi odprowadza go aż do pierwszych drzew. Schylamy się nad nauczycielem. Nie jest w stanie 93 podnieść się z ziemi o własnych siłach. Jeleń poturbował go nie na żarty. Może spowodował obrażenia wewnętrzne. Biegnę do wsi, wracam na wasążku i ostrożnie przewozimy chorego do mieszkania. Rozdział dwudziesty szósty KUKUŁCZE JAJE ^kowrończy koncert stwarza jasny nastrój i kwiaty z przyjemnością otwierają kielichy. Stajanie ugoru wy-dziergały jaskry w kunsztowny kobierzec. Wygląda to jak odbicie nocnego, pogodnego nieba w szmaragdowym lustrze jeziora. Wychodzimy na polną drogę i coraz bardziej zwalniamy kroku. Nie spieszno nam do celu. Ziemia zwierza się milionem tajemnic, ciekawszych niż książka, urodziwszych niż rozkwitła gałąź czeremchy. Obaj mamy podobne do polnych spraw podejście. Lompi wciąga w płuca zapachy nor i tropów, wsłuchuje się w szmery i dźwięki, ściga wspomnieniem cienie fruwających ptaków. U mnie świat wrażeń koncentruje się w tych samych zmysłach. Patrzę, słucham i oddycham wonią. Jakie rodzą się skojarzenia w mózgu psa, nie wiem. We mnie organizuje się ta plątanina wrażeń w zwrotki poezji i dobre myśli. Mijają nas chłopskie furmanki, jadące po drzewo do lasu. W robotach polnych nastał okres przejściowej martwoty i chłopi chwytają się leśnych zarobków. Jest okazja, obszarnik cale połacie lasu przeznaczył na wyrąb. Kloce 94 walą się w borowiny oczekując na wywózkę. Zapasy z placu stacyjnego dawno już zabrały w świat wagony. Na ich miejsce trzeba znów spiętrzyć nowe stosy. Potężne, odarte z kory sosny będą czekać na transport, płacząc w słońcu ostatnimi łzami żywicy. Osiągamy linię boru. Na torfiastej łące przedpola krzaki sośniny wysuwają się naprzód jak patrolki leśne. Siadamy na okrawku trawy przy rowie dla chwilowego odetchnie-nia. U naszych stóp, na moczarze, rozpiera się kolonia roślin owadożerczych. Są to rosiczki. Długie włosy gęsto pokrywają ich liście — grube, podobne do łakomych dłoni. Na listkach szczątki wyssanych już owadów — skrzydełka i odwłoki. Niektóre rośliny zawarły się jak kielichy lilii. Pochwyciły zdobycz i rozkoszują się jej sokami. Obok spokojnych traw, żywiących się wilgocią i słońcem, pasożytują tu drapieżnie roślinne smakosze owadziego mięsa, jastrzębie cichej wegetacji. Lompi przytknął nos do jednej z roślin, wącha długo, a potem odwraca się niechętnie. Może i on pojmuje tę niezwykłość i nienormalność rosiczkowej żarłoczności. Nad kępą leszczyny kukułka ostrym lotem przecina modre niebo. Jest niespokojna i najwyraźniej ma zdrożne myśli w głowie. Usiadła na gałęzi i kołysząc się powabnie, kuka wyzywająco. Zrywa się znów, śmiga koło zarośli, śmiejąc się złośliwym, pełnym przedrzeźniania śmiechem. Z krzaka wystrzela jakiś drobny, szary ptak leśny i podniecony krzykiem pędzi w las za natrętem. Tymczasem nadlatuje inna kukułka i jak kamień spada w leszczynę. Potem wyfruwa z krzaka i — z jajkiem w dzióbie — znika za czubami sosen. Szary ptak wraca z pościgu dumny, że odpędził napastnika i znowu sadowi się w uwitym gnieździe wśród liści. Śledzę całą tę awanturę i domyślam się, co zaszło. Lompi również zainteresował się ptasią aferą. Lecz ani on, ani ptak w gnieździe nie znają powodu wizyty kukułek. Odbywa się tu wojna nerwów, tak dobrze znana w agresywnej polityce ludzkiej. Kukułki wniosły w cichą dolę leśnych śpiewaków zawiązek nieszczęścia. Te podróżniczki z niebieskich szlaków nie ścielą własnego gniazda. Wychowanie dzieci powierzają opiece przygodnych rodziców. Kukułka-samiec, przekomarzając się z właścicielem puchowego domku, wywabiła go 95 w las fortelem. Kukułka-samica czuwająca gdzieś z boku, na to tylko czekała. Przyfrunęła szybko, zostawiła jajko w cieple ptasiej kołyski, w zamian zabrała cudze. Nieświadom nieszczęścia wysiedzi szary ptak wraz z własnymi dziećmi kukułczą znajdę. Ta, gdy podrośnie, wyrzuci z gniazda słabszych od siebie pasierbów i sama w nim się rozkrzekota. Pochłaniając żarłocznie porcje, zdolne wyżywić pięcioro przybranych braci, wyrośnie wkrótce na tęgiego próżniaka. Nie odrodzi się ani na włos od swej przebiegłej, egoistycznej rodzicielki. Wyrośnie? — nie! Wstajemy z Lompim i podbiegamy do krzaka. Na gałązce, u nasady pnia, uwite z mchu, ptasich piórek i bydlęcego włosia kryje się maleńkie gniazdo. Gospodarz pierzcha płochliwie na nasz widok. Wyjmuję ku-kułcze jaje i robię prezent Lompiemu — niech się bawi. Lepiej, by intruz zginął w zarodku, niż żeby mieli zginąć kiedyś prawi właściciele przytulonego do pnia domku. Wchodzimy do lasu rozdzwonionego gwarem i pracą. Z jednej strony leśnej drogi, jakby po przejściu huraganu, leżą pokotem gonne, wysokie sosny. Z drugiej strony drogi sosny smukłą się jeszcze —- grube, o konarach rozpalczo-nych jak liście paproci. Ich pnie, nie wyżej jak metr nad ziemią, kaleczą nacięcia jak rany, z których do podstawionych naczyń blaszanych sączy się złocista, lepka krew żywicy. Gdy z żył, utajonych pod korą, wycieknie ostatnia kropla bursztynu, przyjdą najemnicy z piłami i powalą drzewa na wrzosowiska — tak jak powalili tamte po drugiej stronie drogi. Mijamy staw leśny, ukryty jak oko wśród rzęs w srebrnych trzcinach i szuwarach. Po jasnej, pełnej słońca wodzie żeglują dzikie kaczki. Leniwe karpie podpływają do brzegu po karmę. Na przydrożnej osice wilga drze się na zmianę pogody. Jej uplecione z siana gniazdo zwisa na kształt pończochy między zielonymi gałęziami. Życie lasu emocjonuje Lompiego tak bardzo, że chcąc nie chcąc muszę uwiązać go na smyczy. Boczy się na mnie, ale nie ma na to rady. Takie rozwiązanie sprawy jest najbardziej rozsądne. Dziw, że dotychczas nie natknął się na nas gajowy i nie zagroził nam mandatem. Osiągamy cel podróży — leśny huczący tartak. Załatwiam szybko w kancelarii sprawę przydziału desek dla 96 spółdzielni. Lompi czeka na mnie wiernie przed gankiem. Wracamy tym razem już nie leśną drogą, lecz wiejskim traktem. Chłopskie furmanki wloką się zwolna, ciągnąc na rozwiedzionych wozach długachne, nagie kloce. Konie, wyczerpane ciągłym poganianiem, niedożywione na przednówku, ledwo są w stanie podołać trudowi. Zapadają się koła w wyboje, śmiga bat, warczą przekleństwa. W miejscu, gdzie leśna droga łączy się z gromadzką, rozlewa się po prostu grzęzawisko. Koła zapadają po szynkle. Chłopi sprzęgają się po dwie pary koni i wyciągają nawzajem z topieli. Harmider jest taki, że uszy puchną od słuchania. Do placu drzewnego pozostaje jeszcze paręset metrów, ale furmanki stoją już w rzędzie. Zwalili się na jeden dzień, wykorzystując pogodę, i mitrężyć teraz będą do wieczora. Na placu drzewnym, z daleka jeszcze, widzę ewarliwe zbiegowisko. Lompi, zniecierpliwiony mym powolnym chodem, macha mi ogonem na pożegnanie i pędzi, by przywitać się z Nula. Podchodzę bliżej i wtedy dowiaduję się od chłopów, że to brata spotkało nieszczęście. Obsunęło się drzewo ze stosu i przywaliło starego Siwka. Konisko ma złamaną nogę i tylko dobicie może mu skrócić męki. Właśnie od stojącego na stacji transportu zdąża policjant z pistoletem. Żal mi ogromnie Siwka jak kogoś, kto mi był bardzo bliski. Piętnaście lat służył w rodzinie; znałem go jeszcze źrebięciem. Starego ojca zawiózł w trumnie na wiejski cmentarz. Teraz ginie taką niepotrzebną śmiercią. Strzał, który się za chwilę rozlega, boli, jakby pocisk uderzył w moje piersi. W domu spółdzielczym brat siedzi na krześle i wodzi dłonią apatycznie po czarnym futrze Bonzy, który mu się usadowił na kolanach. Determinacja przebija z jego słów, gdy odpowiada na współczujące spojrzenia. — To już tak zawsze, moiściewy. Jak sobie kogo bieda spodoba, to się pcha do niego drzwiami i oknami. Zamyśla się, uśmiecha jakby do wspomnienia. — Nie powiem, robotne było konisko. A i przywiązane do mnie rzetelnie. Jakem go sprzedał zeszłej wiosny handlarzom, zerwał uździenicę i w nocy wrócił do domu. Mu- 7 — Mój przyjaciel Lompi 97 siałem oddać kupcom pieniądze, bo domownicy podnieśli lament. Milknie, potem mówi z westchnieniem. — Widać nie sądzone mu było dożyć spokojnej śmierci na starych śmieciach. Rozdział dwudziesty siódmy DO DZIUPLI TEŻ DOBRAĆ SIĘ MOŻNA O tary kasztan rośnie już Bóg wie ile lat naprzeciw okien naszego mieszkania. Obłamują go wichry, opatulają liście, palczaste jak ludzkie dłonie. W miejscu, gdzie grubachny pień rozczłonił się w dwa konary, szpaki usłały sobie gniazdo w dziupli. Młode dorastają i rodzice krzątają się bez przerwy, zdobywając pożywienie. W porze koszenia łąk nie jest o to trudno. W trawach roi się od owadów, pędraków i gąsienic. Rozsypało ich się chyba tak dużo jak jastrunów, firletek i jaskrów. Można po czub zaspokoić nie nasycone, młode apetyty żarłoków. Popołudnie aż duszne od upału i niedziela przyszła w samą porę. Praca w taki dzień wiele wycisnęłaby potu z czoła i pleców. Rozesłać koc na pachnącym rumianku i odpoczywać w cieniu drzew, to jedyna rzecz, którą można przyjąć z aprobatą. Lompi towarzyszy Nuli pasącej kozę na przydrożnej, zielonej szkarpie. Nudzi się przy tym setnie i dla zabicia czasu rozdrapuje z pasją dopiero co wyrosłe kretowi- 98 sko. Cały pysk i łapy ma uwalane w wilgotnej, kleistej glinie. Bonza rozłożył się przy mnie na wełnianym kocu i pilnie obserwuje krzątaninę szpaków na kasztanie. Z oczu, błądzących niespokojnie, widać wyraźnie, że ma niedobre myśli w głowie. Nie trudno odszyfrować, jaka jest treść tych myśli. Rad by się dobrać do skóry lokatorów dziupli, jeno wąska furtka krzyżuje jego zamiary. Zasłoniłem dłonią oczy przed słońcem i nawet nie wiem, kiedy kocur się podniósł i odszedł ode mnie. Wizg szpaków przypomina mi o jego nieobecności. Kieruję spojrzenie w górę i widzę, że łobuz wspiął się już na drzewo i zawieszony u krawędzi dziupli gapi się złodziejsko w otwór. Ale wąsy, którymi zwykł odmierzać szerokość szczelin i dziur, zanim posunie się naprzód, oznajmiają mu, że nie wetknie głowy do wnętrza. Szersza jest od obwodu dziupli. W momencie gdy zamierzam spłoszyć go krzykiem, wsuwa raptownie łapę w otwór. Przechyla się na bok jak człowiek, który sięga po coś ramieniem, i wyciąga z czeluści pisklę. Na mój głos wypuszcza ptaka z uchwytu i ten spada na ziemię jak kluska. Bonza złazi po korze na dół, lecz zanim ma czas zeskoczyć, dostaje ode mnie tęgiego klapsa. Podsuwam mu pod pysk nieżywego już ptaka, ale odwraca głowę. Zrozumiał, że popełnił coś, co nie znalazło u pana aprobaty. Rozdział dwudziesty ósmy MIŁOŚĆ JEST MOCNIEJSZA OD STRACHU ?? abszyc Kuś wpadł niefortunnie i kto wie, czy się to nie skończy dla niego parotygodniowym aresztem. A wszystko przez te niedozwolone włóczęgi po polach i lasach. Dotychczas gałgaństwa uchodziły mu na sucho. Żaden gajowy nie mógł się pochwalić, że go zdybał w swym rewirze ze strzelbą. Wszystkich przechytrzał w ostrożnościach. Wieś oczywiście wie niejedno. Chłopczyska pomagają mu nieraz dźwigać przy księżycu ubitą sarnę czy dzika. Ale solidaryzują się z nim. Ostatecznie nie im kradnie zwierzynę, ale panom. Lompi w całej tej aferze z kłusownikiem odgrywa rolę całkiem przypadkową. Zaledwie raz czy dwa razy macza w niej łapy. Po prostu płoszy lisa z ogrodu rabczyka. Tyle tylko, nic więcej. I to właśnie ludziom podpada. No, bo jakże? Lis i do tego jeszcze w biały dzień w warzywniku? Z jakiej racji? Ani to zima, ani głód. Po kury też chyba nie opłaca się ryzykować wyprawy. Dzikiego ptactwa nie brak w lesie. Zwłaszcza teraz, gdy gniazda pełne piskląt, a oziminy kuropatw i zajęcy. Niektórzy śmieją się głośno. Nie przyszedł — mówią — kłusownik do lisa, to lis przyszedł do kłusownika. Świat się przewraca na opak. Plotka rośnie. Dziwują się sąsiedzi, skąd i czemu. Aż dochodzą po nitce do kłębka. Wyśledzili, że lis jest częstym gościem na podwórzu kłusownika. Że włóczy się po nocach, skomli, jakby czegoś szukał, czy płakał za czymś. I to jeszcze, że Kuś wie o tym, lecz wcale nie ma ochoty pozbawiać życia nieszczęśnika. Wałkuje się to parę dni. Potem lis znika gdzieś nagle i znowu wszystko ucicha. Ludzie sądzą, że albo zwierz wrócił do lasu, albo mu Kuś ukręcił głowę. Dopiero dzisiaj rano zagadka wyjaśnia się całkowicie. Przed spółdzielnię zajeżdża wózek i do sklepu wchodzi gajowy po papierosy. Znamy się, więc ucinamy pogawędkę. Jest wiele spraw do obrobienia. — Czemu ten Lompi tak ujada? — dziwię się w pewnej chwili. — Fury nie widział czy co? 100 — Wiozę na niej lisy — mówi leśny. — Pewnie dlatego. — Lisy? — otwieram usta w zdumieniu. — Żywe? — Jeszcze jak! Cztery młode i mama! Wychodzę przed sklep, żeby się przyjrzeć rzadkim gościom. Uspokajam psa. Lisy siedzą w kącie kojca tuląc się lękliwie do matki. Są biedne i zaniedbane, ale ślepia jarzą im się jak ogniki. Kupa dzieci sejmuje koło wozu. — Menażerię chcecie zakładać — śmieję się do gajowego. —¦ Wypuszczę bractwo do lasu, niech się chowa. Mało już lisów w naszej okolicy. Futra też o tej porze nijakie... — Skądeście to dostali? Gajowy opowiada. Naturalnie —¦ lisięta znalazł u Ku-sia w chlewiku. Rabszyc schwytał je w czasie włóczęgi po rezerwacie. Ojca prawdopodobnie zastrzelił. Matkę przygnała do wsi tęsknota za młodymi. Wałęsała się koło zabudowań, skomlała. Kuś nie strzelał, bo chciał ją mieć żywcem. Może bał się, że się lisięta sterają bez niej. Otworzył w nocy drzwi od chlewika, przyczaił się. Zachowywała się jak nieprzytomna. Sama wlazła do klatki. Rozdział dwudziesty dziewiąty KARMAZYN W NIEBEZPIECZEŃSTWIE IN ula bardzo się martwi. Nawet gospodarzenia jej się odechciewa. Powód ma do tego spory. Rosły, odcbowały karmazyn, chluba gospodarstwa, zaprzepaścił się gdzieś bez śladu. 101 ł Przeszukała już wszystkie kąty. W stajni i na szerokim podwórzu. Chciała znaleźć %bodaj jakiś znak po nim — pierze czy kości. Nie znalazła. Ukradł ktoś, może zaniósł na jarmark. I Lompi, nieodzowny Lompi, przychodzi jej jak zwykle z pomocą. Okazuje się, że przynosi nie tylko zmartwienie, lecz i radości. Karmię podczas przerwy obiadowej szynszyle w klatce. Obserwuję samicę, która skubie sierść z tłustych boków, ścieląc miękkie gniazdo dla młodych. Lompi baraszkuje po szerokiej oborze. I nagle... Nagle ni stąd, ni zowąd owczarek zaczyna się piąć po drabinie na stryszek. Gramoli się po śliskich deszczułkach do góry, co dla niego stanowi rodzaj bohaterstwa. Skacze ze snopka na snopek, zarywa się w słomę i zaczyna głośno ujadać. Rozdrapuje snopy pazurami, jakby się chciał koniecznie do czegoś dokopać. Wspinam się za nim po drabinie, żeby dojść do źródła emocji. Szczur? Kuna? Łasica? Przerzucam wiązki słomy pomagając mu w torowaniu drogi. Jeden snopek, drugi, dziesiąty... Prędzej znajduję przyczynę psiego zdenerwowania, niż się tego spodziewam. Jest nią, poszukiwany przez nas od kilku dni, kogut-karmazyn. Co go zagnało w ten ciasny wąwóz między snopkami? Nie opowie, bo mówić nie umie. Lompi go też w tym nie wyręczy. Najprawdopodobniej ^aszył się w słomę, szukając ziarna, które tu i ówdzie w^nie domłóconych kłosach kryło się jeszcze. Pchał się w wąską gardziel, brnąc coraz głębiej. Potem, gdy przyszło do odwrotu, okazało się, że i mowy o tym być nie może. Twarde źdźbła wbiły się między pióra, unieruchomiły skrzydła. Być może — ciężki snop zesunął się w czasie szamotania i zatarasował drogę z wierzchu. No i rezultat. Byłby się zmarnował, gdyby nie węch czy słuch Lom-piego. Mało brakowało już do tego. Na pół żywego wydobywam z pułapki. Biorę zgubę pod pachę i — przy akompaniamencie ra- 102 dosnego szczekania psa — niosę w triumfie do domu. Lompi wyprzedza mnie i łapami otwiera drzwi sieni. Pierwszy chce być zwiastunem nowiny. Nula nie posiada się z radości. Rozdział trzydziesty KĄPIEL W WANNIE I NOCLEG W SIANIE I i ompi na widok wanny zdradza niepokój i szuka schronienia w najdalszym zakątku izby. Najchętniej drapnąłby gdzieś w pole i tam przeczekał, aż się wypluskają domownicy. Zapach mydła i ciepła para przyprawiają go o zawrót głowy. Ale pan nie ustępuje w takich razach, mimo błagalnych spojrzeń i podawania łapy. Na spacer wyprowadza osobiście i na smyczy. Pozostaje zatem, jako doraźne zabezpieczenie się przed kąpielą, bezpłodna ucieczka za piec lub pod łóżko. • To unikanie toalety nie jest następstwem jakiegoś dziedzicznego wstrętu do wody. Lompi lubi wodę i chętnie się kąpie. Kąpiel sprawia mu nawet przyjemność. Jest to raczej rodzaj pogardy czy odrazy do ludzkiego sposobu bycia. W ustnym podaniu, które przekazali mu przodkowie, nie znalazł pozycji „ciepła kąpiel w cebrze lub wannie". Dziadowie jego nie używali pokojowej łaźni. Znali chłód płynącego potoku i rzeźwy tusz letniego deszczu. 103 Pojęcie wanny zaistniało w jego życiu, gdy z na pół dzikiego owczarka przedzierzgnął się w dobrze ułożonego psa domowego. Zofia woła: „Lompi, kąpiel" — i owczar porusza się hałaśliwie. Wie, że słowa te kładą kres nadziejom na wymiganie się od mydła i wody i że czas wyłazić z kryjówki. Ziewa głośno, a w ziewaniu tym wyczuwasz stwierdzenie, że owszem słyszał wezwanie, ale rad by je usłyszeć powtórnie dla uniknięcia pomyłki i że jest skłonny wyleźć ze schowka, ale robi to bez większego przekonania. Po prostu nie czuje się dziś w formie i moczenie futra w pianie może go przyprawić o katar. Wtedy interweniuję osobiście: — Lompi, kąpiel gotowa! Czas pozbyć się tygodniowych brudów! Wzdycha głośno, zrezygnowany już całkowicie, i leniwie gramoli się spod łóżka. Podchodzi najpierw do mnie, a potem do krawędzi wanny. Wciąga v/ nozdrza zapach lekko lizolowanej wody, spoglądając mi błagalnie w oczy. — Nie da się tego absolutnie uniknąć? — No, skacz Lompi! — niecierpliwię się. — Taki dryblas i czeka, żeby go wsadzić jak jamnika. Bierze do serca przymówkę i daje susa do wanny. Pozwala się, cierpliwie już, zlewać wodą i szorować szczotką. Dopiero gdy przypadkiem wpadnie mu kilka kropel cieczy do uszu lub oczu, potrząsa łbem i nawet warczy ostrzegawczo. Po skończonej toalecie wyskakuje z wanny i wtedy zaczyna się najgorszy moment. Biega po sieni jak pokąsany przez osy, wytrząsając z futra deszcz kropel, obryzgując ściany i schody. Czochra się i wyciera o poręcz, usiłując pozbyć się kąpielowych łaskotek. Na koniec, spokojny już i osuszony, kładzie się na materacu i ucina sobie drzemkę. Leżę na miękkim sianie w spódzielczej szopie, bo ciepła noc letnia uniemożliwia sen w dusznej izbie. Bonza, nocny włóczęga, przekradł się do mnie przez otwór okienka J04 i uprzyjemnia mi samotność mruczeniem. Zapolował z wieczora na myszy i widać udały się łowy, bo humor ma wyśmienity. Dotrzyma mi towarzystwa do rana. Świeże siano odurza aromatem, dręczą mnie wizje, przewracam się z boku na bok. Bonza, niekontent z tych ruchów, zesuwa się z koca i ściele sobie gniazdo obok na sianie. Słyszę, jak mruczy egoistycznie: — Tłuczesz się jak przysłowiowy Marek po piekle. Oczu przy tobie zmrużyć niesposób. Asystuję ci, bo mi się podoba, że równie jak ja wyżej cenisz strychy niż wygodne łóżko, a ty wijesz się jak piskorz w cebrze. Zasypiam wreszcie i śpię spokojnie już do rana. Budzi mnie dopiero Lompi, który przybiega od zewnątrz i drapie pazurami w drzwi szopy. Otrząsam sny z głowy jak jesion listki z gałęzi po jesiennym przymrozku i odsuwam spiesznie zaporę. Lompi skacze mi na piersi z ukontentowania, a potem ściga Bonzę po placu, aż zapędza go na jakieś drzewo. Nula wychodzi z izby ze skopkiem w ręce, ażeby wydoić kozę. Całujemy się na dzień dobry. Lompi patrzy na to zazdrośnie, potem wciska się między nas gwałtem. Stara się nas rozłączyć całym sobą. Palce nasze zatapiają się pieszczotliwie w jego sierści. To go widać zadowala, bo macha wesoło ogonem. Jeno Bonza jak zwykle wykazuje zupełną obojętność na ludzkie sprawy. Przysądził się do parującej ciepłem wątroby z kokoszki-czubatki i pałaszuje ją mrucząc z zadowolenia. Rozdział trzydziesty pierwszy OSTATNIA GADKA NAUCZYCIELA PNIAKA D zisiaj w nocy umarł nauczyciel Pniak. Umarł zupełnie niespodziewanie. Po ostatnim wypadku z jeleniem zdawał się przychodzić do siebie. Jeszcze przed dwoma dniami odwiedziliśmy go obaj z Lompim. Śmiał się i żartował jak zwykle. Wybierał się nawet na kilka dni do stolicy. Miał tam bliskiego krewniaka. I nagle taka katastrofa. Serdecznie mi go żal. Zżyliśmy się z sobą, jakbyśmy należeli do jednej rodziny. Lompi po prostu przepadał za nim. Staruszek znalazł zawsze okazję, żeby mu wyświadczyć jakąś drobną, jednak zobowiązującą przyjemność. To go drapał za uszami na swój, sobie tylko wiadomy sposób, to mu podsunął kostkę cukru przed nos... Chcę w jakiś sposób utrwalić jego postać we wspomnieniach. Włączyć jego ostatnią gadkę do mego pamiętnika o Lompim. Tak chyba będzie najlepiej. Bohaterami jego gadek i legend były często zwierzęta. Ta przedśmiertna bajka opowiada o przyjaźni wędrownego grajka z niedźwiedziem. Zanotowałem ją wiernie. Oto jej treść: „Nie świeciły gwiazdy. Na niebie zakrzepły martwe w nieruchomości, gęste jak kopeć chmury. Gdzieś tam wysoko, ponad kałużą obłoków, musiał jednak świecić miesiąc, bo mimo mroku droga, którą dreptał pucołowaty Jan Makolągwa, płowiała jak wycięta z pergaminu wstążka. Ta odrobina widocznie sprawiała, że grajek szczęśliwie omijał przydrożne brzozy, o które łatwo mógł rozbić czoło lub — co gorsze — basy, przewieszone jak pękaty tobół przez plecy. Szedł tedy, a nożyska uginały się pod nim jak wichry. Cała dwudobowa uwijaczka smykiem po instrumencie wyciekała teraz z niego jak pot przy młocce. Nie tyle może uwijaczka, co mocne wino, które wiadomo chętniej spływa do nóg niż do głowy. Tylko dzięki temu, że mu w uszach wciąż jeszcze huczały melodie taneczne, trzymał się jako tako na nogach. Maszerował pod ich skoczny rytm. Skończyła się równina łąk i pól i zaczął się bór ogromny, 106 prawie że nie trzebiony jeszcze. Obok dębów rosły sosny; z topolami współzawodniczył we wzroście modrzew pachnący. Spodem krzewiła się bezpańsko grabina i buk. Kto by tam w końcu policzył i ponazywał to wszystko. Pierwotnie tu było, dziko i ciasno. Ledwo że tę drogę przeorały z grubsza karczówka i topór. Zaraz na skraju lasu gościniec pociemniał jakoś, zagubił się w mroku. Nakrywał go przecież, obok chmur, pułap zielonych liści, gęsty jak dziegieć, skąpiący światła nawet za dnia. Nie dziwota, że grajek potykał się ciągle. Gwałtownie trzeźwiał i przytomniał. Resztę oparów winnych wypłoszyły mu z głowy twarde jak pięści sęki pni drzewnych. Po oprzytomnieniu grajkowi strach podpełzł do mózgu, Przypomniały mu się opowieści o wilkach i niedźwiedziach, od których roiło się w borze. Ileż to spustoszeń narobiły wśród ludzi i chudoby. Na wołowej skórze by nie spisał. W biały dzień wychodziły z gąszczy na drogę, zastępowały przejście jak zbóje. Walka z nimi toczyła się na kłonice i topory. W dołach wilczych czyhała 'zasadzka. Trudno było jednak już wracać. Zbyt duży odwalił szmat drogi. Bór nie mógł ciągnąć się w wieczność. Pamiętał przecie — przebiegał klinem pomiędzy miastem i osadą grajka. Dopiero na dalekim horyzoncie otwierał się w szeroki wachlarz. Może los będzie życzliwy, może zwierz nie zauważy. Lato, jedzenia wszędzie w bród, głodu nie cierpi. Tylko zima zaostrza apetyt. Pocieszał się, przecież bez przekonania. Za każdym krzakiem, w który się zaplątał, oczekiwał niespodzianki. Najbardziej mu się nie widziało, że droga jakoś zwęziła się dziwnie. Z dość brzuchatego gościńca chudła w niedożywioną, krętą, nie grubszą od basowej struny miedzę. Pomyślał nagle, że pewnie zboczył na wilczą ścieżkę i włosy mu się zjeżyły pod czapką. W takim wypadku będzie grzązł coraz głębiej w torfiastym podścielisku, aż mu rozjaśnią perspektywę płonące jak strażackie latarnie, drapieżne wilcze ślepia. Albo zapadnie się w wilczy dół, złamie nogę w upadku lub nadzieje się na dębowy szpikulec, co sterczy na samym środku jamy. Nie wiadomo, co z tego lepsze. 107 Ledwo to pomyślał, gdy noga, wysunięta ostrożnie naprzód, trafiła na próżnię i pociągnęła go za sobą w czeluść. Nawet nie miał czasu zakrzyknąć z trwogi. Upadek oszołomił go trochę. Leżał w gałęziach z ustami pełnymi mchu i ziemi i krztusił się ciężko. Miał wrażenie, że jego kości rozsypały się jak wiązka chrustu. Po oprzytomnieniu zaczął ostrożnie rozprostowywać plecy. Były całe. Podniósł się z ziemi i wyprężył ramiona. Chodziły lekko w stawach. — Nic mi nie jest — rzekł — jeno mnie ździebełko gnaty bolą. Dotknął garściami ściany. Stała sztywno, prawie prostopadle. Nie mogło być mowy o wydostaniu się z pułapki. — Trzeba będzie czekać w dole — rzekł do siebie — aż się rozwidni. Kto wie — może to lepsze niż nocna włóczęga po lesie. Byle się jeno jaki zwierz nie zaprosił z odwiedzinami... Nie dokończył zdania, gdy usłyszał pomruk za sobą. Odwrócił się gwałtownie i aż przysiadł ze strachu. Z kąta wil-czodołu patrzyły na niego dwie gorejące lampy oczu. Coś, ogromne jak kopa siana, rochliło się gniewnie wśród gałęzi. — Niedźwiedź! — wydarł się grajkowi krzyk ze ściśniętego gardła. — Niedźwiedź, tęgi jak kłoda lipowa. Widać wpadł tutaj jak i ja, jeno trochę wcześniej. Wybiła dla mnie ostatnia godzina. 108 Chciał zmówić jaki taki pacierz przed śmiercią, ale zęby brzęczały jak kołatki. Nie był w stanie wyszeptać słowa. Więc tylko myśli skierował ku wiszącym jak cienie czubom sosnowym. Rozszerzone lękiem źrenice usiłowały rozgarnąć mrok, żeby wybadać zamiary zwierza. Niedźwiedź mamrotał coś gniewnie, ale nie ruszał do ataku. Może nie odczuwał głodu, może sam miał porządnego stracha. Nie opuszczał kąta i kłapał jak turoń zębami. — Ani chybi, czeka aż się przejaśni — dygotał grajek. — Nie chce mnie schrupać jak złodziej po ciemku. Cofnął się jak mógł najdalej od niebezpiecznego sąsiada. Po prostu wbił się w kąt jak ziarno w szyszkę. Równocześnie — w myśl przysłowia „tonący brzytwy się chwyta" — błądził gorączkowo rękami po ziemnych ścianach w nadziei, że się natknie na jakiś zbawczy występ czy korzeń. Była to jedyna szansa wydostania się z pułapki. Daremno jednak macały palce w mroku. Noc i spadzi-stość sprzymierzyły się przeciw niemu. Łuszczące się ze ścian igliwie zasypywało oczy, łamane stopami gałęzie potęgowały tylko pomruk niedźwiedzia. Zdawało się nawet w pewnej chwili grajkowi, że zwierz podsunął się bliżej ku niemu. I wtedy stało się coś, co w czarnej od rozpaczy głowie grajka zaświeciło jak nikły ognik brzasku. Tego samego zapewne brzasku, który przedzierał się już przez gęstwinę boru. Myszkujące po ścianach palce natknęły się nagle na gładki, baryłowaty brzuch basów. Widać zwaliły się za nim, gdy w dół spadał, i teraz czekały sieroco, aż je znajdzie. Wyschnięty mózg zrosiła kropla nadziei. — Będę grał — szeptał do siebie pospiesznie. — Będę grał. Może to zbója uspokoi i odsunie chęć ludożerstwa na później. Chwycił łapczywie szyję basów i zaczął wodzić po strunach smykiem. Mrukliwy ich ton wypełnił kwadratowe wnętrze dołu, wspiął się ku górze i jak garść listków rozsypał się po wertepach puszczy. Niedźwiedzia, głos ten dziwny zaskoczył najwyraźniej. 109 Przestał mruczeć i jakby się zasłuchał w melodię. Ucichło trzaskanie gałązek pod jego łapami. Dało się natomiast słyszeć sapanie, które nie miało w sobie nic z groźby. Dobywało się z gardła rytmicznie, jakby chciało iść w parze z niezbyt równymi tonami basów. Dusza grajka, wspinająca się już na jego ramię ze strachu, powróciła znowu tam, skąd wyszła. Zrozumiał: niedźwiedź albo wzruszył się muzyką jak ktoś, kogo los obdarzył tkliwym sercem, albo wyczuł w grajku pobratymca, który dobywał głos niewiele różniący się od niedźwiedziego pomruku. Cokolwiek zresztą miś myślał — jedno i drugie odwlekało od basisty godzinę śmierci. Grał więc tak ochotnie, jakby się napił dobrego miodu w oberży. Jak ptak nadfruwał jasny ranek. Zrazu usadowił się blaskiem na zielonych choinach boru, potem ześliznął się po pniach na podścielisko poproci, widłaku i igliwia. Przy jego poświacie zobaczył wreszcie grajek zwierza w całej okazałości. Siedział na zadzie, zwrócony pyskiem w jego stronę, i kołysał jednostajnie głową. Spoglądał na ruchy grajka oczami, które wypełniał nie zły płomień, lecz cicha, łagodna mgła zadumy. Wydawał się potulny i jakby przygnębiony własną i grajka dolą. Coś w rodzaju współczucia uwidoczniło się w spojrzeniu grajka. Zaczął pociągać po strunach smykiem coraz wolniej, coraz frasobliwiej. Poruszał przy tym wargami, jakby chciał mówić, że mu przykro widzieć kudłacza w takich żałosnych opresjach i że gdyby mógł, chętnie by go wyprowadził na wolność. Przerwał granie i zaparł pięściami oczy. Po prostu zapłakał nad swoją i niedźwiedzia przygodą. Siedzieli tak, każdy w swoim kącie, wspólnym połączeni strapieniem. Rozwidniło się na dobre. Wśród wyraźnie rysujących się już gałęzi buczyny ozwały się pierwsze trele ptaków. Płochliwa krasiwronka oznajmiła donośnym krzykiem mieszkańcom boru, że odkryła tajemnicę wilczego dołu. Naraz niedźwiedź podniósł się na łapy. Zwolna, ostrożnie zbliżył się ku grajkowi. Podszedł i dotknął wilgotnym pyskiem jego bladych policzków. Potem przesunął łeb w kierunku basów i obwąchiwał białe od kalafonii struny. Być może — przypommały mu zapa- 110 chem żywiczne aromaty boru, bo długo trzymał nos przy instrumencie. Przyglądając się jego czynnościom Makolągwa stwierdził, że niedźwiedź jest jeszcze bardzo młody. I o wiele mniejszy, niż się wydawał w nocy. Wreszcie, że jego boki zapadły się bardzo, jakby od kilku dni przebywał w dole o głodzie. Grajek wyprostował się i bez lęku już głaskał gęste kudły na nieforemnym jak kloc grzbiecie. Wyrażał w ten sposób współwięźniowi przyjaźń i serdeczną sympatię. Potem, gdy niedźwiadek usadowił się obok niego, przypomniał sobie, że w pojemnej kieszeni kurty, kiedy wybierał się w drogę, ukrył pękatą butelkę miodu. Pomacał, stwierdził, że cała. Wydobył ze schowka, odkorkował i pociągnął łyk jeden i drugi. Mrugnął szelmowsko na zwierzęcego przyjaciela i wyciągnął do niego ramię z flaszką. — Naści ¦— rzekł z uśmiechem — pij! Smakowałeś już chyba coś podobnego, jeno pewnie w gęściejszym stanie, bo z ula. Ale i mój miód, choć go tam ludzie sycili, nie pszczoły, krzepi tęgo. Wiem o tym z własnego doświadczenia. I przechylił butelkę w rozwarty pysk zwierza, opróżniając ją do połowy. Niedźwiedź połykał napój z pijacką wprost przyjemnością. Gdy grajek odjął flaszkę od jego gardła i przechylił ją w otchłań własnego, zaprotestował pomrukiem. Musiał grajek smakowite resztki trunku wykapać na szeroki jak łopata ozór misia. Gdy koło południa, zwabieni tajemniczą muzyką w borze przybiegli ludzie z gościńca na krawędź wilczego dołu, dziwny obraz uderzył ich oczy. Pijany grajek rąbał smykiem melodię na strunach basów, a obok tańczył niedźwiedź na dwóch łapach, aż gałęzie potrzaskiwały. Tańczył i pomrukiwał z ukontentowania. Przyniesiono sznury i wydobyto wesołków z wilczej parii. Starego grajka i młodego niedźwiedzia. Nikt nie podniósł ręki na kudłacza, którego przygoda tak zaprzyjaźniła z człowiekiem. Rozstąpili się przed nimi jak przed czarodziejami z bajki. Nakarmili, napoili na zapas. Przyglądali się długo, zanim wreszcie serdecznie pożegnali na drogę. Szedł stary grajek od wsi do wsi, od miasta do miasta, za nim niedźwiedź — jego przyjaciel. Grajek wodził smy- 111 kiem wesoło po strunach, a niedźwiedź tańczył w takt muzyki. Dziwowały im się tłumy i szły za nimi jak w pochodzie. W taki to sposób, bawiąc ludzi, roznosili po świecie wieść o swojej przyjaźni." Rozdział trzydziesty drugi ZASKRONIEC SKŁADA WIZYTĘ X akiego harmideru nie słyszał stary dom rodzinny od tego czasu, gdy cieśla, Medard Bąk, założył pod niego dębowe przyciesie. Duża izba brata dygoce od jazgotu. W szczekaniu Lompiego jest gniew i lęk, i nieopisane zdumienie. Alarmuje wszystkich i stawia na nogi. Przerywamy obiad w kuchni i biegniemy pędem, żeby zobaczyć, co się stało. Sensacja czeka na nas nie byle jaka. To, co widzimy, płoszy nas nie gorzej od Lompiego. Rozumiemy — niepokój psa jest całkowicie uzasadniony. Na szerokiej desce „ślubanka", sprzętu, który przypomina trochę rozsuwany tapczan — leży zwinięty w kłębek blisko metrowej długości zaskroniec. Głowę wysunął na zwoje, kołysze widłami języka i spogląda, złym wzrokiem na tańczącego z wściekłości owczarka. Z jakim deszczem tu spadł, oto pierwsza myśl, która zaprząta nasze głowy. Legendy o domowych wężach nierzadko jeszcze krążą po wsi. Dlaczego akurat tym domowym wężem ma być poczciwy zaskroniec, a nie -—¦ dajmy na to — na pół mityczny już wąż Eskulapa, połoz stepowy łub 112 choćby ruda, niepopularna we wsi miedzianka, tego jakoś żadne z nas nie może sobie uprzytomnić. Nie z czarką mleka wychodzi mu też brat naprzeciw, lecz z tęgim dębowym odziomkiem. Wąż jednak szybko miarkuje, co się święci, i uprzedzając uderzenie ześlizguje się zwinnie pod tapczan. Schylam się, żeby go ratować od śmierci. Bajka o rybim szkodniku nie bardzo pasuje do niego. Brat, zabobonnik wiejski, nie podziela mego zdania. Jego odraza do „gadów" jest po prostu ewangeliczna. — Uważaj, może to żmija! — przestrzega mnie Nula. — W izbie półmrok, zygzak na grzbiecie może być niewidoczny. Nie jest to jednak żmija zygzakowata — jedyna przedstawicielka jadowitych wężów w kraju. Zbyt dobrześmy sobie pooglądali te gadzinki z nieboszczykiem Pniakiem w czasie wielokrotnych naszych wędrówek po polach i lasach, żebym się mógł pomylić. Biorę spłoszonego łobuza za długą szyję i ku nietajonej odrazie domowników wynoszę na podwórze. Lompi szczeka zajadle, niemniej trzyma się ode mnie w przyzwoitej odległości. W obliczu takiej bestii odwaga opuszcza go zupełnie. Powoli wyjaśnia się zagadka, skąd się wziął w izbie nieproszony gość. Sprawcą „nieszczęścia" okazuje się brat. — Przez parę nocy, jakem leżał na ślubanku — mówi — czułem, że coś szeleści pode mną w słomie. Myślałem — może mysz. A to był on. — Wieżo z kości słoniowej! — dygoce matka. — Spałeś na gadzie? — Cóż w tym złego? — śmieje się. — Było mi miękcej... Przed czterema dniami brat kosił łąkę pod lasem, gdzie się roi od wężów, padalców i jaszczurek. Kurtka leżała pod krzakiem ostrężyny. Nie ulega wątpliwości, że wąż wczołgał się wówczas do kieszeni. Może zwabił go zapach okruszyn, może mu posmakowały miękkość i cień. Przywędrował do domu wraz z kurtką na ramionach brata. Brat ma zwyczaj podkładać na noc kurtkę pod poduszkę, żeby — jak mówi — mieć wyżej pod głową. Stąd i cała historia. Wynoszę zaskrońca nad rzekę i wpuszczam do wody. Niech sobie pływa. Pruje fale zielonymi zygzakami i rychło 8 — Mój przyjaciel Lompi 113 znika w nadbrzeżnym chruście. Zapewne nocą wyniesie się w pole, by być dalej od ludzkich osiedli. Lompi stojąc na brzegu żegna nieproszonego gościa pełnym ulgi szczekaniem. Potem milknie, obwąchuje mi palce zalatujące wonią wężowego ciała i namułu i na wszelki wypadek jeży szczotkowato sierść na grzbiecie. Rozdział trzydziesty trzeci NIESZCZĘŚCIE CHODZI RÓWNIEŻ I PO PTAKACH W esołowski to jednak zły człowiek. Żądza dręczenia płynie w jego krwi. Obojętne mu — człowiek czy zwierzę. Tym razem dostaje się młodemu bocianowi. Źabiarz wchodzi niebacznie na jego pole ziemniaczane i płaci za to kalectwem. Wesołowski rzuca za nim kosiskiem w chwili, gdy się podrywa do lotu i łamie mu skrzydło. Nieszczęśnik ratuje życie na pieszki, wlokąc lotki po badylach. Nigdy już nie odfrunie do ciepłych krajów. Wesołowski może i zabiłby ptaka. Wstrzymało go moje spojrzenie. Ale to, co zrobił, jeszcze gorsze od zabicia. — Deptał mi, psiajucha, ziemniaki! —¦ usprawiedliwia się. Lompi waruje u nogi. Milcząc przenosi wzrok z bogacza na bociana. Nie zdaje sobie sprawy z tego, co zaszło. — Chwycimy go, Lompi — wskazuję na ptaka. —¦ Roztoczymy nad nim opiekę w domu. Nasza pani to dobra pielęgniarka. 114 Zapolowałem na kalekę, żeby go zabrać do domu. Nawet się nie broni zbytnio. Grzmoci mnie parę razy dziobem w pierś i policzek, ale bez większego przekonania. Pozwala się wziąć na ręce. Raczej nie dowierza Lompiemu. Nie spuszcza z niego spojrzenia. Ale pies oberwał parę ciosów w nos i uszy. Trzyma się więc w przyzwoitej odległości. Diagnoza Nuli jest pesymistyczna. Kości skrzydła pokruszone w dwóch miejscach. Mięśnie boku też mocno obrzękły. Wesołowski nie żałował styliska kosy. Jedyna to szczodrobliwość, której bogacz nie żałuje ludziom i ptakom. I tak bociek zostaje w naszej ptasiej familii. Oswaja się szybko. Spaceruje z kurami po podwórzu, pozwala się karmić wiejskiej dzieciarni. Klekle, Wojtek, klekle! Twoja matka w piekle. Ojciec na ugorze wybiera piskorze... małe wisusy przekomarzają się z nim. Wszystkie docinki przyjmuje z niezmiennym spokojem. Zjada przysmaki jak należny haracz. W przezwisku „Wojtek bez portek" nie widzi specjalnej obelgi. No cóż. Na taki luksus człowiek sobie nie może pozwolić. Dlatego to swe długie, włochate nożyska przyodziewa wstydliwie w spodnie. To, co dla ludzi jest hańbą, dla boćka stanowi naturalną ozdobę. Wysokie, pomalowane na czerwono nogi, to jak „manikir" u elegantki. Dzień w dzień paraduje bocian-inwalida po ogródku. Na głos Nuli przybiega przed próg sieni, starając się wyprzedzić drób. Widok ziarna budzi w nim jednak zdziwienie. Podnosi dziób do góry i patrzy z wyrzutem na gospodynię. Nie do takiego przywykł przysmaku. Czasami łupnie dziobem tę czy inną kurę, jeśli mu się plącze zbyt natrętnie pod nogami. Lecz na noc idzie zgodnie spać z ptactwem do ciepłej stajni. A rankiem znowu się przechadza pośród jabłonek i warzyw. W miarę jak biegną dni, tęsknota za wyrajem wygasa w jego ptasiej duszy. Nie czuje się sieroco wśród ludzi. Coraz rzadziej trzepoce skrzydłami, kładzie dziób na 115 grzbiecie i klekota. Coraz rzadziej drewnianymi dźwiękami śpiewa pieśń o szerokim morzu, brzegu z palmami i żółtym mule nad Nilem. Rozdział trzydziesty czwarty CZYM KTO WOJUJE, OD TEGO GINIE VJ :J.y tego pełnego deszczu i wiatru ranka Zofia otwiera drzwi stajni, oczom jej przedstawia się żałosny obraz. Na podścielisku, przy progu, leży z odgryzioną prawie do kości głową czarny jak węgieł kłapouch, a obok, z przeciętymi gardłami, cztery inne mniejsze króliki. Zofia stawia koryto z jedzeniem na klepisku i przybiega co tchu do izby. Pędzimy z Lompim na miejsce katastrofy. Nawet Bonza, zaintrygowany naszym pośpiechem, przerywa drzemkę po nocnej wałęsaninie, przeciąga się i rusza w ślad za nami. Ogarniam spojrzeniem martwe ciała nieszczęśników i wiem już wszystko: w stajni grasował tej nocy tchórz. Jego to dziełem rzeź królików. Lompi wącha trupy, spogląda na mnie i wydaje głos pełen zdumienia: — A to paskudna historia! Cóż to za dzikus tak się bestialsko rozprawił z nimi. Już nie mówię o tych małych; zawsze lękliwie pierzchały przede mną. Ale kłapouch, z którym się tak przyjaźniłem i który bez lęku pozwalał mi się muskać pyskiem po sierści. To ci dopiero jatka! Czekaj, nocny rabusiu! Już ja ci się dobiorę do skóry. Obwąchuje czujnie rupiecie szopy, a ja obchodzę kojce i rejestruję dalsze szkody. Bonza stoi nad zabitymi i coś sobie pilnie układa w głowie. 116 Popłoch w komórce panuje tak wielki, że jednego z królików znajduję na sączku u karmazynek, gdzie się wtulił w najciemniejszy kąt. Ptactwo żyje i podnosząc się z żerdzi trzepotem skrzydeł i gwarem wypowiada swoje oburzenie. Najwięcej traj-luje kogut-karmazyn. — Co się tu wyprawiało w ciemnościach, na wołowej skórze by nie spisał. Pióra na grzbiecie stają dęba ze strachu. Myśleliśmy, że już nie doczekamy rannego słonka. Śmiertelna gonitwa, pisk zarzynanych królików. Mordował rabuś jak zawodowy opryszek. — Tak, tak, tak! — przytakuje błękitnogłowy kaczor, wyprowadzając dwie płowopióre żony do bliskiej sadzawki na przedśniadaniową toaletę. Harmideru było co niemiara. Uszy puchły od jęków i sklamrzeń! Kojec z młodziutkimi angorzątkami ma wyszarpaną dziurę w ścianie i nagie, zimne już trupki walają się po podłodze. Uratował się jeden, zasłonięty puszystym ciałem angorzycy, nie tkniętej wprawdzie zębami, ale ledwo żywej z przerażenia. Gdy głaskam jej wełnę, czuję jeszcze teraz pod palcami oszalały rytm malutkiego serca. Tragedia musiała się rozegrać niedługo przed świtaniem. Ciała zwierząt stygły dopiero. Widocznie tchórz całą noc pracował, zanim sobie zrobił tunel do stajni. Mógł wejść tylko podkopem. Grube staroświeckie ściany były zbyt gładkie na jego pazury. Wspinaczka mogła pociągnąć taterniczkę kunę, ale nie krwiożerczego amatora jam i skrytek. Lompi zaczyna ujadać przy półsążku szczap w rogu szopy, więc przerywam dochodzenia i spieszę w celu zbadania przyczyny. Zapuszczam żurawia w szpary pomiędzy łupkami. Owczarek pociąga silnie nosem i orze pazurami drzewo. Głęboko, przy samej ścianie, dostrzegam w mroku dwie żarówki jarzących się oczu i wiem już, że pies wymacał rozbójnika. Zawieram szybko wrótnie szopy, obiegam mury, czy nie dostrzegę w nich jakiegoś otworu prowadzącego na zewnątrz. Jakąś nie budzącą we mnie zaufania szczelinę zabijam silnie klinem z drzewa. Biorę solidny dębczak w rękę i staję obok owczarka w pogotowiu. Nula przyfrunęła z izby i ostrzega mnie przed pogryzieniem. Ale mnie ponosi gniew i pali żądza odwetu za śmierć 117 pupilów. Lompiemu również zawraca głowę szał bojowy. Jeden tylko Bonza zachowuje zimną krew. Wyskoczył na kojec i usiadł z miną obserwatora. On jeden z nas trojga mógłby wcisnąć się w szparę i zaatakować drapieżnika. Rozsądek nie pozwala mu na to. Wie, że nie tylko nie odniósłby zwycięstwa, ale podzieliłby żałosny los królików. Dziki, krwiożerczy rabuś przeciąłby mu gardło sprawniej niż ostry tasak. Wsuwam kij w szczelinę i trafiam końcem na miękkie ciało. Jednak dalsze macanie sękulcem nie daje już rezultatu. Drab przesunął się za grubą belkę jak za tarczę i drwi sobie z moich pchnięć na ślepo. Mogę tak szturmować do wieczora. Porzucam kij i rozbieram stos — szczapa po szczapie. Ustawiam na środku szopy, żeby zbój po raz drugi nie szukał w nim kryjówki. Gdy podnoszę ostatnie bierwo, kurzak daje susa i dostaje się pod kły owczarka. Wymigał się jednak od zębów. Przeciwnie ¦— ukąsił psa w nogę tak mocno, że ten odskoczył ze skomleniem. Ale Lompi nie kapituluje. Warczy groźnie i znów zawadza zębami o wrzecionowate ciemne ciało. Tchórz wszelkimi sposobami usiłuje się wywinąć wilczym zębom. Gdyby miał gdzie uciec, zrobiłby to niezawodnie. Gładkie ściany uniemożliwiają tę ewentualność. Pozostało mu tylko jedno wyjście: bronić się i — albo zwyciężyć, albo zginąć. Walka wchodzi w decydujące stadium i emocjonuje coraz więcej. Nawet kocur podniósł się z dachu kojca i grozi płonącymi ślepiami. Z jego bohaterskiej pozy emanuje treść, którą można zrozumieć bez trudu. — Dalej go, chłopcy! Coś się za długo z nim bawicie. Zawstydzę was i skoczę dusicielowi na grzbiet, choć — prawdę powiedziawszy —• jednego w trójkę skubać to i tchórzowsko, i niehonornie. Chwali się dla dodania nam odwagi, lecz u nas wcale z nią nie skąpo. Brak nam natomiast zręczności, którą tchórz góruje nad nami. Tą nie chce nam służyć Bonza, wspaniały sportowiec i gimnastyk, lecz zbyt przezorny dyplomata. Na szczęście sytuacja wyjaśnia się niedługo. Udaje mi się jakoś w bitewnej zawierusze smagnąć kijem sprężysty, giętki grzbiet królobójcy. Cios odrętwia go i spowolnia ruchy. Lompi wykorzystuje ten moment. Błyskawiczne zwar- 118 cie szczęk druzgoce kark przeciwnika i tak kończy się pojedynek. Drganie łap zwiastuje agonię. — Skórka nie zapłaci strat w królikarni — mówię, oglądając nieżywe zwierzę. — Nie zmienił jeszcze futra przed zimą. —¦ Nie zostałby ani jeden królik w oborze, gdybyśmy mieli czekać, aż dostanie nowy kożuch — śmieje się Nula. Biegnie po jakiś środek antyseptyczny do domowej apteczki. Moja ręka i pysk owczarka krwawią silnie. Mimo wszystko tchórz bronił się dzielnie na przekór nazwie, jaką nadała mu zoologia. Drogo sprzedał drapieżny żywot. Bonza zstępuje nareszcie z wyżyn kojca i zbliża się ostrożnie do zabitego. Zachowuje się wciąż jeszcze tak, jakby miał zamiar drapnąć w razie poruszenia się kurojada. Przygląda się chwilę pokonanemu i wybiega pozersko z szopy. Daje w ten sposób do zrozumienia, że tchórz w charakterze nieboszczyka stracił dla niego zupełnie na atrakcyjności i że wobec tego nie warto sobie zapaskudzać nim oczu. Lompi spogląda na mnie zadowolony jak rzadko. Ma uzasadniony powód do radości. Odniósł niecodzienne zwycięstwo: pomścił kłapouchych przyjaciół, z którymi spędził tyle przyjemnych chwil w oborze. Rychło jednak poważnieje. Otrząsa się i kicha z niechęcią. Refleksja gasi jego łagodne oczy. — Właściwie to nie ma się znowu czym tak bardzo puszyć — zdaje się rozumować.— Boje z mieszkańcami nor, to specjalność tych karzełków jamników. Tylko głęboka przyjaźń z królikami i obowiązek koleżeński zmusiły mnie do przyjęcia walki z tym paskudą. Rozdział trzydziesty piąty POŻERACZ ŁUBINU ' ' ypoczywamy w cieniu świerków po parogodzinnej włóczędze. Nad nami rzadkie obłoki, podobne do białych mgieł. Powietrze, nasycone żywicą, wlewa się szczodrze do płuc i orzeźwia ciało. Wysokie bazie tymotki sięgają nam do twarzy. Dotykają policzków i łaskocą skórę pieszczotliwie. Pod gałązką sośniny duże złote szerszenie usłały sobie gniazdo, podobne z kształtu do popielatej żarówki. Ścianki gniazda, nałożone na siebie warstwami, izolują wnętrze przed kaprysami atmosfery. Obok kępy fioletowego w odcieniu wrzosu, rosłe czarne trzmiele o czerwonych odwłokach wybudowały w mchu strome, pachnące plastry. Wstaję, rozchylam strzechę mchu ostrożnie i przypatruję się ich gospodarce. Trzmiele zdradzają niepokój, lecz mniej są bojowe niż ich krewniaczki — pszczoły. W woreczkach, podobnych do rulonów, szarzeje pył kwiatów, przerobiony na chleb dla czerwi. W niektórych dzbanuszkach plastru migocą krople miodu. Urywam słomkę, przykładam do warg i wysysam z kilku słodką zawartość. Częstuję owczarka, a on oblizuje się ze smakiem i śmieje się do mnie oczami. — Smaczne, jeno za mało — tak sobie tłumaczę ten uśmiech. Dobrze nam tu z dala od gwaru. Z darni, z drzew, z nieba spływa ku nam prosta melodia życia. Cisza, woń, jasność — oto co stanowi tło dla naszych wrażeń. Spojrzenia jak motyle zatrzymują się na kwiatkach, listkach, wzniesieniach. Z szerokiego łanu łubinu, posianego tu częściowo na nasiona, częściowo na zielony nawóz, wybiega podpalany stworek i o parę kroków przed nami staje jak wryty. Nie spodziewał się tutaj człowieka i psa. Lompi zrywa się, pociąga nosem i już sadzi mu naprzeciw. Tamten nie czeka na spotkanie. Wydaje przenikliwy głos, podobny do psiego skomlenia i momentalnie znika w gąszczu łubinu. Daremnie Lompi stara się go dosięgnąć. Przepadł bezpiecznie w podziemnej norze. Więc pies rozdrapuje piach łapami w nadziei, że uda mu się dokopać do tajemnego legowiska. 120 Jest to syzyfowy wysiłek. Zwierzę drąży głębokie tunele i o dobraniu się do jego skóry nie może nawet marzyć taki nieporadny kopacz jak owczarek. Prędzej jamnik uporałby się z górniczymi trudnościami. Lompi wraca do mnie pełen rozczarowania. Cały pysk i łapy ma utytłane w wilgotnym jałowym piasku. Patrzy na mnie rozdygotany, a ja strząsam z jego sierści żółte jak jagły ziarenka żwiru i staram się go uspokoić. Oczywiście spotkał się z chomikiem, jednym z najszko-dliwszych gryzoni polnych. Chłopi nazywają go „ziemnym psem". Gryzoń ładował łubin w torby policzkowe, żeby przysposobić zapasy jadła na zimę. Stąd przyszło do spotkania. — Nie martw się, Lompi — pocieszam psa podnosząc się spod kępy pachnącego żarnowca, bo pora wracać na obiad. — Spotkasz się jeszcze nieraz z tym drapichrustem. Jeno musisz uważać, bo jego siekacze równie dobrze przecinają łubin jak skórę. Rozdział trzydziesty szósty ODYNIEC NIE DAJE WYTRĄCIĆ SIĘ Z RÓWNOWAGI Ozeroki zagon ziemniaków brata przylega do ostrężyn. Te znowu stanowią jakby żywopłot, który otacza zagajnik Wesołowskiego. Pełno tu olszyn, jarzębin, dębów i sosen. Ostrężyny rosły bujnie w ciągu lata. Teraz, podjesionką, 121 kolczaste ich wici pochylają się nad ziemniaczanymi łętami, zasłaniając rządkom słońce. Odbija się to na plonach i tak już nieszczególnych z powodu piaszczystej gleby. Brat prosił kilka razy Wesołowskiego, Żeby ostrężynę skosił i wykarczował. Szkodę robi dużą, nic nie chce róść w jej drapieżnym cieniu. Ale bogacz zawsze wzrusza ramionami. Co go tam obchodzi sąsiedzka szkoda. Nie on cierpi, tylko kto inny. Brat nie ma pieniędzy na adwokatów, ledwo wiąże koniec z końcem. I tak szkody powtarzają się co roku. Na jedwabnych łódkach płyną powietrznym morzem że-glarze-pająki. Babie lato wszędzie narozrzucało srebrne nici. Nawlekają je ziemniaki na badyle; owijają się na palcach i styliskach motyki. Lompi ugania się za nimi po polach, skacze i chwyta je w locie. Potem — kiedy się uczepią języka czy pyska ¦— nijak ich się pozbyć nie może. Fika kozły, a one mimo to trzymają się jak kleszcze skóry. Pomagam matce w kopaniu ziemniaków. Stajanie pod lasem to jej dożywocie. Nie ma jej kto pomóc, więc Nula została w sklepie, a ja rąbię motyką suche bryły i zbieram do kosza bulwy, drobne jak włoskie orzechy. — Nie będzie co sypać w półkoszek — żali się matka. — Trochę pomogła posucha, trochę dziki. Na taczkach zwiozę tę odrobinę do piwnicy. Jesteśmy właśnie na połowie zagon a. Naprzeciw nas jakieś zwierzę utorowało sobie tunel w ostrężynie. Pewnie tędy wychodzi nocą na żer. Tunel jest wysoki, sklepisty. Człowiek przedostałby się nim na czworakach. — Widzi mi się, że to od dzika — matka pokazuje otwór w ostrężynie. — Trzeba przed nocą zabrać ukopek z pola, boby rozpaprał. Mówi to i niechcący wywołuje wilka z lasu. Ogromny, szczeciniasty odyniec wypełnia naraz całym sobą tunel. Jest prawie czarny, a krzywe kły-szable bielą się groźnie nad górną szczęką. Patrzy na nas i — nie wiadomo — dziwi się więcej czy gniewa. — Wszystkie święte panny i wdowy! — żegna się matka i kamienieje jak przydrożna figura. Lompi rzuca się naprzód i ujada. Porywa się na dzikiego knura jak przysłowiowa motyka na słońce. Czekamy niespokojni. 122 — Gotów jeszcze rozszarpać psa — szepce matka w niemałym lęku. Odyniec taksuje owczarka pogardliwymi oczkami, potem fuknąwszy gniewnie, wycofuje się w głąb zagajnika. Słychać jak trzeszczą patyki pod jego rapciami. Przygoda skończyła się na strachu. Rozdział trzydziesty siódmy KSIĘŻYC, JEŻE I JABŁKA J-Jompi zauważa jeża pierwszy. Zupełnie przypadkowo. Oparł się jak zwykle łapami na framudze okna w korytarzu, żeby po raz ostatni przed nocą przyjrzeć się krajobrazowi. Księżyc w pełni świeci jak ogromna lampa stołowa. Rzadkie drzewa w sadzie rzucają cień wyrazisty, jakby to słońce gorzało nie miesiąc. Ciszę wieczoru przerywa leciutki szelest liści. Zimowe późne jabłka, przesmykując się między gałęziami, opadają na ścieżkę. Jeż przydreptał do starej szopy. Zapewne pod jej przy-ciesiami ma swoje schronisko wśród listowia i słomy. Toczy się jak bura kulka, przystaje, wącha coś —• może chrupie ułowionego mimochodem robaka. I znowu truchcikiem biegnie dalej. Nie ulega wątpliwości ¦—¦ celem jego wędrówki jest stara rozłożysta jabłoń. Właśnie ta, z której tak hojnie sypią się przy księżycu dojrzałe jabłka. Gdy jeż znika na chwilę za murkiem, Lompi porusza się nerwowo. Wyciąga szyję, chciałby się wspiąć całym ciałem 123 na framugę, w nadziei, że stamtąd widzialność będzie lepsza. Framuga jednak jest za szczupła dla tak tęgiego jak on dryblasa. Rezygnuje ze wspinaczki i kieruje na mnie natarczywe spojrzenie. Wywalił jęzor, oczy mu błyszczą od wzruszenia. Promienieje z nich pełne ciekawości i rozgorączkowania pytanie. — Gdzież się, u diaska, podział ten dziwoląg? Może byśmy tak wypadli we dwójkę do ogrodu i przepłoszyli go ździebko? Spogląda jeszcze raz w okno, a potem biegnie do drzwi sieni i skacze łapami na klamkę. Lecz drzwi zamknięte na klucz, a ja nie mam ochoty płoszyć czworonogiego włóczęgi z sadu. Tak czy owak to pora jego łowów. Wtedy Lompi sam podejmuje decyzję. Pędzi po schodach na znany sobie, wystający jak weranda strych i z góry, prawie prostopadle, zapuszcza żurawia w ogród. Oczywiście nie bez skutku. Widzialność stamtąd jest zupełnie dobra. Gramolę się za nim, pełen podziwu dla tej — stosownej raczej dla człowieka niż psa — przemyślności. Przykucam obok i trzymam go za obrożę w obawie, żeby szczekaniem nie spłoszył nocnego gościa z ogrodu. Wyprawa na strych opłaca się nadspodziewanie. Okazuje się, że nie jeden, ale aż cztery jeże wałęsają się po ogrodzie. Prowadzi korowód dorosły, za nim biegają trzy nieco mniejsze. Widocznie samica wyszła na żer z tegorocznym, prawie już usamodzielnionym, przychówkiem. Przyglądamy się wagabundom w milczeniu. Podchodzą już pod starą jabłoń. Ten najroślejszy znalazł duże, soczyste jabłko na ścieżcp. Obiega je wokoło, dotyka nosem. I naraz ni stąd, ni zowąd zwija się w kłębek i zaczyna się tarzać. Jabłko cofa się, jakby w obawie przed kłującą pieszczotą, ale jeżyca atakuje dalej. W pewnej chwili prostuje się i znowu biegnie. Jabłka nie ma już na ścieżce. Nadziało się na ostry szpikulec i podróżuję na grzbiecie jeża. Podróż kończy się pod wspartymi na cementowych podstawach sąsiekami spółdzielczej szopy. Dwa inne jeże również nie wypoczywają. Szturmują złocące się w poświacie miesiąca owoce usiłując ułowić je na kolce. Robią to jednak mniej sprawnie od swej rodzicielki. Trzeci w ogóle zrezygnował ze zdobycia jabłka i truchcikiem pędzi za znikającą właśnie pod przyciesiami jeżycą. 124 Trwa ta zabawa może pół godziny, może więcej. Kleją mi się oczy. Zaczyna też nudzić się pies. Czując, że ręka na karku zwolniła uchwyt, wyrywa się i szczeka gwałtownie. Skutek jest natychmiastowy. Jeże porzucają łowy, nieruchomieją, zwijają się w bezpieczne kłębki. Lompi dostaje klapsa, lecz to już nie zmienia sytuacji. Zbieramy manatki i schodzimy na dół do mieszkania. Nula ceruje jeszcze skarpetki. — Cóż wy się tak włóczycie przy księżycu jak lunatycy? — gdera na nas nieszkodliwie. Lompi radośnie macha wiechą ogona i wspina się przednimi łapami na jej podołek. Najwyraźniej ma jej ochotę coś powiedzieć, jeno nie wie, jak to przełożyć na ludzki język. Wyręczam go i sam się dzielę tajemnicą. — Wiesz — mówię — podpatrywaliśmy jeże w sadzie. Dobrały się, łobuzy, do naszych jabłek i wynoszą je pod stodołę. — Jeże i jabłka! — śmieje się Nula. Przypuszcza, że ją „biorę na kawał". — Dalibóg! — przysięgam wesoło, a Lompi macha ogonem jakby przytakiwał. — Może zjadły na wieczerzę jakąś zabłąkaną pod stogiem siana żmiję i teraz raczą się owocami na deser. Jadłospis jeżów jest bardzo urozmaicony. — Niech sobie jedzą, skoro im smakuje. — Nula macha lekceważąco ręką. Może wierzy mym słowom, może nie. Przerzuca się dyplomatycznie na inny temat. — Jeże jeżami — mówi — ale wieczerzę tobyście spałaszowali? — Zaostrzyły nam się apetyty na widok jeżowych frykasów — zapewniam w imieniu własnym i Lompiego i całuję ją w paluszki. Rozdział trzydziesty ósmy SUITA PORANNA -Donza biega nerwowo po klocach spiętrzonych w stos na placu spółdzielczym, cały pochłonięty czymś ważnym. Skacze z sumca na sumiec, nurkuje w szerokich szczelinach i znowu się wynurza. Coś tam znalazł wśród drzew, coś sobie upatrzył. Nie wiadomo co, lecz na pewno nie mysz czy ptaka, bo w ruchach jego nie czai się drapieżność. Przypomina to raczej jakiś flirt czy sportową igraszkę. Najwyraźniej bawi się czymś, spędza z kąta w kąt, żagabuje. Wyrzuca łapy przed siebie, jakby chwytał piłkę, podbija się w górę, to znowu opada lekko. Jest jeszcze bardzo wcześnie. Do pójścia do pracy pozostało przynajmniej dwie długie godziny. Ubrany już stoję w otwartym oknie i nasycam oczy krajobrazem. Od rezed i róż niesie się zapach mocniejszy od perfum. Płuca nassały się jak bąki tej rzeźwej, pełnej światła poranności. Lompi wsparł również łapy na framudze. Wsunął mi łeb pod pachę i aż piszczy z niecierpliwości. Oczywiście, intryguje go zachowanie się kocura. Trąca mnie nosem w ramię, chwyta zębami za bluzę, pociąga ustawicznie ku wyjściu. Wreszcie, zgorszony moją obojętnością, cofa się na środek pokoju, rozpędza się, przelatuje jak pocisk przez okno i już cwałuje po podwórzu. Omal nie rozbił donicy ze zwisającym jak welon asparagusem. Dopadł kloców, w mig porozumiał się z kotem, i jak zacznie ujadać! Aż samego kocura stropił tym harmiderem. Tańczy, obwąchuje pnie, targa pazurami ziemię, jakby pod drzewem nie wiedzieć jakie dziwa się kryły. Potem przybiega do okna i wsparty przednimi łapami na futrynie, opowiada mi nowinę rozdygotanym emocją głosem. —¦ Sensacja jakiej świat nie widział! Za głowę się chwycisz, jak zobaczysz! Wychodzę z izby, żeby zbadać przyczynę niepokojów. Lompi kontent prowadzi mnie od razu do źródła zagadki. Schylam się, zaglądam pod kloce i — istotnie — chwytam się za głowę w zdziwieniu. Pod pniami — jak gdyby nigdy nic — siedzi sobie najokazalszy szynszyl mojej stajni i skubie beztrosko świeże, soczyste czuby trawy. Nie raczył nawet spojrzeć na nas. 126 • Próżno się głowię nad tym, którędy tu przywędrował. Wrótnie zamknięte na kłódkę; nigdzie nie widać śladu włamania. Najprawdopodobniej wypsnął się z wieczora na podwórze, gdy drób wracał do sączków i drzwi stały otworem, i hulał całą noc po kawalersku. Miał szczęście, że mu jakie licho nie poderżnęło łepetyny. O lisy czy psy-włóczęgi nie tak znów trudno. Chwytam za uszy wagabundę i zanoszę na właściwe miejsce. Daje się złapać bez trudu, choć jego pobratymce wykorzystałyby wolność o wiele swobodniej. Oswojony jest i ufny jak wszystkie stworzenia u mnie. Przykucnął na środku stajni i rusza jak pasikonik wąsami. Dopiero gdy Lompi wymierza mu tęgiego szturchańca nosem, kica kędyś za bukowe łupki sągu. Otwieram wrótnie szeroko; snop światła budzi zaspane ptactwo. Podnoszą się, ziewają i przeciągają po drzemce. Stoimy u progu z Lompim i odbieramy defiladę. Bonza usiadł na ścieżce w pobliżu i interesuje się wróblami, które siedząc na śliwce żywo o czymś świergocą. Czuje się dotknięty ich bezceremonialnością. Zachowują się tak, jakby się go nie bały zupełnie. Pochód ptactwa odbywa się w takiej kolejności: Prowadzi błękitnogłowy kaczor, dufny w siebie, rozgęgany radością. Zatrzymał się na moment i strzepnął parę barwnych piór w błoto. Za nim, kołysząc się nieforemnie na nogach i zerkając na lewo i prawo, postępują dwie wierne małżonki. Potem kroczy kogut-karmazyn, rosły, bujny, jak kardynał cały w purpurowej sutannie. Przystanął na progu i zapiał na „dzień dobry" dniowi. Za nim drepcą: trzy karmazynki, Śnieżka z rasy Leghornów i Jarzębiatka — powiernice żony. Ta ostatnia często przychodzi do Nuli i — wyjadaj3.*5 z garści złote ziarna — gdacze o swych kurzych kłopotach-Teraz waha się, wraca od progu i wspina się po drab111,16 do wiszącego u belki kosza. Siada i w pogodnym nastrt4 przygotowuje się do zniesienia jajka. Nula własnoręf2". wymościła jej kosz sianem. Jarzębiatka ceni sobie to wf ,. nienie i nie zniesie jajka gdzie indziej. Poczytałaby to S° za brak gospodarskiego wychowania, a przydomek ? złodziejki przyprawiłby ją chyba o atak nerwowy. j^j Następnie suną dwie gęsi, przysadziste jak kum" jm wiejskie, ubrane w białe puchowe spódnice. PrzodujfeCZ. gąsior, roślejszy od nich wzrostem, syczący jak wąż, vf 127 nie niespokojny i pochopny do zaczepki. Zobaczył Bonzę na ścieżce, wyimaginował sobie w nim wroga i z miejsca ruszył do ataku. Ale Bonza zna ten tępy a bolesny ?i?? gęsiego dzioba. Nie czeka na poczęstunek i prędko daje susa między kloce. Zamyka defiladę bocian-kaleka. Ptactwo sunie przed dom, rozpoczyna niezgrabny koncert, a Zofia wynosi ziarno w misie. Sypie szeroko, żeby każdy ptak bez bójki otrzymał swoje. Rozpoczyna się wyścig o to, kto więcej uzbiera. Złota pszenica znika momentalnie z klepiska. Dostają repetę i zaspokajają głód z grubsza. Kury robią sobie deser z piasku, co im — jak pijakowi musztarda — pomaga ponoć przy trawieniu. Kaczora rozpiera chleb i zaczyna umizgi do Śnieżki. Kura ucieka w popłochu naokoło podwórka, lecz on nie daje za wygraną i ściga ją uwodzicielsko. Wdaje się kogut w tę awanturę i ciosem dzioba studzi miłosny zapał zalotnika. Wtedy kaczor zabiera kaczki, przyłącza się do gęsiej trójki i wszystko — na przemian to fruwając, to biegnąc — kieruje się do niedalekiego ruczaju. Nie wyjdą z wody wcześniej, aż słonko przewędruje pół nieba. Wchodzę do stajni, aby nakarmić królicze społeczeństwo. Jest tego blisko dwa tuziny. Lompi asystuje mi z powagą i dogląda, żebym o żadnym nie zapomniał. Oczywiście gorliwość przesadna: nie ma mowy, bym pominął któregoś. Są przecież dla mnie oczkiem w głowie. Nula kopie marchew czy pietruszkę na grządce, a Zofia biegnie z garnuszkiem do obory. Nie wzięła z sobą skopca, bo i nie ma do czego. Baśka — nasza koza-mlecznica —<¦ tak zostawiła ostatnio, że ledwie parę kropli dla kocura raczy kapnąć z dojek. Uwzięła się i zamiast na wiosnę, postanowiła obazić się w jesieni. Nie mamy jej tego za złe, że się stawia okoniem prawom przyrody. Mleko w zimie będzie potrzebniejsze niż wiosną, gdy na grządkach wyrosną nowalijki. Dopijam szybko kawę i biegnę otworzyć magazyny. Rozdział trzydziesty dziewiąty HULTAJSKA TRÓJKA lN a ogół Lompi nierad przyjmuje walkę z innymi psami. Raczej lubi pokojowe współżycie. Na zaczepki z zasady nie odpowiada, chyba że jakiś szpic czy jamnik koniecznie chce zakosztować jego kłów czy pazurów. Wtedy jednym kłapnięciem szczęk zmusza zaczepnisia do ucieczki. Ale z Neronem, alzatczykiem restauratora, wojna toczy się gdzie popadnie. Gryzą się przed sklepem, na gościńcu, w polu i w ogrodzie. Nieustępliwe, zapienione z wściekłości. Często Lompi wraca z takich potyczek z zakrwawioną sierścią albo na trzech nogach. Leży potem przed domem i kuruje się z ran, dezynfekując je językiem. W walkach tych przewagę ma zawsze alzatczyk. Jest dra-pieżniejszy, jego ślepia stale różowi krew. Przyjmuje walkę z każdym psem, którego spotka na swej drodze. Tak go wychował właściciel, żyjący w ciągłej obawie o bogactwa, spiętrzone na półkach i w magazynach. Przewaga Nerona rodzi się również stąd, że jest on o kilka lat starszy od Lompiego. Gdyby byli rówieśnikami, może Lompi nie ponosiłby tylu klęsk. Na tle tych porażek powstaje u Lompiego coś w rodzaju urazu. On, który potrafi zaatakować jelenia czy dzika, alzatczykowi ustępuje z drogi bez walki. Walczy, jeśli spotkania nie da się już uniknąć. Ale jest to tylko samoobrona. Nero ma opinię najbardziej złego psa na wsi. Ostrzega o tym niedwuznacznie tablica zawieszona na wrotach: „Uwaga, zły pies". Niestety — psy nie umieją czytać tej przestrogi. Nie dziwota, że płacą za to ranami. Pałają też solidarną nienawiścią do Nerona. Szczekają nawet na domowników restauratora, gdy ich spotkają we wsi. Może zawiewa od nich zapach, który przywołuje przykre wspomnienia porażek. Może zachowały w pamięci ich sylwetki, spotykane tylekroć przed gospodą, w towarzystwie szczerzącego kły wilczura. Nero boi się tylko jednego przeciwnika w okolicy. I to boi się tak bardzo, że ucieka przed nim z podwiniętym pod siebie ogonem. Jest nim Szatan — czarny jak sadza brytan organisty. 9 — Mój przyjaciel Lompi 129 Szatan ma krępą budowę i wzrost o pół piędzi niższy od alzatczyka. Lecz cechuje go zręczność i decyzja. W ataku daje susa jak szczupak i nigdy nie chybia. Jest zwolennikiem wojny błyskawicznej. Brytan organisty poszatkował już parę razy Nerona. Pierwszego starcia byłem przypadkowym świadkiem. Gdyby go widziały wtedy wszystkie pogryzione przez wilczura psy, na pewno wachlowałyby z ukontentowania chwostami. Szatan pomścił rycersko wszystkie upokorzenia wiejskiej psiarni. Zwalił się na psa oberżysty jak burza, przewrócił go na piasek i kto wie, czyby mu nie rozpruł miłego żywota, gdyby nie skórzana, nabijana ćwiekami obroża. Ta go uratowała od śmierci. Od owej porażki Neron czuje już należyty respekt przed czarnym jak węgiel brytanem wiejskiego rzępoły. Lompi żyje w bliskiej przyjaźni z Szatanem. Nie od razu przyszło do tego. W pierwszym spotkaniu pokiereszował rzetelnie futro „organiściaka" zębami. Potem doszli jakoś do zgody. Spotykają się teraz często i baraszkują po podwórzu. Myślę, że żadna kłótnia nie zdoła ich poróżnić. Chyba że — podobnie jak oni — będzie biegać na czterech łapach, nosić żeńskie imię, na przykład Kora czy Zenta, i urzekać ich tkliwe serca kobiecą, niecodzienną urodą. Wtedy, jako rywale, zetrą się może z sobą. Dla mnie usposobienie tej trójki hultajskiej stanowi trudny orzech do rozgryzienia. Lompi boi się Nerona. Neron boi się Szatana. Szatan boi się Lompiego. Prawda, że problem odwagi i strachu przedstawia się tu bardzo skomplikowanie? Rozdział czterdziesty OWOC KOLCZASTEJ TARNINY JLj ompi, pfe! Cuchniesz jak dudek — mówi Nula i odwraca się plecami. Pies patrzy na nią z wyrzutem i chowa się do kąta. Woń, jaką wydziela sierść Lompiego, istotnie nie ma nic wspólnego z perfumami. Nagana jest w pełni uzasadniona. Oczywiście wytarzał się znów w końskim nawozie, trafiwszy na pryzmę obornika. Jaki kaprys skłonił go do tego, pozostanie już jego tajemnicą. Myślę o tym Nulinym porównaniu psa z dudkiem i mimo woli przypomina mi się kupa choiny w lesie, chrzestna i gniazdo z pisklętami-dudczętami. Tak, te barwne, prawie już opierzone młodziki dziwną wtedy walczyły ze mną bronią. Ich woń długo czułem na rękach. To samoobrona kazała im wydzielać ten zapach dla odstraszenia wroga. Podobnie jak amerykańskiemu skun-ksowi. Taką bronią walcząc, mimo woli wzbogaciły ludową mądrość o jeszcze jedno jędrne przysłowie. — Proszę cię, weź psa, niech się przewietrzy na polu. Wieczorem się go wykąpie — mówi znów Nula. — Na „cholerycznej mogile" dojrzała właśnie tarnina. Urwij trochę śliwek na zaprawę. Biorę jakiś garnek i wynosimy się Nuli sprzed oczu. Mogiła leży paręset metrów za wsią. Całą zarastają krzaki tarniny. Podobno kiedyś — kiedy, nie pamiętają nawet najstarsi we wsi — chowano tu zmarłych na cholerę. Rzekomo dla upamiętnienia tamtych straszliwych czasów otrzymała swą nazwę. Stary krzyż, wspinający się nad zaroślami, dodaje wzgórzu powagi i grozy. Wiem, że nie tylko psikus Lompiego wpływa na nerwowość żony. Potęguje ją zagadkowe zniknięcie kocura Bonzy. Stracił się od kilku dni i Nula obawia się poważnie, że ulubieniec już nie wróci. Docieramy po kwadransie na wzgórze. Ja zabieram się do tarek, Lompi szuka sobie również zajęcia. Owoce tarniny są kształtne i mają barwę śliwek-węgierek. Zrywam je ostrożnie, żeby nie pokłuć palców o ciernie, 131 i niespodziewanie odnajduję spiżarnię dzierzby-erokosza. Srokosz to najmniejszy wzrostem drapieżnik wśród ptaków. Przyglądam się jego zdobyczy. Obok nadzianego na kolce, nieżywego już mysikrólika, wierci się nieporadnie, również przebity na wylot szpikulcem, biegacz złocisty. A trochę dalej, na pól zjedzony już, największy chyba z owadów, jelo-nek-rogacz. Nie, nie ma serca ten skrzydlaty okrutnik. Inne drapieżniki szybko zabijają swe ofiary. Ten każe im się męczyć wiele dni. Jak taszczyn wśród owadów, chce mieć świeże mięso dla siebie i swego potomstwa. Lompi szczekaniem odpędza ode mnie cierpkie myśli. Przechodzę na drugą stronę kopca, żeby zobaczyć, co się tam święci. Obrazek, który oglądam, zasmuca mnie serdecznie. Na wyleżałej kępie trawy, pod tarniną, leży trup kocura Bonzy. Krew na sierści i koło pyska zdradza przyczynę jego śmierci. Jasne — przeszkadzał komuś tym, że żył, i dostał w futro ładunek śrutu. Odechciewa nam się już przygód. Z na pół pełnym garnuszkiem wracam do domu. Nie ucieszy się Nula, gdy jej opowiem o wypadku. Istotnie martwi się szczerze na wieść o stracie ulubieńca. Potem gniew migoce w jej ładnych oczach. — Ciekawa jestem, kto go tak urządził — mówi. — Wart łajdak porządnych batów... Odpowiedź przychodzi w tydzień później. Bonzę zastrzelił Kuś pod pretekstem, że się włóczył po polach. Że sam uprawiał kłusownictwo, to jakoś nie budziło w nim wyrzutów sumienia. Rozdział ostatni NAJWIĘKSZA PRZYGODA 1 rzesuwają się dni. Świecą i gasną jak gwiazdy w mroku drobne przygody i wydarzenia. Żywot w służbie człowieka uczy Lompiego wielu ludzkich nawyków. Zdobywa nasze przywiązanie i — nawzajem — przywiązuje się do nas bez zastrzeżeń. Przywiązanie to wypełnia mu świat. Podporządkowuje się posłusznie rozkładowi zajęć dnia ludzkiego, godzinom wypoczynku w nocy. Rozumie sens wielu słów i gestów. W jego psim bełkocie dzwoni prawie konkretna treść; czuje się w niej bezowocny wysiłek przemówienia językiem pana. Zdaje ci się, gdy słuchasz, że od cudu wypowiedzenia pierwszego słowa dzieli go jeden krok tylko. Że tylko mała operacja, jedno chirurgiczne dotknięcie jakiejś części mózgu lancetem, a ubierze w głoski pojęć te czynności, które wykonuje od lat, naśladując wiernie człowieka. — Lompi, przynieś smyczę, przejdziemy się po wsi — mówię. Lompi podnosi się z chodnika, wspina przednimi łapami na ścianę przedsionka, zdejmuje pyskiem rzemień z wieszaka i kładzie go u mych stóp na podłodze. Wychodzimy we dwóch lub we troje na spacer, wierni sobie, spokojni, na przemian odmierzający poważnie kroki lub fikający kozły na trawie. Zatrzymujemy się przed chałupami, drzewami, ludźmi. Gwarzymy o powszednich rzeczach, o kłopotach, o pracy, a pies spogląda na nas uważnie i zdaje się podzielać nasze sądy i stwierdzenia. Potem siadamy z Nula na drewnianej ławce nad stawem. Lompi sadowi się obok nas na piasku. Długo, długo przyglądamy się zabawom dzieci. 133 — Lompi, zgaś świecę! — zachęcam innym razem, wracając z piwnicy. W jednej ręce trzymam wiadro z węglem, w drugiej płonącą woskówkę. — Hau, hau! — szczeka Lompi gwałtownie. — Chlust powietrza, jaki wydobywa się z jego piersi, jest tak porywisty, że gasi płomyk świecy jak wiatr nagle powstały. — Lompi, poproś panią o ciastko! — pada znów polecenie. Lompi podchodzi do siedzącej na krześle gospodyni domu, ujmuje delikatnymi wargami rąbek rękawa i pociąga ją do kredensu. Tam na jednej z półek złocą się w wazie ciastka — najpotężniejsza rozkosz psiego podniebienia. Otrzymuje przysmak z rąk pani i połyka go z niesamowitym łakomstwem. Wśród przygód, które notowałem na tych kartkach z kronikarską skrupulatnością, najciekawszą chyba przeżywa pewnej złotej od rżysk i liści jesieni. Zamykam nią opowieść. Wydajemy za mąż Zofię i półki spiżarki, wyjątkowo tym razem, uginają się pod weselnymi daniami. Są tam i kołacze, i wędliny, i wódki domowego wyrobu. Lompi brodzi nosem w tych aromatach, zaciągając się wonią jak człowiek dymem z papierosa. Istnieje przecież ktoś inny jeszcze, kto równie jak Lompi interesuje się zapasami mojej spiżarni. Kuś, kłusownik i złodziej. Gdzieś po północy otwiera wytrychem drzwi i dostaje się do wnętrza. Po całodziennej krzątaninie śpimy twardym snem w mieszkaniu. Po podwórzu wałęsa się Lompi. Ale złodziej nie dostrzega go w mroku. Może nie spodziewał się go tutaj. Spiżarka mieści się w skrzydle domu za długą sienią. Kącikami wielkich oczu pies śledzi uważnie każdy krok intruza. Nie szczeka nawet wówczas, gdy tamten dobiera się do drzwi. Bezszelestnie jak kot podsuwa się za nim do spiżarki. Złodziej, opanowany gorączką kradzieży, nie wyczuwa jego obecności. W momencie gdy — odwrócony plecami do psa — wycią- 134 ga chciwe ręce ku półkom, szerokie przednie łapy Lompie-go wspierają się ciężko na jego barkach. — Gospodarz! — myśl jak błyskawica przeorywuje czaszkę złodzieja. Odwraca ostrożnie głowę w prawo i nogi uginają się pod nim, a włosy jeżą się jak szczecina. Ogromny, nieforemny jak bryła łeb psa sterczy tuż przy jego policzkach. Ze ślepi sypie się płomień, zimna morda dotyka w przestrodze jego nosa. Wstrzymując oddech, powolutku, Kuś stara się odsunąć na bezpieczniejszą odległość głowę. Otrzegawcze warczenie psa paraliżuje jego zamysły. Wspiera czoło o półkę i kamienieje w bezruchu. W takiej pozycji pozostaje przez wszystkie godziny upiornej nocy aż do brzasku. W takiej pozycji trwa aż do świtu Lompi. Tak ich też zastaję obydwóch rano. Lompi na mój widok zwalnia więźnia z pętli łap. Z trudem rozprostowuje zdrętwiałe kości przechadzając się po sieni. Kuś, cały zlany potem jakby dopiero co wyszedł spod tuszu w łaźni, słania się, nie jest w stanie postąpić kroku. Opuszcza głowę ku ziemi i czeka zupełnie zrezygnowany na decyzję gospodarza. Po raz pierwszy spotykam się z nim twarzą w twarz. Nie żywię do niego sympatii. Narobił bezkarnie wiele złego we wsi, zastrzelił Bonzę, kto wie — może to on uraczył kiedyś Lompiego kulą z rewolweru. Mimo wszystko nie chcę w nim widzieć wroga. — Nie zrobię użytku z tego, co zaszło — mówię. — Stawiam tylko dwa warunki... Kuś patrzy na mnie nieufnie. Podejrzewa jakiś podstęp. Czeka, czego chcę od niego. — Przyrzeknijcie mi — ciągnę dalej — że zostawicie w przyszłości przynajmniej ludzi w spokoju, skoro nie możecie zostawić zwierząt. I opowiedzcie, ale szczerze, jak się to stało, że wy, stary kłusownik, nie poradziliście sobie z psem w nocy. — Nawet w więzieniu nie spotkałoby nlnie już nic straszniejszego nad to, co przecierpiałem tej nocy — bąka łowca nocnych przygód. — Nie tknąłem z półki ani jednej flaszki. Przy każdym ruchu głowy trącał mnie ostrzegawczo 135 w policzek chłodny, wilgotny nos tego diabla. Czułem, że jeśli się ruszę, zawrze szczęki i złamie mi kark. Bez ustanku oczekiwałem śmierci, a bałem się krzyknąć, by go nie podrażnić i nie przyspieszyć nieszczęścia. ¦ Potrząsa mą ręką najwyraźniej skruszony, potem odwraca się i odchodzi szybko. Lompi, który odzyskał już sprężystość muskułów, biegnie wyprzedzając mnie na śniadanie do Nuli. ?.\\.. ..: